Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-08-2013, 19:34   #1
 
Pinhead's Avatar
 
Reputacja: 1 Pinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputację
Birthright - Triumwirat

Prolog
czyli nowy regent na tronie Batrady

Udało się. Nikt z otoczenia syna Thorwalda, nie wierzył do końca , że ten szalony plan się powiedzie. Bogowie im sprzyjali i ich wrogowie zostali pokonani i to na dodatek praktycznie bez walki.
To było niewiarygodne. Radość z przyćmiewał tylko fakt, że Thorwald nie dożył tej chwili. Spocznie jednak w ojczystej ziemi i zazna spokoju, choć po śmierci.

W stolicy aż wrzało. Świąteczna do tej pory atmosfera została zastąpiona przez niepewność i strach. Wrogie wojska zajęły miasto i zdobyły zamek. Do ludu docierały sprzeczne informacje. Jedni mówili, że regent i cała jego rodzina została stracona w rytualny sposób, inni twierdzili, że na zamku nadal trwają walki, a jeszcze inni, że nowy regent to wybawca, prawowity dziedzic tronu Batrady. Na ulicach nadal, więc wisiały kolorowe wstęgi i lampiony, ale trudno było już spotkać radosnych i rozśpiewanych ludzi, cieszących się z narodzin nowego syna Jazona.
Nowy władca jeszcze nie ukazał się ludziom i nie wyjaśnił całej sytuacji. Wszyscy mieli jednak świadomość, że nadchodzą ciężkie dni dla księstwa.

W sali tronowej zebrani byli wszyscy najważniejsi goście. Ambasadorowie z odleglejszych księstw i baronii, regenci ościennych państw, przedstawiciele gildii, najmożniejsi kupcy, magowie i wybitni ludzie z regionu. Wszyscy oni przybyli na wielką uroczystość, jaką wyprawił Jazon na cześć swego nowo narodzonego syna. Święto zmieniło się jednak w dzień żałoby i faktyczny koniec dynastii Nillfertów.
Miny gości były skupione i pełne napięcia, a czasami nawet strachu. Wiadomo było, że osoba która właśnie dokonała udanego zamachu może być nieprzewidywalna. Pierwsza decyzja, że władzę przejmuje triumwirat, czyli rada trzech, została przyjęta bardzo optymistycznie.
Sytuacja w regionie była w miarę stabilna i taka gwałtowna zmiana, jaka się dokonała nikomu nie była na rękę. Faktów jednak nie można było zmienić, ale teraz trzeba było poznać jak najlepiej sytuację i perspektywy na przyszłość. Trójka nowych regentów udała się właśnie na toaletę i lada moment miało nastąpić oficjalne spotkanie.

Triumwirat
Krew w ich żyłach nadal płynęła bardzo wartko, a serca biły jak szalone. Udało im się i poszło można, by rzec jak z płatach. Zamek, miasto jak i całe księstwo były w tym momencie ich. Batrada leżała u ich stóp i czekała na pierwsze decyzje.
Zebrali się w jednej sali, aby naradzić się i omówić podstawowe kwestie. Przed zamachem nie mieli na to czasu, ani nawet pomysłów co i jak zrobić, gdyż tak naprawdę mało kto wierzył w powodzenie zamachu.
Teraz, gdy władza należała do nich trzeba było wziąć ster we własne ręce i dźwignąć ciężar odpowiedzialności.
Ledwo rozpoczęli naradę po gzymsie wszedł do pokoju rudy kot.
 
__________________
"Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman
Pinhead jest offline  
Stary 04-08-2013, 22:09   #2
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Dziesiątki różnych przypadków życiowych, kariera awanturnika, nieopatrzne wizyty w świecie cienia. Wszystkie małe i duże decyzje, które sprawiały że trzymał się z dala od rzeki i przytulnej barki, wpakowały go w końcu tutaj. Zamach stanu, mający przywrócić panowanie poprzedniej rodziny regenckiej, miasto przejęte siłą, chociaż rad był że nie musiało przy tym całkowicie spłynąć krwią. Jego kroki powoli zmierzały w kierunku sali, na której wcześniej trwało przyjęcie wydane przez Jazona. Nareszcie był w miejscu i na pozycji, gdzie mógł odpowiednio szarpać polityczne struny, tak jak sugerowała starsza jego klanu. Nie znaczyło to że chciał działać na czyjąś szkodę, po prostu dopilnować interesu niziołczego rodu. Musiał to zrobić pod przykrywką służenia nowemu regentowi... a w zasadzie całej ich trójce, ale był pewien że da radę. Uśmiechnął się na myśl o nowym wyzwaniu.


Bystrooki niziołek wmieszał się w tłum na sali, który od czasu zamachu stanu zrobił się nieco sztywny. Rozglądał się za rodakami, momentami potrząsając w dłoniach kostkami do gry. Słyszał że przedstawiciele Eins są obecni, zaś z tego co wiedział wśród tamtejszych gildii handlowych dość prężnie działały halflingi.
Zauważył dwóch siedzących w kącie sali bogato ubranych krewniaków. Rozmawiali cicho między sobą, bacznie się rozglądając. Kolory ich ubioru wyraźnie wskazywały na mieszkańców Eins. Zbliżając się Welby usłyszał tylko strzęp rozmowy sugerujący, że obaj mężczyźni rozważają szybki wyjazd z Batrady. Gdy tylko Thornbrige się zbliżył obaj umilkli i zanurzyli usta w pucharach.

Halfling zbliżył się do pobratymców bacznie im sie przyglądając, ale na twarz przywołując uśmiech.
- Witam, jakże niespodziewane spotkanie w tej dość ponurej godzinie. Pozwolicie że się przysiądę? - Ukłonił się lekko w ich stronę.
- Coś ty za jeden - spytał opryskliwie jeden z niziołków.
- Welby Thornbridge. - Odparł zimno czarodziej. - Powiedzmy że chętnie z wami przedyskutuję sprawę handlu między prowincjami...
- Czyś ty z konia spadł? - zapytał drugi równie niemiło - A może żeś się dopiero obudził, co? Nie wiesz, co się stało. Zamach stanu, rozumiesz?
- Doskonale rozumiem, zdaje się że nawet lepiej rozumiem niż wy. Poczekam z wami chętnie aż nowi regenci przedstawią swoje oświadczenie, a potem możemy przedyskutować konkretne kwestie, które tak czy siak będą wymagały uwagi, nie sądzicie chyba że Tybald sam zajmuje sie kwestiami handlu moi drodzy. - Schował kostki, które do tej pory ciągle ściskał do kieszeni.
Mężczyźni spojrzeli po sobie i przez chwilę milczeli. W końcu jeden z nich wstał i wyciągając dłoń do Welby’ego rzekł:
- Jestem Mortimer Guntal, a to mój bliski przyjaciel Hieronim Kilkenstein. Jesteśmy przedstawicielami gildii kupieckiej z Eins. Jak rozumiem, ty szanowny panie jesteś przedstawicielem nowych regentów. Czyż tak?
- Tak, chociaż jestem, pewien że wiele się wyklaruje po przedstawieniu się samej trójki. Powiem szczerze że cieszę się że sprawy handlu w Eins są w tak zacnych rękach jak te naszego ludu, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, chciałbym dopilnować by i tutaj halflingi cieszyły się podobną swobodą oraz dzięki swojemu kupieckiemu geniuszowi sprawiły że Bartada ponownie zakwitnie, mimo chwilowych zawichrowań na szczycie oczywiście. - Uścisnął pewnie dłoń Mortimera a następnie podał ją Hieronimowi.
- Przecieniasz panie troszkę nasze możliwości. W Eins jest wiele gildii i organizacji kupieckich. My jesteśmy tylko przedstawicielami jednej z nich...
- Co prawda jednej z ważniejszych - wtrącił Hieronim - ale są też inne. Nasza obecność tutaj miała poprawić nasze wzajemne relacje, ale w obecnej sytuacji nie można być niczego pewnym.
- Właśnie, właśnie - kontynuował Mortimer - Taka nagła zmiana nie wróży dobrze interesom.
- Na co dzień bym się z wami zgodził, ale tam gdzie duzi uznaliby że zmiany są szkodliwe, ja powiedziałbym że dzięki temu że potrafimy się szybko dostosować, możemy zmienić coś, co nieco kulało, wykuć na nowo i to w taki sposób, żeby każdy był zadowolony. Poprzedni regent miał swoje wady i zalety, ale działał utartymi szlakami, jakkolwiek by to nie brzmiało w odniesieniu do handlu, musimy włożyć tu nieco naszego nieokiełznanego ducha. To powinno nieco ułatwić sprawę oraz uniknąć strat w handlu po obu stronach. - Skontrował wątpliwości członków gildii z sąsiedniej prowincji.
- Widzę zatem, że nowi regenci wyznaczyli odpowiednią osobę do wstępnych rozmów. - rzekł z uśmiechem Hieronim - Jazon był dobry władcą, ale nic nie trwa wiecznie.
- Właśnie, właśnie - powiedział Mortimer - My szanujemy każdą władzę, która nas szanuje.
- Dokładnie, niemalże moje słowa, tego zawsze staram się pilnować, abyśmy kwitli we współpracy i połączeniu. My dajemy i bierzemy mniej więcej tyle samo co duzi dają i dostają. - Puścił oko do rozmówców, cała trójka doskonale wiedziała że po równo wcale nie znaczyło tutaj po połowie. Skłonił się lekko swoim rozmówcom i ponownie wmieszał w tłum.

Nie szukał jeszcze nowych kontaktów poza tymi z przedstawicielami niskiego ludu, obserwował, schodząc z drogi i będąc poniżej wysokości na której duzi rozglądali się za kimkolwiek, próbował dojrzeć czy ktokolwiek tutaj nie próbuje użyć magii. Pogłoska głosiła że przewodniczący gildii magicznej uciekł z zamku, ale dopóki się nie potwierdziła, wolał traktować ją dokładnie tak, jako plotkę, równie dobrze mógł się gdzieś czaić w ukryciu, czekając na dogodny moment, jedynie po to by wykończyć nowych regentów lub wyzwolić Jazona. Dopuszczał do siebie świadomość że zakładanie takiego planu było u niego lekką objawą paranoi, ale ktokolwiek odwiedził świat za cienistą kotarą nabierał jej choć odrobinę, lub był zbyt martwy by się tym przejmować. Utrzymywał jednak na twarzy uprzejmy uśmiech, na pozdrowienia i zaczepki nie musiał zbytnio reagować, nikt się zbytnio nie palił samemu do rozmowy z nieznajomym niziołkiem.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 05-08-2013, 14:06   #3
 
Aronix's Avatar
 
Reputacja: 1 Aronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputacjęAronix ma wspaniałą reputację
Sytuacja w całym regionie była napięta. Trevan początkowo trzymał się z boku, uważnie obserwując, przejętych zamachem stanu, gości. Wiele z tych twarzy rozpoznawał, były to czołowe postaci polityki w regionie. Jednocześnie było tam też wiele nieznajomych anuireańczykowi osób. Jednak Trevan szukał wzrokiem konkretnych osób, pierwszą na jaką trafił był Batbayar. Spokojnie, starając się nie zwracać niepotrzebnej uwagi, zaczął się przemieszczać pomiędzy gośćmi w jego kierunku. Za chwilę miało nastąpić pierwsze, w praktyce, zderzenie Trevana ze zwyczajami panującymi na dworze Batrady.

Batbayar stał w otoczeniu trzech swoich wojowników i ze spokojem czekał na przybycie nowych regrentów. W jego postawie widać było, że emanuje z niego stoicki wręcz spokój i pewność siebie. Ledwo wojska Batrady poddały się, on jako pierwszy, niemal w biegu przyklęknął przed nowym regentem i powiedział “panie, jestem do twoich usług”. Trevan stanął na przeciw niego oraz jego wojownika, stojącego pomiędzy nimi. Anuireańczyk zachował jednak bezpieczną odległość, spojrzał na Batbayara i usmiechnął się lekko.
-Kto by pomyślał, że dane mi będzie spotkać tak znamienitego wojownika. Witaj, nazywam się Trevan, jestem oficerem Lithańskiej armii, mogę zabarać chwilę czasu?- zapytał uważnie mierząc wzrokiem Batradzkiego dowódcę.
- Z wielką przyjemnością zamienię słowo z członkiem, tak znamienitej armii. Czym mogę służyć panie?
Treavan ominął wojskowego i stanął bezpośrednio przy Batbayarze
-Cóż pochlabia mi, iż okazujesz się Panie wyjątkowo roztropnym dowódcą, który potrafi ocenić realnie sytuację. Jednak...-Tutaj zrobił pauzę, chcąc odpowiednio dobrać słowa-Jednak obawiam się, że nie wszyscy tutaj mogą być na tyle rozsądni, nie uważasz?-zakończył, wpatrując się cały czas w swojego rozmówcę.
- Każdy ma swój rozum - odparł krótko wojskowy.
Trevan usmiechnął się lekko
-Oczywiście, nie chciałem zostać źle zrozumiany. Chodziło mi o nawiązanie kontaktu, z człowiekiem który znaczy coś na tym terenie i wie w jaki sposób wszystko tu funkcjonuje, oraz jednocześnie,który okazał się naszym przyjacielem
- A kim ty właściwie jesteś, żeby zależało mi na przyjaźni z tobą? - spytał Batbayar spoglądając na swego rozmówcę wyniośle.
Trevan ukrył grymas zniecierpliwienia
-Pryzjaźń to zdecydownie zbyt dalekoidące stwierdzenie. Zarówno z uwagi na to iż zupełnie się nie znamy, jak i na fakt sytuacji w jakiej przyszło nam się poznać. Miałem na mysli bardziej neutralną relację, powiedzmy chęć wzajemnej współpracy w sytuacjach, w których taka potrzeba zaistnieje
- Wszystko zależy coś za jeden - Batbayar ponownie powiódł wzrokiem po rozmówcy i chwilę się zastanawiał z kim ma do czynienia.
- Przedstawisz się panie, czy mamy zapytać wyroczni kimś jest? - nie wytrzymał zausznik dowódcy.
-Nikt nie pytał o zdanie Ciebie.- rzucił Trevan do zausznika, po czym zwrócił się do swojego faktycznego rozmówcy
-Jestem oficerem w armii regenta i moim podstawowym zadaniem jest sprawić aby ta regentura trwała aż do jego naturalnej śmierci, więc staram się robic wszystko aby nasza wsółpraca miała w ogóle miejsce...zakładajac oczywiście że dożyjemy nastepnego dnia...-
- Wolałbym jednak o tym mówić z samym regentem. Nie gniewaj się panie, aleś w moim odczuciu równy mi i niewiele możesz, a próbujesz piórka stroszyć. Nie ze mną takie sztuczki. Za długo na tym świecie żyje, aby się w takie podchody bawić.
-Więc nie pozostaje nam nic innego jak czekać na rozkaz do współpracy, to był zaszczyt Cię poznać Panie- odpowiedział uśmiechając się nieco teatralnie Trevan i kłaniając się lekko.

Trevan oddalił się, odtwarzając sobie cały przebieg rozmowy i szukając ewentualnych błedów popełnionych w jej trakcie. Uznał, że ta rozmowa mogła mu wyjśc lepiej. Te przemyślenia anuireańczyk skwitował usmiechem, lubił wyzwania. Doszedł on do drugiego końca sali i oparł się o ścianę, zwracając się w stronę, z której nowa władza miała wygłosić pierwszą przemowę. Chwycił duży kielich wina od przechodzacej obok niego służki i pociągnął z niego duży łyk. Postanowił teraz skupić się tym, w czym się sprawdzał, mianowicie w byciu dobrym oficerm.
 
Aronix jest offline  
Stary 06-08-2013, 12:01   #4
 
Pan Błysk's Avatar
 
Reputacja: 1 Pan Błysk ma wyłączoną reputację
Zamach stanu. Słowa które raz po raz odbijały się echem przyciszonych głosów w sali. Słowa które nadały nowy bieg myślą wielu obecnych i wielu przeraziły. Te słowa dla Ludwika oznaczały tylko jedno, nowe możliwości. Fakt, że zamykały drogę kilku starym możliwością nie budził w nim niepokoju. Doświadczył już wielu mniejszych lub większych przewrotów w czasie licznych podróży, w młodości, i teraz mógłby przysiąc iż jest najspokojniejszym z ludzi na sali. Szybko przemyślał implikacje najnowszych wydarzeń i zaczął się bacznie przyglądać sąsiadom. W poszukiwaniu tej sepcyficznej mieszanki strachu i zdenerwowania, mieszanki w której strach zdecydowanie dominował. Szukał również kogoś kogo trudno było w tłumie wypatrzyć, ze względu na wzrost.
Grupa trzech stała pod ścianą i żywo dyskutowała. Widać było, że są bardzo zdenerwowani i przerażeni. Ktoś obyty w stosunkach panujących w Batradzie, doskonale wiedział, czym to jest spowodowane. Kimś takim był właśnie Aberoni. Widząc zbliżającego się mężczyznę, krasnoludy zamilkły i wyprostowały, jakby chciały powiększyć swój wzrost. Hardym wzrokiem spojrzeli na siwiejącego mężczyznę. W odpowiedzi na który Ludwik zmusił się do łagodnego, smutnego uśmiechu. Pokazując, że rozumie rozterki targające krasnoludami i podziela je. Skinął głową brodatym w tym niemym geście prosząc o pozwolenie zajęcia miejsca przy nich.
Nieufnie kranosludy przystały na to i czekały na pierwsze słowa mężczyzny.
- Dufam iż nie przeszkodziłem zbytnio? - Zagadnął dość przyjaźnie.
- Bystrości to ci widać brakuje. - rzekł z przekąsem jedna z brodaczy - Mów jednak, czego chcesz. Widać, że masz do nas jakieś słowo, to mów.
- Po przyjacielsku zagadnąć chciałem, w tych niespokojnych chwilach zawsze dobrze jest poszukać nowych przyjaciół.
- Zaiste niespokojne czasy. Kto by pomyślał, że Jazon może mieć jakiś wrogów. Ci tutaj wyrośli jak z podziemi.
- Nie dobrze to wróży Batradzie - dodał drugi - Ponoć sąsiedzi tylko czekają, aby ziemię przejąć. A takie wydarzenia tylko przyśpieszą bieg decyzji.
- Przyspieszą albo nie, to już od nowej władzy zależeć będzie. Mądry ten kto się na to za wczasu przygotuje.
- Dobrze prawisz, tylko jak się przygotować skoro nie wiadomo, co nas czeka.
- My tutaj tak gadu gadu, a z kim mamy przyjemność? - spytał milczący do tej pory krasnolud.
- Proszę wybaczyć mości panowie, przez tą awanturę o dobrych manierach zapomniałem. - Skłonił się nisko i dwornie jak przed samym królem. - Ludwik Filip Alberoni, kupiec i uniżony sługa bogini.
- Hamid, Thorgal i Swenson. Górnicy i przedstawiciele Cechu Wolnych Górników, wyznaczeni do poselstwa na tej uroczystości. - przedstawił wszystkich jeden z brodaczy. - Co cię panie tutaj sprowadza?
- I czego od nas chcesz? - dodał Swenson.
- Jak zdążyłem wspomnieć jestem kupcem a na dworze jego miłości Jazon... - zajągnał się niby przypadkiem - no tak... - zmieszał się.
- Dworu Jazona to raczej już nie ma - skomentował Swenson.
- Ano racja i nie mnie decydować czy to dobrze czy źle wróży nam wszystkim. Wracając jednak do rzeczy, reprezentuję potężne Konsorcjum. Pragnęliśmy założyć naszą placówkę w Batradzie, z korzyścią dla obu stron naturalnie.
- Widać jednak, że okoliczności nie sprzyjają interesom. - powiedział Swenson, który wydawał się być najbardziej rezolutnym z trójki brodaczy - Do tej pory sytuacja była stabilna i można było budować spokojną przyszłość. A teraz wszystko stanęło na głowie i w momencie się może zmienić. Ciekawe co to za jedni, co zamachu dokonali. Nic o nich nie wiadomo. Ponoć to jakaś armia z dalekich stron.
- Słyszałem, że jakieś prawdziwe dziedzice powróciły do Batrady.
- Polityka i nic więcej - skwitował Swenson - Ten jest regetem, kto potrafi władzę utrzymać i ma dość silną armię. Tyle w temacie.
- Armia armią a władza władzą. - Enigmatycznie dodał Ludwik. - Armia musi jeść, a skąd jedzenie weźmie jeśli chłopi się zbuntują? Siłą nie zagarnie bo to na krótko rozwiąże problem. A sąsiadom pretekst do podboju da, że niby ludzi od tyrana oswobodzą. Nie władza a armia to dwie różne rzeczy.
- Niby racja, ale dla nas to i tak bez różnicy. Nam to się już tylko bronić albo uciekać.
- Od tego są przyjaciele aby w trudnej sytuacji wspierać. A i wasza tak czarna nie jest jak to się wydawać może, tylko wartość trzeba własną znać. - Uśmiechnął się niczym lis wkradający się do kurnika.
- Wartość swoją znamy, tylko co nam z tego skoro nie my tu prawo ustalamy, ani nie my armie mamy. - żalił się Swenson - Do tej pory spokojnie było. Umowa była i urzędnicy pilnowali wszystkiego, a teraz...
- Teraz to chaos będzie i tyle - dopowiedział Hamid.
- Racja. I co ty nasz niespodziewany przyjacielu możesz w tej sytuacji poradzić? - spytał Swenson.
- Radą wspomóc mogę a może i nie tylko radą. Lecz niezbyt dobre to miejsce ani czas na tak głębokie rozważania. A i nowi władcy mogą się łaskawsi okazać i myśli czarne same precz pójdą. - Zadumał się chwilę. - Tak czy inaczej będzie, z nowymi przyjaciółmi wypada przy kuflu pełnym a nie pod ścianą rozmowy toczyć. Więc może póżniej wrócimy do tej rozmowy w karczmie lub nawet u mnie na pokojach. Mam zdaje się beczułkę znakomitego Ale. W mig ona smutek odgoni lub radość wzmoże jeśli nowa władza do jego miłości jazona podobna będzie.
- Zaiste, język twój wprawny i przekonywujący. Jakby jeszcze wiele mógł poza naszym gronem zdziałać, to ozłoconym mógłby być. Dobrze prawisz, że lepiej o szczegółach pomówić w innych okolicznościach. Czekajmy zatem na inauguracyjną mowę czekajmy. A ty panie, odwiedź nas niezależnie od tego co się wydarzy. Wydaje mi się, że wspólnym językiem, mimo różnicy kultur i ras, mówimy. - podsumował Swenson.

Czekali więc w milczeniu na to co przyniesie przyszłość i pierwsze wystąpienie nowej władzy.
 
__________________
Jemu co góry kruszy jemu nie | Jemu co słońce jego zatrzyma jemu nie
Jemu co młot jego rozbija jemu nie | Jemu co ogień jego przerazi jemu nie
Jemu co głowę jego podnosi nad jego serce | Jemu diament
On diament
Pan Błysk jest offline  
Stary 06-08-2013, 13:00   #5
 
Cao Cao's Avatar
 
Reputacja: 1 Cao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie cośCao Cao ma w sobie coś
Elf starał się za wszelką cenę nie rzucać w oczy jednak z całą pewnością nie pasował do tutejszego zgromadzenia. Tym bardziej takie reakcje były mu stosunkowo obce, początkowo nie wiedział co się stało jednak cała sala chwilowo zamilkła a atmosfera stała się niezwykle napięta. Wiedział że w obecnej sytuacji najlepiej jest zachować spokój i czekać na jakieś informacje, jednak tym razem nie był sam.
- Annise... - zwrócił się do rudowłosej dziewczyny która przybyła wraz z nim. - Nie oddalaj się nigdzie. Popełniliśmy błąd obierając akurat to miasto. Mam nadzieje że zaraz dowiemy się co mamy robić, wątpię że każą nam zostać w tej izbie. Po tych słowach, elf rozejrzał się dokładnie po osobach które znajdowały się w jego otoczeniu. Miał nadzieje ujrzeć kogoś, kto będzie w stanie udzielić mu jakiś informacji. Miał problem z odróżnieniem ich statusu czy też pozycji po ubiorze w końcu w wielu regionach panowały zupełnie inne zasady czy też zwyczaje.
W sali było wiele osób i wszystkie z tego, co wiedział pełniły jakąś funkcję. Sam nie potrafił się w tym odnaleźć. Jednak los mu sprzyjał. W pewnym momencie podszedł do niego pewien wysoki mężczyzna. Ukłonił się z kurtuazją i rzekł:
- Panie jeśli łaskaw, pozwól ze mną. Mój lord chciałby zamienić z tobą słówko.
Panendithas był wyraźnie zaskoczony słowami przybyłego osobnika. Na ukłon odpowiedział pochyleniem głowy po czym szybko odpowiedział
- Naturalnie Panie, jednak pragnąłbym poznać imię Lorda. - Na jego twarzy zagościł lekki uśmiech.
Mężczyzna spojrzał zdziwionym wzrokiem na swego rozmówcę, ale nie powiedział ani słowa.
Obrócił się na pięcie i ruszył wolnym krokiem przed siebie. Z jednej strony znajdował się wśród dużej liczby osób, jednak był jedynym elfem na tej sali, czy ktoś pomógłby mu w razie ewentualnych kłopotów?
- Poczekaj tutaj chwilę, Annise, muszę porozmawiać z tym możnym - Po tych słowach elf ruszył wolnym i nieco nie pewnym krokiem za mężczyzną
Wysoki mężczyzna zatrzymał się przed niewielką grupą osób. Wśród nich wyraźnie wyróżniał się mężczyzna o smukłej twarzy i wyraźnej domieszce elfiej krwi. Ubrany był w ciemno zieloną tunikę, przeplataną złotą nicią.
- Lord Nismaail, regent Agipal. A ty kim jesteś? Nigdy cię tu wcześniej nie widziałem? Jesteś z tobą bandą żałosnych żołdaków, którzy przejęli miasto?
- Wasza Lordowska mość. Jestem Panendithas Vre`Wisdomancer. - Wykonał dworski ukłon - Panie, nie jestem żołnierzem ani najemnikiem. Jestem podróżnikiem oraz badaczem. Przybyłem tutaj z krain wschodnich jako kolejny etap mojej wędrówki.
- Wędrówki? Dokąd?
- W poznaniu jak najwięcej miejsc oraz ich zwyczajów. Staram się dostrzec zmienność oraz po szczególne zachowania. Jest to coś w rodzaju mojej pasji, Panie.
- Hmmm.... - zamyślił się regent - A tutaj coś konkretnego cię sprowadziło, czy czysty przypadek?
- Sądzę że oba stwierdzenia są poprawne. Co jakiś czas zatrzymywałem się na dłużej, gdzie podejmowałem się różnych nadwornych prac. Dowiedziałem się iż tutejszy regent spodziewa się potomka, dlatego też chciałem podjąć się jego edukacji. Właściwie, tak brzmi moja historia, Panie. - Elf wyglądał na zamyślonego
- W obecnych okolicznościach to może być trudne. Jeżeli nic cię nie wiąże z tym miejsce, to odwiedź moje włości. Z przyjemnością posłucham opowieści o miejscach w których byłeś.
- Wasza Lordowska mość, to będzie dla mnie zaszczyt. Z całą pewnością w czasie mojej wędrówki zajrzę do Agipal. A wszelkie opowieści są zbyt cenne by zachować je dla siebie. - Mężczyzna poczuł widoczną ule, na to że pół-elf okazał się pozytywną osobą.
- Jednak czy Ty Panie, nie powinieneś opuścić tego miasta, w końcu może się tutaj zrobić niebezpiecznie?
- Nie bądź bezczelny, drogi przyjacielu. Umiem o siebie zadbać. Zapewniam cię.
- Proszę mi wybaczyć, nie miałem zamiaru Cię urazić, Panie. - Nismaail miał racje, w końcu był Lordem regentem - Pozwolisz Panie, że zadam Ci pytanie?
- Za to chyba jeszcze nikt nie zginął - zażartował w ponury sposób regent. - Pytaj zatem.
- Nigdy niema pewności... - Elf odgarnął włosy z twarzy po czym kontynuował - Mógłbyś mi opowiedzieć o tutejszym regencie, jakiego typu jest człowiekiem?
Półelf spojrzał na niego wyniośle i przez dłuższą chwilę milczał.
- Czy wiesz z kim masz do czynienia? - zapytał się zausznik elfa głosem surowym i zimnym.
- Spokojnie - rzekł regent i uniósł dłoń - Nasz młody przyjaciel jest zagubiony i trzeba mu pomóc. No cóż... Jazon to dobry człowiek i sprawiedliwy władca. Obawiam się jednak, że jego dni są już policzone. Nowa władza nie wygląda na taką, co to lubi rozmowy i dyplomację. Czekają nas ciekawe czasy, dla poniektórych na pewno ciężkie i niepewne. Jednak dla osób rezolutnych mogą okazać się bardzo korzystne. Ty przyjacielu jesteś raczej typem mola książkowego i mentora, a nie dyplomaty, czy intryganta. Nie wiem, czy z takimi zdolnościami znjadziesz tutaj jakąś pracę.
- Masz bardzo nerwowych towarzyszy, Panie. Jednak z całym szacunkiem, nie sądzę żeby wiek był wyznacznikiem mojej wiedzy. Jestem znacznie starszy niż wyglądam. Jednak nie chodzi tutaj o moją wiedzę, czy brak doświadczenia... Aczkolwiek nie wygląda to naturalnie... Jak sam stwierdziłeś, książę Jazon jest dobrym człowiekiem, czy ludzie popuszczą to? Dlaczego tak chętnie pozwalają zmienić władce, który działa dla ich dobra?
Regent wysłuchał słów elfa i przez chwilę patrzył na niego, jakby z politowaniem.
- Nie bierzesz chyba, drogi przyjacielu jednej rzeczy pod uwagę. Mieliśmy tutaj zamach stanu i wielce szanowny Jazon już raczej nie będzie regentem Batrady. A nowi regenci nie wyglądają na specjalnie uczonych i twoje usługi mogą się okazać zbędne.
- To wasza książęca mość nie zwrócił uwagi na jedno. Ludzie nie przyzwyczają się do człowieka, ale do dynastii, żyją stanowczo zbyt krótko by wiązać takie przywiązanie. Co by wasza miłość zrobił w takiej sytuacji? Gdyby znalazł się na ich miejscu, zaakceptował rządy nowego władcy, czy też stanął w opozycji? - Elf wyglądał na pochłoniętego rozmową.
- Butny, hardy i pyskaty jesteś przyjacielu - rzekł z zimnym uśmiechem regent. Na chwilę zawiesił głos, aby dodać - I to mi się w tobie podoba. Coś mi się wydaje, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie.
- Czas pokaże... Czy słowa zdołają coś zdziałać, jednak musimy zdać się na ludzkie serce, mam nadzieje że mimo ich podejścia, okażą chociaż trochę zrozumienia.
- Serca? Buh ha ha - zaśmiał się doniośle regent - A to dobre.
- Z drugiej strony, od tych paru najbliższych godzin, zależeć będzie los tego księstwa jak i ludzi żyjących tutaj. Stara ugruntowana władza, przeciw zdobywcom i ich ustanowienia. Wasza miłość ma racje, nastały ciekawe czasy, jednak to wszystko może zmienić się w pokaz szaleństwa i głupoty, dlatego liczę, liczę że dacie rade powstrzymać zbędny rozlew krwi - Po tych słowach, wykonał dworski ukłon
- Jesteś doprawdy zagadkowy. Z jednej strony powołujesz się na swoją mądrość, a z drugiej liczysz na litość zamachowców i pomoc sąsiadów w przywróceniu ładu w domenie. Niewiarygodna wręcz naiwność lub.... poza.
Półelf spojrzał na swego rozmówcę, a ten poczuł, jakby ktoś grzebał mu we wnętrznościach. Było to uczucie nieprzyjemne i bardzo drażniące.
- Czas pokaże, jak sam powiedziałeś. Czas pokaże.
Elf wykrzywił usta w grymasie, nie wiedział dokładnie co się dzieje.
- Proszę, nie próbuj zrozumieć słów starego mędrca. Litość, objawia się sama, nie koniecznie człowiek musi podążać drogą dobroci, mądrość bywa nabyta, więc każdy może to opanować, wystarczy chociaż troszkę chęci. Ja jestem tylko i wyłącznie obserwatorem, ale lubie te ziemie, lubie spokój, dlatego żal by mi było, by miejsca takie jak te, pokryły się tumanem kurzu. Moją wiedzę opieram na podróżach, jednak każdy człowiek tak samo jak i elf, stanowi dla mnie zagadkę, każdy jest inny, to prawda. Jednak widziałem jak wyglądały dwory w innych krainach, nie było tam litości, czy też miłosierdzia, aczkolwiek nie było także bezsensownego rozlewania krwii. Za pewne masz wiele racji, Panie. Jednak nadal sądzę, że być może jest szansa na spełnienie mych marzeń.
Regent uśmiechnął się tylko półgębkiem i machnął lekceważąco dłonią, jakby odganiał muchę.
- Audiencja skończona - rzekł twardo jego zausznik.
 
Cao Cao jest offline  
Stary 07-08-2013, 23:00   #6
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Cohen; na gościnnych występach Pinhead

- Co to, kurwa, znaczy, że zniknął? - prawie krzyknął Garrett.
- Był widziany w stolicy tuż przed atakiem, są świadkowie, ale teraz nigdzie nie można go znaleźć. - wybąkał posłaniec, jeden z jego własnych ludzi, starając nie patrzeć się mu w oczy.
Garrett zaklął pod nosem.
Stali w holu Akademii, obecnie pustym, gdyż wszystkich uczniów i nauczycieli spędzono do największej sali wykładowej i zamknięto pod strażą.
Vaughan liczył, że będzie wśród nich i kierownik tego kramu, ale dziadyga najwyraźniej zdołał jakoś się wymknąć.
- Dobra, zapieczętujcie jego kwatery, a resztę trzymajcie pod kluczem. Muszę iść na zamek, zobaczyć jak tam sprawy wyglądają. Wyślij za mną pięciu ludzi.

***

- Gdzie jest żona Nillferta? - zapytał spotkanego zupełnym przypadkiem jednego z kundli Tybalda, który podążął gdzieś właśnie z naręczem pełnym cynowych, srebrnych i porcelanowych bibelotów różnych rozmiarów.
- Gdzieś w lochach. - odparł ten, wzruszając ramionami, co niebezpiecznie zachwiało stosikiem w jego rękach. - Tybald chciał tylko Jazona, reszta zdrajców go nie obchodziła.
Czeka teraz na ciebie.
- poinformował plecy Garretta, który już odchodził w stronę schodów.
- Powiedz mu, że zaraz będę. - zabrzmiała odpowiedź.

***

Obecność ubranej w wytworną suknię, pięknej, wręcz oszałamiająco pięknej kobiety w podłym lochu był widokiem dość nietypowym, a wręcz abstrakcyjnym. Mimo to żona regenta Batrady nadal zachowywała się dumnie i wyniośle.
Do celi wszedł szczupły mężczyzn, którego poznała jako jednego z tych którzy kierowali zamachem.
Ramona wstała i spojrzała na niego pewnym i butnym spojrzeniem.

- Stara szlachta, co? - zagaił rozmowę, taksując kobietę chłodnym spojrzeniem. - Podbródek zawsze wycelowany w sufit. Żaden wstyd, też tak mam.

- Przybyłeś panie na pogawędki, czy w jakieś konkretnej sprawie. A może już wydaliście na nas wyrok?

- W konkretnej sprawie. Bardzo konkretnej.
- odparł, ignorując ostatnią uwagę. - Gdzie jest czarownik? Dokąd uciekł, gdzie mógł się schronić?

- Vahid wam uciekł?
- zachichotała kobieta - To świetnie. Cudownie.
Szyderczy uśmiech zagościł na jej twarzy, a spojrzenie stało się zimne jak lód.
- Nie martw się panie. Znajdzie się szybciej niż przypuszczasz.

- To dobrze, nie mogę się doczekać, by uciąć sobie pogawędkę i z nim. Z uwagi na dzielone umiejętności, wasza dwójka bardzo mnie interesuje. Póki więc nie mam starucha, będziesz mi musiała wystarczyć ty.


- Jesteś zwykłym psem, którego dni są już policzone. Wasza władza nie potrwa długo. Zawiśniesz szybciej niż myślisz. - rzuciła w odpowiedzi Ramona.

- Tak, tak, nie wątpię. Cały kraj powstanie jak rzeka i obali najeźdźców. - rzekł znudzonym tonem, zbliżając się do kobiety. Przyjrzał się jej ponownie, tym razem rzucając czar, by oszacować jej magiczny potencjał.
Garrett skupił swe myśli i sięgnął po krążącą po pomieszczeniu moc, aby sprawdzić z jak silnym przeciwnikiem ma do czynienia. Informacje, jakie do niego dotarły budziły szacunek, a w nie jednym zapewne i grozę. Ramona nie broniła się przed inwigilacją. Patrzyła na czarownika pewnym siebie, zimnym spojrzeniem. Garrett zrozumial, że stoi przed nim osoba, która wręcz w mistrzowski sposób opanowała manipulację mocą, a co ciekawsze odkrył też, że jest ona powiązana z domeną. Rodzaju tego powiązania nie był jednak w stanie zbadać.

- Zadowolony? - spytała szorstko.

- Fascynujące. - powiedział tylko, a w jego oczach pojawił się głód, który nie miał nic wspólnego ani z pustym żołądkiem, ani z cielesnym pożądaniem.
- Ten twój magik... - wyprostował się i odsunął od księżnej - Jesteś jego uczennicą? Czy posiadłaś moc gdzieś i kiedy indziej?

- Domyśl się.

- Zaczynam się domyślać, że nie my pierwsi przeprowadziliśmy zamach stanu. Od jak dawna ty i ten dziadyga kręcicie tu wszystkim?


Ramona patrzyła prosto w oczy czarownika i milczała przez dłuższą chwilę.
- Znudziła mnie już ta rozmowa - rzekła w końcu - Pytałam na początku, czy przybyłeś na pogawędki, czy w konkretnej sprawie. Na rozmowy z kimś takim, jak ty szkoda mojego czasu i sił.

Garrett nie odpowiedział. Obrzucił ją spojrzeniem po raz ostatni i wyszedł.
- Wy wszyscy, precz. - warknął do strażników pilnujących celi i osobistego lekarza Erin, który zrobił urażoną minę i już miał otworzyć usta, by zaprotestować, ale Garrett pokazał mu gestem, by się wynosił .
- Wy zostajecie. - wskazał czterech ze swoich własnych ludzi, z którymi przyszedł. - Choćby nie wiem co się w środku działo, nie otwierać drzwi. Uważajcie na iluzje i uroki.
Zanim odszedł, obłożył komnatę prostym zaklęciem, które miało go zaalarmować, jeśli w celi użyto by magicznej komunikacji. Liczył, że tak słaby czar nie zwróci uwagi księżnej, ale dla pewności zamaskował jego echo silniejszym, magiczną pieczęcią zamka w drzwiach.

***

Szedł szybkim krokiem korytarzami niedawno co zdobytego zamku.
Wciąż jeszcze wte i wewte biegali żołnierze w barwach Lithansów, a to z jakimiś rzeczami, a to poganiając związanych, bądź nie, ludzi, zabezpieczali kolejne, dopiero co odkryte przejście czy pomieszczenie.
Ale to wszystko było już tylko dopieszczanie szczegółów, wygładzanie krawędzi, może nawet odrobina nadgorliwości.
Dzieło było już bowiem skończone - zamek, stolica i praktycznie całe księstwo było w ich rękach.

Pod drzwiami komnaty, w której zainstalował się Tybald, zostawił ostatniego z piątki ludzi, których zabrał z Akademii i wszedł do środka.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"

Ostatnio edytowane przez Cohen : 11-08-2013 o 22:19.
Cohen jest offline  
Stary 08-08-2013, 22:33   #7
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Oficer który wpadł do obozu Gerada, był na prawie zajeżdżonym koniu.
-Uzurpacja panie! Uzurpacja!-darł się nie młody już żołnierz. Wpadając pod pieniek na którym wylegiwał się Łamignat. Miał powody do zadowolenia. Jazzon "bez jaj" zwany przez Gareda również "ciotą na tronie". Zlecił mu kolejne nudne zadanie. Wypełnił misję bez strat, zlikwidował zagrożenie do którego go wysłano. Kontrakt jaki miał z Regentem Batardy był sowity, bardzo sowity. Więc nie wypadało zawodzić. Gdzie go nie posłano, odnosił sukcesy. Bywał brutalny ale tylko wobec wrogów. Prawdę powiedziawszy był bezwzględny wobec wrogów i okrutny. Jednak gdy musiał, starał się być ludzki. Nie żeby był ale wiedział, że tak trzeba... Polityka, wrażenie, pierdoły konkretnie rzecz ujmując.
-Spokojnie żołnierzu. Co ty pleciesz- rzekł gdy oficer w końcu był już blisko niego.
-Uzurpacja, ktoś zajął zamek. Uwięził regenta i jego rodzinę!- pędzę prosto ze stolicy. -Walki były panie jesteś blisko, wojownik z ciebie..- nie dane mu było dokończyć.
-Jak to walki były? Znaczy co już po wszystkim?- zapytał Gerad unosząc brew.
-Tak. Wojsko świętowało...- zaczął tłumaczyć oficer.
-..i dało dupy. Daruj sobie resztę śpiewki. Nie uderzę z marszu.- pokiwał głową z dezaprobatą.
-Bierz trzy świeże konie i zapierdalaj informować to całe wasze wojsko.-kiwnął ręką oddalając żołnierza.
Oficer był zdeterminowany. Widać wierny Jazzonowi do końca. Jego bądź seniora...
-Panie jedź zemną, zbierzemy siły. Zmieciemy uzurpatora!- krzyknął entuzjastycznie.
-Powiedziałem żebyś znikał tak? Pojadę na rozpoznanie, czekajcie na wieści. Daliście ciała, nie naprawię waszego burdelu na oślep. Z dobrej woli i umowy z regentem. Masz konie i wypierdalaj, bo jak wstanę-powiedział unosząc się pod pieńkiem na łokciach. Po raz pierwszy skierował wzrok na rozmówcę. Oficer zacisnął zęby w głowie mu zapewne bębniło ah ci najemnicy... Zdrajcy, świnie! No i miał kurwa rację... Zawinął się jednak na pięcie i znikł.
-Staruch zbieraj dupę.-powiedział Łamignat w powietrze.
Z drugiej strony pieńka wstał wojownik. Starzec zasuszony niczym śliwka. Jedynie po oczach było widać, że duch w nim hardy. Do emerytury której domagało się ciało, mu daleko...
-Zbiorę ludzi, gdzie jedziemy?- zapytał staruszek chłodno.
-Ja do stolicy na rozpoznanie. Wy....- wydał kilka rozkazów.-Ciota Jazzon dał nam maksimum już, co miał do zaoferowania. Wziąłem sobie nawet więcej, dużo więcej niż wie i by chciał. Tylko teraz sytuacja się zmieniła. Trzeba się zorientować w sytuacji. Nie wiadomo ile wojska mają kto nimi dowodzi. Za dużo znaków zapytania...
-Sam wiesz to ryzyko, znany jesteś pojmą cię jak wszystkich oficerów. Do lochu wtrącą.- staruch podzielił się obawami.
-Walkę już nie jedną widziałeś, nie bez powodu jesteś moim drugim. Mają nas za bandę najemników. Więzów krwi i braterstwa nie znają. Jeśli nowy regent będzie pochopny, nękajcie go. Transporty, patrole uczyć cię fachu nie muszę. Nasza jazda najszybsza w Batardzie. Teren znamy lepiej od uzurpatora. Jakby co skłoń go do myślenia.
Starzec skinął głową.
-Po co tam jedziesz?- wywiedzieć się inaczej można.
-Chce go zobaczyć na własne oczy. W stolicy zostawiłem coś od dawna mojego. Być może to będzie nowym Regentem Batardy. Mamy wszak z nim wtedy umowę.- rzucił z uśmiechem.
- Umowę mamy z Jazzonem, nie z najeźdźcami- powiedział staruch chłodno.
-Na moim egzemplarzy piszę, że umowę mamy z Regentem Batardy. Dziś najeźdźca i uzurpator, jutro miłościwie panujący...- urwał szelmowsko się uśmiechając-Dowodzisz umiesz jak nikt, politykiem nie będziesz. Choć i ja jestem ignorantem ponoć. Jak podkreśla na każdym kroku Ramona.- zakończył Gerad.
-Myślisz, że uszanuje papier Jazzona?- staruszek nie dowierzał.
-Może, umowa to umowa. Jak nam ją wymówi cóż jego strata. Chcesz wrócić kiedyś do domu?- zapytał Łamignat.
-Pytanie... Choćby by oddać ostatni dech- rzekł zastępca zwany starcem.
-Być może właśnie otworzyły się drzwi. Trzeba tylko wsadzić w nie nogę i uważać by nikt nimi nie trzasnął.
Staruszek skinął głową i odszedł.
Gerad udał się do stolicy. Zajął się kilkoma sprawami po czym wylądował wśród gości na zamku. Dostrzegł krasnoludów, uznał ich za jedynych godnych kompanów podczas prezentacji uzurpatora.
Trójka milczących krasnoludów stała pod ścianą. Spod przymrużonych powiek obserwowali salę i w napięciu oczekiwali na wystąpienie trójki nowych regentów. Gdy zbliżył się do nich postawny mężczyzna w wojskowym stroju, cała trójka wyprężyła się i spojrzała hardo w jego kierunku. Chyba tylko oni nie okazali lęku przez budzącym grozę Vosem.
Przez dłuższą chwilę przyglądali się mężczyźnie i czekali na jego pierwsze słowa. Wyglądało bowiem na to, że chce on z nimi pomówić. Tuż obok trójki brodaczy stał rosły, siwy mężczyzna w eleganckim stroju. On także spoglądał z zainteresowaniem na Vosa.
-Witajcie- skierował swoje słowa do krasnoludów Gerad. Skinął przy tym lekko głową. -Widzę, że wszyscy wyczekują co nam powiedzą zamachowcy.-nazwał rzeczy po imieniu bez najmniejszego zawahania.- Cholerny Jazzon dał się podejść-pokręcił głową- Wywiad powinno się natomiast powiesić. Wiadomo już coś? Przed chwilą dopiero dotarłem do stolicy.
- Jeszcze nic nie wiadomo. Jakiś obcy przyjechał i ponoć całe księstwo zajął. Regentem się będzie ogłaszał. - mruknął jeden z krasnoludów.
-Ciekawe, ciekawe... Tylko Jazon miał z każdym dobre układy. Dla ludu dobry był, umowy korzystne dawał. Dobrym pytaniem jest, jak nowy planuje wziąć wszystko za pysk. Walczyć z nim nie ma co, ja mam umowę z władzą. Respektuje ją albo nie. Złoto nie śmierdzi a w domenie jest go całkiem sporo. Chciałbym potem porozmawiać w lepszych warunkach, jeśli znajdziecie chwilę.
- Rozmowa nic nie kosztuje - rzekł filozoficznie brodacz - Zawsze można pogadać. A nowy? Jeszcze nie wiadomo, co o nim sądzić. Czas pokaże.
- Czy zbytnią śmiałością będzie jeśli zaproponuję wspólne spotkanie przy kuflu wybornego ale? - Wtrącił się się do rozmowy kupiec, nie rad tym iż jest ignorowany tak bezczelnie.
- Osobiście choć z żalem muszę odmówić, zbyt wiele się dzieje a czasu jest zbyt mało. Jednak gdy sytuacja się uspokoi czemu nie. Dobrego alkoholu nigdy za wiele.- odpowiedział kupcowi Gerad. Chwilę potem na sali zapanowało poruszenie...
 
Icarius jest offline  
Stary 10-08-2013, 14:06   #8
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Beauty is in the eye of the beholder.

Miała bulwiasty nos, kaprawe oczy, usta cienkie, tak, że prawie znikały, gdy zaciskała wargi, a skórę szorstką jak źle wyprawione futro. Ale gdy jej dotykał – mokrą między nogami – była najpiękniejszą kobietą, którą miał od dawna.

Ujął jej dłoń w swoje. Poprowadził do jej łona, a później do swojej twarzy. Polizał palec bez paznokcia, smakując juchę z jej rozciętego sromu. A potem ugryzł mocno, aż krew spłynęła.

Syknęła z bólu. Jeszcze raz ujrzał ją piękną, w czerwieni. Pozostał tak – smakując metaliczny posmak – przez chwilę, jakby się zapomniał, że jest w łożu, dopóki wrażenie się nie rozmyło.

- Panie, litości... - odważyła się wreszcie załkać, wznosząc ku niemu swoje brzydkie, przekrwawione oczy. A on zamknął jej usta pocałunkiem, wpijając się mocno w czerwone pozostałości po wargach. Płakała. Przymknął leniwie oczy.

Ludzie w czerwieni: przerażeni, skrwawieni, opanowani przez cierpienie – i nierzadko błagający na kolanach o swoje życie – byli prawdziwsi i piękniejsi od tłustego, spokojnego ludu wiosek i miast, którymi wcześniej byli. Ale zmiana i przeistoczenie nie były łatwe. Jeśli oberżnąłeś kobiecie rękę, wyła wniebogłosy i miała na sobie krew, ale nie była skrwawiona. Była tylko człowiekiem, który wymienił jedną skórzaną maskę na drugą. Dopiero, jeśli potraktowało się ją inaczej: najpierw odgryzło wargę, przecięło się kilka żył, jeszcze później wyrwało nożem paznokcie, ucięło sutek... - miała dość czasu, żeby pojąć, co ją czeka. A w tym szczególnym momencie, kiedy wiedziała – sercem już, a nie głową – że może umrzeć, zlatywały wszystkie maski i widział kobietę w czerwieni.

I niech wróżbici wróżą z wnętrzności ptaków – on po wielokroć widział prawdę w ludzkiej krwi. Niektórzy błagali o życie, obiecując wszystko: głowę najlepszego przyjaciela, wyimaginowane i rzeczywiste bogactwa, koronę świata..., inni – ci z naturą cieląt – zapadali się w sobie, błyskawicznie tracąc wszelką nadzieję, a byli jeszcze tacy, którzy chcieli szybkiej śmierci. Oni, tak nienawidzący życia, lżyli go, próbowali kopać, wierzgać, ale ich słowa – i gesty – zawsze tłumił strach.

Wiedział, że oni wszyscy należą do niego.

Wiedział, że >ona< należy do niego.

Podniecało go to: bardziej nawet niż kopulacje, niż wkładanie członka do jej wnętrza, bardziej niż cokolwiek innego. Wcześniej mógł ją posiadać – ale dopiero, gdy odkrywała przed nim swoją prawdziwą twarz, czuł, że osiągnął spełnienie.

Zdarzali się też – raz na pięćdziesięciu, stu – ludzie z żelaza. Jak żelazo nie krwawiło i nie uginało się, oni do ostatka stali, śmiejąc się mu w twarz, gdy on wyciągał im jelita przez brzuch. Gdy rzucał jakiemuś kulawemu kundlowi – ostatkiem sił życzyli mu smacznego. A później, jak ich metal, łamali się z trzaskiem. Ale to, czy to z braną kobietą, czy zamęczonym na śmierć mężem, miało jedynie nieprzyjemny, gorzki smak. Później przez całe dni czuł się zły i zmęczony, ale szanował ich, jakoś wbrew sobie.

Ona jednak nie była z żelaza. Gdyby była, już dawno chwyciłaby za jego nóż. Nie, rżnął potulne jagnię, które szeptało ciche modlitwy do swoich bogów – jakby mogli jej teraz pomóc! - gdy on robił swoje. I tylko czasami: powoli, uważnie, łagodnie, żeby go jeszcze bardziej nie urazić, błagała o zmiłowanie.

- Haelynie... - jęczała, a on skracał jej palca. - Avanalee... - łkała, a on leniwie bawił się z kikutem. Bawiło go poczucie, że nawet bogowie na nic się biedaczce zdawali. - Haelynie... - krzyknęła jeszcze raz.

I wtedy, bogowie chyba jej odpowiedzieli. Bo dokładnie w tym samym momencie, poła namiotu się uniosła. Co stało się później, pamiętał jak przez mgłę. Pamiętał okrzyk „ojciec umiera!”. Pamiętał, że cisnął kobietę na posłanie i rzucił się ku wyjściu, jakby się paliło – nago, nawet bez miecza przy pasie. Pamiętał wzburzone spojrzenie starego Valdana. A później pamiętał, że nakazał Rybiemu Oku pakować ich obóz – a sam wrócił się tylko po ubranie i oręż.

Ubranie znalazł tam, gdzie je zostawił. Oręż nie. Miecz – gdy już miała ona. Znalazła dość odwagi, by ująć jego miecz i spróbować go ubić. Tylko się zaśmiał, chwycił ją za nadgarstek i obalił.

Była poranioną, okaleczoną, w obszarpanych łachmanach. Miałaby szczęście, gdyby jeszcze ktokolwiek ją zechciał. Mogła się wygadać. Mogła mieć brzuch i wydać bękarta. Właściwie powinien ją zabić... I zrobiłby to, gdyby to nie miało takiego parszywego smaku. Bo pewnych rytuałów nie należało zmieniać: wiedział o tym nawet jego pan ojciec, który wściekłby się na myśl o upolowaniu królika w klatce, zanim koniuszy wypuściłby go na zewnątrz.

- Bierz – wyszeptał przez zęby, wciskając jej w dłoń oberżniętą, brązową monetę. - Ale jeśli kiedykolwiek usłyszę, że się wygadałaś... - Ujął jej podbródek w trzy pozostałe palce lewej dłoni i przemocą – Wyrwę wnętrzności i powieszę na nich bachory. Rozumiesz? - Drżała. - Rozumiesz? - Zacisnął palce, aż zostawił jej czerwone pręgi na podbródku. Wtedy wreszcie zdołała pokiwać głową. - Dobrze. – Wypchnął ją za porę namiotu, by przygotować się do drogi.

***

Od tamtego czasu nieustannie wędrowali. Zawsze na zachód, zawsze ku Bartradzie.

Miał nadzieję, że Bartrada da mu solidny odpór. Miał nadzieję, że ziemia spłynie krwią – a on będzie mógł spuścić psy wojny z łańcucha. Miał nadzieję, że regent i jego poplecznicy przeminą podczas wojny. Miał nadzieję, że – w walce – opije się krwi za wszystkie czasy.

Nic z tego. Bartrada była na nich zupełnie nieprzygotowania. Ogni nikt nie rozpalał. Wici nikt nie rozsyłał. A posłańców wysyłali chyba na piechotę, bo zdołali ich wyprzedzić na drodze do stolicy.

Dlatego mogli spaść na zamek jak zbójcy. W środku nocy, gdy celebracja toczyły się w najlepsze. Skąpy garnizon skapitulował, gdy tylko podjechali pod zamkowe bramy. Ospali wojacy na zewnątrz rzucili włócznie, gdy tylko zobaczyli zbrojnych. Ci na murach trzymali się lepiej: wytrzymali, dopóty pierwsza włócznia nie uraziła któregoś w ramię. Po tym – gdy pierwsza krew spadła na ziemię – skapitulowali, mając się pewnie za ludzi niezwykle odważnych i honorowych.

Tybald wiedział lepiej: powinien spędzić ich wszystkich do środka, i puścić z dymem, z całą resztą zebranych. Później: odjechać, ciągnąc za sobą bogactwa stolicy. Niestety, chwyciły go sentymenty. To była >rodowa ziemia<. >Rodowa< Bartrada. I nic, że między nim a Thornwaldem było sporo złej krwi, a sam rodowego księstwa nigdy w życiu nie widział. >Ród< i >krew< były większe niż on – i pewnie przetrwają sporo po tym, gdy Bestia Lithansów spocznie w miękkiej ziemi Anuire.

Gorzej, że jego ludzie byli niespokojni. Zdobyli stolicę, ale nie złupili jej. Zamiast tego, marznęli w środku nocy, pilnując gości i własnych nosów. Sami, bo „obrońcom” nie mogli ufać, więc zamknęli ich w zamkowych komnatach. I pewnie musiałby oddelegować kilkunastu ludzi do ich strzeżenia, gdyby lady Erin nie pomogła konceptem. Jej środki nasenne zadziałały jak marzenie. Musiał jej za to podziękować.

Dzięki temu konceptowi miał chwilę spokoju. Długą na tyle, by szybko znaleźć sobie miejsce na nocleg w dawnych komnatach zarządcy zamku. Ale nie na tyle, by móc cokolwiek zrobić z panującymi na zamku nastrojami. Przy takim stanie rzeczy, było pewne, że prędzej czy później ktoś zginie. W rzeczy samej, pierwszego trupa nie było trzeba szukać długo: znalazł się zaraz po tym, jak opuścił swoje nowe komnaty.

Szedł wtedy ze Śmieszkiem: krępym, pulchnym człowieczkiem, o rumianej twarzy i rzadkiej, koziej bródce. Jemu też udzielił się nastrój: wodził przymrużonymi oczyma po co grubszych gościach, którzy grzali się w cieple wspólnej sali, wysuwał szczękę wyzywająco, gdy mijali rozbrojonych „strażników” wystrojonych w barwy Bartrady, i tylko szukał jakiejś dobrej zaczepki. Psu było z tym prościej.

Człowieka Nillfertów – tłustego jak prosię, pocącego się tak intensywnie, że nawet jego kaftan był mokry, i z trzema podbródkami poruszającymi się w rytm jego słów – dostrzegało się z daleka. Któryś z jego ludzi w końcu zabiłby go, gdy podszedłby zbyt blisko. Nie dali im czasu, bo to była już przesada i nie chodziło nawet o to, że zapuścił się zbyt blisko jego kwater. Tego się spodziewał, bo przecież ktoś musiał spróbować pierwszy. Ale: był grubym skurwielem, w futrze, nieuzbrojonym i nietkniętym przez wojny. Musiał jeszcze brać na obchód dorodnego kurczaka, aby jeść go przy głodnych psach? I to w środku ich warty?

Śmieszkowe oczy zalśniły na widok dobrze upieczonego drobiu.

- He, he – Błysnął krzywymi zębami w szczerbatym uśmiechu – Przypomina swojego kapłona. Tylko kapłony nie wrzeszczą, jak się je obiera z piórek... - klepnął po koziku u pasa, mrużąc małe oczka w oczekiwaniu.

- Przez piętnaście lat - Trzy podbródki zadrżały z gniewu, a małe, grube palce zacisnął na kapłonie aż do białości. - Wiernie służyłem... - Zamrugał ze zdziwienia, gdy Tybald ujął go mocno pod prawą rękę.

Skinął głową. Śmieszek ruszył na Trzy Podbródki. Strażnik szarpnął się, sięgnął po miecz po miecz – ale Lithans trzymał go mocno – wierzgnął i zwiotczał, gdy pies wspiął się na palce i zrobił mu uśmiech od ucha do ucha.

Niestarannie wytarł dłoń o płaszcz zabitego.

- Ścierwo... - Skrzywił się potężnie, oceniając wymiary leżącego w kałuży krwi strażnika. - Następnym razem wybierz mniejszego skurwiela. - Zauważył, że Śmieszek z troską podnosi mięso. Dał znak, żeby mu też odciął część, i odwrócił się do innych: - No już, pozbierajcie po sobie. - Spiorunował wzrokiem swoich ludzi.

Z ukontentowaniem oglądał, jak zajmują się grubym. Kilkoma uderzeniowi wybili zęby – zniknęły w czyjejś kieszeni – włosy ścięli sztyletem, ciało rzucili do wypchanego słomą wozu, chluśnięto wodą na dziedziniec... i już. Krew pięknie wsiąkła, a grubego strażnika mogłoby nigdy na pachnącym jesienią dziedzińcu.

***

Inspekcja straży zeszła mu szybko. Na tyle szybko, żeby zdążył ją zrobić przed powrotem psów i wozu, już bez ciała. Wartowników rozstawiono gęsto. Czasami nawet gęściej niż mógłby sobie życzyć, ale mógł tylko pochwalić taką skrupulatność. Ani on, ani jego ludzie nie znali zamku. Licho jedno wiedziało, czy gdzieś nie było ciasnego tunelu, którym któryś z regentów Bartrady wymykał się na spotkanie z kochankami. Później miał zamiar przesłuchać kilku ludzi – ale to była sprawa na późniejsze czasy.

Na koniec, spotkał się z człowiekiem, który nadzorował jego straż przy zakładnikach.

Jego prawa ręka wśród psów, Rybie Oko, był inny od reszty. Nie było z nim miejsca na familiarności, serdeczności i otwartości. Gdyby kiedykolwiek temu człowiekowi podejść bliżej niż na dwie długości ręki, poczułby się źle – to nie był człowiek, który skłaniał do otwartości.

- Jesteś – rzucił do niego sucho, oschle, jakby miał zaraz przyjmował raport.

Pies był miernego wzrostu i do tego kościsty. Twarz miał przeciętną: nos, jak nos, usta jak usta, broda jak broda. Wionęło od niego chłodem: prawie nie mrugał, nie ściągał brwi, nie rozdymał nozdrzy, nie mrużył oczy... - jedynie patrzył swoimi wyblakłymi, martwymi oczyma. Usta mówiły równie mało: miał je nieodmiennie zaciśnięte w ciasną linię, jakby wszystko wokół budziło jego dezaprobatę. Tybald prawie nigdy nie umiał powiedzieć, co myśli. Potrafił poznać chyba tylko strach: wtedy Rybie Oko napinał się, rzucał na wszystkie strony krótkie spojrzenia i lekko mrużył oczy, ale skurwiel przeważnie trzymał się na tyłach i rzadko miał się czego bać.

Czasami – podczas zimnych, deszczowych dni – bawił się myślą o tym, co mógłby rzec i zrobić na torturach. Ale nieruchoma, nijaka twarz miała zbyt mało ekspresji: nie przypuszczał, żeby układała się do krzyku, do błagań, do przekleństw – a jej posiadacz raczej nie wyglądał mu na bohatera z żelaza. Krótko mówiąc: nie miał pojęcia.

Sukinsyn był jednym z tych ludzi, którym Lithans patrzył nie na twarz, a na barki. Bo barki – w przeciwieństwie do twarzy – mogły mu przynajmniej coś powiedzieć. Ale ufał mu: służył wiernie przez dobre osiem lat, i wiedział, że był jednym z najtwardszych sukinsynów, jakich miał.

- Nie wpuszczajcie nikogo - kazał. Barki strażnika nawet się nie ruszyły. - Oprócz triumwirów. I ludzi, których każą wpuścić. Jeśli ktokolwiek inny zdoła wedrzeć się do środka, od razu zarżnijcie więźniów.

- Są w lochach, przy podwójnej straży. Nikt nie zdoła się dostać.
– Rybie Oko spojrzał na straże lady Erin. – Zarżniemy. – Powtórzył tak sucho, jakby tysięczny raz mantrę powtórzył.

- Jeśli spróbują się wyrwać, nie próbujcie ich łapać - nakazał mu jeszcze na odchodnym. - Zbyt niebezpieczni. Zarżnijcie uciekinierów. Ale pierw zarżnijcie innych, jeśli będzie i możliwość, i ryzyko.

- Zarżniemy wszystkich. - I na pożegnanie stuknął końcem włóczni o ziemię.

***

Zanim skończył obchód, a Śmieszek zjawił się z powrotem, jego część kurczaka zdążyła już prawie wystygnąć. Ale nie narzekał. Smakował wyśmienicie – jakby krew przelana krew wystarczyła za pieprz, sól i całą resztę przypraw, których mu brakowało.

- Wyborny. – Zlizał resztkę tłuszczu z palców. - Daliście ciało do świń?

- Ehe.


Mgliście pamiętał świniopasa spod zamku. Mały, chudy człowieczek o rozbieganych, przebiegłych oczkach. Panna mówił mu, że jest jego - bo „strawa w koryto, bogowie w dom” - ale nie do końca dowierzał osądowi Panny.

- Nie boisz się, że cię wyda? - Podniósł rękę, żeby dać znak wartownikowi.

- He, he, nie – Refleksy zatańczyły na licu Śmieszka, gdy strażnik zaświecił mu w twarz lampką oliwną. – Bo on pojutrze świnie ubija, na śniadanie dla kupczyków i lordów. – Spokojnie, nawet bez skrzywienia się, odgryzł kawałek kurczaka. - Za to chyba w oleju gotują.

Dziedzic parsknął śmiechem. Wyborna wizja!

- Dobrze się spisałeś. - Klepnął psa z niezwyczajną dla siebie serdecznością, nic sobie nie robiąc ze ludzi przy drzwiach. - Ale jeśli spsułeś jakieś wyborne danie, dowiem się. - Przeszli przez portal, do wieży.

***

Znał tą salę jak własną kieszeń. Okrągła, wyziębnięta, o ścianach z wygładzonego kamienia. Kiedyś ona – i cała wieża – służyły za miejsce, gdzie zbierały się rady wojenne Lithansów. Tyle, że w „jego” komnacie na gobelinach latały po srebrzystym niebie zielone wiwerny o okrutnych, czerwonych dziobach. A tutaj z bajecznych wyposażeń ostał się jedynie ciężki, stareńki stół z hebanu. Całą resztę musiał sprzętów kazać zedrzeć: zbytnio kojarzyły się z obalonym księciem.

Wszystko to albo walało się w kątach pokoju, albo – jeśli było bardziej kruche – spoczywało na pulpicie.

- He, szpetne – Śmieszek wskazał na Gorgona, na alegorycznym wyobrażeniu Deismaaru. - Widzisz to? - I napchał się resztkami kapłona tak bardzo, że policzki miał wypukłe, jak u chomika.

- Nillfertowie. – Spojrzał na tamtego wyniośle, z góry, jakby on sam Nillfertem był. – Dobrze się namalowali.

Trzeci, przy stole, Magik, nawet nie zaszczycił ich spojrzeniem. Był już stary: włosy zaczęły mu siwieć i wypadać, ale nadal trzymał się zdrowo. I ciągle z tym samym pietyzmem, co zawsze, wynajdywał powody do zmartwień.

Najdziwniejsze, że nigdy, przenigdy nie uskarżał się na nic ważnego. Gdy odciął go od dyb, okazało się, że do palców (przyciętych nieco za kwaśnienie krowiego mleka) wdało się zakażenie. Wtedy sam, bez jęku ni słowa protestu, odciął sobie trochę mięsa opalonym nad ogniem nożem, żeby je powstrzymać, a potem sam przypalił krwawiącą ranę. Wtedy mówił dużo mniej niż teraz.

- Anduirasie, odłóż to... - zamarudził, załamując ręce nad cieknącym tłuszczem posiłkiem Śmieszka. - Poplamią się, złota nić się ubrudzi, i regent zamiast niej złote zęby mi wyrwie... - „Nillferckie”, odbeknął tamten bezczelnie, biorąc przykład ze swego pana, „He, Nillferci brudzić się moga.”

Tkanina, mimo tłuszczu, nadal została wyceniona na pięć złotych wiwern, niepsutych.

- Ten wygląda na spruty - westchnął stary, wodząc palcami po arrasie. - I to koło środka. Komu tego nie dasz, spruje go. Potem powiedzą, że to omen o Bartradzie. - Odrzucił materiał na bok. - Trzy srebrne. Choć pewnie użyją go jako koca, więc raczej półtora...

- Będę musiał się naradzić – przerwał mu Tybald. - Teraz tylko licz. Raport zdasz mi później. Chcę wiedzieć, ile będę rozdawał. - Poprawił się na siedzeniu. - Potem pójdziesz do komnat regenta, żeby przeczytać wszystkie listy, dzienniki, grimuary, księgi...

- Bogowie chrońcie – syknął tylko Magik.

Niedługo później, do pokoju wszedł Garrett. A potem, po naradzie, nadszedł czas na przemowę.

***

Na samym początku pojawił się kordon: dwudziestu zbrojnych z włóczniami, którzy zajęli miejsca wokół podwyższenia u szczytu sali. Później przybyło dwoje pozostałych triumwirów, którzy zajęli honorowe miejsca: Erin po prawej, a Garrett po lewej stronie podestu.

Tybald stanął przed zgromadzonymi ostatni. Stanął bez broni, bez pancerza i bez książęcych szat, a tylko w prostym kaftanie z farbowanej na czarno wełny. Bardziej zaskakiwał jednak jego wiek: wyglądał wyjątkowo młodo. Kędzierzawa broda, która dopiero zaczęła rosnąć, twarz bez zmarszczek... - nie sposób było mu dać więcej niż dwadzieścia lat. O tym jednak szło zapomnieć, gdy popatrzyło się na jego iście lordowską, chłodną postawę. Na pewno pomagały mu gabaryty, wystarczające, żeby górować nad większością ludzi.

Patrzył na obecnych tak, jakby szacował ich wartość. Jak pasterz wyceniający bydło, mogliby rzec niechętni.

- Przybyliście tutaj, by świętować dzień narodzin. - Głos miał, z braku lepszego określenia, surowy. Bo mówił, jakby swoimi słowami chciał trzepnąć w pysk słuchaczy. - Zamiast tego czeka was żałoba, bo zginął wielki człowiek, który tytułował się księciem i regentem Batrady. - Obrócił głowę, żeby wskazać brodą na czterech ludzi niosących pokaźną, ozdobną trumnę.

Przez chwilę mierzył salę w milczeniu – taksując zebranych nieprzeniknionym spojrzeniem spod krzaczastych brwi.

Słuchał. Patrzył. Zapamiętywał.

Zauważył, że ktoś – któryś oficel w białym kubraku – spąsowiał i zaczął się przepychać przez tłum, jakby się paliło.
Zauważył sardonistyczny uśmiech Sythaia, syna arlenowego.
Zauważył, że regent Nismaail nie raczył nawet unieść wzroku – zupełnie, jakby wieść go nie dotyczyła.
Zauważył, że kilku Anuireńczyków rozglądało się w popłochu.

Ale spokój, panika czy uciecha przegrały ból o ludzkie serca ze zwyczajnym zdumieniem.

Przez chwilę pozwolił im się dziwić. Następny raz ozwał się dopiero, gdy usłyszał, że żelazne obicie trumny szczęka o podłogę.

- Otwórzcie trumnę. – Huknął do ludzi na tyle władczo i donośnie, by uciszyć gwar.

Otworzyli ze szczękiem. Ktoś z tłumu krzyknął, gdy wszystkim ukazała się

Dzięki zabiegom, stary Linthis wyglądał, jakby w trumnie zmorzył go sen. W książęcych szatach, z żelaznym, pogrzebowym diademem i ręką złożoną na piersi wyglądał, jakby właśnie zszedł z tronu, aby odpocząć.

Nie sposób było zaprzeczyć podobieństwu między ojcem, a synem. Thorwald miał ponad sześć stóp wzrostu, szerokie bary, ostre rysy twarzy i haczykowaty nos swego syna. Zestawieniu przeszkadzała kędzierzawa broda Tybalda – stary rycerz miał tylko przyprószone siwizną, sumiaste wąsy - i liczne zmarszczki na obliczu jego rodziciela.

- Oto Thorwald. Dziedzic krwi Anduirasa, książę-regent Batrady. - Obrócił się ku trumnie i uklęknął. - W kryptach Batrady spoczywa jego ojciec i ojciec jego ojca. Spocząć na zamkowych kryptach – wśród książęcych wiwernów Lithansów – jest jego dziedzictwem. - Powiedział to jakoś głośniej: jakby deklamował im jakąś wielką >Prawdę<.

Kiedy umilkło już echo jego słów, powoli wstał.

- Niech zacznie się pogrzeb – ogłosił do zgromadzonych. Po napiętych w oczekiwaniu twarzach widział, że nie tego oczekiwali.

Kapłan, którego wyznaczyli do uroczystości, był mdły jak batradzkie wino. Śpiewał monotonnie, modlił się rzewnie, palił dużo kadzideł... – ale uroczystość, choć chwytająca za serce, miała niewiele treści. Trójka triumwirów wycofała się, żeby z tyłu obserwować zgromadzonych. Sala – przedtem cicha – wypełniła się szeptami. Szeptano, kim był Thorwald. Szeptano, jak go wygnano i Nillfertowie zdobyli tron Batrady. Mówiono też wiele różnych rzeczy, kiedy kapelan wznosił głos tak bardzo, że ludzie triumwirów nie mogli niczego usłyszeć.

***

- Thorwald Lithans udał się na spotkanie z Haelynem. - Zabrał głos jeszcze raz, gdy tylko skończył się pogrzeb. - Nie mogę mu przywrócić życia. Ale, jako jego syn, jestem mu winny modlitwę i wstawiennictwo u Haelyna.

Wysunął się naprzód: do ołtarza i przed tresowanego kapłana. Odgonił go gestem, a na końcu położył dłonie na małym, niepozornym pulpicie.

- Haelynie, usłysz mnie. – Wzniósł twarz ku sklepieniu i nagle ogarnęły go wątpliwości. Jego ojciec był „zasadniczy”... i tylko tyle. Co miał powiedzieć? - Bo klnę się, że, że mówię prawdę.

- Twój pokorny sługa, Thorwald, był mężem dzielnym i honorowym. Był postrachem awnsheglien i sług Gorgona, aż padł w słusznej walce, rażony haniebnie zatrutą strzałą. Był obrońcą słabych i uciśnionych. Był ojcem dla swoich ludzi. - Smakowało goryczą, ale przełknął te słowa. Stawka była zbyt duża. - Był księciem Batrady, a nawet na krańcach Anuire frasunkował się losem i pomyślnością księstwa. – Tylko ktoś, kto wdrapałby się na samo podwyższenie, zauważyłby, jak gorzki grymas gościł na twarzy Tybalda.

- Niech to usłyszy Haelyn.

Nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył jego uśmiech. Dlatego powoli, z namaszczeniem, schylił głowę – jakby zbolał nad Thorwaldowym losem.

- Nie znałem mego pana ojca jako księcia w Batradzie – Powlókł oczyma po zgromadzonych, szukając regenta Baraseco. - Wy jednak pamiętacie czasy Thorwalda, czcigodny lordzie-regencie Eins. Dlatego proszę was o wstawiennictwo przed Haelynem. - Do takiej czołobitności, jak pełen szacunku ukłonu, którym obdarzył regenta Baraseco, ledwo zdołał się zmusić. Musiał sobie przypomnieć, że przecież w relikwiarzu ukrył relikwię, a trudno byłoby wycofać się ze świadectwa uświęconego taką przysięgą.

Stary mężczyzna stał już jedną nogą nad grobem. Nie było na nim ani gramu tłuszczu – był tak zasuszony, że mógłby chyba zastąpić Thorwalda w trumnie. Wysoki, z krzywym nosem, z długimi, kościstymi palcami, przypominał trochę starego jastrzębia. Wspinając się, rozglądał się czujnie, chyba zaskoczony wywołaniem.

Gdy tylko stary wszedł na ostatni stopień podwyższenia, Lithans lekko (ale stanowczo) ujął starego za rękę i położył jego dłoń na pulpicie-ołtarzyku.

- Składasz świadectwo przed Haelynem. – Nakrył dłoń starca swoją, przytrzymując ją przy pulpicie z relikwiarzem, żeby formalnościom stało się zadość.

- Oto Thorwald Lithans. – Głos Barseco był słaby, miękki, a na końcach sali nie słychać go było głośniej niż szept. - Twój wierny sługa i rycerz, który poświęcił życie dla twoich idei. Przyjmij jego umęczoną duszę w poczet swoich wojowników.

- Pięknie i prawdziwie rzekłeś – Schylił głowę przed starcem. - Ale to może być za mało, żeby ocalić jego duszę. Proszę cię o świadectwo: czy Thorwald był prawowitym władcą Batrady? - W skrytym w cieniu twarzy, grzesznym uśmiechu Tybalda Lanthisa nie było ani krztyny ciepła.

Liczył, że otrzyma potwierdzenie. Przecież za kłamstwo z regentem policzyłby się niedługo w zaświatach Haelyn. A bardziej pragmatycznie: na tym świecie Tybald mściłby się na jego osieroconej (i pewnie już nie regenckiej) rodzinie. Brał nawet pod uwagę, że staruch będzie na tyle hardy, by powiedzieć mu: „nie”. Ale władca Eins tylko przymknął znękane oczy w milczeniu.

I milczał przez dobrą minutę.

- Nie moja to rzecz oceniać prawo Thorwalda do regentury Batrady. - Zaczął deklamować starzec. Nie spodobało mu się to. Zacisnął dłoń mocniej, oczy mu pociemniały z gniewu. - Nie jestem sędzią, ani osobą odpowiednią do składania tego typu wyroków. I choć jestem najstarszy z was i znałem osobiście zmarłego, to nie podejmę się oceny jego prawa do tronu. Skoro jednak bogowie byli ci przychylni – Spojrzeli sobie w oczy - I bez rozlewu krwi zdobyłeś stolicę, to znak dla nas. Jazon był dobrym władcą i wszyscy o tym wiemy. Wygnanie Thorwalda także miało swoje powody. Jeżeli jednak bogowie pozwolili ci przejąć domenę znaczy, że masz ich poparcie.

Potem starzec skłonił mu się i odszedł.

„Zemści się” - brzmiała konkluzja. Ale nauczył się już panować nad sobą na tyle, żeby wiedzieć, że na to będzie miał wiele czasu.

Rozejrzał się po zebranych znad głów włóczników.

Bhaine był spokojny – a początkowa proklamacja go nie zaskoczyła. Czy Sythai potwierdziłby jego prawa? Mógłby. By pokazać, że książęta na Bhaine są spadkobiercami książąt Bhaine i władni są dysponować honorami. By pokazać, że mają zwierzchność nad Batradą.

Agipal był spokojny, jakby los regenta i Batrady był mu obojętnym. Czy powołać się na Agipala? Nie. Elfia krew. Relikwie czy nie, każda przysięga byłaby gówno warta.

- Dziękuję za wasze świadectwo – Powiedział zimno. I zaraz znów zacisnął usta. - Klnę się jednak, że to, co rzekłem Haelynowi nad relikwiami było prawdziwe. A prawdą mojego ojca jest moją prawdą.

Powoli cofnął się o kilka kroków, do opartej o ścianę trumny.

- Dlatego, skoro umarł książę... - odwrócił się, żeby jeszcze raz – ostatni, jak sobie obiecał – uklęknął na jedno kolano przed trumną Thorwalda.

Tym razem jednak powstał szybko, żeby zdjąć z chłodnego rodziciela czoła insygnium władzy. Dopiero wtedy, z diademem w ręku, obrócił się z powrotem ku zgromadzonym.

- My – Powoli, z namaszczeniem uniósł oburącz żelazną obręcz nad głowę. - Jesteśmy Tybald z krwi Anduirasa, głowa rodu Lithansów. - Nieśpiesznie opuścił ręce, koronując się. – Od śmierci naszego ojca, miłościwego Thorwalda, jesteśmy księciem Batrady. A teraz, jak dobry regent Bareseco rzekł, nasze racje potwierdzili sami bogowie i powróciliśmy do swojej ojcowizny. – Dwóch ludzi, dotychczas stojących z boku, zbliżyło się do księcia, aby zarzucić mu na ramiona książęce szatę i podać miecz.

Na początku uśmiechali się i klaskali tylko jego ludzie... oraz uśmiechnięta dwójka. Ale potem nieśmiałe oklaski porwały kolejnych – i miał satysfakcję, że przynajmniej część sali skandowała „niech żyje!”.

Poczekał, aż skończą się skąpe owacje.

- Niech wszystkim wiadomo, że ukoronowaliśmy się diademem naszych dziadów. Żadnego innego: czy nillferckiego, czy jeszcze innego, nie pożądamy, ani nie zagrabimy – Z rozmachem rzucił insygnium, aż roztrzaskało się na schodach. Dwójka, która poprzednio przyniosła mu szaty, zaczęła zbierać odłamki. - Chcemy też, żeby wszystkim znana była nasza szczodrości. Dlatego chcemy nagrodzić tych, którzy pomogli nam objąć nasze dziedzictwo. Dlatego chcemy podarować... - Darów było dobre trzydzieści, ale książę rozdawał je szybko.

- Jeśli chodzi o naszych wasalów, chcemy otrzymać od nich przysięgę. Żywimy nadzieję, że najwięksi ze sług Batrady są świadomi, że oczekuje się od nich szybkości - Spojrzał wprost na Nerguia, bo przecież głównie o jego armię chodziło. I o jego mniejszych dowódców. - W tym względzie nie zamierzamy tolerować wahania.

- Jesteśmy znużeni długą. – Zakończył wreszcie. - Dlatego uroczystość uznajemy za zakończoną. Ponieważ jednak leży nam na sercu dobro Batrady i jej ludu, będziemy udzielać audiencji.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 12-08-2013 o 01:05. Powód: Dodanie tagów; brak zmian w treści.
Velg jest offline  
Stary 11-08-2013, 22:52   #9
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Velg, Cohen, Rudzielec i Pinhead jako kot

Narada, Tybald i Garrett

Piękna, wielka komnata. - wspominał rzewnie Thorwald, z wąsami czerwonymi od sosu. - Marmury, piaskowce, rzadkie granity z odległych prowincji. Wspaniałe gobeliny największych majstrów dawnego Anuire, inkrustowane srebrem. Ludzie bledli, bo zdawało im się, że sami stoją przed tysiącleciem naszej historii... - ocierał usta brzegiem dłoni, wyjadał następną krewetkę ojca lady Erin i zapominał.

Po latach stali w tej samej sali. Ale nie było tej wielkiej komnaty, która tak żywo tkwiła we wspomnieniach Thorwalda. Na ścianach dawno już nie było gobelinów Lithansów, a tam, skąd Tybald zdarł jazonowe arrasy, świecił ubogi kamień.

W sali, pośrodku, stał jeden, jedyny duży stół. Przy nim, plecami oparty o zimną ścianę, siedział sam regent. Koło Magik – jeden z psów, który kiedyś był wioskowym czarnoksiężnikiem, zanim oberżnięto mu połowę palców za skwaśniałe mleko – przeprowadzał inspekcję rękodzieła.
- Złote nici, jedwab. - dotknął jakiegoś gobelinu - Wart pewnie dobre dwadzieścia nieoberżniętych. - Tybald kiwał głową niespiesznie, w potwierdzeniu.
- Tutaj srebrne... - podnosił ze stołu kolejne części zastawy.
Wokół rozłożyło się jeszcze dwóch innych infamusów – ale oni, jak cała reszta psiej gromady, byli przy dziedzicu tak często, że szło o nich zapomnieć.

Ale gdy tylko do sali wszedł Garrett, podniósł się gwałtownie, prawie odtrącając starszego.
- Jesteś. – Niecierpliwie machnął ręką, żeby inni zrobili im miejsce przy stole. – Doskonale. Możemy zaczynać, bo lady Erin zasłabła od widoku krwi. – Skrzywił się potężnie nad kędzierzawą brodą, nie pochwalając słabości: kobiecych i zwykłych jednakowo.

- Stary czarownik uciekł. – poinformował chłodnym tonem Vaughan, siadając przy stole. – Ale na razie to nieistotne, zajmę się nim później. Teraz najważniejsze jest przekonanie tej bandy w sali obok, że z tobą będzie im lepiej, niż z poprzednim księciem. I że rzeczony był uzurpatorem, a ty powracającym w chwale prawowitym władcą i tak dalej… - urwał, widząc, jak przez okno do komnaty wślizgnął się kot. - A ten skąd tu? Poszedł! – warknął na zwierzaka.
Kot nie wystraszył się krzyków i dalej pewnie stał na gzymsie.

- Boisz się kocura? Zje nas? - Nachylił się nad stołem, wyrwał kęs z ręki jednego z ludzi. - No, chodź, kocie, zjedz mnie... - Syknął z jakimś błyskiem w oku, trzymając w okaleczonej dłoni kawałek szynki, ale zwierzę tylko obdarzyło go wyniosłym, niezainteresowanym spojrzeniem.
Milczał przez chwilę, marszcząc brwi coraz bardziej.
- Zabij go. – szepnął, już zupełnie nie siląc się na drwinę.
Jakby rozumiejąc te słowa, kot nastroszył się i syknął groźnie.

- Poczekaj. - mruknął, przypatrując się zwierzęciu z uwagą. Wraz jego pojawieniem się, wyczuł znajomą, choć słabą aurę towarzyszącą magii. Machnął krótko ręką, wykonując przy tym zawiły gest. - Co za cholera? - zdziwił się, gdy kot rozjarzył się na moment jadowicie niebieskim błyskiem. Zerwał się z miejsca i rzucił w stronę futrzaka.
Ten syknął ponownie i prysnął przez okno, nim Garrett zdołał przebyć połowę odległości między nimi.

- Jeśli nie wróci... - zerknął na człowieka, który właśnie zamykał okno. - To wróćmy do rzeczy. Zamierzam się tam koronować. Ale nie diademem Jazona, a żelaznym, pogrzebowym dziada z krypt. Może ktoś będzie to pamiętał. - skrzywił się z powątpiewaniem. - Ale gest nie zaszkodzi. Zwłaszcza, jeśli pokazowo rozbijemy diadem uzurpatora. A odłamki, kamienie, i reszta sprzętów zbyt związanych z jego rządami... - wskazał na zdarte ze ścian, drogocenne tkaniny – drobną cząstkę tego, z czego kazał już ogołocić zamek. - Powinny wystarczyć na wynagrodzenie armii. Niech zobaczą naszą hojność. - sięgnął po stojący na stole kielich z własnym winem, upił łyk. - Co o tym sądzisz?

Garrett wpatrywał się chwilę w pusty już parapet, tknięty nagłym przeczuciem.
Otrząsnął się, słysząc głos Tybalda. Tak, teraz były pilniejsze sprawy do załatwienia.
- Dobra myśl. Obie są dobre. – zaczął powoli, wracając na miejsce. - Tylko nie przesadź z rozdawnictwem, złota nigdy za mało.
A skoro już wspomniałeś o armii, to będą konieczne czystki. Nie tylko w wojsku. Od wyższych oficerów, urzędników dworskich i prowincjonalnych, mistrzów gildii, starszych cechowych, aż po kapitanów bram, słowem wszystkich, którzy zawdzięczają stołek Jazonowi, wyjebać. Na ich miejsca awansować dotychczasowych zastępców. Najważniejszych emerytów trzeba będzie trzymać blisko i pilnować, żeby coś głupiego nie uroiło im się we łbach. Ale delikatnie, mogą się jeszcze przydać.
– zamilkł, zamyślił się.
– Swoją drogą, wojsko przydałoby się zreorganizować. – spojrzał na przyjaciela. – Podzielić trepów Jazona między nasze oddziały. Będziesz miał więcej ludzi, żółtodzioby będą się uczyć od weteranów, a jeśli ktoś wpadłby na głupi pomysł zagrania na ich poczuciu lojalności, nie będzie miał ich wszystkich w jednym koszyku.

- Ostrożnie – odwrócił się na moment. - Mapy! - syknął na bok. Odezwał się ponownie, gdy ją dostał. - To później, bo armia niby się poddała, ale ludzie z Jazongardu... - Stuknął palcem w odpowiednim miejscu. - Halimwenu... - przesunął nieco palec. - I pogranicza, nie kwapili się, żeby przyjść złożyć broń lub przysiąc lojalność. Tam ludzi nie mam, więc licho wie, co robią – i czy się nie przegrupują. Myślałem, żeby już teraz wysłać kogoś, by ich ściągnąć, ale jeszcze się nie zdecydowałem.

- Dajmy im czas do ogłoszenia koronacji. - zaproponował. - A jeśli i wtedy nie pójdą po rozum do głowy, porozmawiamy z nimi inaczej.

Skinął głową wolno, niechętnie.
- Szlag. – mruknął, mrużąc oczy. - Sprawy były prostsze, kiedy byłem bestią ojca... - Wyprostował się i moment rozrzewnienia mu minął. - To łączy się z uzurpatorem. Zabiorę się za niego. - sucho, jakby była to najbardziej podstawowa rzecz na świecie. - Ale małe żmije muszę zostawić, bo bez zakładników lud zacznie widzieć zdradzieckie nasienie po całym księstwie.

- I za jednym zamachem dasz ludziom męczennika i jego dziedziców.
- warknął. - A ciebie zakonotują sobie jako tego, który zaczął rządy od egzekucji. Zostaw ich w spokoju, na razie. Mam lepszy pomysł, co z nimi zrobić. Wszystkimi i od ręki.

W regenta coś wstąpiło – tak gwałtownie zerwał się na nogi, że blat stołu, na którym się oparł, podniósł się o dobre kilka centymetrów. Kielich stoczył się pod stół,
- Żarty! – Syknął, z jakąś nagle stężałą twarzą. - Widziałeś ich tam, w tamtej sali? - Prawie podetknął Garrettowi pod nos przybrudzony krwią paluch. - Gdakali jak bardzo zadowolony, tłusty, bezpieczny drób. Och, kilku było zmartwionych, że cena pogłowia pójdzie w górę od miedziaka, ale ani jeden nie bał się o głowę. - spiorunował wzrokiem. Nadal mówił, jakby się zachłysnął powietrzem: tak szybko, że przerwać mu było nie sposób. - Żaden ze mnie dworak czy dyplomata, ale jedno rozumiem: jeśli wpoisz ludziom, że uzurpację przeżyją bez okrutnej kary, nigdy nie będziesz nad nimi władał. - uspokoił się wreszcie. – I znajdźcie mi nowy kielich. - rzucił, już do ludzi.

- Zrozum - powiedział spokojnie - jak to będzie wyglądało z ich strony. Pojawiasz się znikąd, twierdzisz, że jesteś prawowitym władcą i pierwsze, co robisz, to zabijasz księcia, którego większość z nich znała całe życie, a starsi pamiętają jeszcze jego ojca.
Zabijesz go teraz, to na zawsze zapamiętają go jako dobrego ojczulka, który dał im pokój i dobrobyt, a zginął z rąk zagranicznego zbója. Ale
- uśmiechnął się paskudnie - jeśli okaże się, że może jednak nie był takim wspaniałym księciem, że w rzeczywistości był tylko uzurpatorem, złodziejem, synem złodzieja, który okradł prawowitych książąt z ich dziedzictwa. I teraz ten prawdziwy dziedzic odbierze, co mu się wedle praw boskich i ludzkich należy, udowadniając tym samym swoją rację i demaskując Jazona jako zwykłego rabusia.

- Nie rozumiem. - Uniósł brwi z lekkim zaskoczeniem.

- Rytuał abdykacji. - wyszczerzył wilczo zęby. - Pozbawi Jazona regencji nad domeną i przekaże tobie. Sprzedamy to ludowi jako potwierdzenie twoich praw do tronu i dowód na samozwańczą władzę zdradzieckich Nillfertów.

Oczy mu trochę pociemniały – jakby był przekonany, że Garrett próbuje przekonać go, że ptaki latają.
- O ile go przekonasz. – Wysunął brodę, jakby rzucał mu wyzwanie. - Ale zdam się na ciebie.

- Mamy parę przekonujących argumentów w zanadrzu. - stwierdził zimno.

- Jest jeszcze jedna sprawa. Potrzebuję dziedzica. Jestem ostatnim ze swojego rodu. Dopóki nie będzie kogoś więcej, księstwo będzie zbyt kruche. – spojrzał przyjacielowi w oczy. - Ale Eins jest republiką, Agipal to zabawką elfa, a Estbaur jest zbyt małe. Khuin... - wykrzywił się, jakby cytrynę połknął. - To zła krew, która pozostanie w rodzie długo. - splunął na gzyms, tam, gdzie niegdyś był kot. - Żony muszę szukać albo u innych, albo ożenić się z bogactwem lady Erin. Co o tym sądzisz?

- Przydałoby się małżeństwo z sąsiadem. - odparł po chwili, pocierając sztywną szczecinę na podbródku. - Najlepiej takim, który ma same córki. Erin uznajmy na razie za plan awaryjny.

- Może. - Dziedzic Lithansów nie wydawał się szczególnie przekonany.

Lady Erin

- I przekaż, proszę, pani Griftcie, by jej dziewczęta, gdy już skończą sprawdzać zamkowe zapasy, dowiedziały się czego się da o mieście. Kto jest kim, kto jest najbogatszy w mieście, którzy szlachcice i gildie mają najwięcej do powiedzenia, to samo Otto i jego stajenni. Chcę wiedzieć jak najwięcej jak najszybciej.
I przekaż jej, że wszystkie posiłki Nillfertów mają być odpowiednio „przyprawione”, aby byli zbyt senni, by próbować sprawiać kłopoty.
Przyprawy dla lady Ramony mają być konsultowane z mistrzem Aegrottim, ale mają być minimum dwuskładnikowe. Posiłki mają mieć eskortę, z rąk pani Grifty do ust każdego z gości. Nie chcę, by ktoś ich otruł i próbował wykorzystać ich śmierć na niekorzyść lorda Tybalda.
- Oczywiście lady Erin. Czy mam być obecna podczas przemowy do zebranych w wielkiej sali?

Erin spojrzała na swoją damę do towarzystwa, dziewczyna była na nogach nieco dłużej od niej samej...
- Nie, odpocznij, zjedz coś, oswój się z nowym otoczeniem, ale niech zawsze towarzyszy ci któryś ze strażników Horatio, a lepiej dwóch. Będę spokojniejsza.
- Dziękuję lady Erin.
– Alinda dygnęła zręcznie i wyszła wykonać polecenia swej pani.
- Pani… - przypomniał o swojej obecności mężczyzna czekający do tej pory za parawanem.
- A tak, Sebastian, z czym przychodzisz? – zapytała Erin.
Mężczyzna nazwany Sebastianem wyszedł zza parawanu, gdzie czekał, aż służące ubiorą jego panią. Miał ze sobą lekki pulpit, jakich używali dworscy pisarze.
- Zabezpieczyliśmy skarbiec i mennicę. Horatio wysłał kilkudziesięciu swoich żołnierzy razem z moimi ludźmi, po drodze zgarnęli też parunastu strażników miejskich. Z przesłanych przez nich informacji wynika, że wszystko jest na swoim miejscu ale pewność będziemy mieć dopiero po porównaniu z księgami.
Zajęliśmy także archiwa, moi podsekretarze zajmują się właśnie ich przeglądaniem, pierwszy raport powinni dostarczyć przed wieczorem. Polujemy też na każdego pałacowego gryzipiórka jaki pozostał w mieście, ale w tym bałaganie to może jeszcze potrwać.
Poza tym nie wiemy czy i które dokumenty ukryto lub zniszczono. A przejrzenie tego, co mamy, zajmie trochę czasu.
- Erin westchnęła.
W ustach kogoś innego byłyby to usprawiedliwienia, w ustach Sebastiana suche fakty.
- Nic na to nie poradzimy. Informuj mnie na bieżąco. – lady Erin poprawiła jeden niesforny kosmyk, zerknęła jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i zadowolona, wzięła wachlarz, po czym wyszła z komnaty.
Za drzwiami czekał na nią dowódca jej straży, Horatio Masadi.
Mężczyzna był ubrany w „paradny” mundur i zbroję. Bardziej naturalnie wyglądałby w powyginanym pancerzu, z toporem w garści i na tle pożarów.
- Moja pani. – powitał ją, salutując.
- Witaj Horatio. Sebastian wspominał, że wypożyczyłeś mu kilku swoich ludzi. Jak wygląda sytuacja w mieście?
- Jak na razie spokojne. Parę bijatyk, minimalne zniszczenia, straż miejska i straże cechowe nie sprawiają kłopotów, póki co słuchają rozkazów, ale na wszelki wypadek obsadziłem dwie bramy moimi ludźmi. Resztę oraz patrole na murach objęli ludzie lorda Tybalda.
Tu na zamku mamy ponad sześćdziesięciu ludzi, przy czym połowę oddelegowałem do zabezpieczenia terenu.
- To znaczy?
– spytała Erin.
- Przeszukują zakamarki razem z ludźmi pana Sebastiana. Piętnastu oddelegowałem do pilnowania rodziny Nillfertów, razem z ludźmi lorda Tybalda.
Reszta jest do waszej dyspozycji, pani.
- Mam nadzieję, że dopilnowaliście, by ich rozdzielono?
– właściwie nie musiała pytać, Horatio i Sebastian na pewno zadbali, by rodzinę byłego władcy rozdzielić i umieścić daleko od siebie.
- Tak jest. – stwierdził najemnik. – Nakazałem moim ludziom dopilnować, by traktowano ich z szacunkiem.
Żadne z rodziny nie dało słowa, że nie będą próbować ucieczki.
- Sądzę, że na razie będą grzeczni, prawdopodobnie liczą na pomoc lub czekają na odjazd gości, licząc na azyl, jeśli uda im się przekraść.
– głos Sebastiana jak zawsze był miarowy i spokojny.
- Możliwe, ale pani Grifta powinna pomóc nam temu zaradzić. Sebastian, przekaż Otto, żeby dowiedział się kto kontroluje miejscowe gangi oraz burdele i czy ktokolwiek zajmuje się w mieście lichwą, a jeśli tak to kto.
I upewnij się, że lady Ramona jest pod opieką mistrza Aegrottiego i że wyjaśniono jej, iż za wszelkie wybryki odpowie jej rodzina.
- Natychmiast.
– powiedział mężczyzna i odszedł.

Narada, Tybald, Garrett i Erin

Po kilku minutach znalazła się przed drzwiami komnaty, gdzie miała odbyć się narada. Gdy weszła, atmosfera nieznacznie się zmieniła.
- Spóźniłaś się. – powiedział Tybald.
Garrett skinął tylko krótko głową na powitanie.
- Mój drogi. – odparła z uśmiechem. – Gdybyś nieco mniej szalał po polach bitew z tą hałastrą - wskazała wachlarzem na przybocznych swego rozmówcy. – a nieco więcej na salonach, wiedziałbyś, że każda dama spóźnia się, by wywrzeć lepsze wrażenie i lepiej zapisać się w pamięci oczekujących. – Horatio pomógł jej zająć miejsce na krześle, po czym stanął za nim, pozornie patrząc gdzieś w przestrzeń.
Dwóch jego ludzi zajęło miejsca przy drzwiach, dwóch następnych nieco dalej za krzesłem Erin.
Kobieta streściła obecnym wydane niedawno dyspozycje, po czym z uwagą wysłuchała relacji z dotychczasowego przebiegu spotkania.
Gdy zaś je usłyszała, odesłała czwórkę strażników za drzwi i namyśliwszy się, powiedziała:
- Zgadzam się, Jazon powinien dokonać abdykacji na twoją korzyść. Co do małżeństwa... - uśmiechnęła się kokieteryjnie, chowając twarz za wachlarzem, zza którego spojrzała jak nieśmiała dziewica, która i chciałaby i się boi. – Pomyśl, mój drogi, co by się stało, gdyby poszła plotka, że ojcem dzieci Ramony nie jest książę. I że planujesz ożenić się z jedną z córek Jazona, gdyż odkryłeś, iż jest ona jego jedynym prawdziwym dzieckiem, choć z nieprawego łoża.
Pewnie wielu zastanawiałoby się, czy wiedźma Khinasi nie trzymała jej jako zakładniczki, by ojciec wykonywał jej polecenia i jej bękartów nie wytracił. Śmiem sądzić, że w takiej sytuacji abdykacja Jazona mogłaby być niezwykle wymowna…
Oczywiście, my nie potwierdzamy, ani nie zaprzeczamy, w końcu to tylko plotki, domysły dobre dla praczek lub kucht. My ograniczymy się do odpowiadania ciekawskiej szlachcie, że owszem, myślisz o ożenku, ale rozważasz, co będzie najlepsze dla kraju. Zależnie od rozwoju wypadków
- zaakcentowała „wypadków” - mógłbyś rzeczywiście wziąć za żonę którąś z córek Nillferta.
Ja również rozejrzę się za ewentualnym mężem, choć bogowie widzą, że łatwiej mi samej.
- To mówiąc, lady Erin wzniosła oczy w górę, lekko potrząsając głową z rezygnacją.

Słuchał z przymkniętymi oczyma i mocno – w geście jakiegoś niezwyczajnego uporu – zaciśniętymi szczękami.
- Lady! – Huknął z brwiami zmarszczonymi tak bardzo, że prawie się ze sobą stykały. – Wiesz, jak wielką przyjaźnią cię darzę. Dlatego nie wspominaj o tym więcej. Nillfert to zepsuta krew. Zła krew. - Grymas miał tak cierpki, jakby sama myśl o krwi nillferckiej go przyprawiała o mdłości - Jak szczyny. Naszczasz do wina, to też się stanie szczynami. I będzie szczynami długo po tym, jak my spoczniemy w miękkiej ziemi.
Przerwał, by wreszcie zrobić wdech.

- Nie wspominając o tym, że ślub z córką Jazona, legalną czy nie, to kiepski pomysł w kontekście tego, iż chcemy zrobić z niego zdrajcę, złodzieja i uzurpatora. - wtrącił sucho Garrett.

- Dobrze, na razie wystarczy. – uciął dalszą dyskusję Tybald. - Mowa sama się nie wygłosi. - wstał od stołu.

- Są w niej jakieś wyjątkowo krwawe i wymyślne obietnice odcinania różnych części ciała, którymi powinienem się przejmować? - zapytał nieco znużonym głosem Garrett.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"
Cohen jest offline  
Stary 12-08-2013, 18:40   #10
 
Pinhead's Avatar
 
Reputacja: 1 Pinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputacjęPinhead ma wspaniałą reputację
Księstwo Batrady zatrzęsło się w posadach. Ustalone przed wiekami prawa w oka mgnieniu runęły strzaskane mocarną ręką nowego regenta. Wśród ludności zapanował niepokój i lęk.

Zarówno w czasie przemowy Tybalda, jak i po niej na sali panowała niepokojąca cisza. Zebrani w sali goście byli wyraźnie zaszokowani tym, co się stało. A przede wszystkim oświadczeniem o tym, że tron Batrady należy się rodzinie Lithasów i że są na to świadkowie.
Regent Eins, stary Bareseco, w lakonicznych słowach dał świadectwo praworządności Thorwalda, ojca Tybalda, ale jego wypowiedź nie była jednoznaczna i można ją było różnie interpretować.
Koronacja była jednak szybka i nim ktokolwiek zdążył zaprotestować było już po wszystkim. Nowy regent zakończył uroczystości i udała się do prywatnych komnat. Ledwo opuścił on salę wypełniła się ona gwarem rozmów i komentarzy.
W przeważającej większości dominowała zdziwienie i niepewność. Część gości udała się w kierunku bocznego wyjścia, aby ustawić się w kolejce do audiencji, a cześć rozkazała służbie przygotować się do wyjazdu.

Triumwirat
Cała trójka zebrała się w niewielkiej komnacie przyległej do głównej sali. Tybald usiadł na rzeźbionym krześle z wysokim oparciem, które stało na niewielkim podwyższeniu. Po jego lewej i prawej stronie stanął Garrett Vaughan i lady Erin.

Straże, jako pierwszego do środka wpuściły Nergui. Mimo swego pochodzenia nie wyglądał, jak nieokiełznany barbarzyńca. Miał równo przycięte włosy i zarost. Ubrany był w wojskowy uroczyste szaty w których dominował kolor szafirowy i złoty. Na piersi miał wyszyty herb Nilffertów, a przy pasie paradny miecz. Zbliży się on do trójki regentów i padł na jedno kolano.
- Panie - rzekł głębokim, silnym głosem - Pozwól, że jako pierwszy złożę ci gratulacje. Twoje zwycięstwo dowodzi nie tylko męstwa i odwagi, ale przede wszystkim doskonałego kunsztu taktycznego. Batrada potrzebuje kogoś takiego na swym tronie i jeżeli tylko twoje słowa znajdą potwierdzenie w prawdzie, to już niedługo będziesz miał wierny lud u swych kolan. Problem jednak w tym, że dla większości żołnierzy i szlachty same słowa nie wystarczą. Dla większości Jazon nadal jest regentem, gdyż łączy go z tą ziemią silna więź krwi. Musisz panie przeprowadzić rytuał i przekonać Jazona do abdykacji i przekazania ci tych ziem. Tylko tak będziesz mógł zyskać poparcie większość. Ja ze swojej strony oddaje się pod twoje rozkazy, ale niestety nie mogę ręczyć za wszystkich moich żołnierzy. Pewnie większość uda się przekonać, aby nie występowała przeciwko tobie. Jednak od nie występowania, a do poparcia jest jeszcze daleka droga. Będę jednak mocno agitował na twoją rzecz, gdyż jak wspomniałem Batrada potrzebuje zdecydowanego, pewnego siebie i odważnego władcy.
Po tych słowach Nergui skłonił się i chciał się wycofać do wyjścia.

Po nim do sali wszedł półelf, któremu towarzyszyło dwóch przybocznych. Nismaail władczym gestem pozdrowił Tybalda i jego doradców, po czym rzekł:
- Śmiały ruch i śmiałe słowa. Do prawdy jestem pod wrażeniem. I wygląda na to, że nie tylko ja. Czeka cię jednak jeszcze długa droga panie. Jak powiedział Bareseco masz poparcie bogów, ale ludzka wola i sympatia bardzo kapryśna. Musisz, więc uważać by tak brawurowo zdobytej władzy szybko nie stracić. Zostanę w Batradzie do jutra,a w tym czasie mój sekretarz przygotuje list do ciebie z oficjalnymi gratulacjami - tutaj elf spojrzał dwuznacznie w kierunku nowego regenta i uśmiechnął się tajemniczo - Niech ci szczęście sprzyja, a bogowie będą łaskawi.
Regent Agipal machnął dłonią, jakby to on kończył audiencję i skierował się do wyjścia.

Trzecim gościem Tybalda okazała się regent Eins. Bareseco skłonił się nisko przed triumwirami i rzekł:
- Panie twoje słowa wiele zamieszania wprowadziły wśród ludu i wszystkich zebranych władców. To Jazon nadal ma prawo do Batrady, gdyż jego krew jest z nią związana. Sądząc po twych czynach i słowach, zapewne i to obejdziesz w ten czy inny sposób, ale muszę wiedzieć jaka będzie twoja polityka. Czy utrzymujesz w mocy wszelkie umowy i zobowiązania, jakie zaciągnął Jazon? Czy może mamy przygotować się na radykalne zmiany i konieczność nowych negocjacji?
Bareseco ze spokojem spoglądał na Tybalda i czekał na odpowiedź.

Ostatnim gościem był syn regenta Bhaine, Sythai. Pewnym i śmiałym krokiem wszedł do sali i po złożeniu powitalnego ukłonu powiedział:
- Gratuluje! Brawurowy akcja wojskowa i naprawdę śmiała mowa. Muszę powiedzieć, że twój czyn może bardzo zamieszać w lokalnej polityce. Teraz zapewne masz wiele spraw na głowie, ale radym się z tobą zobaczył sam na sam w bardziej przyjemnych okolicznościach. Może jakaś kolacja za dzień, czy dwa. Do tego czasu jeżeli nie masz nic przeciwko zostanę gościem na twoim zamku. A gdy już najważniejsze sprawy zostaną przez ciebie załatwione, to porozmawiamy na spokojnie.

Lord Panendithas
Po rozmowie z regentem Agipal, elf został sam. Czuł się wyobcowany na sali i niejako naznaczony. Na szczęście uwaga wszystkich była skupiona na osobie nowego regenta, więc dość szybko Panendithas zapomniał o przykrym uczuciu. Słowa nowego regenta zasiały na nowo w jego sercu obawy, co do dalszej przyszłości.
Nagła zmiana, jaka dokonała się w królestwie, troszkę pokrzyżowała jego plany. Stanowiło to z jednej strony nie lada okazję do zbudowania swojej pozycji wśród wykuwającej się dopiero władzy, ale jednocześnie spore wyzwanie. Tybald wyglądał o wiele bardziej na wojownika, niż statecznego władcę, a na dodatek miał już dwóch doradców. Osoba kolejnego mogła okazać się zupełnie niepotrzebna. Na domiar złego nowy regent nie miał, ani syna, ani nawet żony. I wyglądało na to, że nauczyciel i mentor także mogą być mu niepotrzebni. Elf musiał się dobrze zastanowić, co dalej robić.

Trevan
Przez cały czas trwania przemowy Trevan stał pod ścianą i obserwował wszystkich wokół. Słowa Tybalda dały wyraźnie wszystkim znać, że w Batradzie nastaną nowe porządki. Sala była w szoku i oficer wcale się temu nie dziwił. Osoba Tybalda i jego dosadne słowa mogły wywołać niepokój i lęk.
Gdy nowi regenci udali się do prywatnych komnat, aby udzielać indywidualnych audiencji, Trevan ruszył poprzez korytarz na dziedziniec, gdzie część gości w pośpiechu pakowała się, by czym prędzej opuścić Batradę.
Trevan obserwował rozbieganą służbę i zdenerwowanych oficjeli, gdy podszedł do niego jeden z żołnierzy Tybalda.
- Panie pozwól ze mną. Schwytaliśmy pewnego człowiek, który kręcił się po korytarzach zamkowych. Miał przy sobie to.
Żołnierz wyciągnął z kieszeni żelazny, bogato zdobiony klucz.
- Wydaje nam się, że szukał on jakiegoś pomieszczenia, ale sam nie był chyba pewien gdzie ono dokładnie jest.

Gerad, Ludwik
Dwójka mężczyzna stała wraz z grupą brodaczy wsłuchując się w słowa nowego regenta. Dla każdego z nich zwiastowały one zupełnie co innego. Nadzieję, niepewność, szansę lub obawę o przyszłość. Gdy wybrzmiały ostatnie słowa Tybalda, a cała trójka regentów opuściła główną salę do grupki zbliżył się wysoki, szczupły oficer w towarzystwie trzech żołnierzy. Ukłonił się z kurtuazją przed wszystkimi i rzekł:
- Wybaczcie panowie, że wam przeszkadzam, ale obowiązki mnie do tego zmuszają. Panie - zwrócił się w stronę Vosa - Czy zechciałbyś pozwolić z nami? Regent cię oczekuje.
Głos wojskowego był spokojny, ale stanowczy. Tylko osoba, która odbyła wojskowe szkolenie wiedziała, że tym tonem wygłasza się nie prośby, a rozkazy.

Ludwik
Gdy straże odprowadziły Vos, jeden z krasnoludów drapiąc się po brodzie rzekł do siwego mężczyzny.
- Wygląda na to panie, że nasza rozmowa odbędzie się szybciej niż myśleliśmy. Chodźmy do naszych komnat, abyśmy choć chwilę mogli w spokoju porozmawiać. To, co się tutaj wydarzyło jest bardzo, ale to bardzo niepokojące.

Welby Thornbridge
Welby stał nadal w otoczeniu pobratymców, gdy Tybald kończył mowę inauguracyjną. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, choć reakcja zebranych na sali była mocno powściągliwa. Nikt nie okazywał gniewu, czy też jakiegoś oburzenia. Większość przyjęła wiadomość o zmianie władzy w miarę spokojnie, choć widać było niepewność i lęk przed przyszłością. Najbardziej strachliwi prawie natychmiast po przemowie podjęli decyzje o wyjeździe. Wśród nich byli także kupcy z Eins.
Wiadomość, jakie przedstawił Tybald potraktowali z rozwagą i nie było, co prawda widać w ich poczynaniach paniki, to jak powiedział Mortimer Guntal “musimy, czym prędzej powiadomić gildię o tym, co tutaj zaszło”
Welby obserwował ich, gdy wychodzili z sali, jak i później gdy pakowali się na powozu. Opłaciło się to, gdyż bystre oko Thornbridge’a dostrzegło, że w drogę powrotną ruszył tylko Mortimer. Natomiast jego kompan Hieronim Kilkenstein, gdzieś zniknął.
 
__________________
"Shake hands, we shall never be friends, all’s over"
A. E. Housman
Pinhead jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:22.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172