lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [DnD 3.33 - GH] A kto umarł, ten nie żyje... (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/13246-dnd-3-33-gh-a-kto-umarl-ten-nie-zyje.html)

Bielon 07-09-2013 11:04

Bestia spoglądała na wszystko martwymi, bezdusznymi oczyma. W bezpiecznej ciemności nocy oświetleni aurą rozpalonego ogniska ludzie widoczni byli jak na dłoni. Miotali się bezradnie skazani na porażkę a ich krew niebawem spłynąć miała po złaknionych gardłach. Rwane strzępy ciała wypełnić miały gorejące pierwotnym głodem żołądki. Wycie umierających zlać się miało w jedno z wyciem sfory. Tworząc jednolitą, harmonijną całość. Pieśń nocy...

***

Smród dobywający się ze szczerzącej mu przed nosem paszczy wywracał żołądek Davorhna na drugą stronę, ale przerażenie nie pozwalało mu myśleć o niczym. Całą swą uwagę i wysiłek skupiał na tym by odepchnąć pysk bestii od swej krtani, odkopnąć kolejnego szarpiącego go za nogę zwierza, by powstać, by... uciec. Chciał być gdzie indziej. Nie chciał, z całego serca nie chciał umierać w taki sposób.

Dareon również. Tyle, że miał on swój własny plan. Plan, w którym nie było miejsca dla kompanów. Plan, który miał ocalić mu skórę. Zawołał ich świadom tego, że w kupie będzie może mu łatwiej się przebić do koni, ale zajęci walką o życie mogli tylko okrzyknąć go głupkiem. „Głupcy!” pomyślał nie czekając na nic i rzucając się ku wierzchowcom. Miał szczęście. Mógł to powiedzieć z całą pewnością, bo zaaferowana walką sfora nie zwracała nań uwagi. Tak myślał. Do momentu, kiedy poczuł wbijające się w nogę kły. Był już na koniu, pozostało tylko wyrwać się z prowizorycznego korralu, ale trzy czworonożne skurwysyny miały inny plan. Dareon wyszarpnął rapier i pchnął nim w kark bestii, która uwiesiła mu się u strzemienia. Kwik i rżenie koni zagłuszyło skowyt ale Dareon nie tracił nań czasu. Martwi nie obchodzili go wcale. Dźgnięty ostrogą koń skoczył przez zwaloną ścianę w mrok nocy niemalże pozbywając się swego jeźdźca. Dareon złapał się cugli z całych sił, przytulił do końskiej grzywy i modlił. Nagle przypomniał sobie wszystkie matczyne modlitwy. I wierzył, że jego modlitwy zostaną spełnione, do momentu, kiedy potężne szarpnięcie zerwało go niemal z siodła. Zawisł szarpiąc się wściekle i kopiąc uwieszonego na nodze przeciwnika. Koń rwał w przód a Dareon podrygiwał przy każdym skoku. Z każdym skokiem niżej i niżej. Już to włócząc nogami po ziemi...

Ysabelle nie zdołała powstrzymać Dareona. Miała na głowie zupełnie inne sprawy wśród których troska o własną dupę wynosiła się na pierwsze miejsce. Łuk był dobrą, szybką bronią w porównaniu do kuszy, ale w porównaniu do szarżującej wściekle tłuszczy był mało skuteczny i powolny. Jej strzały co prawda zmiotły kilka bestii, ale że widziała szarpiącego się z Wardurem czworonoga ze sterczącą z boku strzałą, to i pewna była, iż strzały te śmiertelne nie były. Nie wszystkie. Które? To było bez znaczenia. Liczyło się tu i teraz. Wyszarpnęła miecz z pochwy i podniosła jedną płonącą żagiew. W ostatniej chwili osłaniając się nią i zbijając skaczącą poczwarę. Skowyt zmieszany z sykiem płonącego futra byłby głośnym w nocnej ciszy. Teraz w bitewnej zawierusze znikł pośród szczęku oręża, wycia i ujadania sfory, charkotu miotającego się Wardura. Krzyknęła wściekle i pchnęła w rozwarty pysk skaczącą, kolejną bestię, ale ciężar skaczącej bestii zmusił ją do kroku w tył. Żar ogniska w które wstąpiła niechcący zmusił ją do uskoku. Któraś z bestii rozorała jej zębami przedramię, ale dla Ysabelle ważniejsze było to, że wciąż żyje. Cisnęła żagwią wprost, pomiędzy trzy kręcące się czworonogi i pomna na krzyk Reginalda skokiem rzuciła się ku wyniesieniu na którym on stał od początku starcia.

Reginald widział, że jest źle. Bezpieczny w swoim schronieniu strzelał mechanicznie jednocześnie obserwując pole bitwy. Było piekielnie źle. Wardur prawdopodobnie skazany był na porażkę. Otoczony przez kłębiącą się, szczerzącą zębiska tłuszczę jeszcze walczył, nagie ostrze raz po raz podnosiło się i opadało, na zmianę, niczym jaki wiatrak. Tyle, że otaczała go sfora, co do której nie mogło być wątpliwości żadnych. Musiał zginąć rozszarpany przez przytłaczającą liczbę czworonożnych bestii. Davorhn gdzieś tam był za murem i najpewniej umierał, Dareon uciekł. Ostała się jedynie Ysabelle. Reginald krzyknął do niej i wystrzelił w bestię, która właśnie zachodziła ją od tyłu. Dziewka nawet jej nie zauważyła, ale krzyk dający szansę na przetrwanie usłyszała i zrozumiała. Skoczyła a Reginald wyciągnął ku niej ramię i porwał ją w górę wyrywając tuż sprzed rozwartych paszczy. Przez chwilę walczył o równowagę czując nawet jak palce obsuwają mu się po kominie który dawała jakąś namiastkę podparcia, ale w końcu udało mu się zrównoważyć niemały ciężar Lady. Świat poniżej był kłębowiskiem warczącej wrogości, która teraz rzuciła się na zewnątrz, ku walczącym jeszcze Wardurowi i Davorhnowi. Oni, mieli pierwsi oddać żywota...

Dareon wisiał na łęku siodła włócząc nogami po ziemi, walcząc o uchwyt i walcząc z bólem rozrywanych zębiskami nóg. Bestie nie miały zamiaru odpuścić. On również, przy czym jego walka z góry była skazana na porażkę. Przed oczyma stanęli mu archanieli, których wzywał w modlitwach, przy czym zwykle w modlitwach których zacięcie uczyła go matula archanieli ratowali dobrych ludzi. Liczył na to z całego serca, ale też miał świadomość tego, że nie należy do grona dobrych ludzi. Sam, gdyby był archaniołem, pewnie by splunął na takiego gada jak on, tyle że Dareon z całej siły chciał się zmienić. Chciał być lepszym. Ba, przyrzekał już w myślach, że jak tylko ocali skórę będzie lepszym. Będzie...

Co będzie robił przyrzec nie zdążył. Jego wierzchowiec poderwał się do skoku porywając z sobą jeźdźca, przerywając modły i spinając mięśnie w nadludzkim wysiłku. Wysiłku, którego Dareon zwyczajnie nie udźwignął. Poczuł otwierające się palce i krzycząc runął w dół wraz z charczącym, uwieszonym na nodze przeciwnikiem.

Leciał...

***

Bestia resztką ludzkiej świadomości zrozumiała swój błąd. To nie był zbieg. To nie był cel. To była zabawa, sposób na zaspokojenie krwawego pragnienia, którego nasycić nic nie było w stanie. Zew przyszedł z oddali, ale nie dawał przestrzeni do wątpliwości. Basior zawył przejmująco. Jego wycie zawsze słyszało całe stado. W miejscu, nie czekając ni chwili ruszył do biegu. Dalej, szukając wskazanego mu celu. Za nim powoli do dalszej wędrówki zbierało się całe stado...

***

Wardur wiedział, że to najpewniej jego koniec. Leżał już przyciśnięty ciężarem przeciwników, ale walczył nieustannie. „Kto walczy, nie przegrał” zwykł mawiać jego ojciec i Wardur tę zasadę wpojoną miał w krew. Miażdżył w mocarnym uścisku kolejne bestie, skręcał karki, wyrywał łapy i gryzł. Jak bestia. Kciukami wgniatał oczodoły i nie zważając na rozrywane kłami ciało walczył. Żył wciąż, więc nie można było położyć walce kres. Walczył, żył, walczył...

***

Dareon leciał dłuższą chwilę, nie wiedząc jak, gdzie i dlaczego. Aż do chwili, kiedy uderzył w taflę wody, która wytłoczyła mu powietrze z płuc. Przez chwilę walczył o oddech, miotał się w gęstej i smolistej mazi i naraz wypłynął macając w ciemności po gładkiej, ścianie. Zaraz po chwili, tuż obok niego wypłynęła bestia, która uczepiona jego nogi wpadła tu wraz z nim. Dareon bez wahania wtłoczył pod wodę łeb zwierza, które w wodzie poruszało się niemrawo. Miotając się wściekle zwierzę walczyło o życie, ale w tej walce wygrać nie mogło. Nie pływało tak dobrze jak człowiek. Dareon jeszcze dłuższą chwilę po zwiotczeniu przytrzymywał łeb zwierzęcia pod wodą rozglądając się w kompletnej ciemności. Dopiero po kilku pacierzach spostrzegł, że otaczają go w miarę okrągłe ściany studni. A het w górze, zupełnie poza jego zasięgiem, skrzyło się rozgwieżdżone niebo nie przesłoniete żadną cembrowiną. Żył, ale jeśli to co go spotkało było darem archanielich, musiała być z nich banda skurwysynów. Wobec pewnej śmierci kompanionów skazali go najpewniej na powolną śmierć...

***

Walka ustała w jednej chwili. Bestie tak jak wcześniej bez wahania rzuciły się do ataku na uzbrojonych ludzi stojących wokół ognia, tak teraz w jednej chwili wycofały się i rzuciły do ucieczki, choć wynik bitwy był już przesądzony a ludzki żywot był już chyba tylko kwestią kilku chwil. Spłoszone wierzchowce wizgiem i rżeniem dawały o sobie znać uciekając na wszystkie strony przed biegnącą sforą. Ludzie zaś nie wierząc w swe szczęście, powoli dochodzili do siebie spoglądając na usiane martwymi zwierzętami pobojowisko. W zasadzie otrzymane rany wskazywały na to, że na miejscu martwych czworonogów powinien być ktoś zupełnie inny. Nikt z nich nie zamierzał narzekać, ale zbierając się powoli z pobojowiska i oceniając otrzymane rany wiedzieli, że stali się uczestnikami czegoś niesamowitego. Czegoś, co bylo żywym dowodem na otaczającą Trzygłów złą sławę. Ich usta powoli wypełniły modlitwy do Niezwyciężonego, patrona podróżnych w potrzebie. Obserwując otoczenie z modlitwą na ustach czuli się pewniej.

Zupełnie nie pojmując tego, co właśnie stało się ich udziałem...


.

Komtur 07-09-2013 22:06

Reginald był całkowicie zaskoczony tym że wilki odpuściły. Wszystko to wyglądało jak sen jakiegoś szaleńca i tylko porozrzucane wokół zwierzęce ciała przeczyły takiemu myśleniu. Zdarzenie to było dziwne, nielogiczne i pachniało magią, mroczną magią. Sir Reginald po raz kolejny zastanawiał się czy dobrze zrobił przybywając tutaj i teraz w zasadzie tylko jedna rzecz, a raczej osoba mogła go odwieść od powrotu do cywilizowanych rejonów. Ta osoba to był nie kto inny jak lady Ysabelle, a jej wpływ na rycerza był tak samo stary jak początki wszelkiego życia. Reginald poczuł to podczas walki, gdy pomógł kobiecie uciec przed wściekłymi szczękami wilczych bestii, gdy objął swym silnym ramieniem jej jędrne ciało i gdy poczuł zapach jej perfum zmieszany ze strachem i potem. Pragnienie posiadania dziewki innej niż te której miał do tej pory, dystyngowanej, walecznej i czystej, poraziło go mimo ogromu niebezpieczeństwa. Takie uczucie było równie niebezpieczne co atakująca przed chwilą wataha.

Reginald pomógł zejść lady na dół i począł rozglądać się za resztą kompanów, starając się nie myśleć o swej żądzy. Przetrwanie było teraz priorytetem i należało się zabezpieczyć przed kolejnym tego typu atakiem, przynajmniej do świtu, aż promienie słońca rozproszą złe moce. Tak więc trzeba było opatrzyć rany, zebrać nadające się do ponownego użycia pociski i zabezpieczyć obozowisko tak, by obrona nie była tak chaotyczna jak przed chwilą.

zelator89 07-09-2013 22:17

Walka dobiegła końca. Trwała zapewne kilkanaście minut ale Davhornowi wydawało się, że całą wieczność. Co zawiniło? Był przecież o krok od śmierci. Leżał tak jeszcze przez chwilę na wpół przytomny wpatrując się w niebo. Rozmyślał dlaczego nie zginął bo w jego ocenie powinien. Przeznaczenie czy jakaś ingerencja sił wyższych, Davhorn choć wierzył w bliżej nieskonkretyzowane siły nie oddawał hołdu żadnemu z czczonych na tym świecie bóstw. Był zły na siebie, że nie dał rady poskromić bestii. W takich sytuacjach plama na honorze pozostaje. Choć przewaga liczebna wroga w dodatku nieludzkiego była znaczna, on sam przecież wybiegł naprzeciw oponenta...Ale jednak duma rycerza rzeczą świętą. Potrzeba było wylizać rany bo dotkliwej porażce oraz ruszyć w dalszą drogę. Skoro jej sam początek był tak niebezpieczny to co będzie dalej? Trzeba było większej ostrożności i planowania. Odebrał to również jako cenną lekcję, szczególnie co do walki z tak szybkim przeciwnikiem niehumanoidalnym. Podniósł się w końcu opieszale i wsparty na mieczu począł szukać towarzyszy broni.

czajos 08-09-2013 08:07

Widok na rumowisku opodal chaty wyglądał potwornie, istna rzeźnia. Martwych i umierających ciągle bestii na miejscu walki Barona było ponad tuzin. Nie było wątpliwości ,że Baron usiekł najwięcej wynaturzeń ale nikt nie zaprzeczy ,że poniósł najwyższą cenę ze wszystkich swoich towarzyszy. Klęczał on teraz całkowicie pokryty krwią własną i wrogów, wyglądał niczym jeden z jego barbarzyńskich bogów "Czekający na górze wrogów". Otoczony skomleniem bestii w których tliła się jeszcze resztka życia, bestii które znając już wroga próbowały teraz resztkami sił odpełznąć w ciemność .
Ale to był już kres jego sił, Baron też już słabł, łydka lewej nogi była poszarpana aż do kości. Na plecach wisiały strzępy zbroi z pomiędzy których wraz z każdym oddechem Barona ujawniały się długie szramy po pazurach, lewy bark był jedną wielką raną z której z każdym uderzeniem serca wciekał strumień czerwieni. Takie rany to zbyt wiele nawet dla barbarzyńcy, z jego ust wyrwało się przeciągłe stęknięcie a następnie padł on twarzą prosto w kałuże krwi i wnętrzności wyprutych z wrogów. Ale broni nie wypuścił, jeden z mieczy ciągle tkwił w dłoni. Dłoni zaciśniętej w uścisku silniejszym od kowalskich kleszczy.

EngelbartKappa 08-09-2013 11:37

Dareon Mire

- Nie... – Dareon wyszeptał. Trwoga ściskała mu gardło, nie był w stanie wydusić z siebie nic więcej. W głowie Mire’a odbywała gonitwa myśli, biegły na przełaj, przez płotki, wpadając na siebie i przewracając. To nie tak miało się skończyć, zupełnie nie tak. Przecież przeżył... Dlaczego los miał z niego tak zadrwić, dlaczego? Już chciał się żalić, że nie był złym człowiekiem, że nie zasługiwał, by zdechnąć jak szczur, powoli słabnąc z sił, topiąc się w szlamie i gównie, w jakiejś opuszczonej przez ludzkość i pamięć studni, ale wiedział, że dobrym człowiekiem nie był i prawdopodobnie właśnie na taką śmierć zasługiwał.
Prawie nie mógł poruszać lewą nogą, ostry, kłujący ból, rozsadzał czaszkę, powodował mdłości i zawroty głowy. Unosił się na powierzchni czegoś, co z braku lepszego określenia można nazwać bardzo brudną wodą, pewnie mógłby tak przez długie godziny. Lecz co potem? Co mógłby uczynić by wydostać się z tej pieprzonej pułapki.

Ściany studni wydawały się gładkie, aczkolwiek spomiędzy kamieni wypadała zaprawa, a niektóre skruszyły się, nadgryzione zębem czasu. Dareon podjął decyzję – nie miał zamiaru umrzeć w tej gównianej dziurze, gdzieś na krańcu świata. Nie. Był stworzony do wielkości, nie pozwoli by mu w tym przeszkodzono.

Zacisnął zęby, by nie czuć bólu poranionej nogi, wyszarpnął sztylet i wbił go między kamienie. Kątem oka w ciemnościach, ledwo rozświetlanych światłem nielicznych gwiazd, ujrzał małą wyrwę między płytami. Używając całej swojej siły podciągnął się w górę, zdrową nogą szukając wyrwy. Znalazł. Na ustach Dareona, mimo bólu i przerażenia pojawił się uśmiech. Uda mu się, jeszcze tylko kilka metrów, nie może być tak źle... Uda się...

Minuta po minucie, powoli, piął się w górę, palce krwawiły od ostrych krawędzi, noga drętwiała, brakowało tylko metra... Może półtora. Był tak blisko. Już sięgał dłonią do następnej krawędzi, już czuł w ustach smak zwycięstwa, gdy stracił oparcie. Próbował się jeszcze chwycić ściany, lecz tylko zerwał sobie paznokieć, rozpaczliwie machając ramionami.

- NIEEEEEEEEEE! – krzyczał przeciągle, aż wpadł do wody, zanurzywszy się po czubek głowy. Gdy wypłynął, trwoga, żal, przerażenie, zebrały swoje żniwo. Do oczu Mire’a napłynęły łzy, począł łkać, jak małe dziecko, z trudem hamując wymioty. Łkał i krzyczał. Wykrzykiwał jedno słowo, przerażony, zrezygnowany, straciwszy prawie całą nadzieję.

Krzyczał.

„Pomocy!”

Aro 08-09-2013 15:48

Ysabelle była prostym człowiekiem. Nie rozumiała i nie potrafiłaby wytłumaczyć zachowania sfory. Z żołnierskiego punktu widzenia, odwrót kiedy ma się przewagę i zwycięstwo w zasięgu ręki, jest głupotą. Wilki były skoordynowane w walce i w ucieczce, więc naprawdę przypominały armię. Z piekła rodem. Lady więc zrobiła to, co zrobiłby każdy racjonalny człowiek – zrzuciła nocny atak na działanie ciemnych sił.

Markizowa prostota objawiała się również tym, że swojego wierzchowca nazwała Kasztanem, z racji koloru futra. Był przez nią nieźle wytrenowany, ale i tak uciekł przed wilczą sforą. Całe szczęście, niedaleko. Ysabelle znalazła go spokojnie dziobącego trawę w pobliżu jakiejś studni. Studni, z której dochodziło wołanie o pomoc.

- Aleś się wpierdolił. – Skwitowała krótko sytuację Dareona.

Jej śmiech odbił się echem od ścian studni i zadudnił w dareonowych uszach. Najwidoczniej Lady cała sytuacja bawiła niezmiernie, bo zanosiła się śmiechem przez kilka chwil, które zajęło jej wygrzebanie liny konopnej z torby.

- Obwiąż się nią porządnie w pasie i przygotuj na ekspresową drogę w górę.

Przywiązała drugi koniec liny do siodła i upewniwszy się, że wszystko było jak należy, dosiadła Kasztana i z jego pomocą uratowała biednego szlachcica od pewnej śmierci.

* * *


Ysabelle powróciła do chaty z Dareonem opartym na jednym ramieniu i torbą przewieszoną przez drugie. I jedno, i drugie wylądowało zaraz na ziemi. Lady natomiast usadowiła się na swoim płaszczu i wydobyła z torby butelkę i bandaże. Pociągnęła łyk wódki i, podwinąwszy rękaw, żołnierskim sposobem wzięła się za odkażanie rany.

- Dzięki za uratowanie mi dupy. – Odezwała się do Reginalda, rzucając mu butelkę. - Siedmiogrodzka. Ma niezłego kopa.

I tyle, jeśli chodziło o słowa podzięki. Uśmiechnęła się tylko jeszcze i wzięła za bandażowanie lewego przedramienia.

Bielon 08-09-2013 22:27

Do siebie dochodzili długo. Ysabelle wydobyła Dareona, który wiedział, że przeżył jedynie cudem. Bogom nie miał zamiaru dziękować. Ysabelle podziękował widząc, że ona z kolei podziękowała Reginaldowi. Zawsze płynął z prądem. Później uświadomili sobie wszyscy, że Wardur który wyszedł bestiom na spotkanie, leży gdzieś pośród wrogów. Jatka tam musiała być iście rzeźnicza, bowiem woj leżał skąpany we krwi, przykryty ciałami martwych i dogorywających bestii. Z pomocą kilku noży zakończyli cierpienia na poły martwych zwierząt, ale dopiero wówczas, kiedy wydobyli Wardura. Wydobyli i złożyli go na jego płaszczu przy rozpalonym ognisku. Później ruszyli do wierzchowców. Bez nich byli by w tej dziczy skazani na wędrówkę piszą. Szczęściem bestie nie miały w sobie nic z prawdziwej sfory i zupełnie nie zwróciły uwagi na konie, dzięki czemu te nawet niespecjalnie nawet zostały rozgonione. Zebrali je z powrotem w tym samym miejscu blokując wyjście z ruin zwalonym świerkiem. Później wrócili do obozowiska. Tym razem zadbali o to, by ogień płonął mocno. Potrzebowali ciepła i odpoczynku i póki co mieli jedynie solidne ognisko. Dobrze że nie lało...


Rany Wardura były solidne, ale też i jego pokancerowane bliznami ciało było żywym wypisem z życia wojownika. Nawet Davhorn z odrobiną zazdrości musiał stwierdzić, że szalony baron musiał przeżyć więcej starć niż nie jeden z nich. Bądź też był zwyczajnie szalonym fajtłapą. Teraz również wymagał starunku. Wydobycie go ze zbroi zajęło im co najmniej tyle czasu co przywleczenie go do ogniska. Później trzeba było w miarę szybko gotować wodę, drzeć szarpie i szyć rozerwane ciało. Inna rzecz, że Baron podobnie jak oni wszyscy, miał szczęście. Davhorn miał kilka pobieżnych ran, Dareon zwichnięcie, zerwany paznokieć i poszarpaną łydkę, reszta zaś bardziej obyła się strachem. Baron miał ciało poszarpane do kości, ale nawet mięśni mu nie drasnęło. Miał kurewskie szczęście i choć stracił sporo krwi, to i tak po opatrzeniu wszystkich ran odzyskał przytomność. Słabym głosem prosił o gorzałkę, więc był żywy. I dawał poważne rokowania że dożyje do rana.


***

Czwórka trzymała się w miarę, więc podzielili warty pomiędzy siebie. Reginald z Ysabelle, jako zupełnie sprawni pierwsi stanęli na warcie. Zebrali już wystrzelone pociski, chrustu nazbierali tyle, że gdyby dorzucili go całego do ognia żar pozwolił by upiec koninę. Byli czujni i gotowi na powrót sfory. Ba, wartę pełnili nie przy ogniu który pozbawiał zmysły jakiejkolwiek percepcji. Siedzieli w ciemności zazdroszcząc nieco kompanom ciepła ogniska. Ale właśnie dzięki temu ich wzrok przyzwyczajony do zmroku wyławiał z ciemności wszystkie szczegóły. Wszystkie...


Reginald dostrzegł to pierwszy. Delikatny ruch, zbyt wolny by był dowodem na węszącego członka znanej im sfory, ale i tak zupełnie nie pasujący do powolnego falowania liści pod wpływem nocnego wietrzyku. Wpatrując się w listowie dostrzegł w końcu coś, zarys kształtu, ledwie cień sylwetki która posuwając się powoli niczym jaki wąż omijała zniszczoną osadę. Jakby to, kto tu obozuje było dlań zupełnie bez znaczenia i jakby nie chciało to coś mieć z nimi nic wspólnego. Reginald dyskretnie zwrócił uwagę Ysabelle ciskając w nią maleńkim kamyczkiem. Wkrótce obserwowali owo „coś” oboje.


„Coś” okazało się jednak nie do końca zobojętniałe na czar rozpalonego ognia. Zwyczajnie zachodziło ich obóz od zawietrznej. Dzikie zwierzę najpewniej. Reginald który znał takie od zawsze powoli miał ich dość. No przynajmniej tej nocy. Powoli naciągnął cięciwę kuszy świadom tego, że dźwięk napinanego mechanizmu brzmiał cholernie głośno. No, przynajmniej w jego uszach. Ysabelle nie miała tego problemu. Jej łuk napięty był od chwili kiedy wzrokiem wyłowiła ruch wskazany przez Reginalda. Byli gotowi na przyjęcie podglądacza...



Nie byli jedynie przygotowani na to, że okaże się on człowiekiem. „Coś”, kiedy znalazło się na pozycji z której widzieć musiało kto obozuje przy ogniu, porzuciło skrytość, choć przecież nie do końca. Wciąż kuląc się i kryjąc w rozmytych cieniach, jednak ruszyło na wprost, przez ruiny osady. Wprost do ich obozowiska. Z każdym krokiem ukazując coraz bardziej ludzką, i coraz bardziej przerażającą sylwetkę. W końcu, będąc kilkanaście kroków od obozowiska, „Coś” będące ludzkim wrakiem, krzyknęło budząc nawet śpiących przy ogniu wędrowców.


- Wy kto! Zgaście to! Zgaście nim wpadną na wasz ślad! Są blisko! Są Blisko!!!!! - „Coś” ruszyło szybciej, najwidoczniej po to by swą dobrą radę w życie wprowadzić. Z każdym krokiem zbliżając się do obozowiska i ludzi go strzegących...

.

Aro 10-09-2013 01:11

Trzygłów zaczął intrygować Ysabelle. Może i cieszył się złą sławą wśród miejscowych, ale za to podróżnym takim jak ona dostarczał rozrywki. Takiej (nie)przyjemnej, gdzie krew lała się hektolitrami, a atrakcje mogły zabić. W to jej graj! Nuda na bank ich nie znuży.

- Lunatyk. – Mruknęła pod nosem, obserwując kolejnego gościa. Na szczęście, jak na razie jednego.

Mimo że wrak człowieka darł się wniebogłosy, wyraźnie przerażony, Lady nie kupowała jego przedstawienia. Nie była amatorką teatru, ale kilka sztuk widziała i wiedziała, że zdolni aktorzy mogli sfałszować wiele. To, że w jej mniemaniu, jakieś czarcie siły działały wokół Trzygłowia, wcale nie zachęcało jej do bliższego poznania jegomościa. Zrobiła więc to, co każdy trzeźwo myślący by zrobił.

Mężczyzna, posmyrany ysabellową strzałą, już nie był tak skłonny do gardłowania wszem i wobec swoich ostrzeżeń. Wywinął jedynie piruet, którego mogli pozazdrościć najlepsi tancerze i walnął twarzą w błoto, z krwawiącym biodrem.

- No, jeden problem mniej. – Ysabelle uśmiechnęła się do Reginalda, opuszczając łuk. - Myślisz, sir, że miał równo pod sufitem?

Ot, cała Lady. Najpierw strzela, później zadaje pytania.

czajos 10-09-2013 16:03

Baron podniósł się ciężko z koca który rozłożyli pod nim towarzysze. Szczęki miał silnie zaciśnięte i pewno dla tego z jego ust wyrwało się tylko krótkie stęknięcie a nie tak jak by się człowiek spodziewał, wycie człowieka który odniósł takie rany. Jednak za zaistniałą sytuacją trzeba było coś zrobić. Wardur skierował się do kwilącego na ziemi obdartusa. Złapał go za chabety i wbrew jego nędznym oporom przywlekł go ciągnąc za kołnierz w stronę ogniska. W połowie drogi nagle zachwiał się, prawie nie zauważalnie i chwycił ręką za ranny wcześniej bark. Ból momentalnie przeszedł na jego twarzy we wściekłość, rzucił obdartusem o ścianę i przyjrzał się ramieniu, bandaż przesiąkał krwią ,rana znowu się otworzyła. Nie zważając na to chwilowo przykucnął przed "goście" i zapytał.

- Mów o co chodzi człowieku. I to szybko, bo nie jestem coś ostatnio w nastroju- jego głos był głęboki i chrapliwy.

Z nie jednego "SZLACHETNEGO PANA" zrobił już potulną walącą gacie owieczkę. Oczywiście na takie gówno powinien poskutkować wiele razy lepiej...

Komtur 10-09-2013 23:27

Lady albo nie miała instynktu samozachowawczego, albo coś ukrywała, takie przynajmniej odniósł wrażenie sir Reginald po tym jak potraktowała szaleńca strzałą. Nie żeby mu zależało na tym biedaku, ale on mógł stanowić cenne źródło informacji o okolicy i znajdujących się tu zagrożeniach.

- Możliwe pani - pan na Czarnolesie odpowiedział lady Isabelle, nie omieszkując zwrócić uwagę, nawet przy tym świetle na jej kształtny biust- ale tego chyba się już nie dowiemy. - tak Reginald skwitował metodykę przesłuchań barona Wardura, który dziwnym trafem chyba jeszcze nie spał i zanim ktokolwiek się zorientował wziął sprawy w swoje ręce. Tak czy siak mokry ślad pozostawiony przez wleczonego przezeń chłopa, mówił wiele o tym co się wkrótce stanie.

- Baronie może opatrzmy mu ranę, za nim wykrwawi się na śmierć - Reginald próbował ratować sytuację, ale wątpił czy to przyniesie efekt.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:18.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172