Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-10-2013, 21:15   #1
 
Ryzykant's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryzykant ma wyłączoną reputację
kkkkkk
 

Ostatnio edytowane przez Ryzykant : 10-11-2018 o 19:52.
Ryzykant jest offline  
Stary 21-10-2013, 12:44   #2
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Bohaterstwo niekiedy kosztuje. Przynajmniej tak uważał Dorian, który do wieku lat czternastu był dosyć strachliwym chłopcem. Jednak wtedy zaszło dosyć ciekawe wydarzenie, które dosyć zmieniło jego pogląd na własną sprawę, własną osobę oraz dodało mu jaj, które wcześniej były dosyć wstydliwie skryte.

Gdy wielkie obszary Krynnu pokryte były hordami goblinów, smokowców oraz pozostałego tałatajstwa, fragment Ergoth zamieszkiwany przez Melody oraz Doriana doświadczał błogiej ery spokoju. Oczywiście, zakłócali go rozmaici uciekinierzy, przyjezdni kupcy, najemnicy oraz inni, którzy swoimi losami ukazywali, że okolice nie są specjalnie wesołe. Jednak miejsce, gdzie stała świątynia Lunitari otoczona solidną osadą, jakby przypadkiem była oszczędzana oraz omijana przez wrogie wojska.


Gruba Berta, kapłanka Lunitari, siostra niejednokrotnie przełożona, wysłała wtedy chłopaka z jakiś drobnym poleceniem przekazania pisma wójtowi osady, odległej spory kawałek wprawdzie, ale jednak sama droga nie wydawała specjalnie niebezpieczna. Smokowcy nie interesowali się tym kawałkiem ziemi, zresztą właściwie nikt się nie interesował, co tylko sprawiało, że mieszkańcy dziękowali wszystkim bóstwom za jaki taki spokój. „Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś bezpieczna, byle nasza wieś spokojna” myśleli sobie zadowoleni. Właściwie podobnie Dorian, który rojąc sobie młodzieńczo na temat wielkich bohaterskich czynów, cieszył się, że nie musi owych fantazji wdrażać w jakikolwiek czyn. Nudziło jednak mu się co nieco, toteż chętnie i radośnie wziął list oraz popędził chybko do wspomnianej wioski ciesząc się samą podróżą. Wędrówki pragnienie bowiem oraz ciekawość świata zawsze charakteryzowały chłopaka. Tyle, że kiedy przekazał ów list pojawiła się jakaś banda plugawych bękartów służących bogini Takishis. Wszyscy uciekali, tylko zbyt przerażony Dorian nie był w stanie ruszyć drżącymi ze strachu giczołami. Kiedy grupa bandytów, ludzi mających wielkie graby oraz pyski nieskażone jakąkolwiek formą myślenia, nadbiegła, chciał się poddać, jednak za nim zdążył się odezwać ktoś przyłożył mu tak, że stracił niemal przytomność. Tak czy siak, zwalił się pod nogi zakapiora, kiedy rozległy się jakieś trąbki sygnałowe, zaś stukot kopyt kilkudziesięciu koni przeciął powietrze. Okazało się bowiem, że grupa miejscowej szlachty dowiadując się o napadzie, skrzyknęła się wysyłając przeciwko napastnikom oddział.

Buuuch! Odbierał bitwę jako nagły wybuch. Morze gwałtownego, pijanego chaosu, jakiś gwałtowny szczęk uderzającego żelaza, rżenie koni przypominające kwik świni oraz gwałtownie urywane krzyki ludzi, które docierały do cha. Świat wirujący niczym na maszcie okrętu gnanego sztormem. Półprzytomny wstał jakoś na chwiejące się nogi. Uniósł jakiś walający się na ziemi mieczyk, po czym nawet nie zdając sobie sprawę, co robi, wsadził jakiemuś gościowi w przypominające potężną, drewnianą belkę udo.
- Aaa! - wrzask ranionego przeciął powietrze, zaś potem konie, ciosy, jęki. Wreszcie nagła, niespodziewana cisza.
- Możeś głupi, chłopcze, ale odważny – nagle usłyszał nad swym uchem głos jakiegoś jezdnego. Zawierał przyganę oraz pochwałę jednocześnie.
- Racja, panie – odezwał się głos jakiegoś chłopa, który powrócił do wsi widząc pogrom takishisowych oprychów. - Toż wszyscy my uciekali, zaś ten dzieciak stał, niczym bohater naprzeciwko tamtych nadbiegających. - Spojrzał na mieczyk trzymany przez Doriana. - Musi chciał przytrzymać ich chwile, coby reszt mogła uciec. Wprawdzie nie widzielim szczegółów pomiędzy chałupami, jednak iście odważnie – przyznał klepiąc Twinklestara.


Dokładnie taki był początek kariery wojennej Doriana. Nigdy nie przyznał się, że został nie ze względu na odwagę, ale jedynie bojaźń. Jednak bohaterstwo oraz chwała otaczająca dzielnych niewątpliwie mu się spodobała. Nawet dziewczyny zaczęły spoglądać na niego innymi oczyma, zaś piękna córka kowala nawet zgodziła się zostać jego dziewczyną. Przy okazji, chcąc dalej robić wrażenie, musiał się wziąć za solidne ćwiczenia, co tak weszło mu jakoś w krew, że niedostrzegalnie dla samego siebie stał się z tchórzliwego chuchra całkiem sprawnym wojakiem.

Potem zaś były lata treningów, wypraw pod kierunkiem Sylausa oraz Olafsona, rzecz jasna ponadto dziewczyny ... szczególnie Guild, siostrzenicę sołtysa, której rodzice mieszkali w mieście, a która chwilowo przemieszkiwała u swoich krewnych. Och, była piękną rudowłosą ślicznotką o oczach niby modre niebo, włosach niby łan pszenicy, a piersiach, które zawstydziłyby wielkością krasnoludki. Była też gwałtowna, namiętna oraz szalona, zaś w wynajętym pokoju w karczmie „Pod złocistym prosiakiem” obydwoje z Dorianem wyprawiali wszelkie fikołki, które może wymyślić fantazja oraz słodka młodość. Któregoś dnia Twinklestar zapukał do jej drzwi, a ona ledwo uchyliła je:
- Witam pana, o co panu chodzi?
- O czym ty mówisz Guild
? - Żachnął się zdziwiony Dorian. - Otwieraj, a ja mam ochotę na to, co robiliśmy ostatnim razem. Och, ty moja nienasycona dzierlatko, będę cię przelatywał raz za razem czując, jak te twoje nogi ...
- Dorian
... - chciała coś powiedzieć, ale jakby ją zamurowało.
- O co chodzi? Jesteś cudowną, piękną dziewczyną i najlepszą kochanką, jaką mogę sobie wyobrazić. Nawet, gdy już nie mogę, jesteś w stanie postawić go do pionu twardego niczym skała ...
- Dorian
... - jakby nie wiedziała co rzec.
- Jesteś piękna, wspaniała. Jakże cudownie jest chędożyć cię tak ciągle ...
- Dorian
- wreszcie otwarła drzwi wzdychając - poznaj moich rodziców. Właśnie dzisiaj wrócili z wizyty u krewnych - dodała wskazując na nieco pobladłą parę elegancko ubranych mieszczan siedzących zaraz za drzwiami na sofie.

Dowiedział się potem, że dwa tygodnie później wyszła za mąż za jakiegoś odlegle mieszkającego, bogatego piernika, który miał piekarnię. Teraz Guild zamiast zaspokajać Doriana, robiła dobrze kilku pomocnikom swojego męża, zbyt tępego, żeby wpaść na to, ze jego żona bynajmniej nie jest taka cnotliwa, jak mu się wydaje. Tymczasem jednak wokoło romansu Doriana zrobił się huczek we wsi. Melody akurat nie było, bowiem została wysłana do innej świątyni, zaś siostra niejednokrotnie przełożona, gruba Berta wezwała go na niemiłą, pełną wymówek rozmowę. Dlatego wspaniale się złożyło, iż akurat nadeszła propozycja Reinferie, która pozwoliła mu wycofać się jako tako godnie oraz ruszyć do słynnej gospody przysięgając samemu sobie, że się jakoś ustatkuje. Tak dotarł do Solace, do miejsca, gdzie zaczęła się historia słynnych bohaterów Lancy. Zresztą jakby nie było, obecna właścicielka, Laura, była córką Caramoa i Tiki Waylan Majere.


Gospoda była wypełniona gośćmi. Wśród nich natomiast grupa osób, podobnie jak on wezwana listem Reinferiego. Usiadł solidnie zaciekawiony oraz słuchał. Ot, solidny, niebrzydki nawet wojownik, którego ciemne włosy rozrzucone leżały na plecach. Niewysoki wprawdzie, nie wyróżniający się również jakimiś wyjątkowymi barami, poruszał się wszakże płynnie niezwykle, jakby tańczył, co sugerowało kocią wręcz zwinność danej osoby. Kolejnym elementem, wskazującym na tą dominującą cechę fizyczności ciała, były niewątpliwie miecze. Niedługie stosunkowo, zawieszone na plecach, dwa świetne ostrza dowodziły, że ich właściciel opanował trudną sztukę walki podwójnym orężem. Poza tym wydawał się dosyć przeciętny, lecz osoby, które mu się przyglądały mogły dostrzec, że jego wejrzenie jest dosyć bystre. Tak jakby pod maską prostego wojownika czaił się całkiem solidny umysł.

----------------------------------------------

Obrazki wzięte ze stron:
Ryst Worlds - The Art of Psycha Durmont
Dragonlance Nights | Developer Blog for the Neverwinter Nights 2 module Dragonlance Nights
 
Kelly jest offline  
Stary 23-10-2013, 00:08   #3
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Wziąłbym jeszcze ten pas - powiedział Argaen. - Działa, prawda? - Uśmiechnął się uprzejmie. - I jest tak dobry, jak zapewniacie?
- Ależ wielmożny panie! - Sprzedawca zdawał się być kwintesencją oburzenia. - Dajemy gwarancję na sprzedawane przez nas wyroby. Dożywotnią gwarancję. O ile przedmiot nie zostanie zniszczony mechanicznie lub magicznie.
Dożywotnią... Pewnie dlatego że klient nie dożyje chwili, gdy będzie mógł przybiec z pretensjami, Argaen uśmiechnął się z lekką ironią.
Stos platynowych i stalowych monet zmienił właściciela.

Charakterystyczny budynek gospody Ivy rzucał się w oczy z daleka. Żadna inna budowla nie była tak porośnięta bluszczem, który obrastał gospodę od parteru po dach. A tych, co nie wierzyli opisom, był w stanie przekonać zielono-biały szyld z napisem Ivy.
Argaen musiał przyznać, że wszystko dobre, co mówiono o Ivy spełniło się w stu procentach - dobre jedzenie, miła obsługa, wygodne i (przede wszystkim) czyste łóżka - wszystko to było. No i towarzystwo pozwalające na spokojne spędzenie tak dnia, jak i nocy.
Z tym że, nie da się ukryć, Argaen miał powoli dosyć spokoju. Siedział już w Haven od dobrego miesiąca i powolutku zaczynał się nudzić. Tak to już bywa - gdy się człek włóczy po pustkowiach, to tęskni za solidnym dachem nad głową i tym, by mu kto szykował jedzenie. A gdy ma ten dach, to mu nagle zaczyna brakować szerokich przestrzeni. I przygód.

- Ktoś pana szukał, panie Storm. - Barman przywołał Argaena ledwo ten przekroczył próg gospody. - Jakiś kender. Powiedział, że ma coś, co należy do pana.
Argaen odruchowo sprawdził, czy ma sakiewkę i zaczął się zastanawiać, który z przedstawicieli wspomnianej rasy mógł coś od niego "pożyczyć" i kiedy.
- A powiedział może, co to jest? - spytał, nie bardzo wierząc w potwierdzajacą odpowiedź.
- To pismo. - Barman podał złożony na czworo i zalakowany kawał pergaminu, noszący wyraźne ślady nieudolnej próby otwarcia. - Powiedział, że takie już dostał - stwierdził.
Argaen złamał pieczęć i szybko przejrzał treść dokumentu. Zaczynając od końca, czyli od podpisu.
Gdy skończył, schował pismo za pazuchę. Przez moment zastanawiał się, czy nie spytać o innych, co ruszyliby w tamtym kierunku, ale po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Co prawda Reinferie nie prosił o zachowanie tajemnicy, ale im mniej osób o tym wiedziało, tym lepiej.

***

Wyruszył w drogę skoro świt. Im wcześniej, tym lepiej. Mniejszy tłok, mniej się kurzy, można przywitać wschodzące słońce, pooddychać świeżym powietrzem.
Mimo wszystko i tak kilka osób już było na szlaku, chociaż ten - nie da się ukryć - aż tak uczęszczany nie był. Najwyraźniej poziom wymiany handlowej nie był zbyt wysoki. Idącego zakurzonym traktem Argaena minęły raptem dwa dwa wozy i paru konnych. A w miejscu, gdzie była wymarzona wprost okazja na postój - polanka tuż przy drodze, strumyk, lasek zapewniający drewno na ognisko - nie było nikogo.
Potrawka z królika (którą to kolację w znacznej mierze zawdzięczał kucharzowi z Ivy) powoli zaczynała nabierać odpowiedniej temperatury, gdy z mroku wyłonił się zapóźniony wędrowiec.
- Niech Shinare będzie z tobą - Argaen usłyszał znajomy głos.
Obrócił się w stronę na granicy światła i cienia sylwetki.
- I z tobą, Esther - odpowiedział.

***

- Poczęstujesz mnie? - spytała, siadając przy ognisku. - Smakowicie pachnie. Zrobiłeś postępy od ostatniego razu.
- Masz stale dobry apetyt? - spytał Argaen.
- Dziękuję, nie narzekam - odparła wyciągając z plecaka miskę. I własne zapasy. Aż taka bezczelna nie była.

- Idziesz tam - wskazała na Solance - czy tam? - pokazała w kierunku Haven.
- Tam. Czyli do Solance.
- To dobrze. Przyda mi się dobry kucharz po drodze - zażartowała.
- Jeśli obiecasz, że będziesz zmywać. - Argaen uniósł brwi. - Opowiedz mi jeszcze, co porabiałaś przez te trzy lata. I jak się ma “koźla morda”.
 
Kerm jest offline  
Stary 23-10-2013, 00:14   #4
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Esther, z nogami na blacie stołu, siedziała bujając się na krześle w przód i w tył w najciemnieszym kącie Grinning Goat Tavern. Zastanawiała się, w jaki sposób zakończyć całkiem przyjemny dzień. Udało jej się spieniężyć łup z ostatniej wyprawy, zidentyfikować dwa ciekawe (jak się okazało) przedmioty i kupić parę interesujących drobiazgów. Na dodatek w sakiewce pozostało jej jeszcze trochę stali.
Mężczyzna - wiadomo - przepuściłby to na wódę czy dziwki, ona jednak nie miała takich przyziemnych zainteresowań. Na razie miała w głowie dobry posiłek. Zainteresowanie nieco mniej przyziemne, każdy powie. Potem… może kąpiel w balii gorącej wody z pachnącymi olejkami. Kto wie, kiedy nadarzy się kolejna taka okazja.
Mogłaby się rozejrzeć za kolejnym zajęciem. W końcu wbrew dwuznacznej nazwie w tawernie zbierali się najemnicy i nieraz zaglądali tutaj ci, co to owych najemników chcieli nająć.

Spokojny nastrój wieczoru zmącony został przez kurdupla, który nie wiadomo dlaczego dosiadł się do niej. Całkiem jakby nie było innych miejsc. O czym nie omieszkała go poinformować.
- Mało jest wolnych miejsc? - warknęła zdejmując buciory ze stołu i z hukiem stawiając krzesło, jak przystało, na wszystkich czterech nogach.
Nie chodziło wcale o to, że nie lubiła kenderów i ich ciekawego podejścia do prywatnej własności. Nie miała nic przeciw nim. Dopóki nie “znajdywały” jej rzeczy w swoich kieszeniach.
Kender w najmniejszym stopniu nie przejął się niezbyt przyjaznym przyjęciem. Gapił się przez chwilę nie racząc ani się wynieść, ani odpowiedzieć, po czym wysypał na stół zawartość swego plecaka. Przedziwną mieszaninę różnorakich przedmiotów, z czego znaczną część Esther uznałaby za śmieci. Pogrzebał, pomieszał, wreszcie wyciągnął z tego stosu przybrudzony pergamin.
- Podarło się trochę - wyjaśnił, podając dziewczynie zapieczętowane pismo. Niegdyś zapieczętowane. - A wosk odpadł. Sam.
Jasne. Otworzyła pismo odczytując kilka linijek wstępu. Westchnęła zniecierpliwiona. Przeniosła wzrok ze zmiętej epistoły na zaglądającego jej przez ramię kendera i spojrzała na niego groźnie spod kreski ściągniętych brwi. Kender odpowiedział spojrzeniem pogodnym niczym bezchmurne niebo i beztroskim uśmiechem.
- Będzie tego! - Złożyła pismo postanowiwszy zapoznać się z nim w bardziej zacisznym miejscu i bez nadzoru wścibskiego podglądacza.
- A to skąd masz? - Usiadła nagle prosto, gdy wśród leżących na stole rzeczy ujrzała swój sztylet. Jej dłoń sięgająca do pasa natrafiła na pustkę.
- Upuściłaś, więc podniosłem, żeby ci to oddać - zapewnił ją

***

Pokryty kurzem trakt prowadzący od samej Bramy Targowej aż do Solace był zadziwiająco pusty.
- Świat schodzi na psy - mruknęła, gdy kolejny handlarz odmówił zabrania jej na wóz i podrzucenia, choćby kawałek. I to tłumaczenie, że wóz pełen. - Bodaj ci się szkapa ochwaciła - dorzuciła z całego serca. - Będę musiała ładnie wyciągać nogi, żeby zdążyć.
Co prawda gdyby się nie wylegiwała i wstała o pierwszym pianiu kura... Płaciła teraz za swoją naiwną wiarę w ludzką dobroć i bezinteresowność.
Na szczęście pogoda dopisywała. Miała co prawda pewne zobowiązania wobec Reinferie’go, ale nie aż takie, by miała się wlec w deszczu i po kolana w błocie.

Ognisko ujrzała dosłownie w ostatniej chwili.
- Niech Shinare będzie z tobą - powiedziała.
I szczęka jej opadła, gdy zorientowała się, kogo bogini postawiła na jej drodze.

***

(Trzy lata wcześniej)

Stała na palcach i przeklinała swoje zezowate szczęście.
Akurat w tym momencie w niczym nie zawiniła. Kupiła tę cholerną szkapę w dobrej woli. Zapłaciła za nią dobrą stalą. W życiu by nie ukradła takiej chabety. I co ją spotkało? Ją, Esther, a nie szkapę. Potraktowali ją, jak koniokrada i nawet nie raczyli wrócić te kilka mil i sprawdzić w gospodzie. Nie uwierzyli jej…
Niech to cholera. Usiłuje człowiek być uczciwy i taka go oto spotyka nagroda. Nie miała pojęcia, jak długo już przedeptywała na tej grzędzie z nogi na nogę. Pot, nie wiadomo - z upału czy ze strachu perlący się na czole - spływał po skroniach i co gorsza, po nosie, a ona nawet nie mogła się podrapać. Raz już próbowała potrzeć go o ramię i o mało nogi jej się nie obsunęły. Odzyskała równowagę w ostatniej chwili. Słońce prażyło niemiłosiernie, a pragnienie powoli stawało się nieznośne. Coraz częściej przymykała oczy, a wtedy, na krótkie na szczęście chwile, traciła kontakt z rzeczywistością.
Sama nie wiedziała, czy warto było dalej przedłużać tę mękę, ale coś w niej, głęboko, za wszelką cenę trzymało się maleńkiego skrawka nadziei i walczyło o każdą sekundę życia..

Widok był nietypowy.
Szczupła sylwetka stojąca na chybocącym się kamieniu. I lina, łącząca szczupłą szyję z grubym konarem, dobry metr nad jej głową. Ktoś miał, zaiste, spaczone poczucie humoru.
- Gdzie posiałaś konia? - spytał zaskoczony Argaen.
Wyciągnął sztylet i ruszył szybkim krokiem w stronę dziewczyny. Przeciął sznur. Chyba w dobrym momencie, bo niemal w tej samej chwili kolana jej się ugięły i wpadła mu prosto w ręce. Nie wiedziała, czy radość, czy zmęczenie odebrało jej siły. Usiadła, gdy tylko jej wybawiciel postawił ją na ziemi.

- Kto ci to zrobił? - spytał Argaen przecinając sznur krępujący jej dłonie i sięgając po bukłak. - I dlaczego?
Podbite oko, rozcięta warga i zaschnięta krew pod nosem świadczyły dobitnie o tym, jak wcześniej potraktowano dziewczynę.
Nie odpowiedziała, rozkoszując się kolejnym łykiem wina. I następnym. I jeszcze jednym. Gdy wreszcie skończyła w bukłaku niewiele zostało. A i tak oddała go z pewnym żalem.

Argaen czekał cierpliwie.
- Kupiłam konia od niewłaściwego handlarza - wychrypiała z pewnym trudem, rozcierając nadgarstki.
- Nie był właścicielem? - Argaen pokiwał głową. - Widziałem was w gospodzie. Wyglądał całkiem uczciwie.
Wyraźnie odetchnęła.
- Przynajmniej ktoś mi wierzy. Zapamiętam tę koźlą mordę do końca życia. - Odsapnęła po przemowie. - Mogę jeszcze? - Skinęła głową w stronę bukłaka.
- Proszę. Postawi cię na nogi.
- Albo pozbawi czucia. - Westchnęła, kiedy znów poczuła smak wina. Przytrzymała je w ustach.
- Coś ci jeszcze zrobili? - spytał. - Prócz tego oka? Nie złamali czegoś? Żebra masz całe? Boli cię coś?
Przełknęła wino i pokręciła się przez chwilę wyginając w różne strony. Syknęła przy tym raz czy dwa razy.
- Boleć, boli, ale kości chyba mam całe - stwierdziła. - A co, jesteś medykiem?
- Nie do końca, ale z niektórymi ranami umiem sobie poradzić. Argaen - przestawił się.
- Esther - odpowiedziała wyciągając rękę.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 23-10-2013 o 09:39.
Lilith jest offline  
Stary 23-10-2013, 16:43   #5
Konto usunięte
 
Ulli's Avatar
 
Reputacja: 1 Ulli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputację
Skradał się przez wysokie trawy i chaszcze w łukiem gotowym do strzału. Sarna pasła się niczego nie podejrzewając dobre trzydzieści metrów dalej. Nie było mowy, by odkryła zbliżające się niebezpieczeństwo. Łowca był doświadczony i podchodził od zawietrznej. Był barczystym wysokim mężczyzną odzianym w płócienne spodnie i skórzaną kurtę. Uwagę przykuwały bardzo jasne, niemal białe włosy sięgające ramion. Gdy był już w zasięgu strzału poprawił położenie skórzanego pierścienia łuczniczego na kciuku i napiął mocniej łuk. Wypuszczona strzała pomknęła prosto do celu wbijając się w pierś zwierzęcia. Trafiona sarna przebiegła jeszcze kilkanaście metrów po czym zwaliła się bez życia na ziemię. Białowłosy podszedł i pokiwał z zadowoleniem głową.
- Jedzenia na dwa dni, Marika się ucieszy.
Przyklęknął na jedno kolano po czym rozłożył ręce i w myślach zmówił krótką modlitwę do Chislev, by duch sarny odnalazł drogę do krainy przodków. Następnie wziął łup za nogi i zarzucił go sobie na barki. Do domu miał dobre pięć mil drogi. Niespełna dwie godziny później dotarł na miejsce. Jego oczom ukazały się dachy osady "Stukające Obcasy". Gdy wchodził przez bramę w ostrokole, pozdrowił przyjaznym gestem dwóch wieśniaków, którzy stali strzegąc wejścia.
- Znowu coś upolowałeś? Taki mężczyzna to prawdziwy skarb.
- Dzięki Berth, ale takie pochwały mów Marice. Może wtedy nie będzie mi suszyła głowy, że ciągle gdzieś znikam- odpowiedział białowłosy.
Swe kroki skierował do niewielkiej chaty na skraju osady. Gdy zbliżał się do celu drzwi otworzyły się i w progu stanęła trochę ponad dwudziestoletnia kobieta i jasnych włosach i niebieskich oczach. Uśmiechnęła się do białowłosego.
- Wreszcie jesteś, martwiłam się.
Barbarzyńca odwzajemnił uśmiech.
- Kiedy ty się nie martwisz Mariko? Poszedłem trochę dalej niż zwykle, ale się opłaciło. Przez najbliższe dwa dni będziemy mieli co jeść.
- Mamy gościa, jakiś kender do ciebie.
- Kender? Nie cierpię kenderów i żadnego bliżej nie znam. Czego chce?
- Wejdź i sam zapytaj.
Białowłosy rzucił zdobycz na ławę stojącą przy wejściu i wszedł do środka. Odstawił łuk do kąta i powiesił kołczan ze strzałami na haku. Wreszcie miał trochę czasu by bliżej przyjrzeć się gościowi. Był to ponad wszelką wątpliwość kender. Dokładnie kender opychający się kaszą ze skwarkami. Marika, która weszła za barbarzyńcą wskazała gościa.
- Pan Tobin.
- Sprawdź czy czasem panu Tobinowi nie przykleiły się do ręki sztućce, które trzymasz w szufladzie kredensu- z kwaśną miną polecił białowłosy.

Usłyszawszy swoje imię kender poderwał się od stołu i z ustami pełnymi kaszy powiedział:
- Tobin do usług- ukłonił się zamaszyście.
- Mam list dla ciebie od niejakiego Reinfeire o ile jesteś Srebrnym Wilkiem synem Ulmsa- kender popatrzył podejrzliwie na barbarzyńcę.
- Tak jestem. Niestety z listu nie będę miał żadnego pożytku bo nie umiem czytać.
- Przewidziałem to i na wszelki wypadek przeczytałem.-odpowiedział kender i zrobił dumną minę.
Białowłosy westchnął.
- Co więc tam pisze?
- Zaklinacz Reinfeire zaprasza cię do gospody w Solace. Potrzebuje odważnych ludzi do pewnej misji. Dobrze płaci.
Barbarzyńca wyraźnie się zamyślił po czym na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Marika przyglądała mu się z rosnącym niepokojem.
- Nie, nie, nie! Miałeś osiąść. Pamiętasz?
- Mari pieniądze się przydadzą, nie mamy ich zbyt wiele.
- Potrzebuję ciebie nie pieniędzy!
- Jestem nomadem od czasu do czasu muszę zrobić coś poza pilnowaniem obejścia. Wybacz mi, inaczej nie potrafię.
- To idź, leć skoro nie potrafisz!
Kobieta wychodzi na zewnątrz trzaskając drzwiami. Białowłosy podchodzi do skrzyni stojącej pod ścianą, otwiera ją i wyjmuje misternej roboty mithrylową kolczugę. Zakłada ją na siebie, bierze też plecak i pakuje do niego kilka rzeczy. Na koniec przypasuje miecz na plecach, bierze z powrotem łuk i kołczan. Stojąc w sieni woła na kendera.
- Koniec obżarstwa Tobinie. Przygoda czeka. Chodź, trochę mnie podprowadzisz.
Wychodząc mija płaczącą kobietę. Podchodzi do niej, delikatnie obejmuje ją w pasie i całuje w policzek.
- Ja wrócę Mariko, poczekaj na mnie.
Kobieta nic nie odpowiada, wyrywa się i wraca do chaty.
- W drogę kenderze, teraz już w drogę...
I ruszyli, człowiek i kender, w stronę zachodzącego słońca.
 
Ulli jest offline  
Stary 24-10-2013, 23:36   #6
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Floriana Deniela, kiedy szło o jego podopiecznych, nic już nie mogło zdziwić. Nie dziwiło go to, jak idealnie potrafią zsynchronizować swe ruchy, jak potrafią porozumiewać się bez słów, jak nic nie potrafi ich rozdzielić. Dekada była wystarczająco długa, by przyzwyczaić się do każdej jednej osobliwości bliźniaków. Oprócz jednej.

Więź ich łącząca była czymś innym, dziwnym; tak osobliwa, że nie szło jej dokładnie sklasyfikować czy opisać. Próbował niegdyś, na początku, dotrzeć do jej źródła. Zbadać i spisać wyniki, sprawdzić jej możliwości i znaleźć granicę. Poległ w tym starciu. Indywidualne zajęcia skończyły się prędzej, niż zaczęły - jedno nie potrafiło używać Mocy bez drugiego. No, nie do końca prawda, ale przywołanie małej kuli świetlnej nastręczyło Demasowi tyle trudności, że próbowanie czegoś bardziej skomplikowanego mijało się z celem.

Florian najbardziej pamiętał sesję telepatyczną, której wspomnienie nadal przyprawiało go o mdłości. Lemnus współpracował, więc nawigacja mentalnymi korytarzami była z początku prosta i przyjemna. To, że ich umysły były niczym jeden, nie zdziwił zaklinacza. Reinferie wspominał o tym, kiedy oddawał ich pod florianową pieczę.

Bliźniacy podczas tamtej pamiętnej sesji wznieśli między sobą bariery umysłowe - czego musieli nauczyć się wyjątkowo wcześnie - dla, jak to sami określili, "bezpieczeństwa mistrza". Florian, rzecz oczywista, chciał się dowiedzieć jak sprawy się mają bez owej przeszkody i po dziś dzień tego żałuje. Natłok informacji, wymieszane myśli i praktycznie wszystko co siedziało w ich świadomościach wymieszały się ze sobą, zbudowały tak pokręcony labirynt że Florian ledwo co się wykaraskał.

Byli swego rodzaju ewenementem. Deniel nie miał wątpliwości, że gdyby dostali się w szpony Konklawe, staliby się królikami doświadczalnymi. Eksperymenty i badania pewnie zamieniłyby ich w puste skorupy - żałosne namiastki życia. Całe szczęście, że to Reinferie ich wtedy znalazł.

Zasługiwali na trochę szczęścia.

* * *


Mimo upływu czasu nadal pamiętali tamten dzień. Pamiętali wszystko - czerwonego kura harcującego na niebie, dym wdzierający się w płuca i zarzynanych lub płonących żywcem sąsiadów, znajomych. Pamiętali puste, niewidzące spojrzenia swoich rodziców i kałużę krwi w której leżeli. Pamiętali też zbira o zakazanej mordzie i błyszczący, ostry miecz. Ale najbardziej... Najbardziej pamiętali jak właśnie wtedy, kiedy poczuli oddech śmierci na karku, zaszła w nich nieodwracalna zmiana. Jakieś drzwi w głębi ich jestestwa otworzyły się z hukiem i nic już nie było takie samo.

Moc, która wyrwała się z nich wtedy, po raz pierwszy, była strumieniem tak czystym, jak chaotycznym i nieposkromionym. Ból, który towarzyszył całemu doświadczeniu, był rzecz oczywista nieprzyjemny, ale graniczył z dreszczem emocji. Bliźniacy jednak nie zwracali nań zbyt wielkiej uwagi, bo o wiele ciekawsze było to, co moc zrobiła z otoczeniem. Skurwiel, który próbował ich zaszlachtować, oberwał najgorzej. Musieli mu wyrządzić naprawdę wielką krzywdę, bo okrzyki bólu które wyrywały się z niego, były nieludzkie. Do tej pory nie wiedzieli, co konkretnie mu zrobili, ale stawiali albo na ugotowanie krwi, albo na zniszczenie organów.

Nie mieli wyrzutów sumienia. Zasłużył na taki koniec. Żałowali tylko tego, że pokaz mocy był dla płomieni niczym oliwa i mimowolnie przypieczętowali los wioski, po której nie ostał się nawet kamień na kamieniu.


Ale to było przedtem.

* * *


- Demas, Lemnus.

Florian wiedział, że mieli lekki sen i taka pobudka im wystarczy. Co prawda chwilę zajęło im wyplątanie się z pościeli i własnych kończyn (zawsze spali razem), ale w końcu podnieśli się do pozycji siedzącej i wbili pytające spojrzenia w zaklinacza.

- Przyszedł do was list. - Oznajmił, podając im zapieczętowany zwój.

Lemnus, z podbródkiem na ramieniu brata zmarszczył brwi na widok znajomej pieczęci, którą zresztą zaraz przełamał. Demas chwycił za drugi koniec papieru i pociągnął. Bliźniacze spojrzenia zaraz zaczęły śmigać po znajomo kreślonych literach.

- Reinferie przesyła pozdrowienia. - Lem zwrócił się do Floriana.

- Niezmiernie mi z tego powodu miło, ale nie wysłałby listu z czystej tęsknoty. - Odparł zaklinacz, wykręcając nerwowo dłonie. - Ma kłopoty?

- Chyba. - Demas wzruszył ramionami. - Chce się z nami zobaczyć.

- W Solace. - Dodał pospiesznie Lemnus.

- Każę przygotować konie.

Florianowi wystarczyło spojrzeć na swoich podopiecznych, by wiedzieć co zamierzają zrobić. Wiedział też, że bracia prowadzą jedną ze swoich rozmów po intensywnym kontakcie wzrokowym pomiędzy nimi. Obrócił się na pięcie, chcąc zostawić ich samych sobie.

- Mistrzu? - Bliźniacy odezwali się unisono. - Wiadomość przyniósł kender, prawda?

- Skąd...?

Florian nie dokończył pytania, bo wystarczyło mu podążyć za wzrokiem bliźniaków, wbitym w jego pas przy którym powinna wisieć sakiewka. No właśnie, powinna. Zaklinacz zaklął paskudnie i niczym wicher ruszył ku schodom na dół.

Z sypialni braci dobiegł go jeszcze śmiech.

* * *


Demas i Lemnus siedzieli przy stole, jakby nieobecni. Byli chyba najmłodsi z całej grupy i można było pomyśleć, że są zwyczajnie onieśmieleni. Grupa poznała ich imiona, bo młodzieńcy byli kulturalni i przedstawili się; przyszli towarzysze wiedzieli też, że z Reinferiem łączy ich stara znajomość, ale to bardziej drogą dedukcji. Istniała też możliwość że bliźniacy pochodzili z miejsca, gdzie radosne i głośne powitania którym towarzyszą niedźwiedzie uściski stanowią normę.

Bracia, wbrew pozorom, słuchali każdego słowa bardzo uważnie. Chłonęli zdania i informacje jak dwie idealnie zsynchronizowane gąbki. Po prostu nie mieli nic wartościowego do powiedzenia, albo jak na razie chcieli sobie wyrobić zdanie o innych obecnych.

Ale Dem i Lem wcale nie milczeli. Zwyczajnie inni nie byli w stanie ich usłyszeć.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 24-10-2013 o 23:42.
Aro jest offline  
Stary 26-10-2013, 16:46   #7
 
Ryzykant's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryzykant ma wyłączoną reputację
Pytania i odpowiedzi


Wszyscy przysłuchiwali się słowom Reinferiego ze sporą uwagą. Wszyscy zdążyli się już rozgościć w przybytku, nałożyć sobie czegoś na talerz. Mag gadał, gadał, gadał. Aż wreszcie przyszła kolej na nich. Atmosfera stała się nieco bardziej napięta. Zawsze ktoś musiał bowiem przełamać pierwsze lody. A potem już jakoś leciało. Fakt, że mieszanka osób, po które Reinferie posłał, była naprawdę bardzo ciekawa, wcale nie polepszał sytuacji.
Białowłosy mężczyzna siedział przy stole od czasu do czasu pociągając łyk piwa z kufla. Wielki dwuręczny miecz odpasany stał oparty o brzeg stołu. Drugą ze swoich broni- długi łuk położył na ziemi. Jako pierwszy przedstawił się jednak przyszłym towarzyszom podróży. Jedyne słowa jakie dotychczas wypowiedział, to było jego imię plemienne.
- Srebrny Wilk syn Ulmsa z Que-shu.
Pomimo pewnego obycia Doriana, dwie osoby na tej sali stanowczo zaskoczyły go. Pierwszą niewątpliwie był krasnolud żlebowy imieniem Stink, doskonale pasującym. Plemię dosyć znane ze swojej głupoty, strachu oraz oślego uporu, wybierające na wodza zawsze najgłupszego spośród swoich pobratymców. Jeśli wielce się nie wyróżniał ów osobnik od swoich współplemieńców, magik chyba nie dokonał właściwego wyboru. Ponadto kender! Dziwne plemię, notoryczni złodzieje, którzy jednak potrafili się podczas walk wznieść na wyżyny pomysłowości, odwagi oraz jakiejś przyzwoitości, której brakowało nieraz krytykującym ich obyczaje elfom, ludziom, albo krasnoludom. Ponadto podane przez Reinferiego imię obce nikomu nie było. Tasslehoff Burrfoot, bohater Lancy, czyżby ten kender był jego krewnym, albo wręcz nim samym. Jeśli właśnie tak było, mieli do czynienia ze wspaniałą, absolutnie wyjątkową postacią.
Rozmyślania na temat krasnala oraz Tasa przerwał mu przedstawiający się twardziel, wyglądający na takiego, co smokowi mógłby dać radę przy siłowaniu się na rękę.
- Witam wszystkich - skinął lekko. - Dorian Twinklestar - rzekł przedstawiając się.
Białowłosy nie wiedział za dobrze skąd zleceniodawca zna jego imię. Zdawało mu się, że znają się z widzenia, ale nie wiedział dokładnie gdzie się spotkali. To cud, że kenderowi, który dostarczał list udało się go znaleźć. Przemierzał pustkowia i lasy wokół Solance i przypadkiem zaszedł do pewnej osady sprzedać skóry i uzupełnić zapas strzał. Tam właśnie znalazł go kender posłaniec. Dobrze, że doręczyciel umiał czytać bo nomad, jakim był, nie posiadł tej zdolności. Ważniejsze były umiejętności walki i przetrwania w dziczy. Z politowaniem patrzył na krasnoluda żlebowego o imieniu Stink i kendera. Jedne z bardziej nielubianych przez niego nacji. A tu trzeba będzie się z nimi użerać całą wyprawę.
Usłyszawszy czego zleceniodawca od nich wymaga, potarł z namysłem nos i zapytał.
- Tylu luda do sprawdzenia jakiejś jaskini? To może zrobić pijany kender. Czy to może być niebezpieczne? Czy okryję się przy tym chwałą? No i ile na tym zarobimy?
Pierwsze pytania zawirowały w powietrzu. Ku uciesze maga nie dotyczyły ani kwestii sanitarnych, ani nawet kwestii wynagrodzenia. Nie to, że o tym nie pomyślał. Po prostu nie ułożył sobie jeszcze planu wypowiedzi w głowie. A Reinferie bardzo lubił mieć wszystko wcześniej zaplanowane.
Mag podrapał się po chorym ramieniu, po czym skupił wzrok na Srebrnym Wilku.
-Szczerze mówiąc… Może być niebezpieczne!- zaklinacz roześmiał się po wypowiedzeniu tych słów. Wiedział, że ktoś zada to pytanie. - Nawet bardzo. Jak, ekhm, zdaje mi się, mówiłem wcześniej, nie tylko my zamierzamy badać cywilizację Ludzi Cienia. Choć, w rzeczywistości nasi konkurenci nie będą chcieli poszerzać wiedzy o tej jakże interesującej rasie! Och, nie! Co to to nie. Oni zamierzają ją złupić. Poniekąd waszym zadaniem będzie również ochronić moich… przyjaciół? Mogę ich chyba tak nazywać. Wiecie państwo, oni strasznie na mnie polegają… Mówili coś o tym, że jestem ich jedyną nadzieją? - wzruszył zdrowym ramieniem. - A wy jesteście moją. Jeszcze jakieś pytania? Śmiało! Śmiało! Musicie się przecież lepiej poznać! A mój ojciec zawsze powtarzał, że najlepszym sposobem by kogoś poznać jest napicie się z nim. Chyba…- zaklinacz zamyślił się głęboko…- Ach, tak… Rozmowa przy napitku, o to chodziło.

***




Rycerz cały czas próbował walczyć ze swoim stwórcą. Z potężną mocą, która tłamsiła jego wolę. Niestety, na próżno. Potęga maga była zbyt wielka, by jego umysł mógł się z nią równać. To było na nic. Przerwał więc walkę i po prostu skupił się na wykonywaniu dalszych rozkazów. Opór ze strony maga również zelżał. Popuścił mu trochę smyczy, jak dla jakiegoś pieprzonego, tresowanego psa…
Stwórca nie potrafił odczytywać każdej myśli ożywieńca. Potrafił przeglądać tylko te powierzchowne. Rycerz śmierci mógł więc trochę porozmyślać, kiedy jego ciało trzęsło się na całkiem żywym, aczkolwiek pozbawionym strachu przed nieumarłymi przy pomocy magii, wierzchowcu.
Był niegdyś bardem. Jakież to były odległe czasy… Kapłanem Branchali, jednym z niewielu, z którymi Pieśń Życia skontaktowała się bezpośrednio poprzez awatara od czasów powrotu bogów. Naprawdę kochał to życie, do czasu, gdy nie został oszukany przez Bardyckiego Króla. Zdradzony. Dosłownie- sprzedany.
Nie do końca rozumiał pobudki, jakie kierują boskimi mocami. Nie chciał nawet rozumieć. Były istotami o wielkiej potędze, której ludzki umysł nie potrafi ogarnąć. Jednak rycerz wiedział jedno- ich umysły były niezwykle podobne ludzkim. Znali gniew, znali zdradę, znali również moc, jaką jest przysięga oraz dług wdzięczności, nawet ten zawarty przed mileniami, gdy wszystko wyglądało zupełnie inaczej, gdy bogowie szli tą samą ścieżką. No i potrafili to wykorzystać.
Branchala odmówił mu prawa do używania magii. Zablokował każdą cząstkę arkany wokół, którą mógł pozyskać. Bard czuł wówczas, że to sprawka boskiej mocy. Kapłan potrafił to wyczuć. Szkoda, że zrobił to w tym samym czasie, gdy potężne ostrze dwuręcznego miecza mknęło w kierunku jego żeber. Zaklęcie, które miał zamiar posłać zesłałoby natychmiastowy sen na oponenta z którym przyszło mu się zmierzyć. Jednak Branchala chciał śmierci barda.
Ostrze zagłębiło się w jego ciele. Rycerz śmierci słabo pamiętał to, co się później stało… Coś, jakby czas zatrzymał się w miejscu. I ta wszechmocna świadomość, która w niczym nie przypominała wspaniałej, szlachetnej, boskiej energii którą otaczał się Branchala. Od postaci, która przed nim stanęła, wyczuwał aurę ironii oraz pierwotnego, choć w bardzo wyrafinowanej formie, zła. Postać odziana w ciężkie, drogie jedwabie przedstawiła mu się.
-Hiddukel, do usług.


***


Inni siedzący przy stole goście wyglądali na bardzo spokojnych. Jadło i napitek faktycznie przełamywało lody, bo większość spoglądała już to na Reinferiego, to na swoich przyszłych towarzyszy, z ciekawością. No, niektórzy czynili to z innego powodu. Tak czy inaczej udało mu się skupić ich uwagę. A to Reinferiego bardzo cieszyło.
-Dobrze, że będzie okazja się wykazać- powiedział barbarzyńca-Nie powiedziałeś tylko, czy masz zamiar nam zapłacić i ile. Jest ryzyko to powinna też być nagroda.
Esther, która swoim zwyczajem oparta o ścianę siedziała przy zastawionym stole, bujając się na tylnych nogach stołka, średnio przypadł do gustu sposób tatusia Reinferie’go na wieczorek zapoznawczy. Picie na koszt zleceniodawcy miało zwykle opłakany wpływ na skutki podejmowanych decyzji. Głównie decyzji zleceniobiorcy. Kilka razy miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
-Spokojnie, wyrywny przyjacielu. Nagroda będzie! Z mojej prywatnej kieszeni. Podobno również samo Konklawe magów ma coś dorzucić…- zełgał prędko mag. Kłamstwo podziałało na Srebrnego Wilka, jednakże nikt inny nie był skory w nie uwierzyć. Konklawe magów, Zakony Magów, mają niby wspomagać misję organizowaną przez zaklinacza? Dobre sobie!- Więc, wierz mi, nagroda będzie naprawdę pokaźna. No i, oczywiście, wszystko co znajdziecie w jaskini, jak i poza nią- rzucił zagadkowo- Należy do was. Ktoś jeszcze ma jakieś pytania? Jak na razie jedynie Pan… Cóż… Srebrnogrzywy… Pszepraszam... Srebrny Wilk jest skory do rozmowy!
Mało zachęcające. Esther do kieszeni Reina nie zaglądała. Równie dobrze mógł tam mieć płótno, albo dziury. W wyznaczoną niby to nagrodę Konklawe i Zakonów nie wierzyła, a w jaskini mogli znaleźć jeno kamulce i pułapki. I tyle byłoby z tego, jeśli chodzi o nagrodę za wiarę w puste obietnice.
- Pozostali czekają aż zaczniemy pić.- Mężczyzna w długim znoszonym podróżnym płaszczu ziewnął przeciągle. Do tej pory spoczywał na krześle w pozie niedwuznacznie wskazującej na drzemkę. - Po kilku głębszych rozmowa sama się rozwija. A tak w ogóle, to oglądał już jakiś medyk to twoje ramię?
Ester skrzywiła się lekko. Powinna była wynieść się stąd od razu po tych słowach i czuła, że jeśli zostanie, będzie tego żałowała już całkiem niedługo. Nie po to jednak przemierzyła taki kawał drogi, żeby nie skorzystać przynajmniej ze zdobycia kilku informacji, które mogą się kiedyś bardzo przydać. A poza tym na stół donoszono wciąż coś zachęcającego do poczęstowania się. Przecież nie musiała się godzić na układy z zaklinaczem, a z posiłku, w dodatku całkiem darmowego, warto było skorzystać. Jak to mówią mądrzy ludzie, którym udało się pożyć dostatecznie długo, by przekazać tę wiedzę potomnym: “Dają - to bierz. Biją - to uciekaj.”
-Medyk… - kontynuował zaklinacz - Żeby to jeden. Zarówno mistyk, kapłan, jak i czarodziej byli w kropce. Nie podziałały żadne okłady, zaklęcia były bezsilne. To klątwa, tak powiedzieli. Naprawdę potężna klątwa…- jego twarz przybrała posępny wyraz- Musicie coś wiedzieć… W jaskiniach Ludzi Cienia magia działa trochę… Inaczej. Jest zaburzona. Nie jestem jeszcze do końca pewien dlaczego, choć śmiem wysunąć hipotezę, że to umysł wielkiego Przedwiecznego, swoistego przywódcy danej osady, zakrzywia magię wokół. Naprawdę potężna istota, muszę powiedzieć…-westchnął ciężko. Po chwili jednak jego twarz znów wykrzywiła się w zawadiackim uśmiechu- Choć i z tym sobie poradzicie, jestem pewien! Pozwólcie państwo, że zostawię was na jakiś czas samych… Pijcie, bawcie się, jedzcie! Panie Tas, Stink, proszę ze mną… Wrócimy niebawem, moi mili! - Wstał z pomocą kendera.
Tak, tak - pomyślała jedyna dziewczyna w towarzystwie. - Zostaw ich żeby się spili, będą łatwiejsi. Weźmie górę brawura i samozachwyt. Jutro, jak przyjdzie co do czego i trzeba się będzie zmierzyć z bólem głowy i podpieczętowaną umową, będzie mniej zabawnie. Nawet nie wyjaśnił dobrze czego od nich oczekuje. Same ogólniki i pobieżności. Jakby nie chciał ich straszyć. Cóż, z przemilczeń można się czasem dowiedzieć więcej, niż z wielu słów.
Mający wiele pytań Dorian wstrzymywał się jedynie dlatego, że nie chciał się nikomu wcinać w rozmowę.
- Przepraszam, akurat kilka głębszych mnie nie interesuje, zaś misja, którą chcesz waść nam zlecić zdecydowanie bardziej. Jeśli łaska, pozostań jeszcze chwilę oraz prosiłbym o udzielenie kilku odpowiedzi. Rzecz jasna na sam przód: kim właściwie są wspomniane Cieniostwory? Prosiłbym, żebyś przekazał ile wiesz, gdyż takie informacje mogą pomóc wyjść cało. Po wtóre, co niby mają wspomniane cieniste istoty, że Renegaci chcą to sami dorwać? Jeśli nie wiesz, powiedz, co pan przypuszczasz. Następnie więcej nieco na temat Renegatów, skoro pewnie przyjdzie się przeciwko nim mierzyć. Każda informacja posiadana byłaby przydatna. Powiadasz jaskinia, gdzie trzeba przejść przez góry. Czy wiadomo cokolwiek na temat istot zamieszkujących owe okolice? Może pustka, może górskie plemiona ludzi lub krasnoludy, może zaś smokowcy … - spojrzał ciekawie na zaklinacza stojącego obok stołu. - Ponadto, dlaczego właśnie my oraz - jakby wahał się, ale widać było ciekawość przemogła - Czy pan Tas, którego przedstawiłeś to wiesz, TEN - zaznaczył mocno - ten właśnie Tas?
Esther poprawiła się przy stole i pilnie zastrzygła uszami. Wreszcie miała szansę usłyszeć coś konkretnego. No… może poza tym ostatnim. Kim jest TEN Tas okaże się w praniu. Czyny podobno mówią głośniej niż słowa, na których w ciągu swego niezbyt długiego życia nauczyła się zbytnio nie polegać.


***


Pan Kłamstw obiecał mu siłę i potęgę, jakiej to pożałował mu Branchala. Bard był w strasznym stanie. Miecz był wbity w jego ciało zdecydowanie zbyt blisko organów witalnych. Umierał, z trudem łapał oddech. Hiddukel obiecał mu nowe życie, w zamian, za wyrzeknięcie się wcześniejszego. Instynkt przetrwania brał górę. Trzeba było przeżyć. Któż, pod wpływem szoku i osłabienia spowodowanego upływem krwi nie skorzystałby z takiej okazji? Chyba tylko najbardziej prawy solamnijczyk. Pech chciał, że bard pochodził z Neraki. Wprawdzie był prawy, opuścił to ohydne miejsce, które niegdyś nazywał domem, ponad dziesięć lat temu, ale chyba nawyki jego pobratymców wzięły nad nim górę. Skłonność do zdrady, zawierania umów… Na pewno miał w sobie przynajmniej jedną z tych cech.
Bez wahania zgodził się, czego będzie jeszcze bardzo długo żałował.


***


Zabiegany mag zwrócił się w kierunku nowego rozmówcy.
- Pan… Dorian, o ile dobrze pamiętam? - uśmiech spełzł z twarzy zaklinacza ustępując miejsca skupieniu. - Widzę, że naprawdę fachowo i z pewnym przygotowaniem podchodzi Pan do tematu. Nie dziwi mnie to, nasza wspólna… przyjaciółka… wspominała, że to do Pana podobne. Chce Pan wiedzieć coś więcej o Cienioczłekach. To zrozumiałe. Cóż…
Wyciągnął z sakiewki zwitek różnych papierów. Prawdopodobnie stanowiły one coś w rodzaju pamiętnika lub notesu. Reinferie przeglądał plik papierów przez krótki moment, po czym odnalazł wreszcie jakiś szkic. Podał go Dorianowi.
-Proszę obejrzeć, może Pan go sobie nawet zatrzymać. Mam tego na pęczki!


Szkic przedstawiał istotę z wyglądu podobną do wysokiej, wątłej, wychudzonej małpy pokrytej czarnym, długim futrem. Pomiędzy jego ramionami, a bocznymi częściami tułowia zwisa długa, rozciągliwa membrana. Twarz, najprościej mówiąc, niezbyt przypominała ludzką. Mały, płaski nos, kły wystające poza linię warg, dodatkowo spiczaste uszy oraz równie ostre rysy twarzy… Coś, jakby połączenie człowieka z przerośniętym nietoperzem. W dłoni zakończonej ostrymi pazurami Cienioczłek ściskał egzotycznie wyglądającą broń - coś jakby ostry, zakrzywiany hak z długą rękojeścią. Postać nie wyglądała zbyt zachęcająco…
-Musicie wiedzieć, że to w głębi duszy niezwykle dobroduszne stworzenia- wymruczał zaklinacz jakby chciał jak najszybciej wymazać z pamięci zebranych obraz Cienioczłeka z ponurym, wykrzywionym wyrazem twarzy, który trzymał w dłoni narzędzie służące do… Czegoś nikczemnego. - Naprawdę, bardzo dobroduszne. Tworzą ścisłą kulturę klanową, której przewodzi potężna, niematerialna istota, nazywana przez niech Wielebnym Przedwiecznym. Jest to istota o potężnym umyśle oraz potencjale magicznym… Zresztą sam Lud Cienia również posiada pewne talenty w tej kwestii. Potrafią komunikować się telepatycznie z każdą napotkaną przezeń istotą, co wyklucza możliwość wystąpienia bariery językowej. Potrafią również… Czytać wasze myśli. Ale nie bójcie się! Zazwyczaj tego nie robią. Są nad wyraz kulturalni w tej kwestii, muszę przyznać!- Mag roześmiał się, zielona toga zafalowała. Zastanowił się przez chwilę na jakie tory zmierza jego wykład…- Ale, żeby nie zanudzać, zakończę już ten wywód. Z ich strony nie musicie się niczego obawiać- chyba, że okażecie wrogość. Co do twoich innych pytań… O samych Renegatach niewiele mi wiadomo, niestety. Wysłałem list do samego Dalamara z Zakonu, jednakże nie doczekałem się odpowiedzi. Pewne ptaszki ćwierkają - spojrzał wymownie na Tasa, który równie wymownie spoglądał na jedną z wielu sakiewek maga. - Że magowie mają aktualnie spory problem natury rewolucjonistycznej. Wewnętrzny rozłam wśród i tak niezbyt stabilnych szeregów. Renegaci to byli członkowie Czarnych Szat, którzy dali się komuś omamić i próbują, pod jego władzą, jak sądzę, stworzyć nowy zakon… No i pewnie pozbyć się starego. Nie wiemy tylko komu służą. Wprawdzie część tego, co przed chwilą powiedziałem, to jedynie moje przypuszczenia, aczkolwiek, jak mi się zdaje, mogą być wielce prawdopodobne. Mogą też, co pewnie uczynią już wkrótce, polować na innych użytkowników magii… Takich jak, na przykład, ja-Znów wzruszył zdrowym ramieniem- Czego szukają? Tego do końca nie wiem. Ma to związek z Wielebnym Przedwiecznym. To właśnie komnata w której przebywał przywódca Ludu Cienia była celem ich ataku… Nie wiem jak owa komnata wygląda od środka i co można znaleźć w jej wnętrzu. Nawet najbardziej zaufani doradcy Wielebnego Przedwiecznego nie mogą udać się do miejsca jego spoczynku. Widziałem jedynie wrota do owej komnaty. Wprawdzie nie jest to krasnoludzka robota, ale robi wrażenie. Czy ktoś mieszka na tamtych terenach… Nie wiem. To tereny w głównej mierze niezbadane, góry są zbyt trudne do przebycia dla kupieckich karawan… Może gobliny? Wątpię w to, że mieszkają tam ogry. Wolałyby raczej jakieś ruiny. Choć może i tam ich dostatek? O tym, że mogą znajdować się tam Ludzie Cienia wiem od… Jednego z Wielebnych Przedwiecznych- przyznał niechętnie Reinferie. Skrzywił się na wspomnienie kontaktu z potężnym umysłem. - Użyczył mi tej wiedzy, gdy ewakuował mnie z jednej z jaskiń zamieszkanych przez Ludzi Cienia. Faktycznie, w owym regionie wyczuwałem potężne fluktuacje mocy już od dawna. Podobne fluktuacje, chociaż wielokrotnie silniejsze, dało się wyczuć w okolicy Wielebnego Przedwiecznego… - Reinferie znów popatrzył w sufit, jakby starał sobie jeszcze coś przypomnieć- No i to już chyba wszystko, o co Pan pytał, Panie Dorian… Ach, tak… Dlaczego wy? Każdy z was posiada pewne talenty. Bardzo przydatne talenty. Część z was znam osobiście, niektórych widziałem tylko przelotnie… Ale każdy z was, drodzy państwo, ma przynajmniej jednego znajomego, którego znam i ja. Polecono mi was w przeszłości, a ja bezczelnie tą wiedzę wykorzystałem. Dobrze, jeszcze jakieś pytania, nim pozwolicie sobie rozpocząć wieczerzę? Muszę niezwłocznie udać się na górę z panem Tasem oraz Stinkiem w celu przekazania im pewnych wytycznych dotyczących drogi na…
- Szefie, on jeszcze pytał, czy jestem tym Tasem, czy innym! - kender popatrzył w stronę Doriana, po czym z wyższością wykrzyknął: - TYM!
Nie dało się ocenić, czy kender blefował czy nie. Jakimś Tasem był na pewno, a cholera wie, jak kender to zrozumiał. Reinferie tylko westchnął, po czym odczekał jeszcze jakąś chwilę na dalsze pytania dotyczące misji.



***


Walka po zdobyciu nowych umiejętności nie była zbyt ciężka. Hiddukel zmienił barda w każdym niemal calu. Każda cząstka jego umysłu wypaczyła się po tym, gdy zgodził mu się służyć. Tak działają mroczne siły- największy efekt wywrą na tych, którzy przyjmą je świadomie. A o ile ten ktoś przeżył przed chwilą kryzys światopoglądowy…
Hiddukel był dumny z tego, jak wykorzystał dług u Branchali. Król Bardów sporo wycierpi bez swego wybrańca…
Również muzyka barda uległa zmianie. Harfa, której niegdyś używał, utraciła swe szlachetne brzmienie ustępując miejsca wszechogarniającej melancholii. Barbarzyńca, teraz nieco zdziwiony faktem, że mężczyzna, który jeszcze przed chwilą wił się na ziemi w agonii teraz stoi kilka metrów dalej nie zdążył wykonać kolejnej szarży, nim bard wydobył pierwsze brzmienie z odmienionego instrumentu.
Tak wygląda śmierć…?- zdołał tylko pomyśleć, nim nastąpiło Crescendo. Smutek, który przytępił wszystkie jego zmysły nakazał porwać mu zza pasa sztylet, którego zazwyczaj używał do skórowania zwierząt. Teraz również ostrze przecięło płat skóry, by iść dalej. Sztylet mknął w kierunku serca swego właściciela, który płacząc popełniał haniebny czyn samobójstwa.
Muzyka ucichła. Martwe ciało runęło na ziemię. Bard polubił swoje nowe umiejętności.


***


- Drogi (Esther nie użyła tego określenia przypadkowo) i zacny panie Reinferi. Jako, że wyprawa, którą nam pan zlecasz, nie wygląda mi na lekką, łatwą i przyjemną, miałabym do pana małą prośbę. - Uśmiechnęła się czarująco. - Chciałabym zobaczyć chociażby kawałek, owej obiecanej nagrody, jaka miałaby przypaść w udziale śmiałkom, którzy się zgodzą na uczestnictwo w tej eskapadzie. - Wzruszyła ramionami. - Nawet uliczne panienki nie idą z klientem na piękne oczy. Robota jest robotą. Najpierw sprawdza się czy dany buc jest wypłacalny, a jak nie, to fora ze dwora i jeszcze kop w tyłek na odchodne. Jaka płaca, taka praca.
Słysząc słowa nieznajomej kobiety, Dorian niemal nie parsknął śmiechem. Szybko przykrył swoją chyba zabawną minę, łykiem dobrego piwka. Właściwie pewnikiem nie dlatego, żeby nie miała racji, bo miała, ale raczej, że nikt wcześniej nie wpadł na myśl, żeby jakoś sprecyzować ich ustalenia. Dużo mogłoby być dla niektórych dycha stalowych monet, dla innych natomiast setka mało …
- Jeśli nie miałbyś nic przeciwko, zacny panie, przyłączyłbym się do owej panienki - kimkolwiek jest, dodał już w myśli, gdyż nie przedstawiła się wcześniej. - Nie to, żebym ci nie ufał, jednak lubię przynajmniej wiedzieć, za ile się narażam oraz czego mam się spodziewać. Tym bardziej, że jak wspominałeś, znamy się jedynie przez wspólnych znajomych, nie osobiście.
Reinferie popatrzył na kobietę z mieszaniną ciekawości oraz rozbawienia w oczach. Coś jak podczas patrzenia na zabawę dwóch małych kotków. On nie krył rozbawienia, w przeciwieństwie do Doriana. Jego zdrowa dłoń ruszyła w kierunku bandoliery. Namacała tam sakiewkę, z pozoru taką samą, jak wszystkie inne torby Reinferiego- ot, mała, wykonana z jakiegoś cienkiego materiału o kremowym zabarwieniu, w dodatku wyglądająca, jakby za chwilę miała pęknąć z powodu przepełnienia. Gdy jednak mag jej dotknął i wymówił cicho jakieś niewyraźne słowa, sakiewka rozbłysła błękitnym blaskiem. Dopiero po tym krótkim rozbłysku magii sakwa, przy pomocy dłoni maga, opuściła bandolier.
-Świetnie Panią rozumiem. Pana również. Mili goście, otóż oto i wasza nagroda. No, w zasadzie jej drobna część - oznajmił Reinferie. - Mam tego więcej, oczywiście.
Jego dłoń zniknęła w sakiewce, jednakże po krótkiej chwili pojawiła się z powrotem, widocznie na czymś zaciśnięta. Otworzył ją by pokazać wszystkim sporych rozmiarów brylant (mniej więcej zaciśnięta dłoń kendera), w dodatku świetnie oszlifowany. Położył go przed sobą na stole. Jeszcze chwilę pogmerał w sakiewce i wyciągnął garść mniejszych kamieni szlachetnych. Mniejszych, choć równie pięknych (no i drogich!). Topazy o rozmaitych barwach, szafiry, granaty. Było tego naprawdę sporo. Tego łupu nie położył na stole. Kender stał niebezpiecznie blisko, a klejnotów było zbyt wiele by ich upilnować. Schował garść kamieni z powrotem do sakiewki, która wróciła na miejsce. Oszlifowany diament pozostał na stole.
-Więc, mam nadzieję, robota wydaje się Państwu dobrze płatna. Mam rację? Oczywiście dorzucę też nieco sztuk stali, jednakowoż nie mam jak teraz pokazać wam owej sumy gdyż… Jest na razie w bezpiecznym miejscu. Rozumiecie Państwo… - Chrząknął wskazując brodą najpierw na Tasa, potem zaś na Stinka. Żlebowy krasnolud wyglądał, jakby jego drobny rozum po prostu się zawiesił. Siedział w skupieniu, całkowicie nieruchomo. Może coś kalkulkował? Tas zaś, jak to Tas, po prostu uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
-[i]A teraz, jeśli państwo pozwolą, wreszcie[i]- podkreślił ostatnie słowo- Udam się z panem Tasem oraz panem Stinkiem na stronę. Omówię z nimi jeszcze pewne dręczące ich kwestie na stronie. Są bardzo nieśmiali- wytłumaczył mag.
Kender popatrzył z niejakim zdziwieniem na Reinferiego. On? Nieśmiały?! Wzruszył jednak tylko ramionami. Krasnolud żlebowy wybudził się z matematycznego transu i oblizał wargi. Potem, jakby zupełnie nie słyszał słów zaklinacza, zajął się po prostu krasnoludzkimi sprawami.
-Panie Stink…!- niecierpliwy głos Reinferiego rozbrzmiał w sali.
Stink był bardzo niepocieszony. Właśnie pakował do torby sporych rozmiarów pieczonego indyka. Zaniechał jednak tego, po czym ruszył za magiem oraz kenderem na górę. Odchodząc wrzasnął:
-Tylko ni zeżryjcie szystkiego, głodnym!
I już ich nie było. Bohaterowie pozostali na jakiś czas sami, mieli czas na rozmowy, picie i zabawę… Niekoniecznie w tej kolejności.


***



W Solace i okolicach już od wielu lat szerzyły się plotki, jakoby gdzieś w górach, nieopodal Qualinesti, potężny, nerakijski lord wzniósł jakąś fortecę. Podobno obrał sobie tamtejsze górskie rejony we władanie. Nie obchodziło to nikogo do czasu, aż sam lord nie przybył do Solace. Tylko po to, by napić się piwa.
Budził swą obecnością niezbyt przyjemne uczucia. Pomimo uśmiechu cały czas obecnego na jego twarz coś… Coś po prostu było nie tak. W dodatku ta harfa, z którą się nie rozstawał. Ona była jeszcze gorsza. Ludzie, którzy byli owego feralnego dnia wewnątrz gospody należącej do Laury Majere, mówili, że spytał przebywającego tam wówczas barda, czy może z nim zagrać. Młodzieniec przerażony pytaniem tajemniczej postaci oczywiści zgodził się.
Wszyscy w gospodzie poczuli się słabiej, włącznie z Laurą Majere. Ta jednak potrafiła wyczuć złowrogą magię, którą Lord wplótł w tą melancholijną, pieśń. A gdy zaczął śpiewać było jeszcze gorzej. Nie to, że miał zły głos. Głos miał przenikliwy niczym ostrze dobrze wykonanego rapiera. Dosłownie, bowiem wiele osób odczuło okropny ból w okolicach serca. Część gości zwaliła się na ziemię, włącznie z właścicielką karczmy, która legła nieprzytomna za ladą.
Najbardziej wstrząśnięty muzyką był jednak drugi bard, który pobladł na twarzy, a jego sine wargi próbowały wymówić kilka słów.
-Ty… Tarothin Hem…
Mroczny bard tylko się uśmiechnął, na chwilę przerywając pieśń.
-Lord,- podkreślił stanowczo czempion Hiddukela- Lord Tarothin Hem, przyjacielu.
A potem szarpnął strunami harfy tak mocno, że te niemal pękły. Bard jęknął żałośnie, po czym zataczając się wybiegł z gospody. Krzycząc w niebogłosy, drąc sobie włosy z głowy, biegł przed siebie, byle dalej od Tego Czegoś. Wielu ansalońskim bardów znało postać Tarothina Hema, niegdysiejszego bohatera tej kasty, który zdradził Króla Bardów i oddał się niczym dziwka w ramiona Hiddukela. Wiedzieli, że jest śmiertelnie niebezpieczny. Jednym słowem potrafił wydobyć z człowieka to, czego chciał się dowiedzieć. W dodatku ta muzyka… Jedynymi istotami, na które nie wpływała byli kenderzy. Inni słuchacze tracili chęć jakiegokolwiek życia, pragnęli skończyć ze swą marną egzystencją, bard dosłownie wysysał z nich wszelkie życiowe siły.
A ta piekielna harfa została podobno stworzona ręką samego Pana Kłamstw. Jej dźwięki doprowadzały do szaleństwa każdego dobrego minstrela… A, o ile Tarothin się postarał, potrafiły również doprowadzić do szaleństwa kogokolwiek innego.
Bard potknął się, przeleciał przez barierkę i runął w dół. Po chwili jego nieziemskie wrzaski ustały. Z mózgiem wylewającym się z czaszki ciężko krzyczeć.
Tarothin zaś wstał, podszedł do lady i dopił piwo. Karczmarka oraz goście powoli dochodzili do siebie, większość nawet nie zauważyła tego, co stało się z bardem. Za wyjątkiem jednej osoby, która z niepokojem spoglądała na Tarothina ze schodów. Jedyna osoba, która zdołała poskromić potworną siłę muzyki Hema. Mężczyzna w szarej todze przyglądał mu się swymi fioletowymi oczyma. Tarothin nie zauważył Reinferiego.
-Zaprawdę, wyborne jest to piwo, panno Majere! Przyślę kogoś z zamku po kilka beczek. Zapłata z góry.- Obojętnym ruchem wyrwał pękatą sakiewkę zza pasa i rzucił ją na stół. Kilka sztuk stali wypadło z niej i potoczyło się w kierunku podłogi. Tarothin stał już u drzwi, kiedy dobiegł go przyjemny, nawet dla jego uszu, głos.
-Poczyniłeś znaczne postępy, Tarothinie! Naprawdę, genialny koncert.- rzekł Reinferie, z pozoru ciepłym głosem. W rzeczywistości jednak bard wyczuł naganę w głosie swego dawnego znajomego.
-Dziękuję. Bardzo ładna szata, stary przyjacielu!- przyznał nerakijczyk obracając się w kierunku rozmówcy.
-Ta czarna kolczuga też wygląda bardzo gustownie. Kto ją wykonał? Wygląda na bardzo lekką.
-Krasnoludy. Ciekawy metal, prawda? Bardzo dobrze przepływa przez nią negatywna energia.
-Och, naprawdę ciekawe. Wpadniesz do nas jeszcze? Niedawno wykupiłem tu pokój na dłużej.
-Obawiam się, że nie, Reinferie. Wierz mi, znalazłem w górach coś, co naprawdę wymaga mojej uwagi- Tarothin uśmiechnął się- Ale będę tu od czasu do czasu przysyłał kogoś po piwo. Z chęcią odbierze od Ciebie listy. Miło byłoby odświeżyć tą naszą starą znajomość, prawda?- uśmiech na twarzy wybrańca Hiddukela był cholernie nieszczery.
-Nie- odparł Reinferie, wyraźnie zdenerwowany już tą farsą. Tarothin zawsze był w tym dobry, zawsze potrafił go też zdenerwować. Jedyną odpowiedzią, jakiej doczekał się Reinferie, było tylko skinienie głową. A potem Tarothin opuścił Solace, gdzie do dziś pamięta się jego imię, ale niezbyt oczekuje się na jego powrót…



***


Dziewczyna odkleiła się od swego rozhuśtanego stołka, wstała i podeszła do kamienia pozostawionego przez Reinferiego na stole. Najpierw spojrzała po twarzach zasiadających przy stole biesiadników, jakby pytając o zgodę, a potem podniosła diament. Popatrzyła poprzez klejnot pod światło, gładząc lekko fasetki szlifu.
- Któryś z szanownych zebranych zna się na czymś takim? - spytała, coś jakby z lekkim zwątpieniem w tonie głosu. - Prawdziwe to aby? Czy jakaś sztuczka?
Białowłosy pokręcił przecząco głową.
-Nie znam się Pani na kamieniach szlachetnych. Na sztuczkach także się nie znam, ale ten cały Reinferi wygląda mi na uczciwego człowieka. Jestem gotów mu zaufać. Moje przeczucia mnie jeszcze nigdy nie zawiodły.
O święta naiwności, powiedziała w duchu Esther. I jaka intuicja! Niemalże kobieca.
- Obyś się pan nie zawiódł na swoich domysłach - Esther powróciła na swoje miejsce wciąż obracając w palcach oszlifowany pięknie kamień.
-To nie domysły tylko instynkt dzikiego nomada Que-shu - powiedział barbarzyńca.
- Mój instynkt dzikiej baby, podpowiada mi, że wszędzie kręcą się cwaniacy, chcący wydudkać naiwnych - stwierdziła dziewczyna z rozbrajającą szczerością.
-Jeśli się mylę to Reinferi będzie miał kilku wrogów, gdy wykonamy misję. Wygarbujemy mu wspólnie skórę. Zaś skarbów, które zdobędziemy podczas jej wykonywania nikt nam nie odbierze.
- No, i to rozumiem. - Wyszczerzyła się do białowłosego. - Rozumiem więc, że zakładasz pan, iż tak czy inaczej weźmiesz udział w ekspedycji?
-Gdybym sądził inaczej nie byłoby mnie tutaj. Dość obecnie mam nudnego życia. Dusza poszukiwacza przygód i bohatera znowu się we mnie odezwała i ciągnie na szlak- mówiąc to jakby trochę posmutniał. Przypomniała mu się Marika, którą zostawił samą.
Taaa, jasne, pomyślała Esther, bohatera! Powsinogi i włóczęgi. Takiego, co to nigdy nie zagrzeje miejsca. Całkiem jak i ja. Uśmiechnęła się pod nosem. Nigdy jeszcze nie usiedziała w jednym miejscu dłużej, niż kilka miesięcy. Chociaż nie zawsze z własnej woli musiała opuszczać schronienie pod dachem. Czasem nawet w pośpiechu.


***


Mag dopadł Tarothina, gdy ten właśnie oddawał się porannej gimnastyce w swej komnacie. Był tego dnia strasznie spokojny. Wyzbył się wszystkich myśli, które przez tyle lat go dręczyły. Reinferie bowiem otrzymał jego list, swoistą spowiedź. Tarothin pragnął oczyścić sumienie oraz swe imię i wytłumaczyć staremu znajomemu sprzed lat, co tak naprawdę skłoniło go do „porzucenia” Branchali. Naprawdę chciał, by ktoś się o tym dowiedział.
Pancerz, broń oraz harfa leżały pod ścianą, zaś on, całkiem nagi, wykonywał standardowe ćwiczenia. Pomimo tego, że miał pod sobą teraz wielu ludzi (w większości zdominowanych lub nieumarłych) gotowych spełnić każdą jego zachciankę. Mimo to dbał o siebie. Nigdy niewiadomo, kiedy będzie musiał polegać jedynie na swoich umiejętnościach.
W zasadzie to wiadomo- właśnie teraz. Błyskawica uderzyła w tors barda, odrzucając go na łóżko. Zaklął. W drzwiach stał średniego wzrostu szczupły mężczyzna odziany w fioletowe szaty maga, bliźniaczo podobne do tych, które nosili członkowie Konklawe. Tylko barwa się nie zgadzała. Tarothin nigdy nie słyszał o magach fioletowych szat…
Nie było jednak czasu na zadawanie pytań, kiedy mag rozpoczynał kolejną inkantację. Zdołał przekoziołkować się w kierunku harfy oraz rapiera. Porwał instrument i spróbował wykorzystać moc, jaką obdarzył go Hiddukel. Harfa wydała zwykły odgłos- taki sam, jak przed laty, kiedy służył dla Branchali. Nie było już magii. Po chwili zdał sobie sprawe, co się właśnie dzieję. Czuł rozbawienie Księcia Kłamstw, który zawsze czaił się gdzieś tam na skraju jego świadomości.
Ten, który obdarował go nowym życiem, bogactwem, renomą oraz potęgą bardzo lubił ironię. Aż za bardzo. Tarothin ponownie stanął w obliczu tej samej sytuacji. Mag zakończył tkanie zaklęcia i kolejna błyskawica przecięła powietrze, uderzając w harfę Tarothina. Nie poczuł żadnego bólu, instrument całkowicie pochłonął magię. Śmiech Hiddukela urwał się. Bóg wiedział, że faktycznie o czymś zapomniał. Ale nic takiego się nie stało. Przynajmniej dłużej poogląda sobie ciekawy spektakl. A potem… Wydłuży go o kolejny akt.
Mroczny bard rzucił harfą w maga przerywając jego koncentrację i niwecząc próbę rzucenia kolejnego zaklęcia. Chwycił rapier oburącz, pobiegł w kierunku maga i pchnął. Przebił serce na wylot.
-Dobrej nocy- życzył życzliwie, uśmiechając się do maga, który z przerażeniem spoglądał na jego twarz. Z tym samym wyrazem przerażenia wyzionął ducha.
Tarothin popatrzył przez drzwi. Tym razem to on wykrzywił twarz w przerażeniu. Dziesiątki magicznych pocisków uderzyły go w twarz. Upuścił ciało, w które nadal wbity był jego miecz i cofnął się zamroczony. Potknął się o szafkę i runął jak długi pod ścianą swej komnaty.
Do komnaty wszedł mag, którego twarz zdobiły rozmaite blizny. Gdyby nie one mógłby być uważany za przystojnego. Wysoki, muskularny. Wyglądał jak atleta odziany w szaty maga. Dosyć osobliwe szaty. Fioletowe, tak jak u wcześniejszego maga, obwieszone były jednak różnokolorowymi pasami materiału- czarnymi, czerwonymi oraz białymi. Wymówił jedno słowo, a w jego dłoni pojawiła się sporych rozmiarów włócznia utkana z cicho trzaskających drobnych błyskawic. Uniósł ją nad sponiewieranym Tarothinem.
-Pierdolić wszystkich bogów...- mruknął, po czym zamknął oczy.
Ból nie trwał długo. Zresztą i tak po chwili się obudził. Czuł się inaczej. Zdecydowanie inaczej. Stał się upiornym rycerzem, ożywionym przez maga z pomocą Hiddukela. Tak mu przynajmniej powiedziano. Kontrola nad nim nie była jeszcze tak potężna chwilę po wybudzeniu. Dano mu czas na „przygotowania” do podróży. Korzystając z chwili wolnego czasu prędko napisał list do Reinferiego, który zamykał jego historię. Czuł, że jest bronią, która zostanie wykorzystana do jakiejś zbrodni. Pierwszy raz od wielu lat mógł na powrót zrobić coś dobrego. Napisał Reinferiemu dokąd zmierza, prosił, by ten go powstrzymał, by ukrócił jego męki. Nie wiedział, czy mag pójdzie na ten układ. Zawsze istniała możliwość tego, że Reinferie po prostu to oleje. Ale nadzieja pozostała. Posłał kościotrupa z wiadomością do Solace. Może po tym, gdy go już utłuką, odnajdą list adresowany do maga. Może…
 
Ryzykant jest offline  
Stary 26-10-2013, 16:49   #8
 
Ryzykant's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryzykant ma wyłączoną reputację
Rozmowy w głównej sali gospody powoli zaczęły się rozkręcać, gdy tylko Reinferie opuścił gości. Integracja trwała w najlepsze.
Eryk opróżnił fajkę którą palił zdawało się przez sen i nabił ponownie własną mieszanką. Splunął wąską strużką płomienia rozpalając ją i kilka raz głęboko się zaciągnął.
- Zapalisz?- Szturchnął Srebrnego Wilka proponując poczęstunek.
Barbarzyńca uśmiechnął się lekko i pokręcił przecząco głową.
- Nie, dziękuję przyjacielu. Zamiast fajki chętnie bym posłuchał jakich wielkich czynów ostatnio dokonałeś. Może znasz jakąś opowieść o bohaterach?
- Moje ostatnie dokonania to raczej marny materiał na pieśń czy opowieść, no chyba że interesuje Cię jak uporałem się z epidemią sraczki w jednej małej wiosce.
Srebrny Wilk zaśmiał się klepiąc się jednocześnie w kolano.
- Nie, masz rację. Sraczka to raczej kiepski materiał na pieśń. Skoro nikt nie kwapi się do opowiadania o sobie to może ja to zrobię. Daleko mi co prawda do wielkich bohaterów, ale przecież jestem młody. Jeszcze dużo przede mną. Jak już mówiłem wywodzę się z nomadów Que-shu. Przemierzałem stepy i lasy w tej części Krynnu razem z moimi ziomkami aż w wieku osiemnastu wiosen poczułem zew przygody. Dołączyłem do partyzantów walczących z czarnymi rycerzami smoczej możnowładczyni. Dzielnie się biłem i zyskałem pewną sławę wśród moich towarzyszy broni. Przyjęto mnie potem do gwardii miasta Haven, gdzie przez jakiś czas byłem gwardzistą. Lecz to nie jest życie dla nomada Que-shu. Ciągło mnie do stepu i przygód dlatego porzuciłem tę pracę. List od Reinferie zastał mnie na łowieckim szlaku. Na razie większych chwalebnych czynów nie dokonałem, ale mam nadzieję, że jeszcze to się zmieni.
Skończywszy przemowę Srebrny Wilk wzniósł kufel piwa w toaście.
- Piję za powodzenie naszej wyprawy. Niech Chislev i inni bogowie będą nam łaskawi- powiedział po czym pociągnął solidnego łyka.
Eryk wyprostował się, a mierzył bez mała dwa metry i chuderlakiem nie był toteż górował w tej chwili nad zgromadzeniem. Pochwycił swój kufel po czym zakrzyknął.
- Za powodzenie wyprawy! Kto wypije z nami?!
- Ano za powodzenie, niechaj Lunitari oraz inni bogowie wspierają nas łaskawie - wzniósł toast. - Natomiast opowieści na swój temat mości Srebrny Wilku, hm, siłą rzeczy nie było okazji. Jeśli jednak chcesz posłuchać, oraz jeśli ktokolwiek chce, brałem niedawno udział w kilku potyczkach oraz zdobyciu jednego umocnionego miejsca. Nic pewnie wielkiego dla bywałych wędrowców oraz wojaków, ale mógłbym rzec co nieco, jak było, jeśli jest chęć na takie opowieści - rzekł Dorian.
-Może to być interesujące zadanie - powiedział Argaen, który do tej pory nie zabierał głosu. - Zwą mnie Argaen. Za powodzenie. - Podobnie jak poprzednicy wzniósł toast, chociaż w jego szklanicy było wino.
- Opowieści o bohaterskich czynach mogą ze spokojem poczekać, aż usiądziemy przy ognisku - dodał. - A i tak najważniejsze jest, żeby każdy potrafił wspomóc innych w razie konieczności i o siebie zadbać, gdybyśmy popadli w tarapaty.
- Pewnie masz rację, mości Argaenie. Wobec tego niech opowieści poczekają do popasu pod niebem, zaś tutaj raczej podumajmy, jak wykonać owo zlecenie oraz rzec warto sobie, co potrafimy, bowiem jestem zwykłym wojakiem, tymczasem na takiej wyprawie przydałby się także ktoś umiejący tropić ślady, dla przykładu - odrzekł Dorian rozglądając się wśród kompanów.
- Tropienie śladów to nie dla mnie - stwierdził Argaen. - Jak już, to trochę leczenia mogę zaoferować.
- Dla mnie także nie, jednak leczenie na wyprawie to przeważnie coś niezwykle potrzebnego, pewnie jakieś skaleczenia podczas walki mogą się niekiedy przytrafić. Jeśli waść opanowałeś taką sztukę, chyba my wszyscy będziemy się cieszyć mając cię przy boku podczas wspomnianej wyprawy - niewątpliwie osobnik potrafiący leczyć rany stanowił skarb dla każdej drużyny. Wyprawa górska to nie przelewki, któż bowiem wie, jakie istoty zamieszkują owe jaskinie. Mieli więc medyka oraz wojów. Ale jednak to nie była cała ich grupa. Bowiem niewątpliwie Tas to Tas, Stink zaś dysponował niesamowitą bronią gazowo biologiczną zwaną smrodem, ponadto jednak była jeszcze nieznajoma dziewczyna ciekawej oraz miłej niewątpliwie urody oraz para innych mężczyzn.
- Ja też jakimś ekspertem od tropienia nie jestem - odezwał się Srebrny Wilk, który od dłuższego czasu milczał i słuchał- ot, królika wytropić potrafię gdy głód zmusi. Służę swoim mieczem. Jestem wojownikiem i walka jest moim żywiołem. Co zaś do opowieści Dorianie może rzeczywiście lepiej poczekać tak jak mówił Argaen do noclegu pod gołym niebem przy ognisku.
- Jeśli w razie koniecznosci złapiesz dwa, to już wystarczy - zażartował Argaen.
- Właściwie pojęcia nie mam, czy w tamtych górach mieszkają króliki. Prędzej kozice górskie, albo jakieś inne tego typu stworzenia kicające po skałach niczym cyrkowe linoskoczki. Sprawne, jednak całkiem pewnikiem smaczne. Choć pewnie bez łuku się ich nie dorwie. Będziemy musieli przygotować sobie jakieś jedzenie, bowiem wątpię czy tamci, ewentualnie spotkani, nakarmią nas czymś pożywnym oraz sensownie jadalnym - uznał spokojnie Dorian sięgając po sympatycznie wyglądającą pajdę chleba oraz michę gulaszu.
- Zaopatrzymy się tutaj w racje żywnościowe- wtrącił barbarzyńca. - W górach z zaopatrzeniem nas w jedzenie jakoś sobie poradzę, ale po wejściu do jaskiń byłby z tym kłopot. Na szczęście mam jeszcze trochę złota -Uśmiechnął się lekko pociągając kolejny łyk piwa.
- W ramach zaliczki nasz pracodawca mógłby załatwić trochę prowiantu - stwierdził Argaen. - Ta gospoda słynie z dobrego jedzenia, więc moglibyśmy jedzenie tutaj załatwić.
- Nie znam gościa, ale pewnie pomyślał, że tak wypada. Ten gulasz - jasne oblicze Doriana wskazywało na uczucie miłości do pałaszowanej drewnianą łychą porcji sosu - jest wspaniały.
- Jedzcie póki jest bo w podróży to ten gulasz długo nie wytrzyma. Z górą dwa dni. -Eryk szybko poszedł za własną radą. - Ale piwa możemy wziąć, dobre jest, sycące.
- Od piwa brzuchy rosną - mruknęła Esther.
- Nie tylko od tego, prawdę mówiąc - odparł Argaen. - Od zbyt dobrego jedzenia też. Między innymi.
- Tylko jeśli siedzisz w miejscu i nic nie robisz.- Zielarz uśmiechnął się przyjaźnie. - A w podróży dodaje sił i odwagi, przekonacie się za kilka dni.
- Pewnie, że jakiemuś kupcowi, który przelicza jedynie towary, tłuszczyk rosnąć może od jadła, albo piwska. Niemniej chyba wśród tej kompanii, większość aktywnie zarabia jakieś pieniądze, czy to wędrując, czy mieczem machając, czy inaczej. Podczas tego głód zagląda za kołnierz niejednokrotnie, dlatego kiedy mogę sobie podjeść, jem wiedząc, że bywa rozmaicie. Ponadto słowo, świetne - oblizał się solidnie Dorian odpowiadając Argaenowi oraz nieznajomej dziewczynie, zgadzając się ze swoim przedmówcą..
- Słusznie. Fajeczki? - Podał swój skarb wojownikowi. Niepalący jednak Dorian podziękował wprawdzie gestem doceniając propozycję, lecz specjalnie zainteresowany nie był.
- Bywało głodować i bywało żyć w dostatku - zgodnie z prawdą stwierdziła Esther. - Najeść się na zapas nie sposób, ale jeśli trafia się sposobność, nie warto odmawiać dobrego posiłku.
Rozejrzała się przy tym po stole, a potem nachyliwszy się trochę nad blatem, sięgnęła po upatrzony kawałek mięsiwa.
- Mhm… zaiste - wymruczała z lubością. - Rozpływa się w ustach. Kucharzą tu mistrzowsko - przyznała. - Dobrze przyprawione. Chyba, że to po porównaniu z twoją kuchnią mam takie dziwne wrażenie. - Prychnęła śmiechem, szturchając łokciem siedzącego obok Argaena.
- Paskuda - mruknął Argaen, uśmiechając się lekko. - Zapamiętam ci to.
- Znacie się, jak mniemam? - zaciekawił się Dorian naturalnym sposoben interesując się kompanami - Rzeczywiście fatalna tak to kuchnia? - zażartował wesoło Dorian. - Chociaż przyznaję, iż kuchnia panny Majere jest świetna, zaś przyprawia ogólnie genialnie. Ach, uwielbiam tę lebiodę oraz dodatek macierzanki.
- Spotkaliśmy się kiedyś przypadkiem- odparł z uśmiechem Argaen. - Ponoć uratowałem ją od śmierci... głodowej.
- Ano pewnie masz rację - przyznał Argaenowi wcinający doskonały gulasz Dorian. - Głód stanowczo najlepszym jest kucharzem. Jednak chociem niejednokrotnie próbował potraw jego stołu, wolę normalne jadło, szczególnie takie frykasy, jak tutaj - widać bowiem było, że wojownik zadowolony jest ze wspaniałej kuchni.
Rozmowy trwały jeszcze długo. Tylko dwie postacie zdawały się siedzieć cicho. Dwie, bliźniaczo podobne postacie, które w rzeczywistości toczyły telepatyczną konwersację, jak to mieli w zwyczaju. Wymieniali się w większości podobnymi odczuciami co do pozostałych członków wyprawy. A wszystko to w absolutnej ciszy.
To właśnie przyciągnęło do nich smród, nazywany też Stinkiem. Krasnolud żlebowy cicho jak cień, w dodatku bardzo szybko, wyprzedzając swój zapach zszedł z góry niosąc jakiś pakunek. Nie wiadomo, czy nie chciał psuć atmosfery wesołości wśród innych gości swoim zapachem, czy był po prostu nieśmiały. Tak czy inaczej nagle pojawił się pod stołem, kąsając konspiracyjnie braci po nogach. Najpierw jednego, potem drugiego.
-Wy, yntelygenty, wyźcie to i pszytyczajcie no! Rejnfer kazał to wam dać, to żem dał. Zapłacił mi- pochwalił się potrząsając sakiewką pełną trzaskających kamyków. Miał już dwie. – Mówił, że si może przydacz! Po czo komu liszty to ja żem nigdy nie rozumiał, ale jak każom to robie, hyh! Czytojcie, bo żem ciekaw, może to jakyś historia o pobratymcach moich?- krasnolud z podniecenia aż wylazł spod stołu i zajął miejsce obok. Podłubał trochę w uchu i z zaciekawieniem popatrzył na to, co się z niego wydostało. Wszyscy goście bali się na to spojrzeć. To było ponad możliwości zwykłych bohaterów. Stink chyba to zrozumiał, bo to, co przed chwilą było na jego palcu, zniknęło w jego ustach. Cichy mlask przeszedł po milczącej sali. Wszyscy byli bardzo zaciekawieni, co takiego Reinferie kazał im pokazać.
Pakunek zawierał dwa listy. Jeden zapisany na wielu stronach, drugi zaś był zaledwie kilkoma linijkami tekstu. Stanowiły one historię niejakiego Tarothina Hema. Argaen, Esther oraz bliźniacy momentalnie skojarzyli postać mrocznego barda. Krążyły o nim różne historie. Dorian kojarzył skądś to imię, lecz nic ponadto. Eryk nie skojarzył nawet imienia, za to Srebrny Wilk był pewien, że kiedyś, podczas swoich wędrówek w młodości, spotkał barda o tym samym imieniu w jednej gospodzie. Ba, nawet coś tam z nim wypił, za cholerę jednak nie było w nim nic złowrogiego. A ten list mówił co innego. Opowiadał o zdradzie Branchali, o tym, jak na drodze oszustw i przekupstwa stał się arystokratę w Nerace, o budowie swego zamczyska nieopodal.
Po podpisie Tarothina w drugim liście opisującym atak magów oraz to, czym się stał, widniała notatka Reinferiego. Zaklinacz uważał, że Tarothin w swojej nowej postaci, o ile napisał prawdę, może faktycznie znajdować się na terenach w które się zapuszczą. A nawet, jeśli kłamał co do swojej przemiany w rycerza śmierci, tak czy siak powinni mieć się na baczności. Tarothin tak czy siak był niebezpieczny. Wprawdzie jego zamek znajdował się w zupełnie innej części gór niż jaskinia do której zmierzali… Ale ostrożności nigdy za wiele. Reinferie przeprosił również gości za to, że musiał opuścić spotkanie, ale musi chyba zgłosić się do Dalamara osobiście, ponieważ nie uzyskał od niego żadnej odpowiedzi.
Dalamar- o tym magu słyszał w zasadzie każdy, kto znajdował się w tutejszym pomieszczeniu. U niektórych budził trwogę, u innych szacunek. Dalsza część notatki Reinferiego wspominała jeszcze tylko o tym, kto będzie ich przewodnikiem w górach- kender Tas, którego mieli okazję poznać. Dostaną zaopatrzenie na okres podróży- koce, śpiwory, namioty oraz jedzenie, o które zadbała sama Laura Mejere.
Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze.




Towarzysze dokończyli posiłek, żołądki napełniły się, a rozmowa powoli przestawała się kleić. Pożegnali się i ruszyli odpocząć. Każdy dostał do dyspozycji świetnie wyposażony pokój. Na tego, kogo nie zmógł sen czekał na szafce nocnej jeszcze jeden kufel ciemnego piwa, zaś dla tych bardziej wybrednych- szklanka wody.
Noc minęła dla wszystkich bardzo spokojnie. Dzień był wyjątkowo ciepły, Solace odżyło rankiem. Wszyscy wstawili się na drobne śniadanie, głównie składające się z resztek wczorajszej wieczerzy. Wóz z zaopatrzeniem czekał na ziemi pod gospodą, ciągnęły go zaś dwa sporej urody kuce. Tas, jak się zarzekał, sam wybierał zwierzęta które będą ciągnąć wóz z jedzeniem oraz narzędziami. Co takiego się tam znalazło? Każdy z uczestników wyprawy otrzymał dwuosobowy namiot, łopatę, notes (wraz z piórem i kałamarzem w zestawie), 12 metrów liny. No i pożywienie- sporo suszonego mięsa (dobrze przyprawionego), sucharki, kilka worków ziemniaków. Mieli też do dyspozycji trzy beczki ciemnego piwa. Jak zarzekał się kender, w górach na pewno znajdą jakiś potok, toteż zabieranie ze sobą wody wydawało mu się głupim pomysłem. Zabrał za to nieco drewna opałowego z gospody- ognisko na pewno bardzo się przyda.
Kender oczekiwał na przybycie bohaterów. Był gotów ruszyć w każdej chwili. Stink też czekał już przy wozie. Oblizując wargi spoglądał w kierunku jednego z kucyków Tasa. Krasnolud miał przy sobie ciężką kuszę wykonaną z jakiegoś przedniego gatunku drewna. Zdobiły ją rozmaite rysunki przedstawiające zwierzęta, zdecydowanie nie wykonał ich jednak Stink, tylko jakiś artysta. Krasnolud obwieszony był również rozmaitymi ziołami (pomysł Tasa na zatrzymanie jego smrodu) oraz bandolierami pełnymi bełtów. Wyglądał przez to jak nieco groteskowe połączenie zbrojowni z małym entem. No, przynajmniej nie cuchnął tak jak zwykle. Bohaterowie mieli jeszcze trochę czasu, by rozejrzeć się po Solace, Tas, jak na kendera, był dosyć cierpliwy. Pewnie tylko dlatego, że miał Stinka do rozmowy.
Wszystko wyglądało na to, że przygoda miała wreszcie się zacząć.

 
Ryzykant jest offline  
Stary 26-10-2013, 23:29   #9
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Obudziła się. Nie chciała się budzić, ale się obudziła. Z “lekkim” bólem głowy. Słońce, które dopiero wzeszło nad horyzont, słało promienie wprost przez nieduże okienko. Jakby nie było lepszego miejsca do porannych naświetlań, niż jej powieki. Wyrwała napchaną kaczym (czuła to wyraźnie) puchem poduszkę i nakryła nią głowę. Jeszcze gorzej. Wolała się nie udusić o poranku dnia, który mógł się okazać punktem zwrotnym w jej karierze. Przewróciła się na brzuch, podłożyła ręce pod głowę, a właściwie przytrzymując czoło, co by jej się mózg przez nos nie wykulał i podciągnęła kolana pod siebie. Stęknęła rozpaczliwie. Na dole zaczynał się już ruch. Słyszała przesuwane stoły i krzesła, pokrzykiwania w kuchni i odgłosy zwierząt w obejściu.
- Szlag! - jęknęła głucho w poduszkę. - Za dużo wina… za dużo... Chyba znowu zapomniałaś, że nie wszystko, co dobre jest dobre.

Powoli, rakiem, zwlokła się z łóżka i oparta wciąż rękami o siennik rozejrzała się smętnymi, zaczerwienionymi oczkami po otaczającym ją świecie. Znalazła to czego szukała i wzrok nieco jej się rozpogodził. Przesunęła ostrożnie jedną rękę. Postąpiła krok ku nocnej szafce i zajrzała do kufla. Usiadła na łóżku i podniosła kufel do ust. Pociągnęła kilka porządnych łyków i wzdrygnęła się odstawiając naczynie.
- Ohyda.. - Mlasnęła odrętwiałym językiem. - Nie ma nic paskudniejszego, niż ciepłe, zwietrzałe piwo - powiedziała do siebie. - Zabalowałaś wczoraj, mała, nie ma co…
Ponownie rozejrzała się po pokoju. Za cholerę nie pamiętała, jak tu trafiła. Pewnie jakaś dobra duszyczka pomogła jej tu dotrzeć. A kto ją rozebrał?
- W mordę… chyba nie… - Odsunęła kołdrę z siennika. Zastanowiła się przez chwilę. Wzruszyła ramionami, choć minę miała nietęgą. Odgarnęła włosy z twarzy, zwinęła w supeł i spięła długą szpilą. Włożyła ubranie, które spoczywało równo ułożone na oparciu krzesła i zeszła na dół. Musiała się przewietrzyć.
Nic tak dobrze nie robi na kaca, jak zimna woda na głowę i gorący rosół na żołądek. Kto jak kto, ale zacna pani Majere, dobrze wiedziała, co zaproponować gościom, którzy przesadzili poprzedniego wieczora.
Tylko czemu, do cholery, niektórzy mieli taki wspaniały humor? Skrzywiła się w udającym uśmiech grymasie słysząc radosne powitanie Argaena.
Niby kapłan, kurza jego twarz, a na ból głowy poradzić nic nie umie.

* * *
Wyprawiali się na dłużej, więc postanowiła zaopatrzyć się w parę rzeczy. Uczciwie, drogą kupna. Nowy namiot, który sprezentował każdemu z nich zleceniodawca, spokojnie mógł zastąpić jej stary. Przecież nie było sensu targać ze sobą aż dwóch. A kilka sztuk stali, jakie był wart, spokojnie wystarczyło na dodatkowe ciuchy, grzebień i trochę przyborów toaletowych, dwa ciepłe koce i kilka innych drobiazgów potrzebnych w drodze. Na koniec udało jej się wycyganić nawet sporą garść soli.

Musiała przyznać, że zarówno Rein, jak i jego mały pomocnik dobrze przygotowali całe zaplecze akcji. Wóz, kuce, zaopatrzenie, przewodnicy i odpowiedni ludzie na odpowiednich miejscach. Ciekawe tylko, kto będzie targać beczki z piwem, gdy skończą się trakty i zaczną bezdroża. Usiądą i postarają się wszystko wypić, w myśl zasady “lepiej, żeby pękło niedoskonałe ciało, niż żeby dar bogów miał się zmarnować”?
Ale to już nie było jej zmartwienie. Jeszcze raz sprawdziła, na wszelki wypadek, czy zapakowała i objuczyła się wszystkimi swoimi ruchomościami, a potem wrzuciła swój bagaż na wóz. Kilkoro z tych, którzy wczoraj debatowali nad udziałem w misji Reinferi’ego, już wyległo na dziedziniec i oczekiwało na wyjazd. Przysiadła na wozie, korzystając z odrobiny wolnego miejsca.
- Na moje, możemy ruszać - powiedziała.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 27-10-2013 o 00:22.
Lilith jest offline  
Stary 27-10-2013, 00:07   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dostarczone przez Reinferie’ego pisma, sugerujące niedwuznacznie, że stopień niebezpieczeństwa wyprawy jakby się nieco zwiększył, dziwnym trafem nie wpłynął na jakość nocnego wypoczynku. Sen spłynął na Argaena bardzo szybko, a senne marzenia nie miały nic wspólnego z żadną wyprawą, Cienioludźmi czy nieumarłymi bardami. Chyba nie miały, bo rankiem Argaen obudził się świeży i wypoczęty.
Podszedł do okna, za którym wstawał piękny, słoneczny dzień.
- Skowronek wcześnie rano buduje gniazdo swe - dobiegło z podwórza, gdzie jakaś młódka zmagała się ze skopkiem pełnym mleka. - I swoim śpiewem budzi słońce, budzi nowy dzień.

Jak widać nie tylko dzień się budził, ale i gospoda też.
Nieco wody w misce starczyło, by opłukać twarz, a potem, przy otwartym na oścież oknie, Argaen zrobił kilka skłonów i przysiadów, by rozruszać kości.
- No cóż, koniec lenistwa - mruknął.
Ledwo człowiek mógł złożyć głowę pod dachem i zasnąć bez obaw, że jakaś dobra dusza pozbawi go sakiewki lub życia, a tu trzeba ruszać dalej. Uśmiechnął się lekko i zaczął się pakować. Przed wyjściem starannie sprawdził, czy przypadkiem czegoś nie zostawił. Nie miał pojęcia, kiedy tu wróci, a z doświadczenia wiedział, że pozostawiane rzeczy mają zwyczaj dostawać nóżek i znikać bez śladu w sinej dali.

Raczył się w najlepsze przepyszną jajecznicą, gdy do jadalni zaczęli schodzić pozostali członkowie wyprawy.
- Dzień dobry. Smacznego - witał każdą z wchodzących osób.

* * *

Wydany przez gospodynię namiot był dziwnie wielki. Dwuosobowy, jak się wnet okazało. Czyżby ich szlachetny zleceniodawca miał wobec nich jakieś inne, dodatkowe plany? Dwuosobowe łóżka, dwuosobowe namioty? Czy to nie lekka przesada? No ale klient płaci...
Podobną zagadkę stanowił papier, pióra i atrament. Mieli prowadzić korespondencję? To chyba gołębi pocztowych zabrakło na wyposażeniu. A może uczynny zaklinacz stworzył im okazję do spisania, w razie konieczności, ostatniej woli? Szalenie optymistyczne.
Korzystając z okazji zaopatrzył się jeszcze w solidny, bardzo gruby koc i pokaźnych rozmiarów igłę z nitką. Magia magią, ale czasami lepiej własnoręcznie przyszyć guzik.
Zapłacił za zakupy, co niezbyt uszczupliło jego zasoby, po czym wyszedł na podwórze, w drodze mijając się z Esther, która najwyraźniej również miała jakąś sprawę do Laury Majere.

* * *

Podobnie jak większość członków wyprawy nie miał zamiaru targać całego bagażu na plecach. Nie był kucykiem górskim i zdecydowanie wolał, żeby koniki pociągnęły wszystkie ich manele. Dlatego też poszedł w ślady kompanów i umieścił większość swoich rzeczy na wozie. Ze szczególnym uwzględnieniem wielgachnego namiotu. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy miał ze sobą. Tak na wszelki wypadek.
Rzucił rzeczy na wóz, a potem oparł się o burtę, wystawiając twarz ku słońcu.

- W zasadzie racja - stwierdził, gdy Esther zaproponowała ruszenie w drogę.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172