Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-01-2014, 14:42   #1
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Cool [DnD-PF]"Rychtig fyjderbal" u K.D. i Panicza

Rozmiękłe, wygniecione butami grzęzawisko, zrodzone u wejścia do kopalnianego szybu, pod deszczową torturą rozlewało się z każdą chwilą bardziej, wykluwało kolejne bajorka i kałuże mulistej mazi, rozczapierzało swe błotniste podwoje dalej i dalej, dochodząc niemal pod próg strażniczego posterunku. Z początku myśleli, że to jakiś kolejny wykwit bagnistego, niesfornego podłoża, że to usmolony w brei konar, albo pniak, że mają do czynienia z umorusanym kamulcem czającym się nad taflą kolejnego jeziorka deszczówki. Nie chciało im się ruszać dupska na zewnątrz, nie w taką ulewę, nie kiedy ugrzali sobie winiak i spichcili w kociołkach zmajstrowaną ze zdobytej śmieciówki zupinę, gęstą od namoczonych obficie grzanek i słabiej identyfikowalnych ingrediencji. Nie ruszyli.

Ruszył dopiero Wurt. Przyciśnięty przez pęcherz wylazł na deszcz i zawieję, a wrodzona ciekawość, która nie pozwoliła wyszczać się tak po prostu i wrócić na dokładkę z garnuszka, zepchnęła wartownika pod kopalnię, ku błotnistej niepewności, która jeżyła się tajemniczymi kształtami. Zbiornik pośród namokłych desek wzbierał, Wurt syczał ulgą, a czerwony, brudnoceglasty właściwie, obiekt pod słupem sztandarowym wrzeszczał swą nieadekwatnością, swą nieprzystawalnością do tej scenerii. Budził ciekawość i nie było siły, żeby strażnik nie zbliżył się, choćby i z raz, kopnąć irytującą, rudą obłość. Z bliska kojarzył kształt lepiej. Widział go nie raz, choć wtedy sztafaż był inny.

Płaszcz, brązowa, wyprawiona skóra z mosiężnymi zapięciami i futrem obszywanym kołnierzem, zapadał w pamięć. Kiedy fanfaron przybył do Buhnburgu kurwy rozwierały się reklamująco w okiennicach, a dżentelmeni patrzyli na wystrzałowe odzienie z zazdrością. Snując już może plany wykantowania skóry w karty, albo przeprowadzenia innego typu transakcji, mniej jeszcze woluntarnej. Teraz płaszcz leżał mokry, upaprany w grzęzawisku, zwijający w sobie miąższ jak naleśnik. Kiedy Wurt rzygnął nie zaszkodziło to urodzie okolicy. W biczowanej deszczem, błotnistej scenie kolejna mokra plama nie robiła różnicy. Wyżej w krajobrazowej hierarchii stały kształty.

Kilka. Kilkanaście właściwie, doliczył się Wurt, kiedy już zwlókł się z sadzawki, w którą pacnął. Nie sprawdzał, po prostu nie musiał. Rozchwiany, gubiąc but w zgęstniałej brei, pogalopował do budy. I dalej, do siedziby zarządcy. Zdać przełożonym sprawę, że wyglądana z niepokojem ekspedycja wreszcie wróciła. W częściach.

* * *


”I co chłopaczki, gacie obsrane trochę?” – Dziad był nieprzyjemny nie tylko z wyglądu, z pokracznie pokiełbasionej sylwetki zbrzuchaconego chudzielca, ale i z całej reszty sfer, które zlepiały się na jego osobę. Od gestów, mowy i spojrzenia po pozafizyczną przestrzeń zmurszałej, kaprawej duszy. Był gnidą. Zwyczajnie, bez ochów i achów nad prostym faktem. Był jednak gnidą zamożną. I właśnie dlatego nie zebrał od nikogo w pysk, choć ręce upchanych w salce włóczęgów świerzbiły niemiłosiernie. – ”Czuję, czuję. Och, och.”

Zasłonił zsiwiały zarostem pysk i ucieszył się nad wyplutym żartem. Pieniądze. Pieniądze i oddział zbrojnych przepatrywaczy stacjonujący pięterko niżej. To wstrzymywało poirytowanych najmitów od wzięcia dziadygi za kapotę, wybicia nim okna i rzucenia w pizdu, w dół pagórka, ku atakującym smrodem śmietniskom u stóp górniczej osady.

”Pierwsza liga matko i kozojebców. Dwa w jednym zresztą, jak na was patrzę. Nie wiem, czy o nagrodzie w ogóle wam mówić… Już od was wali gównem, a gdzie tam wam zejść w dół, do kopalń i niżej…”

”Mów” – warknął ktoś z grupki, niepodatny na obelgi pyskatego zarządcy.

”Oho-ho, już was tam widzę… Ale dobra, niech będzie. Za żywą magiczkę będzie pięćset. Dobrze słychać, pięćset koron. Jak podzielicie, wasza rzecz, potnijcie się o to, sczeźnijcie. Zresztą abstrakcja, tacy jak wy…”

”Do rzeczy” – wtrącił znów poirytowany poszukiwacz, sprowadzając zleceniodawcę na właściwe tory.

”Żywa pięćset, trup z całym osprzętem i dokumentami dwieście. Za informacje o reszcie po pięć koron każdemu. Kto się doczłapie z powrotem, oczywiście. No i co… A, cytaty-pisaty który? Za dokładną mapę, szkic porządny, zarząd płaci dwieście. I co tam jeszcze…”

”Mi starczy” – skonstatował Borys, spluwając gęstą plwociną na dziadowe biurko. Na plik dokumentów pieczołowicie złożony pod kryształowym przyciskiem. – ”O pardon, to z ochoty do roboty tak cieknę. Zrobimy, co trzeba. Ty dopilnuj dziadulku, żeby pieniądz się zgadzał”.

* * *


Żelazne Wzgórza, spiętrzające się przez cały widnokrąg w bulwiastych kopcach, nie miały majestatu Lortmilów czy Yatili. Owszem, tu i ówdzie wyrastały poza przekwitłą zieloność skalistą turnią, zjeżały obłe sylwetki ostro ściętym, kamienistym wierchem, ale gdzie im tam było aspirować do prawdziwych, przywalonych śniegiem szczytów, które zapierałyby dech w piersiach. Nie, Żelazne Wzgórza miały się dobrze w swej własnej niszy, nie potrzebowały porywać się na wysokogórskie porównania. U podnóży zjeżone świerkowym zarostem, na zaokrąglonych czerepach wyłysiałe z poważnej wegetacji, zasłonięte od chłodów tylko zmizerniałymi kępkami traw, Wzgórza prezentowały się przyzwoicie. Ładnie, statecznie można by rzec, bez nadmiernej ekstrawagancji i efekciarskiego patosu, który spływał z ośmiotysięczników waląc po łbie lodowcowym chłodem. To były góry lokalne, „pod ręką”, dobrze znane, oswojone, tubylcze kurhaniki umilające jednostajny poza tym krajobraz poletek i łąk.

Czy właściwie, by pozostać wiernym prawdzie, takimi były niegdyś. Zryte sztolniami i górniczymi szybami, obsadzone osadami poszukiwaczy i traperów, Żelazne Wzgórza stały się pożyteczne również w aspektach pozawidokowych, służąc hrabstwu wypruwanym na wierzch, mineralnym bogactwem. Aż do wojny.

Wojna kraj przeżuła. Przeżuła i wypluła. Wynędzniały, słaby, rozchwiany i dychający ciężko. Ale los chciał, że miast upaść w proch, dać się wchłonąć sąsiadom jako kolejna, zbiedniała marchia traktowana po macoszemu, brana za bufor dla spływających z północy dzikusów, kraina Tarczowych Ziem przetrwała. Przetrwała, i choć wciąż wychudzona i żebracza, przeżywała obecnie niespotykany boom gospodarczy. Repatrianci z utęsknieniem wyglądający znajomych zakątków rwali do ojczystej ziemi, a za nimi waliły stada skuszonych ulgami podatkowymi i wolnizną migrantów. Wszelkich klas i stanów. Nie było zatem dziwnym, że swojej porcji włóczęgów doczekały się i Żelazne Wzgórza. A z nimi Buhnburg i Czarcia Sztolnia, niegdyś ryta przez krasnoludy, ale podobnież przez nie przed wojną opuszczona. Pozostawiona ludzkim osadnikom i zagranicznym inwestorom, teraz znów żywa. Choć…

* * *


”Gdzie tam, stoi. Kopalnia stoi.” – Madrog, stwór dziwacznej proweniencji, kupujący sobie spokój od zaczepek tylko bicepsami jak bochny chleba i sylwetką, która wymagała skłonów, coby nie zawadzać o powałę, narzekał. Znów narzekał. – ”Już mieli ruszać z wydobyciem, już nawet zaczęli, górnicy się zjechali stadami, postawiono im baraki. I w ogóle…”

”I w ogóle co?” – Pociągnął wrzeciono historii Quinn.

”Kompania ściągnęła jakąś fachurę, szpeca jakiego. Magika, gedometę, kogo tam. Mieli szukać…” – Półork przerwał wyszczerzając zza baru pysk do dwójki węglarzy, którym po okowicie zachciało się hardych min i spiętej dupy. Musieli doznać nagłej iluminacji, bo oczy na raz skierowali w ustawione przed sobą kufle i zabrali się za kontemplację spienionej, piwnej toni. – ”Poszli w dół, głębiej, głęboko. Na powierzchni… Tu już zryte wszystko, ruda wzięta, sucho. Ale głębiej, dalej, podobnież, całe bryły złota. Złota, miedzi, żelaza nawet. Wielkie masy, góry, całe góry”.

”Wszystko ciekawie, ale mnie rajcuje ten wątek z ekspedycją. Można o tym?” – Quinn nie planował kariery gwarka. Przybył do Buhnburga w zamiarach zgoła innej natury.

”Poszli, dziewuszka ta, magiczka. I z nią dwudziestu chłopa, nasi i tamci od nich, zagraniczne. Kompania przysłała.” – Karczmarz nalał rozmówcy jednego więcej. Tego było zawsze pod dostatkiem. – ”Poszli. I nie wrócili. Wróciły kawałki. Niektórych. Stróż znalazł pod kopalnią posiekane, nadjedzone, poharatane całe. Takie były losy ekspedytów”.

”I co teraz z kopalnią? Buhnburg jebnie w cholerę, jeśli kopalnia nie będzie działać.” – Borys zawsze potrafił łączyć wydarzenia w logiczną całość. Kolejny raz nie zawodził.

”Szukają. Szukają kogo, kto zjedzie tam na dół, doprowadzi zgubionych, jeśli żywi… Ale, że nie żywi to jasne, gdzie by tam żywi? Drugi tydzień pod ziemią żywi? No, ale tak czy tak… Ktoś musi zejść, zbadać teren i, w razie co, ubić to co się tam zalęgło, co nam ekspedymów wytłukło.” – Olbrzym uśmiechnął się pokracznie i skinął głową Albrechtowi, który wkroczył w progi jego tancbudy. – ”Tamten dziad, o. Albrecht Wittkurtz, zarządca kopalni. Szuka śmiałków, co zlezą w dół i rzecz załatwią. Najpierw było pełno, walili drzwiami-oknami. Ale jak zeszli i tydzień ich nie ma to teraz mniej już odważnych… Chociaż pieniądz większy…”

* * *


Wlot do kopalni nie wlewał w serduszka radości, gdy zmierzało się na kolejny dzień pracy. Przed wąską, czarną gardzielą wyjącą na wyjałowionym, spiaszczonym stoku było błotniste grzęzawisko, syfiaste bagno przez które lazło się z trudem, wyszukując pośród kałuż podpory w drewnianych belkach ułożonych w pokraczny pomost. Lepiej było już oglądać zryte nierówno, blokowate ściany wewnątrz sztolni i szyny wbite w podłoże. Wszystko w przykrej szarości, ale jakby mniej dołującej niż bajorkowate błotnisko przed wlotem w głąb ziemi.

Korytarz ciągnął się kawałek, co i rusz odbijając w bok górniczym przodkiem, ale w okutej oskardami i kilofami strefie nie było żadnych zakamarków do badania. Żadnych sekretów i tajemnic, nic tego sortu. Na to trzeba było dopiero zaczekać, zleźć ściętymi gładko stopniami w głąb, albo zjechać zawisłą na stalowych linkach windą. Tam, w mrokach absolutnych, gdzie nie było już śladu po świetle, a latarnie i pochodnie z sykiem powitały ogniste fikołki płomieni, czekały prawdziwe poszukiwania. Tam, w korytarzach gęsto wyżyłowanych drewnianymi stemplami i potężnymi, wzmocnionymi metalem belkami, rudy były świeże i czekały na wydobycie. Tam czekało bogactwo Buhnburga. I tam czaiła się groźba jego upadku.

* * *

Pierwszy wyczuł to Duda. Był w końcu krasnoludem, a i to nie mieszczuchem bawiącym się w pożyczki i lichwę za murami ludzkich gródków, a dumnym dziedzicem swego ludu, górnictwo i kamieniarstwo mającym w małym palcu. Stąd drgania wyczuł, nim reszta zdążyła jeszcze przyzwyczaić się do ciemności, skończyć mrużyć ślepia w ciągłym skupianiu się na pobłyskujących pod szkłem płomykach latarni. Wiedział już co się dzieje, wiedział już, co należy robić i wiedział już, że nie zdążą.

”Czujesz to?” – szepnął nerwowo do Yorna. – ”W nogi, kurwa! Wszyscy, biegiem! Wiejemy!”

Kamraci rudzielca, barwna zbieranina, której zepchnięcie do kupy zdarzyć się mogło tylko tu, tylko pod patronatem pieniądza, wlepili w khazada ślepia nie rozumiejąc. Ale zrozumieli szybko. Widząc, jak karzeł wali przed siebie, nie ku wiodącej wyżej windzie, a przeciwnie, w głąb niezbadanych korytarzy, pognali za nim. Z początku ostrożnie, jakby podbiegali wspomnieć matuli, by nie zapomniała w zakupach o dwóch marcowych ciemnych. Ale kiedy usłyszeli zgrzyt, kiedy w uszach zachrzęścił im skrzekot przesuwających się głazów, ewakuacja zmieniła się w gwałtowny rajd.

Walili przed siebie, jak spłoszone przez drapieżnika stado mustangów, rwali w łapczywej ciemności niemal na oślep, ledwo widząc wyskakujące pod nogami otoczaki i skalne odłamki. Tu korytarz wciąż był prosty, nie tak odziobany jak wyżej, ale wciąż wyraźnie nienaturalny, ludzkiego dłuta. Na boki czasem odbijała ścieżka, bądź dwie, wąskie nitki górniczych poszukiwań, które kończyły się w litej skale. Tam jednak nikt nie odbijał, wszyscy zdążali za Frostem i Yornem, którzy prowadzeni krasnoludzką intuicją cały czas gnali przed siebie.

Eldon, mimo najlepszych chęci nie nadążający za resztą i coraz bardziej przerażony perspektywą śmierci pod lawiną pochrząkujących basowo głazów, przystanął, żeby odsapnąć. Po prostu musiał. Czuł, że inaczej nie da rady, że padnie, że legnie trupem, nim jeszcze jego przygoda na dobrze się zacznie. Wtedy je dojrzał. Pokraczne, pająkowate kształty ślizgające się cieniście gdzieś pod powałą. Nie był pewien, nie wiedział, nie był świadomy. Nie wiedział, czy to jedynie przywidzenie, czy zmysły płatają mu figla, czy dojrzane kształty, to aby nie odblask lampy na pogrudkowanym podniebieniu korytarza. Ale krzyknął. Dla pewności krzyknął, ostrzegająco.

Quinn zareagował pierwszy. Słusznie. Wyhamował w pół kroku, podskoczył pełzając dłonią do pasa, obrócił się w stronę krzyku. Oberwał w tył głowy, mocno, boleśnie, jakby rażony cegłówką. Ale miał szczęście. Uderzony upadł na podłogę, ale mackowata kończyna, która wystrzeliła z mroku musiała cofnąć się z niczym. Schwycony za szyję Grunald nie miał takiego szczęścia, oślizgła, żylasta łapa wpiła się w jego grdykę, ścisnęła jak imadło powoli ciągnąc wojaka w stronę zaułka w pobocznej ścieżce. Neth chciała ostrzec pozostałych, zatrzymać biegnących, którzy w gorączce nawet nie zwolnili. Nie zdążyła.

Charknęła cichutko, a rozbita latarnia spadła między kamyki, kiedy łuskowate ramię zgarnęło ją za gardło i wzniosło nad ziemię, ciągnąc ku niewiadomej ciemności. Yorn obejrzał się, zaalarmowany brzękiem szkła cofnął o krok. Akurat, żeby zasłonić się przed wystrzeloną z mroku macką przestrzenią tarczy.

Korytarz drgał, walił głucho i dudnił nadchodzącą zgubą, a do bezpieczeństwa, jeśli gdzieś tam się kryło, droga była nieznana. Niektórzy jednak, w drodze tej, zaliczyć musieli przykry przystanek. I właśnie teraz, omotani wężowatymi łapskami, Grunald i Neth, charcząc i walcząc o powietrze, poznawali gościnność Buhnburga. A to dopiero były pierwsze jej nuty.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 14-01-2014 o 15:01.
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:05.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172