Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-04-2014, 12:58   #1
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Arrow [D&D] Opowieści z Królestwa Pięciu Miast. Dawno, dawno temu...




Sielskie Sioło (Słoneczne Wzgórza)
Wczesne lato, rok drugiej Orczej Wojny



- Wojna, wojna, nic tylko w kółko wojna! - zwalisty półork i rymnął kuflem w stół. - Mam już powyżej uszu ciągłego słuchania o wojnie! - zaperzył się, wbijając morderczy wzrok w śpiewającego w gospodzie “Pod Puchatym Niedźwiedziem” barda, który zadrżał i zapadł w sobie, nie wiedząc skąd dochodzi go tak zabójcze spojrzenie, i z jakiego powodu.
- No, no, Niedźwiedziu - elfia kapłanka Lathandera czule poklepała wojaka po ramieniu. - Nic na to nie poradzisz. Wygraliśmy bitwę ile - dwa miesiące temu? Nic dziwnego, że ludzie nadal się radują. Przecież sam biłeś zielonych na północnych polach aż furczało.
- Tyle że tam chowałem łeb pod przyłbicą na grzbiecie mając herb Darrow. A tu wszyscy się krzywo gapią i o mordowaniu orków wyśpiewują - ponuro oznajmił Niedźwiedź i opróżnił stojący na środku stołu dzban z przednim niziołczym piwem.
- Oj nie przesadzaj - pisnęła długowłosa niziołka, mierząc pusty dzban pełnym żalu spojrzeniem. - Przecież wszyscy w Sielskim Siole znają Drużynę Niedźwiedzia i wiedzą, że równy z ciebie chłop. A przyjezdnych możesz obić po mordach po zmroku.
- Ilia! - oburzyła się kapłanka, a niziołka zachichotała i schowała się za młodego krasnoluda, który pod kudłatą brodą nieoczekiwanie się zarumienił, wywołując pobłażliwe spojrzenie elfki. Drugi z niziołków nie zwrócił na nich uwagi, pałaszując nadziewaną jabłkami kaczkę.
- Żarty sobie stroicie, a mnie na duszy smutno - Niedźwiedź ciężko oparł się o stół. Wbrew powszechnej opinii o półorkach ten cechował się nadzwyczaj rzutkim umysłem, silną wolą i charyzmą wystarczającą, by przewodzić niesfornej drużynie awanturników.
- A on co, znowu swoje? - do stołu przepchnęła się rudowłosa niziołka, o zamaszystych ruchach i wielkim biuście, niosąc tacę zastawioną pustymi naczyniami i dzban pełen piwa.
- Tak. Jak się u ciebie stołujemy, Lidio, nie powinnaś wpuszczać na scenę bardów-przybłędów, którzy zasmucają naszego Misia - kwiknęła Ilia, przezornie przysuwając bliżej siebie wypełnione pienistym trunkiem naczynie. Właścicielka gospody wywróciła oczami i spojrzała na Yalefa, który w milczeniu sączył elfie wino.
- Jak wam źle to niech wasz bard ruszy swoje chude dupsko i sam coś opowie. Nawet po pijaku jest o niebo lepszy od tego tam - sarknęła przyjaźnie, zawinęła spódnicą i poszła.
- No, hep!, idź, bo zamarudzą nas na, ep!, śmierć! - beknął półelfi mag i wyłożył nogi obute w ubłocone sztylpy na stół, ściągając na siebie piorunujące spojrzenie kapłanki. Szybko schował nogi pod blat i wyszczerzył się przepraszająco.

Bard westchnął i bez słowa ruszył w stronę sceny. Na ten widok stali bywalcy “Puchatego Niedźwiedzia” zaczęli skandować jego imię, a dotychczasowy śpiewak umknął ze sceny jak niepyszny, ustępując miejsca lepszemu od siebie. Yalef zdjął pokrowiec z dużej cytry, którą Lidia zakupiła specjalnie do jego użytku i usiadł na krześle. W podróżach używał cytry innego typu, ale ta była idealna do występów przed licznym gronem słuchaczy. Uderzył młoteczkami w struny, by zwrócić na siebie uwagę reszty gości, po czym odezwał się melodyjnym głosem, jakby od niechcenia akompaniując sobie na instrumencie.
- Dawno, dawno temu, gdy u podnóża Grzbietu Świata nie było jeszcze Królestwa Pięciu Miast, ani Twierdzy Złamanego Topora, a jedynie kilka wsi i miasteczek…
- To będzie o wojnie z Urgulem? - wyrwało się jakiemuś dziecku, które zaraz dostało mocnego kuksańca od ojca.
- Nie - uśmiechnął się łagodnie bard. - To nie będzie opowieść ani o wojnie, ani o Urgulu. Rzecz działa się nieco wcześniej, w czasach gdy bogowie chodzili po ziemi. A więc, dawno, dawno temu, u podnóża Grzbietu Świata...

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 04-05-2014 o 23:15.
Sayane jest offline  
Stary 02-05-2014, 09:36   #2
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Prolog

Przebudzenie Królów Gór

1 Tarsakh (Śródzimie), 1358 DR, Roku Cieni



Nad Grzbietem Świata szybko zapadał zmierzch. Te zwierzęta, które jeszcze nie ukryły się w swoich leżach pośpiesznie do nich zdążały. Nic dziwnego; płonącą nad horyzontem kulę błyskawicznie zasłaniały ciężkie, burzowe chmury. Niosły jednak nie śnieżycę a deszcz. Wiosna roku 1358 zapowiadała się nadzwyczaj ciepło i łagodnie. W najniższych partiach tundry topniał już nawet śnieg! Żadne znaki, omeny ni wieszczby nie zapowiadały nadciągającej katastrofy. Ani zwierzęta, ani istoty rozumne nie spodziewały się, że w niedługim czasie niebo zawali im się na głowy. A może po prostu ich to nie obchodziło? W końcu mieli własne przyziemne problemy. Wychudzone po długiej zimie łosie musiały pracowicie wyskubać pojawiające się na skałach porosty. Niedźwiedzie i lodowe wilki - upolować łosie. A wędrowne klany barbarzyńców Reghed złowić zarówno wilki, niedźwiedzie jak i łosie, przerobić je na mięso, broń i skóry, a potem wykorzystać lub sprzedać. Najlepiej do Ybn Corbeth, gdzie naiwni południowcy płacili wygórowane ceny za coś, co nomadzi mieli na codzień.






W Ybn Corbeth, leżącym u południowego podnóża Gór, było już ciemno. Ludzie i nieludzie śpieszyli do swych domów zjeść kolację i wygrzać kości przy ciepłym kominku. Niektórzy zaś, zwłaszcza przyjezdni, kierowali swe kroki do karczmy, zwłaszcza tej najlepszej. Pewnie dlatego główna sala Złowieszczego Jelenia - największej i najbardziej znanej gospody w mieście - wypełniona była klientami niemal w całości. Większość pokoi i wspólnych komnat również była zajęta. Szybka odwilż i ciepły początek wiosny sprawiły, że karawany z Luskan i Mirabaru przybyły do miasta niemal jednocześnie, zapełniając gospody w mieście gośćmi, a stoiska na targu wszelkimi dobrami jakich brakowało w tym północnym miasteczku. Suszone i kandyzowane egzotyczne owoce, ryby, delikatne materiały, niezwykłe przyprawy, nietypowe składniki do zaklęć, biżuteria, wyroby użytkowe, nieznane tu zwierzęta i wiele, wiele innych przedmiotów przyciągały wzrok w równym, jeśli nie większym, stopniu jak sprzedający je handlarze wszelkich ras i proweniencji.

Jaller Skirata, właściciel Jelenia przyglądał się pełnej sali z zadowoleniem, niemal słysząc wypełniający się złotem, srebrem i miedzią trzos. Dwóch potężnych wykidajłów pilnowało porządku, a cztery kelnerki uwijały się między stołami podczas gdy jego córka, Attika, usługiwała gościom siedzącym w dwóch wygodnych alkierzach. Nie była z tego powodu szczęśliwa, ale interes to interes - nawet kuternogi barbarzyńca osobiście stanął dziś za barem. Teraz wprawnym okiem szacował zarówno wypłacalność, jak i - z przyzwyczajenia - zdolności bojowe klientów. Nadciągająca nawałnica z pewnością zapędzi resztę maruderów do karczmy - do ognia, wina i ciepłego jadła - toteż barbarzyńca nie przejmował się załamaniem pogody. Z nostalgią pomyślał, że jeszcze dwadzieścia lat temu taka burza sprawiłabym, iż klnąc na czym świat stoi w pośpiechu szukałby schronienia dla siebie i swojej drużyny. Ech, gdzie te czasy… No, ale niestety stracił nogę w bitwie, zanim zaś zebrał siły i pieniądze na czar Regeneracji usidliła go matka Attiki… i tak mu się jakoś zostało - i w mieście, i bez nogi. Niemniej jednak często, patrząc na przyjezdnych lub na własną córkę, czuł niemiłe szarpnięcie w wątpiach ciągnące go na szlak. Choć teraz czasy były relatywnie bezpieczne, nie to co wtedy - albo jeszcze wcześniej, gdy żył jego ojciec, kuzyn samego Angusa Skiraty! Wtedy to się działo! I miasto wyglądało inaczej - kilkadziesiąt drewnianych domów, kilkaset dusz rozpaczliwie broniących swych włości przed kolejnymi wrogami. Dopiero pakt pomiędzy rasami sprawił, że nastał względny spokój.




Jaller przepchnął się przez tłum gości i przez otwarte drzwi spojrzał na główny plac miasta. Na samym jego środku stał wielki posąg trzech Ojców Założycieli: Angusa Skiraty, Johana Amusa i krasnoluda Vhalina Thunderstone’a, którego figura co prawda była niższa od ludzkich posągów o głowę, ale mikry wzrost artysta zrekompensował jej odwzorowując w każdym detalu misternie rzeźbioną zbroję i runiczny rodowy topór. Skirata znów poczuł dumę, że jest częścią rodu, który napisał historię Ybn Corbeth.

Naraz huknął piorun; ani chybi w pola pod miastem, bo błysk niemal oślepił patrzącego w mrok mężczyznę, a huk grzmotu, który nastąpił zaraz po nim sprawił, że nawet w gospodzie umilkły rozmowy. Miejskie kundle rozszczekały się unisono, lecz gdy kolejny piorun uderzył jeszcze bliżej podkuliły ogony i umknęły w ciemne zaułki, rozpaczliwie wciskając się do piwnic przez okna na węgiel.



Barbarzyńca wzdrygnął się i już miał zawrócić do wnętrza, gdy jego uwagę przykuł jakiś ruch. Nie był to żaden mieszkaniec śpieszący do domu by zdążyć przed deszczem, który wielkimi kroplami padał już na zakurzony bruk. Coś było nie tak; czuł to, mimo że szósty zmysł miał już nieco zardzewiały. Wytrzeszczył oczy w mrok i wtedy usłyszał wrzask. Jakiś mężczyzna, chyba kaletniczy czeladnik, wrzeszczał jak opętany wskazując palcem na posąg Ojców Założycieli. Cofając się poślizgnął się i klapnął tyłkiem w kałużę, ale nie zwrócił na to uwagi. Ściągnął za to na siebie zainteresowanie kilku innych osób, które - nie zważając na deszcz - zbliżyły się do pomnika… po czym część uciekła, a część została krzycząc coś o kapłanie i ściągając kolejnych widzów. Ludzie zaczęli wyglądać z drzwi i okien pobliskich domów. Jaller nie wiedział co się dzieje, ale bezczynne czekanie nie leżało w jego naturze. Wyrwał jednemu z wykidajłów solidną dębową pałkę i ruszył pod posąg, choć po kilku krokach był już przemoczony do suchej nitki. Jednak gdy spojrzał na rzeźbę w ogóle zapomniał o takiej drobnostce jak szalejąca nad miastem nawałnica.

Nad kamiennym cokołem unosił się duch.




Blady i niewyraźny w mdłym świetle kilku ulicznych lamp, niemniej jednak był. Raz po raz otwierał i zamykał usta, lecz jeśli coś mówił to jego słowa zagłuszał deszcz i wiatr. Po kilku bezowocnych próbach porozumienia się jego twarz wykrzywił grymas wściekłości. Uniósł ręce, jak gdyby wygrażając niebu… a może chcąc kogoś zaatakować?

Na szczęście w tym momencie na placu pojawił się wezwany przez kogoś kapłan Myrkula, spiesząc się na tyle, na ile pozwalała mu długa szata. Grimaldus dotarł pod posąg i wyciągnął przed siebie wisior z symbolem swojego boga.
- O Johanie Amusie, czego szukasz swym mieście po śmierci? - krzyknął; jego głos odbił się echem po placu mimo wiatru i burzy. Medalion rozbłysnął bladym światłem, a sylwetka ducha stałą się nieco bardziej wyraźna. Rzeczywiście, gdy Jaller przyjrzał się lepiej, rysy twarzy zjawy były nieco podobne do tych z pomnika.
- …żcie się… - wychrypiało widmo. Grimaldus poruszył wargami w cichej modlitwie i głos Amusa stał się silniejszy.
- Strzeżcie się nadejścia Czarnego Dnia i przebudzenia Królów Gór! - tym razem pusty głos ducha jednego z sygnatariuszy paktu zapewniającego bezpieczeństwo Ybn słychać było nawet w okolicznych kamienicach. - Strzeżcie się bezcielesnej śpiewaczki! Strzeżcie się!
- Johanie… - kapłan Myrkula najwyraźniej chciał dopytać o szczegóły, lecz zadowolona z udanej komunikacji zjawa zaczęła blaknąć i, wraz z uderzeniem kolejnej błyskawicy, rozmyła się w nicość. Słychać było już tylko szum deszczu i przerażone szemranie zebranych na placu ludzi. Jaller zadrżał i ruszył w stronę swojej gospody. Musiał się napić.





Kolejnego dnia o poranku róg miejskiego herolda zebrał na placu większość mieszkańców miasta. U podnóża posągu, na naprędce zbitym podwyższeniu stał burmistrz Ybn Mitchell Tyres, młody sir Hornulf Hightower i kapłan Kelemvora. Burmistrz co i rusz nerwowo zerkał na granitowe rzeźby, wyłamując sobie palce. Był człowiekiem twardo stojącym na ziemi; mógł godzinami negocjować trasy przejścia czy pakty handlowe z twardogłowymi olbrzymami, czy zasady wycinki drzew z nieustępliwymi elfami, ale duchy i wróżby były ponad jego siły. Gdy w końcu zebrało się dość ludzi przemówił z wyraźną ulgą.
- Zacni mieszkańcy Ybn Corbeth! Jak zapewne wszyscy już wiecie duch naszego ojca założyciela pojawił się wczoraj niosąc nam ostrzeżenie - zaczął podniośle. - Według kapłanów i magów… to znaczy naszej szanownej magini, wróżba Johana Amusa spełni się dziś w południe, w czasie zaćmienia słońca… - przerwał mu narastający szmer głosów. Zaćmienia były powszechnie uważane za zły omen i choć zwykle kapłani ostrzegali przed nimi gawiedź, nie stawały się przez to mniej straszne.
- Cisza! - huknął młody paladyn. Choć starał się utrzymać obojętny wyraz twarzy widać było, że jest zachwycony tym, iż na tym zadupiu dzieje się coś ciekawszego niż tępienie zielonoskórych, i że ma szansę się wykazać. - Wszyscy mieszkańcy mają dla ochrony zebrać się w świątyni, a straż miejska i najemnicy w budynku straży. Będziemy walczyć z… - zawiesił głos dla większego efektu - nieumarłymi!!
Szmer zamienił się w przerażony gwar. Grimaldus surowo spojrzał na młodzieńca.
-
Opanuj się, Hornulfie. Siejesz panikę. - Uniósł ręce i zebrani - czy to pod wpływem jego autorytetu, czy też magii - nieco się uspokoili.
- Dzieci. Nie lękajcie się. Choć “królami gór” barbarzyńcy z dawien dawna nazywali duchy swych przodków, nie macie się czego obawiać. Każdy, kto schroni się w świątyni Helma zostanie objęty boską ochroną, a moc nieumarłych go nie sięgnie. Jednak zmartwychwstańcy - biedne, zagubione dusze przemocą wyrwane z otchłani śmierci - mogą skrzywdzić zarówno was, jak i bydło, trzodę a nawet - ogarnięci bezmyślnym szałem - porwać się na wasze mienie. Dlatego też paladyni, żołnierze oraz straż miejska zostaną powołani, by z kapłańską pomocą stawić im czoła - przerwał dla nabrania powietrza. - Miasto zapłaci również najemnikom, którzy zechcą przyłączyć się do obrony. Może to być, oczywiście, zbędne, i mamy nadzieję, że będzie, lecz nie warto lekceważyć przestróg naszych przodków! Bądźcie błogosławione, moje dzieci, idźcie i przygotujcie się na nadejście zaćmienia.

Kapłan jeszcze raz uniósł ręce, a na zebranych spłynął osobliwy spokój. Mieszczanie rozeszli się, rozmawiając cicho, a Grimaldus wraz z Hornulfem udali się do strażnicy. Burmistrz otarł zaś pot z czoła i z pośpiechem nielicującym z godnością sprawowanego przez niego urzędu podążył do domu. Miał zamiar upewnić się, że jego rodzina stawi się w świątyni Helma na długo przed tym, jak słońce stanie w zenicie.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 15:56.
Sayane jest offline  
Stary 19-05-2014, 23:48   #3
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
- Ale pierońska burza była w nocy, Carie słyszałaś? – niziołek mruknął przez ramię do żony ściągając szlafmycę i wkładając białą koszulę. Przeciągnął się aż coś pstryknęło mu w karku, ziewnął rozdzierająco i podrapał się po bujnej czuprynie. Spojrzał na łóżko i uśmiechnął się lekko. Carie zagrzebała się w ciepłej pościeli po sam nos i nie zamierzała chyba jeszcze mierzyć się z kolejnym porankiem, mruknęła tylko coś pod nosem i odwróciła się na drugi bok. Burro kiwnął głową, no tak, przecież ona boi się burz. Od zawsze jak pamiętał, drżała na pierwsze oznaki gwałtownych zmian pogody. Pewnie pół nocy nie przespała kiedy on chrapał w najlepsze, to niech sobie pośpi jeszcze. No ale burze burzami, ale obejścia i gospody dobre duszki za niego nie doglądną. Zapiął klamrę pasa podciągnął zamaszyście portki i na paluszkach wyszedł z sypialni, zamykając drzwi.
Zszedł do kuchni, rozdmuchał węgle pod paleniskiem, rozbił tuzin jajek na patelni, podsmażył kostki boczku i cebulkę. Zaglądnął do głównej sali, ale gości jeszcze nie było, tylko Inga zamiatała podłogę. Siadał właśnie śniadać, kiedy drzwi rozwarły się z hukiem i do środka wpadł Gucio. Burro przełknął kęs pytlowego chleba i zerknął na syna. Zdyszany jakby go demony z piekieł goniły, pochylił się oparł ręce na kolanach i usiłował złapać dech w piersi. Wyprostował się, próbował coś wysapać:
- Ociec... tam... – Burro przekrzywił głowę, wstrzymał łyżkę z porcją jajecznicy w połowie drogi do ust, no ale August jeszcze nie mógł wydobyć z siebie kolejnych słów. Dodatkiem wpadła na niego babka Rozalia, jak zwykle na nogach od bladego świtu. „Ech, nie do zdarcia to babsko” pomyślał kucharz, widząc jak sunie ze ścierą w rękach do Gucia.
- A żesz ty łobuzie jeden! – zamamlała bez żadnych wstępów skrzekliwie, zamierzając się na synka rzeczoną ścierą. – Toć ja pół ranka podłogę myłam, żebyś mi ją teraz błockiem zaniósł?! Czekaj kochanieńki dam ci ja bobu że do Traw mnie popamiętasz...
Burro otworzył usta, mając zamiar powiedzieć że z przeproszeniem szanownej teściowej, to Inga podłogę pucuje, ale uznał że nie warto. Dobry strateg wie kiedy nie należy stawać do bitwy, by w kolejnych móc wygrać. Ziewnął więc znowu i słuchał przez dłuższą chwilę strofowania pierworodnego. Chłopak sapał, czerwieniał, wtrącał „ale..”, „ja nie...”, „babciu...” ale za nic w świecie nie mógł dojść do słowa. Nic dziwnego, starej Rozalii Hollowcreek sam diaboł by nie przegadał. W końcu Guciu nabrał metr powietrza w płuca i ryknął.:
- DUCH!! Wczoraj wieczorem, koło pomnika! Rudy Siemion przysięga, że sam go widział tak jak ja ojca teraz widzę! – udało mu się wreszcie wyminąć starą jędze i podskoczył do Burrowego stolika.
- Jaki duch? – zdziwił się niziołek. Tego przecież w Ybn Corbeth nie bywało. Nagle przyszło olśnienie, zmarszczył brwi. – Chodź no tu synek i chuchnij! Wyście czasem z tym łajdakiem Siemionem naleweczki nie popróbowali od rana?
- No co ty ociec, przecież dziś mielim dach po zimie przeglądnąć i ponaprawiać. To jak, naleweczki... – żachnął się Gucio, odzyskując powoli zdrowsze kolorki i przestając sapać jak kowalski miech. – Mówią że w te największą burze przyszedł, wtedy co pierony waliły jak w kuźni. Nie śmiejcie się ociec, ale gadają że to sam Johan Amus...
Burro nie zdzierżył i parsknął jednak śmiechem
- Oj synek, synek. Jak ty chcesz poważnym kupcem zostać i starego ojca uradować, jak ty takie bzdury gadasz, co? Gorzej jak baby przy tarze. Może co, jeszcze i reszta Założycieli się pojawiła i zażądała piwa?
- No niby nie... – stropił się młodzieniec pod pogardliwym spojrzeniem. – No ale tak mówią. Że wierszem gadał, wieszczył, zagadki jakieś prawił. Coś o... eee... Królach Gór, śpiewaczkach...
Burro znowu zarechotał.
- Eee... no i że Jaller Skirata z nim gadał, a potem Pan Grimaldus onego odpędził. Znaczy ducha.
Niziołek znowu zmarszczył brew.
- Grimaldus tam był? Synek ty tego nie zmyślasz, co? Szutków ze starego ojca sobie nie robisz? – spojrzał groźnie, bo cała historia nagle zaczęła mu się niezbyt podobać.
- No co ty, ojciec. – obruszył się Gucio. – Siemion może i jest łajza i pijak, ale nie łgał, ja się na ludziach znam. A to nie tylko on a pół miasta gada. Że coś się szykuje, że przez to znikające słońce nieszczęście jakieś będzie. Że... eee... omen, gadają.
Jak na zawołanie, od strony rynku zagrały rogi. Ale tak głośno, jakby na trwogę, że wróg pod miasto podchodzi. Burro ledwo co w ręce łyżkę utrzymał.
- O widzisz ociec? – Gucio już stał w oknie i tylko kuper było mu widać – Wszyscy na plac idą! Mularczyki z budowy, stara Robertowa. O, nawet krawcowa z dzieciskami.
Kucharz zerknął na izbę, ale teściowej nigdzie nie widział. Pewnie do kuchni jędza poszła. Pociągnął nosem, robiąc poważną minę, odłożył sztućce i wziął pajdę chleba na drogę.
- No to chodźmy i my.

***

Długo siedzieli potem w grobowej ciszy przy stole, kiedy już wrócili i zwołali całą rodzinkę na naradę. Carie tuliła Milly, Gucio gorączkowo zastanawiał się co robić. W końcu dopił naleweczki, którą się raczył by poratować skołowane nerwy i powiedział.
- No dobrze. Co będzie, to będzie. Guciu, idź budzić Grega, tylko piwa mu od razu zanieś, bo wczoraj długo walczył z tym ochroniarzem z karawany zanim go pod stół spił. Bez piwa prześpi te całe cholerne zaćmienie... – Niziołek wstał od stołu i podszedł do Carie. – Przygotuj trochę zapasów i zabierz Milly i resztę do świątyni. Tam będziecie bezpieczne.
- A ty? – spojrzała z niepokojem.
- My tu z Gregiem gospodę zaopatrzymy. Martwiaki martwiakami, ale nie chcę by nas tu kto nieproszony odwiedził. Łobuzów co szukają zarobku nie brakuje. Trzeba przypilnować by nie rozkradli „Werbeny”. – Uśmiechnął się wymuszenie, ale widział że jej nie oszukał. – No tak trzeba. Przypilnujemy tu z Gregiem interesu. Będzie tak jak mówił Grimaldus, zobaczysz.
Poszeptał jej jeszcze coś do ucha, przytulił.



Po chwili do wspólnej izby zszedł skacowany były strażnik i przyjaciel Burra. Już ze spienioną stągiewką w ręku, więc nawet nie klął jak szewc. Chcąc nie chcąc niziołek powtórzył mu wszystko co wcześniej sam usłyszał na placu. Greg zaś wyszedł bez słowa schodkami na górę i wrócił po chwili już z przewieszonym mieczem przez plecy i zapinając troki tarczy na przedramieniu.
- Hola, a ty gdzie? – zdenerwował się kucharz. – Już ci do bitki pilno? Przecież do południa daleko...
Zmienił ton na co tu dużo oszukiwać, błagalny.
- Pomóż mi, proszę cię przyjacielu. Sam nie wydolę. Okna trzeba zabić, okiennice założyć, drzwi zatarasować. Piwniczkę też. To robota w sam raz na dwóch. Uwiniemy się szybko a potem pójdziemy do ratusza...
Greg spojrzał uważnie na kucharza.
- Z najemnikami i Strażą chcesz iść? Walczyć w obronie miasta? – powiedział basem z twardym góralskim akcentem.
- A co ja sroce spod ogona wypadłem, czy jak? Żeby z babami się chować po kątach? – Usilnie udawane wzburzenie dawkował, tak by krzątająca się Carie go nie usłyszała. No i hardy efekt psuły trochę trzęsące się kolana i dzwoniące zęby. Dokończył cicho i jednak zawzięcie po chwili – No pójdę z tobą i resztą.

Następne godziny minęły na gorączkowej pracy. Burro wyprawił żonę z córką do świątyni, spacyfikował bojowe zapędy Gucia, który chciał iść z nim i Gregiem. Długo młokosowi tłumaczył, że musi zastąpić go jako mężczyzna przy boku Butterburówien wszystkich pokoleń i pilnować ich jak oka w głowie. Potem przygotowali gospodę jak na oblężenie taranów i katapult, zaś kucharz cały czas wypytywał exstrażnika czego właściwie można się po nieumarłych spodziewać. A ten z wrednym uśmieszkiem straszył go tak, że w ustach zasychało... Ale naleweczek więcej nie próbowali...
Wreszcie Burro wygrzebał z kufra swoją procę i kamienie, sakiewkę ze sztuczkami i sztylet, pozatykał wszystko za pas. Ubrał swój beret z ptasim piórkiem i po chwili namysłu wrócił się do sieni i zabrał sporą pałę. Po drugiej chwili namysłu i pod spojrzeniem Grega odniósł ją na miejsce. No fakt faktem, ledwo ją potrafił unieść. A potem poszli pod ratusz.
 
Harard jest offline  
Stary 20-05-2014, 21:11   #4
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację


Na tyłach Złowieszczego Jelenia była łaźnia. Nic skomplikowanego, ot kilka balii z grzaną wodą, przedzielonych lnianymi kotarami, mydło i czyste ręczniki. Prosta przyjemność po podróży kusiła niejednego, dlatego zapewniała przyzwoity dochód oberżyście.

Dziś w łaźni aż huczało od plotek. Wydarzenia tej nocy nie przeszły bez echa wśród przyjezdnych, którzy prześcigali się w ich interpretacji. Reakcje były różne - od skrajnego przerażenia, po radosne lekceważenie "barbarzyńskich przesądów". Tym niemniej niemal każdy chciał schronić się w bezpiecznym azylu świątyni. Niemal każdy.


W narożnej balii wypełnionej parującą, gorącą wodą siedział ponury, mocno zbudowany mężczyzna. Tu, na północy zimno potrafiło mu dokuczyć, więc ignorował marszczącą się niczym winogrono na słońcu skórę i chłonął ciepło. Starał się zapamiętać jak najwięcej z tej drobnej przyjemności. Zapach mydlin, dotyk dłoni łaziebnej, która wyszorowała mu plecy, szorstkość czystego ręcznika. W przeciwieństwie do innych, on się nie spieszył. Zamknął oczy. Gdy otworzył, została już tylko cycata łaziebna, nerwowo tupiąca w klepisko.
- Możesz iść z innymi, Girdo. Poradzę sobie z wyjściem.
- Dziękuję, to ja już biegnę - odrzekła jeszcze zza kotary rzekła - Zara przyjdą zabić wejścia deskami.

Oczywiście, w końcu to dorobek ich życia. Sam pochodził z rodziny kupców, wiedział że o majątek trzeba dbać. Wstał pozwalając obciec wodzie z pokrytego bliznami i tatuażami ciała. Młodość spędzona w klasztorze mnichów-wojowników wyrzeźbiła je na podobieństwo nagiego posągu herosa, zaś on sam oszpecił je służąc Wojnie i odnosząc wielokrotnie rany. Wykręcił wodę z kitki, jedynego owłosienia na głowie, symbolu odrzucenia dziedzictwa rodziny. Srebrny pierścień spinający włosy oznaczał jednak, że nie wyrzekł się więzów krwi.
Wyszorował ciało do sucha świeżym ręcznikiem, i powoli ubrał obszerne hajdawery w kolorze piaskowca i wciągnął wysokie buty z zawiniętymi noskami, zupełnie ignorując karczmarza i parobków w pośpiechu zabijających deskami okna. Umięśniony tors mężczyzna nosił odkryty, by widoczne były tatuaże oznaczające jego rangę w poznaniu stylu Trzech Smoków.
Gdy kierował się ku wyjściu, oberżysta zatrzymał go.
- Idziesz walczyć. Doczekałeś się - to było stwierdzenie nie pytanie.
Shando Wishmaker , najemny czarodziej wojenny na pierwszej wyprawie, tylko spojrzał na karczmarza i bez słowa oraz bez pośpiechu wyszedł.


To nie będzie bitwa, pomyślał, to będzie bijatyka.
Zbyt mało czasu by zaplanować solidną obronę, zapowiada się na zwyczajną próbę sił. Kto kogo zwycięży. Ale zapewne tu, na północy tak walczą, barbarzyńskie plemiona okładają się bez ładu i składu.

Milcząc przewracał strony swojej księgi czarów po raz setny chyba przypominając sobie zaklęcia. Oczywiście były już tam, w głowie, wryte w pamięć arkanicznym wzorcem, nie do zapomnienia, póki ich nie wypowie... ale czytanie formuł pozwalało mu oczyścić umysł, by był gotowy do walki. Emocje są zbędne. Musi zostać dyscyplina, logika i instynkt, co nie jest łatwe, jeżeli płynie w tobie gorąca krew ognistych ifirytów, rozrzedzona pokoleniami przodków, ale jednak. Schował księgę do torby. Nigdy nie rozważał zostawienia jej w bezpiecznym miejscu. Gdzie on, tam i ona.


Pozostała rutyna. Po kolei sprawdził ostrość każdego z bełtów do kuszy. Równiótko, niczym pałacowa gwardia leżały w trójrzędowym pokrowcu do pasa. Szerokolistne, zadające poważne rany. Kute szpikulce ze stali do przebijania pancerzy.
I te nieliczne specjalne - z zadziorami wyrywającymi trzewia, te tnące, o grocie jak półksiężyc, czy zakończone tępą kulą, do kruszenia i ogłuszania. Sprawdził czy mechanizm ciężkiej kuszy chodzi dobrze, naoliwił mimo wszystko spust. Naciągnął cięciwę, podniósł ciężką, stalową kuszę z łatwością jak dziecko dźwiga zabawkę i strzelił na sucho. Idealnie.

Zapiął pas z doczepionymi kieszonkami i torbami oraz zatknął za niego kindżał w zdobionej pochwie - prezent od starszych braci. Następnie naciągnął rękawice z miękkiej, czarnej skóry o wzmocnionym wierzchu i srebrnych ćwiekach na kłykciach i poruszył palcami sprawdzając czy może wykonać wszystkie wymagane przez zaklęcia gesty.
Nie będzie bardziej gotowy.


Gdy wyszedł z karczmy z narzuconą na plecy ciepłą szubą, zabito deskami wejście. Powoli ruszył pod ratusz, gdzie gromadzili się ochotnicy i najemnicy by walczyć z nieumarłymi, mającymi nawiedzić miasto. To dobry dzień na śmierć... pomyślał Shando i uśmiechnął się w duchu do nadchodzącego przeznaczenia ...i zapewne dlatego nie nadejdzie.

 
__________________
Bez podpisu.

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 25-05-2014 o 03:05. Powód: Upiekszanie do bólu
TomaszJ jest offline  
Stary 20-05-2014, 23:47   #5
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Soundtrack

[media]http://fc00.deviantart.net/fs71/f/2010/031/8/e/Dawning_by_leventep.jpg[/media]

Rozlewiska pod Ybn Corbeth, bardzo wczesny ranek dnia zaćmienia

Wszystko wokół intensywnie starało się zaliczyć. Albo zeżreć się wzajemnie, co w sumie na jedno wychodziło. Ptaki zdzierały sobie dzioby, piejąc miłosne pieśni w desperackiej próbie zwrócenia na siebie uwagi samiczek, owady wirowały w oszalałych chmarach, zbijając się w pełne gorączkowych godów kupy, to znów rozdzielając w bezkształtną masę. Na wilgotnych pniach i zanurzonych w wodzie roślinach siedziały rozparte bezczelnie tłuste żabska, nadymając gardziele, z których płynął nieustanny, buczący rechot.

Słowem, ledwo stopniały pierwsze śniegi i słońce podniosło się zza rannych mgieł, a wiosenne szaleństwo zaczęło się na dobre. Nawet Wredota poczuła zew natury i polatywała nad chatką bagiennej wiedźmy z pełnym melancholii krakaniem. Niestety, ku jej żalowi, żaden z okolicznych kruków nie miał dość odwagi, żeby zalecać się do wyjątkowo wielkiej i wyjątkowo wrednej samicy, więc tęskne "kra kra" pozostawało bez odpowiedzi.

"Tylko patrzeć, jak zaczną młodzi przyłazić po ziółka na to, żeby brzuchy nie puchły..." taka to myśl leniwie krążyła po kudłatej głowie druidki, kiedy naga, tak jak ją Matka Natura stworzyła, siedziała przed chatą i energicznymi ruchami noża skrobała rybę. Jej oliwkowa skóra lśniła jeszcze od niedawnej kąpieli i pogoni za meandrującą w bystrej wodzie zdobyczą. Zwykle starała się nie odbierać życia, kiedy nie musiała, ale na Północy przednówek był ciężki i skromną dietę z leśnych owoców i suszonych grzybów trzeba było uzupełnić o trochę mięsa. Nie mówiąc o tym, że rozgrzewka - o ile można było tak nazwać pluskanie się w lodowatej wodzie, która niosła jeszcze płaty śniegu z dalszych części gór - była bardziej niż konieczna przed czekającymi ją dziś wydarzeniami.

Niemal odruchowo chwyciła kolejną rybę i sprawnym ruchem wypruła jej flaki. Grzebiąc palcami w chłodnym, sprężystym ciałku, wróciła na chwilę pamięcią do kilku poprzednich dni...


Ybn Corbeth, karczma "Złowieszczy Jeleń", jakiś czas wcześniej

Siedzący w rogu srebrnowłosy elfi grajek pod morderczym spojrzeniem Kostrzewy w końcu przestał rzępolić suche smęty na fujarce i wyniósł się jak niepyszny, mamrocząc coś pod nosem. Normalnie druidce nie przeszkadzał nikt z bywających w przybytku Skiraty indywiduów, ale od kilku dni nastrój miała wprost fatalny i drażniło ją dosłownie wszystko.

Ofiarami jej podrażnionego charakteru padła już Wredota, której wiedźma wyskubała kilka piór z ogona za podkradanie owoców z talerza, błąkający się po bagnach chłopaczek, który solidnie oberwał w grzbiet kijem za mącenie wody i straszenie kaczek oraz kilka bogom ducha winnych dzików, które nieopatrznie zrobiły sobie buchtowisko zbyt blisko druidzkiej chatki. Sądząc po pełnych przerażenia kwikach, jakie wydawały długo po tym, jak Kostrzewa je nastraszyła, nie szczędząc niecenzuralnych wyrazów, zastrachane świniaki zatrzymały się pewnie dopiero w Darrow. Znów ludzie będą mleć jęzorami i rozsiewać ploty o straszliwej czarownicy z bagien, co to pożera małe dzieci, a nocami porasta futrem i wyje do księżyca... albo robi inne nieprzyzwoitości. Prawdę mówiąc, półorczyca zwykle miała to głęboko w poważaniu, ale wiedza o tym, jaką ma w miasteczku opinię, tym razem dziwnie kwasiła jej humor.

Nawet piwo jej nie smakowało, ale tą akurat niedogodność znosiła w milczeniu, nie chcąc wdawać się w utarczki z karczmarzem, z którym - mimo wszystko - łączyła ją klanowa wspólnota i wzajemny szacunek.

Najgorsze jednak było jednak to, że ów wredny nastrój nie miał jakiegoś jasnego źródła. Jak dzikie zwierzątko, druidka przeczuwała podskórnie, że "coś" się zdarzy i odczuwała te nadchodzące wydarzenie całą sobą, podobnie jak otaczająca ją natura. Jednak przeczucie, mimo że dość silne by powodować migreny i zaniepokojenie, nie było ani jasno określone, ani wyraźne. Pozostawało więc czekanie z tym "mistycznym kacem", aż intuicja sama ubierze się w fakty...

...co szczęśliwie nastąpiło tego samego wieczora. Kostrzewa głęboko wzgardziła szukająca sensacji ciżbą i prychnęła z pogardą na podekscytowanych ludzi, którzy powtarzali sobie z ust do ust historię spotkania z duchem, dorabiając w miarę upływu czasu i alkoholu coraz to nowe, bajeczne szczegóły. Od Jallera - kiedy już się uspokoił i jął mówić składnie - dowiedziała się szczegółów i wersji pozbawionej smoków oraz innych dziwów, które sobie roił ciemny miejski ludek.

Lecz mimo zachowania pozorów spokoju i opanowania, druidka aż cała drżała w środku. Jej podświadome przeczucie w końcu się wyjaśniło - to dobrze. Z drugiej strony tego typu koniunkcje, przepowiednie i magiczne zrządzenia losu dla kogoś, kto znał świat od bardziej duchowej strony, były czymś dużo poważniejszym niż pojmowali to mieszkańcy miasta. W tego typu zdarzenia były zaplątane zwykle potężne magiczne siły, a wiejące razem z nimi wichry mocy były kapryśne i nieprzewidywalne. Nawet najtężsi wróżowie nie potrafili przewidzieć, jak będą biegły takie wydarzenia, a co dopiero mówić o panowaniu nad nimi...? Delikatna równowaga, jaką starali utrzymać się w okolicy słudzy Lasu, była konstrukcją wyjątkowo kruchą, budowaną długi czas olbrzymim wysiłkiem - i nie bez ofiar.

Co stanie się z tą harmonią, kiedy zacznie spełniać się ponure proroctwo o obudzeniu się nieumarłych...?


Soundtrack

[media]http://fc02.deviantart.net/fs70/f/2010/332/0/f/eclipse_by_alecyl-d33sdjw.jpg[/media]

Ybn Corbeth, ranek dnia zaćmienia

Ostrzeżenie nie przyszło. Nie żeby Kostrzewa specjalnie na nie liczyła, ale wszak - formalnie - należała do druidycznego kręgu Lasu Północnego i choćby z tego powodu powinna zostać poinformowana o tym, że może spodziewać się kłopotów. Szpiczastouche liściojady zlekceważyły ją jednak zupełnie i nie pofatygowały się nawet z wysłaniem małej myszki. Gdyby nie wczorajszy kufelek piwa pod "Jeleniem", bardzo możliwe, że druidka, nieświadoma tego, co ma się wydarzyć podczas zaćmienia, stanęłaby oko w oko z wynurzająca się z bagniska bandą truposzczaków, zupełnie zaskoczona.

Skądinąd Kostrzewa wcale nie miała jakoś specjalnie za złe elfom, że nie kłopotały swoich złotych główek jej orczą osobą - jej stosunki z kręgiem (i innymi długouchymi mieszkańcami lasu) były - delikatnie mówiąc - napięte i choć po części wynikały z rasowych uprzedzeń, nie sposób było odmówić i samej druidce zasługi w popsuciu i tak niełatwych kontaktów z konfraterią. Cóż. Nie wszyscy drudzi mieli takie same poglądy na "kwestię miejską" i nie wszyscy pojmowali pojęcie harmonii i równowagi w ten sam sposób, co bagienna wiedźma, żyjąca nieco bliżej cywilizacji. A że Kostrzewa zwykła wyrażać swoje zdanie w sposób dobitny i bez zbędnych ozdobników czy łagodzenia pewnych kwestii... to grono jej zwolenników nie było zbyt wielkie. No, właściwie nie było go wcale.

Tak więc pozostał jej jeden sensowny kierunek - miasto. Na dobre czy na złe, to miało się dopiero okazać, pewne jednak było, że wobec nieznanej skali zagrożenia pozostawanie samej na bagnach, bez żadnej magicznej - czy innej - ochrony nie mogło być dobrym posunięciem. Zresztą, duch Amusa objawił się w środku miasteczka i druidka przeczuwała, że jego przepowiednia ściśle związana jest z tym konkretnym miejscem. A kiedy splatają się dziwne nici Losu, warto być obok, by ujrzeć to na własne oczy...

Zapakowawszy więc zapasy i skromny dobytek w plecak (prócz spróchniałych desek i wieloletnich przetworów w chatce właściwie nie pozostało nic, co mogli by zniszczyć nieumarli), Kostrzewa niechętnie skierowała swe kroki w kierunku Ybn. Choć na każdym zakręcie wypatrywała powstających z ziemi szkieletów, podróż upłynęła jej zaskakująco spokojnie...

Do czasu dotarcia do miasta, rzecz jasna, które przypominało rozkopane przez łakomą sójkę mrowisko. Ludzie jak poparzeni latali w tą i z powrotem, czy to ratując dobytek, czy próbując ratować siebie, czy po prostu biegając bez ładu i składu, siejąc panikę i harmider. Nawet postawionym w stan najwyższej gotowości świętym puszkom i straży miejskiej nie udawało się opanować rozgardiaszu.

Miało to rzecz jasna, swoje dobre strony - nikt nie zwrócił większej uwagi w tym chaosie na truchtającą sobie niespiesznie zakapturzona postać druidki. Kilka razy została potrącona (oddała kijem), ktoś nawet ją pokazał palcem w zdumieniu otwierając buzię, ale generalnie udało się jej uniknąć niewygodnego wścibstwa i robienia - jak zwykle to bywało - za lokalne dziwo. Widać ludzie w obliczu zbliżającego się zagrożenia mieli ważniejsze rzeczy na głowie.

Nie niepokojona przez nikogo, Kostrzewa przysiadła sobie przy miejskiej studni, na drodze, która - jak pamiętała - była najkrótszą drogą z karczmy "Pod Złowieszczym Jeleniem" na mury. Nie czekała długo. Zgodnie z jej przewidywaniami, na bruku zastukało drewno, a potem pojawił się i Jaller Skirata we własnej kulawej osobie, z dawną werwą prący przeciw prądowi ludzkiej masy w kierunku murów. Karczmarz - barbarzyńca zdecydowanie odmłodniał mając przed sobą perspektywę porządnej walki, a dzierżony w jego sękatych łapach oręż wzbudzał należyty respekt. Druidka spodziewała się, że nieodrodny syn Kamiennych Żmij nie będzie siedział na tyłku, kiedy jego miastu grozi niebezpieczeństwo; zdecydowania i odwagi mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzik.

Kobieta wstała więc z miejsca, dołączając do rosnącej grupy ludzi, którzy zebrali się wokół weterana, by wspomóc obronę miasteczka.

- Taki stary, a taki głupi. Na śmierć się pcha, zamiast wnuki niańczyć - zaśmiała się chrapliwie, zdejmując kaptur i odsłaniając wyszczerzone w uśmiechu kły. Tłumek ochotników cofnął się nieco i zaszemrał, ale na skinienie głowy karczmarza uspokoił się i ruszył dalej, ku fortyfikacjom.

A Kostrzewa razem z nim.

 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 21-05-2014 o 15:29.
Autumm jest offline  
Stary 21-05-2014, 02:28   #6
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Tu nisko zaczynała się wiosna, wysoko, skąd przyszedł wcale nie tak dawno temu, mrozy puszczały nieco wolniej, ale też dawało się odczuć zmianę. Głównie dlatego wybrał ten moment na opuszczenie plemienia. Wszystko budziło się do życia i nawet pożywienie łatwiej było zdobyć. Sumienie miał przynajmniej częściowo czyste, kiedy się żegnał i słyszał za sobą pieśń odchodzących. Smutna i niezbyt długa biorąc pod uwagę że Var był na tym świecie krócej niż ćwierć wieku. Nie obejmowała oczywiście tego, czego dokonał po odejściu, ani pomszczenia brata, ani pokonania niedźwiedzia, z którego przetrzebionych zębów nosił teraz naszyjnik. Nie miało to jednak znaczenia, teraz był tu, a nie wśród swoich i trzeba było zacząć nowe życie, znaleźć nowych członków drużyny i rozpocząć nową rundę w odwiecznej zabawie, przeżyć do następnego roku.


Wiatr starał się łopotać jego ciężkim płaszczem, ale nie miał aż takiej siły, więc po chwili zostawił go w spokoju, w czasie gdy Grzmot spokojnie obserwował z niewielkiej odległości Ybn Corbeth. Przynajmniej taką nazwę słyszał od pewnej druidki, która przebywała kiedyś w jego wiosce a teraz ponoć rezydowała w okolicy. Dla oczu goliata było co najmniej dziwne, osadzone w jednym miejscu drewniane budowle uzależniały mieszkańców od okolicy. Gdyby zjawił się jakiś potężny potwór, lub zabrakło wody czy zwierzyny, byli w ogromnych tarapatach. Zapewne to czyniło z nich takie dziwne istoty. Wzruszył ramionami, strzepując z siebie nieco nieco śniegu i ruszył przed siebie. Uśmiechnął się, czekało go nowe, ogromne wyzwanie.


Próba znalezienia sobie miejsca wśród niższych ras, okazała się ciężka. Ich system pracy i społeczność były tak odmienne, że z początku nie wiedział od czego zacząć. Wspólnie działały co najwyżej rodziny, zamiast całej wioski, wszystko obracało się wokół pieniądza lub wzajemnych usług. Stwierdził że najsensowniejsze dla niego będzie zajęcie się łowiectwem i dostarczaniem skór. Dzięki temu miał zapasy jedzenia a w miasteczku mógł wymieniać skóry na potrzebne mu rzeczy. Wychodziło to w miarę sensownie, tyle tylko że było to monotonne. Nie można było liczyć na to, że następnego dnia zostanie się przydzielonym do innego zadania, nie było czasu na przerwę czy odpoczynek, mimo tego że było się panem własnego czasu. W sporym stopniu było się jednoosobowym plemieniem. Z kolei jednoosobowe zawody nie miały większego sensu.


Nostalgię za brakiem konkurencji i marudzeniem przerwało pojawienie się ducha w Ybn Corbeth. Delektował się piwem po udanej wymianie skór, kiedy niecodzienne zjawisko ogłosiło, że nazajutrz z grobów powstaną martwi i tym podobne tałatajstwa. Kolejny problem, o który goliaty nie musiały się martwić. Kiedy górskie bestie skończyły ze zmarłymi, którzy opuścili plemię, zwykle nie zostawało kości nawet na ułomny szkielet, nie wspominając już o porządnych nieumarłych z prawdziwego zdarzenia. Dla Grzmota pojawienie się ducha oznaczało tylko jedno, ogłoszenie zawodów w grzmoceniu truposzy. Chmurne oblicze Vara pojaśniało, postanowił nawet odżałować nieco i zostać na noc w gospodzie, nie chciał przeoczyć dokładnego czasu, kiedy miałyby się odbyć.


Po nocy w dziwnie miękkim łóżku, czekały na niego jeszcze lepsze wieści niż się spodziewał. Herold ogłosił, że cała zabawa ma się zacząć jeszcze tego samego dnia. Z radości zaczął sobie podśpiewywać, przyprawiając tym każdego, kto nie był w większości głuchy, o grymas na twarzy, a biedne okoliczne psy doprowadzał do wycia. Mimo to, na długo przed południem pojawił się w budynku straży. Wraz ze swoim korbaczem, który trzymał jak wykałaczkę, mimo jego pokaźnych rozmiarów i cichym śpiewem w gardłowym, rodzinnym języku, mógł stanowić równie przerażającą wizję co sami mający wkrótce powstać umarli.
- Mam nadzieję że starczy dla wszystkich. - Rzucił mężczyzna z ziemistą skórą, dwie głowy wyższy od większości znajdujących się w pomieszczeniu jakby od niechcenia.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 21-05-2014, 19:05   #7
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
-Dzień dobry olbrzymie. Jak spałeś?- kobiecy głos Arii dobudził Thoga. Półelfia najemniczka na usługach Milona była spokojną i dość sympatyczną osobą, przynajmniej wobec głupawego zielonoskórego barbarzyńcy.
-Dobrze. Ale mało.- odrzekł gładząc się ręką po szyi, na którą opadały w srogim nieładzie tłuste, nie myte już od kilku dni włosy.
-Dla ciebie zawsze będzie za mało.- syknęła kąśliwie, posyłając mu uśmiech cwaniaka -Słyszałeś co wydarzyło się wczorajszej nocy?- spytała. Thog zrobił zdziwioną minę i wzruszył tylko ramionami -Nakurwiało deszczem?- spytał chcąc się upewnić, że o to jej chodzi, lecz gdy zmrużyła oczy Thog dodał -I... Pioruny?...- Aria parsknęła śmiechem i pokręciła głową.
-Czasem zastanawiam się, czemu Milon cię tu trzyma.- Mieszaniec uśmiechnął się złowieszczo i znów wzruszył ramionami.
-Bo gołymi rękami Thog skręca kark niedźwiedziowi?- odpowiedział pytaniem na pytanie.

Aria podeszła bliżej i poklepała go po ramieniu -Wczoraj na rynku ukazał się duch. Przekupy na straganach mówią tylko o tym. Z resztą nie tylko one. Całe Ybn o tym trąbi.- Półork zasępił się i powiódł wzrokiem po podłodze -I co?- spytał nie bardzo wiedząc co w tym nadzwyczajnego. Duchy nie raz nawiedzały świat żywych nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca w zaświatach. Sam też pamiętał jak szaman Krushak wzywał duchy by zadawać im pytania.
-Głupiś i tyle. To był znak. Tak myśle.- wyjaśniła Aria. Thog machnął tylko ręką
-Niech mnie cmoknie w kobyr. Duch to duch. Nie dbać o to.- Półelfka pokręciła tylko głową z politowaniem, zaś wielkolud wrócił do kwatery swego pracodawcy, by spytać czy ten ma dla niego jakieś zlecenie. Aria odprowadziła go wzrokiem pod same drzwi po czym wzięła głęboki wdech i wróciła do swej izby.

~***~

-Wypoczęty?- łysy Thayczyk spojrzał z powagą na półorka. Ten tylko skinął energicznie głową -To dobrze. Czekać nas będzie dzisiaj pracowity dzień- dodał po chwili. Thog znów skinął głową dając do zrozumienia, że zamienia się w słuch.
-Dziś w południe odbędzie się zaćmienie słońca. Grimaldus i nasz kochany kapłan Kelemvora wygłosili rankiem orędzie. Ponoć obawiają się ataku nieumarłych i nawołują do złapania za broń w obronie dobra, cnót i bla bla bla...- Milon pokręcił głową. Półork nadal słuchał niewzruszony.
-Pójdziesz tam. Być może uda ci się odnaleźć mojego, starego znajomego Arnolda. Otrzymał ode mnie trzy dekadnie temu kilka mikstur, za które opłatę miał mi uiścić z należytym procentem dwa dni temu, według naszej umowy. Odnajdź go i przypomnij o umowie. Ten niedomyty pies uważa się za dobrego wojownika i pewnikiem będzie chciał pokazać się w patroszeniu umrzyków. Miej też oczy dookoła głowy. To może być ciekawe, chętnie posłucham coś ujrzał. Przygotuj się i idź.- nakazał. Thog skinął głową, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Prosty rozkaz, prosta robota.
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 22-05-2014, 12:04   #8
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Miód był całkiem niezły ale Tibor Oestergaard prawie nie czuł jego smaku, zatopiony w myślach. Runa Connere opuściła Ybn Corbeth i mimo całego rozgoryczenia i złości na nią młody kapłan odczuwał jej brak niczym brak zęba … czy innego kawałka ciała. W końcu znał ją od dwóch lat, i od tego czasu pozostawali blisko siebie, spędzając ze sobą więcej czasu niźli niejedni małżonkowie czy kochankowie. A zostawiła go niczym niechcianego psa, choć dopiero teraz, gdy nieco ochłonął, jął zdawać sobie sprawę z tego iż może specjalnie użyła szorstkich słów i twardego tonu, o próbie zabójstwa mówiąc że to nie jego, wiejskiego chłopka, sprawa. Jasne. Szkoda tylko że nie wspomniała czyj buzdygan strzaskał czaszkę mordercy gdy leżała w kałuży własnej krwi a ten nachylał się nad nią z zębatym sztyletem w garści.

Ale po raz pierwszy od dwóch lat nie było jej i nic tego nie mogło zmienić, chyba poza tym by Tibor się za nią wyprawił. A był na to zbyt dumny a i po prawdzie czuł dziwną ulgę. Podobnie jak chyba poczuła ją Cadi, gdy doszła ją wieść o wyjeździe Runy.

Dopiero na myśl o Cadi z rodu Cadeyrn Tibor uśmiechnął się bardziej naturalnie. Tak, Cadi na pewno się ucieszyła. Młodsza o rok od niego należała do kobiet które dobrze wiedzą czego chcą, nawet jeśli dopiero co z dziewczynki w dziewczynę się przeobraziła. I jeśli ktoś tutaj kogoś szturmem miał zdobyć, to Tibor miał niejasne przeczucie że to nie on byłby szturmującym. Nie żeby mu to przeszkadzało. Do tej pory pamiętał jak na jego pełne przygnębienia słowa prasnęła misą z rosołem o palenisko. Leżał wtedy połamany i z rokowaniami ciągle balansującymi na ostrzu noża, ale z rozdętymi chrapkami i płonącymi oczyma zabroniła mu opowiadać “głupoty”.
- Wyzdrowiejesz, już moja w tym głowa - obwieściła, a Orm nigdy jej piękniejszej nie widział jak właśnie wtedy. A od tego czasu jeszcze wyładniała.


Wysoka była, o bladej cerze, szarych oczach i stromych piersiach, a urodę wzięła po matce.
- I bogom za to niech będą dzięki - wyszeptał z ulgą. Jej ojca, Robata, w szarówce można było wziąć za niedźwiedzia, a i podobno zdarzało mu się z nimi mocować. Ze zmiennym szczęściem, ale już sama świadomość tego sprawiała że Tibor uważał to za szczęście że dziewczyna nie była podobna do rodziciela.

Będzie jeszcze większym szczęściem jeśli zdąży z ożenkiem nim ktoś sprzątnie mu ją sprzed nosa. Ożenić się, własną sadybę założyć … albo osadników sprowadzić i w wiosce świątynię wybudować - taaak, tak nawet byłoby lepiej, by wiarę w Pana Poranka szerzej móc szerzyć - tylko też zdawał sobie sprawę z tego ile srebra na to potrzebuje. Dużo.

Błysnęło i huknęło, aż młodzik syknął i wzdrygnął się, a przy jego nodze rozległo się nie pozbawione niepokoju warknięcie. Chłopak spojrzał w dół.


- No już, Fereng, wiem że tego nie lubisz. Ja też.

Szczeniak mabari popatrzył na niego i przywarł mu do nogi. Mimo tego że miał dopiero pół roku już przerastał rozmiarami niejednego z kundli które kręciły się po Ybn. Tibor pogłaskał go po łbie dłonią poznaczoną śladami ostrych jak igiełki zębów.

Od czasu wypadku nie przepadał, delikatnie mówiąc, za burzami. Ale wrzaski i panika na zewnątrz pokonały jego niechęć, a ciekawość popchnęła go ku drzwiom. Założył płaszcz, szczeniaka okrył połą i pospieszył na zewnątrz…


Słońce jeszcze na dobre nie zaczęło wędrówki po niebie gdy młodzik był już na trakcie. Szczeniaka trzymał przed sobą i mabari wcale nie był zadowolony z tej pozycji, ale Tiborowi zależało na szybkości i pies długo by tej podróży nie wytrzymał na własnych łapach. Trudno. Fereng musiał się zadowolić kawałem rzemienia który maltretował z uporem godnym lepszej sprawy.

Roboczy kłus na przemian ze stępem, zmiana wierzchowców - bo chłopak luzaka również najął - własne jego umiejętności obchodzenia się ze zwierzętami by nie padły mu po drodze … Tibor miał nadzieję że dzięki temu dojedzie na czas do Cadeyrn i gródka Oestergaard. Ale nie tylko to było jego zamiarem i teraz raz po raz wracał do upiornej nocy i ostrzeżenia widma…

Perswazją, prośbą i nieledwie groźbą przekazywał to ostrzeżenie na szlaku do rodzinnego gródka w z rzadka rozsianych siołach i wioskach. I na niezliczone, pełne powątpiewania pytania zapracowanych kmieci odpowiadał pospiesznie, nagląco ale i dbając by w przesadę nie popaść i nie zrazić słuchających. Cały dar przekonywania zaprzęgał i modlił się w duchu by do swoich dotrzeć na czas.
- Tak, zaćmienie słońca, ma nadejść w samo południe i być znakiem przebudzenia dla zmarłych.
- Tak, oni właśnie, powstali z grobów mają nękać żywych, dobytek i zwierzęta.
- Tak, magowie i kapłani w Ybn potwierdzili że nie tylko miasta dotyczy przepowiednia, lecz całej okolicy.
- Tak, tak właśnie zjawa powiedziała, to Królowie Gór mają się przebudzić. Duch Johana Amusa, jednego z tych którzy Ybn zakładali i obiecali bronić miasta to oznajmił.
- Rodziny blisko siebie trzymajcie, broń miejcie w pogotowiu, przyszykujcie się do szukania schronienia w świątyni.

Nie dziwił się gdy z niewiarą i śmiechem się spotkał.
- A i racja, wolałbym by to były czyste bajędy, tylko moje imię na tym ucierpi, a nie wasi bliscy i zmarli wyrwani z grobów - odpowiadał spokojnie, wzruszał ramionami i wyjeżdżał, dbając tylko o tyle by zwierzęta napoić i zmienić wierzchowca pod siodło, gdy opadł z sił. Jemu samemu trudno było uwierzyć w ostrzeżenie, zwłaszcza gdy na czyste niebo spoglądał i ani znaku tego “Czarnego Dnia” nie dostrzegał. Jeśli faktycznie ostrzeżenie widma okaże się jakimś farmazonem wszyscy w okolicy będą go mieli za histeryka i będzie mógł zapomnieć o jakimkolwiek poważaniu.

Czasem i tak bywa.

Tym niemniej, coś wisiało w powietrzu, jakiś duszny niepokój, choć może to tylko jego wyobraźnia się odzywała? Gdy wjeżdżał do Waterford dojrzał zbiegowisko i w skóry ubranego mężczyznę, który z marsem na czole perorował do zebranych. Tibor słyszał o nim, podobno był to mieszkający opodal pustelnik.
- Równowagi zakłócenie nie jest czymś co powinniście brać lekko! - huczał, a po minach kmieci patrząc Tibor uznał że jakiegokolwiek mówca spodziewał się efektu, spotkał się z gorszym przyjęciem niźli przewidywał.
- Witajcie, gdzie jest starszy wioski? - młodzik nie czekał i czym prędzej zsunął się z konia, przywiązał oba i wmieszał się w tłum. - Ostrzeżenie wam wiozę rodem z Ybn, o zaćmieniu i tym co ma się wtedy wydarzyć.
- A co to ma być? - pustelnik przepchnął się bliżej, z ulgą ale i strapieniem wypisanymi na twarzy. - Mówiłem wam, coś złego się zbliża!


Tibor jęczał już z bólu gdy w oddali zamajaczyła mu palisada i ściany rodzinnego gródka. Nie miał już siły trzymać mabari i szczeniak biegł obok wierzchowców, czujnie zezując na kopyta po tym jak przypadkiem zbliżył się za bardzo i zaznajomił z twardym rogiem. Tibor nie zwracał na niego uwagi, wypatrując z drżeniem serca ludzkich sylwetek i omiatając niespokojnym spojrzeniem nieboskłon. Jeszcze miał czas, tak mu się przynajmniej wydawało, bo przez pośpiech i niemal zupełny brak odpoczynku nie wiedział dokładnie jak długo jechał. Ludzie pracowali w polu a za grodem dostrzegał domostwa wsi Cadeyrn. Sadyba Osvalda również była widoczna. Pognał wierzchowce naprzód, aż Fereng zapiszczał i przyspieszył w ślad.

- Ojcze! - podjechał do łysego, ale nadal krzepkiego męża który wcześniej wydawał polecenia parobkom parającym się orką, a który teraz podchodził powoli, z zaskoczeniem malującym się na twarzy na widok syna. Tibor z ulgą dojrzał Madoga i Merfyna, śpieszących od stada bydła. Ze stęknięciem zlazł z siodła, zgrzytając zębami gdy unieruchomiony grzbiet i ból nóg odebrały mu wszelką grację.
- Ojcze, przybywam z Ybn ze złymi wieściami… - zaczął, pilnując się by ze spokojem mówić.


Uparł się i już - że do Cadeyrn sam pojedzie. Daleko nie było, ale do południa również nie pozostało aż tyle czasu by nie pospieszać wierzchowca. Panu Poranka podziękował za widok kaplicy Chauntei i dawanej przez nią ochrony.

Widok ten przypomniał mu również dylemat jaki miał z rana, niepewność czy pozostać w Ybn i być świadkiem tego co magowie i kapłani wieszczyli - prawdopodobnie - czy jechać ostrzec ludzi w Cadeyrn, Oestergaard, i farmach i osiedlach po drodze.

Nie wahał się wtedy długo. Ludzie w Ybn dostali ostrzeżenie, a na brak świątyń, kapłanów i czaromiotów też nie narzekali. Inni nie mieli tego szczęścia. A jeden nieopierzony kapłan w Ybn nie zrobi różnicy.

Pognał konia szybciej, aż szczeniak znowu zaskomlał i żwawiej jął przebierać łapkami. Zwalista sylwetka Robata Jednookiego była łatwo rozpoznawalna wśród innych rolników krzątających się na polach wokół Cadeyrn i Tibor jak mógł najprędzej podjechał do mężczyzny, pozdrawiając po drodze znajomych. Odkrzykiwali, przewracając pługami ciemną, tłustą ziemię.
- Panie Cadeyrn, wysłuchajcie mnie proszę - zsunął się z siodła i stanął przed ojcem Cadi, robiąc wszystko by nie krzywić się z bólu. W tym czasie mabari beztrosko obszczekiwał woły. Chłopak odetchnął, gotując się raz jeszcze powtórzyć to samo co mówił w siołach i gródku - Przyjechałem z Ybn Corbeth, gdzie w nocy ukazał się duch jednego z założycieli miasta. I przekazał ostrzeżenie, które wielu ludzi słyszało, nie ja jeden. W południe ma się spełnić ta wróżba - ma nastąpić zaćmienie słońca i przebudzenie nieumarłych, którzy zaatakują żyjących, zwierzęta, dobytek. Ludzie z Ybn uwierzyli w to, za radą burmistrza szukają schronienia w świątyni a kto potrafi władać orężem gotuje się do walki w obronie miasta! Przyjechałem by i was tutaj ostrzec, i ludzi po drodze, bo wedle kapłanów o wszystkich w okolicy mówiło to widmo - Tibor starał się mówić tak spokojnie i przekonywująco jak tylko potrafił - Wezwijcie kobiety i dzieci do świątyni, uzbrójcie się i zachowajcie czujność. W najgorszym razie trochę czasu zmarnujecie, ale jeśli jest w tym prawda, może wiele żywotów się uratuje - dodał z determinacją w głosie i otarł spoconą, zakurzoną twarz. - Nie chcę by coś złego Cadi się stało, Berth, Eres, chłopakom czy pana wnukom, uwierzcie mi i przygotujcie się. Znacie mnie przecież, krotochwil z was nigdy nie robiłem.
- Ano nie… - rzekł powoli Robat, mierząc chłopaka przeciągłym jednookim spojrzeniem, po czym zwrócił wzrok na bezchmurne niebo. - Chłopy! Gnać mi bydło do obejścia, ale nuże! Baby, dzieciarnie zebrać w kapliczce, okienice i wrota zawrzeć, ptactwo zagonić! - ryknął. - A ty czego stoisz jak ten kołek w płocie? - fuknął na Tibora - Bier kunika i owce do stodoły pozaganiaj, a potem świnie do chlewa, bo słońce już prawie w zenicie! A jak się okaże, że nijak z tej wróżby nic nie wyszło, to ci osobiście gnaty poprzetrącam tak, że będziesz żałował, że truposze nie przyszły i do roboty na dekadzień zagonię.

Ulga Tibora była tak wielka że tylko głową skinął w podzięce za zaufanie i czym prędzej wdrapał się na wierzchowca, ignorując ból i otarcia. Kapłanem mógł być zielonym iście jak szczypiorek, ale na zwierzyńca chowie i zaganianiu - znał się od dziecka. A Fereng z entuzjazmem mu w tym pomagał, gdy mniej lub bardziej do szczeniaka dotarło w czym rzecz.

I tylko to się różniło od zwykłego dnia że młodzik raz po raz dotykał rękojeści buzdyganu i niespokojnie spozierał w niebo...
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 24-05-2014, 06:43   #9
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Daleko i dawno

- Jak to nie ma?

Ned, wąsaty strażnik więzienny, zbladł zauważalnie. Częściowo dlatego, że bardzo mało brakowało do tego, żeby został przyłapany na popijaniu szwagrowego samogonu na służbie, ale również dlatego, że wyczuwał kłopoty. Miejski loszek był pusty, w końcu wydał tego niby ważnego więźnia przed godziną - wedle instrukcji oddał go pod pieczę ludzi komesa Allarda. Problem w tym, że ludzie komesa ponownie stawili się w areszcie i o odbiorze nic nie wiedzieli.

- No, nie ma - Ned wykręcił nerwowo paluchy. - Był już ktoś po więźnia.

- I wydaliście go ot, tak sobie!? - brodaty jegomość poczerwieniał.

- Miał glejt! Glejt z pieczęcią i podpisem, wszystko wedle litery prawa.

- Wam się ten glejt chyba przyśnił, kurwa mać, bo berbeluchą śmierdzicie na ligę.

- Żadną berbeluchą - obruszył się wąsacz - a glejt zostawili, możecie sami sprawdzić. O, proszę.

Victor Blythe, zaufany człowiek komesa Allarda, wyrwał papier ze strażniczej dłoni. Im dłużej go oglądał, tym bardziej zmieniała się jego mina - wpierw złość przeszła w dezorientację, a ta z kolei ustąpiła miejsca szczeremu zdziwieniu. Z kieszeni płaszcza wyciągnął drugi papier i położył oba na blacie starego biurka. Przypatrywał się im tak dłuższy czas, nie bacząc na towarzystwo w postaci Neda i własnej obstawy.

Blythe zaklął i pokręcił głową z niedowierzaniem. Glejty były prawie że jednakowe, nie licząc drobnych szczegółów, których niewprawne oko nie zdołałoby wychwycić. Najważniejsze jednak rzeczy - pieczęć herbowa i zamaszysty podpis - zgadzały się co do joty. Tego nie szło zrzucić na karb strażniczej niekompetencji, sam komes dałby się pewnie nabrać tak sfałszowanemu dokumentowi.

Victora Blythe'a czekała długa noc.


* * *



Ybn Corbeth, dzień zaćmienia

Jehan Amelien Lachance wyciągnął nogi w stronę paleniska, próbując zaabsorbować jak najwięcej ciepła. Nie był przyzwyczajony do zimnego klimatu północy i nawet teraz, wiosną, nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z dala od trzaskającego ognia. Gdyby nie seria niefortunnych zdarzeń, którą zaserwowała mu Fortuna, siedziałby na ciepłym południu i nie miałby żadnych zmartwień. No, ale nie zamierzał narzekać. Z dwojga złego wolał ryzykować odmrożenia, niż stratę głowy.

Poranek nie należał do najprzyjemniejszych, ale takie bywały poranki po nocnych zabawach. Jehan dobrą część wieczora i spory kawał nocy spędził w "Złowieszczym Jeleniu", którego to pokochał od pierwszego wejrzenia przy pierwszej wizycie. Głównie z powodu Jallera Skiraty i jego zajmujących opowieści o młodzieńczych eskapadach, ale i kolorowych gości (lub jak Jehan lubił nazywać ich w myślach: "tubylców"). Tak więc ilekroć znajdował się w Ybn Corbeth, odwiedzał "Jelenia" przynajmniej raz podczas wizyty. Gorszej nocy na zabawę w jallerowym lokalu nie mógł wybrać.

- Nie kręć się - zganiła go Debra, splatając blond kosmyki w warkoczyki.

- Przypomnij mi, dlaczego się na to zgodziłem - poprosił grzecznie Jehan, oparty o nogi dziewczyny.

- Nie potrafisz oprzeć się mojemu wdziękowi.

- Nie wiedziałem, że jakiś masz.

Debra zaśmiała się jedynie, skupiając się na swojej pracy. Jehan pozwolił jej na zabawę we fryzjerkę i był pewien że później pożałuje tej decyzji, ale teraz było mu - skacowanemu i znudzonemu - wszystko jedno. Przynajmniej miał czas na przemyślenie nowin, jakie przyszły wraz ze wschodem słońca. Mimo że był wtedy w okolicy, nie zobaczył poprzedniej nocy tego ducha, który był na ustach całego Ybn i żałował tak zaprzepaszczonej okazji. W miastach takie cuda zdarzały się rzadko.

Z kolei ta cała przepowiednia i zmarli powstający z grobów intrygowali Jehana. Prawdę mówiąc nie należał do najbardziej zabobonnych osób i takie duchowo-religijne tematy nie wywierały na nim większego wrażenia. Niemniej, skoro już był na miejscu, planował przekonać się na własną rękę, ile było prawdy w tych całych rewelacjach.

- Ojciec planuje zabić dom deskami - odezwała się Debra, jakby czytając mu w myślach - zanim dojdzie do zaćmienia. Nie chce ryzykować naszego dobytku.

- Wątpię, żeby nieumarłych ciągnęło do szabrownictwa - odparł sceptycznie Jehan.

- Lepiej dmuchać na zimne.

- Zgadzam się. Pomogę wam z tym.

- Chce, żebym poszła do świątyni - dziewczyna poskarżyła się po chwili ciszy. - Jakbym nie potrafiła zadbać o siebie. Niepotrzebnie się martwi. Chcę pomóc Ybn.

- Spójrz na to z drugiej strony - skontrował Jehan. - Świątynia też potrzebuje kogoś, kto będzie jej bronił. Jeśli boża moc zawiedzie, co stanie się z tymi wszystkimi, którzy tam będą? Kto ich obroni?

- Bluźnisz.

- Sama powiedziałaś, że lepiej dmuchać na zimne. Chcesz pomóc Ybn? Mówię ci, idź do świątyni. Honoru ci to nie ujmie. W to, że potrafisz o siebie zadbać nikt nie wątpi.

- Tak myślisz? - spytała niepewnie Debra.

- Tak, tak myślę.


* * *



Nieco bliżej i wcześniej

- No, no, Alabaster - odezwał się paser - jestem pod wrażeniem.

Jehan jedynie skłonił się z uśmiechem, przyjmując komplement. Malcolm Złotozęby nie należał do najmilszych osób i komplementy z jego ust padały rzadko, co nadawało im całkiem wysoką wartość. Kupiec i przygodny paser cenił sobie chłodny profesjonalizm, ale teraz świecił uśmiechem na wszystkie strony. Jehan, odbiorca i powód tego uśmiechu, siedział spokojnie po drugiej stronie stołu.

- Autentyk - potwierdził niziołek piskliwym głosem.

- Świetnie! - Malcolm klasnął w dłonie. - Powtórzę się, ale naprawdę jestem pod wrażeniem. Powiedz no, Alabaster, jak żeś to zrobił?

- Czy to ważne? - Lachance uśmiechnął się.

- Nie, ale zżera mnie ciekawość.

- Numer stary jak świat - Jehan wzruszył ramionami. - Młoda wdówka, przyjęcie, wino, miłe towarzystwo...

- W osobie jasnowłosego baroneta Cousineau - zarechotał Malcolm. - Ależ zawodnik z ciebie, Alabaster. Tak podejść kobiecinę!

- Talent - odparł skromnie chłopak.


* * *



Ybn Corbeth, na krótko przed zaćmieniem

- Dziękuję, że wybiłeś jej to z głowy - powiedział Jon.

- Drobiazg - Jehan wzruszył ramionami.

Znajdowali się na murze okalającym Ybn Corbeth wraz z innymi strzelcami. Jon Colbert, wielki i zwalisty chłop, dzierżył w łapie długi łuk myśliwski, którym można było przeszyć dzika na wylot. Jehan natomiast trzymał w dłoni lekką, ręczną kuszę i wyglądał jak nie z tego świata. Długie blond włosy, po bokach splecione w warkoczyki, miał zgarnięte do tyłu i splecione rzemieniem, przez co delikatne rysy twarzy były wydatniejsze niż zazwyczaj. Nawet skórznia i rapier u pasa nie nadawały mu wyglądu najemnika. Chudy i drobny, w porównaniu z innymi strzelcami wyglądał absurdalnie.

No, ale nie ocenia się książki po okładce.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 24-05-2014 o 06:45.
Aro jest offline  
Stary 24-05-2014, 09:57   #10
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Mara pogładziła kobietę po włosach. Były miękkie, jedwabiste, o pięknym kruczym odcieniu.
- Dobrze pani Goldenmayer. Zaplotę je tak jak pani lubi.
Sięgnęła po pierwsze pasmo i zaczęła przeczesywać kościanym grzebieniem. Minęło sporo czasu nim uporała się z włosami ale były pozlepiane zaschniętym potem a Mara nie chciała szarpać bardziej niż było to konieczne.

- Znacznie lepiej – zawyrokowała kończąc ostatni splot.
Nałożyła później na usta pani Goldenmeyer warstwę tłuszczu barwionego czerwonymi jagodami, który podkreślił ich pełny powabny kształt.
- Jeszcze tylko policzki i.... gotowe.

Mara oceniła efekty swych starań i będąc zeń rada podsunęła niewielkie zwierciadło pod sam nos pani Goldenmeyer. Ta widok swój przyjęła z chłodną obojętnością nie wyrażając ni słowem aprobaty. Możliwe, że głównym powodem jej zatwardziałego milczenia był fakt, że pani Goldenmayer zmarła w połogu dwie noce wcześniej.

Uchylone drzwi zaskrzypiały upiornie do akompaniamentu szalejącej za oknem burzy. Do izby wpadł wpierw lodowaty wiatr, tuż za nim woń mokrej sierści i dalej, z łbem zwieszonym przy podłodze, sunął sprawca tumultu zostawiając na podłodze błotniste ślady łap. Rosły wilk wiedziony zapachem krwi pomknął wprost do stosu brudnych płóciennych gałganów i resztek odzienia piętrzących się pod stołem, gdzie rzucała je Mara obmywając ciało pani Goldenmeyer.

- Zła, zła Strzyga! - dziewczynka szarpnęła wilka za skórę na karku wyciągając pysk ze stosu krwawych szmat. - Leź na dwór i na mnie poczekaj, już prawie skończyłam.

Bestia posłuchała acz opieszale. Zatoczyła jeszcze kilka kółek wokół stołu, otarła się łbem o Marową łydkę i wychynęła z chatki.
- Mąż wydał mi sukienkę, o którą pani prosiła. Tą zieloną co ją sobie pani szyła po nocach na święto Traw. Zaprawdę będą się za panią w Zaświatach oglądać.

Dziewczynka wygładziła sukienkę na denatce, zmagała się jeszcze chwilę z butami bo nie chciały wejść na nabrzmiałe stopy ale nie była to zbyt duża fatyga. Mara miała w trupach doświadczenie i wiedziała, że starczy buty naciąć w kilku niewidocznych miejscach. Na pochówek swój trzeba wszak wyglądać nienagannie choć jest to wszystko grubymi nićmi szyte, w przenośni i dosłownie nawet. Mąż pani Goldenmeyer, jak i szóstka jej osieroconych pacholąt mieli prawo zobaczyć kochaną im osobę po raz ostatni tako jak ją zapamiętali za życia, i Mary obowiązkiem było zachować tę grę pozorów i ułudy, dołożyć starań by ten ostatni życiowy performance słynnej w Ybn Corbeth szwaczki potoczył się właściwie. Kobieta musi dwa razy w życiu najpiękniej wyglądać, na ożenku i pogrzebie.

Mara nakryła trupa szarawym prześcieradłem i wyszła przed chatę gdzie Strzyga siedziała w strugach ulewnego deszczu cierpliwie wgapiona we frontowe drzwi.

- No, jestem już – dziewczynka przeczochrała mokrą sierść za uszami basiora. - Chodź, zrobimy przebieżkę w deszczu i poszukamy ojca. Pewnie kopie dół pani Goldenmeyer i nie przestanie choć woda wszystko podmywa. Jest uparty jak dziecko.

* * *

Mara zarówno o duchu, jak i zbliżającym się zaćmieniu usłyszała od kapłana Grimaldusa. Siedziała tedy w jego domu a gospodyni Livia nakładała jej jak i Olafowi solidną porcję jajecznicy. Grabarz zabrał się z miejsca za pałaszowanie swojej porcji ale jego córka tylko grzebała drewnianą łyżką w talerzu.

- Ducha członka założyciela wszyscy widzieli? - mruknęła osowiale. - A ja nie?

- W świątyni Helma masz się zjawić grubo przed południem – głos Grimaldusa był z gatunku tych nie znających sprzeciwu. - Olafa weź ze sobą, tam będziecie bezpieczni.

Skinęła tylko bo znała Grimaldusa już na tyle by wiedzieć, że spieranie się z nim nie ma sensu. Sama jednak nie zamierzała posłusznie wypełniać woli kapłana. Inwazja nieumarłych, tu w Ybn Corbeth, a Mara miałaby dać się zamknąć w grubych świątynnych murach i wszystko przegapić?

Po śniadaniu znalazła Arnego i wyłożyła mu konspiracyjnie swoje zamiary.
- Odstawimy Olafa do świątyni Helma i się tam odmeldujemy co by Grimaldus nie jojczył, że go nie posłuchałam i się przed południem nie stawiłam gdzie kazał. A później pójdziemy zobaczyć chodzące trupy.

Arne podrapał się w czuprynę rozważając słowa przyjaciółki.
- Toć Strzyga będzie z nami, nic nam nie będzie – aby uspokoić sumienie szukał usprawiedliwienia dla ich planowanej niesubordynacji. - I mam miecz. A ty sztylet.

- Właśnie – potwierdziła Mara. - I strażników i paladynów będzie wokół jak mrówków. Jakby co to patrol jakiś nam pomoże.

- Obędzie się – Arne wydął chełpliwie wargi. - Poz tym umarlaki są woooolne. A my szybcy jak przeciąg. Oglądniemy ich tylko, ot co.

- Z cmentarnego muru – oświadczyła podniośle Mara. - Podstawimy sobie pień to i Strzyga też wskoczy. Punkt obserwacyjny będziemy mieć wyborny.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172