lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [Forgotten Realms] Dni przeszłości zaszłej (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/15090-forgotten-realms-dni-przeszlosci-zaszlej.html)

-2- 23-03-2015 22:58

[Forgotten Realms] Dni przeszłości zaszłej
 

„Życie... Sny... Nadzieja... Skąd się biorą? Dokąd odchodzą? Tak nieznaczące... Zniweczę je wszystkie.”
- słynny klaun Franz Pagliaccio


[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/5915981427138180.mp3[/media]



Świat się skończył. To, co pozostało, trudno było zrozumieć.

Pierwli, Książę Kłamstw zaprzeczył, jakoby Mystra mogła była, na ile bogini może w śmiertelnym rozumieniu, żyć. Tak więc przestała, a wraz z nią magia.

Azuth, pierwszy czarodziej, małżonek Mystryl, był wściekły, a bogowie chcieli sprawiedliwości, z gniewu lub strachu. Tak poddali Cyrica osądowi, a wyrok mieli wydać Tyr Sędzia, Helm Strażnik i Torm Obrońca. Nie wiedzieli jednak, że Obłąkany Bóg nie skończył z nimi.

Albowiem myśli jego zakosztowały Cyriniszady jego własnego pióra, i ku piśmiennej obronie w sądzie bożym nakarmiły oczy arbitrów. A umysły bogów nie mogły się oprzeć kłamstwom uczynionym rzeczywistością – choćby dlatego rzeczywistością, że zostały zapisane, a skrawek skóry na którym zasechł atrament jest prawdziwy, kto zaprzeczy...?

Niektórzy twierdzą, że każda chwila teraźniejszości jest tę samą. Nim śmiertelnicy zdążyli się zorientować co do zagaśnięcia Srebrnego Ognia, tajemnych arkan, run mocy, smoczych słów, Sztuki pojmowanej w każdym języku każdej rasy Torilu, trzech z najpotężniejszych z bogów Krain przysięgło wierność najpotężniejszemu, jak szczerze wierzyli, ze wszystkich – Cyricowi.

Panteony odległych krain, jak Mulhorand, i pradawnych ras, rozjuszone śmiercią magii lecz mniej zainteresowane osądem boga-człowieka niż wymuszeniem tego na jemu równych nie zorientowały się co się dzieje, dopóki noc i księżyc i gwiazdy i słońce nie zniknęły z nieboskłonu, a w niebiosach
- i na wielu odległych planach egzystencji – wybuchła wojna, często rozgrywająca się w chwili krótszej niż śmiertelni byliby skłonni nazwać ją fragmentem czasu. Tak krótkiej, że o wiele mniej prawdziwej, niż zaschnięty atrament na kawałku pergaminu. Lecz może jedno w tym się nie zgadzało – słońce nie do końca zniknęło. Na niebie zagościło czarne słońce, fizyczna manifestacja a symbol Czarnego Słońca, dziura w niebie Torilu, biegnąca przez wszystkie plany egzystencji, horyzont wszystkich horyzontów, pustka, monument nicości, celebracja gniewu, który Cyric, wywoławszy u bogów zabójstwem, morderstwem, uśmierceniem jednej z nich, wywołał u wszystkich, czyniąc siebie tak potężnym, jak w to wierzył.

Prawda, że był skazany na powodzenie?

Krainy pogrążyły się w maelstromie szaleństwa, w konsekwencji obłędu boga. Gdy magia umarła – zaklęta w osobach, przedmiotach wielkiej potęgi, nawet miejscach jak elfie mythale – potwory zrodzone z magii stały się nieposkromione, nigdy już nie zagrożone przez niegdyś niezłomnych bohaterów i mistyczne siły. Oczywiście te, które nie uległy dziwnym, nieznanym chorobom, nie utraciły swej niezwykłości, nie zmarły lub po prostu tajemniczo nie znikły.
Jak smoki, po których ciężko doszukać się śladu. Wielką jest ironią, że ich góry złota i skarbce przedmiotów nasączonych Splotem stały się bezwartościowe gdy po raz pierwszy nie były przez nikogo pilnowane.

Gdzieniegdzie, lub raczej chwilę jeszcze, bogowie stanowili ocalenie, przez strach teraz już wierzących silni jak nigdy. Lecz taka wiara nigdy nie była zbyt stabilna i nie trwała zbyt długo. Zwłaszcza, gdy wierzący nagle orientowali się, że Cyric, lub jego poplecznicy, których liczba rosła, zgładzili ich patrona. A ich moc, ich wiara... rosła w siłę.

Całe zakony i twierdze zawsze wiernych, zawsze niezachwianych rycerzy wiary zatrzęsły się w posadach wiary, gdy paladyni dokonywali rzezi siebie nawzajem wszędzie od odludnych twierdzy, po ulice traktów, mimo tak niewielkiej ich liczby, gdy podążali za swymi oszalałymi bogami, lub ścierali się z konwertytami w imię dawnych ideałów, lub tracili wiarę a wraz z nią poczytalność – wskutek tak tragedii ich położenia, jak też magicznego szaleństwa zsyłanego przez Księcia Kłamstw na narody Faerunu. Bycie rycerzem cnoty, wiary, odwagi, honoru, szlachetności i serca oznaczało bycie Bezwiernym.

Szaleństwo dotykało też masy ludzkie. Blask Czarnego Słońca odbierał zmysły, podobnie jak rozpacz, jak perspektywa utraty dusz, jak strach przed Murem Bezwiernych, działającym teraz na korzyść cyriszan. Jak nienaturalne epidemie szaleństwa, jak utrata wiary. Jak niezaprzeczalna, niezachwiana siła najpotężniejszego z bogów.

Wybrzeże Mieczy i Krainy Środka zostały wywrócone do góry nogami, lub może raczej, skórą i bebechami na drugą stronę, odsłaniając kości i wnętrzności teraz chorych umysłów i dusz. Waterdeep, wieczne miasto wspaniałości, stało się krainą bez powrotu, gdy legiony istot uwięzionych przez nagle martwego, szalonego maga Halastera wydostały się na powierzchnię. Nie uszedł nikt, a kto dba o własne życie, nie zbliża się do miasta. Luskan przestał być kontrolowany przez Tajemne Bractwo czy Wysokich Kapitanów, stając się wolnym miastem i przy okazji własnością pewnej Królowej Piratów. Neverwinter jest w połowie ruiną, a w połowie grodem próbującym opierać się nieustającym, rosnącym co do liczby najazdom orków ze wschodu i północy, z coraz bardziej odległych terenów, jak gdyby sama Anauroch przepędzała wszystko, rozszerzając się. Podobnie ma się sytuacja w Cormyrze i paradoksem pozostaje, że chyba najbardziej cywilizowanymi obszarami pozostają Sembia i Doliny, nie licząc oczywiście bandytów, maruderujących potworów, wszechobecnych szaleńców, uchodźców oraz wyznawców Cyrica... i wyznawców wyznawców Cyrica.
O Srebrnych Marchiach i pozostałych regionach i ich okolicach lepiej nie wspominać...

Nie jest to jedyne miejsce naznaczone wschodem Czarnego Słońca. Thay, Rashemen i Sembia wszystkie upadły, opanowane przez szalejące żywioły, wściekłe duchy przyrody i nieskończone rzesze nieludzkich (i nieludzkich) byłych niewolników – wszystko to, gdy Hathran, Czerwoni Czarodzieje i magowie Simbul przestali być w stanie chronić swoich poddanych. Państwa takie jak Thesk w takich okolicznościach przestały być państwami, pozostały jedynie miasta... jak Telflamm.
W znanym z ceremonialności swoich ludów Kara-Tur doszło do niezliczonych przewrotów, nastawań na tradycję i bizantyjskich reform, a wyznający aspekty Czarnego Słońca, wschodzącego przecież na wschodzie magowie-kapłani zastąpili cesarzów, imperatorów i królów. Elfowie z Cormanthoru i Wysokiego Lasu utracili kontrolę nad swoimi dziedzinami, o które kontestowali silnie z potężnymi przeciwnikami, zmuszeni do odwrotu... lecz niezdolni przedostać się portalami na swą Evermeet, z którą większość kontaktu urwano i tylko z rzadka okręt Wysokich Elfów zawijał do Wybrzeża.

Nie jest to jedyne miejsce, gdzie kapłani Cyrica nie mają sobie równych potęgą. Moc pozostałych bogów po stuleciu porażek, śmierci i przeciągnięcia siłą na stronę wroga jest jak płomień świecy...
świeczki chyboczący się pod wpływem oddechu boga życzącego sobie świata w prezencie. Jego kapłani są zaś chodzącymi po świecie naczyniami jego potęgi.

Nikt bardziej niż jego Wybrańcy. Pewnym jest istnienie przynajmniej trojga. Wedle świadków zdają
się nieomal władać otaczającą ją rzeczywistością. Oczywiście, żaden świadek nie zbliżył się bardziej, jak jak konno w zasięg wzroku wielkiej armii nieumarłych, która jak sądzą roztropni, kroczy po Krainach w krok za każdym. O ich mocy świadczyć może plotka, iż pierwszym, co się stało gdy Cyric wypuścił z uwięzi swoich kompletnie obłąkanych poruczników, awatary jego aspektów nieomal, to jedno, tylko jedno z nich pojawiło się w Twierdzy Zhentil. Dzisiaj jej nawiedzone ruiny są niebezpiecznym miejscem, które nieliczne okręty podróżujące po Ksieżycowym Morzu omijają z daleka...

Tych, o których wiadomo, zwą Szloch, Samokłam i Histeria. Legendy i pogłoski na temat tych mian są długie i liczne i niewiele mają wspólnych punktów, i nie jest naprawdę wiadomym, skąd te imiona, jedyne co każde dziecię wie, to że tak właśnie się nazywają... Przez pierwszą dekadę, gdy Czarne Słońce oświetlało świat, duża jego część przestała istnieć, najpewniej tylko przez nich. Nikt nie jest pewien do końca, gdzie są w tej chwili, czy jest więcej takich jak oni... Oraz dlaczego nie skończyli ze wszystkimi, którzy zostali.

Śpiew ptaków jest chorobliwy w jesiennych gałęziach. Nieboskłon z zarną dziurą w rzeczywistości przybiera barwy chorobliwej żółci, pomarańczy, różu czy ściemniając się – brązu, a nocą ciemnej purpury, lub wręcz prawie smolistej zieleni rozkładu, jak gdyby sam żywioł powietrza poddawał się dekompozycji. Z rzadka, dniem niebo jest kompletnie bezkresną i czystą bielą, by iść odcieniem szarości do zupełnej czerni, gdy nocne Czarne Słońce zanika w pustce i znikając we wszechsobie staje się jak gdyby wszechobecne. Koszmary są powszechne, śpiew ptaków rzadki, zwierzęta schorowane.

Świat umiera, a wraz z nim wszystko, co kiedykolwiek mogło być.

-2- 23-03-2015 23:00

POSZUKIWACZ


Odrętwienie.
Obutwienie.
Jak śliskie, mokre drewno solidnie zbitej tratwy na sam widok której drzazgi wchodzą w skórę. Podmywanej mulistą wodą, gdy delikatnie, sennie spływa swoim torem, prawie bez ruchu, jak gdyby nie chcąc budzić pasażerów.

Odurzenie.
Ból, ale delikatny, nieomal rześki, przyjemny – przyjemność gnuśności. Głowa leniwie zaspana na ramieniu oparta tak długo, że pozycja musi być wygodna. Zapach nadgniłego modrzewiu tak przenikający wszystko, że i też już miły nozdrzom. Wielka senność, rześkie powietrze, jakby muskająca zroszona mgła na skórze przedramion i zarośniętej twarzy i ciepło

nie. Chłód, delikatny, a przejmujący; ostry, lecz ostatnie też przyjemny. Jak gdyby powoli wracać z błogości do przebudzenia.

Pierwszy ból, czy dyskomfort. Pierwsza nie-przyjemność, gdy krew znowu krąży po odleżanych kończynach gdy leżeć, pół na boku, pół twarzą w dół, opartą zarostem i czołem o wierz oszlamionej dłoni. Lecz nie ohydnym rynsztokiem, czymś bardziej... naturalnym.

Myśl o rynsztoku na moment witająca rzeczywistość. Na... moment. Niemrawość nie poddaje się lekko... może lekko, gdyż jest tak lekka i delikatna, lecz nie łatwo.

Delikatny plus wody. I inne dźwięku dochodzą potem, po zapachu i czuciu.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/1131421427128420.mp3[/media]



Lecz wszechogarnia spokój. Sen chciałby trwać, lecz, kaskadowo, lawinowo, smutnym jest że dochodzą inne doznania i potrzeby ciała. Głód... znużenie leżeniem... Może golenie.

Wszędzie mokro.

Otwiera oczy. Chwila minęła.

Przybywa wzrok.




Jest na skraju czegoś, drewna, powoli sunącej po bagiennej wodzie tratwy, i w głowie świta mu myśl, że nazywa się Poszukiwaczem. Nawet, nawet jeśli nie zawsze tak było.

Pierwszym odruchem, bez pomyślenia, jest usiąść. Lniana koszula zawilgotniała lecz nie przemoczona, podobnie nogawice. Butów nie ma nogach, dobytku bezpośrednio przy sobie i w poszukiwaniu poszukujące oczy Poszukiwacza – poszukiwacze odnajdują

może nie od razu dobytek. Poza wszechobecnym bagnem tratwa jest... najciekawsza. Ułożone na niej są ciała. Tratwa jest dość duża, mogłaby przewieźć ze czterech konnych w rynsztunku, jak by było komu sterować. Ciał jest mniej jak tuzin, ale wciąż... kilka. Wychudzone, częściowo wygniłe, jeszcze bez lub już bez owadów, część odziana a część w najskromniejszym godnym przyodzieniu. Rzuceni... nie, ułożeni jako sterta, jak gdyby w jakiejś wiosce chciano spławić ofiary zarazy, lub napaści, lub czegoś jeszcze, między nimi jakieś rzeczy, może też jego dobytek.

Wszystko zaś szumi spokojem.




de JULERAT


- O, promyku każdego świtu, księżycu każdej pełni...

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/7765181427146020.mp3[/media]



Prześliczna elfia niewiasta, u progu dorosłości, klękła powoli i z gracją – jak w każdym jej ruchu, stawiając przed sobą niesioną, nieomal ceremonialnie, nieomal z nabożnością urnę, a twarz jej znaczyła subtelna i wysublimowana elfia rozpacz. Każdego kto by ją widział musiałaby przejąć również choćby nutka smutku, lub przejęcia. Jej złotoświetliste włosy spływające plecami do talii były w nieładzie, skręcając się na końcach, jak gdyby po jej twarzy aż do krańców włosów spływały rzewnie łzy, pełne też były liści, jej przewiewna sukienka, jak suknia nocna z materiału przypominającego światło księżyca była tyleż elegancka, co z jednej strony niemal przejrzysta, z drugiej upodabniająca ją do jakiejś zwidnej mary, która mogła się rozpłynąć z jękiem rozpaczy jak wiatr.

- Słyszałam cię w każdym szmerze liści, widziałam cię obok mnie w każdej toni, byłeś... - przerwała, zwieszając głowę, i zniżając szepliwy, piękny głos, jakkolwiek to możliwe, jeszcze ciszej, bardziej szepliwie.
- Byłeś...

Przepiękne, mniej smutne a nostalgiczne dźwięki lutni przebrzmiewały, miały się ku końcowi, jak gdyby wiatr. Gdyby wytężyć słuch, w emanującej skupieniem ciszy usłyszeć można było...

- Lecz skoro nie ma cię pośród nas, bądź chociaż wolny. Podążaj z wiatrem, moja miłości, jak twój duch wędrował, snami, po wszystkich miejscach Torilu, po wszystkich lasach, i kąp się w blasku wieczności i tańcz wiecznie – wolny. - powoli, mówiąc, jakby z wątpieniem, łagodnie uchyliła denko przepięknej elfiej urny, i okręciła z nią, pozwalając nieistniejącej zawartości rozwiać na wszystkie stronie świata, gdy nieomal zatańczyła, zapląsała, urwanie, smutnie, przerywając, i wpatrując się w niedostrzeżony punkt nieba, jak gdyby miała tam ujrzeć jego oblicze.
- I... być może... jeśli zechcesz... zaczekaj na mnie... w Arvandorze.

Atłasowa, przypominająca arras od bogactwa wzorów i zdobień szytych srebrną nicią kurtyna opadła okręgiem na scenę, skrywając młodą elfkę i dając widowni ludzi stłoczonych w okrągłej sali wielkiego elfiego bungalowu zaszlochać. Sztuka była subtelna, jak to było nieuniknione u elfiej trupy, ale zagrana tak pięknie, że nawet Rayon, poczuł przez chwilę w sercu...

- Jak znajdujesz przedstawienie, mój panie? - zapytał łagodnym, aksamitnym głosem Cotirathiel, jego majordomus, zwany przez dworzan z niejasnych przyczyn Cotosh, bardziej północnym mianem. Na scenie kurtyna została podniesiona i piątka elfich aktorów ukazała się widowni, dystyngownie kłaniając się reszcie. Nie było tajemnicą, że dla elfiego majordoma przedstawienie było pisane pod ludzi, może i poruszające, ale nietaktowne, podobnie jak fakt kłaniania się publiczności, ale nigdy nie wyrażał tego na głos nie pytany o opinię. Czego by nie mówić, to głównie dzięki niemu Rayon mógł w ogóle zaznać teatru w wykonaniu elfich aktorów, mimo że tradycyjnie Seldarine, zwłaszcza dorośli już w czasach... wcześniejszych byli zwolennikami całkiem innej formy występów tego typu. By nie musieć patrzeć na swoich krewniaków, Cothirathiel przeniósł spojrzenie na swojego pana.

Wzroku od sceny nie oderwał sir Falgord Manisthyre, młody rycerz i dziedzic i kasztelan jednego z
kilku zamków otaczających władane przez Rayona Daggerford. Rycerstwo, za naradą jego najdawniejszego doradcy, było adekwatną formą kontroli ziem chłopskich i samorządzącą się formą terytorium wokół miasta. I tak wszyscy byli lennikami miasta (a nie Rayona, on tylko służył miastu jako lord protektor), a zajmowali się zwalczaniem bandytów, zbieraniem milicji w razie potrzeby, dostawami żywności i informowaniem o większych zagrożeniach zawczasu. Mieli też większe doświadczenie w postępowaniu z chłopstwem niż Rayon mógł kiedykolwiek mieć, nawet jeśli nie wszyscy grzeszyli rozsądkiem. Ale można było na nich wywierać naciski różnymi sposobami.
Na przykład sir Falgord ewidentnie upodobał sobie młodą elfią aktorkę, której dane było w tej sztuce grać główną rolę. Rycerz był jednym z może trzech, którzy szczerze cieszyli się teatrem... czasem, a nie uczęszczali tu za Rayonem jedynie dla pustego statusu czy uznania. Przez tę sztukę jednak młody rycerz milczał, patrząc uważnie wcale nie przez zachwyt przedstawieniem. Ten akurat trzydziestoletni może kawaler o kędzierzawych, rycersko przystrzyżonych włosach i wąsie, mimo że stracił już żonę, a może właśnie dlatego, był jednym z tych, którzy nigdy nie rozwiązaliby takich spraw siłą.

Nie żeby ktokolwiek w Daggerford rozwiązywał takie kwestie siłą. Niewątpliwie zdolnych do tego i zagrażających elfiej dziewczynie, jej życiu i godności byłoby niemało, lecz nikt nawet by o tym nie pomyślał. Paradoksalnie dlatego, że nikt by nie pomyślał przez tych, którzy w głównej mierze byli tymi, którym by to mogło przejść przez myśl.

Lord Rayon du Julerat, gdyby szczycił się czymkolwiek, szczyciłby się tym, że w jego mieście nikt nie łamie prawa, nadanego oczywiście przez niego. Albowiem nie był znany z litości czy empatii, i nie byli znani z tego jego Zhentarimowie.

I tak więc, elfia dziewczyna była bezpieczna, podobnie jak wędrowny kupiec, ubogi krawiec, prześladowany gnom...

Nieludzie... byli oczywiście także chronieni prawem. De Julerat nie przepadał za nimi, ale nie dyskryminował ich – za ludźmi również nie przepadał, lub tak powszechnie mówiono. Wielu twierdziło, że ma inne odczucia względem elfów. Powodowało to różne... reakcje, niezależnie czy byłoby zgodne z prawdą czy nie.

Lecz nigdy nie działo się nic niezgodnego z ustanowionymi prawami.

Daggerford było naprawdę duże jak na trudne czasy. W obrębie drugich murów mieszkało może osiemset rodzin, nie licząc chłopskich z przyległych terenów. Niepokojący przez dekady był fakt, jak blisko znajdowało się Waterdeep, raptem dwa tygodnie drogi traktem. Jednak nic z Waterdeep nie przybywało, poza raz na kilka lat uciekającą bandą goblinoidów.

Lord Protektor i towarzyszący mu majordomus, nie opuszczający pałacu-siedziby poza okazjami takimi jak ta ruszyli z powrotem, z drobną eskortą tuzina strażników. Starszy już księżycowy elf miał bladą skórę i błękitnawym odcieniu i kontrastujące, kasztanowe włosy, które upinał w potrójny, niezwykle skomplikowany koński ogon. Nosił się zawsze w elfich szatach, choć z zawsze widocznym na szarfie lub płaszczu herbem du Julerat. Zawsze był spokojny, milczący, choć elokwentny gdy miał wykonywać swoje obowiązki. Słynął z drobiazgowości i nieczęstego okazywania emocji. Był najstarszym sługą Rayona, i to odróżniało go od jego najdawniejszego sługi.

Najdawniejszy sługa nie odczuwał emocji.

Konie poruszały się, kiwając, po głównej ulicy miasta, a niebo miało jasnożółty odcień. Dzielnica wydzielona elfom nie była duża, i pozostawiona głównie im do zabudowy przypominała ogród żywopłotów z alejkami przepięknych bungalowów z malowanego na biało drewna i błękitnych dachach które diabły wiedzą jak elfy uzyskiwały w tych warunkach. Była to siedziba głównie artystów i pewnych rzemieślników, oraz miejsce, gdzie z trudem udało się antycznej rasie utworzyć niewielką bibliotekę. Na niewielkiej przestrzeni udało się zaś znaleźć miejsce dla wyciszonych altan czy posągów elfiego panteonu, w większości martwego, czuwającego nad główną aleją z białego, nawet jeśli spękanego kamienia. Wszystko to było o tyleż imponujące, że wszyscy mieszkańcy miasta musieli uzasadnić swój byt w obrębie bezpiecznych murów przed wyznaczonymi przez Lorda Protektora kuratorami upewniającymi się, że każdy mieszkaniec jest korzystny dla społeczności. A jednak...

Wyjechali drewnianym, stworzonym z żywych krzewów prawie-barbakanem na dojazd do głównej alei miejskiej. Zbliżał się dzień targowy, więc pobliski plac gdzie pomocnicy, czeladnicy, dzieci szykowały stragany pękał w szwach. Natychmiast uderzył ich zapach piwa, kiepskiego chleba, taniego piwa i szczyn z rynsztoka. Towarzyszący im rycerz skrzywił się, ale po przyzwyczajonym elfie nie widać było śladu. O, ironio...

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/4589981427146346.mp3[/media]



Drewniane domy o kamiennych kominach, sypiący na ulicę węgiel od kowala, uderzenia u bednarza, świeże wypieki, chłopak w podartej tunice prowadzący za uwiąz świnie ulicą na szlachtę, kobiety wracające od piekarza z wypiekiem z rano zaniesionego ciasta rozmawiające i chichoczące w fartuchach i z głowami w chustach, para zmęczonych strażników z ciążącymi na szarych płaszczach i tunikach skórzniami i spiczastymi hełmami, oparci o włócznie, ustępujący im drogi z pokłonem, akolitka Chauntea'i z okolicznej świątyni, czternastoletnie dziewczę w sukience, które tylko zielony szal i drewniany święty symbol pozwala odróżnić od tłumu, spacerująca od domostwa do domostwa by błogosławić mieszkańców i ustalić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy jednej z dwóch w Daggerfall kapłanek.

I większe pustki i więcej ciszy, gdy mijają ogrodzony, kamienny budynek o dwóch piętrach, jak warowny monastyr, ze zbrojnymi w miecze, skrytymi za kółkami kolczug ponurymi wartownikami Zhentarimów. Zbudowany na podstawie kwadratu, i, jak wiedział Rayon, mający blanki i dość przestrzeni między nimi a spadzistym dachem. Jedyne miejsce, na którym są sobie panami, jak długo nie łamią w jego mieście jego praw.

Choć okiennice był otwarte i się wietrzyły, a wewnątrz słychać było dryl nielicznych rekrutów, nie było tam w tej chwili jego doradcy. Zawsze gdy Rayon udawał się gdzieś dla siebie, co było rzadkie już samo w sobie, Netzath upierał się, że on pozostanie, na wypadek ważnych wieści, ważnych gości, ważnych raportów, lub ważnych kłopotów.

Netzath był na pewno osobą najbardziej ułatwiającą mu pełnienie rządów, i najbardziej zaufaną, jeśli można tak powiedzieć, nawet jeśli był bardziej wojownikiem... nie, żołnierzem niż zarządcą. Jego doradca miał dwadzieścia lat gdy mu go przydzielono, czterdzieści lat temu. Nie był najlepszym wojownikiem w mieście, bynajmniej, był dość sprawny na swój wiek, lecz nie tak sprawny. Był też jednak doświadczony i chytry, i zwłaszcza w początkowych latach przeżył tyle prób zabójstw, i pomógł w tym tyle razy Rayonowi, że gdyby w mieście znikąd miał się pojawić wybraniec Cyrica i Rayon miałby obstawiać pieniądze na jedną osobą, która ujdzie z życiem, byłby to stary Zhent. Nawet Rayon nie miał dokładnej wiedzy co do hierarchii Zhentarimów, lub raczej tej grupy, która mu służyła, ale wszyscy byli posłuszni jego rozkazom oraz rozkazom Netzatha. W nielicznych potyczkach z orkami jasnym było, że tworząc tę formację stawiał przede wszystkim na żelazną dyscyplinę. I tak jego bezpośredni podwładni i podwładni Rayona, choć nieliczni – może dwa tuziny w całym mieście – byli posłuszni, bezwzględni i skuteczni. Stanowili najlepsze narzędzie do wynajdywania... wszystkiego co niepokojące i zapewniania porządku w mieście, zwłaszcza wobec okrucieństwa kar narzuconych przez de Julerata.

Gdy po posadzce korytarza jego pałacu niósł się podźwięk żwawych kroków starzejącego się lorda protektora i jego najstarszego doradcy i strażnicy bez słowa otworzyli drzwi do komnaty audiencyjnej, obok tronu stał na baczność żylasty i wysoki Zhent, jak zawsze w prostym ubraniu koloru stali i tyleż ceremonialnym, co pełnej śladów po dawnych walkach kirysie. Ostre rysy, wąskie usta i prostota acz staranność utrzymania siwych wąsa i włosów nadawały drapieżnego, ptasiego wyglądu nieruchomemu starcowi o bardzo żywych i dociekliwych oczach.

- Popołudniowe raporty, mój panie. - skłonił się, powitawszy swojego pana głosem cichym i niskim, rywalizującym o wyzucie z emocji z Coithirathielem, ale mową zawsze o tyle bardziej rzeczową. Elfi majordomus był przepięknie zdobionym, posrebrzanym nożen do otwierania listów o rączce z kości słoniowej wygładzonej do kształtu dłoni właściciela. Netzath był brzytwą bez rękojeści.

- Kuratorzy donieśli o zmianach dotyczących krasnoludów. Jest wśród nich więcej płatnerzy aniżeli racjonalnie wystarczy do obrobienia żelaza, jakie zakupiliśmy od wysłanników kapitan Ruthelaide. - wyjaśnił, nie racząc dodawać tytułów samozwańczej, ale i faktycznej Królowej Piratów z Luskanu.
- Z ważniejszych wieści... Zapowiedziano delegację... z Waterdeep.




TANARIEL


Upokorzenie w całym życiu godności jest bólem. Lecz do bólu można przywyknąć.

A jednak...
Pomimo rozchodzącej się w szwach, szaroburej sukni na wędrówkę.
Pomimo zimnej kaszy i letniego piwa w glinianym kubku przed sobą.
Pomimo hałaśliwego zachowania i ogólnego zapachu tłuszczy w morskiej tawernie, gdzie jedyną oczyszczającą wonią jest rozdzierająca nozdrza sól Morza Spadających Gwiazd.
Pomimo wlepionych w nią spojrzeń połowy mężczyzn w tłoku, wilków morskich, lub pijaków...
Nie, to ostatnie było efektem. Nie dawali jej spokój – nie mieli odwagi się do niej odezwać, napastując czasem biedne dziecko, dziewkę – chyba, że nakazałaby im spokój.
Pomimo wszystko, roztaczała aurę godności i majestatu, ogłady i kultury. Wynajmowała pokój w tej tawernie – już drugi tydzień – pomagając onieśmielonemu oberżyście, który nie odmówił jednak, gdyż sam potrzebował każdego miedziaka.
Obiecała, że mu spłaci. Potrzebowała tylko pracy, a w Yhaunn, do którego codziennie przypływał choć jeden okręt był równie dobrym miejscem jak innym.

I nie tak strasznie odległym od domu.

Kiedyś, pamiętała, ten port był największym po zachodniej stronie wewnętrznego morza, oknem na świat całej Sembii. Miasto miało tysiące mieszkańców, rzemieślników wszelkiego sortu, kupców pochodzących z każdego kraju otaczającego akwen. Teraz miasteczko miało może sto rodzin, nie licząc żeglarzy i reketerów.

Wróciła, nieomal do punktu wyjścia. Zwiedziła większość jeszcze pozostających portów na wybrzeżu Księżycowego Morza. Teraz potrzebowała tylko jednego zlecenia, jednej pracy która umożliwi jej w miarę... bezpieczną wędrówkę, może z jakąś małą karawaną. Potrzebuje jednak nieco złota, a jeżeli nie nastąpi to w ciągu tygodnia, dwóch...

Lepiej nie myśleć, w jakich warunkach przyjdzie jej podróżować. Zaś ryzyko płynięcia gdziekolwiek statkiem nie wchodziło w grę.

Kobieta weszła przez nigdy nie zamknięte drzwi do tawerny. Ubrana może jak ochmistrzyni z jakiegoś okrętu, a może jak przypadkowa złodziejka, w skórzanych nogawicach, wyblakłej czarnej tunice, tak kruczoczarnej jak włosy okalające owalną, bladą ale ładną twarz o wnikliwym spojrzeniu i tym dziwnym zalążku, tym nienamacalnym przeskoku między młodością a dojrzałością, gdy wciąż była piękna, ale za moment na jej twarzy widać będzie pierwsze zmarszczki – bardziej troski i zmęczenia, niż wieku. Omiotła spojrzeniem między czujnym a obojętnym wnętrze, jak gdyby szukając kogoś ze swojej załogi, cała w bezruchu, szukając tylko oczyma, aż zatrzymała wzrok na Tanariel – tak, właśnie na elfce, i podeszła do niej krokiem, który kiedyś dla otaczających mężczyzn byłby kołyszący, ale przestał taki być – ze wzgardy dla nich wszystkich czy też innego poczucia własnej godności, ciężko stwierdzić.

- Jesteś... Tanariel. - powiedziała cicho, gdy stała już przy stoliku zajmowanym wyłącznie przez elfią damę w łachmanach – Szukałam cię kawałek drogi. - przy nieruchomej reszcie twarzy kąciki jej ust uniosły się w delikatny, ale przyjemny uśmiech i usiadła naprzeciwko.

Jasnym było, że przybyła w interesach, zdawała się też być tego szemranego sortu, który nie lubi gdy patrzeć im na ręce, nie lubi robić rzeczy uczciwych i dotrzymuje swoich umów. Oczywiście, czy ktoś przynależy do danego sortu okazywało się zawsze po fakcie, co czyniło prace dla kogoś innego niż nieliczni kapłani Oghmy rodzajem hazardu, jaki mogli uprawiać ci żeglarze – choć oni rzadko stawiali, nie mając już miedzi na życie.

- Potrzebuję skryby... i czarodziejki.



POPIELNA KREW

Stopnie schodów świątyni były z marmuru, i z niego były jej kolumny i nie miała ona stropu, gdyż pięść trzymała całe niebo.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/5688331427138776.mp3[/media]



Kolejny krok, kolejny stopień, gdy obuwie jak skorupa z adamantu wysunęła się naprzód, gdy płaszcz z Żółtego Jedwabiu z Kara-Tur długi na metry wspiął się za nim kolejny stopień, w rytmie, w kroku. Zaśpiew, dookoła. Czarne niebo nad głową, z czernią pokonywaną przez olbrzymie wieczne ognie rozpalone w metrowych kadzielnicach, misach z marmuru. Kapłani Tyrana, łysi, z zabieloną skórą odcinającą się od idealnej czerni, czerwieni i purpury.

Kolejny krok drugiej nogi, w rytmie. Jaki to w zasadzie miało cel? Rytuał, czy też, ceremonia, jedynie dla zachcianki czy spełnienia przywódcy, opóźniające wszystko, niepraktyczne, podkreślające ich hierarchię i miejsce każdego z obecnych dziesiątek wyznawców Bane'a.

Każdy znał swoje miejsce.

Nie miało to sensu; tylko to miało sens.

Kolejny krok i był już tak wysoko jak mógł zajść, na równi spojrzeniem z siedzącym na marmurowym tronie Władcą Porządku, najwyższym kapłanem Bane'a w Krainach, na Torilu. Jednooki łysy mężczyzna, którego imienia nie wymieniał nikt, który pamiętał podobno czasy sprzed
Ostatecznej Wojny, która trwała zanim Verlan się narodził, skwitował go wzrokiem, gdy jego doradcy, nieruchomo jak posągi, czekali na słowo, pozwolenie, choćby gest ich przywódcy.

Tak ważni, lecz nie wobec niego; tak samo jaki był on wobec Bane'a, lecz ta pokora była ukryta przed oczyma śmiertelników. Przywilej pierwszego spośród śmiertelnych.

On wstał.

Podszedł o krok, wyciągnął dłoń płasko nad hełmem czempiona Bane'a i przemówił.

- Ponownie spisałeś się nieskazitelnie w posłudze Władcy Świata, o pierwsze z jego ostrzy. - jego głos był głęboki, donośny, czysty, rezonujący, zjednujący, jak nagroda, jak miód spijany ze szczelin beczki przez głodującego. Verlanowi oszczędzona była jednak desperacja i zachwyt w obecności głowy jego kościoła – odczuwał nieomal fizyczną przyjemność słuchając boskiego głosu namiestnika Bane'a, lecz nie był przezeń zniewolony.

Przywilej zasłużonych.

- Twój ojciec byłby dumny z twoich dokonań. Twój sukces oznacza, że mamy inicjatywę, którą musimy wykorzystać. I wykorzystamy. Spójrz! - nie poczynił nawet gestu, lecz Interpretatorka ślepo wskazała ręką krąg przyzywań. Znajdował się naprzeciwko nich, po drugiej stronie... świątyni-amfieteatru, w którego centrum znajdował się okrągły ołtarz, strzeżony przez pięciu gwardzistów z zbrojach z płyt i zbrojnych w berdysze, nieruchomych jak posągi, a po bokach znajdowały się pełniące w tej chwili rolę rytualną chóry wysokiego kleru.

Kongregacja. A w kręgu przyzywań...

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/1510461427141279.mp3[/media]



W kręgu przyzywań. Krąg był tyleż lożą dla szacownych gości co chronioną wiarą i boskością ich pana klatką dla przybyszów z innych wymiarów. Lecz tak trudno było ich sprowadzić, tak rzadko to czyniono... aż do teraz. Aż do jego ostatniej zdobyczy.

Lecz była to przeszłość, która spoczęła na ołtarzu, której krew spłynęła pod górę frezami w schodach i wypełniła septagramiczny wzór, wzdłuż linii którego wiły się symbole zapomnianych języków, znaki ochronne, frazy zarówno w językach niebian jak i baatezu. Od tyłu osłonięty gobelinem nasączonym esencją Tyrana, dającym pewną władzę nad każdym, kogo było widać na jego tle, pyszniący się odcieniami karmazynu i nocnego granatu, złota i czerni.

I w mrugnięciu oka – dosłownie – tam byli. Para... istot. Stworzeń. Tak nieprzystających obrazowi jak się da, lecz... czy z pewnością?

Byli obydwoje nie piękni czy urodziwi, lecz w jakiś subtelny sposób perwersyjni i atrakcyjni, acz równocześnie grzecznie przyjemni w obyciu, z samego wyglądu. Para – diabelskie bliźnięta, jak świadczyła cera, jak gdyby kredowobiało im się skóra łuszczyła na twarzy, rogi niewielkie jak z kobaltu, włosy nie blond, a z żółci wziętej z płomienia, i jak płomień dzikie, w jakiś uporządkowany, zaplanowany sposób, a uśmiechy przyjemne, grzeczne i pełne szacunku – baatezu, na pierwszy rzut oka, odziani w białe, przepastne koszule, czerwone kamizele ze srebrnymi guzikami w kształcie symbolu Nessus i wreszcie purpurowe płaszcze. Rozglądali się chaotycznie, każde w inną stronę, ona żywo i żwawo i ciekawsko, on jakby kurtuazyjnie i znudzony, skupiając się na innych elementach otoczenia
aż równocześnie obie pary oczu ot jakby od niechcenia odnalazły Verlana, dzięki któremu zwycięstwu możliwe było ich sprowadzenie.

A od ich przybycia, purpurowe niebo zapełniło się chmurami i zaczęło płakać, z kroplami stukającymi o marmur i wytłumiającymi wszystko, poza głosem

- Idź. Narzuć im wolę... i wysłuchaj heroldów naszego zwycięstwa. - kapłan usiadł z powrotem, mrużąc lekko oczy, choć w tym zmrużeniu nie było zainteresowania diabła czy pociągu diablicy, jedynie nieustająca groźba wymieszana z szacunkiem jego mistrza i pana.




NATHANIEL


Po zboczu lodowca, w górach Smoczych Grzbietów, szedł żebrak który nigdy nie żebrał. Był w takim wieku, że mógłby już mieć rodzinę, lub mógłby dopiero mieć rodzinę – on wybrał jednak inną ścieżkę.

Powracał do domu.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/1292991427144356.mp3[/media]



Kim był mogłoby zgadnąć niewielu żyjących, lecz wystarczyło by im spojrzeć na wątle okrywający
sylwetkę wędrowcy płaszcz narzucony na łachmany wieloletniej podróży... wobec zamieci, wszechogarniającej i bezwzględnej zamieci.

On wędrował jednak niewzruszony, ku swojemu celowi. Przystanął na chwilę, przesłaniając twarz przedramieniem, i ujrzał on pod sobą, ledwie, w dali, przełęcz – przełęcz pomiędzy dwoma górskimi szczytami z tego samego łańcucha, sąsiadującymi, nachylającymi się pod innym kątem tak, że jeden opierał się o drugi. W przełęczy między tymi pokrytymi lodem i skałą – niebieskim gładkim szkliwiem rytym drobinami śniegu i szronu, w którego przejrzystym błękicie połyskiwał róż rozjaśnionego fioletowego nieba, przesłoniętego ciemnymi chmurami – w tej przełęczy, tuż pod miejscem gdzie szczyty zrastały się skałą i zamarznięciem, po obu jej stronach znajdowała się niewielka wioska, której sercem był most zbudowany z balów drzew dawno porastających te szczyty, obecnie tak zmarzniętego, że najmłodszym dzieciom jedynie opowiadano, iż nie został on pierwotnie wyciosany z lodu.

I teraz, po dekadzie, przyprowadzone do wioski dziecko, które ją opuściło by stać się mężczyzną, powracało w rodzinne strony, podziwiając skrzący się jak gwiazdy, obecne tylko na freskach i malowidłach na południu.

Przygiął się pod siłą wiatru, ale nie ustępował, nie pomny był na ostry mróz czy tnące drobiny, nie był pośpieszny w tej groźnej okolicy. Schodził ze zbocza, szeroką, bezpieczną spiralą. Skoro dojrzał w dole wioskę, musiał odwrócić się i półłukiem obejść górę, szukając bezpiecznych ścieżek. Od lat nie było traktów prowadzących tutaj, musiał więc zawierzyć swojemu doświadczeniu w zwiedzaniu niebezpiecznych miejsc Faerunu. Niejedno odwiedził.

Przynosił w strony rodzinne, gdyż tu dorastał, nawet jeśli urodził się daleko, najcenniejszą rzecz – opowieści. Niewielu ludzi wędrowało po Krainach Środka. Nieraz narażony był na wielkie niebezpieczeństwo i otarł się o śmierć. Żebrak jednak... umiał o siebie zadbać.

W zupełnej ciszy, pustce, skupieniu, upłynęła mu wędrówka – zamieć była jak mgła, mgłą był chmury zawieszone nisko wokół szczytów. Umysł wyłączył się raptem na chwilę, a już wnet docierał do wioski. Umiał to zrobić – pozwolić umysłowi wędrować, myślami, pieśniami... ciszą.
Niebytem.

Jego cel był tuż przed nim. Jeden, drugi, trzeci krok zapadających się w śniegu, rozpadających w szwach i ocieplanych słomą butów...

W wiosce bez nazwy nie płonęły świecie. Most był nieoświetlony, zapadła niemal zupełna ciemność w cieniu dwóch szczytów, stykających się mas lodu rozszczepiających fioletowe, mdłe światło nad jego głową, przesłoniętych ciężkim śniegiem. Broczył jak przez mgłę, jak przez sen, przez chmurę, by stanąć na wysokości pierwszego domu.

Drzwi były otwarte. Nie wyważone, otwarte. Jak gdyby ktoś po prostu zapomniał ich zamknąć. Ciszę wewnątrz... ciszę w wiosce przerywał tylko wicher nabierający wielkiej prędkości w przełęczy tuż poniżej. Śnieg swobodnie wpadał do wnętrza domu przez zamarznięty próg, obmarzniętą framugę i okiennicę.

Po dziesięciu latach drogi powrotnej... z kurczącymi się zapasami... Bez możliwości przetrwania długo na lodowcu i...

Cała wioska... była... porzucona?

Grom przeniósł się potężnym, zwielokrotnionym echem jak ryk Talosa, i błysk przeciął niebo odbijając się od wszystkich lodowych powierzchni, tworząc bladobiały blask jak śnieżna ślepota.

Nadchodzi burza...

Zell 30-03-2015 22:43

- Witaj, nieznajoma, która zdążyła już poznać moje imię. - elfka rozpoczęła rozmowę od początku, zaznaczając w tym, że nie zna miana nowo przybyłej, również uśmiechając się delikatnie i spokojnie. - Przyznam, że część twojego ostatniego zdania brzmi, jakby zostało wyrwane z przeszłości.
Tanariel przyglądała się kobiecie rozmyślając nad nią i jej motywami, niemniej nie mogła zaprzeczyć, że te jej kilka słów rozbudziło w niej coś, czego nie czuła od dawna.
- Tak właśnie jest. Niewielu jest ludzi, którzy urodzili się w takich czasach, by móc osobiście poznać smak… Splotu. - czarnowłosa kobieta odpowiedziała, nie szeptem, ale dostatecznie cicho i dyskretnie, by żaden z nachalnych żeglarzy nie zajmował się tematem ich konwersacji - Dlatego też poszukiwałam kogoś z Seldarine, a niewielu z was przebywa w rejonie morza. Mój klient… potrzebuje kogoś, kto kiedyś uprawiał Sztukę.
Mimo spokoju i braku entuzjazmu rozmówczyni, jak gdyby rozmawiała o kolejnym zwykłym zleceniu - cokolwiek zlecała - posługiwała się słowami jakich Tanariel nie słyszała już od raczej dawna… choć nie. Posługiwali się nimi czasem mędrcy, kapłani Oghmy. Chodziło raczej o sposób i nonszalancję, z jaką używała ich nieznajoma.
Wskazująca na skrajną ignorancję, albo może nie przejmowanie się czymś, co nigdy nie miało mieć wpływu na jej życie.
Och, tak. Ludzie. Jak oni szybko zapominają. Inną sprawą był powód, dla jakiego szukano takiej osoby. Potrzebowano kogoś, kto parał się Sztuką? Elfka miała tylko nadzieję, że nie chodziło o snucie opowieści pańskim dzieciom, bo to znosiłaby z ciężkim trudem. O innych niepoważnych rzeczach nie wspominając.
- Skoro kwestia opiera się na tym, że mogłam kiedyś poznać… smak… Splotu, to jaki jest powód dla poszukiwania takiej osoby, jak ja?

- Ponieważ potrzebuję kogoś, kto w formie księgi, lub manuskryptów zapisze historię… przed wiekami utrwaloną za pomocą magii. Mój klient jest kolekcjonerem i koneserem historii.
- Historię? Opisującą jedno wydarzenie czy większy okres czasu?
- Jako całokształt czasu. - odparła kobieta swoim miłym, usypiającym głosem na swój opieszały sposób mówienia - Czy pozwolisz mi zaproponować ci wino?
Całokształt czasu?
- Jeżeli to nie problem. - elfka przez chwilę zastanawiała się kiedy ostatnio piła coś poza najtańszym piwem i wodą. - Intryguje mnie ten… całokształt czasu. Twój klient oczekuje, że spiszę całą historię?
- W obecnej chwili chodzi o historię pewnej rodziny, ale jeśli będzie zadowolony z twojego dzieła… - oparła łokieć o blat a twarz zmęczenie o dłoń. Drugą dobyła sakwę i położyła na stole, znudzonym gestem obserwując rozsznurowała rzemień i wyłożyła na blat dwie srebrne monety, bite chyba w Aglarondzie. Obróciła twarz ku szynkarzowi, tak, że jej prawie czarne oczy patrzyły równie znacząco co dwa srebrniki. Odstawił polerowane drewno i podszedł do stołu, zgarniając monety bez słowa. Nie była potrzebna wymiana zdań - taki pieniądz był na tyle duży, że mogło chodzić tylko o wino, i na tyle mały, że nie mogło chodzić o nic dość wyrafinowanego, by trzeba było wymieniać z nazwy. Gdy nalewał z beczki jakiegoś lokalnego sikacza, kobieta przeniosła spojrzenie prosto w oczy Tanariel.
- Pytaniem jest, czy ja marnuję twój czas.
Potrzebowała zlecenia, jakiejś pracy, a tu nagle jak z tego nieba, o odcieniu, które można by zapomnieć po tylu latach, znalazło się jedno. Furtka, jakiej wypatrywała. Tanariel uśmiechnęła się i odparła lekko:
- Nie przytrzymują mnie na chwilę obecną żadne inne zlecenia, zakończyłam te, które miałam.
Szynkarz bez słowa postawił przed obiema kobietami kieliszki, które nawet chyba były czyste w tej dekadzie… znamienny ślad jak blisko Sembii byli. Ukłonił się obu kobietom i wrócił za swój kontuar.

- Zanim powiesz, że przyjmujesz, powinnyśmy porozmawiać o wynagrodzeniu. Wynosi ono czterdzieści sztuk platyny.
Tanariel nie pozwoliła po sobie poznać jak zaskoczyła ją ta oferta. Czterdzieści platyny? Do tego w tych czasach? Ktoś chyba naprawdę był zdesperowany albo posiadał zbyt dużo pieniędzy, że mógł je wydać na swoje zamiłowania… Przynajmnej chciał je pożytkować na dobry cel, jakim było zapisywanie historii.
- To hojna oferta. Chciałabym jednak wiedzieć, o ile to nie problem, kim jest ta miłująca historię osoba, zdolna płacić tak dużo za jej przetrwanie. Rozumiesz, żeby nie rzucać się w nieznane.
- Obawiam się, że to niemożliwe. To bogaty kolektor… z okolic Księżycowego Morza. On wynajął mnie żebym ja znalazła kogoś takiego jak ty. - kobieta upiła alkoholu, krzywiąc się nieznacznie, po czym oparła łokcie o blat, a twarz na obydwu dłoniach - Jeżeli zdradzę ci jego imię i miejsce gdzie go znaleźć, do czego którekolwiek z was będzie potrzebować mnie? - zakończyła, uśmiechając się szerzej, bez cienia rozbawienia perspektywą.
Skrybie, pomimo spokoju malującego się na jej twarzy, ciążyły pewne sprawy.
- Powiedz mi tylko jeszcze… Skąd dowiedziałaś się akurat o mnie? Czy to też tajemnica zawodowa?
- Niewielu jest elfów, którzy opuścili akurat Cormanthor w ostatnim stuleciu. Z tychże, niewielu jest magów. Poczyniłam pewne… - sięgnęła po kieliszek, kręcąc nim przez chwilę i obserwując zawartość - Zapytania. Początkowo szukałam oddzielnie skryby i oddzielnie kogoś z twojego rodzaju, kto przy okazji byłby magiem, ale odkąd zaczęłam pytać dwa lata temu w kilku miejscach powiedziano mi o tobie. A dzisiaj cię odnalazłam.
- Rozumiem. - Tanariel upiła troszkę ze swojego kieliszka. Nie był to oczywiście trunek najlepszej jakości, ale jednak… był winem, a nie podłym piwem. W kilku miescach powiedziano o niej… - Jeżeli się zgodzę, kiedy należałoby wyruszyć i podjąć pracę?
- Im szybciej to zrobisz, tym szybciej obie dostaniemy zapłatę, a to kawałek drogi stąd, w zamku, należącego do cormyrskiego dziedzica elfich założycieli opodal Arabel.

- Zlecenie jest planowane na jakiś okres czasu? - dopytała znowu biorąc łyk
wina.
- Mój klient płaci za jakość. Będziesz miała tyle czasu, ile uznasz za potrzebne. - kobieta upiła łyk wina, przez chwilę oceniając coś i kalkulując, przypatrując się Tanariel. Odstawiła kieliszek przed siebie, bawiąc się nim dłońmi, i uśmiechnęła nagle, nieszczerze.
- To jest dopóki pan zamku nie powróci. - sprostowała własne, niedoszłe kłamstwo, z którego się rozmyśliła równie szybko, jak nieomal go dopuściła.
- Czyli należy zawrzeć całą historię, od jej początków, póki pan zamku nie powróci… A planuje to zrobić za…?
- Po powrocie z podróży… na Wybrzeże Mieczy. Nam dotarcie do Arabel zajmie nie dalej niż dwa tygodnie. Powinnaś mieć miesiąc dla siebie… może dłużej.
- Czy dostanę na miejscu jakieś wytyczne, co do tego, czego się spodziewa pracodawca? Na czym się skupiać? Czy może ty już wiesz?
- Wiem wszystko, co potrzebne. Zamek został skonstruowany by być… świadectwem historii tego rodu. Arrasy, gobeliny, witraże, rzeźby i popiersia… wszystkie będą ilustrować sceny z niej. To co jednak kluczowe, to wykonane przez twój rodzaj runy, które sprawiały, że goście… stawali się świadomi tej historii na różne sposoby.
Czarnowłosa rozmówczyni Tanariel dopiła wino do końca, kładąc blade dłonie na stole. Przez chwilę w zamyśleniu przypominała coś sobie.
- Za sprawą magii, przypatrując się dziełu, można było znaleźć się… w ulotnym transie, w którym wydawało się uczestniczyć w tamtych wydarzeniach, przynajmniej tak, jak wskazywały oczy wyobraźni artysty. Niektórym śniły się sceny z historii rodu, w zależności od komnat, które im przydzielono. Podobno nawet w lochu istniała cela, w której koszmary miały dręczyć więźniów gdy akurat nie byli męczeni na kole. - przeniosła znów wzrok na elfią rozmówczynię - Nic z tego oczywiście nie ma już miejsca, ale runy… inskrypcje pozostały. I być może uda ci się z nich, a także z pozostałych poszlak i archiwum w rodzinnej biblioteczce ustalić wszystko, co potrzebne.
- Całkiem możliwe. - przyznała elfka, ale zaraz dodała - Wszystko oczywiście zależy od tego, jak atrakcyjne dla historii będą te źródła, ale jednak można być dobrej myśli. - jako że rody są bardzo przywiązane do swojej historii, pozostawione poszlaki zapewne były wystarczającą pożywką dla skryby, który miał z nich utworzyć konkretną całość.
- I czarodziejki, która umiałaby dotrzeć do tego, co skrywało zaklęcie utrwalone runami. - dokończyła zleceniodawczyni.

Wytężona praca, ale za to zarobek…
- Zgadzam się. - odparła po dłuższym namyśle elfka dodając - Muszę tylko uregulować pewne drobne należności z karczmarzem…
- Potraktuj to jako zaliczkę… - kobieta przesunęła ciągle leżącą na stole sakwę ku elfce, pozwalając by ta wzięła potrzebną kwotę.
Tanariel wybrała z sakiewki tyle monet, ile było jej potrzebnych, aby zamknąć sprawę długu u karczmarza, po czym zapytała jeszcze:
- Chcesz wyruszyć dziś?
- Chcę wyruszyć gdy tylko ci… dżentelmeni będą się okrętować i wyruszać w okolice Suzail. Jeżeli masz coś do załatwienia, to wedle ich kapitana masz dwa dni.
- Przybędziesz więc po mnie, kiedy nadejdzie czas?
Kobieta rozszerzyła uśmiech, po czym jej twarz znowu zobojętniała, może z zadowolenia z zawarcia… transakcji. Lub raczej dobicia umowy.
- Tak… przybędę po ciebie, gdy nadejdzie czas.

Seachmall 30-03-2015 22:49

Lord de Julerat zastanawiało od jakiegoś czasu jak wyglądają sprawy w “Mieście Wspanialości”, chociaż wątpił, aby Waterdeep ciągle zasługiwało na ten tytuł.
- Delegacja z Waterdeep? Brzmi dość wyniośle, mam nadzieję, że to nie orki czy inne ścierwo, ale coś co jest wstanie złożyć chociaż zdanie… Kiedy tu będą?
- Pracujemy nad tym. Kazałem skierować pismo do odpowiednio uczonych aby po trzykroć sprawdzili każde słowo, albowiem pergamin zapisano podobno w języku smoków. Wedle pierwszej wersji tłumaczenia - Zhent wydobył zza pasa niewielką tubę, mówiąc, zdjął wieko i przechyliwszy wysunął wciąż pachnący świeżym atramentem i osypujący się drobinkami piasku pergamin - Będą tutaj za dwa tygodnie i oczekują bezpiecznego przyjęcia ich ambasadora.
- W smoczym? To raczej wyklucza podludzi, prymitywy ledwo władają zwykłym językiem, żeby nie mówić o czymś tak dawnym. - Rayon spojrzał na pergamin, sam nie władał językiem smoków, chociaż słyszał o jego zastosowaniu przez magów i pradawnych skrybów - Zabawne kiedy ktoś cię odwiedza nie zapowiedziany i narzuca ci warunki swej wizyty. - zerknął na Cotirathiela - Każ przygotować pokój gościnny dla naszego drogiego emisariusza. - po chwili zastanowienia dodał - A i przekaż straży, aby znaleźli mi najwilgotniejszą, najbardziej zakurzoną celę. Chce mieć gdzie impertynenta wrzucić, jeżeli okazałby się… niegrzeczny.
Elf skłonił się dworsko - przez co należy rozumieć ukłon wyniesiony prędzej z Evereski lub Wysokiego Lasu - po czym opuścił pomieszczenie. Stary Zhent bez słowa przekazał pergamin z tłumaczeniem i odsunął się, umożliwiając zasiąście Rayonowi na tronie.
- Świadomość, że zawsze można zagospodarować celę może poprawić humor, ale to nie mogą być dobre wieści. Brzmi jak wstęp do aneksji. - bez ceregieli powiedział Netzath.
De Julerat prychnął kiedy usiadł na swym miejscu.
- Chciałbym to zobaczyć, chociaż szaleńców nie mało pod fioletowym słońcem. Jeżeli chcieliby przejąć miasto, musieliby zyskac przychylność ludu, a z tego co wiem ciągle ją mam.
- Cóż, masz ją, ponieważ panuje porządek i nie ma nikogo, kto byłby w stanie ci się przeciwstawić, całe szczęście. - sucho przypomniał zhent, uśmiechając się krzywo - Nie w tym sęk, milordzie. Może to przeczucie, jestem jeno pewien, że to nie są ludzie, i nie przejmują się czyimkolwiek poparciem. Po prostu nic o nich nie wiemy. Poza tym, że wysyłają do nas wiadomość w martwym języku.
- Z zapowiedzią swego wysłannika. Nie jest to też coś co robią barbarzyńcy. Ale rozumiem o co ci chodzi. Muszę ich jednak przyjąć, jeżeli to jednak coś co ma uczciwe intencje, nie ma co przegapiać okazji.
- Istotnie. Nie możemy tego zignorować będąc tak blisko.
- Polecę rozpocząć rekrutację do tymczasowego wojska. Nie wiele, ale coś żeby nie złapali nas nieprzygotowanych, gdyby sprawy przyjęły zły obrót. - starszy lord pogładził się po nosie zastanawiając się nad kolejnym ruchem - Mógłbyś coś dla mnie zrobić? Podejrzewam, że w bibliotece miejskiej znajdzie się skryba, który posługuje się językiem smoków, może jakiś elf, który pamięta czasy magii. Gdybyś mógł zaprosić taką osobę tutaj, miałby opinię kogoś z zewnątrz na temat autentyczności tej wiadomosci.
- Cóż… mędrcy do których przekazałem oryginał do tłumaczenia nie mieli dużej wątpliwości, ale nie byli magami. - wzruszył ramionami stary żołnierz - Tak uczynię.
- Będę wdzięczny.
- Mam zanieść jakieś słowo odnośnie żelaza od Ruthelaide? Posłać po starszego klanu, może? Na razie jedynie dokmistrzowi nakazałem nie kupować, gdyby przypłynął kolejny okręt, ale możemy chcieć to zmienić wraz z… rekrutacją.
- Co? A tak, brodacze. Poślij po starszego. - lord Rayon przywołał członka słóżby - Przygotujcie jakąś ciepła strawę i piwo na przywitanie starszego, podejrzewam, że to zajmie. Przekonanie krasnoluda, aby zmienił fach nie jest dość trudne.

* * *

Rudobrody krasnolud o żuchwie przypominającej pajdę chleba i oczach w kolorze bursztynu uniósł szklany, zdobiony kufel z piwem tak, że aż barwiony na jasnozielono, podwinięty rękaw opadł mu do ramienia.
- Twoje zdrowie, lordzie protektorze! Dzięki ci raz jeszcze za przyjęcie twego skromnego sługi w tak hojny sposób.
Krasnolud spędził dość czasu wśród ludzi by nabrać ogłady, a jego imię Rayon mógł zapamiętać… lecz tak naprawdę nie miał po co. Przynależał do klanu Kamiennych Zębów, był starszy, i dużo chytrzejszy niż wyglądał. Zapewne to chytrością, nie honorem, zdołał zapewnić swoim ziomkom przetrwanie i dołączenie do społeczności Daggerford. Był natomiast rzetelnym rzemieślnikiem fanatycznie dbającym o przywileje… nie, nie o przywileje. O możliwość zachowania dumy innych krasnoludów, by zachować ich kulturę, w imię tradycji.
- I twoje, starszy klanu. Dostałem informacje, że przybyło ci nowych płatnerzy. - Rayon upił trochę ze swego kufla, według własnej polityki zawsze spożywał te same trunki i posiłki co jego gościa. Działało to kojąco na ich nerwy, no i wydawało się grzeczniejsze - Co możesz mi o nich powiedzieć?
- Hrmf. - burknął przyjaźnie krasnolud, przełamując pajdę chleba - Nie tyle przybyło płatnerzy… może dwóch. To raczej kwestia, że mamy za mało żelaza. - krasnolud przeżuł pieczywo, wpatrując się w chwilowo pusty między nakładaniem z rozstawionych półmisków talerz, po czym spojrzał częściowo z nadzieją, chcąc przekonać Rayona do swoich racji - W mieście bardzo wydajnie wszystko jest zarządzane, lecz nie mamy niczego na zapas i mało kto kupuje na zapas, bo tak stanowione są płace, to zrozumiałe. Jeno rolnicy nie mogą każdy zakupić, jak by brakowało, czy może nie ma zapasu w mieście, co by im po prostu wydać, gdyby potrzebowali. Broni jest pod żołnierza liczba, ostróg, krat, grotów, lamp, sztućców… A to w sumie w większości robota też dla kowali, nie płatnerzy. A gdyby tak, wyposażyć chłopów w broń milordzie… i sprowadzić więcej żelaza. - zaproponował - na wszelki wypadek. Lub może odsprzedawać ją… Luskańczykom.
- “Na zapas”. - lord De Julerat zdawał się przeżuwać te słowa - To jestem w stanie zrozumieć, ale wyposażać chłopów w broń? Nie wiem jak to działa u was, starszy, ale ja często zerkam z trwogą na własnych strażników, bo ki czort wie, co mu przyjdzie do głowy po myśleniu “ja mam broń, a on nie”. Aby odsprzedać broń Luskańczykom znaczyłoby, że chcieliby ją od nas kupić, a ironią by było gdyby ją kiedyś wykorzystali przeciwko nam. Historia zawsze pokazywała Luskan, jako… mało przyjemne miejsce dla sąsiadów, a mnie nie widzi się dawać im w łapy sztyletu, który wbiją mi w gardło. - starszy lord sięgnął po kromkę chleba - Zakładam, że przekonanie twoich chłopców do zmiany zawodu nie będzie możliwe?
Krasnolud przez chwilę wpatrywał się w swoją miskę.
- Lecz cóż mieli by robić, milordzie? Są górnikami, płatnerzami, kowalami. Praca z metalem to coś co robią od pokoleń, a jedno pokolenie to u krasnoludów bardzo długi czas.
- Tak rozumiem, żelazo mają we krwi. - Rayon westchnął - Na razie zamówię więcej żelaza z Luskan, chce zacząć drobny nabór do wojska, więc więcej sprzętu będzie potrzebne. Oczekuję wizyty z zewnątrz za dwa tygodnie i od jej przebiegu będzie zależało od tego, czy będziemy mieli z kim handlować. - starszy lord zastanowił się chwilę - Tak z ciekawości, krasnoludy utrzymują ze sobą jakoś kontakt w tych czasach? Na zasadzie, czy macie jakieś więści z kuzynami z północy czy wschodu?
Rudobrody skrzywił się.
- Nie podróżujemy, a Mystra nie wybrała by ukryć się w naszych runach. - wzniósł naczynie w niemym toaście - Wiemy tylko o tych kuzynach, którzy przybywają do naszego miasta. W Luskanie kilka klanów z północy znalazło schronienie… ale część wyzbyła się swojej dumy, pracując dla pirackiego ścierwa, a reszta jest… pozbawiona wolności. - z trudem przełknął, odstawiając napitek. Wytarł brodę i usta chustą, po czym podniósł spojrzenie na starszego lorda, uśmiechając się wdzięcznię.
- Upewnię się, że sprzęt dla żołnierzy Lorda Protektora będzie najlepszy na Wybrzeżu Mieczy. Czy będę wścibski pytając, skąd idea naboru? To również może być alternatywa dla niektórych moich ziomków, choć wiem, że krasnoludy nie są preferowane do wojen w otwartym polu.
Rayon zamknął przez chwilę oczy.
- To co teraz powiem, nie opuści tego pokoju. Nie chcę, aby ta wieść rozniosła się na razie po mieście. - Rayon wyjął list, który otrzymał od zhenta - Dostarczono do mnie wiadomość. Z Waterdeep. Najwyraźniej ktoś wysyła do nas emisariusza. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wiadomość jest napisana w języku smoków. Kwestionuję umiejętność orków w posługiwaniu się nim, ale są inne, grosze rzeczy, które mogły się tam osiedlić. Nie wiem co nas czeka i wolę się przygotować. Jakieś opinie?
Krasnolud długo siedział, czekając w milczeniu.
- Gdybym to był ja, milordzie, rozesłałbym gońców po pomoc. Jakąkolwiek pomoc, może jakichś najemników. Zapewne to dmuchanie na zimne, ale za mojej młodości gdy chcieliśmy pokoju, szykowaliśmy się na wojnę… a często sam widok zadbanych fortyfikacji i pojawienie się regimentów klanów zapobiegał walce z hordami północy.
- Temu ma służyć nabór. Ja nie potrzebuje “mieczy”, ja potrzebuje żołnierzy. Najemnicy są dobrzy jeżeli masz do czynienia z bezmyślną hordą, a tu mam wrażenie, że jest coś innego. Ale grupa najemnicza może się przydać.
- Cóż. Jak uważacie, mój panie. Choć jeżeli miałbym wypowiadać się o moich poprzednich doświadczeniach, bardziej na południe, w drzewniejszym Cormyrze, to najemnicy zawsze stanowili lepsze ostrza niż milicja czy pospolite ruszenie. To logiczne, wszak jeno cały czas walczą. Musiałem jednej kompanii płacić by chroniła moich ziomków krocie, ale istota jest… że umierali oni, a nie moi bracia. - skinął głową w zadumie starszy krasnolud, mrużąc oczy, po czym przeniósł wzrok na Rayona - Lecz to wy milordzie jesteście lordem protektorem, ja jestem jeno rzemieślnikiem, który dożył sędziwego wieku. Wiem jak działa pieniądz, nie armia.
- Ja, aż tak młody jak na człowieka nie jestem. I wiem jak działa pieniądz, plus armia. Najemnicy będą wierni tak długo jak długo mam złoto, a i to można poddać kwestionowaniu. Rozważę to jednak. Dziękuję za radę.
- Cóż, tak. - wstał starszy klanu - Dziękuję raz jeszcze, milordzie, to była istna uczta. Czy jestem ci nuż potrzebny, czy też jedynie zabieram miłościwemu czas, zbytecznie, przez jego grzeczność? - ukłonił się, uniżenie, wyraźnie wciąż wdzięczny za możliwość pozostawienia jego współbraciom ich fachu.
- Nie, nie, to będzie wszystko. Przekaż swoim podopiecznym nowiny i rozgłoś, że chętnie zobaczę kilka krasnoludów w armii. Upór jest rzeczą, która się przyda na każdym polu bitwy.
Na te słowa przywódca krasnoludów skinął głową, wstając od stołu i skłaniając się Rayonowi, by opuścić pomieszczenie drzwiami, które otworzył mu milcząco czuwający najstarszy z zhentów.

Sirion 30-03-2015 23:10

Poszukiwacz powoli starał się zebrać myśli. To co się wydarzyło było… Dziwne, starał się zebrać myśli i przypomnieć sobie chociażby urywek tego co się stało. Szukał punktu zaczepienia w swojej pamięci, aby powoli ułożyć w całość poprzednie wydarzenia. Jedyne co jednak napotkał, to pulsujący ból głowy i pustkę. Jego pamięć była pusta i wytężenie jej nie dawało odpowiedzi na to, co mogło zaprowadzić do tego miejsca. Nie pamiętał. Jeżeli istniały jakieś poszlaki co do przebiegu wydarzeń, który doprowadził do tej sytuacji, nie były to jego wspomnienia.

Zrezygnowany ostrożnie wstał nie ufając swojemu poczuciu równowagi. Nigdy dużo nie podróżował drogą wodną, ale widział, że w pojedynkę będzie bardzo trudno sterować tratwą. Zbliżył się do stosu zwłok ignorując unoszący się odór, liczył na znalezienie jakiejś poszlaki, co dokładnie tutaj zaszło. Zachwiał się nieco, odkrywając jak słaby był, może niedożywiony, trzęsąc się nawet przy ostrożnym kroku. W razie niebezpieczeństwa gotów był działać, ale zdaje się, że raczej odzyskał przytomność aniżeli się zbudził, wnosząc po zmęczeniu…

Klęknął, czy upadł na kolana przy ciałach. Tratwa była dość duża by być zupełnie stabilną pod jego krokami. Zwłoki były ułożone nogami w jedną stronę, jak gdyby rzucone jedne na drugie. Ubrania przemokły i zaczynały gnić od bagiennego klimatu. Wszystkie ciała nosiły znamiona być może głodzenia, być może jakiejś choroby - nie było na nich fizycznych obrażeń, mimo początku dekompozycji i napęcznienia. Ostatecznie ich odór był nie do odróżnienia od bagiennego. Po ubraniach wnosząc, jeden był chyba kupcem, ze dwóch mogło być bezdomnymi lub ubogimi mieszkańcami… jakiegoś miejsca. Reszta wyglądała całkiem plebejsko, za wyjątkiem mężczyzny ewidentnie w tunice rycerskiej, z zerwanym naszyciem herbu. Wszystkie ciała nosiły ślady drobnego rabunku z rzeczy, z którymi ich znaleziono, przynajmniej cennych.

Mężczyzna na klęczkach powoli zaczął przerzucać ciała, licząc na to, iż uda mu się odnaleźć cokolwiek wartościowego. Bez żelaza u pasa czuł bardziej bezbronny niż był w istocie - inną sprawą było to, iż jego oręż był jedną z niewielu cennych dla niego rzeczy. Szukał wszystkiego co uznałby za przydatne, jakiejś mapy, może jakiegoś listu, czegokolwiek. Poszukiwał czegoś, co pozwoliło by mu się zorientować mniej więcej gdzie się znajduje. Przy okazji sprawdzał również, czy któraś z osób dalej żyje, licząc na to, iż w takiej sytuacji mogła by powiedzieć mu cokolwiek i dać jakieś wskazówki. Szybko jednak zweryfikował, iż był tu pośród samych ciał, martwych od kilku dni. Pomiędzy podartą przy okazji rabunku odzieżą, szmatami i kocami w których niesiono zmarłych odnalazł jedynie przemokłe zwinięte pergaminy u domniemanego kupca oraz najlepiej zachowany z całości odzieży, acz stary, karmazynowy płaszcz należący do niego. Jeden ze zwiniętych pergaminów był zapieczętowany, ewidentnie nie sygnetem szlacheckim, lecz pieczęcią miejską. Pieczęć była czymś na wzór trójkątnej sieci na tle fali wody. Mogło to być małe miasteczko, na pewno coś większego niż wieś - miało wszak godło, herb i na dodatek uczyniono z tego pieczęć. Nie rozpoznawał jej jednak, co oznaczało, że zapewne oddalił się od basenów Morza Spadających Gwiazd i Księżycowego Morza… Lecz nie pamiętał kiedy, ani jak.

Poszukiwacz powoli wyprostował się i rozejrzał po okolicy, nie łudził się, że rozpozna, gdzie się znajduje, ale liczył na odnalezienie jakichkolwiek śladów cywilizacji, ponadto musiał zorientować się gdzie dryfował - nie chciał być zdany na ślepy los. Wiele lat podróżowania mówiło mu jednak, że może być w niemal dowolnych bagnach w niemal dowolnej części świata. Ledwie widział Czarne Słońce w środku nocy, nieco ciemniejszą plamę na niebie. Może gdyby na niebie były gwiazdy, iskry, których przodkowie używali do nawigacji… Nie mógł powiedzieć gdzie jest, mógł jednak dokonać zdrowego osądu, że najbliższa cywilizacja jest daleko stąd.

Postanowił rozejrzeć się czy gdzieś na tratwie, albo w zasięgu ręki nie znajduje się coś co mogłoby posłużyć do sterowania tratwą. Idealne byłoby wiosło, które wcześniej do tego służyło, ale nie pogardziłby odpowiednio długim kijem, gdyby dryfował w pobliżu. Nie był to żaden problem. Z wody poza łodygami wystawało wiele luźnych konarów, które opadły w swoim czasie z drzew. Nie była to idealna rzecz do sterowania, ale zupełnie wystarczyła na najbliższy czas.

Na podpierając się na czworakach ostrożnie wychylił się po najdłuższy i najgrubszy badyl w pobliżu i ostrożnie wciągnął go na pokład. Podniósł się i postanowił przyjrzeć się rozlewisku. Wolał na razie go nie opuszczać, bo pomimo wszystkiego czuł się bezpieczniej tutaj niż wychodząc na ląd. Ostrożnie zbadał też konarem głębokość. Badyl, mający może dwa metry, zanurzył się prawie w trzech czwartych, i już Poszukiwacz myślał że natrafił na dno, ale mięciutki muł nie podtrzymałby długo nawet ustawionego na sztorc kija i próbując się na nim podeprzeć by wstać podróżnik prawie stracił równowagę. Wyciągnął kij - mokry aż po końcówkę, za którą chwycił.

Mężczyzna zaklął cicho. Długo rozważał za i przeciw, ale postanowił pozostawić ciała, dopóki zapach nie stanie się nie do wytrzymania. Ostrożnie, odpychając się od wystających konarów, kierując się w stronę północy - kierunek pomagał mu dobrać mech porastający drzewa.

necron1501 31-03-2015 22:44

Nathaniel nie chcąc być oślepionym rozbłyskiem błyskawicy przymknął oczy. Nie na wiele się to zdało, gdyż wiatr unoszący śnieg w powietrzu przysłaniał widok i jedynie niewyraźne sylwetki kolejnych budynków majaczyły na granicy widzialności. Zmysł słuchu również niewiele mu podpowiadał, szum wiatru skutecznie wszystko zagłuszał. Nie chcąc spędzać więcej czasu na zewnątrz niż jest to potrzebne, zaczął przedzierać się przez śnieg w kierunku gdzie przed jego opuszczeniem wioski stał dom wójta a zarazem dom spotkań. Jeśli wioska nie została opuszczona, powinien odnaleźć tam jakieś informacje. Ominął most, zapadając się w nieodgarnięty od tygodni śnieg, gdy twarz omiatały mu lodowe drobiny, wyrzucane z poniżej, z przełęczy w której wicher nie cichł nigdy. Struktura z drewna i lodu wydawała się nienaruszona - szeroka dość, by czterech konnych po niej przejechało i dość długa, lekko wygięta dla stabilności, by jej drugi koniec był ledwie widoczny w przesłaniających drugą stronę niskich chmurach. Nieomal naprzeciwko mostu, wciśnięty między rozpadlinę a niemal pionowe, skaliste zbocze, a od boków między pozostałe chaty, piętrzył się wysoki, drewniany budynek, którego parter był szeroki i zbudowany na bazie trapezu. Budynek zbudowano w najszerszym miejscu ścieżki i przerwy - stąd znajdował się tutaj most, stąd też pod zboczem wybudowano najbardziej przestronny budynek. Jego wyższe, pozostałe trzy piętra były takiej szerokości jak chaty - jedynie dach, kryty zazwyczaj słomą i wszystkim co popadnie, był nieobecny, gdyż niknął zwyczajnie w nachylającej się, przykrywającej wiosce skale dążącej do spotkania ze szczytem z drugiej strony przełęczy.

Szerokie, dwuczęściowe drzwi z modrzewiu były tak zlodowaciałe, że nie dało się ich ruszyć, uchylone do środka. Na środku, wygaszone, zaśnieżone palenisko, jak cała reszta podłogi i nielicznych, drewnianych ław. Skóry i pogłowie były również nienaruszone, podobnie jak śliskie schody. We wnętrzu nie było ciał, śladów walki… niczego. Brak światła i ludzi wewnątrz jasno wskazywałyby na opuszczenie wioski. Od kiedy pamiętał zawsze wieczorami w głównej sali przebywali ludzie. Przecisnął się przez lukę pomiędzy odrzwiami i wkroczył do środka, rozglądając się wokoło. Ogłuszający wcześniej szum wiatru stał się przytłumiony, również widoczność wzrosła znacząco pomimo braku źródła światła. Jeśli opuszczali wioskę w sposób zaplanowany, większość ważnych i przydatnych rzeczy powinno być zabranych, stan głównej sali, jedynego parterowego pomieszczenia powinien rozjaśnić sytuację. Jeżeli ktoś jednak porzucał wioskę po prostu, musieli zrobić to nagle. Nad paleniskiem wciąż zawieszony był domowy garnek, dookoła stały liczne gliniane miski i kubki i drewniane sztućce. Z nielicznych mebli, głównie wyłożonych narzędziami, woreczkami z grotami strzał od płatnerza, słojami z ziołami, peklami, zacierami i smalcem… żywność pozostała, podobnie jak najpotrzebniejsze do przetrwania i polowania rzeczy. Pomieszczenie opuszczone w pośpiechu, brak ludzi a najważniejsze przedmioty pozostawione. Obrócił się na pięcie, zaczerpnął powietrza i wyszedł w zamieć która panowała na dworze. Pozostał tylko spichlerz do sprawdzenia. Może pozostało tam coś, co nadawałoby się jeszcze do użytku. Brocząc w śniegu i osłaniając twarz ręką przed wiatrem zastanawiał się, co mogło się wydarzyć. Czyżby stworzenia z północy w końcu przepędziły mieszkańców? Albo jakaś zdesperowana grupa bandytów zapuściła się tak daleko w nadziei i na łatwe łupy? Nie miałoby to sensu, za dużo rzeczy zostało nietkniętych. Ktoś dotknięty przez szaleństwo Czarnego Słońca? Nie byłby to pierwszy incydent gdy dla czystej przyjemności niszczenia i mordu wioska została zniszczona. Lecz nietknięty stan domów sugeruje co innego. Z takimi myślami sunął w kierunku drugiego co do rozmiaru budynku we wsi. Musiał przez chwilę mocować się z przymarzniętym drewnem nim sforsował drzwi. Pod wpływem dobrze wymierzonego kopnięcia usłyszał trzask i bryła drewna i lodu wpadła do środka. Było tutaj o wiele bardziej sucho, nie było śniegu, lecz brak uszczelniania i rozwarte drobne okiennice służące do wędzenia upolowanego mięsa z jaków, które zwisały z drewnianych stelaży. Beczki z nieprzerobionym tłuszczem, suszem i alkoholem stały zamknięte. Mróz nie oszczędził również tutaj wnętrza, choć dość łatwo byłoby rozmrozić i uzyskać zawartość chociaż beczek, a wody miał pod dostatkiem w każdej chwili. Nie groziła mu przynajmniej śmierć głodowa… lecz to nie brak zapasów zmusił mieszkańców do opuszczenia tego miejsca.
Wszystko pozostawione tak jak być powinno. To wykluczało rabunek jakiejkolwiek maści. Szaleńcy, potwory czy cokolwiek co posiada żołądek, w czasach jakich nastały, a zwłaszcza przy warunkach jakie tu panują, nie gardzi się żywnością, nigdy. Nathaniel zamknął oczy i zaczął oddychać miarowo, regulując oddech, wsłuchując się w otoczenie i siebie. Czyżby Droga go zwiodła? Czy to znak, że nie należy odwracać się za siebie i nigdy nie powinien był tu wracać? Otworzył oczy. Niezależnie od sytuacji, nie jest w stanie dotrzeć teraz do kaplicy. Ścieżka, nawet w dobrą pogodę nierówna i wąska, w czasie zamieci może się okazać nie do odnalezienia, nawet dla niego. Zwłaszcza po tak długim okresie poza domem. Wystarczy uskok albo szczelina w skale aby wszystko zakończyło się tragicznie. Podjął decyzję. Podszedł do okiennic i starając się ich nie uszkodzić, zamknął je. Następnie wyszedł ze spichlerza i pomaszerował z powrotem do domu wójta. Zabierze jakieś pledy i przeczeka śnieżycę w spichlerzu, z rana podejmie decyzję co dalej.

*****

Stojąc na śliskiej, ale zamkniętej beczce otworzył wysoko umieszczone okiennice i zastało go białawe, blade, jasnoszare światło czarnego świtu. Półokrąg nicości wisiał nad wschodnim horyzontem, ledwie dostrzegalny zza zbocza. Wichura ustała poza wiecznym wichrem przełęczy, powietrze było rześkie, a widoczność znakomita. Posilił się nieco suszonym mięsem i ogrzał w improwizowanym igloo, znalazłszy suche koce zamknięte w zamarzniętej szafie na piętrze, w pokoju w którym wójt mieszkał z żoną.

Widok był nawet nie ponury, ale w pewien sposób smutny. Wszystkie ich rzeczy osobiste, grzebienie z kości i drewna, zapas ś wiec i niedopalone z półki nad łóżkiem, pergaminy na listy, osnowa tkacka wójcianki… wszystko leżało, nie mając dalszych właścicieli.
Lecz ich Droga gdzieś ich poprowadziła. Nie wiedział jednak jeszcze gdzie, ale planował się tego dowiedzieć. Wewnętrzne przeczucie mówiło mu, że w świątyni odnajdzie odpowiedź. Dlatego też, gdy posilony i wypoczęty opuścił spiżarnię, ruszył żwawym krokiem przez śnieg w kierunku opuszczonego domu. Niech Kelemvor ma w opiece kapłanki. Gdyż jeśli coś im się stało, nawet wieloletnie treningi nie powstrzymają go przed szukaniem winnego.

Śnieg przyjemnie trzeszczał pod uciskiem kiepskiego obuwia, a orzeźwiający wiatr zdawał się odpędzać złe myśli. Istniała szansa, że mieszkańcy po prostu odeszli. Lecz co wówczas z kapłankami i akolitkami, oraz jego mentorem?

Wspinaczka trwała kilka godzin, podczas których wytłumił swój umysł, kąpiąc twarz w słabym blasku ciepłego światła i chroniąc podartym szalem przy innych okazjach. Tak jak wcześniej obchodził pierwszy z bliźniaczych szczytów by dostać się do wioski, musiał okrążyć drugi by wejść na przypominający płaskowyż szczyt, na zboczu którego jak pamiętał znajdowała się kamienna budowla.

Wyszedł nie odśnieżoną ścieżką, po stromych, ciosanych kamiennych schodach, teraz kompletnie oblodzonych. Oczom Nathaniela ukazało się zbocze samego szczytu, jeszcze jakieś dwieście metrów ponad nim, i jasnoszary budynek wzniesiony z niedociosanych granitowych głazów, którego dach stanowiła przepiękna lodowa kopuła, przez którą kiedyś, gdy był o wiele młodszy, podziwiał gwiazdy. Śnieg nigdy nie zostawał na półokręgu, który mienił się półprzezroczyście, załamywanym światłem. Wspinaczka była jednak coraz trudniejsza. Z zewnątrz świątynia również była widocznie otwarta.
Przystanął i przyjrzał się sylwetce budowli. Niezmienna, stała. Długie miesiące mrozu i łagodne lata spowodowały, że kamień po prawie dekadzie nie zmienił barwy, identyczny jak we wspomnieniach. Niezłomny jak granie które ich otaczały. Gdy mijał murek okalający świątynię próbował dostrzec jakiekolwiek ślady walki, ale nic nie wskazywało na zacięty pojedynek na śmierć i życie. Tuż przed wejściem do środka, w myślach, mechanicznie, odruchowo, przywitał się z patronem po czym przekroczył próg. Te odrzwia nigdy nie były otwarte na oścież, nie kiedy Najwyższa Kapłanka otaczała to miejsce opieką. Modląc się pod nosem do Kelemvora, prosił go o łaskę nad duszami lokatorek. I nad duszą jego staruszka, opiekuna. Gniewne ogniki zaczynały się tlić w jego oczach, ale błyskawicznie je stłamsił. Nie tego by chcieli, nie tak prowadzi Droga.
Opodal niewielkiego, symbolicznego ołtarza pod centrum kopuły leżały pojedyncze, kompletnie zamarzłe i przykryte śniegiem zwłoki, obejmujące ręką ołtarz.
Drzwi do niewielkiej krypty, w której chowano mieszkańców wioski i dokąd schodzono schodami nosiły ślady próby sforsowania - udanej próby, przez kogoś wielkiej siły. Pozostałe, prowadzące do wyłożonych drewnem i tkaninami korytarzy w jaskiniach w głąb zbocza, które obudowano świątynią, były po prostu otwarte na oścież. Krypta również mieściła się w jaskini, lecz pod świątynią, nie za jej tylną ścianą.
Uwięziony w lodowej kopule malunek Srebrnej Pani i gwiazd, których nigdy nie widział, spoglądał smutno na Nathaniela.
Gdy wkroczył do kaplicy, zamarł. Widział siebie, jeszcze za smarkacza biegającego wzdłuż i wszerz po korytarzach odchodzących od sali. Siebie, spędzającego tu nieliczne okresy kiedy miał czas wolny, czytając, patrząc w niebo czy zwyczajnie odpoczywając. Statua stojąca pośrodku patrzyła na niego z wyrzutem, dlaczego pojawił się tak późno, nie jak obiecał, po pięciu latach. Podszedł na sztywnych nogach do zwłok leżących pośrodku. Przyklęknął przy nich, obrócił delikatnie żeby ujrzeć twarz. Śnieg i lód je pokrywający utrudniał ocenienie sylwetki. Twarz była niezmiernie stara i należała do mężczyzny, którego kapłanki przyjęły do siebie wespół z Nathanielem te wszystkie lata temu. Było to miejsce ostatecznego spoczynku jego mistrza. Powieki starca były otwarte, a w jego spojrzeniu widać było skupienie. Poza sugerowała, że upadł gdzieś, z nie do końca jasnych przyczyn, po czym próbował opierając się ręką o ołtarz powstać i… tak zamarzniętego odnalazł go jego dawny podopieczny.
Nie zapłakał. Byłoby to nie na miejscu, wszak powędrował do lepszego miejsca, Kelemvor może i jest surowy ale nie głupi. Na pewno oceni go dobrze i przyjmie do swego spektrum aby mógł zaznać zasłużonego spokoju. Odmówił modlitwę o bezpieczną podróż duszy do zaświatów i zamknął mu oczy. Pochówkiem zajmie się za niedługo, najpierw musi odkryć co było w stanie zabić jego mistrza. Kryzys zyskał na znaczeniu. Nie znał wielu istot które byłyby go w stanie zwyciężyć. Przyjrzał się ciału w poszukiwaniu śladów walki, ran, czegoś co potrafiłoby określić napastnika. Nie było jednak żadnych, lub nie umiał się ich doszukać na zamarzniętym ciele, którego każde poruszenie mogło złamać zamarznięty fragment.
Nie chcąc uszkodzić jego ciała bardziej niż to konieczne, podniósł się z przyklęku i ruszył w stronę krypty. Odetchnął, uspokoił się. Był gotów wyrżnąć całą populację poczwar jeśli była taka potrzeba. W katakumbach brakowało mu przede wszystkim światła. Mógł zajść w pierwszy poziom zakręcającego korytarza z urnami ustawionymi w wydrążonych w lodzie półkach, lecz wiedział, że w jaskiniach musiałby poruszać się zupełnie na oślep. Wrócił po swoich śladach i skierował się do jadalni. Tam powinien odnaleźć wystarczającą ilość drwa i materiału żeby móc stworzyć z dwie sensowne pochodnie. Przy okazji rozglądał się w poszukiwaniu wskazówek, znaków. Tych nie odnalazł, wróciwszy po schodach i zagłębiwszy się w środkowy korytarz do sali jadalnej, stanowiącej też kuchnię, biorąc pod uwagę rozstawione w jaskini stoły do przygotowania strawy i mniejsze worki z mąką, słoje z peklami i inne pozostawione rzeczy. Część składników jeszcze się nadawała, gdyby rozmrozić to, w co były zawinięte. Piec był wygaszony, jedyna ceglana rzecz w świątyni z czerwieni zrobiła się całkiem niebieska. Odnalazł jednak szybko szafkę z woskowymi świecami, oliwę, nawet pustą i obmarzniętą wyłącznie z zewnątrz lampę. Mógł zapalić ją, zrobić pochodnie, rozstawić świece - Nathaniel miał kilka opcji na zapewnienie sobie światła w niższej części. Zapasów też miało mu nie zabraknąć, gdyby chciał wyruszyć w drogę powrotną na południe. Lampa wydawała się najlepszym pomysłem, z racji faktu że można ją zawsze umieścić na podłodze czy na uchwycie jeśli będzie musiał uczyć obojga rąk. Po krótkich zmaganiach z przymarzniętym knotem, delikatny płomień zapłonął wewnątrz lampy, powoli nabierający na sile. Schował do kieszeni dwie świece po czym ruszył z powrotem do schodów prowadzących w dół.

Stopnie były śliskie od mrozu i dodatkowo nierówne przez uszczerbki w położonym przed stuleciem granicie. Schodziły spiralnie, wokół obwodu zwieńczonej kopułą sali modlitw i tylko cienkie płytki w krojonej przez krasnoludzkich kamieniarzy cegły wyściełały nierówne, wydrążone ściany i sufit, gdzieniegdzie wsparty drewnianymi belkami, jakby dla bezpieczeństwa. Wszystko oczywiście pokryte było błękitnawym nalotem, który mógł stopnieć pod wpływem drobnego płomyka lub nawet uporczywego nacisku, dotyku żywej istoty. Miejsce nie tylko przez swoje przeznaczenie przywodziło na myśl opustoszenie i brak życia.

Na oko dwie kondygnacje niżej - patrząc po wysokości zmuszającego do pochylenia karku tunelu ze schodami - napotkał drewniane odrzwia, praktycznie przymarznięte do ściany i to tak, że niemożliwe do rozpoznania było drzewo z jakiego je wykonano, a żelazne zawiasy w mniejszym stopniu je utrzymywały w pionie niż mróz. Za nimi rozciągała się siatka zagłębiających w głąb górskiego zbocza jaskiń, gdzieniegdzie zwieńczonych zamkniętymi kryptami lub wytopionymi w lodzie liczniejszymi grobami z niespisanej historii pobliskiej wioski - to jest tam, gdzie skała ustępowała lodowi. W dzieciństwie nie zwiedził tych kryp, łączących się z naturalnymi jaskiniami.

Było tu jednak coś sugerującego… cokolwiek, w przeciwieństwie do dotychczas napotkanych śladów. Pod wierzchnią warstwą zmarzliny roztaczała się bordowa w tej chwili, załamana błękitem plama, którą mógł dostrzec tylko dzięki światłu lampy. Nie była znacząca - nie większa, niż gdyby komuś ulało się z drewnianego kubka - lecz definitywnie była to jucha. Nie było jednak więcej śladów, prowadzących gdzie indziej - była od wewnątrz, tuż przed drzwiami.
Nathaniel zatrzymał się tuż przed drzwiami pozostawiając sobie chwilę aby spróbować usłyszeć jakiekolwiek odgłos za nimi. Cisza która go otaczała nie została jednak zakłócona niczym innym niż jego oddechem. Przykucnął więc nad plamą krwi która rozlana była przed jego stopami i przyjrzał się jej. Ze względu na pogodę nie było możliwości określić jak długo się tu znajduje, lecz barwa mogła mu wiele podpowiedzieć. Na nieszczęście nie była niczym innym niż zamarzniętą, przynajmniej z barwy ludzką krwią. Przekroczył próg i trzymając lampę wysoko w powietrzu rozejrzał się po pomieszczeniu. Jeśli przy drzwiach jest krew, może będzie jakiś ślad biegnący od niej, kawałek materiału, cokolwiek. Niestety, po drugiej stronie drzwi nie było już tego typu śladów.
Przed kontynuowaniem podróży w głąb korytarza postanowił robić oznaczenia na ścianach, roztapiając lód przez przyłożenie dłoni aż błękitna warstwa zniknie a następnie zeskrobanie lodu w literę K nad odciskiem. Postanowił to robić mniej więcej co 100 metrów na lewej ścianie aby utrzymać poczucie odległości i móc powrócić po śladach. W ten sposób kontynuował podróż jaskinią.

-2- 12-05-2015 22:34

TANARIEL

Posłanie z oprawionej skóry było dosyć wygodne gdy zapomnieć, że pod spodem leżało się na kocu wyściełanym słomą. Do zapachu można było przywyknąć, zwłaszcza że nozdrza i tak pełne były wszechobecnej soli. Odór alkoholu z dołu był jedyną zmienną.

Mimo biedy Tanariel cieszyła się przynajmniej dostatecznym szacunkiem właściciela przybytku, powiększonym przez spłacenie jej długu, by mieszkać sama w pokoju na piętrze obok rodziny w przeciwieństwie do ciżby i żeglarzy nocujących w sieni po kilka osób na posłaniu dla ciepła i oszczędności. W jej drobnym pomieszczeniu, mieszczącym pionową szafeczkę na lnianą suknię spodnią i wierzchnią, dodatkowe elementy odzienia, a obok łóżko – i w narożniku akurat dość miejsca by otworzyć drzwi – podłoga była z lekko omszałych, trzeszczących od wilgoci desek. Taka sama była poniżej, i dlatego Tanariel usłyszała mimo trwającego środka nocy usłyszała ruch jednej osoby poniżej ku schodom. Widocznego z jedynej okiennicy, trupio-niebieski księżyc na niebie bardziej był widoczny niż dawał światło, dlatego nie mogła zobaczyć obuwia osoby stającej pod jej drzwiami. Po dziwnie trwającej może minutę chwili, jak gdyby wahania, usłyszała miękki, usypiający głos jej bezimiennej najemczyni.

- Tanariel. To ja, nadszedł czas.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/8736321431459407.mp3[/media]



Okręt okazał się być może trzydziestometrową kogą o pojedynczym, postrzępionym żaglu pożółkłym od słońca i powoli porastającym pleśnią. Załogę stanowiło dwunastu mężczyzn z czego poza dwoma wszystkich widywała regularnie w tawernie, gdzie większość nocowała – najstarszy z nich miał łysiejącą siwiznę, najmłodszy ledwie dorastał mu do pasa. Drewno skrzypiało w sposób przypominający jej drobne lokum, a do kołysania przywykła podczas poprzednich przepraw morskich. W swoim czasie elfia czarodziejka widziała bardziej dostojne okręty, ale też bardziej żałosne krypy.

Pasażerowie byli tyleż ciekawi co bez znaczenia. Młode małżeństwo kupców z dolin, obydwoje o włosach jak smoła i otulonych kożuchowatymi kamizelami na najczystszych w promieniu mil koszulach w podróży z całym dobytkiem i ładunkiem wełny; złotoskóry i złotooki rzemieślnik jubiler z Telflammu, bez towaru ale z narzędziami jego cechu i młodym czeladnikiem; emisariusz gildii z Lyrabaru niknący w żółtych szatach i cynowych ozdobach, zmierzający z Impilturu do Suzail zapewne z poważną propozycją handlową bez pokrycia; młoda kobieta z Veltalaru w żałobnym welonie i z trumną – wreszcie dwie kobiety w drodze do Arabel.

Kapitan przydzielił wygodne koje, niewiele większe niż poprzednie lokum Tanariel, w którym były hamaki i miednice ułatwiające zadbanie o higienę, ale niewiele więcej poza drobnymi udogodnieniami codzienności. Dowódca jednostki poświęcał tyle uwagi statkowi, ile ten wymagał, całą gdy musiał i w pozostałym czasie zajmował się pasażerami, jedynym urozmaiceniem rutyny jego fachu. Cormyrski mężczyzna o poszarzałej skórze, braku zarostu i dziwnych bliznach na dłoniach, często chowanych w rękawicach, był uprzejmy, ale wydawał się trochę przestraszony prezencją przedstawicielki Seldarine, nawet jeżeli był najbliższy reprezentowaniu czegoś pokroju manier ze wszystkich dusz na pokładzie. Towarzyszkę i zleceniodawczynię elfki traktował zaś z dystansem, jak typ kobiet który znał aż zbyt dobrze.

Dzieląc jedną koję z wciąż nieznajomą Tanariel siłą rzeczy poznała część z jej obyczajów. Nie reagowała na burzliwą pogodę na morzu ani kołysanie wywołane większymi falami. Czuła się spokojnie i pod kontrolą sytuacji nawet w pobliżu gorszej i bardziej podejrzanej części załogi. Odpowiadała na pytania i wdawała się w niezobowiązującą konwersację mniej więcej z tym samym stylem i zainteresowaniem co przedstawiła czarodziejce swoją ofertę. Sypiała zazwyczaj za dnia, aktywizując się o zmierzchu, często w nocy przypatrując się niewidocznemu zachodniemu horyzontowi. Zainteresowanie theskańskiego rzemieślnika, które nie oszczędziło chyba żadnej z pasażerek podtrzymała przez chwilę z minimalną atencją po czym zbyła bezceremonialnie, prawdopodobnie w chwili gdy tymczasowa dystrakcja ją znudziła.

Mniej więcej dziesięć dni w trakcie podróży, długo po wypłynięciu z zatoki, gdy nocą na północy widzieli światło latarnii mieszczącej się obok Urmlaspyr, gdy Czarne Słońce promieniało akurat iridescencyjną, powodującą straszne myśli o koszmary żółcią ciemniejącą stopniowo im bliżej czarnej plamy na niebie, kobieta wróciła do koi dzielonej z Tanariel, czesząc kruczoczarne proste włosy kościanym grzebieniem.

- Niedługo zejdziemy na ląd. - westchnęła - Mam nadzieję, że nie masz obiekcji przeciwko udawaniu siostrzenicy założyciela rodu, gdyż w ten właśnie sposób dostaniesz się do zamku... A my w Suzail musimy poczynić... zakupy.



de JULERAT

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/7965761431459652.mp3[/media]



Poranne słońce czyniło znów niebo nieomal białym, a Czarne Słońce o dziwo znikło, nie rozciemniając światła. Czasem tak bywało – każdego dnia, a czasem nawet po mrugnięciu zajmowało inne miejsce na nieboskłonie. Tym razem go nie było.

Tak naprawdę było tam, lecz skryło się za obłokami, od których odbijało się światło, efektywnie uniemożliwiając dostrzeżenie go. Tak przynajmniej twierdzili obecnie różni uczeni i astrologowie, jakkolwiek na palcach jednej dłoni można ich było policzyć, zamieszkujący Daggerford.

Dla Netzacha jedynym co zdawało się mieć znaczenie, to że w Sali Ksiąg było dużo światła. Prostopadłe pomieszczenie zbudowano skierowane na południe, w wysokiej kondygnacji zamku na nieomal całą szerokość ściany, z regałami bibliotecznymi ustawionymi wzdłuż wewnętrznej ściany. Przeciwna ściana była arkadą składającą się z sześciu przestronnych łuków prostych przez które wpadało wiele światła. Przez środek pomieszczenia ustawiono rzędami jeszcze wiele regałów równoległych do krótszych ścian pomieszczenia, i wreszcie pod arkadami trzy szerokie dębowe blaty, do których dostęp był z obu stron, zapełnione świecznikami, księgami, pojemnikami na atrament i przyborami piśmienniczymi. Strop był dość wysoki by zapewnić więcej światła przez długie godziny, a wewnętrzne wielkie okiennice umożliwiały zatrzymanie ciepła zimą.

Pomieszczenie tylko w drobnej części było biblioteką – przede wszystkich stanowiło wielkie archiwum de Juleratów, oraz po części ich poprzedników, z kronikami i rocznikami zrobionymi z bieżąco szytych woluminów zawierających miesięczne, a czasem w ważnych chwilach tygodniowe sprawozdania, uzupełniane w miarę przybywania posłańców z zamków i wiosek stanowiących lenno miasta, choć większość informacji była obecna tutaj. Większość archiwum tak naprawdę powstała za panowania i powstania biurokracji wynikłej tak ze stylu rządzenia Rayona, doradztwa Cotosha jak i metod zapisywania i administracji które sprowadzili ze sobą Zhentowie.

Dwa tuziny urzędników, zwanych w gminie prześmiewczo Uszami, miało własny niewielki gmach przy głównym placu miasta. Kiedyś byliby heroldami, albo konstablami, teraz byli wszystkim po części. Ich zadaniem było weryfikowanie profesji i przydatności dla miasta każdego z mieszkańców za edyktem samego Rayona z wyłączeniem kobiet zajmujących się domostwem wobec nalegań i rady Cothirathiela, ale zbierali najróżniejsze informacje również ze wsi, z bram miasta, od akuszerek w świątyni (bardzo pomysłowo skonstruowanego pojedynczego gmachu z kaplicami oddanymi poszczególnym ze starannie wybranych bogów) oraz wędrując z innych lenn miasta – zamków rycerstwa, takiego jak sir Falgord, oraz wiosek tworzących się pomiędzy nimi w nieco większej liczbie.

W tej chwili Ochmistrz Kasztelu o imieniu Adein, najbardziej doświadczony z nich, wielki mężczyzna o jednym oku zielonym a drugim brązowym i drażniąco gładkiej jak tkanka blizny skórze na czole pod idealnie szarą burzą włosów – ewidentnie pozostałość po skórze usuwanej wraz z jakimś tatuażem, może religijnym, może czymś powiązanym z jego edukacją przed laty – starannie kończył stronę z podsumowaniem miesiąca na podstawie pliku pergaminów do załączenia, streszczając ich treść w proste do przyswojenia i przeanalizowania liczby. Obok niego siedziała może dwudziestoletnia rudowłosa kobieta o przyjaznym uśmiechu, w czarnej tunice i skórzni na torsie i naszyjniku z pięścią Bane'a ze srebra, porównując informacje uzyskane przez Uszy z tym co wiedzieli z im tylko znanych źródeł Zhentarimowie.

Netzach stał im nad ramionami, oparty rękoma o blat, marużąc nieco stare oczy i porównując samemu.

- ...i czternaście wagonów drewna. Zgadza się. - dokończyła młoda Zhentka. Netzach zabrał jej plik pergaminimów, powolnym krokiem obchodząc stół, sprawdzając jakieś rzeczy. Młoda kobieta z beznamiętnym wyrazem twarzy, ale ewidentnym spięciem, jak by w oczekiwaniu na pochwałę albo naganę wpatrywała się w starego dowódcę, gdy Adein pozwolił sobie sięgnąć po puchar wina i rozeprzeć się w krześle, na ile niewielkie wymiary mebla pozwalały.

Zhent bez słowa podszedł do Rayona wyciągając plik dokumentów ku niemu, pytając uniesieniem brwi. Za każdym razem udostępniał dokumentację zebraną przez jego agentów, pozbawioną szczegółów dotyczących zdobycia tych informacji do przejrzenia lordowi protektorowi. Niezależnie od decyzji po ewentualnych oględzinach podchodził do żelaznego koksownika stojącego w narożniku prawej strony arkady starannie jeden po drugim palił pergaminy. W tym czasie zazwyczaj Ochmistrz Kasztelu powstawał udostępniając miejsce Rayonowi by przejrzeć stronę, która powędruje do aktualnego rocznika jako spis miesiąca. Najważniejsze informacje i tak zawarte były na początku strony:

Cytat:

Napisał spis
Daggerford i lenna
skarbiec: 205 233 sz. sr.
podatki: 2 899 sz. sr
wydatki: 1 426 sz. sr
zapasy mąki: 363 tony
zbrojni: 114

rodzin
ludzkich i mieszanych: 659
krasnoludzkich: 52
elfich: 71
niziołczych i gnomich: 37

~~~

Ród Tennert i lenna
skarbiec: 178 991 sz. sr.
podatki: 5 671 sz. sr.
wydatki: 789 sz. sr.
zapasy mąki: 85 ton
zbrojni: 45

rodzin
ludzkich i mieszanych: 262
krasnoludzkich: 13
elfich: 6
niziołczych i gnomich: 10

~~~

Ród Brauchwild i lenna
skarbiec: 45 610 sz. sr.
podatki: 2 677 sz. sr.
wydatki: 2 103 sz. sr.
zapasy mąki: 417 ton
zbrojni: 60

rodzin
ludzkich i mieszanych: 207
krasnoludzkich: 5
elfich: 2
niziołczych i gnomich: 23

~~~

Ród Manisthyre i lenna
skarbiec: 29 301 sz. sr.
podatki: 1 817 sz. sr.
wydatki: 10 570 sz. sr.
zapasy mąki: 68 ton
zbrojni: 59

rodzin
ludzkich i mieszanych: 92
krasnoludzkich: 11
elfich: 9
niziołczych i gnomich: 19

~~~

Ród Reginald i lenna (w tym port Szarego Mostu)
skarbiec: 120 119 sz. sr.
podatki: 10 097 sz. sr.
wydatki: 8 734 sz. sr.
zapasy mąki: 34 tony
zbrojni: 69

rodzin
ludzkich i mieszanych: 181
krasnoludzkich: 21
elfich: 19
niziołczych i gnomich: 8

~~~

Ród Ambrose i lenna
skarbiec: 29 014 sz. sr.
podatki: 1 455 sz. sr.
wydatki: 409 sz. sr.
zapasy mąki: 28 ton
zbrojni: 37

rodzin
ludzkich i mieszanych: 89
krasnoludzkich: 5
elfich: 41
niziołczych i gnomich: 2

~~~

Ród Darlana i lenna
skarbiec: 19 800 sz. sr.
podatki: 2 000 sz. sr.
wydatki: 1 500 sz. sr.
zapasy mąki: 70 ton
zbrojni: 20

rodzin
ludzkich i mieszanych: 78
krasnoludzkich: 2
elfich: 1
niziołczych i gnomich: 4




Gdy Rayon przeczytał całą stronę dokładnie, jego najdawniejszy doradca skończył palić swoje pergaminy i podszedł do blatu, zakładając rękę na rękę i patrząc niewzruszenie na sir Falgorda, który był osobiście dostarczył swój spis.

- Zatem, sir Manisthyre. Jeżeli raczyłbyś wyjaśnić dlaczego na swoich ziemiach wszcząłeś to pospolite ruszenie, które wynika z danych, gdzie jest twoja dziura w budżecie oraz czym motywujesz swoją prośbę o broń. - słowa Zhenta były racjonalne i rycerz niemal na pewno przybył osobiście nie ukrywając tych danych, lecz by je wyjaśnić. Jednak rzadko kiedy cokolwiek Netzach wypowiadał w ten sposób nie brzmiało jak oskarżenie.

Rycerz dotychczas na wpół oparty o jedną z kolumn podtrzymujących łuki w arkadzie wyprostował się i splótł dłonie za plecami, nie przestraszony starego Zhenta, a swoje słowa kierował prosto do Rayona:

- Milordzie... Sześć dni temu na moje zie...

Pukanie do podwójnych dębowych drzwi rozeszło się po przestronnym pomieszczeniu wielkości pokładu ładunkowego kogi, drzwi też się po chwili uchyliły.

- Milordzie. Konstablu. Sir Manisthyre. - potrójnie, i za każdym razem z gracją skłonił się Coirathiel w purpurowej todze od fałd której wyrastały ku górze i na boki jak gdyby splatając się wyszyte misternie gałęzie wierzb z białego aksamitu, uzupełnione złotymi bransoletami i wisiorkiem które elf nosił. I oczywiście szarfą z herbem rodu de Julerat.

- Wezwany przez ciebie tłumacz języka smoków oczekuje w sieni. - gdzie słowa starego Zhenta zdawały się budować napięcie, głos elfa zdawał się je rozładowywać i uspokajać, nawet gdy osoby z którymi rozmawiał były spokojne. - Mogę poinstruować by oczekiwał przed biblioteką na wezwanie.

Netzach spojrzał przez chwilę na Rayona, po czym skinął głową i odprawił Cotosha bliżej niesprecyzowanym gestem ręki. Elf zdawał się nie przejąć uwłaszczającym potraktowaniem, z uprzejmym uśmiechem przymknął oczy, skłonił się obecnym i opuścił pomieszczenie.

- Kontynuuj... proszę. - jak gdyby po chwili pauzy przypomniał sobie Netzach. Nie o tym, że rycerz miał mówić, lecz o grzeczności.
- Moje ziemie przekracza kompania najemnicza. Kierują się ku Neverwinter. Musiałem zaciągnąć część chłopów w stan gotowości i milicję we wsiach... żeby uniknąć przykrych incydentów. Jedna chłopka już zaginęła. - wyjaśnił Falgord – Ubytek złota w skarbcu wynika z tego, że postanowiłem grupę z nich towarzyszących ich dowódcom, którzy zatrzymali się w podzamczu. Podejrzewam, że będą chcieli uzupełnić zapasy i podkuć konie... To może być też dobra okazja by część zapasów ze spichrza miejskiego opróżnić na sprzedaż im. - wzruszył ramionami rycerz.
- Jak zwie się ta kompania? - ciągnął Netzach.
- Karmazynowe Płaszcze.



POSZUKIWACZ

Wiele godzin powolnego i ostrożnego sterowania łodziom nie zaspokoiło jego głodu i nie wróciło mu sił, ale rozruszało kończyny i wróciło nieco pewności kroku i działań. Początkowo dostrzeganie mchu było problematyczne – porastał niemal wszystko, nie tylko od północnej strony – a ciemność nie ułatwiała zadania. Po kilku, lub kilkunastu godzinach jednak Czarne Słońce zniknęło a niebo pobielało. Wraz z bladym świtem nastała mgła – wciąż nie widział zbyt daleko, ale przynajmniej widział dokładnie swoimi doświadczonymi oczyma.

Poszukiwacz zaczął natrafiać na niewielkie wystające wysepki porośnięte drzewami i innymi rzeczami, na których ledwie było miejsca by jedna osoba się położyła, ale świadczyło to iż muł na dnie powoli ustępował trwałemu lądowi. Chociaż początkowo błądził, w końcu zlokalizował północ.

Jego nogi i ręce były zmęczone, ciało obolałe i mokre. Odczuwał głód, lecz głowa przynajmniej uwolniła się od bólu. Odór ciał był niewielki – na tym bagnie zdawało się, może o tej porze roku, nic nie żyć. Żadnych much, moskitów, poza okazjonalnym odgłosem ropuch lub pluskiem przepływającego zwierzęcia na niewiele życia natrafił. Niestety nie mógł się przez to posilić. Nawet bagno umierało.

W dali mgła przesłaniała wszystko, ale wydawało mu się, że tuż ponad warstwo mgły dostrzega równy szereg wysokich drzew porastających północny brzeg. Było to jeszcze może pół dnia drogi stąd. W międzyczasie cokolwiek co by zaspokoiło choć trochę jego głód byłoby naprawdę dobrą pomocą.

Zdawał sobie też sprawę, że im bliżej brzegu, tym bardziej nurt stawał się faktycznym czynnikiem przemieszczającym go na zachód. Rozlewisko mogło być tutaj poszerzeniem rzeki, która w tamtą stronę spływała. Na razie nie było to nic gwałtownego, ale wiedział, że płynąc tak długo zostanie wyniesiony dość daleko w bieg nurtu. Szczęśliwie nic nie świadczyło jakoby miał wypłynąć z bagien i paść ofiarą silnego prądu w przewężeniu.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/8338961431457185.mp3[/media]



Nie słychać było śpiewu ptaków. Pewna rześkość wstąpiła w poszukiwacza – nie było żywej duszy, nie było zagrożeń. Czuł się jak jedyna żywa istota która odwiedziła to rozlewisko od lat, i tak naprawdę samo miejsce miało swój urok, którego odbierały mu tylko okoliczności w jakich mężczyzna się tutaj znalazł.

Wtem...

Dostrzegł kogoś.

Młoda kobieta stała tuż na brzegu jednej z niewielkich wysepek. Gdyby wytężyć wzrok, może zdołałaby drobnymi skokami z jednej na drugą dostać się tutaj z brzegu. Była za drzewem i znikąd zobaczył ją tuż obok – piękną, odzianą jak gdyby się nie spodziewała towarzystwa, tylko w przewiewny, nieomal przezroczysty welon czy suknię.

Stała nieruchomo, jak gdyby przed chwilą zamierzała wejść do bagna i znieruchomiała, gdy dosłownie kilkanaście metrów od niej przepływał tratwą wypełnioną ciałami Poszukiwacz.



-2- 13-05-2015 18:41

NATHANIEL

Niedługo musiał czekać na pierwsze ślady.

Nathaniel stwierdził, że lepsze będzie robienie oznaczeń w mniejszych odstępach – dziesiąta kilometra pod ziemią to bardzo duża odległość, zwłaszcza w naturalnych częściach jaskiń. Ich wstępna część stanowiła gęstą siatkę przecinających się korytarzy, wszystkich dość charakterystycznych i bliskich wyjścia. Tutaj ściany stanowiła głównie zimna skała, gdzieniegdzie tylko przechodząca w lodową ścianę – często polerowaną i żłobioną w swoisty lodoryt. Gdzieniegdzie ściany naturalne gdzie szrokość i ich kształ na to pozwalały podmurowano szarą cegłą, gdzieniegdzie we wnękach znajdowały się posągi Srebrnej Pani i płaskorzeźby z historii Sióstr Zmierzchu i Światła. W innych wnękach ustawione były urny z prochami, gdzieniegdzie bardzo rzadko sarkofagi. Półpamiętał z przeszłości, że sarkofagi raczej grupowane były w niewielkich naturalnych jaskiniach w korytarzach odchodzących w głąb świątyni i gdy zostały wypełnione, były pieczętowane tak że zawsze naraz tylko jeden korytarz prowadził do jednej odrzwionej krypty, w której wciąż było miejsce dla zmarłych.

Powodem niewielu ciał pochówku nie był tylko brak miejsca, ale też fakt że niewielu mieszkańców wioski czy nawet kapłanek umierało z naturalnych przyczyn. Tak daleko na północy i w szczycie górskim wypadki związane z wysokością, śliskością podłoża, zgubieniem się lub zamarznięciem zbyt daleko od wioski, albo dzikimi zwierzętami północy były główną przyczyną zgonów i w żadnym z takich wypadków nie było mowy o odnalezieniu ciała.

Ciemność rozświetlana była jedynie światłem świecy, jedynym odgłosem były miękkie, ledwie słyszalne kroki w szmatłanych butach i jego własny oddech. Ciemność i gęsta atmosfera klaustrofobicznych korytarzy, jak też obecność zmarłych przytłaczały nawet wobec jego doświadczeń, lecz dopiero pierwsze odnalezione ślady mogły wstrząsnąć Nathanielem... lub nie.

Raptem tuzin metrów za drewnianymi drzwiami odnalazł pierwsze ciało akolitki w długiej lnianej spodniej sukni. Nie zdążyła przywdziać kożucha czy nawet wierzchniej sukni zbiegając do krypty. Ktoś ją dogonił – jej brzuch i plecy były przebite na wylot w miejscu wątroby płaskim ostrzem. Włócznia, miecz? Pewnym jest, że dogorywała kilkanaście minut rozsmarowując krew po podłodze, osunąwszy się wcześniej po ścianie. Na imię miała Faleyn i była dzieckiem jeszcze jak Nathaniel opuszczał wioskę. Ciało w tych warunkach nie rozkładało się, tylko posiniało do trupiobladego, nieomal błękitnego odcienia, ale nie zaczęło też się zachowywać naturalnie. Mogła tu być kilka tygodni, ale nie lata.

Kolejne ciało należało do siostry Miriam, dbającej o wiarę w wiosce i służącej jako akuszerka, która była piękną młodą dziewczyną gdy opuszczał wioskę starszą o może trzy, cztery lata, teraz dorosłą kobietą o przyjemnej, sercowej twarzy, w takim samym układzie śmierci i strasznym purpurowym wylewem po całej lewej stronie twarzy, z głową przechyloną pod kątem świadczącym, że ktoś jeden raz ją uderzył z tak wielką siłą, iż złamał jej kręgosłup. Nathaniel nie wiedział, czy jemu z wrogiem taki wyczyn udałby się za pierwszym razem, może przy odrobinie szczęścia. Jednak czy mogło to być dzieło innego podążającego drogą? Na skroni znajdowały się czerwonawe żłobienia blizn sugerujące skorupiaste kłykcie lub ćwiekowaną rękawicę.

Kolejne ciało było ciałem Gerharda, mężczyzny z wioski, z toporem o stępionym ostrzu obok i szramą od siecznej broni wiodącą przez cały tors. Siła ciosu rzuciła go na kamienny, półtorametrowy posąg Srebrnej Pani przewracając też posąg z postawy. Mężczyzna skąpany w jusze leżał na wznak na posągu, z kończynami zwisającymi w dół, jego skórznia i nawet futrzany płaszcz nie stanowiły dla wyższego o stopę od Nathaniela mężczyzny żadnej ochrony. Nie jego spodziewałby się tutaj zastać, jego starszy sąsiad z dzieciństwa nie był szefem milicji, ani myśliwym, ani najlepszym wojownikiem. Jakieś okoliczności, przypadek, musiały po prostu sprawić że to on tutaj był – ale ewidentnie w jakimś celu, gdyż miał broń.

Dalej leżała Lani, srebrnowłosa staruszka która była trochę jak przyszywana ciotka dla wędrowcy, uczyła akolitki i kobiety z wioski o gwiazdach i ziołach, i jak leczyć choroby i rany, i gotowała w kaplicy. W kożuchu ewidentnie szła w głąb korytarza i odwróciła w jednej chwili. Na jej ciele nie było żadnych obrażeń. Wyglądała, prawie że wciśnięta plecami w jedną z wnęk, jak gdyby sprawca podszedł do niej odcinając jej drogę ucieczki i serce jej stanęło ze zgrozy i przerażenia. To też zdradzała jej twarz.

Wszystkie ciała, jak Nathaniel zdał sobie sprawę po świeższych świecach w tej odnodze z jakichś sześciu niknących w głąb góry, leżały na ścieżce do najświeższej z krypt...



POPIELNA KREW

- Gdziekolwiek od ujścia Ith, przez Zazesspur aż po granicę z Velen.

Mapa Wybrzeża Mieczy leżała na obsydianowym blacie, opartym na czterech rozłożystych i niskich „nogach” będących rzeźbami o kształcie cyklopicznych, wyidealizowanych ludzi, w karnym przyklęku podpierających plecami, karkami i dłoniami blat w czterech narożnikach, dwóch mężczyzn i dwie kobiety płcią w narożnikach względem siebie. Pożółkły pergamin odcinał się wyraźnie na tle czarnego kamienia usianego błękitno-granatowymi żyłkami, a oświetlonego od góry przez niezliczone świece z rozłożystego kandelabra z niebieskiego kryształu.

Komnata była pięciokątna, szeroka, jej ściany tylko odrobinę nachylone na zewnątrz, a zwieńczający sufit jak wysoka kopuła położona na przecinających się łukach będących wypukłymi kątami podstawy pomieszczenia. Było to zwieńczenie jednej z wież pałacu, w którym przebywali, skryci w górskich szczytach – przed niepożądanym wzrokiem wielu śmiertelnych, i ich panów. Cztery ściany tak naprawdę nie były ścianami, lecz poza stanowiącymi rogi kolumnami przechodzącymi w łuki i kopułę z malowidłem wieńczącym kolumny jak gdyby dłoń, z której te są wyrastającymi palcami – te cztery przestrzenie między kolumnami stanowiły witraże aspektów domeny Tyrana, również stworzone w całości z ciętego magią kryształu, cieniutkie jak pergamin, wytrzymałe dość by powstrzymać uderzenie ogra, i na żądanie Władcy Porządku zdolne stać się z wewnątrz zupełnie przejrzyste. Najwyżej położona komnata wieńcząca wieżę, wieńcząca pałac-twierdzę, wieńcząca najwyższy szczyt łańcucha górskiego... wieńcząca śmiertelny świat. Ostatnia ściana była ozdobnym portalem, jednym z niewielu wciąż działających w Krainach, związanym z wolą Władcy Porządku. Naprzeciwko wejścia środkowa z kolumn była krótsza – jak kciuk dłoni, i tak rzeźbiona – opierając się na wezgłowiu spiczastego oparcia tronu o podramiennikach z czaszek, wezgłowiu z herbem boga, obwieszonego szarfami.

Władca Porządku siedział w swym tronie na podwyższeniu, z niemałej odległości jedynym ogień na wpół uwagi bacząc na mapę, w milczeniu, przywdziany krojoną na ukos spódnicą z czarnego atłasu odsłaniającą lewą nogę w adamantowym pancerzu, tak też purpurowa toga była zawieszona i spięta na lewym ramieniu, a prawa dłoń w pancernej rękawicy, jedynej rzeczy poza togą na jego muskularnym torsie i ramionach poza szerokim ozdobnym pasem spiętym złotym symbolem rękawicy. Jego podbródek objęty był intrykantnie przyciętą bródką, jego łyse ciemię jaśniało w świetle kandelabru z pochylonej nieco głowy by patrzeć z góry na swoje sługi i ich plany.

Przemawiał inny mężczyzna, jego prawa ręka. Tam gdzie Verlan Popielna Krew był zdobywcą, tam złotowłosy i złotowąsy Alamar był obrońcą i prawdziwą Prawą Ręką służącą Władcy Porządku. Przypominać mógł z wyglądu nieco młodszego i bardziej urodziwego Fzoula jeżeli spojrzeć na historyczne ryciny, jedynie wyższego. Całe jego ciało poza dłoniami i twarzą zakute było w zbroję o ciemnoołowianym odcieniu z symbolem na piersi, w pasie zaś znajdował się dolny fragment szaty zawieszonej, składającej się tylko z przedniej i tylnej części by nie przeszkadzać w ruchu, purpurowej z bordową wstęgą. Jego tarcza oparta była o ścianę, ale dłoń nigdy nie schodziła z buzdyganu – druga również opierała się na rękojeści, a głownia magicznego oręża o posadzkę. Verlan nigdy nie wiedział, który z nich wygrałby gdyby doszło do starcia. Verlan był osobowością, a Alamar intelektem, Verlan namiętnością, a Alamar spokojem, Verlan instynktem, a Alamar wiedzą. Ich metody i przeznaczenie różniło się jak to tylko możliwe. Verlan miał większe doświadczenie w boju, Alamar większe w ochronie ich mistrza przed próbami zabójstwa dokonywanymi często przez istoty, których nigdy nie widział człowiek. Tak jak Alamar tylko słyszał o podbojach czynionych przed Verlana, tak Verlan tylko słyszał o oponentach pokonanych przez Alamara. Uwadze mężczyzny niewątpliwie nie uszła rozmowa odbyta między Zdobywcą a diabłami, nawet jeżeli nie słyszał treści. Teraz wyjaśniał swoje rozumowania dotyczące metod odnalezienia człowieka, o którym mówiły czarcie bliźnięta.

- Wysłałem już posłańców do dowódców naszych siatek w Tethyrze, oraz dwóch przepatrywaczy by poszukiwali portu lub wioski w której wylądować mógł ten mężczyzna. Wysłałem również gońców do Memnon, Zazesspur, Omszałego Kamienia, Velen, Athkatli, Wrót oraz Daggerford by poszukiwali okrętu który był u Wybrzeży Tethyru we wskazanym czasie i postarali się zdobyć rysopisy wszystkich pasażerów tamże wysadzonych. Gdy te dotrą do nas z powrotem, wyślemy posłańca do ciebie, Verlanie, by ci je dostarczyć. - ostatnie słowa skierował do Czempiona.
- Zalecam też, byś spróbował wykorzystać perswazję nim sięgniesz po ostrze. Jeżeli się nie mylę, diabły mówiły o najprzedniejszym żołnierzu Torilu. Możesz nie być w stanie odebrać mu Księgi siłą. - powiedz z lekko uniesionymi brwiami w nie przybranym, tylko raptem zasugerowanym wyrazie rodzicielskiej rady, subtelnie pogrywając z Verlanem i subtelniej sugerując jego limity, w drobnej grze w którą grali odkąd się znali.
- Czy słusznie radzę, Interpretatorko?

Kobieta z przepaską na oczach, o kasztanowo-złocisto-rudawych włosach w przepięknym kolorycie i przejściu odcieni i spiętych w kok od zawsze budziła tajemnicę. Przepaska skryta była pod całunowym, czarnym welonem, jej czarna nie licząc symbolu Bane'a na piersi szata z tego samego materiału co toga Władcy Porządku nadawała jej wygląd skromnej czarnej wdowy. Należała do jednej z tych kobiet, której uroda nadawała niezmienny wygląd czy miałaby dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat. Nie była wyuzdanie piękna, tylko... Verlan nie umiał tego do końca nazwać, ale wszystko w jej wyglądzie, sposób w jaki ukrywała swoje przybory po szatą, delikatne dłonie prawie zupełnie w rękawach ze splecionymi palcami raptem sugerującymi, że je ma, po maskę, po bladoróżane usta wąskie wyglądające jak zasznurowane, wszystko to mówiło mu: sekret, tajemnica. O Interpretatoce nie wiedział nic i chyba nikt poza Władcą Porządku nie widział jej twarzy i nie wiedział skąd pochodzi poza tym że wiedział, że swoją pozycję objęła mając 10 lat. Kiedy to było?

Ilekroć myślał o swoich początkach w służbie Bane'a po prostu nie mógł sobie przypomnieć czy ją gdzieś widział.

Kilka sekund panowała cisza, nim kobieta lekko rozsunęła wargi, jak gdyby skupiając się na odpowiedzi, skupiając się na kontakcie z otaczającym ją światem by przekazać swoją mistyczną mądrość, intuicję.

- Słudzy piekieł zdradzili iż jest najlepszym żołnierzem, nie wojownikiem. - ciepło, miękko, jak gdyby wilgotnie wyszeptała. Podobnie jak w przypadku Władcy Porządku, od jej głosu przyjemne ciarki przechodziły Verlana po karku. Wiedział, że Alamar odczuwa podobne doznania.
- Za doborem słów kryje się znaczenie. - mówiła ogólnikowo, jak zawsze, choć Verlan wiedział, że mówiła o konkretnym przypadku. Prawie nie przypominał sobie by stosowała słowa precyzujące czy wyznaczające coś jako rzecz o której właśnie mówi. To, co ktoś inny by powiedział brzmiałoby: „Za doborem tych słów kryje się jakiejś znaczenie.”
- Nigdykapłan mógł zostać kapłanem, powinien zostać kapłanem... chciał zostać kapłanem.
- Lecz nie został. - dokończył Alamar w zamyśleniu przypatrując się kobiecie.
- Nie dzierży miecza, gdyż nie jest szlachetnego urodzenia. Dzierży wszystko i nic, jak Popielna Krew. - ciągnęła niezrażona, wyjaśniając wszystkim przez przykład obecnego. Kolejny z jej zwyczajów to powoływanie się na przykłady poprzez cechy jej rozmówców.
- Jego dni są... policzone... - zawahała się, co znaczyło, iż nie umie zinterpretować tych słów w jeden sposób. Jej niezwykła intuicja nie była tylko logiką, co oznaczało, że nie umiała odpowiedzieć na to pytanie... Skądkolwiek czerpała wiedzę, na to nie umiała odpowiedzieć.
- Może jednak dasz mu radę. - pokiwał głową Alamar do Verlana, korzystając z okazji do kolejnego uprzejmego szyderstwa. Jednak jasnym było, że Interpretatorka nie widziała przyszłości... przynajmniej w tym przypadku. Mogło to oznaczać coś jeszcze innego.

- Lub nie zastaniesz go żywego i podążyć będziesz musiał za tym, kto przejmie Księgę. - wszyscy, łącznie z Interpretatorką odwrócili się ku Władcy Porządku, gdy przemówił na głos, też w swój specyficzny sposób – zawsze bezpośrednio do konkretnej osoby. Patrzył teraz z góry na Verlana, niemożliwym do odcyfrowania wzrokiem.

- Śpiesz się. Wyruszysz nim Czarne Słońce wzejdzie. Jeśli masz pytania do Interpretatorki, zadaj je teraz, jeżeli do Alamara, zadaj je tutaj. Potem zbierzesz drużynę by służyli ci w drodze, lub zabierzesz co uznasz za potrzebne byś wyruszył sam. Nadszedł czas. Za wszelką cenę musisz zdobyć Księgę.

Sirion 05-06-2015 22:51

Poszukiwacz w duchu ucieszył się ze spotkania - jego obecni towarzysze nie byli zbyt rozmowni i powoli zaczynali się rozkładać. Odłożył ostrożnie wiosło i podniósł przyjacielsko rękę w stronę kobiety.

- Witaj - powiedział spokojnie. Miał nadzieję, iż nie wygląda tak strasznie jak aktualnie się czuje i jego towarzyszka nie ucieknie na sam jego widok.
Kobieta przez chwilę stała nieruchomo, z oczyma pod welonem chyba wpatrującymi się w Poszukiwacza, powoli i spokojnie cofając się drobnymi kroczkami. Gdy była obok szerokiego konara umarłej wierzby, odwróciła się i zniknęła za nią, prawie stapiając z białą mgłą gdy oddaliła się dosłownie kilka metrów dalej od podróżnika.

Mężczyzna przeklął w myślach. Ostrożnie powoli dobił tratwą do brzegu, zabezpieczył ją, aby nigdzie nie odpłynęła. I ruszył powoli w stronę, gdzie zniknęła kobieta. Był wyczerpany i głodny, potrzebował jakichkolwiek informacji i wiedział, że taka okazja, może się długo nie przytrafić - istniało spore ryzyko, że dłużej nie przetrwa wędrówki na oślep.

Gdy tylko podszedł do drzewa, zauważył, że dziewczyna nie traciła czasu. Z drugiej strony wysepki w niewielkich, może dwumetrowych odstępach znajdowały się wystające ponad wodę kamienie, skrawki mielizny. Kobieta była na wysepce już dwadzieścia metrów dalej, ledwie widoczna we mgle. Odwróciła się spoglądając raz jeszcze przeciągle na Poszukiwacza.

- Poczekaj! Mam tylko kilka pytań! - Krzyknął i zrobił parę kroków do przodu.
Natychmiast wobec nich niewiasta odwróciła się w stronę mgły i zaczęła powoli i ostrożnie przechodzić po drobnych wysepkach czy wystającej ponad wodę ziemi wgłąb mgły.

Mężczyzna głośno westchnął ze zrezygnowaniem i ostrożnie udał się tropem nieznajomej. Wiedział, że ta mgła prawdopodobnie nie jest normalnym zjawiskiem, ale z drugiej strony nie miał żadnego innego wyjścia z całej sytuacji. Wyspa była dość solidna. Cieszył się z odzyskania sił, biorąc pod uwagę trudność z zachowaniem równowagi na śliskich kamieniach. Gdy przeszedł jakieś dziesięć metrów, zdecydowanie wolniej niż kobieta, zauważył, że kolejne drobne wysepki robiły się coraz bardziej muliste, grząskie, śliskie, mimo że były różnych rozmiarów - od całkiem sporych do ledwie starczających na postawienie dwóch stóp. Gdy spojrzał przed siebie, kobieta była na skraju mgły, ledwie widoczna, patrząc na niego.

- Poczekaj moment! - Podniósł teatralnie ręce i stanął w miejscu - Naprawdę potrzebuje twojej pomocy i chcę chwilę porozmawiać! Nie poradzę sobie bez ciebie!
Przez dłuższą chwilę kobieta w zupełnej ciszy przypatrywała się Poszukiwaczowi. W końcu, stojąc, wysunęła jedną dłoń spod przewiewnej szaty i gestem wskazała, by podążał za nią. Po tym odwróciła się, i z tą samą ostrożnością zaczęła niknąć wgłąb mgły. Przynajmniej biorąc pod uwagę bagno nietrudnym było podążanie za nią.

- W co ja się znowu pakuję… - Powiedział sam do siebie. Zaszedł już jednak tak daleko, że wątpił, iż odnalazł by drogę powrotną do tratwy samemu. Najgorszym w tym wszystkim była ta wszechobecna cisza - nie tak wygląda prawdziwe bagno. Wolnym krokiem podążył za swoją towarzyszką.

Jeden po drugim kolejne kroki zabierały mężczyzną wgłąb bagna. Ciągle na skraju wzroku widział tę za którą podążał, która w różnych odstępach odwracała się i czekała w milczeniu, ale nigdy nie pozwoliła się dogonić, spokojnie acz w jakiś sposób płochliwie oddalając gdyby Poszukiwacz przyspieszył. W pewnym momencie czas zaczął mu się dłużyć. Głód przynajmniej zniknął wobec skupieniu na zadaniu, choćby tak prostym jak podążanie za kobietą i wpadnięcie do wody. Nie wiedział czy miałby siłę dopłynąć do czegokolwiek co można by uznać za brzeg.

Czas się dłużył i w gęstniejącej mgle Poszukiwacz nie bardzo orientował się, ile czasu już spędził. Niebo z białego zaczęło odrobinę szarzeć - poruszał się… godzinę? Zapach bagna uczynił się nieco świeższym, bardziej rześkim, mirowym… trochę słodkim, może od jakichś rzadkich kwiatów, których nie znał. Gdy zatrzymał się by złapać trochę oddechu, zobaczył, że po swojej prawicy gdzie jak wydawało mu się wcześniej była północ nie widzi już brzegu. Nie był też do końca pewien drogi powrotnej, choć był już niemal pewien że mgła była po prostu częścią bagien, w niektórych miejscach rzadsza, w innych gęstsza.
Poszukiwacz poczuł się lekko rozkojarzony i zdezorientowany - nie to, żeby zmiana otoczenia mu się nie podobała, ale wszystko odbywało się tak nagle…

- Moment! - Krzyknął - Dokąd mnie prowadzisz? Miło byłoby poznać chociaż twoje imię!

- … - jak szept usłyszał miękki głos kobiety, która wypowiedziała jego… imię?
Nie przedstawiła się… zawołała go… szeptem.

Nie słyszał go od bardzo dawna, miał wrażenie, że ta osoba dawno umarła i jakby na chwilę ożyła, na bardzo krótki moment, który jednak okazał się wystarczający, aby przekonać go w słuszność podróży. Miał wrażenie, że nastepne pytania będą bez sensu, więc postanowił zaufać kobiecie w bieli, która zdawała się wiedzieć o nim więcej niż ktokolwiek inny.

Kolejne kroki po grząskim gruncie. Przejście przez wyspy. Pokonywanie drzew poskręcanych ponad miarę. Śliski kamień. Krótka wyspa. Mgła zupełnie bielała. Niebo pociemniało do prawie grafitowego odcienia, widział już, na naprawdę niewielki dystans. Coraz rzadziej i krócej widział kobietę przed sobą, czuł jednak jej spojrzenie gdy trudził się z pokonywaniem kolejnych dystansów.
Wtem, przy kolejnym kroku, drobna piedź ziemi wystarczająca może na dwie stopy rozsunęła się jak miękkie błoto, jego noga zniknęła pod wodą i wpadł nogami do mułu, mając jedynie chwilę na reakcję czy decyzję by próbować czegoś się złapać, płynąć, lub odbić od dna!

Poszukiwacz zareagował instynktownie i spróbował rzucić się przed siebie, aby złapać się czegokolwiek i spróbować jakoś wyciągnąć. Z trudem wyskoczył pokracznie z drugiej nogi, ale okazała się to słuszna decyzja, gdy jego ręce zaczepiły o coś twardego i wyciągnęły tors mimo plusku wpadającego do wody mężczyzny na…

Podniósł oczy. Tuż przed nim, na powalonym, obrośniętym mchem drzewie siedziała tak ulotna jak dotychczas młoda kobieta, po damsku. Konar znajdował się na wyspie… której nie wiedział czemu nie widział wcześniej.

[media]http://www.uploadmusic.org/MUSIC/8310541431639452.mp3[/media]



Okrągła, może dziesięciometrowej średnicy, podmywana przez wodę i porośnięta łodygami wzdłuż brzegu wyspa miała rozłożystą wierzbę po środku, której opadające końce gałęzi były trochę ponad jego głową gdyby stał wyprostowany, a biała kora pnia zlewała się z mlecznobiałą mgłą. Drzewo rosło na niewielkim wzgórku i było dość młode i delikatne. Obok wzgórka z drzewem znajdowała się szeroka wklęsłość taka, że jak by rozłożył ręce to jej obwód akurat by go okalał, wypełniona czystą deszczową wodą. Jakaś dziwna odmiana ciemnych, praktycznie czarnów bzów rosła obok równie ciemnej jagody wyrastającej niewiele ponad wysokość kolan. W wodzie dookoła widział liczne łodygi jakiegoś dziwnego kwiatu - zdał sobie sprawę, że to one wydawały dziwny, słodki zapach… i że mijał je przez praktycznie całą drogę, rosnące w wodzie, tuż poza zasięgiem - rozsiane po większość tej części rozlewiska.

- Eee… Witaj - Powiedział, nie mogąc zbytnio zebrać myśli - Więc bardzo ci dziękuję, za miłą podróż… - Ostrożnie dobierał słowa, starając się nie urazić kobiety - Ale… Czy mogłabyś mi powiedzieć kim jesteś i gdzie się znajdujemy?

Kobieta patrzyła na Poszukiwacza smutno i tęsknie, ale nic nie odpowiedziała.
Poszukiwacz westchnął.
- Jesteś raczej małomówną osobą jak widzę… - Uśmiechnął się - Czy to jest twój dom?

Nieznajoma odwróciła głowę na bok, spuszczając ją nieco.
Mężczyzna prychnął cicho.
- W sumie to czego się spodziewałem…. - Spojrzał szybko na kobietę - Wybacz, to było nie na miejscu. Miałem… Dość ciężki dzień. Wybacz moją bezczelność, ale... Czy masz może coś do jedzenia? Nie pamiętam, kiedy miałem coś w ustach...

Chociaż napotkana nawet nie drgnęła, wzrok Poszukiwacza jakby za jej własnym podążył do jagód. Z jednej strony było ich dużo i wydawały się nietknięte. Z drugiej musiał albo sprawdzić albo przypomnieć sobie po czym poznać czy nie są trujące. W trudnych chwilach wiele w życiu zjadł… mógł też zaryzykować. Przynajmniej woda z zagłębienia wydawała się zdatna do picia, może nie zupełnie, ale o wiele bardziej niż bagienna.

Mimo, narastającego głodu, samą siłą woli powstrzymał się przed zjedzeniem jagód. Na początku wolał uzyskać zgodę swojej gospodyni.
- Czy nie obrazisz się jeżeli poczęstuję się?

Jednak pytanie mógłby równie dobrze zadać w pustkę. Woda przy brzegu obmywała stopy nieruchomej kobiety siedzącej na obalonym pniu.
- W mojej kulturze milczenie oznacza zgodę.... - Powoli podniósł się i ruszył w stronę krzaka - Nie obraź się, ale jesteś koszmarnym rozmówcą…

Mężczyzna przyjrzał się roślinom i spróbował dostrzec jakieś różnice pomiędzy owocami.

Większość była identyczna. Dość dorodne, czarne jagody o lekko fioletowawym odcieniu. Nie widział wcześniej takich. Różniły się nieco rozmiarami i kształem jak wszelkie zdrowo rosnące owoce leśne. Było ich całkiem sporo i były bujne.

Poszukiwacz rzucił jeszcze spojrzenie kobiecie w bieli i westchnął teatralnie.
Ostrożnie zerwał jeden owoc, dokładnie jeszcze raz obejrzał i włożył do ust. Powoli gryzł go, próbując wybadać smak. Był słodkawy, bardzo słodki jak na leśny owoc, a miąsz był bardzo soczysty. Może to wina głodu, ale były to jedne z najlepszych owoców jakich Poszukiwacz kosztował w swoim życiu jeżeli o smak chodzi.

Bez zastanowienia, narwal całą garść owoców i zajadał się nimi, do stłumienia głodu w żołądku, nie zamierzał się nimi przejadać, mimo, iż jego organizm domagał się coraz więcej - chciał jedynie pokonać najbardziej dotkliwe objawy głodu. Spojrzał dyskretnie na swoją towarzyszkę. Spojrzawszy dostrzegł że ta patrzyła na niego, odkąd zaczął posilać się jagodami. Zjadł kilka, powoli, nauczony doświadczeniem. Nie powinno go to zatruć, nie mogło też nasycić, ale powinno za kilkanaście minut sprawić, że głód na chwilę zostanie oszukany.

Ostrożnie, czując na swoich plecach spojrzenie gospodyni, podszedł do strumyka i nasycił swoje pragnienie. Być może nie była to najczystsza woda źródlana, ale teraz dla strudzonego mężczyzny miała smak najlepszego wina.
Poszukiwacz rzucił kolejne spojrzenie na kobietę. Ten cały spokój i cisza przerażały go. Tak więc nastały spokój i cisza z wodą pluskającą po bagnie. Po kilkunastu minutach rzeczywiście mężczyzna poczuł drobną ulgę w żołądku, jakkolwiek wiedział, że choć od tego poczuje się lepiej, nie wzmocni tym ciała na dłuższą metę.

Nieznajoma siedziała, obserwując rozlewisko, wpatrując się martwo w jakiś punkt we mgle, nie mącąc spokoju.

Mężczyzna, czując się teraz znacznie lepiej, powoli podszedł i usiadł obok niej na kłodzie.
- I co będzie teraz? - Zapytał tylko patrząc jej prosto w twarz. Odpowiedź była dziwna i niespodziewana. Na pytanie niewiasta odwróciła głowę w jego stronę i znowu wyszeptała jego imię, kładąc swoją dłoń na jednej z jego dłoni.

- Skąd w ogóle znasz to imię? Nie używałem go od tak dawna… - Powiedział cicho.

Nie odpowiedziała. Choć jej oczy były skryte za welonem, nie miał wątpliwości że w tej chwili intensywnie wpatrywały się w jego własne. Podniosła jego dłoń wpierw jak gdyby chciała dokądś go zaprowadzić… lub takie odniósł wrażenie, lecz zatrzymała jego dłoń na wysokości welonu.

Mężczyzna przekrzywił głowę na bok w zaciekawieniu. Delikatnie i ostrożnie podniósł welon zasłaniający twarz kobiety.

* * *

Otworzył oczy, leżąc na wyspie. Była pusta. Poczuł drżenie z zimna. Niebo powyżej było już zupełnie ciemne, a Poszukiwacz czuł w sercu jakąś trwogę, jak gdyby doznał czegoś strasznego i niemożliwego do opisania. Ból i niepewność kończyn i głód zostały zastąpione słabością jak po przerażającym czy wyczerpującym przerażeniu.

To nie było wszystko. Słyszał, a nie widział, że ktoś stoi obok niego, niedaleko, wertując coś, może jakiś krzak, może jego rzeczy. Nie było reakcji na jego przebudzenie, ale ciężko byłoby w niemal zupełnej ciemności się zorientować, że drżący mężczyzna otworzył oczy.

Mężczyzna leżąc starał się uspokoić, wiedział, że widział coś czego na pewno nie chciał zobaczyć. Oddychał powoli, spokojnie. Wdech, wydech, wdech, wydech. Powoli odzyskowiał wewnętrzny spokój. Musiał się skoncentrować, od tego zależało teraz jego życie.

Otworzył oczy i podniósł głowę. Liczył, że uda mu się dostrzec chociażby jakąś wskazówkę w ciemności. Ku jego zdumieniu było już jasno. Biel nieba prawie go poraziła, gdy przymknął oczy wspominając śnieżną ślepotę odległych gór. Niewielka postać, chyba dziecka? W chwilowo niezbyt widocznym stroju ziemistego koloru lękliwie odsunęła się dalej od niego mrużąc bystre oczy skierowane prosto na Poszukiwacza.

- Gdzie jestem? - Powiedział tylko cicho. Nie chciał przestraszyć swojego towarzysza.

- Delimbyir. - w odpowiedzi wyszeptał żeński głos. Dziewczynka przyglądała mu się bacznie, gdy wzrok nieco do niego wracał. Jego miecz leżał pod wierzbą, inne rzeczy były tuż obok. Niewielka łódź o niskiej burcie była wyciągnięta odrobinę na brzeg.

Poszukiwacz zmrużył oczy.
- Gdzie? - Zapytał od razu.

- Kim jesteś? - zapytała drobna istota, odchodząc nieco na bok, na tyle, że Poszukiwacz musiałby usiąść by znowu znalazła się w jego zasięgu wzroku.
Mężczyzna powoli usiadł.

- To… Skomplikowane - Powiedział na początku - Przybywam z daleka… Cóż, przynajmniej tak sądze, że z daleka - Dodał po chwili - Płynę samotnie od dłuższego czasu. A ty… Kim jesteś?

- Znalazłam tratwę… z… - dziewczęcy głos urwał, choć nie zadrżał - Czy nią przypłynąłeś?

- Tak...Tratwa… Czy widziałaś kogoś jeszcze w tych okolicach w ostatnim czasie?

- Od czasu do czasu tratwy. Ale… nikt z nich nie schodzi.

Mężczyzna rozejrzał się dookoła, aby zobaczyć dokładnie gdzie dokładnie się znajduje.

Wciąż przebywał na wyspie. Bzy i jagody wyglądały nieco marniej, mgła była mniej gęsta, brzoza miała mniej liści i życia, lecz poza tym niewiele się zmieniło.

- Wiesz może… Ile tu leżałem? I gdzie podziała się tratwa?

- Nie wiem, ale tratwę zatopiłam. - odparła dziewczynka.

- Rozumiem…. - Powiedział cicho, żałował, że nie mógł zapewnić nikomu godnego pochówku - Niech znajda ukojenie po śmierci… - Po chwili dodał - Ale co ty tu robisz? To niezbyt przyjazne miejsce do życia dla tak młodej osoby.

- Mama kazała mi nie ufać nieznajomym. Ty powiedz dlaczego podróżujesz z mieczem. Słyszałam, że tylko źli ludzie wędrują z bronią.

- Mama miała zupełną rację… Ale w związku z tym, dobrzy ludzie też nie mogą pozostać nieuzbrojeni… Mogłabyś powtórzyć mi jeszcze raz, ale tak bardziej ogólnie, gdzie teraz jesteśmy?

- Nie. Powiedz kim jesteś i co tu robisz, albo odpłynę.

Poszukiwacz spuścił głowę i milczał przez chwilę.
- Nie wiem… - Podniósł wzrok na dziewczynę - Ja sam nie wiem… Czy to wszystko rozumiem… Wiesz o co mi chodzi?

- N-nie bardzo.

- To… Bagno… Te ciała… Te wizje… To dla mnie za dużo - Mężczyzna doszedł do wniosku, że nigdy w swoim życiu nie czuł się tak zdezorientowany - Nawet nie wiem z kim teraz rozmawiam - Prychnął cicho.

Poszukiwacz słyszał, wraz ze swoimi słowy bardzo delikatne i sprężyste kroki… czy raczej subtelny szmer ocierających o siebie ubrań, gdyż kroki były zbyt ciche, osoby nawykłej do bycia niezauważaną. Podeszła do łodzi, powoli, by nie rozjudzić nieznajomego - niewątpliwie uznawszy go za jednego z szalonych wyznawców Torma, wnioskując po mieczu, tak rzadkiej w tych czasach broni, świętym symbolu i jego słowach. W każdej chwili dziewczynka mogła zepchnąć łódź na bagno by spróbować szybko uciec jak najdalej od niego.

Mężczyzna spojrzał na dziewczynkę i wstał.
- Nie zabiłem ich! Nie wiem kto to zrobił i co się stało, ale potrzebuję twojej pomocy! Chcę tylko się wydostać i ruszyć dalej! - W napięciu oczekiwał reakcji dziewczynki.

Kobieta zatrzymała się gdy jej dłonie były już na brzegu łodzi. Odwróciła dorosłą twarz w stronę Poszukiwacza, mierząc go wzrokiem, i nie miał wątpliwości. Na pewno nauczyła się mówić bardziej dziewczęcym głosem, ale jej kształty i twarz jasno świadczyły że była niziołką.

Była też nie bez powodu bardzo nieufna i ewidentnie obawiała się Poszukiwacza. Ale zatrzymała się.

- Wiem, że ich nie zabiłeś. - powiedziała przyjemnym, niższym głosem o miedzianej barwie, przełknąwszy ślinę - To znaczy nie na tratwie. Musieli was spławić w Secomber. Ale równie dobrze mogłeś ich zabić i samemu zostać raniony przez straż… i może myśleli że nie żyjesz i położyli cię z twoimi ofiarami.

Poszukiwacz stał oniemiały.
- Ty wiesz kto… Kto mógł to zrobić? I kim oni byli?

- Co mógł zrobić? - zapytała kobieta. Jej strój w ziemistym kolorze był prosty i zlewał się z kręconymi kasztanowymi włosami, dostosowany był tak do zabrudzenia przy pokonywaniu bagna jak i do zniknięcia komuś z oczu w naturalnym środowisku. Wciąż wyglądała jak by była gotowa na jedno i drugie na wypadek, gdyby Poszukiwacz dał jej choć jeden powód.

- To wszystko, tą tratwę i te ciała… Naprawdę chciałbym pamiętać co tutaj robię… Ale przysięgam ci, nie zabiłem ich! Nawet gdybym chciał, to byłoby ich po prostu za dużo, sam nie dałbym rady...

- Słyszałam historie, że słudzy Obłąkanych Bogów są w stanie dokonywać nadludzkich czynów… makabrycznych czynów. Tratwa… W Secomber nie chowają umarłych u siebie. Boją się, że ci wstaną, więc spławiają umarłych w dół Delimbyiru. - objęła wzrokiem otaczające rozlewisko - To rzeka, dopływająca do Morza Mieczy. Tutaj powstało rozlewisko, ale dalej się przewęża i spływa koło Daggerford.

- Szalonych bogów powiadasz… - Mężczyzna zamyślił się - Kiedyś świat był podobno lepszy, kiedyś bogowie liczyli się ze swoimi wiernymi, kiedyś nie oczekiwali ślepego posłuszeństwa tylko gorliwej wiary… Nie pytaj, gdzieś o tym czytałem. To długa historia, ale czy to słuszne odwracać się od nich w ich szaleństwie tak jak oni odwrócili się od nas? - Pozwolił, aby te pytanie zawisło na chwilę - Naprawdę potrzebuję się wydostać z tych bagien, to wszystko o co walczę, nie może przepaść tak po prostu…. Daje ci słowo, że nie zabiłem tych ludzi i nie pamiętam co ich spotkało, jesteś aktualnie moją jedyną nadzieją….

Przez długą chwilę niziołka przyglądała się Poszukiwaczowi, po czym uśmiechnęła się odrobinę wbrew jej ewidentnej nieufności.
- Na pewno jesteś czymś, to mogę powiedzieć. Ale musisz wiedzieć, że beze mnie osiądziesz na jednej z wysp na moczarach. - wyciągnęła w jego stronę palec przestrzegając, jak gdyby żeby upewnić się że nie spróbuje zrobić jej krzywdy.

- To już odkryłem dawno… To… Nie była najmilsza podróż. Czyli… Pomożesz mi?

- Możesz wsiąść. Na pewno umierasz z głodu, w plecaku na dziobie jest prowiant. - powiedziała kobieta, powoli spychając łódkę na wodę.

Seachmall 07-06-2015 21:13

Lord protektor uniósł brew gdy usłyszał nazwę grupy.
- To nazwa, której nie słyszałem od dawna. - spojrzał na Netzach’a - Nie wiedziałem, że ponownie się połączyli… - dłoń lorda powędrowała do twarzy następnie zaczęła palcami gładzić nos Rayona kiedy ten rozważał opcję. Zwrócił się po chwili do Falgorda - Wspomnieli może co ich ciągnie do Neverwinter?
Rycerz wydął wargę oddając brak zrozumienia i kręcił przecząco głową.
- Ponad mnie. Jeżeli mam być szczery, to nie wiem do końca jak chcą przejść Waterdeep - łatwiej tam byłoby się dostać przez Secomber, albo po prostu drogą morską.
- No cóż, to będzie coś czego będę musiał się dowiedzieć. Ich przywódca przyjechał z tobą?
- Nie, panie. Pozostał w wiosce w podzamczu ze swoim sztabem. Nie zapraszałem ich póki co, choć widziałem się z nim przelotnie.
- Dobrze… jak sądzisz ile zajmie ci załatanie tej dziury w swoim budżecie?
- To zależy jak długo pozostaną w moich włościach, mój panie. Jeżeli wyruszą od razu… jeden sezon? - założył rycerz. Jego talenty leżały w obronności, myślistwie, zadowoleniu chłopów; niestety omieszkał zabrać radcę który niewątpliwie odpowiadał za jego skarbiec. Manisthyre, jak większość rycerstwa był dumny, momentami pyszny, i jak większość ludzi urodzonych ponad stanem chłopskim i plebejskim w ogóle zakładał że umie nieco więcej niż naprawdę umiał, choć w swoich dziedzinach był kompetentny, a jego ziemie dawały dorodne plony.
- Dobrze. Mam dla ciebie zadanie, jak wrócisz na swoje ziemie przekaż przywódcy tej bandy, że zapraszam go do zamku na rozmowę o interesach. Opiekuj się swoimi ziemiami i ludźmi a ja postaram się przenieść Płaszcze gdzie indziej.
- Tak uczynię, mój panie. - rycerz skłonił się, przyjmując polecenie Lorda Protektora.
Rayon uśmiechnął się.
- Może z tego twojego ochoczego wydawania pieniędzy wyjdzie coś dobrego. Jeżeli to wszystko to jesteś wolny.

Rycerz ponownie ukłonił się Rayonowi, wykonał trzy kroki w tył w ukłonie, po czym wyprostował i ruszył do wyjścia. Uchylił dębowych drzwi i opuścił pomieszczenie.

Netzach przyglądał się przez chwilę Rayonowi, nie rozumiejąc jego rozumowania, ale nigdy nie kwestionował ani nie pytał o logikę kryjącą się za jego decyzjami. Zamiast tego podszedł do młodej żołnierki Zhentarimów i wyszeptał jej tylko: “Nocna warta.” Dziewczyna, która przybrała wymuszenie obojętny wyraz twarzy wobec czegoś co musiało jej się wydawać karą, niezasłużenie narzuconą za dobre spełnienie obowiązków, wstała, ukłoniła się wszystkim i zwróciła “Lordzie?” do Rayona, prosząc o pozwolenie na opuszczenie pomieszczenia. Konstabl również wstał i podszedł do jednego z regałów, upewniając się, że spis trafi na odpowiednie miejsce.
- Czy mam zawezwać tegoż tłumacza, milordzie? - zapytała Zhentka, stojąc przy wyjściu.
- Tak, tak. - Rayon sięgnął do dokumentów i wyjął list z Waterdeep.
Chwila minęła nim drzwi się uchyliły podobnie. W wejściu stanęła raczej wystraszona elfia młoda kobieta… złotowłosa aktorka ze sztuki, którą nie tak dawno widzieli z sir Falgordem, który opuścił pomieszczenie niedawno, i Cotoshem, który z jakichś przyczyn nie zdradził, że o tę osobę. Dygnęła, opuszczając wzrok przed władcą Daggerford, nie odzywając się bez pozwolenia.
Reayon wstał i ucałował elfkę w dłoń.
- Witaj moja droga, proszę usiądź. - wskazał fotel obok swojego - Jesteś tutaj, ponieważ potrzebuję kogoś kto biegle posługuje się językiem smoków. Posiadasz takie talenty jak rozumiem?
- Mój ojciec nauczył mnie ich języka, mój panie. - odpowiedziała z dłońmi złożonymi na podołku i głową opuszczoną z szacunkiem. Poszukała wzrokiem jednego z krzeseł o miękkich, bodowych obiciach i wysokich oparciach i krokiem z taką gracją, że nawet Netzach przez chwilę się zapatrzył podeszła i zasiadła przy wielkim stole.
Rayon podał elfce list.
- Możesz przetłumaczyć dla mnie tą wiadomość?
Dziewczyna odebrała pergamin delikatnie, rozwijając go na stole. Jej oczy wprawnie przebiegały po smoczych runach. Kilkanaście sekund ważyła to co jest przed nią.
- Tak wierzę, mój panie, ale potrzebowałabym przynajmniej nocy by przetłumaczyć dokładnie. Język smoków zawiera wiele subtelności… i ma pewne odmiany. Czy… mogłabym zapytać… nie, przepraszam panie. - powstrzymała się przed ciekawością skąd pochodzi wiadomość. Rayon nie miał wątpliwości że to coś odnośnie listu, a nie sam język wywołał tę ciekawość.
- Proszę pytaj, jeżeli coś co ci pomoże w tłumaczeniu, to chętnie się podzielę informacją.
- Byłam tylko ciekawa, kto to napisał mój panie. Znaki… są wykaligrafowane… tak jak dawniej.
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz. Wiadomość pochodzi z Waterdeep, a wiemy co tam się osiedliło. Chcę takim razie wiedzieć, czy brak prawdziwego słońca pozytywnie wpłynęło na intelekt jakiegoś orka, czy może osiedliło się tam coś czego powinniśmy się obawiać.*
Elfia dziewczyna ewidentnie była zaniepokojona tymi wieściami.
- Starsi snuli opowieści, w których w dawnych czasach smoki posługiwały się magią by tworzyć swe runy. Te były doskonałymi znakami, symetrycznymi, nie dało się rzec, w jaki sposób były zapisane, jaki kształt pokonało długo lub pióro, ponieważ były wolą ich stwórcy utrwaloną poprzez symbole. - podała Rayonowi list - Spójrz na to pismo milordzie. Ktokolwiek napisał tę wiadomość przyłożył wielką staranność, aby uczcić tę tradycję. To nie jest zwykłe pismo, znaki kaligrafowano by taką właśnie miały postać.
Rayon przyjrzał się literom. Być może jego prosty ludzki umysł nie widział tego, ale pismo nie wydawało się, aż tak wyjątkowe. Kaligrafie rozpoznał, ale nie widział tego “tak chciał ich stwórca”.
- Więc albo to ktoś, kto pamięta dawne czasy, albo odkryliśmy gdzie się podziały smoki… Nie powiem, żebyś mnie uspokoiła kochanie. Dziękuję ci jednak za tą informację, jesteś gościem na zamku tak długo jak będziesz potrzebowała na przetłumaczenie tej wiadomości. Jeżeli jeszcze będziesz wstanie mi o tym piśmie powiedzieć, to będę wdzięczny za wszystko co ustalisz.*
Dziewczę wstało, dygnęło ponownie i zabrawszy wiadomość szybko opuściło komnatę. Ewidentnie była przynajmniej nieco przestraszona, znalazłszy się, nie licząc schowanego za regałami konstabla-herolda, sam na sam z Lordem Protektorem i jego prawą ręką, przywódcą Zhentarimów.
Netzach uśmiechnął się ironicznie.
- Nie jestem pewien czy ‘kochanie’ to adekwatna, nieoficjalna forma grzecznościowa lordzie.
- Och znasz mnie, mam słabość do elfich piękności. - Rayon się uśmiechnął - Rozważałem zatrudnienie jakiś najemników na czas przybycia tej ekipy z Waterdeep. Pokazać im, że mamy siłę i liczby, z którymi należy się liczyć. - Lord Protektor nie musiał się tłumaczyć, nikomu. Dawno jednak stwierdził, że przekazywanie swego rozumowania powstrzyma kłopoty z nieporozumień, oraz da okno na potencjalne “robisz głupio, panie”.
- To rozsądne, ale trzeba się liczyć, że mogą rozrabiać, i wiedzieć, że mało który kapitan najemników pozwoli swemu mocodawcy sądzić swych podwładnych. Jeżeli jesteśmy gotowi na podwójne standardy przez jakiś miesiąc… moi podwładni powinni mieć wszystko pod kontrolą. - wyjaśnił Netzach, pozwalając sobie zająć miejsce naprzeciwko Rayona.
Ochmistrz Adein ze swoim świecącym gładkim czołem jak jedna wielka blizna wrócił zza regałów, górując nad obydwoma mężczyznami.
- Rocznik uzupełniony mój panie. Jeżeli to wszystko, udam się zająć bardziej… prozaicznymi obowiązkami. - powiedział w swój sposób, z prawie zanikłym śladem wschodniego akcentu. Patrzył też na Netzacha dłużej, zapewne zdziwiony potraktowaniem Zhentki niedawno. Dowódca Zhentarimów poczekał aż Rayon odprawi najważniejszego ze swoich urzędników.
Rayon skinął głową Adeinowi i spojrzał jeszcze raz na Netzacha.
- Jakieś kłopoty z podwładnymi? Wydawało mi się, że posłałeś tą młodą na nocną straż.
- Żadnych kłopotów. Posłałem ją na nocną straż. - odpowiedział tajemniczo Netzach. Adein skłonił się, spojrzał ostatni raz na Netzacha i opuścił pomieszczenie.
- Jeżeli chodzi ci o to, że posłałem ją tam za karę… nie istnieje kara. Istnieje obowiązek. Nocna warta będzie jej obowiązkiem aż to pojmie.
Lord protektor uśmiechnął się.
- Jestem pewny, że to samo mówisz tym, których posyłasz do czyszczenia wychodków i kopania sławojek. To co powiedziała ta dziewczyna martwi mnie… z orkami dam sobie radę, są tępe, proste, łatwe. Jeżeli to jednak coś z kompletnie innej kategorii… robie się za stary na tego typu rzeczy.
- Ktoś chce ustalić, na ile wyrafinowani jesteśmy, na ile się nimi przejmiemy, i ewentualnie nastraszyć nas, nic więcej. - powiedział Netzach - Nie jest dla nikogo tajemnicą, że to nie ludzie… to znaczy chyba nie ludzie rządzą w tej chwili Waterdeep. Ale smok? Czym by się żywił? Jak przez te wszystkie lata nikt by go nie dostrzegł mijając miasto z zachodu z morza i ze wschodu lądem? - Natzach spojrzał na przestronne okna - Nie jestem znawcą, i nigdy do końca nie wierzyłem że wszystkie historie o smokach z dawnych lat nie były wyolbrzymione, ale nie słyszałem też, aby jakikolwiek posługiwał się emisariuszami i zajmował dyplomacją z tronu feudalnego suwerena. To ktoś inny. Może coś innego.
Rayon potarł skronie.
- Pamiętam jak za młodu, niańka czytała mi bestiariusz, kiedy domagałem się strasznych historyjek na dobranoc. - Rayon uśmiechnął się na absurd tych słów - Beholderzy, Łupieżcy umysłów, wampiry, drowy. Potrafiła tak proste rzeczy jak “metody żywienia” czy “rozmnażanie” zmienić w absolutne horrory, tylko korzystając z faktów i dostatecznie barwnie opisując je. Tak czy inaczej Faerun jest pełen rzeczy rywalizujących siłą ze smokami, a czasami przewyższające je sprytem.
- Nikt nie widział tych rzeczy od wielu lat, za wyjątkiem może drowów. - odparł Netzach.
- Wiem, ale zmusza to do myślenia… - lord Daggerford westchnął - Teraz nic na to nie poradzimy. Możemy jedyne czekać, a potem napiąć muskuły i schować brzuch kiedy się zjawią. Czy jeszcze coś się zapowiada na dzisiaj?
- Nie sądzę, mój panie. - westchnął Netzach - Jeżeli odprawiłbyś mnie ruszyłbym doglądać pozostałych obowiązków.
- Tak, oczywiście. Jeżeli coś wypadnie będę w bibliotece. Zobaczę, może coś w księgach sprzed śmierci Mystry pomoże mi jakoś przygotować się na to spotkanie. “Jak negocjować z orkami”... ciekawe jaki bencwał zabrałby się za taki projekt.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:03.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172