Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-06-2015, 16:26   #1
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
[ACKS] Dwimmermount

Żyjemy w czasach, gdy słońce wygląda jak miedziak na niebie, gdy tchnienie zielonego oceanu nie ma już swej świeżości, gdy umarli są martwi, a nienarodzonych jeszcze nie ma. Jesteśmy jak nagie dzieci wobec nieprzebranej mądrości tajemnej przeszłości.

Wizję przesłaniały szare mgły, wielkie kłęby oparów, stale falujące i zmienne niczym duch wielkiej rzeki. Wśród owych mgieł pochwyciliście prędko przelatujące wizje pełne grozy i kuriozów. Przemieszczały się tam bestie i ludzie oraz kształty ani ludzkie, ani zwierzęce. Były to czasy Dawnych, pierwszej cywilizacji Tellurii, która podobno znała tajemnice życia i śmierci, gwiazdy na niebie i ziemie pod morzami. Pierwszej Rasie zawdzięczamy wiele cudów - stworzenie wielkich miast, krasnoludów czy kanon używanych dziś zaklęć. Najosobliwszym artefaktem, jaki po sobie Prekursorzy zostawili, była Góra Dwimmer, w której podziemnych korytarzach prowadzili eksperymenty, kształtując magią życie, czas i przestrzeń.

Jednak cywilizacje przemijają i przepadają w zapomnienie, gdyż takie jest ich przeznaczenie. Brukając stare, święte miejsca, rasa Eld - rasa Czerwonych Elfów Areonu, której czarnoksiężnicy potrafili zawezwać demony dziksze od wszelkich innych - podbiła znany nam świat. Dalszy los Dawnych pozostał do dziś tajemnicą. Nic poza niejasnymi legendami nie dotarło do nas przez wieki.

Choć nie dostrzegałem ich wyraźnie, płynęły ku mnie ich uczucia. Szli wszyscy w jednym kierunku i była to ucieczka. Owładnęło mną przemożne uczucie - nie, nie klęski. To nie nieznany nieprzyjaciel zmuszał ich do odwrotu, lecz raczej przeciwności losu. Zdawali się tęsknić do tego, co pozostawiali, tęsknotą tych, których odrywa się od głębokich korzeni. Nie wszyscy byli jednakowi, różnili się od siebie. Niektórzy, mijając mnie, przekazywali mi swój żal albo poczucie straty tak wyraźnie, jakby wykrzykiwali je słowami, które byłem zdolny zrozumieć. Inni natomiast mieli mniejsze zdolności porozumiewania się z taką siłą, chociaż ich uczucia były równie głębokie. Ten dziwny pochód zjaw już się oddalał, za nim wlokła się jeszcze garstka maruderów. Może to byli ci, którym najtrudniej było odejść? Czy słyszałem przez deszcz, czy nie - odgłosy płaczu? Jeżeli nie płakali żywymi łzami, to rozpaczali w myślach, a ich smutek kłębił się wokół mnie i nie mogłem już dłużej na to patrzeć, zakryłem oczy dłońmi i poczułem na własnych policzkach łzy jak ich własne.

Królestwo Eld było krajem na wpół obłąkańczej nauki oraz nieśmiertelnych aspiracji do podbojów. Rok po roku Czerwone Elfy z okrucieństwem i niezwykłą sprawnością rozpościerały swój cień coraz szerzej i szerzej, niewoląc mężów. Za każdego niewolnika, który uciekał z ich szponów, siedmiu gniło w lochach, zdychając dzień po dniu. Niebo było upiorne od latających smoków, a wysokie drzewa wznosiły się nad śmierdzącymi bagnami, gdzie nurzały się i zawodziły gadzie potwory.

Sześćset lat czekano na ród, który zjednoczył wszystkich pod jednym sztandarem i jednym dowództwem - i to miało zgubić rasę Eld. Barbarzyńskie plemię Thulian, które dla zaskarbienia sobie łaski bogów wyrzekło się praktykowania magii, zmusiło Czerwone Elfy do odwrotu na Areon, oczyszczając w ten sposób planetę ze straszliwej grozy. Włócznie napiły się krwi, zaspokojono pragnienie mieczy, a grzmot trąb narastał jak ogromna fala nadciągającej radości, niczym przybój wieczornego przypływu bijący z łagodnym hukiem o srebrzyste plaże, zwiastując wspaniałą przyszłość.

Powstało Imperium, które w nadchodzących latach zawdzięczało swój rozwój jednej religii i jednemu kościołowi, rozbudowanemu aparatowi państwowemu, ścisłemu nadzorowi nad czarodziejami i czystości rasowej. Nawet telluriańskie elfy, które odegrały istotną rolę podczas powstań przeciw Eld, zostały wygnane w odległe zakątki znanego świata.

Kiedym był wojownikiem, na chwałę bili mi w kotły,
Lud pod kopyta mego konia sypał pył szczerozłoty;
Lecz teraz jestem królem i oto jest przyczyna
Ciosu sztyletem w plecy i zatrutego wina.


- Droga Królów, R. E. Howard

Pograniczne prowincje dniami i nocami walczyły z Imperium o swą niezależność, czarodzieje o wolność badań, a inne rasy o równe prawa. Podupadający, zdegenerowany kraj, żyjący głównie mrzonką o minionej świetności, lecz będący wciąż pańtwem potężnym, stał się znienawidzonym krwawym tyranem.

I wtedy pojawił się Turms Termax. Mąż bez rodu, obdarzony talentem magicznym, jakiego świat jeszcze nie widział. Przekonany o tym, że magia to sztuka będąca w stanie wywyższyć śmiertelnika do stanu boskości, stał się inspirującym symbolem dla pokoleń rebeliantów. Pojmany i zaprowadzony przez inkwizytorów na Górę Dwimmer, został uznany za heretyka i ścięty, jednak nie zginął, a stał się bogiem, tak jak to przepowiadał.

Aby zachować autorytet, Wielki Kościół musiał przejść reformy, wskutek których stał się instytucją znaną jako Wielka Trójca - patronem alchemii, astronomii i magii, trzech sztuk tajemnych, których arcymistrzem był Turms Termax. Kapłani Wielkiej Trójcy najpierw byli obiektem drwin, później doradzali Imperium, aż w końcu stanęli na jego czele, gdy Nekrolita Termaxian założył Żelazną Koronę Thulian, a wiara w Męża Który Stał Się Bogiem niemal zepchnęła starszych bogów w zapomnienie.

Niemal, gdyż kapłani Typhona i Tyche, nie godząc się na nowy ład, wciąż mobilizowali ludność do walki z Termaxianami. Mężowie zanieśli miecz i pożogę daleko w głąb Imperium, które, przyparte do muru, uciekło się do obudzenia Ciemnych Mocy z zapomnianych areońskich grimuarów. Czarnoksiężnicy zdegenerowali się pod wpływem potężnej magii, a na mulistych plażach całego świata znów rozbrzmiało zawodzenie potworów, fantazji rodem z szaleństwa i strachu. Jedyną szansą dla Mężów było zdobycie góry Dwimmer, a wraz z nią całego magicznego arsenału Termaxian.

Niespodziewanie stała się rzecz, której nawet mędrcy prastarzy jak tutejsze wzgórza nie byli w stanie przepowiedzieć. Światło Dwimmer zgasło. Cała góra wypełniła się zaklętą ciszą, a starożytne wrota zamknęły się raz na zawsze, pozbawiając Imperium środków do obrony. Upadek Termaxian stał się faktem, a Imperium rozpadło się na liczne księstwa i wolne miasta. Najpotężniejszą instytucją stała się świątynia Typhona, którego to kapłanów mianowano świętymi strażnikami Góry Dwimmer.

Wiek góry, jej niewiarygodna starożytność była przytłaczająca. Powietrze wokół było niczym szept z przeszłości, nasycony piżmem, wonią rzeczy zapomnianych, tchnący sekretami, które były wiekowe już wówczas, kiedy świat był młody. Było tak, jak gdyby zamknięte wrota, za którymi skrywają się wszystkie tajemnice tego świata, śmiały się bezgłośnie z nieprzeniknioną drwiną. Młodzi jesteście - mówiła góra Dwimmer - ale ja jestem stara. Jestem niezwyciężona, niezniszczalna, a wy przeminiecie, a więksi przyjdą po was. Więksi byli przed wami.

Niecałe dwa miesiące temu mieszkańcy Muntburga zaczęli słyszeć dźwięki, których niepodobna opisać. Światło księżyca odbijało się dziwnymi poblaskami, a jego promienie rozświetlały tajemnicze sylwetki wchodzące i schodzące z góry Dwimmer.

Wrota Góry Tajemnic znów stanęły otworem.


Nie jesteś bohaterem.

Jesteś awanturnikiem:
rozbójnikiem,
rzezimieszkiem,
twardym zbirem,
łotrem ze sztyletem u pasa i zdradą w sercu.

Szukasz chwały i złota,
które zdobędziesz mieczem i magią,
usmarowany krwią i mózgami słabych i potępionych, demonów i pokonanych.

Głęboko pod ziemią spoczywają skarby,
które zamierzasz posiąść.



Middas, 16. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Pierwsza wyprawa do Góry Dwimmer – poziom pierwszy: Ścieżka Mavorsa

Od wieków obrzędem przejścia dla młodych muntburczyków była próba otworzenia Czerwonych Drzwi. Jak można się tego domyślić, żadnemu z nich się ten wyczyn nie udał. Po dwóch wiekach, dwa miesiące temu wrota otworzyły się same. Stało się to zupełnie tak, jakby drzwi same wiedziały, kiedy to zrobić; jakby były czującą istotą lub częścią jakiejś większej bezwzględnej inteligencji. Wykonane z dziwnego czerwonego pierwiastka - zwanego od planety, z której pochodził Areonitem - drzwi były tylko wejściem do większych jaskiń leżących w głębi Dwimmer, tak jak słowa i czyny męża wskazują tylko na ciemne groty mrocznych myśli i zamiarów, leżące za nimi i pod nimi.

Po przekroczeniu progu Czerwonych Drzwi starożytne, wyślizgane schody opadały, prowadząc w stygijsko mroczne światy. Oddychanie smrodliwym wyziewem, jaki zwykle bucha z otwartego lochu nie należało do najprzyjemniejszych doznań. Oświetlona blaskiem pochodni i latarni komnata wykonana była z thuliańskiego cementu, fundamentu dróg i budowli Imperium, materiału wytwarzanego z wulkanicznych pyłów wyspy Thule, przy którym dzisiaj używane surowce wydawały się być zaledwie marną, łamliwą gliną.

W sali stało sześć marmurowych posągów. Pięć z nich przedstawiało mężczyzn uchwyconych w różnych pozach i ubranych w starożytne thuliańskie szaty o odmiennym kroju. Statuy łączyła ta sama twarz brodatego mężczyzny o świdrującym spojrzeniu, napawającym lękiem w przejmujących ciszą podziemiach. Ostatnią z figur była kobieta - taka piękność, która może przywieźć męża do szaleństwa, ubrana w najzwyklejszy strój i spoglądająca na oćmioną komnatę surowym, kamiennym spojrzeniem, zgoła nie pasującym do jej delikatnych rysów.

Nawet nie będąc blisko związanymi z Wielkim Kościołem, awanturnicy w sylwetkach pięciu posągów rozpoznali thuliańskie bóstwa. Cainta - boga medycyny, poezji i muzyki, patrona szpitali i teatrów. Donna - ponurego boga śmierci, którego najgorliwsi kapłani są nieustraszonymi łowcami wampirów i nekromantów. Mavorsa - boga wojny, odwiecznego rywala bogini Asany, przekładającej strategię i intelektualne debaty nad fizyczną siłę. Tenena - boga rzemieślników, wynalazców i podróżników, któremu nie wznoszono świątyń, a którego duchowni całe życie wędrowali, poszukując nowych idei. Oraz największego z nich wszystkich - Typhona, boga sprawiedliwości, dyscypliny i handlu, trzech sfer, które są uznawane za fundament cywilizacji mężów.

Śmiałkowie poznali też twarze pomników. Bluźnierczo osadzone na ramionach figur głowy były podobiznami Turmsa Termaxa. Stojący naprzeciw posągu amatorzy mocnych wrażeń zdawali się niezdolni do oderwania oczu od pełnego szalonego triumfu wzroku najpotężniejszego z czarodziejów, który zdeformował Wielki Kościół, obalił Imperium Thuliańskie i stał się bogiem, niegdyś powszechnie czczonym przez Telluriańczyków, a dziś tylko przez na próżno zakazywane kulty.

- Hola, hola... - mruknął do siebie hodowca rzepy Pieter. - Za ostatnim razem tego nie było - chłop wskazał na ślady na ścianach, posadzce i drzwiach prowadzących do pokoju na północnym zachodzie. Wypalone w thuliańskim betonie zygzaki przypominały rolnikowi chaotycznie zaorane pole. Tylko że grunty zwykle nie parowały. Materiał budowlany lochu musiał być niedawno rozgrzany do czerwoności.

Pięć dębowych, wzmocnionych żelazem drzwi prowadziło do innych komnat. Ślusarz Jeroom, schodząc po schodach, spojrzał na prawo i wzdrygnął się na wspomnienie o poprzedniej wyprawie, która szybko skończyła się ucieczką przed żądnymi krwi, świniopodobnymi potworami zwanymi orkami. Podobne emocje dręczyły Dragana i Bucka, którzy widzieli krzepkich mężów ginących od jednego ukąszenia wielkiej stonogi.

Niespodziewanie zdarzyło się coś, co miało sprawić, że protagoniści tej opowieści - zakapiory, rozrabiacy i zadymiarze - nie zmrużą oka aż do następnego ranka z obawy przed najszkaradniejszymi snami. Na głowach pomników zaczęły pojawiać się i znikać ich twarze, znikąd dobiegał lament niewiasty, a wzburzone popioły przeszłości krzyczały:

- NO DALEJ, ZRÓB TO!

Nie minęło kilka bić serca, a znów zapanowała pełna napięcia cisza. Wolf szczeknął kilka razy. Pies wyniuchał coś za pomnikiem Cainta.

- Nikt nie będzie mówić Zaxiglesowi, co ma robić! – największy i najlepiej zbudowany z goblinów warknął w kierunku, z którego doszedł głos. Jego sroga twarz wykrzywiała się w podirytowanym grymasie. Stał pośrodku oświetlonej płomieniami pochodni komnaty, opierając się na swojej włóczni. No, może nie do końca swojej, ale kto by się tym przejmował? Był przywódcą. Wszystko co należało do jego braci, należało również do niego.

Za jego plecami dało się słyszeć nieprzyjemny dźwięk wciąganego i wypuszczanego powietrza. Odwrócił się w stronę niemalże przyklejonego do podłogi niewielkiego goblina. Ten bez skrępowania szorował twarzą po posadzce, pochłaniając jej zapachy. Kiedy uniósł głowę, spostrzegł piorunującego go wzrokiem Zaxiglesa. Na jego widok goblin wykrzywił swą szpetną twarz w rozbrajającym uśmiechu i zaczął niuchać dalej.

Pomimo ogromnych chęci przywódca zrezygnował z nadepnięcia na obleśną mordę podwładnego. Wiink był jedynym z trójki podwładnych, który nie rościł sobie prawa do pozycji Zaxiglesa. Włóczykijowi zależało jedynie na ujrzeniu i obwąchaniu jak największej ilości niesamowitych cudów oferowanych przez świat. A przy tym Wiink był najbardziej beztroskim i naiwnym przedstawicielem goblińskiego gatunku, jakiego Zaxigles kiedykolwiek widział.

Tuż obok Wiinka, z kamienną, pozbawioną emocji twarzą stał z założonymi rękami Gixing. Prawowity właściciel włóczni dzierżonej przez przywódcę. Odkąd Zaxigles pokonał go w brutalnym pojedynku, Gixing musiał spełniać wszystkie jego polecenia. Były strażnik pogranicza najwyraźniej nie był zadowolony z takiego stanu rzeczy. Nie mógł się pogodzić z tym, że odebrano mu jego broń, podporządkowano, a przede wszystkim ośmieszono, kiedy to pokonał go zwykły kucharz – gdyż Zaxigles parał się wcześniej tymże zawodem. Jednak poza rzadkimi grymasami wykrzywiającymi jego twarz na dźwięk głosu przywódcy i znużonymi westchnięciami, Gixing nigdy otwarcie nie wyrażał nieposłuszeństwa.

„Pewnie tylko czeka, aby wbić Zaxiglesowi ten tępy tasak w plecy”, pomyślał z rozbawieniem Zaxigles, a następnie przeniósł spojrzenie na ostatniego, stojącego obok goblina. „Przynajmniej ma więcej rozumu niż ten idiota”.

Były gobliński łowca, imieniem Noxenet stał obok, krzywiąc twarz. Najwyraźniej brak łuku, który bezceremonialnie przejął przywódca, bardzo mu doskwierał. Co krok starał się zaznaczać swoją wściekłość obecną sytuacją, jednak nigdy na tyle wyraźnie by Zaxigles musiał interweniować. Nie było wątpliwości, że łowca miał niewielkie szanse ze szczodro obdarowanym przez naturę kucharzem. Mruczał coś pod nosem i co kilka metrów spluwał na podłogę.

„Już wiem, kto pójdzie na pierwszy ogień”, pomyślał przywódca, obnażając zęby w obrzydliwym uśmiechu.

- Nu, ale tego mi nie obiecywołeś! Nic żeś nie godał o straszydłach, ino o lochach do przeszukanio, a jo tu słysza, że jakieś duchy się tu lęgną! - powiedział wyraźnie przestraszony Harob.

- Stul pysk głąbie! - warknął na niego Sareth. - Widzę, że coś twój pies wywąchał – najemnik zwrócił się do pasterza Gorana. - Mówiliście, że byliście tu wcześniej, a przynajmniej w karczmie tak opowiadaliście. Jakieś sugestie? - zakończył wypowiedź zbrojny, po czym zrobił kilka kroków w kierunku pomnika Cainta, rozglądając się za tym, co wzbudziło ciekawość Wolfa.

- Sugestie? - powtórzył Dragan. - Tu możesz wejść drugi raz do tej samej komnaty i dostrzeżesz zmiany. Tu wszystko się zmienia - podkreślił. Łgał jak pies. Nigdzie nigdy daleko nie łaził, ale nie miał zamiaru wyjść na takiego, co nic nie wie.

Sareth podniósł niewielki, pozbawiony ozdób kufer, w którym pobrzękiwały monety, prawdopodobnie kilkaset. Skrzynka była zamknięta, ale nie to było największym zmartwieniem żołnierza - z niewiadomego powodu dostał gęsiej skórki, na co mruknął pod nosem:

- Mam złe przeczucia... - najemnik odłożył kufer na podłogę, odsuwając się od niego kilka kroków. – Może ktoś z was rzuci na to okiem?

Harob poczłapał w kierunku odłożonej przez najemnika skrzynki, podniósł ją i zajrzał do dziurki od klucza. Kuferek jak kuferek, pomyślał. “Może lepiej zostawić zamek ślusarzowi?” Następnie obejrzał szkatułkę z każdej strony i odłożył na miejsce.

- Poczekajcie, mam pomysł - przerwał przeszukiwania Niris, po czym oparł skrzynkę o ścianę i tyczką spróbował otworzyć jej wieko, chcąc upewnić się, że jest zamknięta. Była.

- Przynajmniej mamy pewność… - powiedział Niris drapiąc się po brodzie. - Ktoś z was zna się otwieraniu zamków?

- Młotkiem? - zasugerował Buck. - Po co komu skrzynka? Ważne to, co w środku.

- Śmiało - powiedział dotychczas milczący Robga, nie przestając obserwować mrocznych zakątków komnaty. Bacznie obserwował co działo się na granicy światła, jakby czegoś wyczekiwał. - Jeśli śmierci się nie boisz, to śmiało. Ale odsuń się od grupy, żeby nie zrobić nam krzywdy.

- Jeroom? Może ty spróbujesz? - Carlos nie miał żadnych oporów przed wysuwaniem innych na pierwszą linię.

- Pułapka – pisnął goblin Wiink.

- Ja tam bym tą skrzynkę podpalił – mruknął Gixink. – Złoto się nie spali, a pułapka może tak…

- Może w tym szaleństwie jest metoda? - powiedział Niris. – Naprawdę, nikt z was nie zna się na otwieraniu zamków? A co jeśli w środku jest jakaś wiadomość, list albo... Magiczny zwój? – dodał, puszczając wodze fantazji.

- Taaa... Mapa – powiedział z ironią Dragan.

- Nie! – gobliny odpowiedziały zgodnym chórem. Może któremuś udałoby się otworzyć ten zamek, jednak chyba żaden z nich nie miał ochoty zbliżać się do ewidentnej pułapki.

- Walić tę skrzynię. I tak jest tam za mało złota dla nas wszystkich – zadecydował Zaxigles i pchnął Noxeneta w stronę znajdujących się naprzeciw drzwi. – Idziemy.

Noxenet mruknął jakieś przekleństwo i ruszył w stronę drzwi, a za nim podążyła reszta zielonoskórych. Łowca i pogranicznik przyłożyli ucho i zaczęli nasłuchiwać dźwięków po drugiej stronie.

Seusowi za to na pieniądzach zależało. Bez nich ciężko byłoby znaleźć magiczne środki na odzyskanie ukochanej. Pomyślał przez chwilę, a następnie chwycił kuferek. Rozkręcił się mocno i rzucił nim jak najdalej, z dala od wszystkich obecnych.

– Padnij! – krzyknął Seus chwilę po tym, jak skrzynia opuściła jego ręce. Ci, którzy choć trochę go znali, rzucili się na podłogę. Kuferek z pustym hukiem i grzechotem monet odbił się od ściany, a Seus i jego towarzysze po chwili podnieśli się z ziemi i otrzepali z kurzu, przybierając poważne miny i unikając rozbawionych spojrzeń pozostałych awanturników.

- Głupie ludzie – warknął Zaxigles. – Chcesz, żeby wszystkie stwory Góry nas usłyszały! -
tym samym dał znak Noxenetowi i Gixingowi, by nie przerywali. Jeżeli coś było za tymi drzwiami, to uderzenie skrzyni powinno to obudzić. Przywódca zaś ciągnął dalej:

- Weźcie tę cholerną skrzynię ze sobą! W mieście ją otworzycie!

Głos rozsądku ze strony goblina. Tego Robga się nie spodziewał. - Ma rację. Nie traćmy czasu na próby otwarcia. Zresztą i tak nie mamy w czym przenieść złota, a póki co jest bezpieczne w skrzyni. Dzięki Sesusowi wiemy, że wstrząsy nie uruchomią pułapki - po czym podszedł do drzwi przy których kręciły się gobliny, a zaraz za nim ruszyli Niris, Harob i Sareth.

- Sprawdźcie, co się znajduje za posągami. Kuferek przyda się jako obuch od biedy – najemnik Seus wzruszył ramionami. Trójka jego towarzyszy ruszyła ostrożnie sprawdzić posągi, a w tym czasie Robga i Sareth otwierali drzwi.

- Uj zostawcie te skrzynkie. I tak tylko jej nie otworzyta, fachu trza mieć w ręku. - sentencjonalnie stwierdził jedyny ślusarz wyprawy, Jeroom. Wcześniej był jeszcze jeden, ale widać udziabała go stonoga. Jeroom poczuł się nagle bardzo ważny i, nie patrząc na Pietrów, postanowił zarządzić kierunek.

- Tej, chodźta na południe. Tam już bylim, drogę znamy. Ma ktosik kapkę oleju? Tam by się bardzo nam przydała! – powiedział, przypominając sobie o gadającej głowie, która wymagała naoliwienia.

W grupie siła. Ci, co już bywali w lochach, wiedzieli o tym aż za dobrze. Każdy z tej czwórki - od Bucka po Gorana - miał świadomość, że złota na pysk przypadnie mniej, ale po co truposzowi złoto? Lepiej umieść cały łeb i garść złota, niźli paść trupem. A taki los mógł spotkać tych, co sami łazili po lochach. Dlatego też żaden z nich nie dołączył do grupki, co ruszyła na południe. Stali i wgapiali się w to, co znajdowało się za otartymi drzwiami, gotowi włączyć się do walki - gdyby była taka potrzeba, lub by uciekać - gdyby ewentualni wrogowie przeważali liczbą i siłą. Kundlowaty pies pasterski Gorana usiłował wywęszyć coś ciekawego.

Zaxigles spojrzał na człowieczka, po czym bez słowa sięgnął do taskanego przez niego worka. Po chwili szperania wyciągnął niewielką buteleczkę i podał mu.

- W mieście odkupisz mi dwie – powiedział szczerząc zęby, które wcale nie dodały jego zielonej twarzy uroku. – Możemy się rozdzielić. Z taką bandą to i tak ciężko nam będzie się pomieścić w tych korytarzach. Połowa pójdzie tędy – wskazał na ciemny korytarz – a połowa tam, gdzie ty chcesz.

Następnie Zaxigles chwycił Wiinka za głowę i odwrócił go w stronę ślusarza, a następnie szepnął:

- Jak wyniuchają złoto, to zgarnij tyle, ile się da – po tych słowach bezceremonialnie kopnął go w tyłek. Wiink zatoczył się, omalże nie wpadając na człowieka.

- Do oliwy goblin gratis – powiedział, ani przez moment nie przestając się uśmiechać.

- Ji, taka sierota, ale jak darmo to bierem - rzekł chłop Pieter. Jeroom chwycił butlę z olejem, Hugo goblina i ruszyli na południe.

- Hej, mam tu coś! Kawałek habitu - Ruben podniósł materiał leżący koło posągu Donna i nim zamachał. Został jednak zignorowany przez resztę – mieli coś ciekawszego do roboty. Seus zaś popatrzył podejrzliwie na skrzyneczkę i w końcu ją podniósł.

- Wyglądają na bezpieczne, otwieramy?- zapytał dowódcy zielonoskórych, po czym powoli spróbował otworzyć drzwi. Zaxigles przytaknął, zaś Noxenet i Gixing z przyjemnością puścili człowieka przodem.

- No i co tam widać? - zapytał zaciekawiony Sareth, stojący za Harobem i Robgą, wyglądając zza ich pleców na odpychający korytarz. Ślepiom hałaburd ukazał się długi, ciemny tunel prowadzący nie wiadomo jak daleko i nie wiadomo dokąd. Od murów bił straszliwy chłód. Nad dębowymi, okutymi żelazem drzwiami znajdującymi się po lewej stronie ktoś wymalował czarną farbą napis: "WOJNA SIĘ SKOŃCZYŁA".

- Nu… cimno. Ni pierona nie widać nic - zabłysnął inteligencją Harob. Sareth zbliżył się do drzwi w miejsce, które zrobił mu Robga i wsunął rękę z pochodnią w głąb korytarza, chcąc oświetlić większy jego fragment.

- Dawaj worek, bierz pochodnię i zasuwaj pierwszy - powiedział najemnik do niezbyt rozgarniętego banity. - Jesteś najcichszy z nas, poradzisz sobie. - zapewnił go. W tym momencie jego wzrok skrzyżował się z karcącym spojrzeniem Robgi.

- Yyyyy, nu ale ja? Ja mom sam iść? No jak to… - powiedział Harob, ale gdy usłyszał pochwałę z ust Saretha, uśmiechnął się i wyprostował, wypinając dumnie pierś. Poprawił chwyt na pochodni i ruszył powolnym krokiem w kierunku najbliższych drzwi.

Kroki stawiane przez banitę były ostrożne i rzeczywiście ciche. Nieprzyjemny chłód panujący w korytarzu przyprawiał go o gęsią skórkę. Czy to z zimna, ze strachu czy podniecenia, wszystko jedno. Bacznie przyglądał się ścianom, podłodze i sufitowi, omiatając wszystko światłem pochodni. Gdy dotarł pod drzwi rozejrzał się wokół, a następnie uchylił drzwi, podczas gdy pozostali oczekiwali w napięciu na rozwój wydarzeń. Droga do pierwszych drzwi okazała się bezproblemowa. Gdy Harob dotarł do nich odwrócił się zadowolony w stronę Saretha, którego widział w świetle pochodni trzymanej przez Nirisa, pomachał mu z rozpromienioną twarzą. Widać, że głupek był z siebie bardzo zadowolony. Jednak wrócił do swej misji i zaczął nasłuchiwać. Do jego uszu nie dotarł żaden dźwięk, nawet naturalny, co było niepokojące.

Gdy banita uchylił drzwi, zobaczył skamieniałe zwłoki trójki krasnoludów. Leżały na zimnej posadze w pozach sugerujących śmierć w walce. Na ścianie wisiała jakaś broń, kilka sztuk kiścieni. Co najciekawsze, krasnoludy dalej miały na sobie swój rynsztunek - topór bojowy, włócznie, tarcze, kolczugi. Harob wybałuszył oczy na ten widok. Już na sam początek lochy dały mu taką nagrodę? Miał zamiar wbiec do środka i zabrać łupy tylko dla siebie, ale jednak w jego małym móżdżku zaświtała myśl - skoro dobrze wyposażone krasnoludy zginęły, to jak on - ubrany w kawałek skóry - miałby podołać takiemu zadaniu?

Harob machnął w powietrzu ręką i odwrócił się w prawo, spoglądając w głąb korytarza. Po przeciwnej stronie ujrzał kolejne drzwi, wyglądające identycznie jak te, które przed chwilą uchylił. Postanowił ponowić manewr i powoli, po cichutku ruszył w ich kierunku, aby sprawdzić, co też kryje się za nimi, uprzednio nasłuchując, a następnie uchylając drzwi...


Wiejscy grandziarze wraz z "wypożyczonym" goblinem skierowali się w stronę położonego na południe korytarza - miejsca ich niedawnej klęski w konfrontacji z orkami (choć Pieter za sukces uważał nadzianie jednego ze świniopodobnych potworów na widły). Skręcili w prawo, prosto do pokoju z przymocowanymi do posadzki drewnianymi ławami, ustawionymi na wprost zardzewiałej, mamroczącej płaskorzeźby, przedstawiającej twarz brodatego mężczyzny. Dlaczego akurat tam? Gdyż jeden z tych wiejskich impetyków słusznie wydedukował, że naoliwienie zawiasów gadającej głowy umożliwi zrozumienie jej metalicznego bełkotu.

Polana oliwą głowa przestała na chwilę poruszać rdzawoczerwoną szczęką, po czym przemówiła tubalnym głosem:

- PYTAJCIE.

Jednak rozmyślania nad celnym pytaniem zagłuszał stalowy szczęk zbliżających się zbroi…

- Łorkowie! - jęknął sierota Hugo.

- Łorkowie nam nie straszni - butnie odpowiedział Pieter. - Jednego już zasieklim. - przypomniał towarzyszom. - Goblin na przód! On prawie jak ork, się dogadają.

- A wy czego tu? - szepnęło świniopodobne monstrum o szkarłatnej sierści, które było zakute w... Zbroję rycerza miasta-państwa Adamas! Za nim nadeszło dwóch podobnie opancerzonych. Co prawda rycerski rynsztunek nie pasował idealnie do ich barczystych sylwetek, ale i tak metalowe płyty na tułowiu i kończynach czyniły z nich groźnych przeciwników.

Orkowie byli obłąkanymi hybrydami człowieka i świni, według uczonych stworzonymi tysiące lat temu w kadziach tajnych areońskich laboratoriów, gdzie z pomocą magii nadawano kształt różnym bluźnierczym formom życia. Orkowie podobno cierpieli na skrzywienie mózgu, z powodu którego to, co mężowie uznawali za piękne, im wydawało się odpychające i brzydkie, a to, co uważano powszechnie za brzydkie, było dla nich niewyobrażalnie odrażające, w stopniu, którego pojąć nie sposób. Potwory te uważały świat za miejsce pełne goryczy, a ludzi traktowały nieraz z najwyższą wrogością.

Czerwone Elfy wykorzystywały niegdyś orków do terroryzowania Mężów, jednak w dzisiejszych czasach stanowiły one niemal doszczętnie wytępiony gatunek, którego pozostali przy życiu przedstawiciele za odpowiednią opłatą oddawali swe topory na usługi najsilniejszej strony konfliktu lub grasowali w luźnych bandach, niepowstrzymani przez nikogo, a opowieściami o krwiożerczych, dwunożnych świniach straszono niegrzeczne dzieci.

Jeden z orków stojących z tyłu szturchnął drugiego i pokazał na Pietera.

- To nasz teren. Wstęp wzbroniony - kontynuował największy i najobrzydliwszy z całej trójki.

Wiink zawiesił się na moment, spoglądając na abominacje. Po chwili, w napływie goblińskiego sprytu bądź głupoty postanowił zagaić.

- Wiink i wieśniaki właśnie się stąd zabierać – zapiszczał cicho. - A może orki chcą się dogadać? Jeden z naszych, o tam – wskazał w stronę pomieszczenie z posągami – dać wam szkatułka pełna złota, a wy podzielić się informacja o podziemiach. Uczciwa oferta.

Goblin liczył na to, że przy odrobinie szczęścia orki dezaktywują pułapkę w skrzyni za nich, a przy okazji podzielą się informacjami. W ostateczności Zaxigles ponadziewa ich na swą włócznię. Koniec końców, pozbędą się maszkar. O ile oczywiście te zgodzą się na propozycję goblina.

- Złoto? - parsknął ork. - Dostaliśmy go wystarczająco dużo od naszego przywódcy, Mahkrgama Urgadusha.

- Dobra, dobra. To my iść – odpowiedział goblin i kopnął jednego z chłopów, by kierował się do wyjścia. Sam jednak odwrócił się z powrotem do poczwar. – A gdyby Wiink miał rozwikłać dla was dowolna tajemnica Góry? Odpowiedzieć na dowolne pytanie. To orkowie zgodziliby się na układ?

- Jasne – odpowiedziało zdumione taką ofertą wynaturzenie. - Chcemy wiedzieć, jak pokonać czarnoksiężnika Varazesa i służące mu hieny!

- Da się chyba zrobić – odparł goblin. Być może nie była to odpowiedź, której on również potrzebował, ale równie dobrze oni mogli natrafić na tego czarnoksiężnika. A tak, to pozbędą się wielkiego zagrożenia, bez kiwnięcia nawet palcem. – To wy tu czekać sekunda. Wiink się dowiedzieć.

Po tych słowach Wiink niemalże wskoczył do pomieszczenia z głową. Podszedł do niej i cicho zadał pytanie:

- Jak najłatwiej pokonać czarnoksiężnika Varazesa i służące mu hieny?

- DOLEJ NIESKAZITELNEJ WODY DO KADZI ŻYCIA, ABY ZAKŁÓCIĆ MATRYCĘ PORZĄDKUJĄCĄ KOMPONENTY WZORCA.

Po czym gadająca głowa zgrzytnęła:

- A TERAZ ODEJDŹ - i przestała się poruszać.

Nieco zbity z tropu goblin wrócił do orków i powtórzył odpowiedź.

- Chyba trzeba go oblać czysta woda. Albo dolać mu ją do czegoś – dodał po chwili. – Teraz wy odpowiedzieć na nasze pytania?

- Genialne! Tylko gdzie my znajdziemy tę nieskazitelną wodę? Zresztą nieważne, Mahkrgam będzie to wiedział - orkowie popatrzyli po sobie, po czym największy z nich zmierzył goblina srogim spojrzeniem i huknął: - Czemu mielibyśmy odpowiadać na pytania brudnych zwierząt, które nie tak dawno temu rzuciły się na nas z pazurami?

- Bo te brudne zwierzęta są głupie przecież. Nawet po swojemu mówić ledwo co potrafią. Mój przywódca Zaxigles będzie je trzymał teraz na smyczy! I może dać wam butelka z woda! – odparł goblin.

- Nieskazitelnej? - widać było, że ork sam za bardzo nie rozumiał, o czym mówiła „wyrocznia”.

- No tak! Z czystego źródła, nie zatruta, bez błota i chyba nawet przegotowana. Tak, tak. Nieskazitelnie czysta!

- Pokaż - bestia bezrefleksyjnie wyciągnęła łapę.

- Wiink mówić, że Zaxigles ją ma. Mogę po niego iść. On jest, o, tam – Wiink wskazał na drzwi za sobą.

- Nie ruszaj się! Niech twoje zwierzaki przyniosą.

Krasomówcze zdolności goblina niebywale zdumiały ludzi. Nawet Jeroom nie odezwał się słowem na Winnka, który skradł mu pytanie do gadającej głowy. Teraz jednak w zapadłym milczeniu Pieter zebrał się na odwagę:

- Juści gobliny jak te zwierzęta. Ale szybko to chyba nie przyjdo jak się nie zawoła. - szturchnął sierotę Hugo, który ruszył się do końca korytarza i zawołał głośno:

- ZAXI, chodź no! - po czym gwizdnął głośno przez palce.


Harob zmierzając w stronę kolejnych drzwi przyuważył, że szeroki korytarz dalej przechodził w okrągłą komnatę. W pomieszczeniu, do którego miał zamiar zajrzeć, panowała zaklęta cisza. Uchylił drzwi i ujrzał dużą salę, w której jedynymi meblami był stół i krzesło, oba znajdujące się na granicy światła pochodni.

Blady jak morska piana przed sztormem śmiałek przyglądał się, jak zasiadająca na stołku ponura, cicha zjawa thuliańskiego legionisty grała w zatrikio - ulubioną grę planszową thuliańskich wojskowych - z... No właśnie, z kim? Tego Harob już nie widział. Duch wyglądał tak, jakby się o coś kłócił, jakby miał zaraz skoczyć z pięściami na przeciwnika za oszustwo lub niedopatrzenie zasad.

Harob pokręcił głową i zacmokał cicho. Nie było dobrze - tu trupy, tu zjawy. Spodziewał sie, że lochy bardziej przypominać będą jego piwnice niż mauzoleum, ale rzeczywistość była inna. Banita zrobił więc zwrot na pięcie i po cichu zaczął wracać w kierunku pozostałych. Opowiedział im o znaleziskach.

- Brzmi nieźle. Zjawę zawsze można ominąć, pójść w inne drzwi, no bo… co nam taki martwuch zrobi, jak nawet ciała nie ma? – rzucił najemnik Seus, który wierzył w siłę ramienia.

Sareth odparował: - Weźmy sprzęt od krasnoludów. Z duchami… nie mam doświadczenia - po czym cała czwórka ruszyła w kierunku pomieszczenia z martwymi krasnoludami, chwilę czekając na pozostałych członków wyprawy. Na szpicy Harob, następny szedł Sareth, Robga, a stawkę zamykał Niris. Gdy grupa ponownie znalazła się przy drzwiach, Harob wszedł jako pierwszy do pomieszczenia, lustrując ściany, podłogę i sufit, a przede wszystkim wypatrując czegoś, co zabiło krasnoludy. Banda starała się być gotowa na ewentualne zaskoczenie. Robga naciągnął cięciwę łuku, Niris uniósł w górę “magiczną” różdżkę, a Sareth, z uniesionym mieczem w prawicy, starał się ocenić ułożenie zwłok - czy zabiła ich pułapka, miecz czy potwór? Jeśli wszystko wyglądało w porządku, to Harob jako piewszy położył łapy na przedmiotach należących do krasnoludów.

Towarzysze Seusa ruszyli do środka. Najemnik rozejrzał się po narzędziach swego fachu, znajdujących się dookoła. Reszta weszła za nim, rozglądając się uważnie i ostrożnie przeczesując pomieszczenie. Oczy, uszy i pochodnie były nadstawione. Ronaldowi jednak dziwnie trzęsły się nogi i miecz. Na szczęście kto inny trzymał pochodnię, inaczej ciągle rzucaliby tańczące cienie na ściany, w ten sposób potęgując jeszcze bardziej ponurą atmosferę.

Na ścianach zbrojowni wisiało dwadzieścia sześć kiścieni różniących się od siebie kształtami stalowych bijaków - niektóre były w kształcie najeżonych kolcami kuli, inne w kształcie czaszek, jeszcze inne przedstawiały szczerzącego się w nienawistnym uśmiechu brodatego mężczyznę czy jaszczurze głowy hydry, mitycznego potwora z dawnych wieków. Głowice były połączone z trzymadłami za pomocą ciężkich łańcuchów. Część kiścieni nie miała w ogóle drewnianego trzonka, tylko rzemień, który należało owinąć wokół ręki. Szkoda tylko, że znalezione bronie nie potrafiły same walczyć, pomyśleli awanturnicy.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że krasnoludowie zginęli niedawno - skamieniałe ciała leżały w kałuży jeszcze lepkiej purpury. Trudno było ocenić, kto czyhał na życie krasnoludów - brakowało wyrazistych, jednoznacznych ran, a kamienna postać zwłok tylko utrudniała zadanie. Kimkolwiek tajemniczy morderca lub mordercy byli, nie interesował ich dobytek ofiar tylko rozlew krwi.

Szabrownicy zebrali łup - trzy kolczugi, jeden topór bojowy, dwie włócznie, dwie jedna tarcza i trzy jeden plecak, w których przechowywane były łącznie trzy racje żywnościowe, pięćdziesiąt stóp liny, rolka czystych bandaży, trzy świece, mały kociołek, butelka wina, cylindryczny bukłak z geometrycznym wzorem i worek z czterdziestoma złotymi, kwadratowymi monetami konsekracyjnymi, wybitymi ku czci jakiegoś nieznanego śmiałkom bohatera krasnoludzkiej rasy - Thranamuda Złotoustego.

W tym czasie Harob oraz Niris podeszli do drzwi znajdujących się po prawej stronie pomieszczenia, chcąc sprawdzić, co znajduje sie po drugiej stronie, a Robga podniósł bukłak i przyjrzał mu się. Geometryczny wzór na bukłaku był nieczytelny - za bardzo zlewał się z materiałem, na którym został wyryty. Jednak w jednym miejscu wypełniony był tuszem, co czyniło go bardziej czytelnym. Całość musiała być mapą jakiegoś podziemnego kompleksu.

Leśnik odkorkował i powąchał ostrożnie zawartość bukłaku, nie wsadzając nosa do środka, tylko wachlując przed otworem ręką, w sposób jaki robili to alchemicy. Wnętrze skórzanego naczynia musiało być niedawno wypełnione wzmacnianym winem.

- Hmmm… ciekawe… - powiedział Robga chowając bukłak do plecaka. Przy najbliższej okazji będzie musiał zakupić kapkę tuszu, może mapa się do czegoś przyda.

Nagle, ni stąd ni zowąd do szabrowników dotarło donośne gwizdnięcie, poprzedzone krzykiem z komnaty pełnej posągów. Najwyraźniej grupa, która wybrała się na południe, już wracała. Tylko czego oni chcieli od Zaxiglesa?

- Co do? Głupie ludzie postradali do końca rozum, że się tak drą? – powiedział Noxenet.

- Chyba szefa wołali – dodał niewzruszony Gixing.

- Idziemy – zadecydował bez namysłu przywódca.

Grupa zielonoskórych, odziana teraz w skradzione krasnoludzkim posągom kolczugi, ostrożnie wyjrzała na korytarz, a następnie bacząc na kroki, skierowali się w stronę komnaty, od której zaczęli swą podróż. Kiedy zaś ujrzeli chłopa, z ust podirytowanego Zaxiglesa dobyło się proste pytanie:

- Czego?!

Poinformowane przez chłopa o zaistniałej sytuacji gobliny wręczyły mu jeden z zabranych przez nich kiścieni i pospiesznie ruszyły w stronę trójki orków. Przed wyjściem na korytarz Zaxigles posłał towarzyszom swój zabójczy uśmieszek. Wszyscy już wiedzieli, że spotkanie nie mogło skończyć się inaczej, niż krwawą rzezią…

Opierając się o włócznię, Zaxigles stanął za swoimi towarzyszami, którzy blokowali orkom drogę ucieczki. Zza ich pleców dobył się piskliwy głos Wiinka:

- Szefie! Orki chcą czysta woda, za informacja! Uczciwa umowa!

- Rzeczywiście… - odparł przywódca i wyciągnął zza pasa butelkę. Odkorkował ją i delikatnie potrząsnął butelką, tak, że kilka kropel bezbarwnej cieczy skapało na podłogę. – Orki dostać woda. Zaxigles zwany Łakomym daje wam swoje słowo. Ale wy najpierw odpowiedzieć na nasze pytania.

- A sio mi stąd, nie podchodzić tak blisko - rzucił wódz, odgradzając się od napływającego motłochu mieczem i tarczą. Orkowie wycofali się wgłąb korytarza. - Teraz możemy rozmawiać.

- No dobra... To teraz gadać. Wy pewnie wiedzieć, jakie paskudztwa mieszkać w te podziemia poza wy. Powiedzieć, co to i jak z tym walczyć – zaczął Zaxigles.

- Najpierw woda! - parsknął jeden z przybocznych.

- Tak, najpierw woda. Daj łyka! Bugdul musi wiedzieć, czy jest nieskazitelna - zażądał zbrojny stojący za plecami swego przywódcy.

Bugdul schował miecz do pochwy i wyciągnął łapę w kierunku Zaxiglesa.

- Hmm… - mruknął przywódca spoglądając to na butelkę, to na orka. Następnie warknął na Noxeneta by się przesunął, tak by Zaxigles stać mógł naprzeciw przywódcy świń. – To najpierw wy opowiedzieć o jedna bestia z góra. Potem dostać woda. Zaxigles daje słowo!

- Opowiedzieć o czarnoksiężnik! - z głębi pomieszczenia z gadającą głową dobiegł głos Wiinka.

- Co za czarnoksiężnik? - powtórzył goblin.

- To była wielka pomyłka wiązać jakiekolwiek nadzieje z tak paskudnym gatunkiem zwierząt - rzekł Bugdul z pyskiem pokraśniałym od gniewu. - Precz stąd! I żebym was tu więcej nie widział! - warknął jak najbardziej władczym tonem.

Grymas pełen gniewu pojawił się na krzywym obliczu Zaxiglesa. Ręka ściskająca włócznię niemalże zbielała. Zmierzył paskudy wściekłym wzrokiem i przez zaciśnięte zęby wysyczał:

- Zaxigles was zapamiętać…

Do towarzyszy zaś rzucił:

– Nie ma tu niczego wartego uwagi. Wracać do reszty.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 07-01-2016 o 23:02.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 26-06-2015, 10:39   #2
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
- E, czekajta - Pieter machnął ręką na gobliny i podszedł do orków. - Mamy wodę. Ździebko nam tylko rzeknijcie o lochach.

- Tracę już cierpliwość! Dawaj!

- Masz - chłop podał bukłak z wodą, która może nie była najczystsza, ale dla orka na pewno nieskazitelna.

Bugdul umoczył pysk, mlasnął i obrzucił kamratów zdezorientowanym spojrzeniem.

- Woda jak woda... - podrapał się po łbie. - Trochę smaczniejsza, niż z tych zardzewiałych rur - podał bukłak do tyłu. Zmierzył awanturników groźnym wzrokiem i rzucił:

- No na co się gapicie? Zmykać mi stąd!

- Jak?! Oszukali nas! Banda złodziei! - dało się słyszeć przekrzykiwania.

I tak oto zaczęło się zabijanie.

Nieprzyzwyczajone do walki hieny cmentarne tłoczyły się w klaustrofobicznych lochach żałośnie wolno i ślamazarnie, a gobliny ujadały jak psy, poruszając się niezdarnie i dziwnie. Dość powiedzieć, że niezręczne pchnięcie Zaxiglesa niemal posłało Gixinka do piekła. Awanturnicy sprawiali wrażenie takich, których można by zaszlachtować jak barany, jednak jak się okazało, ten kto lekceważy sobie przeciwnika, nieuchronnie skończy jako jeniec.

Rzepa z widłami nastawionymi do pchnięcia runął na Bugdula niczym szarżujący byk, przemieniając tarczę przeciwnika w pogiętą, bezużyteczną stertę drewna i żelastwa. Z ciemności wyłoniła się kolejna gromada rozwścieczonych świniopodobnych osiłków - parskających, klących i wygrażających wściekle, zgrzytających zębami i wymachujących włóczniami. Zaxigles pchnął Bugdula z obrzydzeniem i dziką odrazą; dłonie potwora konwulsyjnie zaciskały się i rozwierały na drzewcu dzidy. Kiścień Noxeneta ze świstem zatoczył łuk w powietrzu i spadł na tarczę, która pękła z trzaskiem. Zbroczone krwią widły uniosły się i opadły błyskawicznie, rzucając pod nogi grandziarzy kolejnego trupa.

Zakuty w stal ork, który rycerskim orężem rozdawał szalone ciosy bardziej jak toporem niż mieczem, wyprowadził kontruderzenie o tak straszliwej sile, że rozdarło żebra Noxeneta jak papier, dosięgając serca. Zaślepieni koszmarem walki awanturnicy kreślili kiścieniami mordercze łuki, krusząc czaszki i roztrzaskując tarcze, jednak byli na tyle przemyślni, żeby ogłuszyć jednego z orków, skrępować sznurem i w dogodnym momencie przesłuchać.

„Poszukiwacze starożytności” zostawili jeńca za jednym z pomników w sali wejściowej. Obie grupy zeszły się do odkrytej zbrojowni, gdzie szabrownicy wymienili się informacjami i odpoczęli. Znaleziony przez Wiinka tusz sprawił, że wzór na cylindrycznym bukłaku martwego krasnoluda stał się czytelniejszy.

- To mapa! - wyszczerzył się z radości goblin. Awanturnicy ochoczo zabrali się do przerysowywania rozkładu drzwi i pomieszczeń. Dysponowali teraz planem całego poziomu. Nie tylko uczyni to ich przyszłe wyprawy łatwiejszymi, ale mieli też nadzieję zgarnąć niemałą sumkę za odsprzedaż kopii planu.

- Hmm… Taaaak…. Aha…. Tutaj i tutaj… Dobra… - mówił do siebie Sareth, przyglądając się mapie. – Zobaczmy, co jest w pokoju obok. Skoro tu był oręż, to może tam będą pancerze? Albo coś, co zabiło krasnoludy… - dodał ciszej – Harob, weź zobacz - rzucił do banity, który niezbyt zadowolony podszedł do drzwi i je uchylił.

Zawiasy zaskrzypiały. Harob odskoczył jak oparzony, gdy w ciemni ujrzał dziewięć milczących, nieruchomych, zbrojnych sylwetek, które wpatrywały się w niego kamiennym spojrzeniem! Nabrał powietrza i, stojąc na progu pomieszczenia, nachylił się do środka, oświetlając postaci światłem z pochodni, chcąc wyjaśnić, kto to lub co to jest.

- Bogowie... – banita z ulgą wypuścił powietrze z płuc. Migoczące w blasku pochodni kontury okazały się tylko drewnianymi kukłami treningowymi, na których pokolenia Thuliańczyków ćwiczyły cięcia i pchnięcia. Manekiny osadzone były po trzy w trzech równoległych do siebie, zardzewiałych szynach. W kącie naprzeciw drzwi znajdowało się metalowe pudło z wystającymi dźwigniami. Wyglądało, jakby nie było używane od wieków.

- A to co? - Harob popatrzył na stojący obok maszyny bęben - kocioł. Przez chwilę poczuł więlką ochotę, aby w niego uderzyć, jednak coś mu podpowiadało, że byłby to zbędny hałas.

- Pewnie wybijali na nim rytm, do którego ćwiczyli żołnierze - powiedział zza pleców Haroba Sareth, który niepostrzeżenie podszedł do banity i nieźle go nastraszył. Najemnik przyjrzał się dźwigniom i z braku lepszego pomysłu pociągnął jedną z nich.

Drzwi za Harobem i Sarethem trzasnęły, a kukły zaczęły hałaśliwie jeździć w tą i z powrotem po szynach, wymachując na oślep mieczami. Harob podbiegł do drzwi i próbował je otworzyć. Były zamknięte na amen. Hałas trwał. Sareth przesunął dźwignię w swoje pierwotne położenie, jednak nic się nie stało.

- Dlaczego mi to robisz? - rzucił najemnik, patrząc w sufit i wznosząc błagalnie ręce.

- Łotwierej to! - krzyknął na niego Harob.

- Staram się… - odpowiedział bardziej sobie niż jemu Sareth i pociągnął kolejną dźwignię… i tak, aż do skutku - śmiertelnego lub wyzwoleńczego. Dopiero za ósmym podejściem kukły przestały się poruszać, a drzwi ustąpiły pod naporem Haroba, który wyleciał przez nie jak długi, rozkładając się na całej powierzchni zbrojowni.

- Nigdy więcej - powiedział do siebie najemnik, kiwając karcąco głową, po czym wyszedł z sali treningowej. - Nie ma tam nic ciekawego - rzucił do wszystkich, starając się nie pokazywać po sobie zdenerwowania. - Proponuję iść dalej tym korytarzem - powiedział Sareth wskazując palcem najbliższe skrzyżowanie - ale ominąć pokój ze zjawą - dodał po chwili.

Po jego słowach czwórka domorosłych awanturników – Harob, Sareth, Niris i Robga - zebrała swój niezmiernie ciężki ekwipunek i opuściła komnatę, skręcając w lewo.

Fantastyczna czwórka - banita, łowca, stajenny, pasterz, tudzież wierny pies pasterski, psudowilczur - ruszyła w ślad za Harobem i jego towarzyszami. W końcu mieli znaleźć złoto i inne skarby, a nie siedzieć na zadkach i czekać na cud, czy deszcz złota spadający z sufitu wprost w nadstawione kapelusze. Nie mówiąc już o tym, że z kapeluszami to u nich było cienko...

Zaxigles tylko wzruszył ramionami i wraz z liczącą już tylko dwóch kamratów drużyną ruszył za ludźmi. Mimo udanej walki nie miał zamiaru ponownie kusić losu, dlatego ulokował się w środku szeregu. Ostrożnie stawiając kroki i nadstawiając uszy.

Pieterowi i reszcie towarzystwa trochę czasu zajęło zakładanie ciężkich zbroi, ale po chwili niezręczności wyglądali jak państwo rycerze i giermek - Hugo dostała się tylko skórznia. Czując, że takiej kompanii żadne wyzwanie niestraszne, ruszyli za resztą.

Ronald z resztą typów spod ciemnej gwiazdy ruszył za tłumkiem. Jakby nie patrzeć, w takich miejscach dobrze było iść po czyichś śladach. Były mniejsze szanse na to, że uruchomi się jakąś pułapkę. Rozglądali się mimo to na boki, nasłuchiwali, a Atos regularnie obracał się przez ramię, sprawdzając czy coś ich nie zachodzi od tyłu.

Awanturnicy doszli do kolistej komnaty, gdzie zostali zmierzeni, złowrogim srogim spojrzeniem brodatej głowy, bluźnierczo usadowionej na marmurowym pomniku Mavorsa, boga wojny.


- Czy to nie będzie głowa jednego z tych posągów z pierwszej komnaty? – zapytał Seus.

- No właśnie nie wiem… Może? A nawet jeśli to jak ją odczepić i zabrać? I komu ją przymontować? - powiedział Sareth, który sam stanął jak porażony strachem posąg, gdy zauważył, że niebywale nikczemny wyraz twarzy monumentu ożył, a kamienne spojrzenie taksowało hieny cmentarne tak, jak niektórzy oceniają konie czystej krwi.

- AH... ZNAM WAS. WIEM, CZEGO SZUKACIE. MOŻE BĘDĘ WAM W STANIE POMÓC... JESZCZE SIĘ SPOTKAMY.

Awanturnicy nie zdążyli jeszcze wyjść z osłupienia, a figura już znieruchomiała.

Seus, gdy już się otrząsnął, rzucił okiem na znaleźną i odnowioną mapę. - W prawo, pierwszy pokój po prawej, ma jedno wejście, jeśli w środku jest coś niebezpiecznego, to się najwyżej drzwi ponownie zamknie - zaproponował najemnik. Jak zaproponował, tak zrobił. Uważnie rozglądając się na boki, pod siebie, a zwłaszcza nad siebie, by w końcu zacząć nasłuchiwać pod drzwiami.

Czwórka, której nieformalnym przywódcą został Sareth zgadała się ze słowami Sesusa, pomysł nie był głupi, zwłaszcza, że tym razem to ktoś inny przecierałby szklak.

- Chodźmy tutaj - powiedział Buck, przepychając się między innymi, po czym skręcił w najbliższy korytarz. Goran natychmiast ruszył za swym kompanem, ale Dragan i Carlos pozostali na miejscu.

- Tam teren orków! – wysyczał Wiink.

- Zaxigles mieć dość tych świń jak na jeden dzień. Chodźmy w lewo – zaproponował przywódca zielonoskórych.

- Orkowie? - Buck odwrócił się w stronę mówiącego. No to chyba lepiej tam na razie nie iść, pomyślał.

- To co, idziemy w lewo? - zwrócił się do Gorana.

- Aha - przytaknął dziwnie małomówny jak na niego pasterz. - Wolf, ruszaj! - powiedział.

- Czekać ludzia, najpierw zbadać teren – odezwał się Zaxigles. Przywódca klepnął Wiinka w plecy i warknął:

- Do roboty.

Wiink bezmyślnie oblizał wargi spoglądając w mętną otchłań korytarza przed sobą. Ostatecznie wzruszył ramionami i wcisnął w ręce Bucka śmierdzący worek, w którym trzymał „łupy”.

- Trzymaj ludzia. Wiink musi mieć światło – powiedział, po czym odpalił jedną z pochodni i ruszył w umykającą przed nim ciemność korytarza.

Stąpał ostrożnie, ważąc każdy krok i unosząc uszy w celu wychwycenia jakichkolwiek podejrzanych dźwięków. Miał zamiar zachować szczególną ostrożność, a w razie pojawienia się jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, miał zamiar błyskawicznie odwrócić się na pięcie i biegiem skierować się w stronę towarzyszy. W końcu nie miał zamiaru zginąć jak ten głupek Noxenet.

Wiink przełknął głośno ślinę i jął wpatrywać się rybimi ślepiami w stygijską głąb, nietkniętą jeszcze promieniem światła. Oddalając się od kompanów, kruche stworzenie czuło się tak, jakby stało na skraju świata i spozierało w bezdenny chaos wiekuistej nocy. Goblin wyruszył dziarsko ku nieznanym korytarzom, a jego sylwetka zniknęła w niezmierzonej głębinie ciemności.

Trzy puknięcia... Usłyszeli krzyk! Schrypły, stłumiony bojaźnią krzyk. Pochodnia zgasła. Szpony nieokrzesanych władztw ciemności zacisnęły się na gardle Wiinka! Sierść Wolfa zjeżyła się, a pies stał ogłupiały, skomląc, warcząc i szczekając na przemian. W którąkolwiek stronę awanturnicy nadstawili uszu, słyszeli przybierający na sile, wszędobylski szept z zaświatów.

Mimo że oświetlone blaskiem pochodni oblicze Turmsa Termaxa trwało w bezruchu, z wnętrza pomnika dobywał się upiorny śmiech. Nagle przemówił:

- POWINNIŚCIE BYĆ OSTROŻNI. ŻYJĄCY TUTAJ BĘDĄ PRÓBOWAĆ WAS POWSTRZYMAĆ. OBAWIAJĄ SIĘ, ŻE ZRUJNUJECIE ICH WIZJĘ. A TERAZ UCIEKAJCIE!

- To ja już wolę orków! - powiedział Goran, który nagle przypomniał sobie, że usta i gardło służą nie tylko do jedzenia i picia. - Wolf, do mnie! Pasterz biegiem ruszył w stroną tych, co ruszyli na tereny orków. Orka można było walnąć korbaczem. Buck ruszył za nim, podobnie jak i Wolf. Dragan i Carlos nie zamierzali sprawdzać, co dopadło goblina. Obaj skierowali się ku wyjściu. Bliżej światła jest bezpieczniej, uznali.

Zaxigles i Gixink nie zamierzali upamiętnić śmierci towarzysza minutą ciszy. O nie. Żaden z nich nie miał również zamiaru ruszyć za ludźmi, którzy poszli na pewną śmierć w kierunku terytorium orków. Oni nie zamierzali podzielić losu swojego zielonoskórego towarzysza, dlatego pędząc na złamanie karku kierowali się w stronę pomieszczenia z posągami i wyjścia na zewnątrz. W końcu nie mieli zamiaru zginąć jak ten głupi Noxenet i nierozważny Wiink…

Buck i Goran nie dobiegli zbyt daleko... To Buck był tym, który dostrzegł, w którą stronę pobiegły gobliny.

- Może nie są takie głupie? – mruknął Buck, po czym powiedział: - Dołączmy do naszych. Trzeba uzupełnić ekwipunek! - po czym pobiegli tam, skąd niedawno przyszli.


- Hę? Ha? Ej! Co się dzieje? - z tyłu kolumny nie wszyscy dosłyszeli cichy kwik Wiinka, ale nawet w niezbyt bystrej głowie świeżo upieczonych awanturników siedział instynkt samozachowawczy. Wszyscy zgodnie ruszyli na z góry upatrzone pozycje. Drzwi.

- Choooooooduuuuuuuuu! - ryknął Harob i puścił się biegiem w głąb korytarzy.

- Ej! Cholerny durniu! - krzyknął Sareth i próbując zatrzymać banitę pobiegł za nim, krzycząc dalej - Wracaj! Wszystkich nas pozabijasz!

Jednak Harob ani myślał się zatrzymywać, chciał być jak najdalej od straszydeł, a gdzie to było już mniej ważne. Robga i Niris, którzy zostali w tyle popatrzyli na siebie, magik wzruszył ramionami i pobiegł śladami Saretha, leśnik pokręcił głową i ruszył za resztą. Dopiero po parudziesięciu metrach najemnikowi udało się zatrzymać banitę, a wtedy zorientowali się, że byli już głęboko w lochach…

Atos splunął, Ruben strzelił karkiem, a Seus jedynie przeklął pod nosem gobliny. Wraz z Ronaldem zgodnie wystrzelili w kierunku pomieszczenia, które wcześniej chcieli zbadać, licząc na to, że stwór zainteresuje się innymi smacznymi kąskami, które miał na wyciągnięcie upiornych szponów. Zamierzali się zabarykadować w środku. A jeśli w komnacie był inny potwór? Cóż...

Rażeni paniką awanturnicy rzucili się w stronę wyjścia - tęsknota za słońcem jeszcze nigdy nie tętniła tak szaleńczo. Przeszyci dreszczem niespodziewanej trwogi - tak przejmującej, że wszystkie twarze wykrzywiły się w ohydnym grymasie, a z gardeł wyrywały się najszkaradniejsze wrzaski, gnali nieporadnie ku wytartym, wiekowym stopniom z kamienia. Trzasnęli drzwiami i jak wariaci wypadli z ciemnego lochu na krawędź ostrego klifu. Szepty z zaświatów ustały. Towarzyszył im jedynie samotny jęk wiatru.

Tymczasem...


- Co, światło? - zdziwił się niegramatycznie Sareth.

Harob stał na progu pomieszczenia, z którego na ciemnię posadzki korytarza padały wielokolorowe, tańczące poblaski. Wychyliwszy się, banita ujrzał ponurą komnatę przybraną różnobarwnymi arrasami. Utkane na nich batalistyczne sceny poruszały się jak żywe, emitując magiczne lśnienie.

- To mi się nie podoba… - powiedział Niris. Kiedyś czytał jakąś książkę o magicznych obrazach, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć co w niej było napisane. Wiedział tylko, że nic dobrego z tego nie wynika.

- Chodźmy tutaj. Spróbujemy przejść przez to pomieszczenie i sekretne przejście, aż do wyjścia. - zaproponował magik, pokazując na mapie drogę, która wiodła przez drzwi naprzeciwko korytarza, do którego zaglądali.

- Dobra, postarajmy się stąd wydostać - zaaprobował Sareth. Wszyscy zbliżyli się do nich i nasłuchiwali, a nastepnie powoli otworzyli drzwi.

Żaden odgłos nie zdradzał obecności żywych w pomieszczeniu. Drzwi skrzypnęły. Nagle schrypły, niski głos przeciął złowieszczą ciszę:

- ALARM!

Cieniste sylwetki przemykały na granicy widzenia, kwicząc i chrumkając przeraźliwie. Orkowie! Cholera jasna. Z jednej strony demony, a z drugiej orkowie. Iście tragiczny wybór.

- Spokojnie! - powiedział Robga ze stoickim spokojem, wychodząc przed Haroba i Saretha i unosząc ręce w górę, w geście, który miał znaczyć brak ukrytych zamiarów.

- Jesteśmy tu żeby was ostrzec! To nie my jesteśmy zagrożeniem tylko to co czai się w tym korytarzu. – powiedział leśnik, wskazujac kciukiem za swoje plecy. - Ludzie obudzili coś strasznego, a teraz to coś zmierza tutaj, do was. Wiedzieliśmy, że tutaj obozujecie, więc chcieliśmy was ostrzec i liczyć na pomoc w wydostaniu się stąd. Skąd my się tu wzięliśmy? Wynajęli nas inni ludzie, abyśmy śledzili tamtą grupę, która wybudziła demona, a teraz chcemy się stąd tylko wydostać. Pieprzymy to zlecenie, nie mamy zamiaru bratać się z siłami nieczystymi. Czy w ramach odwdzięczenia się za ostrzeżenie przepuścicie nas przez wasz teren? - Robga skończył swój monolog, a serce biło mu jak szalone. Całą energię włożył w to, aby jego głos nie drżał, tylko brzmiał pewnie. Awanturnicy byli jednak gotowi zatrzasnąć drzwi i uciekać.

W świetle pochodni pojawił się groteskowo garbaty, świniopodobny potwór, przywodzący na myśl pewnego legendarnego dzwonnika z miasta-państwa Adamas. Ork zlustrował szabrowników okiem niemal całkowicie przykrytym przez kościaną narośl, która mogła uchodzić za brew. Wymienił ze stojącymi w ciemnościach kamratami serię kwiknięć i parsknięć, po czym rozkazał:

- Włazić.

Robga ruszył powoli w kierunku orka, zaraz za nim Harob, Sareth i Niris. Nie zostało im nic innego jak zdać się na los i łut szczęścia.

- Dziękuję za wyrozumiałość. Tamci ludzie wywołali demona czy jakieś widmo. Tam, na skrzyżowaniu dróg. Widzieliśmy jak rozszarpał jednego z nich na strzępy. Straszna śmierć, straszna śmierć. Jestem Robga, to Sareth, Harob i Niris. - prowadził rozmowę, starając się wybadać zamiary orka.

Zajmowane przez orków pomieszczenie musiało być dawniej recepcją - stał tu tylko drewniany blat i krzesło, a na ścianach wisiały żelazne półki, które zbierały kurz. Nie wyglądało, żeby miejsce było siedzibą potworów - musieli być zwiadowcami większych sił. Strach pomyśleć jakich, sądząc po ich dziwacznych sylwetkach - oprócz garbusa był tu także cyklop, świniopodobna, bulgocząca masa kości i mięsa czy ork, którego skóra była twarda i błyszcząca niczym diament. Cała siódemka sprawiała wrażenie spłodzonych przez czarnoksiężnika.

A to nie byli wszyscy. Pokój przyjęć prowadził do laboratorium alchemicznego - opuszczonego i zaniedbanego, ale po przeprowadzeniu pewnych renowacji nadającego się do wznowienia prac. Na posadzce, koło wiadra leżał związany i zakneblowany krasnolud, który na widok awanturników wyłupił oczy i próbował krzyczeć.

- Broń na ziemię - rozkazał garbaty.

Sareth zaklął szpetnie pod nosem. Wiedziałem, że się w coś wpierdolimy, pomyślał. No nic, trzeba dalej prowadzić tę gierkę.

- Na to nie możemy się zgodzić – rozpoczął najemnik - jednak możemy oręż schować i zabezpieczyć. Nie szukamy zwady, jedynie przejścia przez wasze tereny. Nie interesujecie nas ani wy, ani co się tutaj dzieje. Najważniejsze jest dla nas, żeby się stąd wydostać i złożyć meldunek o ruchach tamtej drużyny, którą mieliśmy śledzić - powiedział Sareth i schował swój miecz do pochwy, to samo nakazał gestem pozostałym towarzyszom, którzy zabezpieczyli broń.

Krąg orków się zacieśniał. Nie wyglądały na skore do rozmowy, co najwyżej na głodne.

- Albo niewola, albo śmierć! - zgrzytnął głos czarnej jak węgiel kreatury.

I cały misterny plan też... pomyślał Sareth, cofając się o krok. Drużyna wiedziała już, że nic nie wskóra i albo skończą jako niewolnicy orków, albo będą walczyć.

Wtedy Robga wyciąnął bukłak, który zdobył wcześniej i postanowił ostatni raz zablefować.

- Dobra, śwninioludzie. Chcieliśmy to załatwić po dobroci. Nie chcieliśmy was zabijać, tylko przejść przez wasz teren, ale sami się o to prosicie - podniósł przedmiot nad głowę i powiedział głośnym, tubalnym głosem: - Wiecie co to jest? Oczywiście, że nie wiecie, bo niby skąd. To magiczny artefakt, który mieliśmy odzyskać. Taka jest prawda. Tamta grupa była naszą konkurencją, ale byliśmy pierwsi i użyliśmy mocy tego talizmanu, aby zetrzeć ich na proch! Rozumiecie? Czy zdajecie sobie sprawę, z kim chcecie się mierzyć?! Pokaż im Niris, co stało się z ich dowódcą! No pokaż, niech się przekonają, czym grozi igranie z mocą świętej relikwii Skel'enth'earra! - prawie krzyczał Robga.

W tym czasie Niris wyciągnął z plecaka białego królika, który towarzyszył mu w trakcie jego niezbyt udanych sztuczek magicznych. Podniósł go w górę i pokazał każdemu z orków.

- Widzicie?! Zamieniliśmy go w królika i skończy w naszych żołądkach jako pokarm. To właśnie robimy z wrogami. Myślicie, że kłamię? Po co ktoś miałby brać na wyprawę do lochów królika? Ale jak nie wierzycie, to śmiało, spróbujcie naszej cierpliwości i magii Skel'enth'earra! - skończył krzyczeć Sareth i obserwował reakcje świnioludzi. NIe wypadał z roli i miał nadzieję, że uda im się z tego wyjść cało. Jednakże, gdyby orki nie dały się przekonać, miał jeszcze jeden plan w zanadrzu.

Czarny jak smoła ork skoczył na Nirisa z dzikim wrzaskiem i z przerażającą wręcz szybkością zamienił magika w zmiażdżone, okrwawione szczątki.

- We wszechświecie nie ma niczego, czego nie przetnie zimna stal. Jesteście czarnoksiężnikami jak Varazes, a każdy czarnoksiężnik zasługuje na śmierć!

Sareth obserwując sytuację zzieleniał ze strachu, ale zachował przytomność umysłu. Rzucił się na wcześniej upatrzone miejsce, tam gdzie podgrzewały się szklane kolby i złapał jeden z palników, który zalany był oliwą i cisnął w orki stojące pod ścianą, tak aby pokryć je płonącą substancją lub chociaż oddzielić się od nich ścianą ognia. To samo spróbował zrobić Robga z drugą ekipą świnioludzi, z tym, że bardziej celował w nich, niż podłogę przed nimi, a w tym czasie Harob ruszył w kierunku kransoluda i zaczął go rozwiązywać.

To, co się stało w ciągu kolejnych kilku bić serca, szybko zaczęło przypominać krwawą łaźnię. Scena przewyższała najgorsze wyobrażenia o rzezi. Orkowie skoczyli szabrownikom do gardeł jak spragnione krwi tygrysy. Wyminąwszy płonące orki z niewiarygodna wprost szybkością, leśnik Robga jako jedyny uszedł żywy. Awanturnik zwolnił swój oszalały pęd dopiero wtedy, gdy znalazł się daleko od laboratorium, w komnacie, w której dwie zjawy grały w zatrikio, nie zwracając najmniejszej uwagi na oszołomionego walką i hałasem amatora mocnych wrażeń.

Tymczasem...


Pochodnie rozświetliły wilgny mrok pompowni, istnego labiryntu rur wykonanych z telluriańskiego brązu, pozaziemskiego areonitu i nefelitu - lekkiego materiału do złudzenia przypominającego porcelanę, lecz trzykrotnie twardszego niż stal. Kapanie wody wkrótce stało się jedynym odgłosem, jaki słyszeli. Odetchnęli z ulgą. Byli bezpieczni.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wszyscy zaczęli się jednak dokładnie rozglądać po pomieszczeniu, które wyglądało dla nich jak pokój za łazienką jakiegoś wielkiego lorda.

- Pompownia. Tedy płynie tutejsza woda, więc jakbyśmy rozbili rury, to albo stwory zaczęłyby walczyć o wodę i zdechły z pragnienia, albo zalalibyśmy niższe poziomy - wyszeptał Ruben.

Atos rozpalił drugą pochodnię, w wilgotnym pomieszczeniu lepiej było nie ryzykować z tylko jedną. Rozglądali się i nasłuchiwali.

- Jak znajdziecie jakiś walający się kawałek nefelitu, to wrzućcie do torby, ktoś może chcieć to kupić i sporo zapłacić - zarządził Ronald, który doskonale wiedział, że co bogatsi mają w domu przeróżne dziwne bzdety, którymi chwalili się przed innymi bogaczami.

Pokryte pajęczynami, ciężkie zawory były niemal niemożliwe do odkręcenia, a woda z rurociągu przebarwiona, acz zdatna do picia. Niektóre z rur były albo rozmontowane, albo dziurawe - jak śmiałkowie zauważyli, ułatwiały szczurom i robactwu przemieszczanie się. Ciekawe, dokąd przewody prowadziły, pomyślał Seus.

Z zadumy wyrwało go nagłe uderzenie, jakby ktoś walnął w rurę młotem, daleko stąd.

- Biegniemy dalej, póki zjawa ich zajada - rzucił przyziemnie Ruben i poderwał wszystkich do biegu zaraz po przeszukaniu pomieszczenia.

Awanturnicy znów przekradali się w labiryncie milkliwej pomroki, modląc się do wszystkich bogów Wielkiego Kościoła o łut szczęścia. Widok białych jak kreda zwłok goblina po drodze zmroził im krew w żyłach, szpik w kościach. Seus pchnął drzwi na końcu korytarza - były zamknięte; uczuł jednak w sobie siłę mocarza, natężył się - i ustąpiły, prowadząc do kolistej komnaty pełnej piętrowych łóżek, żołnierskich kuferków i gruzu. Z pomieszczenia obok dolatywał zgniły odór pleśni.

- Atos, chodź ze mną sprawdzić komnatę obok. Tylko odpal pochodnię. Reszta sprawdzi kuferki, może ktoś zapomniał swojego złota. Wali pleśnią, a pleśń się pali jakby co, chyba. Grzyb ją wie - rzucił monologiem Seus, który poczuł się niemalże jak bohater po sforsowaniu drzwi.

- Aha - odparł jedynie Ruben, któremu nie trzeba było dwa razy powtarzać - był z szabrownictwem za pan brat. Rajfur nie raz musiał tak odbierać zapłatę z nieprzytomnego, niechcącego zapłacić klienta.

W jednej ze skrzynek przy łóżku Ronald znalazł dwie kunsztownie wykonane fiolki kobiecych perfum. Musiały być z dalekich stron. Ciekawe, jaką historię skrywały... Pewnie podobałyby się którejś z moich damulek, pomyślał hulaka. I pewnie były warte dobre dwadzieścia złotych solidów każda, uśmiechnął się pod nosem.

Natomiast skrzynie w pokoju obok okazały się stratą czasu. Ich zawartość zmieniła się w tak zbitą i zapleśniałą masę, iż trudno było powiedzieć, czy wypełniała je żywność czy tkaniny. Jasnym przynajmniej było, że pleśń w powietrzu ma jakieś konkretne pochodzenie i to wcale nie magiczne. Trzeba było spróbować się dostać w pobliże towarzyszy, którzy chyba zwiali już na zewnątrz znanym wyjściem. Niby mogli uciekać na własną rękę, ale jakoś tak w większej kupie było raźniej niż w małej.

Poszukiwacze starożytności stanęli na progu bogato umeblowanego pomieszczenia. Kunsztowne sprzęty - okrągłe stoły, krzesła z wysokimi oparciami i miękkie dywany - pokryły się już pleśnią zapomnienia, która ku zdumieniu grabieżców mieniła się nienaturalną, jasnopomarańczową barwą. Między meblami, na kobiercach smacznie chrapało ośmiu goblinów - szabrowników. Awanturnicy nie chcieli dochodzić, dlaczego wszystkie były nagie od pasa w dół.

Szabrownicy oznaczali szaber. Fakt, że sie nie obudzili, kiedy Seus z resztą weszli do pomieszczenia jakoś dziwił. W tej górze każdy był uważny albo martwy. Najemnik zakwalifikował śpiących do kategorii drugiej. Co zresztą wskazał gestami - najpierw przystawił palec do ust, żeby zachować ciszę, następnie przeciągnął palcem po gardle. Mieli zamiar rozstawić się tak, żeby stanąć każdy przy jednym goblinie, zabić, a potem dobić rozespaną resztę. Chłopaki z miasta lubili grać z losem znaczonymi kartami. Byle nie dotykając dziwnej plechy.

Awanturnicy nie zdążyli poderżnąć gardeł połowie goblinów, a już zaczęło im się mącić w głowach - potrząsając nimi jak byki i mamrocząc przekleństwa próbowali jeszcze na uginających nogach dojść do drzwi, gdy w jednej chwili padli bez zmysłów.

Łutem szczęścia Atos zachował trzeźwy umysł. Czy to przez płuca pełne powietrza, czy przez fakt, że rozkasłał się szalenie, wypluwając całe powietrze, gdy reszta odpływała w błogi sen. Ważne, że udało mu się wypaść na zewnątrz i złapać nieco nieskażonego powietrza. Kiedy napełnił nim płuca, zerknął do środka jedynie po to, by zobaczyć jak wszystko powolutku zaczyna płonąć z powodu upuszczonej pochodni. Oprych urwał rękaw koszuli, nasączył go wodą z butelki i okręcił dookoła twarzy. Zaczął wyciągać towarzyszy na zewnątrz. Mimo to dalej oddychał jedynie poza pomieszczeniem.

Dostrzegł, że z łupów nici - płonące gobliny zostały już wcześniej ograbione. W pleśni Atos dostrzegł ślady małych stóp - niby szerokich jak krasnoludy, lecz o dłuższych palcach i haczykowatej pięcie. Koboldy, no tak! Nie dość, że okradły grabieżców, to jeszcze wywinęły im głupkowaty żart, ściągając spodnie.

Atos odpalił pochodnię i zarzadził taktyczny odwrót. Zamknęli drzwi do zajmującego się płomieniami pomieszczenia i zdecydowali ruszyć najkrótszą drogą, do znanego im już wyjścia. Atos wyrysował jeszcze przed odejściem na drzwiach pomieszczenia duże ognisko. Artysta był z niego marny, ale cała czwórka wiedziała dokładnie o co chodzi. Czas było ruszać, a najlepiej stąd znikać, niezależnie od koszmarów kryjących się w głównym korytarzu.

Awanturnicy zatrzymali się gwałtownie, węsząc jak psy. W przepełnionym smrodem spalenizny powietrzu unosił się jeszcze jeden dziwny zapach - zjejczały, cuchnący odór, którego nie mogli zidentyfikować, choć ich nozdrza rozszerzały się jak u dzikich bestii. Wszystkie zmysły szabroników zwietrzyły niebezpieczeństwo.

- Wybuch, gaz bagienny? - rzucił Ronald, dobrze rozeznany w różnych zapachach, jakie mogą się zagnieździć w schowkach i miejscach, gdzie nie zaglądają meżowie, czy też gdzie zalegają zgony po wcześniejszej popijawie. Pobiegli tam, gdzie leżał zabity Wiink, próbując się wedrzeć do komnaty i zabarykadować ją od środka.

Hieny cmentarne minęły białe jak kreda truchło goblina, mając cały czas w głowach myśl, że mało brakowało, a podzieliliby los kompana. Grandziarze skoczyli ku drzwiom, wślizgnęli się do pokoju i zabarykadowali od środka. Poczuli się nieco bezpieczniej, lecz narobili niemałego hałasu - cała podłoga pokryta była zbitym szkłem, trzeszczącym pod butami. Pochodnia Rubena rozświetliła komnatę, której dominantą był długi, dębowy stół wzmocniony żelazem i pokryty różnobarwnymi, jaskrawymi plamami. Laboratorium alchemika? Dawniej musiały tu stać także inne meble, lecz czas obrócił je w zgniłe resztki. Zachowały się jedynie żelazne półki. Na jednej z nich leżał zakurzony pokrowiec na pergaminy.

Spokój nie trwał jednak za długo - zawiasy skrzypnęły, gdy ktoś pchnął mieczem drzwi umocowane w równoległej ścianie. W wejściu zaczęły pojawiać się koszmarne twarze o rozbieganych oczkach i okrytych pianą wargach. Kudłate głowy, z których emanowało szaleństwo i okrucieństwo. Oto ponury dowcip bogów, wybryk natury i powód wstydu krasnoludzkiej rasy - koboldy!


Cztery dziwaczne stwory - cuchnące potem, bezzębne, ze zrośniętymi brwiami czy też poruszające się na czworakach – zaszarżowały, wcale się nie osłaniając. A za nimi nadbiegały kolejne!

Kobold pchnął oburącz Rubena w pierś. Umierający złapał ostrze nagimi rękoma, a jego oczy wywróciły się w nagłej agonii.

Bezzębna kreatura wskoczyła na Ronalda, zatapiając mieczyk niczym rzeźnicki nóż raz za razem w jego piersi. Jednak hulaka jednym ruchem zrzucił potwora na ziemię, a następnie przybił poczwarę mieczem do posadzki. Hulaka znosił straszliwą ranę w ciszy, jak się zdaje wcale nieosłabiony upływem krwi. Odważniak podniósł pochodnię, by móc odganiać się od krasnoludów spaczonych czystym szaleństwem.

Atos rzucił w nadbiegające koboldy całe żarcie jakie miał, doprawione tłuczonym szkłem, a następnie zrobił najsprytniejszą z możliwych rzeczy - zaczął odryglowywać drzwi. Żeby kompani mieli wolną drogę ucieczki. Seus rzucił się z toporem i rykiem na najbliższego kobolda. Najemnik rozciął cuchnącą maszkarę, która zamierzała odbić się od stołu i skoczyć na plecy Atosa.

Plan Atosa się powiódł. Tłoczące się w komnacie stwory zaczęły bić się o żarcie - dwa zabiły się w bratobójczej walce, jeden zadławił się jedzeniem, a czwarty zaczął wymiotować

Kobold ze zrośniętą brwią wyszarpnął żelazo z brzucha Ronalda, a ten upadł ciężko twarzą w dół, przy okazji gasząc pochodnię. Mieczyk kolejnego zagłebił się w ciele Atosa i przeszył je na wylot.

Seus, w obliczu miażdżącej przewagi wroga, wziął nogi za pas, przebiegając po ciele oprycha. Najemnik docenił jego heroiczne poświęcenie, starając się za mocno nie nadepnąć na jego trupa. Dał dyla w główny korytarz, dążąc do wyjścia. Zaczynał mieć dość.

Tymczasem...


Gdy zagrożenie minęło, Zaxigles odetchnął ciężko i zwrócił się do tych, którym udało się wydostać:

- To jak ludzia? Wracać do miasta, czy ktoś chce wywabić zjawa tutaj? Powinna być jeszcze blisko. Jedna osoba zejść tam, zwabić maszkarę i uciekać tu. Kiedy ludza i potwór będą blisko drzwi, my je otworzyć i światło go spalić.

- Niech teraz ludzia się trochę wysilą… - dodał zasapany Gixink.

- Spalić - zaproponował Carlos. - Dajcie mi jakąś pochodnię i zobaczę, co da się zrobić.

- Może ludzia iść we dwóch? – ze spokojem zaproponował ostatni pozostały przy życiu poplecznik Zaxiglesa, wciskając człowiekowi pochodnię w ręce. – Jeżeli maszkara zaatakować znienacka to na pewno jednemu uda się wywinąć. Jeżeli my tego teraz nie zabić, to zjawa zabić nas przy następna okazja…

- No, dalej, który chętny? - Carlos spojrzał na pozostałych poszukiwaczy skarbów.

- Przecie oni tam zostali w lochach! - trochę czasu zajęło Rzepie przeliczenie wszystkich towarzyszy. - Ktosik musi im pomóc!

W tej samej chwili Jeroom popchnął Hugo, który potknął się o podstawione widły, tak że musiał zrobić kilka kroków w przód żeby nie upaść. Prosto w kierunku Carlosa.

- Zuch chłopak! - zawołał Pieter. - Powodzenia!

Śmiałkowie dobyli broni, czujnie rozglądając się wokół. W lochu zaległa głęboka cisza. Awanturnicy stąpali ciężkim, miarowym krokiem, a ich sylwetki zdradzały napięcie i wyczekiwanie. Carlos popchnął drzwi tylko po to, by ujrzeć gęsty mrok. Wyczulone zmysły ostrzegały go, że wokół czai się niebezpieczeństwo.

- Niech to szlag trafi... - powiedział Carlos. - Trzeba było zostać na górze... - mimo tych słów łowca zrobił kolejne trzy kroki naprzód. - Zróbmy tak... - zaproponował. - Raz ja idę pierwszy, raz ty.

- Eee no, ale po co tam właściwie idziemy? - niepewnie odparł chłopak. - Nie ma zjawy do spalenia, to ten… możemy wracać nie?

- Jeśli tu nie ma, to pewnie zaraz będzie - pocieszył go Carlos. - A wtedy go spalimy.

- Noo... Dobra - mruknął Hugo postępując dziewięć kroków w przód.

Zuchwalcy poczuli na sobie spojrzenie niewidzialnych oczu - za późno! W mroku zabłysły dwa wielkie ślepia i czarne, zakręcone szpony, ostre jak sierp. Diabelska bestia, której nie mogli ani zobaczyć, ani usłyszeć, zmaterializowała się tak niespodziewanie, jakby tylko czyhała na granicy wyznaczanej przez światło pochodni. Potwór, który za życia był muskularnym, thuliańskim barbarzyńcą, skoczył na Carlosa niczym głodny tygrys i dosięgnął go przez zaskoczenie. Upiorne pazury rozdarły miękką skórę w poszukiwaniu wnętrzności, a stalowy uchwyt zdeformowanych rąk ranił straszliwie. Oczy łowcy zaszły mgłą, a członki zadygotały i zastygły w bezruchu.

Ze zduszonym okrzykiem strachu Hugo wypuścił kiścień z rąk i puścił się biegiem w stronę wyjścia, nie wiedząc, że do pomieszczenia obok wbiegł ciężko zdyszany (bynajmniej nie z wysiłku) Robga, który przykleił się do ściany, dygocząc na całym wychudłym ciele.

Upiór rzucił się naprzód jak ogar. Hugo wystrzelił w kierunku zakrętu i zniknął. Chłopina z gorączkowym pośpiechem pokonywał po dwa schodki naraz, słysząc przeklęte miauczenie za plecami. Zdyszany krzyknął:

- Teraz!

Szabrownicy pchnęli Czerwone Drzwi, wpuszczając światło do korytarza. Żądny krwi, rozwrzeszczany diabeł wpadł na schody z takim impetem, że nie zdołał uniknąć ostatecznego unicestwienia. Awanturnicy z panicznym lękiem obserwowali, jak potwór płonął, a z jego powykręcanego ciała unosił się ciężki, przeraźliwie cuchnący obłok dymu, a wraz z nim potępiona dusza barbarzyńcy, która wrzeszcząc przeraźliwie wyparowała ku niebu, do jakichś zimnych piekieł ponad księżycem.

- Ha Ha! – tubalny śmiech dobył się z paskudnego pyska goblina. – Zaxigles mieć racje! Światło zawsze działać! E, a gdzie ten drugi ludź?

- Trzeba zabrać ciała – powiedział Gixink, nie zwracając uwagi na swego przywódcę i ruszył schodami na dół.

- Heh, ach, uch - gdy tylko Hugo złapał oddech wysapał wszystkim co się stało. - Napadła znikąd. Carlos… nie zdążył.

Robga powrócił z głębin lochu sam. Nie odzywał się do nikogo, tylko stał i patrzył się w ścianę. To co go tam spotkało było najstraszliwszą rzeczą jakiej doświadczył w życiu, zaraz po utracie rodziny. Nigdy nie bał się tak o siebie i o to, czy przeżyje kolejne pięć minut. Podczas odpoczynu wreszcie opowiedział, co stało się w podziemiach: o tym jak zginął Sareth, Niris i Harob. Nie chciał wracać do wnętrza, ale wiedział, że go to nie ominie. Z tego co mu powiedzieli towarzysze, to jeśli nie zabiorą ciał tych, którzy zignięli w lochach od szponów upiora, to sami w upiora się zmienią. Trzeba było temu zapobiec. Leślik ruszył za drużyną, jednak tym razem trzymał się bliżej końca pochodu.

Seus z obłędem w oczach, solidnie zachlapany krwią, co widać było dopiero przy większej ilości pochodni, dobiegł do grupy. Z całego kontyngentu miejskich zakapiorów ostał się tylko on. Miał przy sobie przynajmniej skrzynię z monetami i ponurą satysfakcję, że kilka bestii zdechnie w męczarniach po zjedzeniu żywności zmieszanej ze szkłem. Sam tego nie pochwalał na co dzień, ale rozcinanie wnętrzności od środka należało się tym stworom za ich bestialstwo.

- Pomarańczowa pleśń usypia, a tam są skurwiałe koboldy - zaklął szpetnie Seus, wskazując kierunek z którego przybiegł.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 07-01-2016 o 23:03.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 11-07-2015, 11:28   #3
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Robga jako jedyny powrócił z głębin lochu. Nie odzywał się do nikogo, tylko stał zapatrzony w ścianę. To, co go spotkało, było najstraszliwszą rzeczą, jakiej doświadczył w życiu, zaraz po utracie rodziny. Nigdy nie bał się tak o siebie i o to, czy przeżyje kolejne pięć minut.


Odpocząwszy leśnik wreszcie opowiedział o tym, jak zginął Sareth, Niris i Harob. Nie chciał wracać do podziemi, ale wiedział, że go to nie minie. Z tego, co mu powiedzieli towarzysze, to jeśli nie zabiorą ciał tych, którzy zignięli od ciosu upiora, to będą mieli do czynienia z kolejnymi nieumarłymi. Trzeba było temu zapobiec. Leśnik ruszył za drużyną, jednak tym razem trzymał się bliżej końca pochodu.

- Was też jakby mniej – powiedział skonfundowany Zaxigles, spoglądając na dwójkę niedobitków, Robgę i Seusa. Następnie odwrócił się w stronę zakutych w stal kompanów. – Wy iść przodem. Zaxigles i Gixink pilnować tyłów. Najpierw iść po ciało Wiinka, potem po tego drugiego.

Co za niespodzianka! Kolejni szabrownicy pragnący skarbów i sławy tak, jak głodujący może pragnąć chleba, zbliżali się, by zaspokoić awanturniczą żyłkę. Gotowi na wszystko łotrzy - hazardzista Mark Cherlak, grabarz Gustaw Onyks, żak Feliks z Tarczyna i tragarz Dromił Czarny - byli znajomymi zebranych tu hałaburd, co więcej, mieli razem z nimi ruszyć na wyprawę, lecz widocznie coś ich powstrzymało... Jednak lepiej późno, niż wcale.

- Tak, nam też miło was widzieć - powiedział kąśliwie tragarz Dromił, zwany Czarnym. Niemniej jednak zarówno on, jak i jego trzej wspólnicy dołączyli do swoich lepiej już zaznajomionych z przygodami towarzyszy, starając się jednak nie wysuwać na czoło formacji. Zak Feliks podał Draganowi pochodnię, a grabarz Onyks już gotował dłonie do roboty. Przynajmniej w jego wypadku życie awanturnika nie wprowadziło żadnych zmian w zawodzie.

- Chodźmy szybko - powiedział Dragan. - Najpierw musimy te trupy usunąć, żeby kolejne upiory się nie zrodziły - wyjaśnił. - Paru z pochodniami niech idzie przodem - dodał.


Piętnastu szabrowników ponownie zeszło do podziemi dziwnego reliktu zapomnianych stuleci. Nowi kompani chwycili za zdobyczne włócznie i kiścienie. Tak uzbrojeni, rozpoczęli pierwszy dzień nowego, awanturniczego życia, wierząc w rychły sukces tak, jak wierzyli, że słońce wstaje i zachodzi. Czując w nozdrzach smród niemytych ciał i gnilne wyziewy lochu, śmiałkowie doszli do miejsca, w którym jeszcze do niedawna leżał trup goblina Wiinka. Po zwłokach goblina, jak i innych towarzyszy oraz ukatrupionych koboldów, pozostał jedynie nasiąknięty szkarłatem kurz. Ślad krwi prowadził do komnat znajdujących się we wschodniej części lochu.

- Należała do Ronalda - dłoń Seusa zacisnęła się na unurzanej w purpurze, haftowanej chusteczce. W oczach najemnika płonęła nienawiść.

- Co do... Koboldy ukraść Wiink! – warknął podirytowany Zaxigles. – My musieć go znaleźć!

- A po co? - zdumiał się żak Feliks. - Nic nam chyba szukanie trupa nie da. Lepiej inne komnaty zbadać, może złota znajdziemy! - powiedział, ufny w swe szczęście. Wszak tylko nieliczni potrafili tak fartownie zdawać kolokwia, jak on!

- Przy ciele Rubena powinna być torba z czterdziestoma sztukami złota, bitymi przez krasnoludy - Seus spojrzał spode łba na mężczyznę żądnego wyłącznie złota. Najemnik chciał jeszcze czegoś: patrzeć jak koboldy zdychają, jeden po drugim. Najlepiej z daleka. Pozbycie się ciała Wiinka, jeśli miało się zamienić w upiora, też było ważne. Dlatego wypadało ruszyć za krwistym szlakiem.

Koboldy nie wzięły ze sobą pokrowca na pergaminy, który kurzył się na żelaznej półce. W środku pojemnika tkwiło kilkanaście zwojów zapisanych w jakimś tajemnym języku. Sądząc po szkicach mechanicznych bestii wyrysowanych jako ilustracje do tekstu, formuły musiały opisywać proces tworzenia i ożywiania golemów.

- A może one go zjeść i być po problem? – wywnioskował ostrożnie Gixink. – Nie ma ciało nie ma duch. Może my przeszukać te pokoje i odpuścić jaskinia. Tam zawsze pełno wstrętna bestia.

- Eeee… No może – stwierdził Zaxigles i przeniósł spojrzenie na znalezione pergaminy. – Tu pewno być dosyć skarbów. Za te papierki my dostać dużo złota. Głupia ludzia zawsze dużo płacić za jakieś gryzmoły. Weź je ktoś i sprawdźmy ten pokój – zielonoskóry wskazał na drzwi znajdujące się obok tych prowadzących na korytarz.

Na ścianach pokoiku obok wisiało sporo żelaznych półek, a na nich piętrzyły się księgi i zwoje pergaminów w metalowych pojemnikach pokrytych patyną. Niektóre woluminy były tak zniszczone, że z drewnianych, obciąganych skórą okładek pozostały jedynie metalowe klamry. Połowę posadzki zajmował częściowo starty pentagram opatrzony runicznymi napisami. Coś podpowiadało awanturnikom, że warto poświęcić komnacie chwilę czasu - zapomniana wiedza mogła być cennym łupem.

- Ha! Głupi ludzie obsypią nas złotem za ta papierki! – zaśmiał się Zaxigles. – Dobra ludzia. Właźta do środka i pomóż nam przeszukiwać ten pokój. Jedna osoba stać na warcie i nasłuchiwać.

Szabrownicy w biblioteczce znaleźli dwie pozycje godne uwagi. Pierwszą z nich była spisana w wysokim thulu księga pod tytułem "Arto Bellumoi", poświęcona strategii i taktyce, a drugą księga zasad gry w zatrikio, w której ktoś zaznaczył czerwoną wstążką rozdział zatytułowany "Wyzwaniem Asany".

Ponadto w jednym z pokrowców była zwinięta mapa przedstawiająca Egzarchat Theany, najdalej wysuniętą na wschód prowincję dawnego Imperium Thuliańskiego. Ostatnim łupem był częściowo nadpalony zwój, jak poprzedni również zapisany w tajemnym języku.

Słysząc wesoły rechot goblinów stojący najbliżej Jeroom i Rzepa ruszyli za nimi.

- Ej no! Zostawcie i coś dla nas!

Widząc jednak, że przedsiębiorcze knypki zdążyły już pochować co cenniejsze rzeczy. Pieter zawołał do towarzyszy.

- Chodźta prędko na wschód! Kto pierwszy ten zbiera łup!

Ostatnie z trzech pomieszczeń było pustym, małym magazynem, z którego już dawno wyniesiono wszystkie dobra. Posadzka brudna była od lepkich odchodów, porwanych kocy i poobgryzanych szczurów.

Komnata dalej wyglądała jak zrujnowane laboratorium szalonego geniusza, wyśnione w najdzikszych snach. W centrum pokoju był drewniany stół z metalowymi klamrami na nogi i ramiona. Uwagę awanturników przykuły trzy dziwaczne maszyny, wyposażone w dziesiątki dźwigni i przycisków.

Ponadto w koszach na żelaznych półkach pozostawiono dziesiątki starych narzędzi rzemieślniczych. Na jednym z regałów tkwiła miniaturowa, żelazna klatka. Cokolwiek w niej było trzymane, wygięło pręty i uciekło. W kącie laboratorium leżała zakurzona, ogromna głowa mechanicznej bestii. Jej oczy były wielokomórkowe, jak oczy muchy, i błyszczały zmieniającymi się kolorami, natomiast z pyska wystawały ostre jak brzytwy metalowe zębiska.

Seus podszedł do maszyny, pociągając za cztery dźwignie, wciskając jednocześnie piąty przycisk. Nagle awanturnicy, którzy nieśli worki, rzucili je na posadzkę jak oparzeni - wszystkie pochodnie zapłonęły! Nie minęło jednak kilka bić serca, a jedna z rur biegnących wzdłuż ściany pękła, powolutku zalewając laboratorium wodą. Oszołomieni, rozwrzeszczani awanturnicy tłoczyli się w półmroku, podczas gdy we wnętrzu czaszki Seusa wzrastało ciśnienie, a jednocześnie całe ciało zalewało poczucie kojącego ciepła i komfortu, jakby wstąpiła w niego nowa siła. Poczuł nagły, ostry ból w głowie, który zresztą po chwili przeminął. Obejrzał się na maszynę - niewiarygodne! Zaczęła sypać złotymi solidami! Dziesiątki monet wypadły na mokrą posadzkę. Urządzenie stawało się coraz głośniejsze, wyrzucało z siebie strumienie gorącej pary, aż w końcu przygasło i przestało działać.


Seus, który poczuł się jakby nieco bardziej zorientowany w tym, co się dzieje, rzucił szybko:

- Gasić pochodnie, bo nam nie starczy na dlużej i pakować solidy do worka, raz, raz! - jak powiedział, tak też sam zrobił.

Południowe drzwi nagle ustąpiły pod naporem ogromnej siły. Laboratorium wypełniło się bzyczeniem rodem ze świata owadów i zjejczałym, cuchnącym odorem. Zajęci swymi sprawami szabrownicy zamarli z przerażenia. U progu kołysały się trzy olbrzymie, odrażające, klinowate łby zwisające z sufitu i ścian. Żółte ślepia zimno spojrzały z mroku, a z dwóch tuzinów macek ściekała bezbarwna ciecz, która - jak awanturnicy instynktownie wyczuwali - niosła śmierć. Te potwory z pewnością wylęgły się i wyrosły w ciemnościach, a jednak patrzyły bystrym, złym spojrzeniem. Śmiałkowie wiedzieli, że jeśli choćby wykonają jeden fałszywy ruch, pełzacze zaatakują ich z szybkością błyskawicy. Ogromne głowy sondowały przestrzeń, jakby chcąc się przekonać, czy w zamarłych w bezruchu postaciach czają się wrogowie.


Gixink i Zaxigles zamarli w bezruchu. Gobliny przeczuwały, że walka z wielkimi bestiami może skończyć się śmiercią wielu, jak nie wszystkich członków ekspedycji. Mogli jedynie liczyć, że żaden z ludzi nie postanowi rzucić się na bestie albo nawet w przeciwnym kierunku.

Nowi awanturnicy stali bez ruchu, podobnie jak reszta drużyny. Zapewne gdyby nie stoicki spokój reszty, Dromił i jego towarzysze pognaliby z krzykiem w stronę korytarza, umykając przed tymi okropnościami. Będąc jednak nowymi w fachu postanowili, przynajmniej na razie, zaufać bardziej doświadczonym, którzy wybrali bezruch. Ale w razie czego i tak grupa zerkała w stronę drogi ucieczki.

Seus znieruchomiał natychmiast, już wcześniej zdarzyło mu się poczuć ten zapach, zaraz przed rzezią koboldów, a już wtedy wiali, jakby od tego zależało ich życie.

Krew zastygła awanturnikom w żyłach. Zamarli w napiętym oczekiwaniu. Stali tak nieruchomo, niczym posągi odlane z brązu. Owadzie bzyczenie ustało. Potwory zwinęły się z zaskakującą jak na ich rozmiary szybkością i odpełzły w ciemność, ku zachodnim tunelom. Wykrzywione rysy śmiałków zdradzały dziką uciechę, jednak zbyt wcześnie byli upojeni gwałtownym przypływem nowej nadziei.

Nagle, bez ostrzeżenia, drzwi za plecami śmiałków wyleciały w powietrze. W korytarzu tłoczyły się zwabione hałasem, żądne krwi koboldy, z nastawionymi mieczami, każdy gotowy skończyć z hienami cmentarnymi przy pierwszej nadarzającej się sposobności.

Znalazłszy się w odległości strzału, stwory zwalniały cięciwy. Stojący w pierwszym szeregu eks-grabarz nie mógł znieść salwy tak dobrze, jak zakuty w stal Pieter. Ranny Gustaw jęknął, napełniając straszydła złośliwą satysfakcją. Zanim zdołał wyciągnąć strzałę z ręki, szarżujący kobold uderzył z całą siłą w jego skroń - ludzki mózg obryzgał splecioną w warkocze brodę stwora.

Wyćwiczone przez dziesiątki obrzydliwych walk w ciemnych korytarzach pokraki parły uparcie naprzód. Coś podobnego do białych błyskawic śmignęło nad głowami walczących - stajenny Buck padł naszpikowany strzałami. Mało brakowało, a paskuda z jedną brwią posłałaby duszę tragarza Dromiła do piekła.

Seus zaczął naciskać dźwignie i guziki maszyny - urządzenie zaczęło buczeć i strzelać strumieniami gorącej pary, które omal nie poparzyły na śmierć psa Wolfa.

Robga pobiegł w stronę stołu, zza którego zamierzał prowadzić ostrzał.

Pasterz Goran rozmiażdżył czaszkę kobolda bijakiem i poczuł jak kość pęka, a mózg pryska mu na rękę.

Wolf drapał i szarpał, aż kobold odstąpił, dysząc w gniewie i przerażeniu.

Miecz Pietera błysnął jak biała błyskawica. Stwór wydał zduszony krzyk i padł bez życia. Rzepa zszedł z linii strzału koboldów.

Rozpalony do czerwoności ślusarz uderzył widłami z całą siłą napiętych nerwów, ale broń, miast rozedrzeć kobolda w poszukiwaniu wnętrzności, odbiła się od posadzki i złamała.

Pieter krzyknął i dziko uderzył widłami w pokrakę, która zaczęła wydawać z siebie obrzydliwe krzyki, dławiąc się krwią, a po chwili padła bez zmysłów.

Tragarz Dromił wyprostował się i zamachnął kiścieniem, by zadać miażdżący cios, lecz ten nigdy nie nadszedł - bijak wraz z łańcuchem pofrunął w kąt laboratorium, a w ręku osłupiałego awanturnika został sam trzonek.

Feliks i Mark stanęli ramię w ramię, desperacko dźgając włóczniami. Strumień czarnej krwi bluznął, gdy mordercze pchnięcie eks-żaka przeszyło serce kobolda. Szuler żgnął z obrzydzeniem, wbijając grot prosto w brzuch.

Kreatury stały osłupiałe, obserwując jak śmiałkowie przeorywują się wśród pobrzękujących bronią koboldów, gromadząc u stóp okaleczone trupy. Stwory poszczekały w swym małpim języku i pospiesznie wycofały się wgłąb komnaty, gdy nagle...

W wejściu pojawił się kobold, który szedł na dwóch nogach, chociaż chwiał się do przodu tak, jakby był przyzwyczajony chodzić na czworakach. W rękach trzymał okrągły przedmiot, przypominający skórzaną piłkę. Zamachnął się i rzucił kulą z morderczą precyzją w sam środek laboratorium.

Zaxigles śledził ślepiami łuk, którym leciała sfera. Nagle wstrząsnęły nim mdłości i zapragnął uciec jak najdalej jak od czegoś przeklętego. Nogi goblina trzęsły się jak galareta. Wydał z siebie wrzask przerażenia:

- ODWRÓCONY GOBLIN! WSTRZYMAĆ ODDECH!

Jedną z najokrutniejszych broni koboldów był "odwrócony goblin" - bomba stworzona z żołądka przedstawiciela tej rasy, wypchanego po brzegi mieszanką jego bebechów, trujących purchawek z najciemniejszych zakątków jaskiń i gruczołów jadowitych insektów. Kula pękła z głuchym trzaskiem, a pokój wypełnił się trującymi oparami. Awanturnicy zasłonili drogi oddechowe – wszyscy poza zzieleniałymi Rzepą i Gixinkiem trzymali się dzielnie.

Zax rzucił się do przodu. Ciśnięta w odpowiedzi na bombę włócznia dosięgnęła cel - małpolud jęknął i na wpół zamroczony padł na kolana, a po chwili leżał martwy na podłodze. Wielki goblin wziął jedną pochodnię od Hugo, rozpalił i cisnął żagiew wgłąb komnaty, do której wycofały się koboldy. Osłupiał, gdy mroki rozświetlił wielki ogień - posadzka pomieszczenia była pokryta jakąś łatwopalną substancją. Kolejna pułapka kreatur, pomyślał.

Gdy zamieszanie związane z walka opadło, a w komnacie obok zapłonął ogień, najemnik Seus rozejrzał się po komnacie. - Panowie, może zbierzemy złoto z podłogi i się stąd zabierzemy, wrócimy w jakimś spokojniejszym okresie? Zabierzmy te ciała zabitych przez upiora które się da, i wiejmy, za te solidy pewnie się da kupić coś na takie zjawy w mieście - rzucił rozsądnie, sam zabierając się do zbierania monet.

Grupa nowych ochoczo zgodziła się na propozycję Seusa. Na dzisiaj im w zupełności starczyło wrażeń. Zasmucony Dromił wziął też ze sobą truchło Gustawa, jak również jego broń. Biedak pewnie chciałby zostać pochowany z należytym szacunkiem.

Goran, który najpierw wahał się, co robić - chwalić Wolfa, czy opłakiwać Bucka - postanowił zostawić ten problem na później. Z zapałem rzucił się, by zbierać złoto. W końcu Buck mógł poczekać, podobnie jak i Wolf, natomiast co do złota to pasterz nie miał wątpliwości - to zniknie szybciej, niż kropla wody w ognisku.

Dragan, chociaż w samej walce nie wziął udziału, uważał, że ma prawo do udziału w zdobyczy. Bez wahania zaczął napełniać kieszenie monetami.



Middas, 16. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Pierwsza wyprawa do Góry Dwimmer – Śnieżne Szczyty

Hałaburdy zostawiły za sobą nieznaną czerń lochu, nie odnajdując ani zwłok Carlosa, ani skrępowanego jeńca, którego gobliny zostawiły jakiś czas temu w sali wejściowej. Trup ich towarzysza pewnie skończył w żołądkach napotkanych gnilnych pełzaczy, a co się przytrafiło pojmanemu orkowi? Hieny cmentarne zbladły na myśl o losie, jaki mogli mu zgotować koszmarni mieszkańcy starożytnego podświata.

Nie był to jednak koniec ryzykownej wyprawy. Dzikie krajobrazy Śnieżnych Szczytów odstraszały nieobeznanych z nimi mężów, a bezpieczne przejścia były trudne do odnalezienia. Ta smętna kraina kryła w ocienionych zakamarkach ponure jaskinie, tysiące lat temu ukształtowane przez nieczynne już wulkany, a w dzisiejszych czasach zamieszkałe przez bandy banitów czy nawiedzane przez dziwne, nienamacalne koszmary. Wysoko ponad cienistymi grotami, na przypominających pinakle ostrych szczytach klifów, kryły się gniazda rozumnych, krwiożerczych pelgranów, których zapomniani bogowie obdarzyli darem mowy chyba tylko po to, by okraszały okrutnymi żartami ostatnie chwile ciskanych ze skał awanturników.


Słońce świeciło jasno, lecz szabrownicy nie mieli nadziei na dotarcie do Muntburga przed zmrokiem. Pogrążeni w żałosnych nastrojach zdali sobie sprawę z tego, że będą zmuszeni rozbić gdzieś obóz i uważnie nasłuchiwać, czy wszędobylskie, dzikie zawodzenie to tylko jęczący wiatr, czy niebezpieczeństwo, które unosiło się jak groźny cień nad zdradzieckimi, górskimi rozpadlinami.

Zmęczenie dawało się we znaki leśnikowi, mimo że przed laty - gdy faktycznie jeszcze piastował tę posadę, zanim całe jego życie poszło w diabły - przemierzanie takich odległości w lesie czy w puszczy było dla niego codziennością. Jednak nigdy wcześniej nie doprawiał tego spacerem po pełnym pułapek i potworów lochu. Jego obolałe mięśnie protestowały przy każdym kolejnym kroku, a wspomnienie o towarzyszach, którzy poświęcili życie tak błahej sprawie jak bogactwo, wprowadzała go w stan rezygnacji i zwątpienia. Dużo wyniósł z tej wyprawy, mimo że trwała raptem kilka godzin. Doświadczenie, które zdobył, zostanie z nim na zawsze i nikt, poza zimnymi palcami śmierci, go nie odbierze.

Po kolejnych kilku minutach marszu Robga spojrzał na zachodzące słońce i odezwał się:

- Zatrzymajmy się gdzieś na popas. Każdemu przyda się chwila odpoczynku, a po zmroku nie warto podróżować. Rozbijmy obóz i zatrzymajmy się na noc.

Awanturnicy zeszli z krętego szlaku okrążającego szczyt góry, a leśnik znalazł odpowiednie miejsce niedaleko traktu - gęsty las, mały klin zieleni wbity w zwęglony teren pełen popiołów i sczerniałych kamieni. Ściana drzew rosła w odległości dobrych dwustu imperialnych metrów od półki skalnej wysokiej jak dwóch rosłych mężów. Ledwie majaczący zarys czarnego owalu musiał prowadzić wgłąb jakiejś groty. Podobno za dawnych czasów góry te były źródłem surowców i cennych kamieni dla Cesarstwa Thuliańskiego. Być może pieczara była opuszczoną kopalnią?

Nie zajmując się bezcelowym dochodzeniem, Robga pokręcił się chwilę i wrócił z całym naręczem gałązek, patyków i innych suchych, zdrewniałych łodyg, które przydadzą się do rozpalenia ogniska. Ułożył krąg z kamieni. Za pomocą hubki i krzesiwa wzniecił mały płomyczek, który dość szybko rozszedł się po całym ognisku. Leśnik znalazł sobie wygodne miejsce pod drzewem. Usiadł, opierając plecy o twardą korę i westchnął. Z plecaka wyciągnął prowiant i przystąpił do konsumpcji. Nie wiedział, że był aż tak głodny. Dopiero gdy pierwsze kęsy dotarły do obkurczonego żołądka, poczuł jak narząd wydaje nieprzyjemne odgłosy burczenia, dopominając się o kolejny kęs.

Robga siedział wpatrując się w ogień, który tworzył krąg światła wśród otaczających ciemności. Jego myśli wróciły do podziemi. Mimowolnie się wzdrygnął, a po jego plecach przeszedł dreszcz. Przed jego oczami stanęły świńskie twarze orków, którzy z mordem w oczach rzucili się na niego i jego towarzyszy. Wreszcie przypomniał sobie, a raczej dotarło do niego to, co widział wcześniej - twarze Nirisa, Saretha i Haroba wykrzywione w mieszance bólu i strachu oraz ten wszechogarniający krzyk przerażenia. Ciągle nie mógł zrozumieć, dlaczego to właśnie jemu udało się przeżyć. Po chwili jakiś odgłos wyrwał go z zamyślenia, a leśnik spostrzegł, że to jeden z towarzyszy układał się właśnie do snu.

- Dobry pomysł, ale proponuję, aby ktoś został na warcie. Jest nas tylu, że dwójka będzie czuwać i będziemy zmieniać się co godzinę. Ja mogę pilnować pierwszy z kimś jeszcze, a reszta niech odpocznie.

- Lepiej trójka, nie ma co ryzykować, a i tak się wyśpimy. Tylko drewna by się przydało nazbierać. Ogień może coś przyciągnąć, ale noce w górach są cholernie zimne - rzucił zmęczony Seus. Może ostatnimi czasy robił jako najemnik, ale jego nogi były nawykłe były bardziej do siedzenia na koźle wozu, niż do biegania i przekradania się mrocznymi tunelami.

- Jest nas tylu - powiedział Dragan - że po trzy osoby mogą pilnować - poparł Seusa. - A ogień wiele stworów przepłoszy. O cieple już nie wspomnę. Nazbieram drewna.

- A ja pomogę - dorzucił Goran. - W nocy Wolf popilnuje. - Poklepał psa po łbie. - Ale i tak lepiej po trzech stać.

- Ogień ogniem, ale nie ma to jak porządny szałas - rzekł Dromił Czarny, gdy już naprawił swój korbacz, przy którym się właśnie mozolił. - Zabiorę się z chłopakami i sklecimy coś - przy tych słowach tragarz skinął na hazardzistę i żaka, którzy właśnie zażywali odpoczynku. Mark skrzywił się trochę na takie rządzenie się jego druha, ale nie sprzeciwiał się. Mając w pamięci to, co się stało z Gustawem, ich przyjacielem, jakoś żaden z nich nie miał ochoty na swary.

Noc zapadła nad obozowiskiem pełnym zamętu i trwogi. Po usianym gwiazdami niebie przelatywał wiatr, rozwiewając posklejane krwią włosy awanturników. Ciemność napierała, rozmywając głosy śmiałków, przyćmiewając ognisko. Wartownicy poczuli w płucach wieczorne, zimne powietrze.

Po jakimś czasie, zza niewielkiej fałdy terenu na lewo od nich, z ociąganiem wyłonił się tuzin podróżników. Wędrowcy prowadzili trzy objuczone konie. Kilku rannych tułaczy szło z pomocą towarzyszy. Grupa rozświetlała mrok pochodniami i zmierzała w stronę jaskiń znajdujących się naprzeciw lasu.


Rozpalając ognisko koło groty, włoczykije zdradzili swą tożsamość. W świetle błysnęły oszczepy i pomalowane tarcze w kształcie półksiężyca. Była to zbójecka banda peltastów - doborowych łupieżców ze Śnieżnych Szczytów, którzy na potrzeby przeżycia w niegościnnym terenie adoptowali sposób walki lekkozbrojnej thuliańskiej piechoty. Sądząc po rannych i jucznych koniach, szajka tych dzikich rabusiów musiała po całym dniu grabieży karawan wracać do kryjówki. Trzech twardych zbirów stanęło na warcie przed wejściem do jaskini, obserwując surową okolicę.



Turdas, 17. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Pierwsza wyprawa do Góry Dwimmer – Śnieżne Szczyty

Awanturnicy otworzyli oczy w chłodnej jasności wczesnego świtu. Poranek był szary i zimny. Niebo pociemniało, zapowiadając deszcz, a wiatr szeptał wśród czarnych gałęzi drzew. Obie grupy wędrowców - szabrownicy i peltaści - zaczęli zbierać się do dalszej drogi. Całe szczęście, że podróżowali w dwóch różnych kierunkach.

Szlak wspinał się na wysoko położoną łąkę, gdzie wiał chłodny wiatr. Między modrzewiami, kaobabami i cedrami balsamicznymi płynął strumień w kępach trawy i ziół. Niedaleko rzeczki ziały niedopalone szczątki chaty i walały się popioły.

- Sześciu podąża za nami - ostrzegł Robga. Obejrzeli się. Wychudzeni, bezpańscy ludzie z oszczepami i tarczami w kształcie półksiężyca, którzy przedtem kryli się między kamieniami, teraz szli za nimi zupełnie nieskrępowanie.

- Na szczęście nas jest więcej - odpowiedział niemal beztrosko Goran. - Nie będą takimi głupcami, żeby nas zaatakować – prawdę mówiąc, aż takiej beztroski nie czuł. Nie bardzo rozumiał, dlaczego tamta szóstka lezie za nimi. A jeśli czegoś nie rozumiał, to się niepokoił.

- No chyba że druga ich część właśnie w tej chwili biegnie równolegle do nas - mruknął Dragan - chcąc nas wyprzedzić i okrążyć.

- Więc rozdzielmy się, część zostanie z tyłu po bokach i weźmiemy ich z obu flank. - Rzucił Seus objuczony skrzynią z monetami. - Najlepiej w miejscu, gdzie można rozciągnąć linę między drzewami, w miarę nisko, tak żeby się przynajmniej pierwsi mieli szansę wypieprzyć. - Dodał niekoniecznie chciał walczyć, ale wyglądało na to, że trzeba było atakować pierwszym, zasadzka była bardziej niż prawdopodobna.

- Zrobimy inaczej. Biegnijcie, a ja z Robgą odgonię ich strzałami – rzucił Dragan.

Jak powiedzieli, tak zrobili. Banita i leśnik, z napiętymi cięciwami, odwrócili się w stronę peltastów.

- Naprzód, zmiażdżyć te psy!

Rozbójnicy ryknęli ze wścieklości, widząc rzucone im wyzwanie. Zerwali się do biegu, jednak nie zdążyli zbliżyć się na tyle, by mieć jakiekolwiek szanse na celny rzut oszczepem, a już padł trup ze strzałą w sercu. Łupieżcy rzucili się do bezładnej ucieczki.



Turdas, 17. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Muntburg, chłodny wieczór


Muntburg - miejsce te można było nazwać ostatnim bastionem cywilizowanego świata, jednak patetyczne określenie nijak miało się do zamieszkujących podgórza przyjaznych i lubiących małe dzieci ludzi, żyjących w malowniczych domkach, które swą prostotą przypominały tych, którzy je zajmowali. Podróżujące na północ karawany mogły tu odpocząć od wielojęzycznego, krzykliwego i barwnego tłumu gwarnych wielkomiejskich ulic Adamas, zamieniając go na towarzystwo opalonych, nagich od pasa w górę rolników i pastuchów. Ludzie byli tu częścią krainy słońca i wiatru oraz wyniosłych górskich szczytów.

Ponad wsią górowały mroczne, wysokie wieże zamku, wznoszącego się jak sępie gniazdo na nagim wzgórzu. Strażnica, której Muntburg zawdzięcza swą nazwę, może na pierwszy rzut oka była fortecą idealną, rozświetlającą niebezpieczne cienie bezimiennych kreatur niczym blady snop światła latarni morskiej, jednak dla żołnierzy krążących po ulicach osady była równoznaczna z zesłaniem. Zwykle na służbę tutaj trafiali żołnierze, którzy w jakiś sposób byli niewygodni dla władz militarnych oraz bogatych, wyrobionych, ale też i zwaśnionych rodów arystokratycznych. Powodem mogło być wątpliwe pochodzenie czy też chęć ukrycia przed światem wielkiej polityki czarnych owiec szanowanych rodzin. Zesłanych wojowników los ślepo przydzielał do jednej z dwóch charakterystycznych grup: do przywykłych do brania się za bary z losem weteranów lub do trupów, których krew karmiła bornitowe rozpadliny Śnieżnych Szczytów. Śmierć deptała tu po piętach każdemu niczym ślepy pies. Zaprawdę gorzka to była służba!

Więzy krwi znaczyły tu niewiele, a jakakolwiek bardziej złożona hierarchia wojskowa niż legat Thevenin Verodart na szczycie i podlegli mu wojacy nie miała racji bytu, co rozwścieczało pełnych pretensji przedstawicieli drobnej szlachty, a najemnikom i żołnierzom z niższych warstw społeczeństwa domalowywało tylko uśmieszki w kącikach ust i prowokowało do kąśliwych uwag.

Taka sama prostota cechowała tutejszy wymiar sprawiedliwości – odległość od stolicy uniemożliwiała odwołanie się od surowego wyroku, często nie mającego za wiele wspólnego z prawem satrapy Mahe Cherona, władcy Adamas. Nic w tym dziwnego – sprawy związane z kierowaniem pograniczną prowincją często męczyły bardziej niż wszystkie bitwy, jakie tu stoczono, razem wzięte. Zresztą każdy kochał wolność, a skomplikowane przepisy prawne kojarzyły się nie z niezależnością, lecz z korupcją i dekadencją.

Starcy siedzący pod rozłożystymi konarami kaobabów pozdrawiali wędrowców. Gadatliwi staruszkowie opowiadali o trąbie powietrznej, jaka nawiedziła pobliskie wsie, jakby to nie było niczym nowym, jakby życie na surowych obrzeżach przyzwyczaiło ich do życia w nieludzkim, trudnym do pojęcia rozgoryczeniu. Zapytani o nocleg, skierowali ich do domu zajezdnego „Flaszka i Zwój”, znajdującego się wewnątrz warowni, choć zauważyli, że może być tłoczno - do Muntburga ewakuowano rodziny dotknięte katastrofą. Gdyby szabrownicy byli głodni, obok wspomnianego zajazdu czekała na nich oberża „Pod Zielonym Smokiem”.

Chudy urzędnik z blizną na skroni siedział przy stole z lakierowanego drewna, oświetlany przez spiżowe kaganki zwisające z poczerniałych od dymu murów. Było w mężczyźnie coś, co sprawiało, że jego zajęcie wyglądało groteskowo. Gęsie pióro skrzypiało na stronicach opasłej księgi wielkości goblina, zapisując imiona przybyszy i opuszczających twierdzę tłustym gryzmołem. Przez wielką sklepioną bramę między zmierzchem a północą przechodziło niewielu ludzi, szli prędkim krokiem i w milczeniu, a ich liczba zmniejszała się wraz z upływem czasu. Awanturnicy byli ostatnimi wchodzącymi.

- Poproszę każdego z was o imię. Jaki jest wasz powód pobytu? - Zapytał z tak beznamiętną monotonią, że aż się wzdrygnęli. Brzmiał jak głuchy ton dzwonu świątynnego. Dwóch zakutych w stal wartowników stojących obok było gotowych do eskorty śmiałków, a ich piki na wszelki wypadek były przygotowane do zaoferowania krwawszej alternatywy powitania.

- Seus, folusznika i rymarza usługi znaleźć przyszedłem. - Rzucił najemnik, który wyglądał niczym ze świętego obrazka dla przedstawicieli obu zawodów. Chociaż zbroja Seusa zbytnio nie ucierpiała w trakcie przepraw w górze, w przeciwieństwie do godności i wiary w siebie.

- Dragan. Odpocząć przed następną wyprawą chciałem - powiedział banita (do czego zresztą przed nikim się nie przyznawał). - I uzupełnić zapasy - dorzucił, chociaż musiał przyznać sam przed sobą, że nie wyglądał na takiego, co groszem śmierdzi.

- Goran. I Wolf - Pasterz przedstawił i psa. - Ogarnąć mi się trzeba po włóczędze zbyt długiej - poklepał psa po łbie. - To chyba nie będzie problem, co?

- Robga. - powiedział leśnik, stając obok Gorana i jego psa. - W takim samym celu jak oni. Potrzebuję się umyć, zjeść i się wyspać.

- Feliks, Dromił i Mark - przestawili się ostatni wędrowcy. - Chcemy odpocząć i wypić za poległego przyjaciela.

- Obawiam się, że zaspokojenie waszych potrzeb w obecnej sytuacji jest wysoce nieprawdopodobne. Prawo wstępu do prowincji Muntburga przysługuje tylko tym zbrojnym bandom, które posiadają prawomocny glejt podpisany przez legata oraz są oznakowane. Koszt wystawienia dokumentu obejmującego do trzydziestu podróżników to dwadzieścia pięć złotych solidów. Ponadto należy doliczyć cenę oznakowania ubrań uzgodnionym z władzami herbem. Musicie także uiścić jednorazową opłatę w wysokości dwóch złotych solidów od głowy za zapis w Księdze Odwiedzin. Miłościwie nam panujący legat Thevenin Verodart pragnie w ten sposób upewnić się, że macie jakikolwiek majątek i nie będziecie podłymi pijawkami, które musielibyśmy zamknąć w lochu, skazać na szubienicę lub wygnać w dzicz na rozszarpanie zwierzętom. Ze względu na niesprzyjające okoliczności, jakich doświadczyli mieszkańcy podgórskich rejonów prowincji Muntburga, wprowadzono również podatek na rzecz poszkodowanych w wysokości jednego złotego solida od osoby - gryzipiórek już miał zakończyć, gdy w tłumie szabrowników zauważył gobliny. - Każdy goblin musi wpłacić bezzwrotny depozyt w wysokości jednego złotego solida na wypadek szkód spowodowanych nilbogizmem - urzędniczyna przekalkulował i podsumował: - Łącznie sześćdziesiąt sześć złotych solidów.

Awanturnicy oniemieli - za taką kwotę niegdyś byliby w stanie wyżyć przez ponad dwa miesiące! Ten cały Thevenin Verodart musiał rządzić jak ktoś porażony szaleństwem, skoro pozwalał poborcom podatkowym na taką swawolę. A może to miasto-państwo Adamas, zmęczone bojem z Yethlyreom, mrocznym krajem czarów i bezimiennego koszmaru, obkłada bogatych i biednych podatkami, które wielu doprowadzą do ruiny tylko po to, by napełnić spustoszony wojną skarbiec?

- A ile kosztuje prawo wstępu dla jednej osoby? - spytał Dragan. Wolałby poderżnąć gardło stojącemu w bramie urzędasowi, niż wręczyć mu choćby połowę tej kwoty. I z pewnością szlachetny zawód bandyty bardziej by się opłacał, niż uczciwe życie.

- To nie jest teraz ważne. Każdy zbrojny musi na żądanie władz okazać prawomocny glejt.

- Ja mam glejt. - Głos, który rozległ się zza pleców chudego urzędnika był miękki i zmęczony, jakby stęk urobionego na polu młodzieńca. Brzęknęły czarne od dymu ogniska oka kolczugi, a nieznajomy ukazał się załzawionym od pyłu dziczy oczom awanturników. Niecodzienny mężczyzna był owinięty, wyłaniającymi się to tu, to tam bandażami, a twarz… to nie była twarz, ale tego poszukiwacze przygód stwierdzić nie mogli, bo oblicze intruza było zasłonięte żelazną, beznamiętną maską.


Trędowaty.

Na sobie miał zarzucony płaszcz z opończą, częściowo przykrywające tunikę z wymalowanym herbem zbrojnej bandy - zielonym odciskiem męskiej dłoni, wyraźnym w półmroku wieczora. Od trędowatego czuć było ostry zapach czosnku, którego główki zwisały u pasa.

- Byliście w środku Góry Dwimmer - bardziej stwierdził, niż spytał, nieznajomy.

- Do diabła z tobą Theile! Myślisz, że ktokolwiek miałby ochotę podróżować z trędowatym?! - zniecierpliwiony oficjel sczerwieniał ze złości.

- Zapytaj ich.

Urzędnik jak czynił to zwykle, gdy był zakłopotany, potarł ręką czoło. Wyprostował się w krześle i surowym okiem spojrzał na szabrowników.

- Więc?

- Oczywiście - powiedział natychmiast Dragan. Pal diabli... Trędowaty, czy nie. Najwyżej będzie się od niego trzymać na odległość miecza, a w ramiona rzucać mu się nie będzie.

- Jasne, że razem! - niemal w tym samym momencie odezwał się Goran, któremu maska na twarzy tamtego niezbyt przeszkadzała, natomiast bardziej chciał się dostać do środka strażnicy.

Seus odliczył w myślach do trzech, zastanawiając się co lepsze: bandyci za miastem czy trędowaty.

- Taaa, z nim jesteśmy - najemnik powiedział w końcu z ciężkim sercem. Było to lepsze od pozostania za murami strażnicy. Chyba.

Robga wzruszył ramionami. Nie było wielkiego wyboru, a leśnik chciał za wszelką cenę odpocząć, więc nawet sojusz z trędowatym wydawał się dobrym pomysłem.

Feliks wzdrygnął się, ale Dromił mocno klepnął go po plecach. On już sobie w myślach przeliczył bilans zysków i strat, a o ile człek z leprą nie będzie wymagał podawania ręki i pocałunku na przywitanie, to bycie w jego kompani się opłacało.

- No, wreszcie jesteś, już by nas tu oskubali bez ciebie - powiedział tragarz.

- Nadal musicie uiścić pozostałe opłaty w wysokości czterdziestu jeden złotych solidów - urzędnik zaksięgował opłatę.

Gdy zamknięto księgę, gwardziści - rozluźniając chwyty na drzewcach - zbliżyli się do grupy, zaś sam urzędniczyna wstał, otwierając średnich rozmiarów drewnianą szkatułkę, wyglądającą jak skrzynka na narzędzia.

- Według zarządzenia legata, każda broń z ostrymi krawędziami musi zostać zabezpieczona - strażnicy nie czekając na reakcje awanturników zaczęli przymocowywać miecze i widoczne sztylety do pochew skórzanymi pasami, zakładać worki na kołczany, a kiścienie i widły obwiązywać skórzanym workiem.

- A jeśli do jutrzejszego zachodu słońca któryś z was nie będzie miał wyszytego herbu na ubraniu, to przysięgam na wszystkich bogów Wielkiego Kościoła, że zgnijecie w lochach Muntburga! - krzyknął oficjel na odchodne.

Awanturnicy wraz z tajemniczym nieznajomym skierowali się przez bramę na targowisko, gdzie znajdowały się dobrze oświetlone stragany kupców, sąsiadujące ze strzelistą świątynią Typhona. Mimo późnej godziny panował jeszcze ruch.

- No… Witaj - powiedział Robga do ich “wybawcy”. Mimo wdzięczności za podzielenie się glejtem wolał trzymać dystans od nowego kompana i nie wyciągnął ręki na przywitanie, a jedynie kiwnął głową. - Jestem Robga. Miło cię poznać. I dzięki za wzięcie nas pod swoje skrzydła z tym glejtem… Pytałeś o Dwimmer… Tak, byliśmy. Skąd wiesz?

- Widać po was - odrzekł enigmatycznie trędowaty. - Przybyłem tutaj, na północ, by przejść przez Czerwone Drzwi, lecz sam rady sobie tam nie dam. A wy wiecie, czego tam się spodziewać…

- Może następnym razem ich po prostu po gardłach potraktować? Toż to rozbój w biały dzień. Albo następnym razem zakopiemy broń przed miastem - sarknął najemnik. - Tak czy siak, idziemy znaleźć ślusarza, coby tą skrzynie otworzyć, oby się opłaciło - dodał po chwili namysłu, widząc jak pazerny urzędnik obłupił ich zdobycze. - Jeroom?

- Później. Najpierw kąpiel i coś do jedzenia! - zaproponował Robga. - Co do herbu - zwrócił się do nowego kompana - może masz naszywki i igły, żebyśmy mogli załatwić to i mieć z głowy strażników?

- Mam. - Theile wyciągnął z tobołków ciasno obwiązane sznurkiem zawiniątko i podsunął je leśnikowi niemal pod nos. - Nie zarazisz się od tego, jeśli cię to uspokoi. - dodał głosem równie niewyraźnym, co przy bramie.

- To się jakoś przyszyje - powiedział Dragan, który z racji swego “zawodu” w wielu przypadkach musiał sobie radzić sam.

Goran nic nie rzekł, tylko odebrał herb od Dragana, jako że tamten przez przypadek wziął aż dwie szmatki.

- Gospoda jakaś by się zdała - oznajmił, gdy już naszywkę schował. - Niezbyt droga, bo nas ci zbóje do cna niemal obdarli. Znasz jakąś? - zwrócił się do Theile.

- Wynajmuję mały pokój w gospodzie “Flaszka i Zwój”. - odparł trędowaty. - Być może znajdzie się też miejsce dla was.

- Dużo nas, może lepiej kwatery? - Rzucił Seus.

- Co rozumiesz pod pojęciem “kwatery”? - spytał Goran. - Chyba nie jakąś stajnię... Ty dużo płacisz? - zagadnął Theile’ego, który, jak się zdawało, był tu stałym bywalcem i więcej wiedział o mieście, niż oni wszyscy razem wzięci.

- Płacę pięć srebrników za noc. - odparł schorowany awanturnik.

- Nocleg, kąpiel, kopista do map, porządna kolacja. To tak z ważniejszych rzeczy. Rozrywki każdy we własnym zakresie jak już wszystko oszacujemy i znajdziemy kupców. - Rzucił wojownik. - Nie ma sensu robić tego wszystkiego teraz na środku rynku.

- Z tym się w pełni zgadzam - rzekł Mark, pobierając, jak reszta, swój przydział naszywek. - Najpierw załatwmy jedzenie i kwaterunek, a później będziemy się martwić o resztę. Ja bym chętnie się rozejrzał za jakimś płatnerzem, kiedy już wszystko spieniężymy.

Szabrownicy przeciskali się przez smętnie lamentujący tłum poszkodowanych muntburczyków. Wielu z nich wyglądało, jakby niedowierzali w to, co się wydarzyło, jakby utrata całego dobytku w mgnieniu oka wydawała się jedynie ponurym snem. Stąd i zowąd dobiegało histeryczne łkanie niewiast. Co ciekawe, awanturnicy nie uświadczyli ani jednej młodej matki, która nie opiekowałaby się bliźniętami, zupełnie jakby spełnił się jakiś dziwaczny przesąd, którego źródła przepadły w starożytności.

"Pod Zielonym Smokiem" jak i "Flaszka i Zwój" były starymi przybytkami, w których od niepamiętnych czasów gospodarzyła rodzina Ollerisów. Zbudowano je ongi, kiedy ruch na północnym thuliańskim trakcie był znacznie bardziej ożywiony. W dzisiejszych czasach miasto Winterburg, zamykające przełęcz od północy, było przeklętą ruiną, nawiedzaną przez postaci z koszmarów i legend, a każdy podróżujący kupiec musiał przygotować dodatkowy wóz towaru jako "yonkowe" - tak nazywano haracz zbierany przez rodzinę górskich olbrzymów.

Z licznych okien parteru zza grubych zasłon przenikało światło. Ktoś we wnętrzu oberży zaczął śpiewać wesoło i zaraz przyłączył się do pieśni chór rozbawionych głosów. Śmiałkowie chwilę przysłuchiwali się tym wabiącym dźwiękom. Pieśń skończyła się, buchnęły śmiechy i oklaski. Poszukiwacze przygód musieli liczyć się z tym, że nie będą jedynymi gośćmi.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 12-07-2015 o 13:23.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 23-07-2015, 14:24   #4
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Drzwi stały otworem i płynął z nich snop światła. Słyszeli gwar podnieconych rozmów - całe życie strażnicy skupiło się w oberży. Bywalców było więcej niż miejsc siedzących. Targowali się, kłócili, uprawiali hazard, pili i kochali przy lakierowanych blatach stołów, napawając się radościami prostego życia. W powietrzu unosiła się mieszanina wszelkiego rodzaju miłych zapachów, roznoszącą się od tac pełnych parujących dań, wielkich kufli piwa i cynowych kielichów. Aż nie do wiary, że tak otwartych i przystępnych ludzi otaczali zawistni sąsiedzi, hartujący ich w nieustających napadach.

Dragan szedł pierwszy i omal nie zderzył się z człowiekiem niskiego wzrostu o masywnej, łysej głowie i rozbieganych, ciemnych oczach. Przepasany białym fartuchem grubas lawirował między stolikami, niosąc na tacy pełne kufle. Zniknął w zgiełku i obłokach dymu. Po minucie wrócił. Otarł fartuchem ręce i skłonił się.

- Dobry wieczór, czym rodzina Ollerisów może służyć?

- Dobry wieczór - odparł Dragan. - Jakąś komnatą, gdzie nasza kompania mogłaby noc spędzić albo ze dwie noce. Albo też i więcej komnat, byle byśmy sami być mogli, bez współlokatorów. No i łaźnia.

- No i coś do jedzenia - dodał Goran. - I kawał gnata dla niego – pogłaskał Wolfa po łbie. - Pies też człowiek.

- Jeśli chodzi o miejsce do spania, to proszę do budynku obok. Mamy jeszcze wolną jedną wspólną kwaterę, powinniście się zmieścić. Jeden srebrny argenteus za noc. Za jedzenie pięć srebrników od osoby, dla psa coś się znajdzie w tej cenie. Tam w rogu jest parę wolnych stolików, rozgośćcie się.

- Taniej byłoby chałupę sobie kupić - mruknął Dragan.

- Ma rację, trza by sprawdzić, po ile tu domy - odparł Seus po cichu. - Z gosposią najlepiej.

Najemnik Seus poczuł na sobie intensywne spojrzenie; odwracając się prędko, zobaczył przypatrującego mu się bacznie mężczyznę, który, sądząc po szatach, był członkiem Stowarzyszenia Wiedzy Zagubionej, Odnalezionej i Ponownie Utraconej, ten zaraz jednak oddalił się z nadmiernym pośpiechem i rozpłynął się w tłumie - mogła to być zwykła ludzka ciekawość, ale lepiej nie ryzykować. Seus natychmiast zaczął się mieć na baczności i nie przestał być ostrożny nawet wtedy, gdy zasiadł z towarzyszami.

Zanim podano do stołu, do szabrowników podszedł otulony w płaszcz traper, który jeszcze przed chwilą pałaszował polewkę tak, aż mu się uszy trzęsły, a łyżka migała.

- Widziałem, jak Pieru Danthan się na was wyżywał - łowca wziął niewielki łyk z okutego metalem rogu. Na wargach mężczyzny pojawił się pogłębiający uśmiech.

- No wiecie, ten urzędnik. Nie miejcie mu za złe, bywa zgryźliwy, bo sam też kiedyś był taki jak wy, jeszcze zanim Góra Dwimmer stanęła otworem. Za młodu próbował do niej wejść na wszystkie możliwe sposoby, ale nic z tego. Sami wiecie, że w kimś takim zdecydowanie lepiej mieć sprzymierzeńca niż wroga - wyjaśnił tropiciel.

- Ja mam gorzej, a zgryźliwy nie jestem. - orzekł Theile, upijając z kufla łyk rozwodnionego piwa.

Uśmiechnięty traper kiwnął rogiem i powiedział życzliwie:

- Odpocznijcie, nacieszcie się spokojem, bo chyba nie zaznacie go za dużo, kiedy znów wyruszycie.

- Się przyda, kto to był, ten w szatach taki dziwny, wyglądał jakby człowieka spojrzeniem na wylot przewiercał? - zapytał najemnik.

- Kto? Ach, już wiem! Nazywają go Climent. Czarodziej jakiś - powiedział nieufnie traper. - Wynajął pokój i siedzi w nim już dwa miesiące. Podobno czeka na kompanów, nazywają się Czerwonymi Tarczami. Choć tak między nami, nie wydaje się szczególnie do nich przywiązany - roześmiał się brodacz. - Przynajmniej raz na tydzień rusza w stronę Góry i szybko wraca. Podejrzany typ.

- Może zechcą panowie obejrzeć kwaterę w budynku obok, póki kolacja nie gotowa? - zagadał spocony grubasek w fartuchu. - Mamy tu dzisiaj urwanie głowy! Nóg wprost nie czuję, ale robię dla panów, co się da. Nieczęsto miewamy gości, którzy wrócili żywo z Góry Dwimmer, choć mamy tu wielu takich, co zamierzają tam się udać! Rodzina nie darowałaby mi, gdybym panów godnie nie przyjął. Tylko że tłok dzisiaj, jakiego już dawno nie było...

- Ja wynajęty mam pokój - stwierdził Trędowaty, ni to do siebie, ni to do towarzyszy. A może do oberżysty? Nie wiadomo.

- A my z chęcią przyjmiemy gościnę - rzekł Dromił. - Nie ma to jak wreszcie pod solidnym dachem spocząć.

- Chodźcie za mną - wytarł ręce w fartuch. Poczekał aż awanturnicy dopiją piwo i zaprowadził do "Flaszki i Zwoju".

- Tak w ogóle to mam na imię Mahe, jak nasz władca - rzekł, prowadząc przez krótki korytarz. Otworzył jakieś drzwi i powiedział:

- Tu jest przyjemnie - uśmiechnął się. - Kwatera jest na dwanaście osób, ale powinniście się zmieścić. Alissende, moja siostra, zaraz naleje gorącej wody, a bracia przyniosą spóźnioną kolację. A teraz proszę wybaczyć. Mam tyle roboty...

Po trzech kwadransach, nie zakłócanych czczymi rozmowami bywalców oberży, awanturnicy byli syci i odświeżeni. Pokrzepieni i rozochoceni mieli jeszcze siłę na wieczorną zabawę w gospodzie, ale może lepiej było wcześniej się położyć? Plotki rozchodzą się szybko, a muntburczycy wyglądają na takich, którzy nie przepuszczą okazji do wysłuchania ciekawej nowiny albo opowieści czy pieśni.

Robga padał z nóg. To był długi, ciężki dzień i leśnik miał zamiar zjeść porządny posiłek, wziąć kąpiel i napić się z towarzyszami po kufelku, i po jeszcze jednym za pamięć poległych kompanów. A potem kolejny za powodzenie przyszłej wyprawy, aż finalnie lekko podchmielonym udać się spać i nie wstawać skoro świt. Plan na przyszły dzień był prosty. Leśnik zabrał kilku ze swoich kompanów i wyruszył na miasto w celu “rozeznania” rynku i możliwości sprzedaży mapy, która znajdowała się na bukłaku. Oczywiście jej kopii. Za opłatą. I to niemałą.

Seus nie pił za wiele, był zmęczony, najważniejsze było dla niego się porządnie najeść. - Jutro szukamy kopiarza czy kartografa do tych map i otwieramy skrzynię. Do tego stałe kwatery lub mieszkanie z gosposią, jeśli nam pójdzie ze sprzedażą i znaleziskiem - rzucił zaspany najemnik. - To psisko to nieznajomych wyczuje? Jak nie robi rabanu, to może jakieś warty jednak warto? Kwatera kwaterą, a ludzie na łupy łase - dodał racjonalnie. Miał zamiar ogarnąć jak wartościowe znaleziska mieli, ubrać się w nowe łachy, kąpiel na szczęście już zaliczył. Zajrzeć do golibrody i odnaleźć maga. Było tego sporo. No i jakiejś szwaczce do nowych ciuchów kazać doszyć odpowiedni emblemat.

- Jak trzeba - powiedział Goran - to ja mogę z Wolfem na kwaterze posiedzieć. A dopiero jak wszystko załatwicie, to i ja pójdę pozwiedzać. Dawnom wśród tłumu ludzi nie był, najpierw przywyknąć muszę do tego hałasu.

- To ja się z tobą przejdę, Seusie - zaoferował swą pomoc Dragan. - Na interesach średnio się znam, ale ponoć co dwie głowy, to nie jedna. Może nasz karczmarz podsunie nam kilka adresów - dodał.

- Pójdę z wami, Muntburg nieco znam. - zaproponował trędowaty. - A i do szwaczki poprowadzić was mogę. No… chyba, że nie chcecie. - zaniepokoił się Theile.

- Mi tam szwaczka do szczęścia niepotrzebna - stwierdził Dragan. - Nie tylko z mieczem i łukiem miałem w życiu do czynienia. Ale dobry przewodnik to skarb, szczególnie w takim mieście.

O Muntburgu Dragan nie miał najlepszego zdania.



Fredas, 18. dzień Deszczowej Dłoni, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Muntburg, u kwatermistrza Tasina, ciepły poranek

U Tasina można było kupić wszystko, czego potrzebował łowca przygód. Kwatermistrz między innymi sprzedawał broń i to w zapierającym dech wyborze: od prostych rzeczy, przez szable, jatagany, kindżały, aż do noży do rzucania. Były także maczugi, małe, prawie "kieszonkowe" i takie, które pasowałyby do łapy berserkera. Mimo że awanturnikom przydałoby się dwakroć tyle oręża niż mieli, to bezbronni nie byli. Potrzebowali także opancerzenia i ekwipunku, a przyznać należy, że było w czym wybierać - z wrażenia Robga aż raz czy dwa poślizgnął się na dywanach, częściowo zaścielających podłogę.

Za blatem lakierowanego stołu siedział Tasin we własnej osobie. Mąż dobrze urodzony, choć nie posiadał własnej ziemi; był żołnierzem, póki nie okulał po wypadku w górach. Podobno we wczesnej młodości trafił za morze i podróżował razem z groźnymi kupcami, żeglarzami i włóczęgami morskimi, do krain owianych legendą, a teraz z trudnością stawał do walki na miecze lub topory. Nadal był jednak wyborowym kusznikiem. I jak dawniej umiał czytać mapy i rozważać plany bitewne. Ile lat mógł mieć? Trudno powiedzieć, choć zdawał się okrutnie stary, ponieważ jego włosy, brwi i krótko strzyżona bródka połyskiwała srebrzystym szronem.

- Kupujecie czy oglądacie? – zapytał Tasin.

- Kupujemy również - powiedział Dragan. - Ale najpierw chciałem sprzedać te artystyczne cacka.

Ostrożnie, by nie zarysować lakieru, Dragan położył na blat dwa kiścienie. Głowica jednego przedstawiała łeb barana, zaś druga była głową jakiejś maszkary, której banita nie potrafił nawet nazwać i której z pewnością nie chciałby spotkać na swej drodze.

Tasin wziął kiścienie do rąk, wydał z siebie przeciągłe, niemal bezgłośne westchnienie, po czym odłożył broń na blat i jakby od niechcenia kiwnął ręką w stronę Dragana.

- Wezmę oba za trzydzieści cztery srebrniki – zaproponował kwatermistrz/

- To może zamienię oba na długi miecz - zaproponował Dragan. - Dwa za jeden to chyba dobra zamiana. To są piękne rzeczy, a nie proste kawały stali.

- Niech będzie - powiedział znudzonym głosem i pokuśtykał w stronę ściany, z której zdjął wspaniały miecz, nowy, prosto z kuźni, sądząc z wyglądu. - Uratuje cię pewnie nieraz przed bardzo przykrym losem - rzekł, kierując leniwie wzrok w stronę pozostałych. - Coś jeszcze?

- Dobra chłopaki, który potrzebuje zbroję to łapcie, toporzyska też. Co do dalszych zakupów, gwoździe: żelazne, długie, takie dziesięciocalowe się znajdą? No i czy jesteś zainteresowany mapami Egzarhatu Theany, pierwszego poziomu lochów Góry Dwimmer, notatkami odnośnie budowy golemów? Jakiś solidny hartowany kij dla mnie by się przydał. Do tego dmuchawka z zatrutymi strzałami jeśli masz, a jak nie to łuk i kołczan strzał. Ewentualnie długi miecz. - Seus rozwinął przed kwatermistrzem opcje handlowe warte solidny wóz srebra.

- Hej, powoli! - burknął Tasin. - Daj mi się zastanowić... Pokaż te przedmioty - kwatermistrz rozłożył mapy i notatki na blacie stołu.

- Za kopię mapy podziemi byłbym gotów dać dwieście dwadzieścia sześć złotych solidów, nie więcej. Z pewnością przyda się władzom i Wielkiemu Kościołowi. Znając takich jak wy, chcecie sprzedawać tę mapę każdemu, kogo napotkacie i w ten sposób robić sobie konkurencję? Zaproponowałbym wam sześćset dwadzieścia pięć złotych solidów, gdybyście dali mnie oryginał, sobie zostawili kopię i pod żadnym pozorem nie pozwalali jej nikomu dalej kopiować. Co wy na to?

- Przy tutejszych podatkach i opłatach na rogatkach? Tysiąc za oryginał i nie będziemy jej nikomu innemu pozwalać kopiować z naszej kopii. Konkurencji nikt nie chce.

- Dam sto solidów i ani jednego więcej.

- Więc siedemset dwadzieścia pięć za oryginał mapy. Mam lepszy pomysł. Siedemset za oryginał, nie pozwolimy nikomu kopiować, a ty nie będziesz z nas zdzierał przy kupowaniu zapasów żywności na drogę - odbił piłeczkę najemnik. – No wiesz, ceny jak dla miejscowych na żywność. - Sprecyzował.

- Pasuje. Mapa Egzarchatu Theany bardziej przydałaby się uczonym z wielkiego miasta, ale myślę, że możemy dobić interesu. Co powiecie na dwieście dwadzieścia siedem złotych solidów?

- Uczeni w wielkim mieście dadzą za nią czterysta, jak nie więcej, no i macie tu w mieście jakiegoś maga… ale dwieście trzydzieści, to taka ładna, okrągła liczba. Brzmi dużo lepiej - odparł Seus. - Dwieście trzydzieści i możemy dobić targu.

- Umowa stoi. A co do tych notatek... Nie mnie oceniać ich zawartość ani cenę - zmarszczył czoło. - Za kij i kołczan ze strzałami po solidzie, za łuk kompozytowy czterdzieści, za miecz dziesięć, a za dmuchawkę... Czy ja w ogóle mam tu jakieś dmuchawki? O, jest! Sześć solidów. Łącznie pięćdziesiąt osiem. Ile potrzebujesz tych gwoździ? Solid za dwanaście sztuk.

- Dwadzieścia cztery, żeby nam się ładnie dziesiątki układały - powiedział po krótkim namyśle najemnik. Pokiwał głową nad stosem śmiercionośnego uzbrojenia. Miał nadzieję że nada się w sam raz na powrót do trzewi góry.

- Faure, chodź no tu! Przyda mi się pomoc - Tasin zawołał nieśmiałego i układnego młodzieńca, którego odpowiednio poinstruował. Chłopak zaczął znosić rzeczy na kupę.

- Mówcie, czego jeszcze wam potrzeba. Muszę przyznać, że nieźle się obłowiliście na tej wyprawie...

- Jakieś ubrania dla wszystkich, żeby nie wyglądali jak strachy na wróble po powrocie z jatki. Trochę się obłowiliśmy, to fakt, ale połowa ludzi nie wyszła żywa.

- I krasnoludy. Nie ukrywam, że mapę, a raczej materiał, na którym jest wykonana, poznaję, ale nie będę dociekał, jak ją zdobyliście. To nie moja działka.

- Dzięki ironii… Koboldy zatłukły krasnoludy, my zatłukliśmy część koboldów, która miała ze sobą akurat mapę. Chyba dobrze wiesz, gdzie tu ironia - rzucił Seus, nawet nie zająkując się o tym, że krasnoludy wcale nie wyglądały na ofiary koboldów. - Z wyprawy krasnoludów zdaje się nikt nie przeżył - dodał po chwili.

- Zapomniałeś dodać: "krasnoludy stworzyły koboldy". Mają teraz za swoje. Ta zaraza rozprzestrzenia się po wszystkich kopalniach Śnieżnych Szczytów - powiedział ponurym głosem. - Ubrania mam. Za tunikę, spodnie i płaszcz z kapturem pięć solidów. Porządny ubiór, nie taki jak noszą chłopi.

- Dużo nas, ile z butami za to wszystko? - dodał z ciekawości Seus.

- Wysokie za trzy solidy, niskie za sześć srebrników.

- Wysokie weźmiemy. Sześćdziesiat dziewięć solidów wydaje mi się całkiem uczciwe, co ty na to? Za trzynaście zestawów - zapowiadały się zażarte negocjacje.

- Dziewięćdziesiąt siedem solidów będzie uczciwą ceną. Te ubrania wytrzymają lata podróży.

- Pewnie i właśnie o to chodzi: normalnego podróżowania to może zniosą lata, ale jest spora szansa, że za parę tygodni znowu tu zajrzymy, a mało kto może sobie obecnie pozwolić na coś więcej niż koszulę z samodziału. Osiemdziesiąt pięć - wypalił najemnik.

- Jako żeś wygadany, niech będzie moja krzywda. Osiemdziesiąt pięć.

- Doskonale się prowadzi z tobą interesy, ale zdaje się, że i ty nie zbiedniejesz, i sobie odbijesz, no to może jeszcze zwoje jakieś masz. Tak na wypadek, gdybyśmy zeszli na niższy poziom, na co się nawet zapowiada. Macie tu jakieś domy na sprzedaż albo dobrego ślusarza do wynajęcia, odważnego? - Seus obliczał ile zostanie im po tych całych targach, a i tak była to większa fortuna niż to, co przez całe życie zarobił.

- Papirus za piętnaście miedziaków od sztuki. Drewniany pojemnik na zwoje w cenie osiemnastu srebrników... Domy? Tutaj? Za jedną prywatną kwaterę legat zażyczyłby sobie tysiąc dwieście solidów, jak nie lepiej. Ślusarza nie znam żadnego, wytrychów zresztą też nie mam. Poszukajcie kogoś na targowisku albo w oberży.

- No to trzeba będzie się bardziej obłowić widzę i ożywić to miejsce. Dziesięć papirusów i pojemnik w takim razie - Seus uśmiechnął się szeroko. Gdyby udało mu się sprzedać notatki odnośnie golemów jakiemuś magowi, to może by i na jakąś kwaterę starczyło, a nie wiadomo co było w skrzyni, może była pełna złota?

- Raz, dwa, trzy... - Tasin odliczył papirusy i ostrożnie wsadził je do pojemnika. - Gotowe. Coś jeszcze?

Również i Dragan dorzucił kilka rzeczy, które mu do głowy przyszły, podczas gdy tak stał i oglądał dobra, co je Tasin miał na sprzedaż. A że Seus najwyraźniej miał dobry dzień na targowanie, to za jego pośrednictwem zamówienie złożył.

- Łuk kompozytowy, nie, dwa łuki - zmienił zdanie, widząc znaki, jakie dawał mu Robga - i do tego po dwadzieścia strzał. Dwie zbroje skórzane, no, a moją skórznię sprzedam. I łuk krótki. Latarnia i olej, żeby tak na pięć godzin starczyło, by się zdały. Worek albo lepiej plecak solidny, krzesiwo i hubkę, oraz dwa bukłaki. Kolczugę i hełm... - potarł ręką brodę - o, taki - pokazał na hełm pełny. Zdało mu się, że na Gorana w sam raz by pasował. - No i tarczę jeszcze.

- Za dwa łuki ze strzałami osiemdziesiąt dwa solidy, za skórzane zbroje dwadzieścia, za latarnię dziesięć, za olej trzy srebrniki, za plecak dwa solidy, za hubkę i krzesiwo osiem solidów, za dwa bukłaki dwanaście srebrników, za kolczugę czterdzieści solidów, za pełny hełm dwadzieścia solidów, za tarczę dziesięć - Tanis rzucał cenami z pamięci. - Łącznie... Sto dziewięćdziesiąt dwa solidy i piętnaście srebrników. Przygotowujecie się jak na bitwę. Zresztą, korzystajcie póki możecie, bo nie wiadomo, kiedy miastu-państwu będzie potrzebna nasza pomoc i cały rynsztunek pójdzie na front. Wojna zmienia twarz na bardziej srogą... Pokaż, co tam masz. Hmmm... - kwatermistrz zaczął oglądać przedmioty Dragana. - Wezmę łuk i skórznię za sześć solidów.

Robga rozglądał się po sklepie. Nigdy w życiu nie był w takiej wielkiej zbrojowni. Czuł się trochę przytłoczony ilością przedmiotów i wyborem, przywykł do małych sklepików, gdzie sprzedawcy sami produkowali swój asortyment.

Gdy usłyszał, że Dragan prosi Seusa o zamówienie łuku, machnął na niego, po czym pokazał mu uniesione dwa palce, a następnie wskazał na siebie, co miało znaczyć, że Robga również chciał jeden. Gdy jego poprzednik skończył wymieniać co potrzebuje tropiciel podszedł do Seusa i powiedział:

- Chcę sprzedać swoją skórznię i krótki łuk. A do tego, co zamówił mi Dragan, chciałbym jeszcze krótki miecz i pochwę do pasa na niego. I tarczę. Może wezmę też otwarty hełm, utwardzana skóra wystarczy, tylko taki, co by mi nie przesłaniał pola strzału!

- Ze dwie pochodnie, latarnię z olejem… Hubkę i krzesiwo, może jakieś żelazne racje? A nie, zaraz… mam jeszcze swoje. Bukłak będzie dobrym pomysłem… Plecak mam, lina jest. Chyba to wszystko. Może jakieś sugestie? – kontynuował.

- Jeden kawałek kredy i świeczkę mogę oddać, bo mnie nie potrzebne. Wartość znikoma, ale może komuś z was się przyda? – zapytał się Robga drużyny.

- Za twój łuk i skórznię też dam sześć solidów. Świeczka, kawałek kredy? Nie żartujmy sobie... Za hełm zażyczę sobie dwadzieścia solidów, za miecz siedem, za tarczę dziesięć, za latarnię też, za hubkę i krzesiwo osiem srebrników, za pochodnie srebrnik od sztuki. Dajesz mi czterdzieści osiem solidów i możesz panienki w oberży podrywać jak prawdziwy poszukiwacz przygód... Co ty na to?

Robga pokiwał głową w zamyśleniu. - Trzydzieści pięć. - rzucił propozycję.

- Czterdzieści cztery i pół.

- Trzydzieści osiem.

- Czterdzieści i siedem miedziaków.

- Trzydzieści dziewięć i dobiliśmy targu.

- Niech będzie.

- Świetnie - powiedział tropiciel, wyciągnął dłoń kupca i uścisnął ją na znak ubitego interesu.



Okres pomiędzy 18. dniem Deszczowej Dłoni a 17. dniem Drugiego Siewu, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Medium Seus Wolny

Seusowi nocami śniła się niezwykłej urody maszyna - w całości skrywały ją pasma delikatnej czerwonej, złotej i srebrzystej materii, której końce, muskając twarz najemnika, emanowały ciepłem żywej, ludzkiej skóry. Śniący poczuł dziwne mrowienie w czaszce, jak gdyby cieniutkie druciki wnikały w jego głowę i sondowały mózg.

Awanturnika otaczał szelest materii i delikatny śpiew. Wkrótce od tych dźwięków i od siatki przemykających przed oczyma czerwonych, złotych i srebrzystych smug zaczęło mu się mącić w głowie. Maszyna pieściła go i jakby wkraczała w niego tworząc jedną wspólną jaźń. Westchnął, ale jego głos rozbrzmiał muzyką materii; poruszył się, lecz jego członki były już wiotkimi pasami muślinu. Unosił się, jak gdyby pozbawiony ciała, i całkowicie zatracił poczucie czasu, wiedział jednakże, iż maszyna tworzy coś z jego własnych tkanek, aż nagle poczuł, jakby wszedł w posiadanie trzeciego oka i uzyskał możliwość spoglądania na świat w całkowicie odmienny sposób.

Dostrzegał oceany jaskrawych barw, zniekształcone twarze, budynki i rośliny w nienaturalnej perspektywie. Przez sto lat sypały się z góry klejnoty, a potem poprzez jego oczy runęły ciemne wiatry, rozdzieliły się i ustąpiły miejsca oceanom, zamarzniętym, a jednocześnie silnie falującym, nieskończenie sympatycznym i dobrym stworzeniom oraz kobietom o zdumiewającym człowieczeństwie. Z tymi wizjami splotły się żywe wspomnienia z dzieciństwa i dalsze losy, składające się w mozaikę, aż ukazał mu się pełny obraz całego jego życia. Nadal jednak nie odczuwał żadnych emocji, tylko wspomnienia o emocjach, przepełniających go w przeszłości.

Najemnik obudził się oblany zimnym potem. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć głosu. Zdawało mu się, że w jego gardle tkwi twardy knebel, a płuca ściska sztywna obręcz.

- Magia przeżre ci mózg na wylot, pochłonie świadomość i zmieni w zaślinione, bezmózgie zwierzę – przypomniał sobie ostrzeżenie starego druha z kompanii najemniczej.


Pozrywane dachy i zawalone budynki gospodarcze nie przeszkadzały mieszkańcom podgórskiej wsi zwanej Doliną Łask cieszyć się z tego, co ocalało po przejściu trąby powietrznej. Domy jak i kikuty budowli przyozdabiano kwiatami, mieszkańcy ubierali się w bogato haftowane, jedwabne i lniane stroje, odbywały się parady chełpiących się swoim wyszkoleniem gwardzistów. W wielobarwnym tłumie raz po raz rozlegał się jęk, wyrażający jakby mieszaninę żalu i nową nadzieję.

Seus przeciskał się przez obnoszącą się miriadą kolorów ciżbę. Pod pachą niósł wielkie koło sera - wygraną w konkursie arytmetycznym, zorganizowanym w ramach wiejskiego festynu. Nagle poczuł lekki dreszcz przebiegający mu po olbrzymim karku. Ktoś go obserwował. Wrażenie te stawało się coraz intensywniejsze i coraz mniej przyjemne. Nikt nie zdawał się zwracać na niego żadnej uwagi, ale najemnik nie dożył swoich lat dzięki zaufaniu do bliźnich. Wręcz przeciwnie...

Wreszcie go zauważył. W drzwiach jednego ze zrujnowanych domów stał mężczyzna tak starannie spowity w ciemny płaszcz, że przy swej szczupłej posturze przypominał cień oderwany od najbliższej ściany. Blada cera i szczelnie zapięty płaszcz wskazywały, iż nieczęsto przebywa na świeżym powietrzu. Rysy miał ludzkie, ale kształt nosa, warg i nieruchome mięśnie twarzy sprawiały niesamowite wrażenie. Oczy miał do połowy przymknięte, lecz Seus - nie wiedząc w sumie jak - zauważył, że płonęły głęboką, przytłumioną czerwienią węgli w dogasającym ognisku.

Najemnik upewnił się, iż ma do czynienia z adeptem: na wpół człowiekiem, na wpół nie wiadomo czym. Nie licząc oczu, jedyną barwą rzeczą w całej postaci była znajdująca się na ramieniu naszywka o tak skomplikowanym wzorze z wplecionymi weń magicznymi runami, iż nie sposób było odczytać jej znaczenia.


Seus, zanim stracił przytomność, pamiętał jedynie niski i monotonny głos, jakby powtarzający wyuczoną formułkę, nie przejawiając absolutnie żadnych uczuć. Obudził się w kącie niskiej sali o kamiennych ścianach i z takąż podłogą wytłumioną grubym rdzawym dywanem. Stare tomy leżały na długim stalowym stole lub były chaotycznie poutykane na półkach. Zaciekawiony najemnik zaczął przewracać ciężkie karty wypełnione znakami emanującymi niezwykłą siłą; wyglądały, jakby sterczały z kart, jakby chciały uciec z mrocznego odosobnienia, w którym tkwiły.

- Nie znalazłeś się tutaj bez powodu - rozległ się znajomy głos. W drzwiach pracowni stanął tajemniczy porywacz.

Seus nie czuł strachu, a może inaczej: najemnik był tak cholernie przerażony, że przeszedł ćwierć mili poza punkt, gdzie odczuwa się strach i patrzy na obiekt, który go powoduje jak na kuriozum.

- Zapewne nie, jeśli zadałeś sobie trud zaciągnięcia mnie tutaj, to zapewne miałeś jakiś powód. Nie wiem tylko, czy chętnie się dowiem jaki – powiedział Seus dość słabym głosem, próbując oderwać oczy od kart.

- Nazywam się Egububeus i jestem adeptem, adeptem Stowarzyszenia Wiedzy Zagubionej, Odnalezionej i Ponownie Utraconej - powiedział, jakby przynależność do Gildii niewiele dla niego znaczyła. - Nie dawniej niż dziesięć dni temu z Góry Dwimmer nadleciał nietoperz i namalował krwią twój wizerunek na skórze białego tygrysa, wiszącej przed długą chatą, w której śpią czterej bracia nocy - kontynuował, najwidoczniej nie rejestrując zdumienia malującego się na obliczu najemnika. - Drzemie w tobie rzadki talent magiczny, Seusie. Z chęcią ci pomogę go ujarzmić. Wiąże się z tym jednak pewien aspekt. Wszechświatem rządzi symetria i równowaga i ten stan zrównoważenia objawia się w każdej cząstce istnienia. Musimy zatem zachować równowagę w ramach naszej transakcji, pomogę ci więc, jeśli, zgodnie z procedurami Stowarzyszenia zobowiążesz się kiedyś odwzajemnić przysługą o takiej samej wartości.

Głowa Seusa niemalże pękała od nadmiaru informacji. Starał się sobie co nieco poukładać, ale nijak mu nie wychodziło. Zaczął więc małymi kroczkami.

– Ten nietoperz, to jakiś specjalny, tresowany do malowania, że tak łatwo mnie znalazłeś? Myślę, że odpowiedź na to, czym jest długa chata i czterej bracia nocy może poczekać – zawiesił się na chwilę, próbując zdecydować, czy warto kłócić się odnośnie tego, czy posiadał w sobie magiczną iskrę czy nie. Po ostatnich wariackich snach i wizycie w trzewiach góry jedynie przełknął ślinę na myśl o tym, co magia może zrobić z mózgiem i człowiekiem jako takim. Faktem jednak było, że dzicy magowie, o których się słyszało plotki tu i ówdzie, kończyli martwi dużo szybciej.

– Jaka by to była przysługa, zakładając oczywiście, że faktycznie mam w sobie magiczną iskrę? Przeszkolenie kogoś innego w przyszłości? – starał się opanowywać jak tylko mógł, ale głos nieco podjeżdżał mu do góry.

- Mam różne sposoby zdobywania informacji, czasami magiczne - czarodziej odezwał się z wahaniem, jak ktoś, kto nie bardzo chce mówić, ale nie ma innego wyjścia. - Wiem, że byłeś w środku Dwimmer. Coś lub ktoś w podziemiach napełnił cię energią magiczną. Przypadkiem dowiedziałem się, co może się zdarzyć, i to dość wcześnie, żeby cię znaleźć, zanim dopadli cię Termaxianie. Chyba nie chciałbyś skończyć jako katalizator w ich rytuałach...

- Tak, taką przysługą byłoby na przykład wyszkolenie kolejnego czarodzieja, jeśli napotkasz na swej drodze umysł, który byłby w stanie kontrolować materię przez czary - kontynuował Egububeus.

- Termaxanie? Nie, bycie użytym jako katalizator nie brzmi jakoś szczególnie przyjemnie. Mówisz coś w trzewiach góry? Hmm... była taka jedna maszyna, po której uruchomieniu jakoś dziwnie się zacząłem czuć – przyznał Seus. – Nauka kolejnego jeśli się takowego znajdzie brzmi nienajgorzej, ale... co dokładnie obejmuje takie szkolenie? Od niedawna mam dziwne sny i jeśli takie ujarzmienie tej magii miałoby cokolwiek pomóc, to chyba i tak nie mam innego wyjścia – powiedział po namyśle najemnik, myśląc o ukochanej zamkniętej w bursztynie.

- Termaxianie, kultyści Człowieka Który Stał Się Bogiem. Muntburg byłby ostatnim miejscem, w którym czuć byłoby fetor Chaosu, jednak wielu z nas, nie stojących po żadnej stronie, zmieniło sprzymierzeńców, zwabionych lepszą zapłatą i mglistą obietnicą boskości - przyznał z niechęcią adept.

- Maszyna, powiadasz... - kontynuował czarodziej. - Cóż, w przypadku zagrożenia używa się każdej broni, jaką można znaleźć. Nie postąpiłeś więc źle, choć moce, których użyłeś, musiały naruszyć strukturę wzorca, stąd twój dziki talent. Jeśli wyćwiczysz umysł na podobieństwo tego, co krasnoludzcy płatnerze robią z bronią, twój umysł będzie obroną i atakiem, jakiego dotąd nie znałeś. Nawet jeśli nie zanadto budzę w tobie chęć badania wiedzy tajemnej, warto walczyć o siebie i dla siebie, bo w końcu wszystko sprowadza się do przetrwania.

- Za bardzo przejmujesz się tą przysługą - parsknął mag. - Sam czekałem sto siedemnaście lat na kolejnego ucznia - w głosie Egububeusa brzmiała szczerość. – Podarowanie mi znalezionych przez ciebie notatek na temat budowy golemów możemy uznać za wystarczającą przysługę.

- Wewnątrz góry wszystkim posągom bogów pozamieniano głowy na Termaxa. Przeszło sto lat czekałeś? Sporo czekałeś. No i całkiem ładny wiek. Notatki? Proszę – odparł Seus, zastanawiając się, czy być może jednak znajdzie sposób na odczarowanie narzeczonej i wydostanie jej ze szponów Lorda Utterdark.

- Głowy posągów wcale mnie nie dziwią. Kiedy Czerwone Drzwi były ostatni raz otwarte, Góra Dwimmer była twierdzą i magicznym arsenałem Imperium Termaxian oraz świątynią Wielkiej Trójcy... - odpowiedział Egububeus.

– Na płatnerstwie się nie znam za dobrze, ale byłem najemnikiem, może to się uda jakoś do tego wykorzystać – zaproponował przypadkowy jeszcze nie praktykant sztuk tajemnych. Nie dodał, że prawdopodobnie magię zarówno obronną jak i zaczepną, wykorzysta jeśli tylko się uda we wnętrzu góry.

- Nie traćmy więc czasu, przed nami sporo pracy.

I w ten sposób Seus Wolny został czeladnikiem Egububeusa. Całymi dniami i w świetle nocy pracował pod nadzorem adepta. Opanował sylaby czarów, jakich używali Starożytni; tak skutecznych, że mózg awanturnika mógł spamiętać tylko sześć naraz. Egububeus nie wiedział, jakie niebezpieczeńtwa czyhają na jego ucznia w przyszłości, wybrał więc czary ogólnego stosowania: Kolorowy Rozpylacz Nchasera, Hiperpowiększające Modelowanie Otoczenia Thurla, Arnusańskie Cudowne Zauroczenie Osoby, Usypiającą Manipulację Ottona, Yagraxiańskie Rezonowanie ze Sługami Wielkiej Pustki i Eteryczny Pocisk Melfa i Mordenkainena.

Poza zaklęciami uczeń opanował dziwną abstrakcyjną tradycję, którą Egububeus nazywał "matematyką".

- W tej koncepcji kryje się cały wszechświat - wyjaśnił czarodziej. - Sama w sobie jest bierna i nie ma związku z czarami, lecz objaśnia każdy problem, każdą fazę itnienia, wszystkie sekrety czasu i przestrzeni. Twoje czary opierają się na tej mocy i zostały skodyfikowane w oparciu o ogromną ukrytą mozaikę magii. Nie jesteśmy w stanie zgłębić struktury tej mozaiki, nasza wiedza ma charakter dydaktyczny, empiryczny, arbitralny. Turms Termax ujrzał przez chwilę ten wzorzec i udało mu się sformułować wiele czarów, które noszą jego imię. Przez wieki usiłowałem przeniknąć przez tę zamgloną szybę, lecz moje badania spełzły na niczym. Ten, kto odkryje wzorzec, pozna całą magię, cały kanon siedmiuset szesnastu zaklęć i stanie się niewyobrażalnie potężnym człowiekiem.



Okres pomiędzy 18. dniem Deszczowej Dłoni a 17. dniem Drugiego Siewu, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Żebrak Jeroom

- Bogowie, jakże słodkie jest życie żebraka w Gildii - powiedział jeden złodziej do drugiego, obserwując, jak Jeroom, z lewą nogą przywiązaną w kostce do uda, hyca najładniej jak potrafi, niewrażliwy na okrutnie zaciągniętą linę. - Co za brak dyscypliny i niski poziom kwalifikacji! Belo przenajświętsza! A myślałbyś, że dziecko się połapie w tej ich maskaradzie. Cera za czerstwa, przyodziewek za schludny, nawet nie śmierdzi na tyle, aby ktoś mu rzucił miedziaka, żeby pozbyć się smrodu z ulicy.

- Jasne, że dzieciaki się połapią - odparł kompan. - Ale mamusiowie i tatusiowie tylko uronią łezkę i miedziaka, albo poczęstują kopniakiem. W codziennej harówce i marzeniach dorośli zatracili poczucie rzeczywistości i ślepną, jeśli nie uprawiają takiej profesji jak złodziejstwo, które niby zwierciadło prawdy zawsze ukazuje właściwy obraz świata.

Gildia Żebracza była odłamem Gildii Złodziejskiej, podobno najstarszej organizacji cywilizowanego świata, o której mówiono, że posiada loże w każdym cywilizowanym mieście i większym miasteczku, nie mówiąc już o klauzulach ekstradycji ze złodziejskimi i rozbójniczymi stowarzyszeniami z odległych zakątków Tellurii. Organizacja pałała nienawiścią do wszystkich wolnych strzelców w złodziejskim fachu, a jej kodeks - źródło prawa jeszcze starszego i mniej litościwego niż prawo miast-państw - zabraniał członkostwa kobietom, w myśl porzekadła: “Lepiej daj kobrze całusa, niźli wiarę kobiecie.” Nawiasem mówiąc, owe kobiety - potrzebne złodziejom na wabia, dla odwrócenia uwagi i tym podobne - zatrudniane były na godziny z Gildii Ladacznic. Zaspokoicielki chuci były opłacane lub gwałcone. Innych nie tolerowano.

Nie wiedzieć czemu, obowiązkiem wszystkich złodziei i żebraków było opanowanie reguł gry w zatrikio. Podobno sam Pies, Wielki Mistrz Gildii Złodziejskiej, którego nikt z poddanych nigdy na oczy nie widział, był zafascynowany ową grą i jej wpływem na kształtowanie umiejętności logicznego myślenia.

Podczas trzydziestu dni spędzonych wśród członków Gildii, Jeroom poznał blatnego Herlafa, świeżo upieczonego złodzieja. Byłemu ślusarzowi podobał się hart ducha młodego - sprawiał wrażenie jakby urodził się z ostrożnością i przebiegłością, której inni musieli się nauczyć. Herlaf do czasu poznania Jerooma myślał, że tylko on ma tyle odwagi, by się porwać na wyprawę do Góry Dwimmer. Młody przyznał, że nigdy nie wchodził w żadne spółki, lecz przystał na propozycję żebraka i dołączył do jego kompanii.



Okres pomiędzy 18. dniem Deszczowej Dłoni a 17. dniem Drugiego Siewu, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Kawaler Pieter

Szkolenie w wielkiej świątyni Adamas było ciężkie, wręcz okrutne, jakby miało na celu wykorzenić wszelkie ludzkie uczucia i odruchy. Paladynów trenowano w sztukach walki i zabijania, by mogli chronić mężów od potworów i wszelkiego innego plugastwa, choć nieżyczliwi powiadali, że sami paladyni z czasem stawali się potworami. Dla życzliwych natomiast bandy paladynów w polerowanych zbrojach były ucieleśnieniem płaskorzeźb zdobiących świątynie Wielkiego Kościoła i bohaterskich opowieści, a takie nieraz fałszywe wyobrażenia wzmacniane były przez postrzeleńców, chcących szaleńczo ożywiać legendy o tym, jak to śmiały rycerz w pojedynkę pokonuje smoka. Prawda, jak zwykle, była gdzieś pośrodku - paladyni nie byli ani zimnymi i bezmyślnymi zabójcami, ani wrażliwymi i pełnymi zalet rycerzami z legend. Byli po prostu profesjonalistami kierującymi się kodeksem swej profesji i zimną rutyną, które strzegły przed emocjami, przed popełnieniem błędu.

Ćwiczeniom towarzyszyła także teoria. Prawo i Chaos walczą ze sobą. Obowiązkiem każdego paladyna było opowiadanie się po stronie Prawa. Neutralni zawsze mogli zmienić się we wrogów czy zdrajców. Odwieczna wojna między Prawem i Chaosem wybuchała okresowo, lecz prawa Losu nie pozwalały żadnej ze stron na decydujące zwycięstwo, do czasu, gdy nie pojawi się niebezpieczeństwo lub niebezpieczeństwa, dla którego ani Prawo, ani Chaos, ani Los nie będą ograniczeniami - za takie zagrożenie Wielki Kościół uważał Turmsa Termaxa. Kapłani Typhona przestrzegali, że jego kult stwarza okazję do powstania zła, przy którym zło Chaosu prawie się nie liczy.

Na potwierdzenie ukończenia treningu Pieter otrzymał najniższy tytuł szlachecki – tytuł kawalera oraz miecz wykonany ze srebra, symbol mocy i autorytetu bezlitosnych pogromców potworów świątyni Typhona. Odesłany z powrotem do Muntburga, paladyn został poinformowany o zniknięciu dwóch akolitów, Mathyeu i Symona, którzy wybrali się do Góry Dwimmer w celu odnalezienia relikwii świętego Obliantuka Odważnego. Kawaler Pieter został zobowiązany do pomocy kapłanowi Louysowi Herintowi, który obecnie sam sprawował pieczę nad muntburską świątynią oraz pomocy Pięściom Typhona – grupie awanturników usankcjonowanych przez świątynię i prowadzonych przez kapłana Jehana, która ma wkrótce pojawić się w Muntburgu z zamiarem ekspedycji w podziemia.



Okres pomiędzy 18. dniem Deszczowej Dłoni a 17. dniem Drugiego Siewu, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Drużynowi weterani

Nie da się wyrazić słowami, ile krwi władzom potrafi napsuć banda hałaburd i włóczęg, która - pod wpływem starożytnej księgi o sztuce wojennej - każdy napotkany obiekt, czy to przydrożny słup, czy pustą beczkę, czy stary dąb, traktuje jak chochoła do ćwiczeń. Na nic zdały się upomnienia, karcące uwagi i pełne cynicznego szyderstwa spojrzenia strażników, a czasem i przymusowa odsiadka któregoś z grandziarzy w lochu, zaraz po tym jak sprowokował bójkę, którą wygrał jednym zmyślnym chwytem. (Nie trzeba chyba wspominać, że to ostatnie było przede wszystkim działką goblinów, które bardziej niż inne rasy musiały zapracować na swój "szacunek" w ludzkim społeczeństwie.)

Awanturnicy dalej robili swoje. Potrafili walczyć cały dzień, a całą noc śpiewać wrzaskliwym głosem swoje pieśni i żłopać piwsko. Straż w końcu machnęła dłonią, żywiąc przeświadczenie o bezcelowości dyskusji z takimi uparciuchami.

Natomiast Adryen Hermen, wielki mistrz Gildii Najemników, zobaczywszy, że śmiałkowie w krótkim czasie stają się niebywale doświadczeni w sztuce wojennej, zręczni nie tylko w pośledniejszych ćwiczeniach, których można wyuczyć każdego chłopca o silnych członkach i bystrych oczach, ale i w działaniach, które wymagały sprytnych sposobów i wiązały się z rozkazywaniem większym lub mniejszym grupom ludzi, przestał być sceptycznie nastawiony do metod wojowników, a - co więcej - nawet zaoferował im członkostwo w Gildii i tysiąc złotych solidów za odsprzedaż "Arto Bellumoi". Adryen zamierzał wykorzystać wiedzę z zamierzchłych czasów do szkolenia wartowników Muntburga, co miał zapewnione na wyłączność w kontrakcie zawartym z legatem Theveninem Verodartem, jak i przyszłych najemników, którzy w pocie czoła dzień w dzień trenowali w ufortyfikowanym, podgórskim obozie stanowiącym główną siedzibę Gildii.



Okres pomiędzy 18. dniem Deszczowej Dłoni a 17. dniem Drugiego Siewu, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Pogranicznicy Robga, Dragan i Hugo

- Tacy ludzie jak my, nawykli do życia w dziczy, w takim terenie jesteśmy warci dziesięciu żołnierzy - powiedział pewnego razu traper Othon, ten sam, który zdradził awanturnikom w oberży gorzką tajemnicę urzędnika Pieru Danthana. Łowca - ogromny mężczyzna, który wyrósł na srogim brzegu granicy - był jedyną osobą, od której Robga, Dragan i Hugo mógł się nauczyć fachu tropiciela. Musieli przyznać, że miał czego nauczać - nikt nie mógł się z nim równać w sztuce cichego chodzenia. Othon sprawiał wręcz wrażenie, jakby był drapieżnikiem, któremu kontakt z cywilizacją nie złagodził w żadnym stopniu jego usposobienia ani nie osłabił pierwotnych instynktów. Traper był bardziej użyteczny węsząc w dzikich ostępach, niż zamknięty w forcie.

A było co węszyć.

Pewnego dnia kwartet tropicieli na patrolu napotkało samotnego mężczyznę, który sprawiał wrażenie kompletnego głupca. Potykał się na skałach i wyglądał, jakby pragnął znaleźć w górach pewną, choć powolną i raczej nieprzyjemną śmierć. Na widok łowców z rezygnacją uniósł wzrok, jego wymizerowana twarz nie wyrażała żadnych emocji poza strachem, a z ust dobywał się oszalały bełkot.

Z tego, co zrozumieli, nazywał się Gahariet i podjął się wyprawy na Śnieżne Szczyty w celu odnalezienia zapomnianej Czarnej Kopalni. W nieskładnych zdaniach ogarniętego gorączką nieszczęśnika ciągle przewijały się takie słowa jak złoto, klejnoty, purpurowy ogień, trzęsienia ziemi i krwiożercze cienie. Padł i umarł z wycieńczenia, zanim tropiciele zdążyli mu pomóc.

- Stare przekazy mówią o Czarnej Kopalni, która dawniej była cenną żyłą złota i klejnotów i w późniejszych latach została z niewiadomych powodów opuszczona - wyjaśnił Othon. Legendy głoszą, że skarby nadal czekają na szczęśliwego śmiałka... Na waszym miejscu nie ryzykowałbym takiej wyprawy. Śnieżne Szczyty są bardziej zdradliwe niż piwo w nieznanej gospodzie.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 26-07-2015 o 16:31.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 13-08-2015, 11:03   #5
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
Fredas, 19. dzień Drugiego Siewu, 4711 rok Kalendarza Thuliańskiego

Druga wyprawa do Góry Dwimmer – poziom pierwszy: Ścieżka Mavorsa

W ostatniej chwili do wyprawy dołączył Thorgret Ironmaker - krasnolud, który ponoć potrafił posługiwać się starożytną magią run. Usłyszał on od miejscowych powtarzane plotki o krasnoludzkiej ekspedycji, która zakończyła się fiaskiem, czego dowodem były znalezione przez śmiałków skamieniałe zwłoki, krasnoludzki jeniec orków i mapa podziemi. Biedni Madar, Danig, Elid, Geto, Gimvar i wielu innych! Przepadli w trzewiach góry, nie odnajdując cmentarza swych przodków. Thorgret nie mógł pozostawić tej sprawy niedokończonej.

Awanturnicy poruszali się cicho w nadziei, że nie obudzą niczego groźnego. Kilku wypatrywało, czy nic nie czai się przed nimi, a inni pilnowali, by coś nie napadło ich od tyłu. Powietrze było chłodne, a słońce, balon barwy wina otoczony wysoko zalegającą mgłą, nie dawało ciepła, tylko rzucało promienie na bornitowe skały Śnieżnych Szczytów.

Szabrownicy wspięli się po schodach prowadzących do Czerwonych Drzwi i stali, w świetle Areonu, Kythirei, księżyca Ioun i dalekich gwiazd, wdychając powietrze odwiecznej Tellurii. Ile razy ktoś przed nimi wciągał już w płuca to powietrze? W ilu krzykach bólu to powietrze wydychano, w ilu westchnieniach, śmiechach, okrzykach wojennych, krzykach radości, ile razy wciągano je w gwałtownym wdechu?

Zawiasy drzwi skrzypnęły, ukazując ciemny jak najczarniejsza noc otwór, przez który nie sposób było nic dojrzeć. Kawaler Pieter przeciął mieczem powietrze w otworze. Nie napotkał najmniejszego nawet oporu, tylko ostrze wewnątrz zniknęło, jakby pogrążyło się w mrocznej wodzie. Paladyn spiesznie cofnął broń.

Śmiałkowie, rozpaliwszy pochodnie i latarnie, zanurzyli się w czerń doskonałą.

- Ciężkozbrojni przodem bym proponował, wiecie jak jest, ja z tyłu poprowadzę wsparcie - Seus nie powiedział nic na temat że wsparciem miała być magia. Do tej pory robił raczej toporem niż tajemnymi mocami.

- Pójdę drugim szeregu, z odwodem do walki wejdę - ustalił swe miejsce Trędowaty, wiedząc, że nie chronią go tarcza, czy stalowe płyty, a jedynie kolcza plecionka. Założył na bandaże grube, skórzane rękawice i ujął w dłonie groźny, paskudnie ciężki arbalest.
- A ja z tobą - powiedział Goran, mocniej ścisnąwszy tarczę. Miecza jeszcze nie wyciągał - był przekonany, że zdąży go dobyć w razie konieczności.

Dragan i Richbert nie zamierzali się wysuwać na czoło grupy. Oni także uważali, że przodem powinni iść ci, co są najbardziej opancerzeni.

Mark i Dromił bez słowa skargi ustawili się w pierwszej linii, ale Feliks wybrał miejsce w trzecim rzędzie, by móc razić wrogów strzałami.

Robga westchnął. Po raz wtóry stał u progu wrót prowadzących do pokrętnych korytarzy lochów pod Górą Dwimmer. Ostatnim razem wyprawa jego i jego towarzyszy nie poszła za dobrze. Mając to w pamięci, postanowił puścić przodem tych bardziej odpornych na razy mieczem. Sam ściągnął z pleców nowiutki łuk, a drugą ręką wyciągnął strzałę z kołczanu, opierając ją o cięciwę.

- Niech ktoś zapali jakąś pochodnię albo latarnię i oświetla drogę. Łucznicy z wiadomych względów tego zrobić nie mogą.

- No to zapalę, ale może mi upaść jak będę musiał się skupić - rzucił Seus, odpalając jedną z pochodni.

- Swojej nie zapalę, choć chciałbym. - burknął Theile. - Do arbalestu obie ręce wolne mieć muszę.

Thorgret zajął miejsce w środku szyku i, widząc jak mało osób ma pochodnie w rękach, odpalił własną. Nikt nie kwapił się do wybrania kierunku więc zaproponował:

- Poszedłbym w prawo.

-Tak! Chodźmy w prawo! - Pieter jak zwykle szybko chwytał dobre pomysły. Machnął ręką na towarzyszy i wskazał drogę sztychem miecza. Wierzył, że szczęście ich nie opuści, szczególnie teraz, gdy jeszcze miał ze sobą pomoc bogów. Grupka chłopów z nieodległej doliny obronną ręką wyszła z ostatniej wyprawy. Nie dość, że wszyscy przeżyli, to jeszcze wzbogacili się niepomiernie! Gdyby wrócili do domu, nikt nie pomyślałby, że ci panowie rycerze to dawni parobcy. Ale oni nie mieli zamiaru wracać. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Kiedy tylko szabrownicy zeszli po schodach, marmurowe głowy najpotężniejszego z czarodziejów zwróciły się w ich stronę, a pełne szalonego triumfu oczy posągów rozbłysły strumieniami rubinowego światła. Weteran Rzepa padł przecięty wpół tak, że górna część jego ciała upadła w jedną stronę, a dolna w drugą. Promienie śmierci minęły o włos Pietera i Robgę. Gnani bezmyślną paniką awanturnicy skoczyli z powrotem na schody.

Paladyn węszył niczym pies gończy, który pochwycił ten jeden istotny zapach. Pieter poczuł ostrawy, trudny do określenia smród, który unosił się wokół świeżo wypalonych w thuliańskim betonie zygzaków. Była to woń, od której ciarki wędrowały po plecach. Chaos! Bluźnierczo osadzone głowy Turmsa Termaxa były magiczną pułapką, która miała powstrzymać śmiałków opowiadających się po stronie Prawa przed wejściem do podziemi.

Pieter, Hugo i Jeroom zakrzyknęli w przestrachu i na widok gwałtownej śmierci towarzysza przypadli do jego martwego ciała. Niestety nic nie dało się zrobić! Kawaler Pieter zadecydował, że honorowym postępkiem będzie pochowanie rodaka, a żeby zrobić to jak należy, należało oczywiście zwieść jego zwłoki do Muntburga i pozwolić kapłanom odprawić stosowne obrzędy. Choć Jeroom i Hugo nie byli aż tak skorzy do odpuszczenia możliwości złupienia lochu, podążyli za swym przywódcą.

- Towarzysze! - Pieter wyglądał już jak rycerz, ale teraz starał się na dodatek tak zachowywać. - Musimy zaniechać wyprawy, by wyświadczyć ostatnią przysługę naszemu przyjacielowi Rzepie. Strzeżcie się Chaosu i jego sług! Następnym razem będziemy przygotowani i pomścimy śmierć Rzepy.

- Hej, ludzie! Nie przejdziemy tędy! Chaos broni nam, opiekunom Prawa, wejścia do tych przeklętych tuneli. Musicie zabrać te kamienne głowy i je przenieść, tak, abyśmy mogli ruszyć dalej i musicie pamiętać, żeby nie ustawiać ich na ewentualnej drodze powrotnej. Żebyśmy nie wpadli prosto pod ich mordercze spojrzenie. - powiedział Robga spoglądając na pozostałych członków wyprawy z lekką pogardą. Neutralność była prawie jak Chaos, a Robga wyznawał tylko Prawo.

- Ach, bezmyślne istoty! - zawołał Trędowaty. - Czym jesteście wobec bogów? Niczym, pyłkiem jeno! A wydaje wam się, że padając do stóp niszczącemu wszystko Chaosowi, bądź niezmiennemu, zmurszałemu Prawu coś osiągniecie. Kłam zadaję waszym poglądom, bowiem przez nie jedynie śmierć na siebie sprowadzacie, włączając się w plugawe zabawy sił, których nie rozumiecie i których nie jesteście godni - wojownik wskazał palcem rozciętego na dwoje Rzepę. Mimo jednak swej zawziętej retoryki, powolnymi krokami ruszył ku kamiennym czerepom, gotowy usunąć je z drogi jego wyznających Ład towarzyszy.

- Może by zarzucić linę i je ściągnąć, te łby? - zaproponował Goran, który przez moment milczał, przerażony tym, co się stało z Rzepą. - A potem wyniesiemy je, albo wyturlamy na zewnątrz.

- Jeśli już musicie panowie, to albo liny i przeciwwaga, albo idziemy po młoty do laboratorium, zdaje się tam było ich od zatrzęsienia. - Chyba że chcecie się zdać na ofensywę magiczną, chociaż lepiej ją trzymać na stwory - dodał z półuśmiechem myśląc o tym jak dobrze wychodziło mu momentami rzucanie magicznego pocisku.

- Nie byłem w tym laboratorium, lecz jeśli chce wam się fatygować… - burknął Theile. - Ja jednak odciągnąłbym je w odległe pomieszczenie, a potem, na miejscu tych co Prawo wyznają, omijałbym je szerokim łukiem.

- Pomogę ci - powiedział do Seusa krasnolud i podszedł do jego pomnika. - Może wyturlamy to na zewnątrz?

- Wyturlać wszystkie i zakopać tak sobie myślę, może przez warstwę ziemi się nie aktywują. Pytanie za złotego solida… kto ma łopatę? - rzucił spokojnie Seus.

- Ja mam - charknął Theile i przytomnie dodał: - Wisisz mi solida.

- Nie ma sprawy. Bierzmy się do roboty - powiedział czarodziej i zrobił jak zasugerował. Starając się ściągnąć głowę z posągu. Goran ruszył mu na pomoc, zaś Richbert ograniczył swą pomoc do obserwowania tego, co się dzieje.

Awanturnicy ostrożnie, z przygotowaną bronią, wkroczyli do sali wejściowej. Pochodnie Seusa i Thorgreta - jedyne źródła światła - rzucała krwawy blask, który odbijał się w ostrzu Gorana.

Dragan zauważył jak Wolfowi zjeżyła się sierść. Zwierzę zaczęło warczeć, a po chwili i skomleć. Pies był bliski paniki, niezdolny do postąpienia ani kroku naprzód. Wszystkie jego zmysły zwietrzyły niebezpieczeństwo.

- Upiór? - Syknął Seus widząc reakcje psiaka i rozejrzał się uważnie, jednak nie dostrzegł ani nie posłyszał żadnego zagrożenia w nienaturalnych mrokach Dwimmer, co go wcale nie zdziwiło - w podziemiach śmiertelnicy musieli być gotowi walczyć przeciw czemuś więcej niż miecze.

Grupa opancerzonych wojowników małą uwagę przywiązywała do tych zabaw z głowami, a w każdym razie mniejszą niż do warczenia Wolfa, które mogło zwiastować skąd przybędą wrogowie. Dzielni zbrojni stanęli w przejściu, obok Seusa, gotowi dalej się w ów korytarz zagłębić, gdyby reszta drużyny zdecydowała się ruszyć. Albo obronić się przed potworami, gdyby to one wpierw nadeszły.

Theile obrócił się na pięcie. Gdyby miał na schorowanym ciele włosy, zjeżyłyby mu się teraz. Zwierzęta są mądrzejsze od ludzi, pomyślał, i uniósł do oka masywną bryłę arbalestu. Poprawił odruchowo płaszcz i wciągnął gwałtowny haust powietrza. Po krótkiej chwili zadumy wycofał się bliżej wyjścia tunelu, skrył się wśród towarzyszy i wycelował z broni w stygijskie ciemności podziemnych tuneli, wypatrując stworów cienia.

Awanturnicy stali tak, w stanie niemałego napięcia zmysłów, a Wolf stawał się coraz bardziej niespokojny, zupełnie jakby coś się zbliżało, skradało, czekało aż ktoś to zobaczy, usłyszy i poczuje.

- Co się dzieje piesku? - Goran cofnął się nieco i przyklęknął przy Wolfie. - Co się stało? Ktoś idzie? - spytał, całkiem jakby pies potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wolf na widok swego pana uspokoił się, choć dalej nie przestawał lustrować ciemności bystrym, psim spojrzeniem.

- Upiór? Jaki upiór? - Richbert zrobił krok w stronę Seusa. - Ma ktoś wodę święconą?

Awanturnicy zamarli w napiętym oczekiwaniu, wytężając słuch aż do bólu, drżąc na myśl o szponach i kłach wyskakujących z cienia. Krew zastygła Trędowatemu w żyłach. Rozpoznał nieomylnie, lecz za późno, dźwięk giętkich łusek cicho ślizgających się po kamieniu. Z mroku wyłaniały się wężowe, błyszcząco blade i falujące kształty. Były to cielska najokropniejszych przedstawicieli gadziego rodu, przyćmiewające swoimi rozmiarami wszelkie widziane dotychczas gady, zwieńczone odrażającymi, klinowatymi, kościanymi łbami o wielkich kłach wygiętych niczym jatagany. Rozwidlone języki wsuwały się do paszcz i wysuwały z nich, a żółte ślepia zimno spoglądały z mroku, błyszcząc pradawnym okrucieństwem gadziego pomiotu.

Richbert stał jak porażony strachem posąg i nawet nie poczuł, kiedy łuk wyślizgnął się z jego ręki. Po chwili otrząsnął się z przerazenia, ale tylko na tyle, by podnieść łuk. Nie zamierzał wdawać się w spór z takimi wielkimi potworami, dlatego też wycofał się czym prędzej na schody.

- Węże! – krzyknął Richbert, zapewne całkiem niepotrzebnie. - Takie wielkie!

Theile syknął, widząc wyłaniające się z ciemności wężowate poczwary. A więc pies miał rację! Nagle rany na ciele trędowatego zapłonęły żywym ogniem, znamionującym jego gniew. Wojownik uniósł gwałtownym zrywem arbalest do oka i wystrzelił w kierunku pomiotu po lewej. Przebity bełtem wąż, który wyłonił się z mroku, wił się powoli i w bólach, a jego obrzydliwa, splamiona krwią głowa kiwała się jak w amoku. Żółte ślepia tliły się jeszcze wstrętnym życiem, by po chwili zaszklić się i znieruchomieć. Stalowa cięciwa arbalestu brzęknęła drugi raz, rozrywając łeb drugiego gada.

Z ciemności dobyły się zwielokrotnione obrzydliwe syki. Trędowaty, mimo perfekcyjnych wręcz strzałów, pozostawał niespokojny. Nie zwykł się wycofywać, zresztą z każdej strony miał jakiegoś kompana. Zamiast ruszać do boju, upuścił arbalest i wyjął z pochwy paskudny, wielki jak donżon miecz. Ułożył na nim pobolewające dłonie i skierował czubek ostrza wprost z ciemności i kryjące się tam istoty.

Goran pozostał przy psie, ale Dragan, z łukiem w dłoni, ruszył po schodach, by wspomóc kompanów w walce.

Ze straszliwym sykiem potwory pełzały w stronę awanturników. Na kostce Trędowatego zacisnęły się szczęki, rozrywając but i skórę. Wrzynające się w nogę stalowe zęby były jak rozżarzone węgle, lecz wojownik zdawał się być niewrażliwy na wszystkie rany - ból nie był tak dziki jak zalewająca jego duszę furia.

Drugi gad próbował owinąć się wokół Feliksa i wyglądało na to, że weteran nic nie wskóra wobec bestialskiej siły węża. Rozpoczęły się dzikie zapasy. Muskuły na ramionach i karku śmiałka wyglądały, jakby miały zaraz eksplodować. Zanim łucznik zdołał ściągnąć z siebie jedną bestię, kolejna owinęła się wokół jego nogi. Wojownik dostał gęsiej skórki, stykając się ze śliskim i wilgotnym ciałem. Krzyknął w lęku przed śmiercią, gdy poczuł, że pełzają po nim trzy oślizgłe potwory. Gdy spojrzał wprost w ohydne ślepia, podniósł głos do opętańczego krzyku, który odbił się drżącym echem w mrokach lochów.

Thorgret wykorzystał całą siłę ramienia i barku, by zasłonić się przed podrzuconym wysoko łbem węża. Młot bojowy krasnoluda opadł na łeb gada. Krasnolud poczuł, jak kość pęka, aż trysnęła krew, jednak paskuda dalej była gotowa skoczyć w ostatnim spazmie wściekłości i zacisnąć straszliwe kły na gardle brodacza.

Feliks zakrzyczałby przeraźliwie, gdyby nie to, że aż stracił oddech, będąc atakowanym przez trójkę gadów. Ze wszystkich sił starał się uwolnić, modląc się do bogów w duszy, by fortuna mu tym razem sprzyjała. Udało mu się zrzucić z siebie dwa węże.

Mark rzucił się zaś w przód, z okrzykiem na ustach, gotów przekłuć włócznią najbliższego gada. Pewnie poprowadzona włócznia przeszyła olbrzymie szczęki wijącej się wokół Feliksa bestii. Mark przejrzał zamiary węża, który zamierzał strzelić naprzód całym cielskiem jak błyskawica i rozedrzeć ciało jego kompana - grot dzidy w porę udaremnił ten śmiertelny zamiar.

Dromił przesunął się w bok, krzycząc do Seusa by ten się cofnął, aby eks-tragarz mógł zarówno zasłonić go tarczą, jak i pomóc swemu zaplątanemu w oślizgłe sploty przyjacielowi.

Herlaf, trzymający w jednej ręce pochodnię, w drugiej miecz, podbiegł do Dragana i zaatakował węża, który usiłował zeżreć jego kompana. Miecz zabłysnął w powietrzu i podzielił obrzydliwy kształt na dwoje.

Seus wypowiedział zaklęcie w języku, od którego aż zazgrzytało pozostałym w uszach. Deszcz śmierci w postaci ostrych, niby brzytwa, sztyletów z czystej energii spadł na wężowe pomioty, a pole bitwy zaczęło przypominać krwawą i szaloną rzeźnię.

Dragan, wykręcając lekko tors, uniknął w ostatniej chwili przerażającego losu. Postanowił odpłacić potworom za chwile strachu. Bez wahania strzelił do jednego z węży. No, zamierzał strzelić - strzała wysunęła mu się z ręki przy zwalnianiu cięciwy. Zaskoczony pogranicznik mógł tylko przenieść wzrok z wielkiego gada na łuk i swoje niezgrabne ręce.

Postępy, jakie czyniła część drużyny wlała nieco otuchy w serce Richberta. Co prawda magia, jaką posługiwał się Seus, wywoływała u byłego kultysty nieco niechęci, ale postanowił opanować ową niechęć i dać tamtemu szansę... czyli wspomóc go w walce. Przesunął się nieco, by lepiej widzieć najbliższego przeciwnika i strzelił. Wąż trysnął krwią i zaległ w bezruchu.

Goran zostawił Wolfa i zszedł ja najszybciej mógł w dół, chcąc przyłączyć się do starcia. Łuk już trzymał w garści - pozostawało tylko wycelować i strzelić. Za jakąś chwilę lub dwie.

Dzierżąc dziarsko miecz, weteran Theile Trędowaty skoczył do przodu i - uderzając z całą siłą napiętych nerwów - oczyścił pole walki z ostatniego potwora niszczącym ciosem miecza.

Nie był to jednak koniec ich problemów, a dopiero początek - jeśli potwory czające się w mroku tylko poczują zapach padliny, będą przeć w stronę awanturników niczym burza. Ledwo opadł zgiełk walki, a śmiałkowie mieli nieodparte wrażenie, że śledzą ich czujne, choć niewidzialne oczy. Theile sam sobie opatrzył ranę na nodze. Szabrownicy powyciągali z węży niepołamane strzały i bełty - byli gotów do dalszych działań.

- Może wrzucimy te ukatrupione węże do jednego pomieszczenia? Wraz z tymi przeklętymi głowami - zaproponował Dragan. - Zamkniemy drzwi i będziemy mieć tutaj porządek.

- Tak, wywalmy je i ruszajmy rychło dalej - powiedział zasapany Feliks, który wciąż czuł na sobie ślady po ucisku węża, mimo iż ten leżał nieżyw na ziemi. - Chodźmy na południe, tam nic się na razie nie czai, prawda? - Ostatnie pytanie wojownik skierował retorycznie do psa Wolfa.

- Najpierw oskórujmy skurwysyństwo, z tego moc złota będzie. - zaoponował Trędowaty, stękając i kuśtykając jeszcze lekko na zranioną nogę. - Nie wspominaliście, że na południu spotkaliście tłum orków? - zapytał część kompanii, która byłą w Górze Dwimmer już wcześniej.

- Nie ma czasu na skórowanie. Na tym poziomie są przynajmniej trzy ścierwojady, które ciągną do padliny i to szybko, nie mówiąc już o innych stworach. Wepchnijmy wszytko do pomieszczenia tu na lewo, zamknijmy drzwi i idziemy do gadającej głowy. No, i trzeba będzie uważać na te orcze świńskie ryje. Szybciej zęby się wyrwie niż oskóruje całego węża - rzucił Seus.

- Niech więc i tak będzie. - zgodził się z magiem Theile.

- Możemy tak zrobić - w imieniu swych towarzyszy wypowiedział się Dragan, po pozostała trójka skwitowała skinieniem głów.

- Niech będzie - rzekł Dromił. Poprzednio jego ekipa miała kontakt tylko z koboldami i jakimiś dziwnymi pełzakami, których udało się uniknąć.

Thorgret się nie wyłamywał poszedł z resztą w myśl z zasady, że w grupie raźniej. Jednocześnie tym razem był jednym z tych którzy zdecydowali się na pełnienie warty.


Poszukiwacze starożytności pchnęli potężne drzwi z dębiny i żelaza. Ciemny korytarz prowadził do południowej części podziemnego kompleksu, która - jak zdążyli się o tym przekonać na własnej skórze - była terenem świniopodobnych orków - kreatur robiących wrażenie nieruchawych, ale doskonałych w walce, zwinnych, wprost niesamowicie wytrzymałych. Wiedzieli, że niezdrowo jest je lekceważyć, zwłaszcza, że zawsze służą Chaosowi.

Poruszając się z ostrożnością widoczną w każdym kroku, hieny cmentarne skręciły w prawo - tam, gdzie przymocowano do posadzki drewniane ławy; tam, gdzie zardzewiała płaskorzeźba przedstawiająca głowę brodatego mężczyzny odpowiadała na pytania najdociekliwszych.

Dwóch śmiałków stanęło na straży jak wilki, wypatrując choćby najmniejszego ruchu w kurtynie mroku, a reszta, niczym żądni wiedzy uczeni, zasiadła na ławach, na których ktoś niedawno musiał siedzieć - nie były zakurzone.

Przemawiający jakby z oddali tubalny głos zazgrzytał z demoniczną pewnością:

- PYTAJCIE.

Rozległy się porozumiewawcze szepty. Zanim z ust zgromadzonych padło jakiekolwiek pytanie, Dragan rzucił okiem na Wolfa - pies ożył i węszył po pokoju. Podrzucił kilka razy łbem i mlasnął jęzorem tak, jakby znalazł coś do jedzenia. Pogranicznik przykucnął, rozejrzał się. Tu i ówdzie były resztki jedzenia: łupinki orzechów, garść leśnych owoców, niedojedzone sucharki - z zewnątrz przypieczone i rumiane, wewnątrz jasne jak śmietana. Najwidoczniej awanturnicy nie byli jedynymi, którzy tego dnia wybrali się na wyprawę - zdwoili więc ostrożność.

Seus rzucił okiem na resztki żywności zostawionej na podłodze, które wskazał Dragan z Wolfrm. Przeanalizował sobie , do kogo mogą należeć, nie było żadnych kosteczek, skrawków tłuszczu, a dieta obozujących zdawała się dosłownie prosto z lasu.

- Jeśli to nie banda zbirów z lasu, to mogą to być elfy - powiedział po chwili zastanowienia. - A może by głowę spytać, jak najłatwiej tu wytruć koboldy albo gdzie są oryginalne głowy posągów? - rzucił kompanom jako propozycję pytania.

- Uważaj z tymi propozycjami - stwierdził Dragan. - A nuż nasz szanowny rozmówca potraktuje taką propozycję jako pytanie i stracimy naszą szansę. Mnie by na przykład interesowało na początek dużo złota. Albo bardzo dużo złota. Posągi jakoś przeżyją to, że nie mają swoich głów.

- Dużo złota na tym poziomie jeśli już, inaczej może nam zasugerować pójście na najniższy poziom lochów, a wiesz, że to niebyłoby zdrowe. - Odparł Seus. - Ale masz rację, złoto się przyda.

- Złoto, albo inne łatwe do wyniesienia skarby - uzupełnił Goran.

Podekscytowany perspektywą wejścia w posiadanie góry złota, Feliks wypalił do wyroczni:

- Gdzie są na tym poziomie lochów łatwe do wyniesienia i zdobycia kosztowności, klejnoty, magiczne przedmioty nieobarczone klątwami?

- W JEDNEJ Z OKRĄGŁYCH KOMNAT. A TERAZ ODEJDŹ.

Do awanturników dołączyli towarzysze - goblin Zaxigles i Gixink, którzy po drodze spotkali kawalera Pietera i dowiedzieli się o najnowszych przygodach szabrowników.

- Okrągłych komnat aż tak wiele nie ma - mruknął Goran. - Odwiedzimy wszystkie po kolei, zaczynając od najbliższej.

- Skoro tak, ruszajmy. - burknął Trędowaty. - Dosyć już tu zamarudziliśmy. Mój miecz łaknie świeżej krwi, spływającej aż po jelec.

- Spokojnie, znajdzie jej tutaj pod dostatkiem, poza tym, trochę głodny ten miecz, mogłeś go nakrwawić wbijając ostrze w któregoś z martwych węży... Niech no pomyślę. - Powiedział Seus rzucając okiem na ich własną mapę. - Koło laboratorium już byłem, wskazał okrągłe pomieszczenie. - Więc zostają dwa trzy okrągłe, lepiej zacząć od najbliższego, tylko trzeba uważać na usypiającą pleśń.

- Dostosuję się do większości. - stwierdził Theile. - Choć wolałbym jakoś ominąć tę pleśń. Nie dałoby się?

“Jednak medium dobrze gada”, pomyślał Mark, po czym w imieniu swoich towarzyszy przystanął na plan Seusa. - A może by tę pleśń podjarać, jak wejdzie nam w drogę? - odniósł się jeszcze do problemu trapiącego Theile.

Awanturnicy prześlizgiwali się przez ciemny korytarz, aż nie wkroczyli do pomieszczenia, które wyglądało na prawie puste, jeśli nie liczyć kilku taboretów, stojaków na broń i połamanych mebli. Mark o mało nie potknął się o ciało - okaleczone i ograbione zwłoki młodzieńca leżącego z otwartymi ustami, wpatrującego się w sufit pustymi oczodołami. Musiał zginąć od strzał i mieczy jeszcze zanim zdążył ujrzeć swych oprawców. Podobny los spotkał czterech pozostałych szabrowników, których trupy leżały w nasiąkniętym szkarłatem pyle - musieli zginąć jeszcze tej godziny!

Po prawej stronie były zamknięte potężne drzwi z dębiny i żelaza, zaryglowane na trzy zamki, z małym wizjerem zasłoniętym drewnianą zasuwą. Widocznie musiała znajdować się tam cela więzienna.

Na środku komnaty był nie wiadomo jak głęboki ciemny dół odgrodzony zardzewiałą żelazną kratą. Wokół unosił się obrzydliwy smród rozkładających się ciał.

- Chodźmy dalej - zaproponował Richbert, rzuciwszy okiem do wnętrza celi. - Tylko może trochę ostrożniej niż ci tutaj - dodał, głową skinąwszy w stronę leżących tu i ówdzie ciał.

- Nie ma się co zatrzymywać - potwierdził krasnolud, ruszając dalej.

- Proponuję się cofnąć i zajrzeć do tych drzwi po lewej. Jeśli ci napastnicy nie zaatakują nas teraz, to już pewnie ustawią się jak będziemy wracać ze złotem - powiedział Feliks, zaciskając palce na łuku.

- Dobrze mówi - skrzeknął Theile. - Zanim ruszymy, sprawdźmy co się kryje w pomieszczeniach po bokach. Wolę nie wpaść na tych zbirów, gdy będę kierował się z powrotem do Czerwonych Drzwi.

- To teren świń. Zaxigles ostatnio pokazać im swoją siłę, to teraz one kryją się po kątach – rzucił przywódca zielonoskórej bandy, która po ostatniej wyprawie zredukowała się do dwóch. – Niech połowa zostanie tutaj, a my sprawdzimy te dwa pokoje obok.

Gixink wymienił tylko krótkie spojrzenie ze swym przywódcą i bez słowa skierował się do najbliższych drzwi. Nie otworzył ich od razu. Ze stoickim spokojem przycisnął do nich ucho i zaczął nasłuchiwać dźwięków za nimi, miał zamiar również dokładnie je przebadać, a nawet obwąchać sprawdzając czy nie kryję się za nimi jakaś pułapka.

- Mam złe przeczucia. Goblin ma rację. To teren orków… Ostatnio… ostatnio jak tu się zapuściliśmy, straciłem trójkę przyjaciół - powiedział Robga, a jego twarz przeszedł grymas bólu.

- Musimy… musimy być ostrożni. Bardzo ostrożni. Musimy być pewni, że nikt nas nie zaskoczy. Popieram pomysł sprawdzenia bocznych pomieszczeń. - powiedziawszy to tropciel zrobił kilka kroków do przodu, wyciągnął strzałę z kołczanu i oparł ją o cięciwę swojego łuku. Ustawił się tak, aby mieć na oku całą okolicę oraz to co mogłoby znajdować się za drzwiami, które próbuje otworzyć goblin.

Gobliny uchyliły drzwi. Ich ślepiom ukazała się komnata z czterema kolumnami, pokrytymi od góry do dołu tajemniczymi symbolami. Seus przystanął i usiłował rozczytać runy, ale musiały być napisane w jakimś antycznym języku, nie dającym się odczytać pismem albo zawierały zaawansowaną terminologię; w każdym razie emanowało z nich takie tchnienie zagrożenia, że Gixink aż podskoczył ze strachu i zamknął drzwi.

Tymczasem Markowi i Dromiłowi krew ścięła się w żyłach, gdy usłyszeli skrzypienie zawiasów i zauważyli blask pochodni, wyłaniający się z zakrętu przed nimi.

Seus grzecznie czekał aż właściciele pochodni zmaterializują się przed nimi, zastanawiając się nad tym jakim zaklęciem ich potraktować, gdyby okazali się choćby nieprzychylnie nastawieni. Miał co nieco w zanadrzu. Póki co miał jednak zamiar dowiedziec się, kto czaił się na krawędzi blasku, chwilowo zostawiając tajemnicze filary w spokoju.

Z mroku wynurzyło się kilkanaście gibkich sylwetek. Z ich piersi wyrastały szerokie ramiona, smukłe boki przechodziły w silne, długie nogi i smukłe stopy. Wszyscy mieli gładkie, chłodne twarze o wyraźnych, choć płaskich rysach, a głowy zdobiły włosy barwy przykurzonego złota. Byli to mężowie wielkiej urody fizycznej, choć szabrownicy odkryli w nich jakiś niedobór, jakąś rozbieżność, której nie potrafili szybko określić. Byli to elfowie, starożytny leśny lud Tellurii.

Obie strony przywitały się bez użycia słów - głębokim odgłosem naciąganych cięciw.

- Stać! Kto idzie! Ani kroku albo naszpikujemy was strzałami! - młodo-stare elfie oczy łypały podejrzliwie na awanturników, taksując ich broń i liczebność.

- Ludzie, nie musisz krzyczeć, tylko orki ściągniesz - rzucił Seus, również oceniając mnogość przeciwników i zastanawiając się czy lepsze będzie oczarowanie, deszcz kolorów czy zwyczajna rzeźnia magicznymi pociskami. Póki co jednak nieco się pochylił pozwalając reszcie zasłonić się przed strzałami.

- Nam to już obojętne. Życie i śmierć są równie jałowe i w równym stopniu nimi gardzimy - powiedział elf wściekle, jakby na wspomnienie straszliwej udręki.

- No to wielce mi przykro z tego powodu, ale tak się składa, że nam to obojętne nie jest. - odwarknął przybyszom Mark. - A skoro nie jesteście orkami, to możemy pójść swoimi drogami, byście dłużej mogli pogardzić sobie czym chcecie. A my ruszymy dalej pozwiedzać.

- Skoro bez znaczenia dla was to, jak zakończy się nasze spotkanie, wymińmy się i ruszmy w swoją stronę. - zawołał Trędowaty, ważąc w dłoniach masywną bryłę arbalestu. Jeśli elfy porwą się na nich, gotów będzie im odpowiedzieć. Długousi! Kolejna zakała tego świata, niech ich Dwimmer pochłonie w całości!

- Niech tak będzie - odpowiedział elf. Kiwnął ręką na pozostałych i ruszyli w stronę, z której nadeszli awanturnicy.

- Czekajcie - Thorgret wyszedł do przodu. Przełykając ślinę powiedział:

- Należy się trochę dobrego wychowania nawet tu moi drodzy. Wszak żadne z nas potworem nie jest - rzekł do wszystkich, po czym przemówił do elfów:

- Do wyjścia w miarę czysto. Choć przy samych drzwiach zabiliśmy trochę wężowatych bestii. Krew mogła już tam kogoś zwabić choć ciała przezornie zamknęliśmy w innym pomieszczeniu. Co przed nami? - zapytał tonem pełnym szacunku. Choć osobiście podejrzewał, że te cztery trupy to dzieło elfów. Uważał jednak, że martwi pewnie im czymś poważnym podpadli.

- I czy możecie nam powiedzieć, jakie niebezpieczeństwa spotkaliście podczas wędrówki - dodał Herlaf.

- Dopiero co przekroczyliśmy próg Czerwonych Drzwi - odpowiedział elf Herlafowi. - Przed wami? Nic ciekawego, chyba że chcecie poćwiczyć przemówienia na mównicy - oznajmił obojętnie. Najwyraźniej elfowie nie odnaleźli sekretnego przejścia, które awanturnicy mieli zaznaczone na krasnoludzkiej mapie.

Pozostałe elfy były milczące i skwaszone, rzucały na prawo i lewo podejrzliwe spojrzenia. Ich przywódca rozpoczął roztropnym i ugodowym tonem:

- Jesteście śmiertelnikami, mogę więc założyć, że poszukujecie w podziemiach Dwimmer Eliksiru Życia i Eliksiru Śmierci, gdyż który z was nie chciałby żyć wiecznie? Wiecie cokolwiek o tych tajemniczych artefaktach?

- Wieczne życie, będąc chorym na trąd, to wyjątkowo nieatrakcyjna oferta - spochmurniał Theile. - Nigdy nie słyszałem o tych artefaktach i nie zamierzam ich szukać… chyba, że mogą uleczyć mnie z mej choroby.

- Mogą i to, i wiele innych cudów, gdyż Eliksiry pochodzą z czasów, gdy czarnoksięstwo znało tysiące czarów, a czarnoksiężnicy zaspokajali magią wszystkie zachcianki.

- Ach… - weteran przełknął ślinę, myśli kierując ku eliksirom, mogącym wreszcie odmienić jego smutny los. - Czy wasza wiedza obejmuje również ewentualne i aktualne położenie tych mikstur?

- Eliksiry są w podziemiach Dwimmer, a gdzie - tego musimy się już sami dowiedzieć. Miałem nadzieję, że wiecie więcej niż my... - Theile miał nieodparte wrażenie, że umysł przedstawiciela leśnego ludu aż struchlał na myśl o tym, co będzie musiał zrobić, by zdobyć potrzebne mu informacje, mimo że nie dawał tego po sobie poznać. A zresztą, po co elfom byłyby te Eliksiry, skoro są już nieśmiertelne?

Elf zwęził chytrze oczy:

- Nie macie może mapy podziemi?

- Tak się składa, że mamy – oznajmił Robga. - “Przewodnik po Górze Dwimmer dla opornych” edycja pierwsza, bez poprawek. No ale jak to z takimi cudeńkami bywa… Trochę nas kosztowało zdobycie go, także i wam nie odstąpimy go za darmo. - powiedział Robga. Informacje, które do tej pory przekazały elfy nie były za dużo warte, ale jeśli dorzucą kilka ciekawostek albo chociaż sztuk złota to łowca był skłonny oddać im kopię map. Choć z drugiej strony zawsze to kolejni awanturnicy plądrujący podziemia - konkurencja.

Według Gorana Robga po prostu niepotrzebnie kłapał pyskiem. No ale zatkać mu ust nie zdążył. Najwyraźniej papla nie uwzględnił faktu, że najtaniej kupuje ten, co za swój towar nic nie płaci.

- Jesteśmy ludem dysponującym różnymi możliwościami. Nie cechuje nas niestety bogactwo materialne.

- Informacja za informację w takim miejscu to dobra waluta. Ale skoro dopiero zeszliście do podziemi to raczej nic przydatnego dla nas nie macie. - powiedział Robga.

- Jednakże możemy połączyć nasze siły. Nastawiwszy się mentalnie na przygodę, agresję i zapał wspólnie pokonamy strach, duchy staną się wyłącznie produktami umysłu, a podziemny terror ustąpi przed naszymi mieczami.

- Nie znamy się, dziś nie skrzyżujemy stali, ale też nie będziemy walczyć ramię w ramię. Z tymi, których tu widzisz - powiedział pogranicznik - przelewaliśmy nie raz krew potworów i bandytów. Jesteśmy sobie braćmi. Wy, jako istoty silnie związane z rodziną i przywiązujące wagę do więzów krwi i braterstwa broni powinniście to zrozumieć. Doceniamy waszą propozycję, jednakże zmuszeni jesteśmy odmówić - zakończył Robga. Czy naprawdę musiał dodawać, że nie chcieli dzielić się zyskami z bandą długouchych obdartusów?

- Rozumiem. Sami nie chcielibyśmy mieć w grupie nowicjuszy o nastawieniu oportunistycznym albo impul... - elf nagle chwycił się za brzuch, odszedł na bok i zaczął sprzeczać się gwałtownie ze swą wątrobą. Inny elf, zakłopotany sytuacją, próbował przejąć rolę kompana i dokończyć pożegnanie, ale dopadła go ta sama uciążliwość. Wkrótce wszystkich szesnastu przyciskało dłonie do brzucha, walcząc z bólem i przekrzykując się w nieznanym awanturnikom melodyjnym języku.

- Jeśli będzie nam dane się jeszcze spotkać, napijemy się wina na nasz rachunek. Żegnajcie - dokończył spocony elf, wycofując się w ciemny korytarz.

- Na wszystkie demony... - Richbert odsunął się jak najdalej od miejsca, w którym przed chwilą jeszcze stały elfy. - Zaraza jakaś zaczęła je dusić! - wykonał znak odpędzający demony.

- Ruszajmy dalej- powiedział krasnolud, gdy elfy się oddaliły.

Szabrownicy, rzucając podejrzliwe spojrzenia, wyminęli elfy i zebrali się do dalszej drogi. Mieli już opuścić komnatę, gdy nagle gobliny stanęły jak wryte, z uczuciem, jakby trzewia ścisnęła im dłoń strachu.

Zaxigles przełknął ślinę i spojrzał za siebie. Spod żelaznej kraty wypełzła macka pokryta śluzem i - unikając jak się dało światła pochodni - powędrowała w stronę zmarłego młodzieńca, którego złapała za kostkę i zaczęła wciągać w mroczną czeluść. Głowa trupa zaklinowała się w szczelinie między krawędzią posadzki a uniesioną kratą. Macka pozaziemskiego padlinożercy raz po raz próbowała bezskutecznie przecisnąć zdobycz, kalecząc ją okrutnie i hałasując kratą jak tuzin młokosów walczących na miecze. Przerywane postukiwanie miało w sobie jakiś straszliwy ciężar, który sprawiał, że włosy stanęły awanturnikom dęba. Korytarze Dwimmer rozbrzmiały plugawym buczeniem pełnym rozczarowania i przepełnionej frustracją żądzy. Za którymś razem z rzędu bestia wreszcie zrealizowała swój straszliwy zamiar, mlaszcząc diabelsko.

Spoglądając raz to na monstrum, raz to na oddalające się chwiejnymi krokami elfy, gobliny stanęły w miejscu. Wymieniając wcześniej porozumiewawcze spojrzenie z podwładnym, Zaxigles założył swe kudłate ręce na piersiach i zadeklarował.

- W-R-C-A-W-Y – przeliterował głośno i najdokładniej jak potrafił, zaznaczając w ten sposób powagę swych słów.

- Wracamy – poprawił go Gixink.

- Właśnie! Te robale które was napadły chyba wam rozum wyssały, o ile głupia ludzia go kiedykolwiek miała! Wy myśleć, że co się stało tym pięknisiom . Te świnie przygotowały tam na nich pułapkę, a te długouche leśne ludki się nawet nie zorientowały. To dlatego orków tu nigdzie nie ma… Ostatnio Zaxigles pokazać im, że gobliny są najlepsze w walka! Teraz chowają się i używają swoich świńskich sztuczek! Zaxigles nie ma zamiaru umierać w ten sposób…

- Jeśli w pomieszczeniu z posągami są jakieś potwory, to zajmują się właśnie elfami. Tamtą drogą też możemy dostać się do tego okrągłego pomieszczenia – dodał spokojnym jednak podirytowanym głosem Gixink. Po tych słowach oboje zielonoskórych zaczęło się wycofywać do pomieszczenia od którego zaczęli. Omijając dziurę w pomieszczeniu, z której wyłoniła się macka, oboje bacznie spoglądali pod nogi i trzymali w gotowości broń na wypadek gdyby istota wolała ciepłe posiłki.

Seus poszedł po rozum do głowy. Skoro była to tylko paszcza, można było ominąć ją bez sentymentów, chociaż zapewne skrywała w sobie jakies skarby. Mocno przetrawione. - Idziemy dalej. Za nimi w sensie.

Ostrożnie, z wysuniętym orężem, awanturnicy wkroczyli do głównego korytarza, a mroki podziemi, zaludniane przez ich wyobraźnię groźnymi kształtami, skradały się wokół nich na bezszelestnych stopach. Szabrownicy rzucali niespokojne spojrzenia w otaczający ich mrok, ale nawet mężowie o wyostrzonych jak u wilka zmysłach byli bezradni wobec wyrafinowanego okrucieństwa czarnoksiężników Chaosu.

Spoza kręgu światła nadleciał czerwony promień śmierci. Śmiałkowie, gnani paniką, odskoczyli w ostatniej chwili w poszukiwaniu schronienia. Na ziemię osunęło się tryskające krwią, bezgłowe ciało Robgi. Jego czaszka eksplodowała jak dojrzała dynia. Strach zatrząsł awanturnikami niczym trzęsienie ziemi. Mieli wręcz wrażenie, że błąkają się po piekielnych czeluściach, a ciemność prędzej czy później przybierze namacalny kształt i skoczy im na plecy, zanosząc się straszliwym chichotem.

- Myślałem, że ten gadający jest inny – powiedział cicho Gixink, podnosząc się z ziemi. - E, ty miałeś nam pomagać, a nie zabijać – zarzucił pomnikowi oburzony Zaxigles i dumnym krokiem ruszył w jego kierunku.

Z grubych, marmurowych warg czarnoksiężnika o pomarszczonej twarzy nie wydobył się żaden dźwięk, choć poszukiwacze starożytności wyraźnie czuli czyjąś obecność - istnienie jakiejś niewidzialnej, nieuchwytnej inteligencji, która złowrogo unosiła się nieopodal.

 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 07-01-2016 o 23:03.
Lord Cluttermonkey jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172