Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-03-2016, 11:26   #1
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
[Pathfinder, 18+] Uśpieni: Przebudzenie


Tkwisz w letargu, w mieście, którego nazwy nawet nie znasz. Niektórzy nazywają to piekłem, inni tylko koszmarem. Nie jesteś pewien, które z tych określeń bardziej przyprawia Cię o niepokój, sprawia, że Twoje myśli błądzą w kierunku ucieczki.
Jak to jest, że nikt nie próbował stąd odejść, że każdy tutaj zamarł w bezmyślności, jakby lunatykował? Ty też tak żyłeś. Nie wiesz, czy minął dzień, tydzień, miesiąc, a może rok?
Każdy poranek wygląda tak samo, każdego popołudnia ktoś kona na szubienicy lub od ostrej gilotyny zamaskowanego kata. Każdy wieczór kończy się tym, że idziesz do łóżka w swej ponurej klitce, w której nie ma nic prócz brudnej pryczy i nocnej szafki. Zasypiasz, a potem się budzisz. Bez snów, bez wizji, bez nadziei.
Kolejny dzień zaczyna się tak samo jak poprzedni, przedtem tego nie dostrzegałeś, ale nagle Cię olśniło.
Coś się zmieniło w Tobie, coś dojrzało. Dostrzegasz pewien schemat, który wręcz jest śmieszny w swej banalności. Spojrzenie dwojga ludzi, których codziennie spotykasz w karczmie, zdają się być bardziej nerwowe, spostrzegawcze i dociekliwe. Tak jak Twoje. Pozostała reszta tłumu wciąż tkwi w letargu, jak w śnie na jawie. Błąkają się włócząc nogami to w te, to wewte. Najbardziej Cię przeraża fakt, że wśród skazańców widziałeś ten sam wzrok. Dociekliwy, bystry, niezamglony. Patrzyli tak na tłum gapiów, którzy stali jak kukły zajmując jedynie miejsce na widowni, zupełnie bez życia, energii… Jakby bezmyślni. Na szubienicy jednak zawiśli ludzie, którzy zaczęli dostrzegać. Oni widzieli coś, co być może teraz Ty również potrafiłbyś dostrzec.

* * *

Strach. Pierwsze jego ukłucie poczułeś już wieczorem. Przeszyło Cię na wylot, a po drodze utkwiło w śródpiersiu i tam się ulokowało. Mimo bólu zaśmiałeś się pod nosem, w końcu pierwszy raz poczułeś to dziwne uczucie, a mimo to potrafiłeś je nazwać i określić. Nie było ono jednak spowodowane jakąś chorobą czy też niewygodą, to był lęk, tak bardzo silny lęk przed śmiercią. Jak wtopić się w tłum, żeby i Ciebie nie powieszono? Mimo tak licznych egzekucji, miasto było przeludnione, zawsze pełne, choć nie można było powiedzieć, że tętniące życiem.


Dziś był dzień gilotyny - jak głupio to teraz brzmiało. Te same tępe spojrzenia, szare tłumy pozbawione życia, energii i rozumu, zebrały się przed podestem kata. Stał tam jak aktor gotowy odegrać najważniejszą rolę swojego życia. Skazanym była kobieta, ciężko jednak było określić jej wiek. Miała szare, brudne włosy, umorusaną błotem twarz, bystre oczy ogarniały całe otoczenie. Zakleszczona głowa i ręce tylko czasem wykonały jakiś ruch przypominający drgawki.
- Umarli też mogą żyć! - krzyknęła ochryple i zakasłała. Jej rogówki błądziły w różnych kierunkach, aż w pewnym momencie zatrzymały się na tobie i dwóch innych osobach. Przeskakiwały nerwowo, jej ręce znowu drgnęły. Szarpnęła się - Uciekajcie. Do Uto...- świst ciężkiego ostrza przeciął jej kark. Końcowe słowa niemal zabulgotały krwią, a śmierdząca jucha trysnęła z pulsujących do tej pory tętnic, zalewając tłumy nowym, szkarłatnym kolorem. Poprzednia dawka krwi zdążyła już zaschnąć, zaś brunatna czerwień, która wystrzeliła z naczyń krwionośnych, spływała niespiesznie po uśpionych twarzach ludzi stojących w tłumie. Kat spojrzał na was, albo może na wszystkich w tej zbieraninie? Nie wiedzieliście, czy was dostrzegł, jednak wy dojrzeliście coś niepokojącego. Jego oczy zaświeciły na moment niepokojącą purpurą.


Jak zawsze po egzekucji wszyscy tłumnie powrócili do karczmy. Siedzieli tutaj całymi dniami, pijąc, jedząc lub po prostu gapiąc się w ścianę. Ten sztuczny tłum, jaki robili swoimi pozbawionymi umysłu ciałami, przyprawiał momentami o dreszcze. W gospodzie była tylko jedna osoba, która usługiwała wszystkim. Ciemnoskóra kobieta, o niedługich, wysuszonych i pokręconych w nieładzie włosach, wędrowała od stolika do stolika, podając bezmózgim osobom napoje oraz strawę. Co ciekawe, była cała naga, a jedynymi zdobieniami, jakie posiadała, to długie kolczyki, naszyjnik oraz bardzo kolorowy, wręcz jaskrawy makijaż twarzy. Ciemne i poskręcane włosy między nogami, zasłaniały to, co powinno osłaniać odzienie, jednak kobieta go nie posiadała. W pewien sposób zaskoczył was fakt, że żaden z gości nie interesował się dziewczyną, a nawet nie zwracali oni na nią uwagi. Kiedy podawała im kufel czy miskę, nie obdarzyli jej spojrzeniem; ich wzrok utkwiony był w martwym, nieistniejącym punkcie.
Wymalowana kelnerka miała spojrzenie pełne zrozumienia. Mimo iż nie rozglądała się łapczywie, zawiesiła na pewien czas swoje spojrzenie na waszych osobach. Jej czarne jak smoła tęczówki przyglądały się wam ze strachem, a potem spuściła wzrok. W pomieszczeniu prócz dzwonienia sztućców i kufli, panowała nienaturalna cisza, którą zagłuszała nudna i monotonna muzyka, płynąca z bliżej nieokreślonego kierunku.


Nie odezwała się ani razu, ale spostrzegliście bez trudu, że po raz pierwszy czuła się zawstydzona. Wcześniej lawirowała między stolikami niczym nieskrępowana, z nagimi pośladkami, ciemnymi włosami łonowymi i sterczącymi z chłodu sutkami. Teraz, kiedy wracała od waszych stolików, zakryła piersi metalową tacą, w której odbijał się obraz otoczenia, zupełnie jak od lustra. Weszła za bar i usiadła na niskim stołku, dzięki czemu było widać jej tylko głowę. Po jej minie mogliście się domyśleć, że była wystraszona i zaniepokojona, ale co ważniejsze; po prostu malowały się tam emocje. Bynajmniej nie tak jak u klientów karczmy.
Póki co byliście zbyt otumanieni i równie zaskoczeni, co czarnoskóra kobieta, aby móc dostrzec coś indywidualnie i przeanalizować sytuację, a ta wydawała się być co najmniej patowa. Jedno było pewne - nie jesteście sami.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 19-03-2016, 13:16   #2
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dziecko we mgle...
To powiedzenie wzięło się w głowie Shade'a nie wiadomo skąd, a potem stale się po niej tłukło, bez woli i chęci właściciela wspomnianej głowy.
Dziecko we mgle... Tak, zdaje się, mówiono o kimś, kto nie miał pojęcia, co się wokół niego dzieje.
Tak jak on.
Skąd się tu wziął? Co tu robi? Co robią tu inni? Po co tu są? Jak długo to trwa? Dlaczego...? Dlaczego...? Dlaczego...?
Pytania nawarstwiały się, a z każdym kolejnym, z każdym brakiem odpowiedzi, zwiększała się niepewność.
I strach.
Dziwne uczucie.
Nie, 'dziwne' to nieodpowiednie słowo. Złe uczucie.
Położył się, ale nie mógł zasnąć.

* * *

Uderzenie dzwonu. Kolejne. Następne...

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna podszedł do okna, by przez brudną szybę spojrzeć w dół, na tych, właśnie wychodzili ze swych domów. Ciekaw był, czy inni też mieszkają w takich klitkach, jak jego lokum. Czy też mają puste ściany i półki w nędznej szafce, której jedyną zawartością są jakieś łachmany, nic nie lepsze od tego, co miał na sobie?
Przeczesał palcami długie, ciemne włosy, a potem wytarł dłoń w spodnie. Żaden z gestów nie wpłynął pozytywnie na obiekt będący podmiotem tych czynności. Włosy i tak prosiły o grzebień (o balwierzu nie warto było nawet wspominać), a ich czystość pozostawiała wiele do życzenia.
W ogóle wszystkiemu, co miał na sobie, obce było słowo 'czystość' - koszula, niegdyś jasna, zrobiła się nieco... zużyta, długie, ciemne spodnie były w paru miejscach zaplamione błotem, a sportowa marynarka była tu i ówdzie zakurzona. Buty, solidne, skórzane nosiły ślady kurzu.
Ale dzięki temu nie wyróżniał się spośród innych.
Shade, tak miał bowiem na imię, a przynajmniej to podpowiadała mu niezbyt dobrze pracująca pamięć, zmrużył oczy, szare niczym niebo nad placem, po którym krążyli bez celu ludzie, a potem potarł dłonią nieogolony policzek, zastanawiając się przy okazji, skąd wzięła się zdobiąca policzek blizna.
Wiedział, że powinien wyjść, ale nie miał na to ochoty. Ale nie wiedział również, co się może stać, jeśli zostanie w mieszkaniu. A nuż odwiedzi go kilku odzianych w stalowe ubrania jegomości i zachęci do wyjścia? Może od razu zaciągną go na szafot? Bo przecież skądś strażnicy brali tych, co tracili życie na oczach tłumów.

Wyszedł na zewnątrz razem z ostatnimi mieszkańcami, usiłując naśladować ich ruchy i wtopić się w tłum.

* * *

Był pewien, że całkiem nieźle mu szło, dopóki nie spoczęło na nim spojrzenie prowadzonej na stracenie kobiety.
ONA WIEDZIAŁA, ŻE SHADE JEST INNY!
Ta przerażająca myśl wytrąciła Shade'a z równowagi. O mały włos odwróciłby się na pięcie i uciekł, gdyby nie strach, który odebrał mu siłu i zmusił do pozostania na miejscu, bez ruchu.
Skoro ona go rozszyfrowała, to jak może się ukryć przed innymi? Przed katem na przykład, którego czerwone oczy wychwyciły go w tłumie? A może jednak nie, skoro wokół Shade'a nie zaroiło się od strażników?
Shade tkwił jak murowany, dopóki otaczający go ludzie nie ruszyli się z miejsca. Nikt nie stał bez ruchu, każdy dokądś szedł, chociaż Shade nie miał pojęcia, w jakim to celu podążają. Według Shade'a włóczyli się z kąta w kąt, wędrowali od ściany, do ściany, bezmyślne stado owiec. Jedyne, co Shade'owi przyszło do głowy, to przyłączyć się do tego stada, przynajmniej do chwili, gdy wpadnie na jakiś lepszy pomysł.
Czy naśladowanie innych zdoła go ocalić? Ściętej przed chwilą kobiecie nie pomogła nawet warstwa brudu, za którą usiłowała się skryć przed bacznymi spojrzeniami Strażników.
Tylko co ona krzyczała? Żeby uciekać? Co oznaczało owo ucięte w pół słowa 'Uto...'? Kogoś, czy coś? Ale jak tu uciec, skoro każde nietypowe zachowanie mogło zwrócić na niego czyjąś uwagę?

Owczy pęd zawiódł w końcu Shade'a w okolice karczmy, do tego samego stolika co zawsze. Jednak nie dziwnie bystre spojrzenia kompanów od stołu zwróciło jego uwagę, a barmanka.
Jeśli chodziło o niezwracanie na siebie uwagi, to z pewnością się nie popisał. Nikt na sali nie wbijał oczu w nagą kobietę, chociaż jej strój nie należał do typowych, a jędrny biust zachęcał nie tylko do zawieszenia na nim wzroku.
 
Kerm jest offline  
Stary 19-03-2016, 21:26   #3
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Płomyczek się tlił słabo.

Każdy dzień był identyczny: wstanie, ubranie się, posiłek… egzekucja, posiłek, znów sen, wstanie, ubranie się, posiłek…
Rictor nie czuł nic, nie myślał, nie odczuwał, niczym w katatonii i letargu. Niczym automatonm: wstanie, ubranie się, posiłek… egzekucja, posiłek, znów sen, wstanie, ubranie się, posiłek…

Płomyczek się tlił słabo, bladł… ale nie chciał umrzeć.

Czas mijał, ale gdyby był tego świadomy i tak by nie zauważył. Każdy dzień był identyczny. Nawet pogoda, ale tego nie zauważał. Nie był w stanie. Obojętny na świat, uśpiony umysł.
Ale ten płomyczek się tlił… mocniej, zwłaszcza podczas egzekucji. Nie dość by wyrwać Rictora z jego letargu. Płomyczek gniewu.
Dzień po dniu: wstanie, ubranie się, posiłek… egzekucja, posiłek, znów sen, wstanie, ubranie się, posiłek…
Aż do tego razu… Z początku wszystko było takie same: wstanie, ubranie się, posiłek… egzekucja.
Ta egzekucja była inna.
Z początku przyglądał się obojętnie, uwięziony we mgle obojętności i nieświadomości. Dopiero jej krzyk, jej słowa… Ona przebiły się przez mgłę, rozproszyły ją.

Płomyczek, zmienił się w płomień, w pożar… ognisty wybuch.

Rictor zacisnął zęby. Czuł… wściekłość, czuł gniew, czuł furię… na tą niesprawiedliwość która działa się na jego oczach. Czuł gniew na swoją bezsilność. Czuł… coraz więcej, jakby jego dusza chciała odreagować tak długi letarg. Rictor czuł, że nie może tu zostać… wydostanie się stąd, a potem zniszczy to miasto. Albo od razu zniszczy je. Uczyni to lub zginie.
Tak czy siak… cokolwiek się z nim stanie, będzie lepsze od tej wegetacji. Tego był pewien.
Na razie ruszył do starej karczmy, do tej samej do której przychodził dzień w dzień, czuł potrzebę się napić… i to nie po to by zaspokoić głód i pragnienie. Ból.. który obudził wraz z nim i jego gniewem, potrzebował utopienia.
Wysoki, blady mężczyzna o czarnym zaniedbanym zaroście i brudnym stroju rzemieślnika przypominającym tych, którzy pracują w rzeźni ruszył wraz falą pozostałych otumanionych mieszkańców miasta. Powoli i automatycznie nadal. Zamyślony odruchowo poruszał się jak reszta mieszkańców… ciało nabrało wszak nawyków przez te lata otumanienia.
Ślady krwi na brudnym fartuchu już dawno wyblakły, więc musiał tu przebywać od dawna. Pewnie cuchnął, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie miał przy sobie żadnego ekwipunku, żadnego noża czy sakiewki. Co go dziwiło zresztą, był pewien że zawsze nosił nóż przy sobie. Użyteczne narzędzie.
Choć nie wiedział skąd ma tą pewność?
Pewnie nie będzie to jedyne zaskoczenie w mieście do którego... trafił? Jak?
Na tym też będzie musiał pomyśleć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 21-03-2016, 23:03   #4
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Ocknij się… Błagam… Ocknij się w końcu!

W końcu usłyszał. Choć nie wiedział skąd dochodziły, słowa w końcu dotarły do niego, a pozbawione dotąd wyrazu oczy w końcu zaczęły dostrzegać prawdę. Jego pamięć nadal nie ocknęła się całkowicie, jednak umysł zdołał wyrwać się z maligny. Z mętnego, pozbawionego sensu snu przeniósł się w koszmar. Mroczny świat, w którym żył nie wiadomo jak długo, ukazał mu się w pełni, przerażając swoją irracjonalnością. Niezrozumienie przerodziło się w strach. Lękał się o własne życie. Nie pamiętał kim był, mimo to czuł niepohamowane pragnienie przetrwania.
Roland Labrosse - imię to krążyło w jego głowie niczym uparty komar w letnią noc. Czy tak właśnie się nazywał? Czy może imię to należało do kogoś ważnego kogo niegdyś znał? Nie był pewny… Niczego nie mógł być.
Dotknął swojej twarzy. Jakby chciał się upewnić, że nadal ją ma. W szybie swojego obskurnego pokoiku mógł dostrzec nikłe zarysy swojej twarzy. Gdyby pozbyć się brudu gęsto zalegającego na jego twarzy, mógłby uchodzić nawet za przystojnego mężczyznę. Może brakowało mu ostrych, silnych rys, przez co wyglądał trochę zniewieściale, jednak czuł, że w żaden sposób nie przeszkadzałoby to prawie żadnej kobiecie. Skąd to wiedział? Nie miał zielonego pojęcia. Może dostrzegł to w brązowych oczach spoglądających na niego z odbicia w szybie? Lub w długich włosach i brodzie o tym samym kolorze? W kolczyku w ustach? Miał nadzieje, że ktoś wkrótce rozstrzygnie ten dylemat.

Pełną świadomość beznadziejnej sytuacji w jakiej się znalazł przyniosła mu ostatecznie skazana na śmierć kobieta. Jej urwane słowa oraz krew, która zbryzgała pozbawioną wszelkich odruchów ludzkich widownię, wstrząsnęły nim. Zapragnął nagle znaleźć się gdziekolwiek indziej, wyrwać się poza wiszące nad nimi mury, które zmieniały to miejsce w więzienie. Chciał stąd uciec, a pragnienie to obudziło w nim zapomnianą do tej pory determinację, która była dla niego w tym samym stopniu obca co znajoma.

* * *

Po egzekucji wrócili do karczmy. Trzech przebudzonych i tłum uśpionych, którego nie dało się zliczyć. Długo siedzieli w milczeniu. Roland zawiesił wzrok na nagiej, ponętnej karczmarce, której wdzięki poruszały się z każdym krokiem, wzbudzając w nim znajome pragnienie. Zaraz jednak, z niemałym wysiłkiem, zmusił się do oderwania od niej wzroku.
- To naprawdę życie? Czy może pusta egzystencja? - Pytania wyrwały się cicho z jego ust, jednak nie wydawało się, by skierowane zostały one do kogoś konkretnego. Mężczyzna nachylił się nad stołem, chowając na moment głowę w rękach, kurcząc się sam w sobie. Nie wyglądał najlepiej, jednak w jego oczach jarzyła się jakaś wzburzona energia, świadcząca o niezachwianej woli życia, chęci przetrwania tego piekła.
- Uciekać... - wyszeptał, a następnie wyprostował się w krześle i spojrzał na siedzących przy stoliku przebudzonych. Zaraz obejrzał się wokoło, jeszcze raz chcąc się upewnić, że żaden ze strażników nie czai się gdzieś w pomieszczeniu. Na krótki moment, ponownie zawiesił wzrok na nagiej dziewczynie, starając się dostrzec jakimś sposobem porozumienie w jej oczach. Szybko jednak wrócił do zebranych przy stoliku, mówiąc tym razem bezpośrednio do nich. - Musimy stąd uciekać, migiem, nim skończymy pozbawieni głów, jak tamta kobieta dziś… a może to było wczoraj? Nie, dziś, na pewno.
Zawiesił się na raz, jakby próbując sobie coś przypomnieć.
- Znamy się? Mam na imię Roland… Chyba. Roland La… La… - Uderzył się delikatnie w czoło. - Labrosse. Roland Labrosse.
Shade początkowo nic nie odpowiadał. Rozmowa z kimś? Czy on w ogóle kiedykolwiek coś takiego robił?
Rozejrzał się dokoła, po raz kolejny, chcąc dostrzec kogoś, kto wbija w niego wzrok. Jednak prócz barmanki i siedzących obok osób nie widział nikogo, kto by miał choćby cień inteligencji w oczach.
- Uciekać? Dokąd? - mruknął. - Shade - przedstawił się.
- Jakie to ma znaczenie? - wyszeptał Roland, rzucając ukradkowe spojrzenia na uśpione masy ludzkie obsiadające resztę stolików w karczmie. - Dokądkolwiek. Jak najdalej od tego miejsca, od tych ludzi....
- Ga-da-nie - mruknął dotąd milczący mężczyzna nie rozstający się z butelką. - Uciec… wyjść, niby prosta sprawa... tam są drzwi, mury mają bramy.
Ciemnowłosy i ciemnobrody, dość blady i muskularny mężczyzna podniósł się od stolika przy którym siedzieli, trzymając w ręce butelkę.
- Rictor - burknął wyjaśniając. I ruszając powoli, obchodził stolik. - Znamy się, nie znamy… żadna różnica. Mam wrażenie że nie chcę wiedzieć, czy was znam.
Rictor w szarych ubraniach, ze starym okrwawionym rzeźnickim fartuchem owiniętym w pasie oparł się jedną dłonią o stolik i kontynuował swą wypowiedź. - Uciec… ot liny trzeba, rozz… roz.. roz…
Upił znów z butelki. - Rozeznania trzeba, ot co.
Spojrzał na dwóch kompanów dodając cicho. -Muszą być jakieś wejścia i wyjścia z miasta. Żywność nie rośnie na ulicy… każdy to wie. Nikogo to nie obchodzi. Jest łatwo…- uśmiechnął się zionąc alkoholem i gniewem. Rictor przyglądał się dwóm kompanom, ale też i nie czuł radości z rozmowy z innymi ludźmi. Nie czuł potrzeby… obudził się jakoby z mrocznego i ciemnego snu, ale pobudka wcale miła nie była. Z jednego piekiełka do kolejnego… a gdzieś tam, we wspomnieniach majaczyło inne.
- Chcecie uciekać? Naprawdę chcecie… to nie gadać o tym, nie marzyć… robić - szepnął i znów uniósł butelkę, by napić się z niej i zalać to co w nim tkwiło jak cierń. - Więc jak… chcecie?
- Wszystko zawsze wpierw zaczyna się od idei - odparł Roland, nie wiedząc, czy są to jego własne słowa, czy też gdzieś je kiedyś usłyszał. - Chcę żyć. Naprawdę żyć. Tak więc muszę się stąd wydostać. Tu czeka nas tylko śmierć.
- Strażnicy krążą po mieście całymi dniami, kwestia czasu nim się zorientują, że jest z nami coś nie tak - kontynuował wywód. - Musimy to zrobić szybko.
Śmierć? Shade skrzywił się odrobinę, słysząc to słowo i wspominając widzianą przed chwilą egzekucję. Zdecydowanie słowo 'śmierć' mu się nie podobało.
- Jest tłumek… takich… jak oni…- wskazał dłonią Rictor. - Bezmyślnych baranów, więźniów. Strażnicy się nie zorientują, jeśli i my będziemy jak oni. Pośpiech… Panika… Na to zwrócą uwagę. Twój strach jest jak pochodnia w zmroku… jej też. - Wskazał na dziewczynę. - Ale gdy strach… gdy będzie otępienie na pyskach, spokój. Będziesz niewidoczny. Może nawet zdołamy wejść wszędzie, ale… potrzeba coś więcej niż łachów na grzbiecie i butelki. Potrzebujecie broni… w kuchni powinny być noże. W innych budynkach… inne przydatne rzeczy.
- Gwałtowność i pijaństwo... - Labrosse uniósł brwi spoglądając na Ricotra. - Też nie przyniesie nam nic dobrego. Strach da się opanować. Może motywować do działania. Alkohol opanowuje Ciebie, tym mocniej, tym więcej go wypijesz. - Westchnął i dodał zaraz, zmieniając temat. - Strażników też nie będzie łatwo oszukać, ludzie chodzą pojedynczo po ulicy, nie w grupach. W dodatku co chwilę sprawdzają każdego z osobna, do pokojów też wchodzą spontanicznie. Jak znajdą przy nas cokolwiek, czego nie powinniśmy mieć, to będzie po wszystkim.
Spić się po to, żeby strażnicy nie zauważyli błysku w oczach? Czy to był dobry pomysł? Shade rozejrzał się, chcąc się przekonać, czy inni goście karczmy też pogrążyli się w oparach alkoholu.
Nie wierzył, by to mogło zadziałać. Poza tym wiedział, nie wiedział skąd, ale jednak wiedział, że ludzie pijani często zachowują się irracjonalnie, w sposób zdecydowanie odbiegający od zachowań bezmyślnych, otaczających ich tłumów.
- Jednym słowem… i chciałabym… i boję się - parsknął Rictor ni to kpiącym i ni to gorzkim śmiechem.- Chcesz uciekać, ale poza chęcią nie ma nic? Żadnych pomysłów? Żadnych sugestii? Żadnego planu? A idee… za idee się ginie. - Machnął ręką dodając - Ot problem… sama chęć życia za mało. Pomyśl co oprócz niej masz, poza koszulą na grzbiecie.
Po tych słowach ruszył ku golutkiej karczmarce.
Shade powiódł wzrokiem za Rictorem. Ciekaw był, czy tamtego do ruszenia się z miejsca skłoniła nagość dziewczyny, czy chęć zdobycia jakichś informacji.
- Tylko głupcy i szaleńcy nie odczuwają strachu. Ciekawe z którym mamy teraz do czynienia - Roland łypnął wzrokiem na odchodzącego pijaka. Wyłożył się na oparciu krzesła i westchnął przyglądając się poczynaniom Rictora. - No cóż, nieważne, niezależnie od tego kim jest, nie pozwolę się dać przez niego zabić...
- Może tylko udaje takiego... - Shade przez moment szukał odpowiedniego słowa - bohatera? Może w rzeczywistości jest bardziej rozsądny - dodał.
Bał się jednak, że Roland ma rację i Rictor sprawi im kłopoty.

Z niesmakiem i dziwną irytacją Roland przyglądał się rozmowie pijaka z karczmarką. Nie mógł dosłyszeć o czym mówią, jednak dziewczyna wydawała się widocznie przestraszona, a każda przedłużająca się chwila konwersacji pogarszała ten stan. Nim skończyli rozmawiać, Labrosse dostrzegł jeszcze jak kobieta podaje coś pijakowi; coś niewielkiego. Zaraz potem Rictor wrócił i zakomunikował:

- Dobra… Zbieramy się stąd. Może się tu zrobić niebezpiecznie. Zabieramy manatki z pokojów i spotykamy się później u mnie. Wygląda na to, że jesteśmy kolejnymi kandydatami do ścięcia.
- A ona? Powiedziała coś ciekawego? - spytał Shade.
- Zanim pójdziemy... Powiedz, co od niej dostałeś? - zapytał bezpośrednio Roland, który nie spuszczał z pijaka wzroku.
- Nie tu… Możesz nie iść.- wzruszył ramionami Rictor mając generalnie w nosie, co zrobią pozostali mężczyźni.- Możesz tu zostać, możesz bać się że zostaniesz złapany, co jest niemal pewnikiem… jeśli tu zostaniesz w tej chwili.
Ruszył z butelką do swojego pokoju, niewątpliwie po to by się upić… a przynajmniej tak to wyglądało.
- Ej - Roland chwycił go gwałtownie za rękaw, wwiercając wzrok we flaszkę. - Ty chyba rzeczywiście jesteś szaleńcem, skoro chcesz zabrać ze sobą butelkę…
- Kto nosi coś w rękach? - Shade poparł Rolanda. Uznał Rictora za niebezpiecznego dla otoczenia głupca, który nie dość, że wpadnie w ten sposób w oczy strażników, to chwilę później w ich łapy, a potem wszystko wyklepie.
- Lepiej zostać. - Labrosse skinął głową Shadeowi. - I poczekać aż wszyscy zaczną wychodzić, wtedy nie wzbudzimy podejrzeń. Tu jesteśmy na chwilę obecną bezpieczni.
- Poza tym w trójkę mamy większe szanse. - Pewnie trochę przesadzał, ale z pewnością niewiele. - Nie musimy się trzymać za ręce, ale nie powinniśmy się rozdzielać. Nie mówiąc już o tym, że nikt z karczmy nie wyszedł.
Rictor coś warknął pod nosem, ale usiadł. Wyciągnął kartkę i tyle… rozłożył ostrożnie zasłaniając ją swym ciałem przed postronnymi widzami, ale nie przed dwójką swoich… towarzyszy z przypadku.

Cytat:
Dzień 3
Strażnicy co rano byli u mnie w pokoju. Przewracali wszystko do góry nogami, szukając oznak mojego przebudzenia. Nie wiem jakim cudem udało mi się nie zostać wykrytym, może to przez strach, który wtedy mnie sparaliżował?

Dzień 4
Pióro i zeszyt dostałem od barmanki; miła, blondwłosa kobieta, z wypalonym “K” tuż pod pępkiem. Ja u siebie też znalazłem takie, na łopatce. Ciekawe co to oznacza?
Aisha mówi, że najlepszym miejscem ucieczki jest klasztor, tuż o poranku przed egzekucjami. Ponoć prawie codziennie przez bramę przejeżdża wóz z Uśpionymi i większość strażników właśnie tam przebywa. W klasztorze wtedy jest jakieś nabożeństwo, czasami coś “mocniejszego”, ale nie chciała o tym opowiadać. Prawie się popłakała, a ja nie chciałem wywoływać w niej skrajnych emocji, jeszcze ktoś by zauważył i by ją wzięli na tortury, do klasztornych piwnic.

Dzień 5
Byłem w karczmie, by więcej dopytać. Aishy już tam nie było. Boję się, że to przeze mnie. Muszę dostać się do klasztoru następnego ranka, zejść do piwnic torturowni a stamtąd podziemnym przejściem wyjść do fosy. Ponoć tym tunelem wywożą poćwiartowane ciała, ręce, nogi… Wyrzucają wszystko do fosy, a ta jest wypełniona na ⅙ swojej wysokości. To za mało, by podskoczyć i wyjść, ale może się wespnę, może się uda.
Boję się, że jutro znajdą dziennik. Ale może to i lepiej? Przynajmniej wrzuciliby mnie do torturowni, może spotkałbym Aishę, może razem byśmy uciekli?
Im dłużej tutaj jestem, tym mniej rozumiem ideę tego miejsca. Po co oni nam to robią? To jakieś miasto dla sadystów, którzy płacą za możliwość strzepania sobie podczas znęcania się nad nami? Nic nie rozumiem. Chcę stąd wyjść, gdziekolwiek.
- No i potrzebna jest… lina jakaś, przewodniczka po klasztorze… jeśli będziemy mieli pecha, klucze do drzwi.- Rictor zgniótł papier w kulkę i przyglądając się jej mruknął do siebie. - Trzeba będzie przepić.
Zerknął na obu.- Przeczytaliście?
- Macie coś wypalonego? - spytał Shade, skinąwszy głową.
- Barmanka ma K… znak Kary… my pewnie też.- mruknął obojętnie Rictor i zabrał się za konsumpcję pergaminu, by zniszczyć dowód.
- Daj kawałek - mruknął, niezbyt chętnie, Shade.
Rictor chętnie podzielił się tym brzemieniem, a potem sięgnął po butelkę i upił sporego łyka. Podał ją w milczeniu Shade’owi jako propozycję.
Natomiast Roland wstał od stolika, mając już dość odoru alkoholu pozostawionego przez Rictora. Chciał się udać... gdziekolwiek byleby dalej od tego głupca. Nie zewnątrz nie mógł wyjść, jeszcze, zaś uśpieni przy innych stolikach wydali się mu mało towarzyską gromadą, toteż pozostał mu tylko jeden wybór.
Nawiązał kontakt wzrokowy z nagą barmanką. Widok jej czarnych, jak niebo w bezksiężycową noc, oczu wywołał na jego twarzy dziwnie znajomy uśmiech. Powłóczywszy nogami zbliżył się do baru, starając się przypominać bezmózgiego uśpionego. Zasępił się, ale nie spuszczał z niej wzroku.
- Czuję - zaczął, akcentując każde słowo, w ten sposób nadając im melodyjnego, uspokajającego tonu - że mogłabyś mi wiele powiedzieć. O tym miejscu, o tych ludziach, o drodze ucieczki, o celu tego wszystkiego… ale czy zechcesz? Nie mam nic czym mógłbym zapłacić Ci za informacje ale… jeżeli się stąd nie wydostaniemy, to czeka nas śmierć. Więc pozostaje mi liczyć na twoje dobre serce… Nic innego nam nie pozostało…
Barmanka spojrzała na niego z przepraszającym uśmiechem
- Wszystko powiedziałam Twojemu koledze. Nie wiem zbyt wiele, tylko tyle. Nie umiem wam pomóc. - odparła cicho z przerażeniem patrząc na drzwi - Jest coraz później, to nie jest dobra pora na rozmowy.
- Ale jedyna jaka nam zapewne została - odparł, również z podobnym przejęciem co murzynka. Czuł ryzyko rozmowy z nią, jednak coś mu podpowiadało, że nie powinien ustępować, nie teraz. - Naprawdę nie wiesz już nic więcej, co mogłoby nam pomóc w tej sytuacji? Jutro o poranku musimy uciekać, przez klasztor, torturownie, jakiś tunel i fosę. Myślisz, że to może się udać?
- Niestety nie znam osoby, która pisała ten dziennik - westchnęła zasmucona. - Mieszkam w klasztorze, więc… Drzwi na dół, do torturowni, są zawsze otwarte. Więc wślizgnąć się tam nie problem. W godzinach porannych strażników zazwyczaj tam nie ma, zajmują się wozem i mało ich tam to obchodzi. Nie mam pojęcia gdzie znajduje się wyjście do tunelu, ale… - przerwała na chwilę i wstała gwałtownie, jakby usłyszała ruch na zewnątrz. Wychyliła się przez bar, a jej piersi spoczęły na blacie przygniecione lekko jej torsem, układając się na kształt jędrnych, krągłych owoców.
- Kaci to Przebudzeni. Kaci i ich niewolnice, dogadacie. Wielu Przebudzonych rozmawia o mieście zwanym Utopia, ponoć gdzieś takie jest. Tam Cię nie biją, nie katują, nie ścinają wedle kaprysu. Tam należałoby się udać.

Słowo "Utopia" wypowiedziane przez karczmarkę zawisło w powietrzu jak mgła wciągana w płuca przez osoby przebudzone z koszmarnego snu. Jej zapach był słodki i rył w umyśle marzenie spokojnego życia w takim miejscu - z dala od wszelkich strasznych rzeczy dziejących się w tym mieście.
Jakby na wezwanie drzwi dostały otwarte z głośnym trzaskiem, a do środka weszło dwóch strażników. Ich czarne jak smoła pełne pancerze płytowe lekko lśniły nienaturalnym blaskiem, co w połączeniu z kolcami na lewym naramienniku i skrzydlatym hełmem dawało efekt ściskającego za gardło strachu. Przy swych pasach mieli długie miecze, również z czarnej stali. Ich oczy lśniące upiorną krwistą barwą omiotły zgromadzonych w budynku i skupiły się na nagiej karczmarce.
Po chwili się rozstąpili, by do środka weszła kolejną, tym razem zupełnie inna postać. Kaptur na głowie oraz maska zasłaniały całą twarz. Pancerz, choć wyglądał na niepraktyczny, wykonany był z jakiegoś dziwnego rodzaju metalu, tak samo zrobione rękawice, za to naramienniki... wyglądały jak stworzone z kości. Idące od pasa w dół fragmenty szat ewidentnie wskazywały na to, że był kimś ważniejszym. Fakt posiadania oczu objawiał się jedynie żółtym światłem w miejscu, gdzie powinien być lewy oczodół. Jego ciężkie kroki natychmiast skierowały się w stronę nagiej kobiety, która skuliła się pod karczemną ścianą i z przerażeniem wpatrywała się na nieunikniony wyrok.

Shade oraz Rictor ledwo utrzymali nerwy w ryzach zastygając w bezruchu na swoich siedzeniach na wzór otaczającego ich sztucznego tłumu. Nie można tego było powiedzieć jednak o Rolandzie, którego dosłownie sparaliżowało przy barze. Stał, nie mogąc zdobyć się na jakikolwiek cień logicznego działania.

Zakapturzona postać stanęła przy karczmarce emanując jakąś przeraźliwą aurą zimna i strachu. Powolnym ruchem chwycił kobietę za włosy i uniósł okrutnie nad ziemię wywołując u niej świdrujący uszy okrzyk bólu. Patrzył tak na nią przez chwilę i głębokim, metalicznym głosem rzekł coś, czego żaden z świadomych otoczenia nie chciał usłyszeć.
- Wiemy.
Wtedy to rzucił nią o ścianę jak szmacianą lalką. Zadziałało to jak znak dla stojących w drzwiach strażników, którzy ruszyli w stronę tłumu, zaczęli wyciągać losowo wybranych na środek sali, na następnie okrutnie bić. W powietrzu rozlegały się dźwięki łamiących się kości i mebli karczemnych oraz mokre odgłosy chlapiącej dookoła krwi, zaś najbardziej przerażające było to, iż nikt nie wydał żadnego odgłosu bólu. Pełna obojętność.

Roland starał się pozostać na swoim miejscu zachowując całkowicie obojętną twarz. Został jednak nagle podcięty i zwalił się na brzuch, dotkliwie uderzając podbródkiem o bar powodując tym samym utratę przytomności. Obudził się dopiero po dotkliwym kopnięciu w bok przez strażnika. I kolejne kopnięcie. I kolejne. I kolejne. I kolejne.
Jego twarz wykrzywiała się w sposób trudny do jakiegokolwiek określenia. Jego myśli były zajęte jedynie tym, by nie wydobył z siebie żadnego dźwięku - chciał zachowywać się jak inni, by nie był podejrzany.
Udało mu się. Po długich torturach zostawiono go tak, jak leżał. Ostry ból nie pozwalał mu się nawet ruszyć.

Postać w masce przyglądała się temu z obojętnością. Gdy skończyli znów chwycił karczmarkę za włosy i zaczął ją wlec po ziemi. Na każdy okrzyk czy chociażby jęknięcie reagował rzuceniem jej do przodu na ziemię i kopnięciem jej w bok. Powtarzał w ten sposób całą procedurę dopóki nie wyszedł z karczmy, a za nim strażnicy.
Znowu zaległa głucha cisza.
Kiedy przeklęci prześladowcy zniknęli, Roland gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Zaczął dyszeć ciężko, łapiąc się za brzuch. Czuł coś w ustach, nie o krew, choć i tej smak podrażniał jego kubki smakowe. Wybadał językiem niewielki, niezidentyfikowany obiekt, po czym podniósł się na kolana i splunął. Zakrwawiony biały obiekt z cichym stuknięciem spadł na ziemię.
- Kurwa - wyszeptał, odkrywając językiem puste miejsce po jego szóstce. Z drugiej strony, lepiej stracić zęba niż życie.
Nagle zaczęły bić dzwony katedry. Wszyscy nagle wstali i zaczęli wychodzić, rozchodząc się po swoich domach. Roland również podniósł się z ziemi i po krótkiej wymianie słów z Rictorem, również skierował się do siebie. Przemierzając ulicę w anonimowym tłumie zdołał wychwycić trzy, może cztery sylwetki strażników, które zdawały się lustrować ich zza czarnego hełmu. Jednak Labrosse miał dziwne przeczucie, że może być ich zdecydowanie więcej.

W chwili gdy dotarł do swojej klitki, Roland od razu stanął przy ścianie tuż obok okna, wychylając się co chwilę, by wyjrzeć na ulicę. Mrok panujący w pomieszczeniu mógł zapewnić mu gwarancję, że nikt go nie dostrzeże, jednak wolał dmuchać na zimne - w końcu nie wiedział z kim ma do czynienia.
Mężczyzna spędził tak prawie dwie godziny, bacznie śledząc wzrokiem strażników. Było ich niewielu, a wszyscy swoim zachowaniem przypominali mu przebudzonych acz ponurych i obojętnych. Co jakiś czas wychodziło ich kilkoro ze strażnicy, na którą miał dobry widok. Strażnicy wymieniali się wchodząc do klasztoru. Roland dostrzegł jak jeden z nich wchodził do środka, spędzając tam niemalże godzinę, po czym jakby nigdy nic wychodził tylko po to, by zamienić się z innym strażnikiem.

Zrezygnowany Labrosse w końcu dał sobie spokój i położył się na łóżku, które stanowiło, nie licząc niewielkiej szafki, jedyny mebel w pokoju. Wiedział, że powinien się wyspać.
 
Hazard jest offline  
Stary 21-03-2016, 23:19   #5
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ucieczka.
Słowo rzucone przez skazaną na śmierć kobietę krążyło w umyśle nie tylko Shade'a.
Mężczyzna przedstawił się pozostałej dwójce, z pewnym zaciekawieniem wsłuchując się w to, co mówili tamci. Poszczególne słowa pojmował, ale niekiedy zestawione z innymi tworzyły jakąś niezrozumiała dla niego całość.
Wyglądało na to, że jeden z jego rozmówców, Roland, jest w miarę rozsądny, ale Rictor, ten drugi, chwilami zachowywał się tak, jakby nadmiar alkoholu wypalił mu część szarych komórek. O ile pójście na rozmowę z barmanką okazało się w miarę rozsądne (tamta zdecydowanie nie była przedstawicielem bezmyślnej tłuszczy i rozpoznała, że i oni do tej tłuszczy nie należą - mimo tego nie spuściła im na kark Strażników), o tyle chęć opuszczenia karczmy z butlą w ręku, już w tej chwili, gdy nikt nie wychodził - to zakrawało na głupotę. Nikt nic nie nosił, nikt nie wybiegał przed szereg - jeśli tak można było nazwać bezmyślne łażenie to tu, tam, w zależności od tego, kiedy uderzy dzwon. Rictor byłby widoczny jak kwiatek przy kożuchu. I z pewnością sprowadziłby kłopoty na pozostałą dwójkę.
Na szczęście zdołał dać się przekonać, że nie należy ruszać się z miejsca, a nawet podzielił się treścią kartki - przesłaniem od kogoś, kto kiedyś przechodził to samo, co oni teraz.

Pomysł z zatarciem śladów, polegający na zjedzeniu owej kartki, wydał się Shade'owi przedni - dopóki nie zabrał się za udział w realizacji tego pomysłu. Ohydna breja, która w tej karczmie udawała jedzenie, smakowała lepiej, niż kawałki papieru. Czy ulubiony trunek Rictora mógł coś w tym zmienić?
Shade przyjął poczęstunek, a potem się skrzywił. Cokolwiek robił w poprzednim życiu, to z pewnością to coś nie polegało na spożywaniu takiego obrzydlistwa. Już chyba lepiej było zrezygnować z popijania pisma...
Oddał flaszkę Rictorowi, po czym spojrzał na Rolanda, który wymigał się od niszczenia dowodu pod pretekstem rozmowy z karczmarką. Zapewne doszedł do wniosku, że lepiej pogapić się na gołe cycki, niż przeżuwać jakieś papierzyska.

Przez chwilę Shade uznał, że Roland wygrał los na loterii, gdy nagle do karczmy wkroczyli Strażnicy i podeszli do Rolanda.
Shade siedział, nieruchomy niczym posąg, kątem oka patrząc na to, jak zachowują się 'tubylcy'. A że oni nie zainteresowali się Strażnikami, także i on skupił wzrok na stojącej przez nim misce, usiłując wyglądać na podobnie otępiałego, jak pozostali bywalcy karczmy.
W najmniejszym stopniu już nie zazdrościł Rolandowi ładnych widoków.
Przez moment sądził, że tamten nie żyje, bo mimo kopnięć Roland nie wydał nawet najmniejszego dźwięku, ale najwyraźniej tamten był twardszy, niż Shade myślał. On sam nie wiedział, czy wytrzymałby takie cięgi. Nie widział dokładnie, jakie razy spadają na Rolanda, ale aż za dobrze to słyszał.
Wszystko przez baby, pomyślał niezbyt zresztą logicznie. Gdyby za kontuarem stał mężczyzna, efekt rozmowy byłby taki sam.
Może tamci za długo rozmawiali? A może to był pech? A może...
Kilka takich 'może' przesunęło się przez głowę Shade'a, który nawet po wyjściu Strażników i dowodzącej nimi persony siedział nieruchomo, nie odważając się nawet głębiej odetchnąć.
A nuż tamci zechcą wrócić i sprawdzić, co się dzieje? Jak można było cokolwiek robić, skoro inni klienci w żaden sposób nie zareagowali na przyjście Strażników, rozlew krwi czy wywleczenie barmanki za drzwi? Lepiej było jeszcze chwilę poczekać... Prócz podnoszących się leniwie i mozolnie Uśpionych, nic się jednak nie działo.

Rictor wstał i podszedł do Rolanda, ale Shade jeszcze przez moment zwlekał z ruszeniem się z miejsca. Gdy jednak wstał, to miast pomagać Rictorowi obszedł kontuar, chcąc sprawdzić, czy barmanka nie miała przypadkiem ukrytego jeszcze jakiegoś drobiazgu.
Jeśli się nie mylił, parę flakoników, jakie tam znalazł, nie należało do standardowego wyposażenia każdej gospody. Mimo tego natychmiast je schował wsuwając za pas. Miał nadzieję, że przy pobieżnej kontroli nie rzucą się w oczy. Klucza również nie zostawił, chociaż prawdopodobieństwo, że trafi na odpowiedni zamek, nie było zbyt duże.
Ledwo przeszukał miejsce za barem i schował znalezisko, gdy zaczęły bić dzwony katedry. Wszyscy nagle wstali i zaczęli wychodzić, rozchodząc się po swoich domach. Shade był co prawda ciekaw, czy ktoś przyjdzie i posprząta cały ten bałagan, lecz posłuchał głosu rozsądku i poszedł śladem Innych Uśpionych.
- Rano, przy katedrze - rzucił do Rictora i Rolanda, potwierdzając swą chęć podjęcia próby ucieczki.


Na szczęście pamiętał, gdzie mieszka. Do mieszkania też dotarł, na szczęście nie zwracając na siebie uwagi Strażników. Widocznie zlanie się z tłumem jakoś mu wyszło...
Tak samo jak rankiem wyjrzał przez okno. Ostrożnie, nie chcąc się nikomu rzucić w oczy. Skryty za chmurami księżyc dawał kiepskie światło, lecz nie było na tyle ciemno, by nie można było zobaczyć, co się dzieje dwie kondygnacje niżej.
Plac, podobnie jak ulice, był pusty - jeśli nie liczyć kilku Strażników - paru stało przy katedrze, paru kręciło się po placu. Uśpieni - jeśli jacyś nie spali - siedzieli grzecznie w swoich klitkach i nie wystawiali nosa na zewnątrz.
Shade również nie zamierzał schodzić na dół. Zbytnio lubił swoje życie, a był pewien, że wędrujący nocą człowiek nie będący Strażnikiem nie zostałby powitany ciepłymi słowami.
Dłuższe stanie w oknie zdało się Shade'owi bezcelowe. Lepiej było się położyć i spróbować odpocząć przed jutrzejszym dniem.
Na przykład się przespać.

Plany na poranek były proste - wstać, ledwo klasztorne dzwony ogłoszą pobudkę, a potem opuścić budynek razem z ostatnimi wychodzącymi i wmieszać się w tłum Uśpionych. W końcu do klasztoru nie miał daleko, a stanie przed wejściem i czekanie na tamtą dwójkę zdało mu się niezbyt rozsądne.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-03-2016, 21:39   #6
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Była naga… była śliczna, była przede wszystkim… częścią tego koszmaru. A teraz wydawała się wyrwana ze swej roli. No bo któż inny chodziłby po karczmie bez ubrań. Owszem może nikt z tych mężczyzn nie skorzystałby z okazji, ale takie prowokujące zachowanie wymagałoby odwagi, a tej w oczach barmanki nie było.
Podszedł, oparł się o bar stawiając butelkę, zawierającą już ćwiartkę alkoholu i rzekł wprost.
- Coś się zmieniło. Coś zmieniło się w tobie i zdałaś sobie z tego sprawę… że ty tylko tu jesteś goła, prawda? Kiedy to się stało? Dlaczego?
- Zdałam sobie sprawę, że coś widzicie, nic innego nie jest problemem -
odparła oschle i wstała ze swojego stołka, ale zrównać się z nim spojrzeniem - Lepiej jakbyście się z tym nie obnosili… Za głośno.
- Nie widzę powodu, by się z tym obnosić, ale jeśli ty zaczniesz się zachowywać pruderyjniej w naszej obecności, to i tak różnica będzie widoczna.-
spoglądał w jej oczy.- Rictor… tak… można mnie nazwać. A ciebie?-
- Sara. -
szepnęła ciszej i westchnęła. Spuściła wzrok w dół, a potem przeniosła go na drzwi karczmy jakby w zastanowieniu. - Niedługo będzie się ściemniać, ale oni i tak widzą w nocy. Lepiej dla was, byście się stąd zmyli, skoro już się przebudziliście, to zostanie tutaj byłoby samobójstwem - dodała śmiało i z powrotem na niego spojrzała.
- Dlatego chodzisz nago? By zauważyć zmianę i sprowokować inne spojrzenia? - zapytał zaciekawiony Rictor przyglądając się dziewczynie.
- Tak mi kazano, taka kara, taka praca, to nie jest istotne, nie w waszym przypadku. Raczej nie trafi wam się szansa pracy, wszystkie miejsca zajęte. Zetną was - w jej oczach malowało się przerażenie, zupełnie jakby pierwszy raz z kimś rozmawiała, z kimś kto według niej nie powinien tutaj być. Jej ciemne oczy nerwowo rozglądały się dookoła
- Strażnicy mogą przyjść tutaj w każdej chwili - zniknęła za barem schylając się i kładąc na blat kufel z alkoholem i niezepsute, acz zimne danie. Zwykła kasza z mięsem, pewnie przygotowywane było rano.
- Kara… cudnie… za co? - mruknął w irytacji Rictor. Wzruszył ramionami. Może zetną, może nie… Na to wpływu nie miał. Ale nie zamierzał się kulić jak pies. Już nie. - Strażnicy mogą się zjawić, ale jeszcze tu ich nie ma, Saro. Gdzie mieszkasz? Gdzie cię można spotkać… pomówić spokojnie?-
Kobieta zaśmiała się słabo, jakby z naiwności Rictora. Nie mogła też pojąć jego obojętności, ona się bała, zawsze. Nawet mając pracę i zapewniony względny spokój życia, nie czuła się pewnie czy też bezpiecznie. Nie odpowiedziała na jego pierwsze pytanie, czy to było ważne?
- W klasztorze, jak każdy pracownik. Tam też znalazłam coś, co być może wam pomoże - wyciągnęła coś spod blatu i położyła przed mężczyzną złożoną kartę papieru
- Nie wiem kto to pisał i kiedy, ale jest tutaj zawartych kilka informacji, które mogą wam pomóc. - odgarnęła włosy, a na jej obojczyku widniało wypalone piętno, literka “K”. Chyba ktoś tutaj znakował ludzi jak bydło.
- A teraz odejdź stąd, nim przyjdą. Nie chcę mieć kłopotów przez Ciebie. - ponagliła go i z powrotem usiadła na stołku za barem.
- Daj mi znać jak… stwierdzisz, że wolisz jednak spróbować się uwolnić od tego miejsca.- mruknął Rictor i zgarnął dyskretnie kartę. - A i daj kolejną butelkę tego sikacza.
W milczenia podała mu to, co chciał, ale nie uraczyła go już swoim spojrzeniem. Wzięła głęboki oddech by się uspokoić i nie dać po sobie poznać, że z kimkolwiek rozmawiała.

On się oddalił, a Roland do niej poszedł po naradzie nad skrawkiem papieru. I sprawa się sypnęła.
Jak się dowiedzieli? Czemu? Nie wiedział. Magia może? Przeciwnicy, których trudno było nazwać ludźmi, wyciągnęli Sarę z karczmy… czemu? Bo Roland naciskał, by zdobyć więcej informacji. Zaryzykował własnym bezpieczeństwem i co gorsza czyimś… i choć on wygrał, to ktoś inny zapłacił rachunek za jego zagranie. A to że i jemu się oberwało to mała cena w porównaniu z tym co czekało pomocną barmankę.

Rictor gotował się w sobie. Wściekłość dławiła go, ale oblicze pozostało kamienną maską. Patrzył błędnym pustym spojrzeniem przed siebie. Na szczęście plecami do tego co się działo, więc niewiele widział, ale dźwięki… wystarczały by dopowiedzieć sobie resztę. Spokój na twarzy, ale ciało było spięte. Miał wrażenie, że wybuchnie jeśli będzie to trwało zbyt długo. W końcu jednak wywlekli dziewczynę, a sam Rictor miał wrażenie, bolące niczym otwarta rana w sercu, że to wszystko ich wina.
Że powinni wyjść, że powinni opuścić karczmę, że jutro zobaczy unoszą przez kata głowę Sary.
Ale nic na to poradzić nie mógł. Wstał i podszedł powoli do Rolanda… i przyglądając się jego obrażeniom. Nie był medykiem niestety, jednakże widział chyba już dość ciał w poprzednim życiu. Zwykle tusz zwierzęcych rozbieranych w rzeźni. Chciał ocenić jak rozległe są rany ich przebudzonego towarzysza. A potem… przyjrzeć się pozostałym pobitym ludziom. I jego spojrzenie było puste i obojętne, gdy to czynił. Zamarudzili tu za długo, Roland naraził dziewczynę przepytując ją ponownie. Nauczka mu się należała.
Roland nie był w najgorszym stanie, co najwyżej został poobijany. Możliwe, że z biegiem czasu pojawią się siniaki w niektórych miejscach. Plunął krwią i zębem.
Gdy tak rozglądałeś się, zaczęły bić dzwony katedry. Wszyscy nagle wstali i zaczęli wychodzić, rozchodząc się po swoich domach.
- Wstawaj… musimy dołączyć do reszty baranów.- zacisnął w gniewie zęby Rictor.- Nie mamy już czasu. Możemy liczyć jedynie na zebranie się po zmroku.
- Niczego nie rozumiem -
odezwał się sponiewierany mężczyzna, który nie mógł jeszcze dojść do siebie, bo brutalnym pobiciu. - Skoro zabrali ją za naszą rozmowę, to dlaczego nie wzięli też mnie? Gdyby naprawdę wiedzieli, to skończyłbym jak ona. Jeżeli nie o to chodziło, to co miał na myśli mówiąc “wiemy”?
Roland przetarł czoło, starając się przywrócić trzeźwość myślenia. Spojrzał Rictorowi w oczy.- Dobrze Ci radzę, jeżeli chcesz żyć, to nie wyściubiaj nosa ze swojej klitki po zmroku. Jutro wczesną porą uciekamy, tak jak zapisali w tym liście. Podobno Kaci i ich niewolnice będą mogli nam pomóc. Tyle ustaleń nam wystarczy.-
Kończąc zdanie, Roland powstał i ruszył za resztą uśpionych do swojej klitki.
- Mogli? - uśmiechnął się ironicznie Rictor słysząc te pobożne życzenia.- Nikt nam nie pomoże, ani kaci, ani niewolnice. Tylko głupiec by to zrobił. Jedynie Sara… jeśli jej egzekucja nie będzie jutro, może nam pomóc. Bo ta dziewczyna i tak nic nie ma do stracenia.-

Powrót do dziury, którą nazywał tu domem. Koszmarnie puste pomieszczenie, z niewielką ilością starych tanich mebli. Rictor upił nieco alkoholu z butelki. Uśmiechnął się do siebie… Nawet mu się tu podobało. Nie miał wielkich wymagań co do lokum, a przynajmniej wydawało mu się że nie miał. Cela? Więzienna cela? Nie. To miejsce rzeczywiście kojarzyło mu się z celą, ale nie więzienną. Inną.
Znowu upił odrobinę trunku z butelki, zwalił się na łóżko odstawiając butlę obok. Leżał w ubraniu szykując się do snu. Nie dbał o patrole nocne. Wybierać się nigdzie nie zamierzał o tej porze, a nad ranem i tak będą inne patrole. Postanowił się wyspać, aby wstać rano rześki i gotów do tej wyprawy do klasztoru, gdzie… ponoć najlepsza okazja do ucieczki jest o poranku przed egzekucjami. Czy to była prawda?
Rictor nie dbał o to. Wszystko jest lepsze od tej stagnacji i umierania ze strachu przed egzekucją. Wszystko… nawet śmierć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 23-03-2016, 14:13   #7
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację



Powrót do pokojów był najlepszym pomysłem, na jaki wpadli Przebudzeni. Niestety, nie znaleźli na to żadnych dowodów w postaci mordu na jednym z takich jak oni przez Strażników, jednakże intuicja, logika i przebłyski doświadczenia, ewidentnie wskazywały na obranie tejże drogi. Roland i Shade stali jakiś czas przy oknie, a delikatne, wybijające się zza chmur, odbite światło księżyca, nie zdradzało ich pozycji. A może tak tylko im się wydawało?
W razie braku powodzenia w porannej ucieczce, mieli już informacje na temat wieczornych przyzwyczajeń pilnujących miasta wojowników.
Rictor chciał się napić, bardzo chciał. Przebudzenie z letargu, obudziło w nim również dawne przyzwyczajenia, ale prócz tego majaki. Marzył o piciu i nawet wydawało mu się, że to robił, jednak Uśpieni nie dostawali do pokojów tego, co im się żywnie podobało. Alkoholu również nie było i wiecznie zapijaczony mózg musiał obejść się smakiem.
Wykończeni psychicznie po pierwszym dniu jasności umysłu, zasnęli w miarę szybko, chociaż bez wątpienia, nie ze spokojem na sercu. Według kartki wyrwanej z dziennika, rano mieli spodziewać się niezapowiedzianej wizyty zakutych w blachy Sadystów, których zadaniem było wywrócenie pokoju do góry nogami i zbadanie każdej szczeliny pomieszczenia, w jakim musieli żyć. Zapewne, gdyby tylko mogli, udaliby się na skargę, bowiem w rogach ścian klity zalągł się grzyb, w szufladzie szafki wyrosła pleść, zdobiąc swą bielą i zielenią śmierdzącą bułkę, a materace łóżka nie tylko były zatęchłe, ale również brudne, cuchnące szczynami i z rozprutym materiałem, przez który przechodziły pojedyncze sprężyny. Brak wygód miał jednak minąć, następnego dnia, o świcie, jeśli tylko zdołają przeżyć i przebyć chociaż połowę zaplanowanej drogi - ku wolności.

Mężczyźni ledwo zamknęli oczy, osłaniając je płaszczem powiek, gdy zaczęły bić dzwony katedry. Z przerażeniem spojrzeli na sufit, w obawie przed nocnym nalotem Sadystów, jednak zamiast nich, powitała ich jasność następnego poranka. Dzień nastał błyskawicznie, a Przebudzonych nie nękał żaden koszmar czy senne marzenie. Niektórym zdarzyło się to pierwszy raz, inni zapewne przywykli już do braku nocnych wizji. Z początku usiedli na łóżku, pełni strachu i obaw, nie wiedząc czy mogą już się ruszyć i wstać, czy może powinni poczekać na poranny rytuał przeszukiwania pokoi, bo według notatki ponoć taki był. Ze zdziwieniem jednak stwierdzili, że na korytarzu budynków nie słychać żadnego rumoru, a prócz dudniących dzwonów, okolice otaczała niesamowita cisza. Dyskretne wyjrzenie przez okno potwierdziło jedynie fakt, że Uśpieni pomału, jakimiś małymi grupkami, a nie tłumami jak wieczorem, opuszczali swoje domostwa i leniwie włócząc nogami, kierowali się ku bramie świątyni.

W końcu wyszli wszyscy, wystawiając zaspane oczy na przestrzeń miasta, na jego szarość, odpadające tynki, wzniesiony przez szuranie butów kurz i piach, który dusił płuca i drażnił krtań. Smutną i pełną beznadziei okolicę, ozdabiała strzelista, gotycka katedra, z wysoką wieżą oraz dzwonnicą, zapewne najcenniejszym zabytkiem tego miejsca. Okienne, kolorowe witraże, układały się w jakiś obraz, ale od zewnętrznej strony był on dosyć niewyraźny i trudny do odczytania. Póki co Przebudzeni najbardziej zainteresowali się zdarzeniami, jakie miały nastąpić według niepewnych zapisków, skonsumowanych poprzedniego wieczoru z niesmakiem i niechęcią przez Shade’a i Rictor’a. Tym razem treść się potwierdziła i chociaż brama miasta nie była otwarta, to tuż przed nią stał powóz, z którego Strażnicy wyciągali siłą Uśpionych. Sadyści nie śmieli się, nie wydawali żadnych odgłosów, dźwięków, a mimo to moglibyście przysiąc, że z każdym kopniakiem, zaserwowanym jednemu z Uśpionych, spod metalowych hełmów dobijał się dudniący rechot, pełen kpiny i uciechy, jaką niosło znęcanie się nad bezrozumnymi osobami. Ich rasa, płeć czy wiek, były przeróżne, wokół wozu zebrało się czterech Strażników; tylu samo, ilu widzieliście nocą przez brudne, okienne szyby.

To wszystko zdążyliście dostrzec bez zbędnej potrzeby zatrzymywania się, ponieważ szuraliście wolno butami po ziemi, oczekując swojej kolei na wejście do katedry. Nim tam doszliście, przed wejściem zebrały się dziwne tłumy, mimo iż Uśpieni wychodzili grupkami, a nie hurtem, jak wyjeżdżające z rzeźni mięso na sprzedaż.


Po przekroczeniu progu wchodziło się do wielkiej, długiej sali, zdobionej rozciągającym się przez środek pomieszczenia, czerwonym dywanem z pozłacanymi ozdobami i wyszyciami. Na jego końcu, na podeście, stał ołtarz z marmuru, przybierający kolory światła, które przebijały się przez klasztorne okiennice. Te zaś ozdobione witrażami z postaciami przypominającymi “anima sola”, przepuszczały przez czyste jak łza, ułożone w obraz kawałki różnokolorowego szkła, światło w kolorach czerwieni, pomarańczu oraz fioletu. Podłogi i ściany wysadzane były czarnym jak węgiel kamieniem, który lśnił czystością niespotykaną nigdzie indziej, w tym zapyziałym mieście. Idąc środkiem, po prawej jak i lewej stronie były ławy do siedzenia, których miejsca jak zahipnotyzowani, poczęli zajmować Uśpieni, a wy idąc za nimi, postanowiliście zrobić dokładnie to samo. Usiedliście bliżej końca, gdyż tam zdawało się wam być najbezpieczniej. Lustrując spojrzeniem każdy szczegół klasztoru, od witraży po czarne kolumny, dostrzegliście za ołtarzem dwie pary drzwi - jedne po lewej stronie, na ścianie równoległej do osi długiej ołtarza, a drugie po prawej, na ścianie prostopadłej w stosunku do niego. Jedyne, co wam teraz pozostało, to oczekiwanie na dalszy ciąg zdarzeń. Kościelna cisza wypełniała umysł lękiem, a ze stojących przy ścianach konfesjonałów, dwóch po lewej i dwóch po prawej stronie, spodziewali się nagłego wyjścia Strażników.
W pewnym momencie cisza została przerwana przez muzykę, która spokojnie i niegłośno leciała w tle, nie zagłuszając ewentualnej możliwości szeptania między sobą. Mahoniowe drzwi ze ściany na wprost ołtarza, otworzyły się, a zza nich wyszła zgrabna, filigranowa kobieta, o czerwonych włosach i niespotykanie połyskujących oczach.

Czerwonowłosa zamknęła za sobą drzwi, a jej kroki stukotem odbijały się w przestrzennej hali. Jej ubiór był zbyt kusy i prowokujący, byście mogli nazwać go “świętym” lub “kapłańskim”. Spodziewaliście się raczej nudnego kazania w stylu “daruj za grzechy”, a zamiast tego przed ołtarzem stanęła kobieta - urodziwa, subtelna, śliczna. Głęboki dekolt podkreślał krągły biust, szata czerwona, niby długa, ale głębokie wycięcia na od samych talerzy biodrowych aż po koniec materiału odsłaniały krągłe, jasne biodra oraz zgrabne nogi. Wcięcie w talii było nadzwyczaj zauważalne, figura seksownej klepsydry, o której marzyła niejedna kobieta, a i zapewne mężczyźni nie pogardziliby możliwością spędzenia większej ilości czasu przy takiej emanującej atrakcyjnością i wdziękiem istocie.

Patrzyliście na nią jak zahipnotyzowani, a ona tylko stała i rozglądała się po twarzach zebranych tutaj osób. Zapewne niedługo rozpocznie jakieś kazanie o grzechach, brudzie umysłu i karach, jakie każda zła osoba powinna otrzymać, zapewne z nawiązką. Raz popełnij błąd, pokutuj resztę swojego marnego życia, robiąc z siebie męczennika - cierp za innych, za siebie i za mityczne istoty, które ponoć w swej świętości poświęciły duszę za wszystkie stworzenia stąpające po ziemiach i żyjące pod wodą. Już czuliście tę nudę, ale nie było wyjścia jak wytrzymać do końca, zatkać uszy i zatracić się we własnych myślach.

- Kto pierwszy? - spytała melodyjnie, kusząc odchyleniem bioder na bok. Nie wiedzieliście, czy to kolejna prowokacja mająca zachęcić udręczonych do powstania i rozpoczęcia rozpaczy z błagalnym gestem próśb o wypuszczenie z tego miasta. Nawet nie drgnęliście z siedzenia, kiedy nieoczekiwanie zgrabne dłonie uniosły ramiączka szat i opuściły je na dół. Czerwony materiał płynnie opadł, otaczając stopy kobiety i ukazując jej nagie ciało w całej swej okazałości. Zwierzęcy magnetyzm sprawił, że cała wasza trójka powstała z siedzeń, zgłaszając się na ochotników, a prócz was wstał również mężczyzna z rzędu gdzieś na przodzie. Urocza istota wskazała go palcem i zachęciła do tego, aby do niej podszedł. Zawiedzeni zajęliście z powrotem miejsce, zdając sobie sprawę, jak łatwo zdradziliście to, że jesteście Przebudzeni. Jednak bez względu na to, jak bardzo się staraliście, nie mogliście po prostu się opanować, wasza siła woli była zbyt słaba, aby móc odmówić - w końcu jeśli umrzeć, to chyba lepiej wpierw sobie poużywać, prawda?

Wybraniec niezgrabnie zrzucił z siebie brudne ubrania, potykając się niemal o własne spodnie, które tak spieszno było mu zdjąć. Kobieta przeciągnęła go na prawą stronę ołtarza i pchnęła na niego, a on nieco podciągnął się ku górze. Jędrne pośladki spięły się w chwili, gdy jej kolana oparły się o zimny marmur. Wszystko było przygotowane tak, aby widownia Uśpionych siedzących na ławach mogła widzieć wszystko dokładnie. Kobieta usiadła okrakiem na Przebudzonym i zarzuciła włosy na plecy, a jej biodra uniosły się jedynie na krótki moment, by móc ponownie opuścić je i usiąść na miednicy wybranka, wbijając w swoje wnętrze twardą i naprężoną męskość. Stłumiony, męski jęk był potwierdzeniem tego, czego wszyscy w tym momencie się spodziewali, choć miejsce na stosunek było nietypowe, można śmiało nazwać to świętokradztwem. Rytmiczne, pionowe ruchy Bezimiennej uwidoczniały głębokie i mocne wbijanie się w jej środek, który stawał się coraz bardziej wilgotny. Przebudzony nie miał zbyt wiele do powiedzenia, w kwestii doboru pozycji, gdyż został całkowicie zdominowany, przez zachłanną “Kapłankę”, której biodra unosiły się i opadały z coraz to większą szybkością, kołysząc się dodatkowo na boki. Głośne pojękiwania pary oddającej się uciechom cielesnym, pogłosem roznosiły się po przestrzennym pomieszczeniu, sprawiając, że narastało w was napięcie i podniecenie. Mieliście nawet ochotę wstać i dołączyć, ewentualnie zepchnąć tamtego brudasa z ołtarza i zająć jego miejsce. Mimo usilnego wpatrywania się w rozgrywaną sytuację, zauważyliście, że drzwi po prawej lekko się uchyliły.
W głowie Rolanda zaczęły przewijać się obrazy, widział twarze różnych kobiet, a każda patrzyła na niego z góry, z ustami rozwartymi w przyjemnej odsłonie. Nie wiedział, ile twarzy widział, ale scena rozgrywająca się aktualnie w klasztorze, przywróciła mu jakiś ochłap niejasnych wspomnień.
Rozkoszne odgłosy wydobywające się z ust rozpalonej kobiety oraz jej naprężone ciało, przyciągało jak magnes, zaś uderzające o uda mężczyzny krągłe pośladki, wydawały dźwięk charakterystyczny podczas głębokiej penetracji bez żadnych ograniczeń. Przebudzony w końcu położył dłonie na talii kochanki i zacisnął je mocno na jej bladym ciele, dociskając do siebie, aby jak najmocniej się połączyć, a następnie sam wykonał kilka silnych pchnięć, przy których to kobieta wydała z siebie głośny jęk pełen ekstazy, któremu zawtórował rozkoszny okrzyk mężczyzny. Jego ruchy nagle ustały, a jedyną czynnością, jaką się teraz zajmował, był odpoczynek i ciężkie dyszenie. W momencie najpełniejszego napięcia i orgazmu, z pleców kobiety wystrzeliły potężne, wielkie, czerwone skrzydła. Prychnęła jak kot, a chudy ogon zakończony ostrą strzałką, z impetem wbił się w szyję Przebudzonego. Kapłanka odskoczyła od niego jak poparzona, a z tętnic zranionego trysnęła krew, ochlapując ołtarz, posadzkę, a nawet brudząc dywan, na którego materiale koloru szkarłatu, nie było nic widać.
Czar prysł, gdy sukkubica z zadziornym uśmieszkiem odwróciła się przodem do zebranych. Zawiesiła swoje spojrzenie na waszej trójce, a słodka minka nie schodziła z jej twarzy. Teraz jednak nie odczuwaliście ani krztyny podniecenia, bynajmniej. Tym bardziej, że potworna piękność doskonale zdawała sobie sprawę z waszej obecności. Zamurowało was. Przebudzony, którego na początku określiliście “szczęściarzem” teraz dławił się własną krwią i umierał w przeraźliwych konwulsjach. Jego własne płyny, napędzające organizm do życia, bulgotały wewnątrz gardła, nie pozwalając złapać oddechu, a serce jak oszalałe pompowało go więcej i więcej, póki mężczyzna nie osunął się z hukiem z ołtarza i nie skonał na waszych oczach.
Spomiędzy sukkubich ud spływał lepki, białawy płyn, a ona wcale się tym nie przejmowała. Wsunęła zakrwawiony palec do ust i objęła go prowokująco wargami, ssąc przez chwilę i zlizując pozostałą krew, którą zdążyła się ubrudzić. Nagle zabiły dzwony, a Uśpieni zaczęli wstawać ze swoich miejsc. Kobieta zaś westchnęła zawiedziona.

- Och, to już? Dopiero się rozkręcałam - zamarudziła, słodko naburmuszając policzki i westchnęła nieszczęśliwie. Posłała wam całusa z odległości, po czym zabrała swoje szaty leżący na podłodze i zniknęła za tymi samymi drzwiami, którymi tutaj przyszła.
Wszyscy niespiesznie wychodzili, Strażników nie było, Demonica sobie poszła, a drzwi, które podczas aktu seksualnego się uchyliły, były już zamknięte.





Wasze dni mijały leniwie, monotonnie i bez żadnych złudzeń. Pytania narastały, a odpowiedzi nie potrafiliście znaleźć. Waszą sytuację można było określić jako "szczęście w nieszczęściu", gdyż to wam udało się znaleźć w miejscu, w którym nikt nie zadawał wam bólu, a to wy zadawaliście go innym. Nie wiedząc czemu, nie wiedząc po co, robiliście co kazano, bo dzięki temu mieliście swoją małą ułudę bezpieczeństwa. Każde chwile były takie same, rozrywające skórę uderzenia, bezsensowny rozlew krwi oraz dwóch Strażników przy schodach. Zawsze milczący, patrzący krzywo, z nienawiścią i chęcią przyłożenia wam w twarz, czego też nie uczynili, póki obowiązki wypełnialiście należycie.
Dzisiaj było nieco inaczej, odkąd tutaj jesteście, nie spotkaliście się z taką sytuacją. Całą noc pilnował was Strażnik, tak bardzo różniący się od poprzednich. Był strachliwy, niepewny, co rusz się potykał lub wypadały mu klucze. Co lepsze, był sam, był tylko on jeden i drżał nawet w chwili, gdy Bazylia na niego syczała. Noc minęła wam na rozmyśleniach lub innych zajmujących czynnościach.
Rano nie wypuścił was z celi, mimo iż zawsze wychodziliście tuż po nabożeństwie. Z głównego holu klasztoru, tuż nad waszymi głowami, słychać było rozkoszne i głośne jęk. Nawet do was one dochodziły, wzniecając ukłucie podniecenia i naciskając na seksualność, która mimo opłakanej sytuacji, wciąż potrafiła w was zapłonąć. Usłyszeliście również skrzypienie drzwi prowadzących na górę, zapewne wasz nowy "kolega strażnik" chciał sobie nieco popatrzeć, kto wie, czy przy okazji nie zabawił się sam ze sobą, plamiąc podłogę i klamkę, którą to potem Bazylia będzie musiała sprzątać.
Kiedy dźwięki ucichły, drzwi ponownie się zamknęły, a mężczyzna odchrząknął. Według tradycyjnego dnia, powinniście zostać wypuszczeni, Diabelstwo miało sprzątać salę po "nabożeństwie", zaś Rognir szykować się do codziennych tortur. Czekaliście z napięciem, a wasza cela nie została otwarta. Co więcej, zdawało się, że nikt nawet nie planował zrobić tego w najbliższym czasie.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 27-03-2016, 21:21   #8
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Bijące dzwony katedry i pozbawiony koloru sufit jako pierwsze przywitały Rolanda o poranku. Przebudził się w tej samej pozycji w której zasnął. Gdyby nie niewygodne łóżko i widmo zagrożenia mężczyzna zapewne obrócił się na drugi bok by odpłynąć w dalszy sen. Nie mógł sobie jednak pozwolić na takie wygody. Nie teraz. Przetarł podkrążone po nieprzespanej nocy oczy, po czym zbliżył się do okna. Ukradkiem obserwował wylegających bezwiednie na ulicę Uśpionych.
“Dzień jak co dzień” - pomyślał sposępniały. Nie był pewien czy w istocie marsz na katedrę był stałą częścią ich udręczonego życia, chociaż wszystko wskazywało na to, że tak właśnie było. Roland cofnął się wreszcie od okna, karcąc się jednocześnie za swój brak ostrożności. Jego umysł nie obudził się jeszcze do końca, gdyż nie przyszło mu nawet do głowy, że mógłby zostać zauważony przez strażników.
Przygryzł wargę i wywlókł się na zewnątrz wraz z resztą stada półgłówków.

Mogłoby się z pozoru wydawać, że za dnia ulicę posępnego miast będą wyglądać lepiej niż w nocy, jednak wcale tak nie było. Teraz mogli w całej okazałości ujrzeć nędze tego miejsca, która wczoraj zakryta była całunem mroku. Roland z odrazą spoglądał na tą scenerię, usilnie starając się powstrzymać ochotę odkasłania. Pył i kurz wzburzony nierównym marszem Uśpionych drażnił jego gardło i sprawiał, że z oczu zaczęły spływać mu pojedyncze krople łez. Zaparł się w sobie i zignorował nieprzyjemne warunki aż w końcu dotarli do katedry.
Po drodze upewnił się jeszcze, że wczorajsza notka nie była żadnym oszustwem. Strażnicy rzeczywiście, jak to było opisane, stali przed bramą obierając kolejny transport “towaru”. Bo jak inaczej można by nazwać pozbawionych jakichkolwiek przejawów świadomości Uśpionych? W ich obecnym stanie nie byli niczym więcej jak przedmiotami, w dodatku bezużytecznymi.

Przekraczając progi świątyni Roland niemalże przystanął, zadziwiony wnętrzem. Jakby nagle otworzył się przed nim inny świat. Przepych, czystość i piękno katedry były wręcz nie na miejscu w porównaniu do nędzy panującej na zewnątrz. Kiedy usiedli już w ławkach, mężczyzna z niebywałym uznaniem przyglądał się otoczeniu. Witraże tworzące fantastyczną dla wnętrza grę świateł były istnym dziełem sztuki. Wszystko to wydawało mu się tak piękne, że aż nierealne… A to był, jak się okazało potem, dopiero początek jego zaskoczenia.
Melodia rozbrzmiała subtelnie, a na scenę wyszła czerwonowłosa piękność. Roland przyglądał się jej jak zahipnotyzowany, łapczywie karmiąc się widokiem ponętnego ciała. Jej skąpe, prowokacyjne wdzianko zapaliło w jego oczach błysk pożądania. Czuł, że mógłby spędzić cały dzień na przyglądaniu się jej. Był pewien, że nawet po wielu godzinach, widok wciąż pozostałby w równym stopniu ciekawy. A gdyby jeszcze mógł podejść bliżej! Poczuć zapach jej ciała. Zbadać spojrzeniem każdy szczegół jej figury. Gdyby tylko...
- Kto pierwszy?
Po świątyni rozniósł się urzekający kobiecy głos, po czym całe skąpe przyodzienie opadło na dół odkrywając w całej okazałości jej wdzięki. Roland podniósł się błyskawicznie, gotów niemalże pędem rzucić się ku niej. Ubiegł go jednak ktoś inny. Dopiero wtedy uświadomił sobie co zrobił. Poczuł, że nogi się pod nim uginają. Spojrzał się po reszcie Przebudzonych, który również nie oparli się kobiecemu urokowi. Zrozumiał wtedy, że wszystko poszło na marne. Zdradzili się, co równoznaczne było ze śmiercią. Przynajmniej tak wtedy myślał.
Zaraz jednak jego umysł zapomniał o tym, lekko mówiąc, potknięciu, i skupił się na wydarzeniach przy ołtarzu. Z każdym kolejnym ruchem kobiecego ciała, z każdym kolejnym stęknięciem dobywającym się z jej ust, w Rolandzie narastała żądza. Jedyną rzeczą jaką teraz pragnął, było znalezienie się na miejscu nieznajomego Przebudzonego. Z wyczekiwaniem czekał na koniec przedstawienia, zaraz potem gotów był nawet puścić się biegiem w stronę “Kapłanki” na wszelki wypadek jakby pozostała dwójka “towarzyszy” miała również chęć wzięcia udziału w tym “rytuale”.
W pewnym momencie coś przysłoniło mu widok. Oderwał się myślami od erotycznej sceny, kiedy w jego głowie pojawiły się przebłyski przeszłości. Wspomnienia, a raczej ich strzępy pojawiły się jakby znikąd. Twarze. Piękne twarze niewiast przewinęły się przez jego umysł. Nie mógł ich zliczyć, ani przypomnieć sobie kim były, chociaż rozkosz wyryta na ich twarzach mogła sugerować mu, że...
Nie zdążył dokończyć swoich myśli. Finał spektaklu okazał się o wiele bardziej zaskakujący, niż ktokolwiek z nich mógłby się spodziewać. W jednej chwili “Kapłanka” przerodziła się w jakiegoś demona. Różnice rasowe z pewnością nie stanowiły dla Rolanda jakichś większych przeszkód, jednak wytrysk krwi z gardła “szczęściarza” zadziałał na niego orzeźwiająco. Całe podniecenie zniknęło zastąpione strachem. Skulił się w sobie, unikając spojrzenia diabolicznych oczu. I wtedy nastało wybawienie. Dudniące dzwony zakończyły przedstawienie, a widzowie jak i aktorka prędko umknęli z sali.
Chwycił się za głowę drżącymi rękoma. Sam do końca nie wiedział, czy wzburzenie i słabość jego była spowodowana widokiem przedstawienia, którego scenariusz zrodzić się mógł jedynie w umyśle jakiegoś niewyżytego psychopaty, czy powracającymi do niego przebłyskami dawnego życia. Różne myśli kotłowały mu się w głowie, odrywając go od rzeczywistości, aż w końcu uderzył się mocno pięścią w kolano. Impuls ten wystarczył by mógł się częściowo opanować i zmusić do działania. Byli sami. Znali drogę. Lepszej okazja mogła się już nie trafić.

Nie odzywając się ani słowem, Labrosse spojrzał na dwójkę Przebudzonych i skinął głową w kierunku drzwi po prawej stronie. Powoli powstał i ruszył do nich, nie oglądając się, czy tamci pójdą za nim.
Shade siedział bez ruchu, patrząc w stronę ołtarza, jakby nie stale nie wierzył w to, że przed jego oczami przed chwilą rozegrał się przerażający spektakl. I zastanawiał się, czy taka śmierć była przyjemniejsza, niż śmierć na szafocie...
Wyrwał się jednak w końcu z kręgu tych myśli. Dzięki Rolandowi, który wziął się do działania.
Shade również się podniósł, po czym rozglądając się na wszystkie strony ruszył za Rolandem w stronę drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą tkwił jakiś podglądacz. Lub podglądaczka.
No… to te dziwne rytuały. I ta ni kusicielka ni bestyjka wygrzebana z piekielnych otchłani, albo innego przeklętego przez bogów miejsca. To wiele tłumaczyło Rictorowi.
Śmierć jakkolwiek straszna i przerażająca... wydawała się ciekawszym rodzajem zgonu od tego co czekało ich jeszcze w tym klasztorze. Miejsce było przerażające, ale ten strach wtłaczał krew do żył. Budził. Rozgrzewał. Rictor czuł że żyje, a to samo w sobie było przyjemne po całej tej stagnacji. Drzwi które wskazał Roland, nie wyglądały bardziej zachęcająco niż inne drzwi jakie tu napotkali. Nie wyglądały też mniej, toteż równie dobrze mogli skierować się tam. Rictor rozejrzał się po tej sali i ruszył. W pierwszej chwili chciał bowiem zabrać stąd coś co by nadawało się na broń, z drugiej strony czuł jednak pewność co do siły swych pięści, a kto wie czy przedmioty z tego miejsca nie miały przypisane do siebie jakiejś paskudnej klątwy.
Rictora w połowie drogi zatrzymało skrzypienie jakichś drzwiczek... To z konfesjonałów coś wypadło! Cała trójka prawie natychmiast się rozejrzała naokoło siebie, aż spostrzegli jakieś cieniste istoty z wielkim fioletowym okiem zaczęły latać sobie w powietrzu i oglądać ich działania z ciekawością. Macki odchodzące od "tułowia" ruszały się leniwie na wszystkie strony jakby korygując lot. Za bestiami snuły się cienkie czarne strużki dymu.
Z ich strony nie było żadnej agresywnej reakcji.
Rictor cóż… spokojnie ruszył dalej starając się jak najbardziej przypominać apatycznego Uśpionego. Po prostu nie zmieniał kursu, podążać nadal tą samą drogą za towarzyszami. A nuż stworki uznają że tak być powinno. Że “Uśpieni”: Roland, Rictor i Shade… tylko wykonują polecenia.
Roland zaczął z niepokojem przyglądać się istotom. Ich pojawienie się z pewnością nie oznaczało niczego dobrego. Przyspieszył kroku. Nie sądził, by udawanie w tej chwili Uśpionego mogłoby przynieść im cokolwiek. Nie dość, że i tak oderwali się już od reszty “stada”, to na dodatek ewidentnie ujawnili się w momencie pojawienia lubieżnej “kapłanki”.
Kiedy dotarł w końcu do celu, przyłożył ucho do drzwi i zaczął nasłuchiwać odgłosów dobywających się z drugiej strony.
Rictor nie odezwał się choć te “niegroźne” stworzenia niepokoiły go. Miały cel w swym nagłym pojawieniu, pełniły jakąś rolę. Psów podwórzowych może? Stanął obojętnie jak Uśpieni, blisko Rolanda, tak by osłonić jego podejrzane zachowanie przed ich spojrzeniem.
Nadmiar emocji nie przypadł Shade'owi do gustu. Najpierw krwawo zakończone sekscesy na ołtarzu, teraz wielkie, latające oczy z mackami.
- Idziemy, zanim te stwory zaczną rozrabiać - powiedział cicho, stając obok Rolanda. - Otwieraj.
Latające Oka kręciły się wokół trójki mężczyzn jak ciekawskie stworzenia, obserwując z zainteresowaniem każdy najmniejszy ruch i podążając za nimi nieustannie.
Ręka Rolanda z cichym plaśnięciem spoczęła na klamce wrót, które miały rzekomo doprowadzić ich do torturowni. Mężczyzna z obrzydzenia zmarszczył brwi i zmrużył oczy, czując dziwną maź, która oblepiła jego dłoń. Westchnął bezgłośnie i zmusił się do pociągnięcia za klamkę. Drzwi ustąpiły. Jego przypuszczenia okazały się słuszne - znajdujące się za wrotami schody musiały prowadzić do lochów, które to miały stanowić ich pierwszy przystanek do wolności.
Labrosse nie ruszył jednak od razu. Zaczął wycierać ręce o spodnie i framugę wrót, a następnie spojrzał na Shade’a i Rictora.
- Dobra, brudną robotę odwaliłem ja - mówiąc to półgłosem, Roland pokazał im zlepioną w jasnawej mazi dłoń. - Teraz niech któryś z was prowadzi. Ja pójdę w środku. Ostatni niech zamknie szybko drzwi, by te kreatury nie mogły podążać za nami.
Rictor tylko spojrzał na Rolanda i ani na chwilę jego twarz nie wykrzywiła się w uśmiechu.
Ruszył przodem nie czekając na decyzję Shade’a, bo też nie mieli czasu bawić się w decyzje. Powoli i ostrożnie szedł po schodach, krok za krokiem stąpając jak najciszej.
Przyjemność zamknięcia drzwi przypadła Shade'owi. Ten wolał nie chwytać za zaświnioną klamkę, więc złapał za drzwi i stojąc już za progiem pociągnął z całej siły.
Pierwsze Oko przecisnęło się już za pierwszą osobą, która przekroczyła drzwi, drugie za następną. Były jak cienie, tak bardzo blisko, że aż trudno ich się pozbyć. Nawet trzeci stwór, nim Shade zamknął za sobą drzwi, zdążył się przecisnąć. Jedynie czwarta istotna pozostała samotnie w hali klasztoru.
- Po jednym latającym oku na każdego? - powiedział cicho Shade, wliczając w to nieszczęśnika zabitego przez uskrzydloną rozpustnicę.
Gdy schodziliście na dół, dojrzeliście zakutego w zbroję strażnika, stojącego przy środkowej celi, w której zamku grzebał kluczem. Spostrzegł was niemal błyskawicznie i nie byliście pewni, czy to przez nieuwagę, czy przez trzy latające za wami mackowate cienie z wielkim okiem w centrum ukształtowanej głowy.
- Co jest kurwa?! - krzyknął nagle strażnik i przygotował miecz do walki, pozostawiając klucze w zamku w drzwiach celi.
- Stójcie skurwiele! Już nie żyjecie! - uniósł się w złości i minął cele kierując się w stronę schodów i trójki nieproszonych mężczyzn, wraz z towarzyszącymi im latającymi Oczami.
- Kurwa - Roland rzucił krótko ale rzeczowo. Sytuacja wymknęła się spod kontroli o wiele szybciej niż się spodziewał. Gołymi rękoma nie mieli szans pokonać uzbrojonego w miecz rycerza. A odwrocie tą samą drogą nie było już mowy. Zostali już zdemaskowani, dlatego równie dobrze mogli umrzeć tutaj.
Labrosse nie miał oczywiście zamiaru się poddać tak łatwo. Nie czekając na towarzyszy natychmiast wbiegł do pomieszczenia znajdującymi się po jego prawej stronie. Miał nadzieję znaleźć tam coś, co pomogłoby mu się rozprawić ze strażnikiem.
Znajdujący się na samym końcu schodzących Shade wnet pojął, że nawet gdyby zdążył pójść w ślady Rolanda, to miałby od razu strażnika na karku. Dlatego też - miast schodzić na dół - cofnął się o parę kroków i sięgnął po jedną z mikstur. Miał nadzieję, że nawet jeśli strażnik ruszy za nim, to potraktowany butelką alchemicznego ognia straci równowagę i spadnie. Albo chociaż zwróci swą uwagę na inny cel.
Rictor rzucił się za Rolandem… o ile w dużym pomieszczeniu miał jakieś szanse, o tyle na korytarzu żadnych. Nie dość że nie miał broni, to jeszcze było za wąsko. Miecz… nie był problemem, jeno zbroja. Jeśli mógłby dosięgnąć pięściami twarzy wroga… to instynktownie wiedział jak uderzyć by zabolało. Ale… czy aby na pewno… instynktownie?
 
Hazard jest offline  
Stary 28-03-2016, 00:12   #9
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Już?
Zaskoczony co niemiara Shade otworzył oczy.
Już dzwon ogłosił początek dnia? To było co najmniej dziwne, bo on był pewien, że dopiero co, przed sekundą niemalże, zamknął oczy. A tu nie dość, że bije dzwon, to na dodatek księżyc zniknął, a noc zamieniła się w dzień. Szary i ponury, ale dzień. Dzień który nie zaczął się wizytą strażników, co Shade, korzystając z tego, że nikt na niego nie patrzy, przyjął z westchnieniem prawdziwej ulgi. Nie był pewien, czy zdołałby zachować kamienną twarz i znieść bezpośrednią konfrontację ze strażnikami.
Czy potrafiłby stać jak słup soli i nie drgnąć, podczas gdy jego pokój zostałby wywrócony do góry nogami? Co prawda w pokoju nie miał nic do ukrycia, ale sam fakt rewizji z pewnością nie wpłynąłby dobrze na jego samopoczucie.
Nie tylko strażnicy zawiedli. Również 'szarzy' mieszkańcy tego miejsca zachowywali się nieco inaczej, niż to Shade zapamiętał z poprzedniego dnia. Miast tłumnie wylec na ulice, poruszali się w niewielkich grupkach.
Zaszło coś, o czym Shade nie wiedział?
Najważniejsze jednak było to, że dźwięk dzwonów nie oznaczał konieczności pozostania w pokojach, a to dawało szanse, że uda się zrealizować wczorajszy plan.

Dołączywszy się do jednej z grupek Shade ruszył powoli w stronę klasztoru. I chociaż nie rozglądał się na wszystkie strony, to trudno było nie zauważyć scen, jakie rozgrywały się przed bramą miejską.
Czy za wielką bramą kryła się wolność?
Nawet jeśli, to Shade nie bardzo wiedział, jak by się na tę wolność wyrwać - przynajmniej nie przez wspomniana bramę.
Co gorsza zdawać się mogło, że dla niektórych owa wolność właśnie się skończyła, bowiem powóz dostarczył nowych delikwentów, wyglądających na równie obojętnych, jak pozostali mieszkańcy tego ponurego miejsca, i równie obojętnych na to, co robią z nimi strażnicy.
Czy ci ostatni robili to, co robili, bo mieli takie rozkazy, czy też bawili się w najlepsze, kopiąc i popychając nic nie rozumiejących, bezmyślnych niczym marionetki, biedaków.
Czy ja też taki byłem, pomyślał z pewnym niepokojem Shade.
Nie pamiętał nic.
Podobnie jak nie pamiętał, po co wszyscy chodzą do klasztoru. Czy on kiedykolwiek tam był?

Wnętrze nie przypominało mu nic. A raczej przypominało, jednak nie pamiętał, by kiedykolwiek znajdował się w tym akurat miejscu. Kojarzyło mu się to z jakimiś ceremoniami. Długimi. Nudnymi. Usypiającymi wprost.
Tylko po co spędzać tutaj takich, co nie mają pojęcia, co się wokół nich dzieje? Ktoś się nudził i wymyślał sobie zajęcia? A może to była kara? Tak jak barmanka musiała obsługiwać klientów karczmy, tak samo tu ktoś stanie koło ołtarza i wygłosi mowę? Gdyby wystąpił ktoś podobny do barmanki, w podobnym stroju... Może by się i dało jakoś przeżyć nawet najnudniejszą przemowę na najnudniejsze tematy...
Gorzej, gdyby to był mężczyzna...

Oczekiwania Shade'a spełniły się, przynajmniej w początkowej fazie, bowiem niewiasta, która pojawiła się obok ołtarza, miała twarz i figurę miłe dla oka. Co prawda była przyodziana, lecz jej strój więcej odsłaniał, niż zasłaniał. A skoro prelegentka była interesująca, to może i wykład, przemowa czy kazanie (czy z tym tam wystąpi seksowna panienka) będzie - wbrew wcześniejszym podejrzeniom - ciekawe?

Ku zaskoczeniu Shade'a słów w wystąpieniu kobiety zbyt wiele nie było, a jedyne, czego Shade żałował, to to, że usiadł zbyt daleko... Rozsądek, który wcześniej nakazał trzymać się dość blisko wyjścia, zemścił się dość boleśnie na pragnieniach Shade'a, który z zawiścią spoglądał na szczęśliwca, który na oczach wszystkich zażywał rozkoszy - co było widać i słychać.
Czy to nią zabawiali się strażnicy, którzy co jakiś czas znikali w klasztorze?, pomyślał. Jeśli tak, to nie dziwił się im w najmniejszym nawet stopniu. Naga barmanka nijak nie mogła się równać z tym uosobieniem seksu...

Rozczarowanie, zazdrość i nadzieja, że takiej ognistej niewieście nie wystarczy jeden mężczyzna, rozwiały się niczym poranna mgła, gdy nastąpił niespodziewany finał rozgrywającej się przed oczami Shade'a sceny. A Shade wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że kobiecie wyrosną skrzydła. Mniejsza zresztą o skrzydła i ogon. Normalnie liczyły się cycki i to, co kobieta miała między nogami. Skrzydła byłyby egzotycznym dodatkiem... Jednak najzgrabniejszy nawet tyłek przestawał kusić, gdy ostatecznym efektem zbliżenia była śmierć, na dodatek nie śmierć z rozkoszy.
Shade nie miał pojęcia, czy los nieszczęśnika zdołałby go powstrzymać przed ruszeniem w stronę ołtarza. Czy gdyby uskrzydlona niewiasta wskazała teraz jego... Czy poszedłby do niej, nie zważając na to, jak się skończy chwila przyjemności?
Na szczęście nie musiał sprawdzić, czy zdoła się oprzeć seksualnemu magnetyzmowi dziwki-morderczyni. Dzwon przerwał ceremonię zanim krzyżówka pięknej niewiasty z sępem jaszczurką wybrała sobie inną ofiarę. Ku wielkiemu zadowoleniu przynajmniej jednej z potencjalnych ofiar.

Gdy tylko za suką z piekieł rodem zamknęły się drzwi, a tłum bezmyślnych widzów zaczął opuszczać salę, Shade ruszył za Rolandem w stronę drzwi, które - taką miał nadzieję - prowadziły do podziemi i do wyjścia na swobodę.
Niepokoiły go jednak otoczone mackami latające oczy, od których nie udało im się uciec i które poszybowały za nimi aż na schody, gdzie na uciekinierów czekała kolejna niespodzianka. Nader niemiła - zakuty w stal strażnik.
Wezwały go oczy, czy po prostu uciekinierzy na skutek pecha znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie? Tego Shade nie wiedział. Wiedział za to, że znaleźli się w poważnych kłopotach. I ze trzeba było coś zrobić...
Nie do końca jednak wiedział, co.
Czy mikstura wystarczy?
 
Kerm jest offline  
Stary 28-03-2016, 14:28   #10
Konto usunięte
 
Warlock's Avatar
 
Reputacja: 1 Warlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputację
Ból i ciemność rozświetlana jedynie przez przebłyski tych samych scen, na które nie miał żadnego wpływu. Bezsilność i strach, który odczuwał na widok demonicznych twarzy, wykrzywionych w drwiącym uśmiechu. Śmiali się z niego, zadawali mu ból, patrzyli jak cierpi i ten widok napawał ich satysfakcją. Nie istnieją słowa w żadnym znanym człowiekowi języku zdolne opisać agonię, którą wtedy przeżywał. Była ona bowiem czymś więcej, czymś co wykracza poza cielesność i sprawia, że każda myśl dostarcza ogromny ból. W tym, wydawałoby się, niekończącym się koszmarze, było jednak coś co dawało mu nadzieję i siłę potrzebną do walki ze swymi dręczycielami, coś co pozwalało zapomnieć na chwilę o cierpieniu.
Piękna kobieta o oczach zielonych jak świeżo ścięta trawa na polanie, włosach długich i rudych, spływających po jej jędrnych, nagich piersiach i zmysłowym ciele… W jej spojrzeniu kryła się troska i miłość, która była dla niego jedyną kojącą wizją w paśmie wydartych z umysłu szaleńca scen. Była ledwie przebłyskiem dawnego wspomnienia, czymś co nawet najcięższe z tortur nie były w stanie wyrzucić mu z głowy. Była kimś bardzo mu bliskim.
Widział jej twarz, kiedy ból był tak wszechogarniający, że ciało przestawało go odczuwać, a jedynie umysł cierpiał, tak jakby ktoś powoli wbijał długie szpile w tył jego głowy. Później ujrzał też inne sceny. Karczmę, w której siedział w gronie podobnych mu osób i żłopał piwo całymi wieczorami. Obserwował świat sennym spojrzeniem, bez możliwości większej interakcji z nim, tak jakby został wskrzeszonym do wiecznej służby ożywieńcem.
Widział ludzi, powłóczących ulicami skrytego we mgle i ciemnościach miasta. Próbował ich zatrzymać i zapytać o cokolwiek, lecz ciało, w którym uwięziony był jego bystry umysł, nie słuchało się go. Walka, która każdego dnia toczyła się w jego wnętrzu była kompletnie bezowocna. Choćby skupił całą swą wolę na jednej czynności, nie był w stanie sprawić aby choćby drgnął najmniejszy palec u ręki. Był uwięziony, jego własne ciało stało się dla niego gorszym więzieniem, niż choćby najgrubsze z krat. Z niego bowiem nie dało się uciec…
Później znowu nadeszło cierpienie. Znowu zobaczył znęcające się nad nim twarze swych oprawców. Byli bardzo blisko złamania jego woli, ale za każdym razem jego umysł wymykał się im. Widział wtedy piękną kobietę, swą żonę, kochankę i przyjaciółkę w jednym. Jej uśmiech koił ból i pozwalał na chwilę zapomnieć o koszmarze, w którym egzystował, bo życiem tego nazwać się nie dało. Demony w końcu przestały się nad nim znęcać, ich twarze przestał wykrzywiać okrutny śmiech, a jedynie gotująca się w ich wnętrzu wściekłość. Patrzyli na niego z nienawiścią i to on wtedy śmiał im się w twarz. Powoli wracała mu świadomość...

I wtedy przyszli do niego oni; istoty żyjące na skraju snu i rzeczywistości. Wypowiedziały jedno słowo i stał się Przebudzonym. Z czasem jednak zaczął żałować, że tak się stało; rzeczywistość nie była bowiem lepsza od koszmaru, który wciąż go dręczył we wspomnieniach.



Korytarze klasztornej piwnicy zasłaniał półmrok. Zimne kamienie nie raz niosły krzyki torturowanych osób i świst batu. Teraz zaś rozbrzmiały szczękiem drzwi do celi i stukotem. Ciemna postać zamajaczyła wychodząc z ciemności. Istota była niewielkiego wzrostu, chodź wydawała się wyższa. Sprawiały to jej nogi zakończone kopytami. Wysmuklały sylwetkę i były źródłem stukotu. Skóra kobiety była koloru karmazynu. W świetle pochodni kontrastował z niegdyś białą szatą. Wisiała zawieszona na umięśnionym barku jednym wiązanym ramiączku. Twarz kobiety kolorem nie różniła się od reszty ciała. Spozierały z niej czarne oczy strachliwie błyskające białkami w ciemnościach. Spód oczu zdobił głęboki cień. Nad oczami, na gładkim czole wystawały dwa rogi. Były szerokie u podstawy, ale szybko się zwężały tworząc niewielkie stożki na głowie kobiety. Powstrzymywały zmierzwione czarne włosy przed spadaniem na twarz.

Z głębokiego cienia, tuż za młodą kobietą, wyłonił się wysoki mężczyzna o oczach szarych i smutnym, wilczym wręcz spojrzeniu. Był półorkiem, owocem burzliwego związku między kobietą, a bestią, choć z początku trudno było powiedzieć do jakiej rasy się zalicza, albowiem większość genów odziedziczył po swej matce. Od ojca otrzymał szpiczaste uszy, umięśnioną budowę ciała, szarozielony kolor skóry oraz temperament, który krył się pod fasadą wydawałoby się wewnętrznego spokoju. Nie był tępakiem jak większość przedstawicieli jego rasy; był małomówny, stronił od alkoholu, używek, dziwek oraz innych tanich rozrywek. W tym okrutnym, pozbawionym kolorów świecie jego jedyną przyjemnością było palenie fajkowego ziela, której to uciesze poświęcał większość swojego wolnego czasu, a nie miał go zbyt wiele.
Rognir zdecydowaną większość dnia spędzał na torturowaniu innych. Czynił to głównie za pomocą bata, którego posługiwanie opanował do perfekcji, ale wobec bardziej opornych korzystał też z wielu innych, przerażających narzędzi oraz maszyn skonstruowanych w jednym celu - do zadawania bólu. Nigdy nie sprawiało mu to przyjemności, ale czynił to co musiał, gdyż nie miał innego wyboru.
Nie śmiał się ze swych ofiar, nie drwił z nich, ani nie poniżał ich. Zabierał się do tego jak profesjonalista; z pozbawioną emocji twarzą, zadawał skazańcom ból tak długo dopóki nie złamał ich woli, co dla Rognira nie było szczególnie trudnym zadaniem.
Tego dnia nie mogło być inaczej. Rognir minął swoją służkę, nie obdarzając jej choćby przelotnym spojrzeniem. Zbliżył się do wąskiego, ale ciągnącego się na długości całej ściany stołu, który był usłany rozmaitymi narzędziami tortur.
Półork chwycił najbliższe mu narzędzie i zbliżył je ku swej twarzy, aby lepiej się mu przyjrzeć. Zakończone ząbkowanymi krawędziami szczypce pokryte były zaschniętą krwią, której nie sposób było zmyć. Przedmiot wciąż cuchnął mdłym zapachem juchy, który na zmysły Rognira działał jak narkotyk.

Zwalisty mężczyzna powoli odłożył narzędzie tortur na swe miejsce i okręcił się na pięcie, aby móc spojrzeć stojącej za nim kobiecie prosto w oczy.
- Wprowadzić skazańców - rozkazał beznamiętnym głosem, który echem odbijał się wśród ścian rozległego pomieszczenia. Wiedział, iż niedługo to miejsce wypełnią agonalne krzyki, zdolne doprowadzić nawet najbardziej odporną psychicznie osobę na skraj szaleństwa. Jak zawsze przed aktem okrucieństwa, półork czuł zimny dreszcz na karku i delikatne mrowienie w koniuszkach palców. Adrenalina pulsowała w jego żyłach, kiedy złapał za swój bat i zaczął go ostrożnie rozwijać, ciesząc zmysły znajomym dotykiem wiernej mu broni.

Bazylia, bo tak na imię miało diabelstwo służące półorkrowi, wycofała się z pomieszczenia tortur. Rzadko się spierała, szczególnie po tym jak była świadkiem wybuchu gniewu swojego aktualnego władcy. Nie lubiła patrzeć jak krzywdzi innych, nie lubiła sprzątać po tym co zrobił on i inni. Nie widziała jednak innego rozwiązania. Przebudziła się jak inni w tym szarym mieście. Wraz z przebudzeniem przyszła też rewelacja tego czym jest. Czerwona skóra, rogi - to nie były cechy charakterystyczne dla ludzi. Strach przed odkryciem ścisnął serce diabestwa. Odkryli bez problemu. Wparowali, zabrali i obdarli ze starych szat dając inne. Dlaczego znalazła się na miejscu służki mistrza tortur? Było to niewiadomą. Równie dobrze mogli i ją powiesić, poddać torturom. Zabić. Tak się nie stało. Bazylia nie zadawała pytań. Nie było sensu kiedy wszyscy strażnicy patrzyli na nią i inne kobiety z pełną nienawiścią. Zatrzymała się przed jednym ze zwyczajowym ukłuciem w piersi.
- Rognir jest gotowy - powiedziała sucho. Strażnik jak zwykle nie odpowiedział i tylko skierował się do schodów na dół, aby wyciągnąć stamtąd więźniów. Diabelstwo nigdy tam nie było i jak na razie wolała nie być. Póki wykonywała przynajmniej minimum oczekiwanych od niej prac miała zapewnione szczątki jedzenia i możliwość wyjścia. Jak na razie pasowało.
Szczęk drzwi oznajmił powrót strażnika ze skazańcem. Gdy ten tylko spojrzał na kobietę zbladł jeszcze bardziej. Jakiż to musiał być widok. Diabeł wcielony będzie się nim zajmował i na pewno przeżyje najgorsze katusze. Tylko ten diabeł sam miał wypalone na plecach Pierwszą literę swego aktualnego właściciela. Wypalona niedawno towarzyszyła innej dużo starszemu stygmatowi. Również o tyła litera i o dziwo również “R”. Nijak było się dowiedzieć skąd.
Więzień szarpał się przez chwilę. Być może ku jego uldze strażnik minął Bazylię i wrzucił go do sali tortur.
“Teraz się zacznie” - pomyślała Bazylia. Ustawiła się w środku gdyż zawsze mogła być potrzebna. Jak zwykle wolała nie patrzeć.

Rognir spostrzegł malującą się na twarzy dziewczyny odrazę i kąciki jego ust uniosły się w delikatnym uśmiechu. Widząc wprowadzonego skazańca do jego domeny cierpienia, półork odwrócił się plecami do skutego kajdanami mężczyzny, po czym ruszył na sam koniec pomieszczenia, gdzie w jednej z szafek znajdowała się czarny jak heban kaptur kata z wycięty otworami na oczy. Zasłonił nim twarz nie dlatego, że chciał dochować anonimowości, bo o to w ogóle nie dbał. Rognir wiedział, że najgorszą z tortur jest strach i niepewność, a takie drobne rekwizyty tylko nadawały mu imponującego wyglądu. Profesjonalizm był w końcu tym, co go utrzymywało przy życiu w tym okrutnym miejscu.
Oczami wyobraźni widział cierpienie, które niebawem zada swej ofierze i była to dziwnie pokrzepiająca myśl. Wracając myślami do przetartych schematów, zastanawiał się jakich narzędzi użyje - sam widok niektórych z nich potrafił sprawić, że nawet największy twardziel wymiękał, szczał pod siebie i płakał za mamą jak małe dziecko. Każdy kto przekraczał drzwi tego pomieszczenia zdany był na jego łaskę; to on był tu panem życia i śmierci.
Rognir obrócił się z wolna na pięcie, uważnie przyglądając się leżącym przed nim przedmiotom. Przeszedł wzdłuż pomieszczenia, dotykając każdego pokrętła, każdej dźwigni i każdej machiny rodem z najgorszych koszmarów. Z każdym dotykiem nabierał pewności siebie, aż w końcu stanął przed obliczem przerażonego skazańca, obdarzając go bezdusznym spojrzeniem.
- Skuj go łańcuchami - powiedział wskazując jedyne niezagracone miejsce przy ścianie, z którego zwisały dwa ciężkie łańcuchy zakończone kajdanami.
- Plecami do mnie. Zaczniemy dość konserwatywnie - dodał odpinając z pasa swój bat. Półork zamachnął się swoim ulubionym narzędziem tortur i w pomieszczeniu rozległ się charakterystyczny trzask, kiedy rozdwojona końcówka bata z impetem rozdarła powietrze.

Bazylia westchnęła w duchu. Nie straciła swojej krzepy przez czas snu i nie miała problemu z siłowymi rozwiązaniami. Musiała tylko po raz kolejny zrobić o co prosił ją półork. Zatrzasnąć w kajdany wystraszonego człowieka, zapewne widzącego ich jako sługi samego diabła. Może miał rację. Nie wiedzieli komu służą tak naprawdę. Nie była to przyjemna myśl. Diabelstwo wcale nie chciało być postrzegane poprzez swoją rasę. Nie miała chyba wyboru. Nie pamiętała. Nie była pewna.
Podeszła do człowieka aby go dźwignąć i zakuć. Nie lubiła tortur. Nie było to jednak z powodu krzywdzenia innych. Była by w stanie skrzywdzić, wiedziała o tym. Nie rozumiała potrzeby tortur. Były takie niepotrzebne. Po co maltretować człowieka dla samego maltretowania? Przecież i tak większość z nich pewnie pójdzie na szubienicę, zostaną zabici. Po co ich jeszcze męczyć? Po co zadawać sobie ten wysiłek? Śmierć można było zadać szybko.
Bazylia nie dyskutowała jednak. Nie było co się wychylać. Trzeba było odgrywać rolę. Role tak dręczącą jak tylko można było. Ale chciała żyć. A ta chęć biło wszystko inne na głowę.
Bazylia odsunęła się od zawieszonego na ścianie. Jęczał cicho, prosząc aby tego nie robili. Widocznie jakiś nowy. Nie słuchała dalszych jego słów, odsuwając się pod ścianę.

- Zastanawiałaś się dlaczego każą nam to robić? - Zapytał na głos Rognir, prostując w dłoniach swój bat. Dotyk znajomego mu oręża sprawiał, że czuł się pewniej; od chwili “przebudzenia” nie oddalał się od niego na więcej niż kilka kroków i nawet spał nie ściągając swojego pasa na broń.
W tym miejscu nic nie było pewne. Ludzie pojawiali się i znikali, a on wiedział, że pewnego dnia ten sam okrutny los spotka też jego, dlatego przyrzekł sobie, że przed śmiercią weźmie ze sobą do grobu jak najwięcej tych zakutych w zbroje sukinsynów. A już na pewno nie da się obezwładnić i nie skończy jako kolejna ofiara dla swego następcy; tak jak jego poprzednik sczeznął na tych samych łańcuchach przed nim.
- Nie chcą wyciągnąć z nich żadnych informacji. Każą nam sprawić jak najwięcej bólu tym nieszczęśnikom, dla własnej przyjemności chyba, ale brudzić sobie rąk to oni nie chcą - półork zamachnął się i bat raz jeszcze rozdarł z hukiem powietrze, lecz tym razem trafił też w plecy mężczyzny, który wrzasnął z bólu. Skóra pękła pod siłą uderzenia i krew wytrysnęła obficie, zalewając zabrudzoną juchą podłogę przed nim. Skazaniec zadrżał cały, a nogi same z siebie pod nim się ugięły, lecz łańcuchy powstrzymały go przed uderzeniem o podłogę; zawisł na ugiętych kolanach ledwie kilka centymetrów nad ziemią.

- Zastanawiałam... - Bazylia odparła po chwili milczenia. - I nie rozumiem. Nie wiem czy chcę.
Bazylia zerknęła na drzwi myśląc o strażniku na zewnątrz. Nie dość, że gadali o nim, to jeszcze robili to podczas torturowania. Diabelstwo zastanawiało się czy półork w ogóle przejmuje się tym co robi. Po tonie jego głosu nie umiała stwierdzić, ale fakt, że rozmawiał o tym przy torturowanym jakoś dawał poczucie, że nie. Przyjęła kolejne świstnięcia batem i wrzaski człowieka z kwaśną miną. To takie niepotrzebne…
- A ty? - Zapytała wykazując minimum zainteresowania. Czuła całą sobą jak bardzo niezręczna jest dla niej ta rozmowa. Ofiara ocieka krwią, a oni rozmawiają sobie czy w ogóle rozumieją po co to robią. Nie powinna się przejmować. A jednak to robiła. Oczami wyobraźni widziała jak albo strażnik, albo rebelia jak miała prawo niedługo nastąpić robi ze swoimi oprawcami straszne rzeczy. Wzdrygnęła się.

- Dlaczego człowiek mógłby chcieć sprawić tyle bezsensownego bólu drugiemu człowiekowi? - Kontynuował Rognir, wciąż skupiony na smaganiu biczem skazańca. Było to retoryczne pytanie, nawet zignorował słowa diablicy.
- Dlaczego… - przyciszył głos, żeby nie usłyszał go stojący przy schodach strażnik. - Dlaczego wszyscy naokoło zachowują się jak pozbawione własnej woli istoty? Kim są strażnicy, którzy choćby słowem się do nas nie zająkną? Skryte po hełmem oblicza niewiele mówią, a ja nie pamiętam nic co miało miejsce sprzed dwóch tygodni.
Rognir zatoczył krąg w powietrzu batem i jednym potężnym uderzeniem rozerwał skórę na plecach skutego kajdanami mężczyzny. Młody chłopak zadrżał na całym ciele pod siłą uderzenia i stracił na chwilę przytomność.
- To wystarczy. Połóż go na ławie - powiedział wskazując ruchem głowy machinę do rozciągania kończyn.
- Teraz ja sobie zapalę, a Ty będziesz szarpać za koło - dodał z ponurym uśmiechem na twarzy, po czym sięgnął za pazuchę po swoją ręcznie wystruganą fajkę.

Bazylia tylko pogłębiła wyraz zniesmaczenia i zniechęcenia na swej twarzy. Gdyby półork jeszcze sam przerzucał ich pomiędzy narzędziami… Szurając nogami podeszła znów do ofiary i przeniosła na ławę. Przywiązała, upewniła się, że nie wymsknie się i poszła po wiadro z wodą.
- Wiesz - dźwignęła niezbyt ciężkie pomyje wracając się do madejowego łoża. Chlusnęła wodą na twarz nieprzytomnego, aby otrzeźwiał. Zamrugał szybko orientując się, że to nie koniec jego męczarni.
- Może to po prostu piekło - z tymi słowami szarpnęła za koło.

- Zapewne coś w tym jest - odezwał się Rognir, spoglądając wymownie na wystające z jej głowy rogi.
- Jedno jest pewne; nie są ludźmi - dodał już nieco poważniejszym tonem, mając na myśli zakutych w zbroje strażników, po czym ruszył w stronę znajdującej się pod ścianą ławy i ściągnął z niej wielki, metalowy lejek. Ruszył z nim przez pomieszczenie i podszedł do szarpiącej za koło kobiety.
- Czytałem trochę o tej torturze. Wsadzasz skazańcowi do gardła lejek i lejesz wodę do momentu aż brzuch sam eksploduje. To na pewno dość bolesne, a ja nie chcę, żeby nasi oprawcy uznali, że jesteśmy dla nich zbyt nudni… - Powiedział półork, po czym siłą otworzył mężczyźnie usta i wepchnął do gardła lejek, łamiąc mu przy tym zęby. Rognir chwycił za znajdujące się nieopodal drzwi wiadro z wodą, która służyła do przemycia krwi z podłogi, po czym podniósł je z zamiarem wlania zawartości do gardła skazańca, kiedy nagle powstrzymała go dłoń rogatej kobiety.

- J-ja mam swoje granice - jęknęła z rozpaczliwym spojrzeniem.

- Wolisz łamać mu kości i rozciągać stawy? - Zapytał zwalisty półork, kładąc rękę na pokrętle od ławy.
- Proszę bardzo - wydukał przez zaciśnięte zęby, po czym naparł całym ciałem na koło, wykręcając mężczyźnie stawy.
- Ja też mam granice. Chcę żyć… - dodał obserwując krzyczącego z bólu skazańca, który szarpał się na stole na wszystkie strony, prosząc we wszystkich znanych mu językach o szybką śmierć. Litość… tutaj nie było dla niej miejsca.
- I nie chcę skończyć podobnie jak on.

Bazylia skrzywiła się jeszcze bardziej. I od dźwięku pękających stawów i ryku torturowanego.
- N-n-n-nie m-m-możem-my g-go z-zabić - wyjęczała cicho, na tyle blada, że nawet w słabym świetle było to widać. Złapała jednak za lejek i z niewielkim obłędem w oczach spojrzała na półorka. Zaczęła też na siłę zasnuwać jedyne wspomnienia jakie miała. Przyjemne wspomnienia. Dźwięk uderzeń metalu o metal, regularny, równomierny. Płomienie grzejące z huty i dźwięki. Huta i dźwięki. Huta i dźwięki.

- Od chwili przebudzenia jest już martwy - odparł zimnym głosem półork, wiedząc, że dni skazańca są już policzone. W chwili, gdy stojąca tuż obok Bazylia chwyciła za lejek, wciskając go głębiej w przełyk, krzyki więźnia zmieniły się w nieartykułowany bulgot. Rognir miał zamiar skończyć to raz na zawsze. Odłożył na bok wiadro z wodą, a zamiast niego wziął kociołek gotującej się wody, wiszący nad paleniskiem pod ścianą. Podszedł do torturowanego i wlał mu całą jego zawartość przez gardło do żołądka.
Ból był niemożliwy do opisania. Mężczyzna gotował się od środka, a w tym samym czasie, Rognir szarpał z całej siły za koło machiny do rozciągania kończyn. W końcu usłyszał charakterystyczny dźwięk pękających stawów i opór całkowicie zanikł; podobnie jak skazaniec, który teraz leżał rozczłonkowany na ławie.

Bazylia po chwili ciszy wzięła głęboki oddech, puszczając lejek i odchodząc na bok. Walczyła z oddechem i drżącymi kończynami. Wzrok skupił się na ścianie i podłodze oraz migoczącym cieniu od pochodni. Gdyby żołądek był czymś więcej napełniony, pewnie skończyło by się jego wypróżnieniem. Pomyśleć, że tacy mieszańcy jak ona powinni mieć to wpisane w krew. Musiała by o tym wpierw pamiętać zapewne. Teraz mogła tylko odreagować.
- Powiadomię strażnika - mruknęła gdy uspokoiła się nieco.

 
__________________
[URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019
Warlock jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172