Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-07-2016, 19:33   #1
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
[WoHF 5E] Wyspa Grozy: O krok od zguby


Może dotąd byliście szczurami lądowymi i cała ta przygoda zaczęła się od zwykłej pomyłki, a może zawsze coś was ciągnęło do żeglugi i z zazdrością patrzyliście na każdego odpływającego na krwistoczerwone wody Winnego Morza. To nieważne. Nie dająca spokoju żądza włóczenia po świecie zaprowadziła was na pokład największej pirackiej karaki, "Królowej Hebanowego Wybrzeża". Kapitan Bellit wówczas dowodziła tyloma ludźmi, ilu siedzi na dwóch holkach, a każdy z nich marzył o stosach złota i klejnotów, i o walce, walce pod córką legendarnego pirata, która wzięła ich na pływającą fortecę, większą od czegokolwiek, co pływa po wodach Dzikich Krajów.

Przez pięć lat szorstkie liny zdzierały waszą skórę, a wieczna wilgoć dawała się we znaki. Jednak chociaż jedzenie nie śmierdziało. A co tam żarcie, skoro w sakiewkach brzęczały nie nędzne miedziaki, lecz złoto? A jaka sława, awanturnicy, jakie łupy! Hebanowe Wybrzeże przez dziesiątki lat bogaciło się, piękniało i rosło, aby paść ofiarą najzuchwalszego pirackiego żaglowca w historii. Dotąd spokojna kraina w ciągu kilku lat stała się wiecznym siedliskiem niepokojów, wiecznej walki. Bywało tak, że potrafiliście spalić jeden lub dwa okręty, prześlizgnąć się między pozostałymi, żeby znów doskoczyć z boku.

Bywało tak przecież, bywało! Jednak na wodach robiło się coraz tłoczniej. Kolejne okręty pirackie z Tarantis, zwabione obietnicą łatwego łupu, zaczęły zapuszczać się na wody dotąd zdominowane przez Królową. Rosła silna konkurencja; plaga piractwa dotkliwie dawała się we znaki już nie tylko Hebanowym Lordom, a także samym morskim wilkom. Obławy były coraz częstsze. Zyski były świetne, ale nie tak świetne, jak to sobie Bellit wymarzyła.

Kapitan jednak nie zamierzała do końca życia napadać na niezgrabne kogi kupieckie. Gdy z początkiem kolejnej zimy załoga zebrała się znowu, Bellit oznajmiła, że ruszacie na południowy wschód. Wyekwipowanie okrętu poszło bardzo prędko. Popłynęliście wpierw w stronę Wysp Świtu, dalej przez Wyspy Srebrnego Klucza, aby wypłynąć na wody obmywające z jednej strony Imperia Demonów, a z drugiej zachodnie wybrzeże Królestwa Karak. Pośród załogi chodziły szmery, że Bellit chce zostać królową Nieskończonych Wysp, jednak płynęliście jeszcze dalej… Dokąd? Do tajemniczej, niezbadanej wyspy, lądu podobno wielkości Dzikich Krajów, który lata temu opłynął ojciec Bellit, a którego niewyobrażalne skarby ponoć wciąż spoczywały zapomniane w zatęchłych, gęstych dżunglach…

Na pokładzie ktoś krzyknął, zewsząd wyroili się marynarze. Robiła się ciemność jak w nocy, a statek zmierzał ku czerwonym jak rubin gęstym mgłom. Przepełnieni zabobonnym lękiem piraci mamrotali inwokacje, lecz Bellit nie rozkazała zmieniać kursu. Ledwo się przedarliście przez opary, a czujny majtek już zawołał: ziemia!

I wtedy zostaliście zaskoczeni przez gwałtowny huragan wirujący. Wicher ten, kręcąc statkiem, jak orzechową łupiną, porwał go w stronę południowo-wschodnią, ku wyspie. Wszelkie usiłowania marynarzy, aby się utrzymać w oznaczonym kierunku, na nic się nie przydały. Musieliście zdać się na wolę kapryśnych bogów. Wiatr co chwila się zmieniał: raz wył z północy, to znów z zachodu, to z południowego wschodu. Statek jak fryga latał w najrozmaitszych kierunkach. Bałwany zmiotły z pokładu kilku ludzi. Skołatany okręt w wielu miejscach przepuszczał wodę. Wicher zdruzgotał reje, poszarpał w szmaty żagle, strzaskał most przedni. Załogę ogarnęło najstraszliwsze oczekiwanie rozbicia się lub zatonięcia. Był to sztorm gorszy niż wczesnojesienne, podczas których żaglowce zwykle kończyły na dnie oceanu lub, gnane wiatrem, przepadały na zawsze w niekończącym się wodnym pustkowiu. Nagle huragan zawył z nową wściekłością, zakręcił statkiem, a olbrzymia góra wodna przykryła was wspólnym grobowcem…

Co się dalej stało, nic nie wiedzieliście. Pogrążeni w odmętach, straciliście zupełnie przytomność. Dopiero odgłos podnieconych rozmów w nieznanym, melodyjnym języku przywrócił wam zmysły. Nie minęło zbyt wiele czasu, skoro wciąż oddychaliście ciężko po strasznej walce z okropnym żywiołem. Bezsilni, nie czujący władzy w skostniałych członkach, prawie nie mogliście ruszyć się z miejsca. Otwierając oczy ujrzeliście wymierzone w was groty prymitywnych, obsydianowych włóczni, trzymanych niepewnie przez zaciekawionych dzikich o miedzianej cerze, czarnych włosach i zębach białych jak kość słoniowa. Długich zębach – nie byli do końca ludźmi, a raczej: żeby za takich uchodzić, musieliby posiadać zdecydowanie mniej cech zwierzęcych. Burza ostatnimi kroplami deszczu stukała o liściasty dach tubylczej chaty…

Jak to w takich przypadkach bywa, sztorm przeżyli losowi marynarze, czyli między innymi Wy. Załogę karaki stanowiło dwieście osób. Może byliście przyjaciółmi już za czasów służby na “Królowej Hebanowego Wybrzeża”, a może ledwie się znaliście z imienia i łączył Was jedynie okręt. Wasz wybór. Dobrze jest nadać relacjom unikatowości, nawet w postaci pojedynczego wspomnienia (“Pamiętam, jak Bhupindar ostatniej jesieni pomógł mi wyjść cało z tawernianej walki na noże.”). Nie wiecie, czy z załogi przeżył ktoś inny niż postacie graczy, a nawet jeśli przeżył, to nie wiecie, gdzie ich szukać. Może warto się tego dowiedzieć i pospieszyć na ratunek? W kupie siła.

W pomieszczeniu znajdują się tubylcy obu płci i wszystkich czterech klanów (Niedźwiedzia, Tygrysa Szablozębnego, Małpy i Jaguara). Tak jak mówiły zapiski, są zmiennymi (ang. “shifters”), czyli potomkami ludzi i likantropów, niezdolnymi do zmiany kształtu. Dzicy nie są wrodzy – raczej ciekawi i zdenerwowani. Nie wiecie, jakim językiem się posługują, choć wyczuwacie pewne znajome frazy – musicie się jeszcze trochę osłuchać, aby móc nawiązać sensowną konwersację. Jesteście w pełni sił – zadbali o was, okładając was jakimiś liściami i pieczącymi ziołowymi maściami w miejsce otwartych zranień. Zresztą posłanie nie jest wcale takie niewygodne… Nie macie przy sobie swojego ekwipunku, co najwyżej jakiś sztylet w cholewie buta, talizman lub podobny przedmiot.



- Xkeban! – oczy bezimiennego wojownika płonęły pełną podniecenia dzikością, gdy pożerały piękne ciało Ereszkigal, całkiem odsłonięte ze strzępów mokrych szmat i wciąż jeszcze drżące ze strachu i wyczerpania. Pośród mężczyzn – średniego wzrostu, o wąskich biodrach, potężnej piersi i mających w sobie wiele cech jaguara – rozległa się mantra: “Xkeban, Xkeban, Xkeban…”

Starsze kobiety spojrzały jednak na nagą Mgonkę spode łba – zajadle i czujnie – a jedna z nich, bardziej przypominająca niedźwiedzicę niż człowieka, ryknęła jakby ostrzegawczo: “Nu Xkeban! Utz-colel! Xtabay!”, ale została zagłuszona przez rozognionych wojowników. Obolała awanturnica uświadomiła sobie, że w oczach dzikich pojawiła się troska, jakby spotkali dawną znajomą, lecz nie była pewna, czy w tym perwersyjnym zachwycie nie krył się czasem jakiś dziwaczny rytuał, będący częścią większego, upiornego kultu. Jednak żeby się tego dowiedzieć, musiała zrobić kolejny krok.

Oscar bez namysłu podniósł ręce do góry. Przezorny obieżyświat na jego miejscu pomyślałby dwa razy, zanim uczyniłby tak dosadny gest. Kto wie, być może dla Tanaroańczyków podobny język ciała oznaczał: “pozabijam wszystkich, a z waszych kobiet uczynię niewolnice”? Jednak kto nie ryzykuje, nic nie ma i tym razem okazało się to prawdą. Wkrótce obsydianowe groty włóczni niepewnie i powoli odstąpiły od rozbitków. Był to dobry początek, oznaczał, że tubylcy zrozumieli pokojowe intencje.


Serce rozglądającego się za ekwipunkiem Anlafa zabiło gwałtownie, gdy spostrzegł łobuzerską młodą latorośl. Dziewczynka szablozębnych dzikich raz po raz wbijała nadzwyczaj rozwinięte kły w skórzany pokrowiec, w którym Bellit zwykła przechowywać wszystkie mapy, ze sporządzoną przez Rapisa mapą wyspy włącznie. Dla was ten świstek papieru był na wagę złota, ale w tak napiętej sytuacji brakowało tylko rozwrzeszczanego bachora, któremu zabrano nowy gryzak. Lecz co począć, będąc prawie nagim, co dać w zamian? Musiało być przecież jakieś wyjście…

Skupieni na żywo gestykulujących Oscarze i Anlafie dzicy zdawali się zauważyć plecącego zaklęcie Katona dopiero wtedy, gdy przyjemna woń wypełniła wilgotne powietrze. Niby jabłka, niby gruszki, niby truskawki. Druid obejrzał się wokoło, nic nie widać. Naraz w ręku elfa miga jakiś złotożółty przedmiot, jakby z czworokątnych sęczków złożony. Od niego biła ta woń przecudna.

Szablozębna dziewczynka niepewnie wyciągnęła rękę na znak wymiany – mapa za ananas – gdy starsza kobieta, prawdopodobnie jej matka, złapała ją za nadgarstek. Całe szczęście nakazała dziecku oddać mapę, jednak nie pozwoliła przyjąć wyczarowanego podarku, mamrocząc pod nosem jakiś zabobon. Mędrzec odetchnął z ulgą, obracając odzyskany pokrowiec w dłoni. Kły małej przedziurawiły skórę w jednym tylko miejscu.

“Tlanitlanie”, pomyślał Katon, taksując dzikich bystrym spojrzeniem. Dawno temu, jeszcze zanim elfi mędrzec zaciągnął się na piracką karakę Bellit, miał okazję studiować księgę mówiącą o ludzie, który w jedenastym wieku Poprawionego Powszechnego Kalendarza Balozkinara wyruszył z Demonicznych Imperiów. Zrzucając niewolnicze jarzmo ekstraplanarnych i ekstraplanetarnych lordów, Tlanitlanczycy zawierzyli swój los bogowi Quetzelcoatl, zwanego również Kukulkanem, wędrując po Dzikich Krajach, gdzie mieszali krew z innymi cywilizacjami, nierzadko zostawiając po sobie pomniki swej rozwiniętej kultury, w postaci imion i nazwisk, nazw wiosek i rzek, tajemniczych ołtarzy czy nawet piramid schodkowych. Jednak jedynym miejscem, w którym ich cywilizacja osiągnęła prymat nad innymi, było królestwo Tlan, zaginione i zapomniane przez wszystkich, z wyjątkiem najodważniejszych badaczy… Chwileczkę, księga ani słowem nie wspominała o likantropii!

Trzeba było przyznać, że szło wam coraz lepiej. Włócznie odstąpiły, obsydianowe groty przestały grozić śmiercią. Młodego wojownika całkowicie opanowała żądza pochwycenia wspaniałego ciała Eresz i zmiażdżenia go w swych żelaznych ramionach. Wypatrywał niecierpliwie przyzwolenia, choć pewnie był gotów to uczynić i wbrew chęciom Mgonki. Pozostałym awanturnikom zaś jakiś surowy dzikus, poklepując Anlafa po ramieniu i powtarzając “bokor!”, wskazał wytatuowanego tubylca z kością w nosie, który dopiero co wszedł do chaty, wycierając mokrą od deszczu skórę. W jego spokojnym wyrazie twarzy było coś doprawdy niepokojącego; Tanaroańczycy instynktownie odsuwali się pod ściany. Może była to sugestia ponadludzkiej wiedzy, a może głębokiej, niedostępnej ludziom pewności…


Kimkolwiek był, odchylił się do tyłu, wykonał tajemniczy gest, wykrzyczał kilka niezrozumiałych sylab. Zapanowała cisza. Nagle usłyszeliście szum z nieba, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, który wypełnił całą chatę. Nad głową szamana ukazał się ognisty język. Wskazał dłonią na usta – najpierw na swoje, potem na wasze.

- Kimbunga wzięła wasz statek, Kimbunga wyrzuciła na skałę – czarownik zagadkowo odpowiedział Gurthakowi szorstkim głosem. Zaklęcie ognistego języka sprawiło, że przemawiał w języku powszechnym równie płynnie, co awanturnicy. Tajemniczy kapłan pośród swoich był chyba jedyną osobą, której nie opanował strach na widok orczego bękarta równie dzikiego, co dziwne bestie, spłodzone w tajemniczych, bezimiennych dżunglach południa Rhadamanthii. – My i ja znaleźliśmy was wyrzuconych na brzeg. Wasz statek i resztę waszych braci dopadli morscy padlinożercy. Wyspiarze. Biali ludzie, tacy jak ten – wskazał na Oscara.

Kiedy to zrobił, zimne oczy niewiele starszego niż chłopiec młodzieńca odzianego w lamparcią skórę rozbłysły nieznacznie. Skoczył ku Skandykowi tak nagle i niespodziewanie jak kobra, zamierzając napoić obsydianową włócznię krwią rozbitka, jednak potężny i owłosiony starszy wojownik powstrzymał go, rycząc niczym tygrys. Wytrącił mu broń z ręki i zacisnął wokół niego żelazne ramiona. Pojmany jednak nie przestawał krzyczeć, zsyłając na was całą litanię przekleństw. Minęła chwila, zanim ugaszono ten niespodziewany pożar.

- My i ja ratując was straciliśmy Oklo, wodza klanu niedźwiedzia. Oraz brata Yupana, brata Viraka i brata Urkaya. Wyspiarze wzięli ich w niewolę… Razem z waszymi braćmi.

Bokor ceremonialnym, afektowanym ruchem wytatuowanej dłoni nakazał wam czekać. Przemówił do współplemieńców w ich szorstkim, gardłowym języku, podobnym do syku węża, objaśniając im słowa Reetera. Śledząc jego bystre oczy zauważyliście, że nawiązuje kontakt wzrokowy z najpostawniejszymi wojownikami, w tym z szablozębnym olbrzymem, który powstrzymał rozgniewanego młokosa przed rozoraniem piersi Oscara. Tuziemiec przypominający krzyżówkę jaguara z człowiekiem wyprostował się i przemówił. Odpowiedziała mu powszechna aprobata. Odnieśliście wrażenie, że twarze pozostałych wykrzywiły się w cynicznym uśmiechu, jakby szydząc z was. Na wargach jednego z nich pojawił się nawet wyzywający uśmiech, którego nie mogliście zignorować.


Spojrzeliście z zagadkowym oczekiwaniem w oczach na szamana. Pospieszył się z wyjaśnieniami:

- Przywódcy klanów powiedzieli, że… – niepokojąco długo zastanawiał się z doborem słów, pewnie unikając tłumaczenia niektórych kąśliwych uwag – nie dalibyście sobie nawet rady z zapolowaniem na wielbłądozwierza, a co dopiero przeżyli w dziczy, czy to na wielkiej wodzie, czy… Za wielkim murem. Klan jaguara jest w posiadaniu wszystkich łodzi. Bez zgody brata Atli – skierował wzrok na przywódcę – nie ma mowy. Tym bardziej, że my i ja nie wiemy, na której wyspie leży kryjówka naszych wrogów.

Po czym dodał już bardziej od siebie:

- My i ja dziękujemy za wasze włócznie. My i ja jesteśmy wam przychylni, lecz nie od nas i ode mnie zależy decyzja.

Przebudził się i on. Czerwonoskóry, rogaty przybysz – minotaur Kilgore – nie przypominał dzikim żadnej ze znanych im ras. Zresztą nawet dla pozostałych załogantów postać makabrycznego okrutnika z ponurego Viridistanu stanowiła zagadkę. Wyzywające słowa i gesty rozwrzeszczanego i spienionego olbrzyma “brat-przywódca” Atla najwyraźniej odebrał jako osobistą zniewagę, a w przeciwieństwie do ludzi cywilizowanych, dzicy za takie drwiny odpłacali rozłupaną czaszką. Jego twarz poczerwieniała więc z gniewu, błysnęły odziedziczone po zwierzęcych przodkach kły. Gwałtownie odepchnął stojącego przed nim wojownika, gotów spróbować wyrwać włochatej bestii serce, a potworny pirat aż wyszczerzył się z radości, pewien, że z niezawodnym wyczuciem zabije tutejszego bohatera, demonstrując pozostałym, z kim mają do czynienia.

Jednak zanim dano tym dwóm przeciwstawnym siłom w ogóle okazję do zwarcia się z mocą huraganu w krwawym pokazie siły, szybko kalkulujący bokor złapał się za wystającą z nosa kość i nienaturalnie donośnym, acz spokojnym głosem powiedział coś w tlanitlańskim języku; jakby od niechcenia, acz był to znak straszliwej i podłej mocy. Wódz natychmiast poniechał porywistego działania, a czarownik stanął przed minotaurem i spojrzał mu prosto w oczy, w których odbijał się blask unoszącego się nad głową ognistego języka.

- My i ja, i wy nie powinniśmy przelewać krwi. Skoro chcecie udowodnić bratu Atli wasze umiejętności, my i ja przekażemy wam to, co Kimbunga oddała z waszej łodzi. My i ja pokażemy wam wielki mur, za którym znajdziecie godną zdobycz. Albo śmierć.

- Czujcie się gośćmi – dodał po chwili szaman, który nie wzbudzał za grosz zaufania w Ereszkigal. Nie wiedziała, czy towarzysze doświadczali podobnych myśli, ale wydawał się demonem przebiegłym ponad oczekiwania. A do tego gdzieś w tłumie błysnęło jeszcze zaambarasowane, gniewne spojrzenie brata Atli…

- Na imię mi Ah-Nohol-Kuknab-Multun – przedstawił się czarownik. – My i ja nie damy się zwieść pięknym i świetnym obietnicom – krótko skwitował uwagę Awe. Brak zaufania absolutnie was nie zdziwił. Nierzadko przecież handlowaliście wyspiarzami jako niewolnikami w miastach-państwach – jeszcze wtedy, kiedy było to stosunkowo opłacalne zajęcie. Bokor zdawał sobie sprawę, że gdyby los był dla was bardziej litościwy, Tanaroańczycy mogliby znaleźć się na drugim końcu obsydianowych włóczni.

Czarownik niczym ojciec ujął za rękę szablozębną dziewczynkę – tą samą, która prawie zjadła waszą mapę – i wyprowadził was na zewnątrz. Pozostali tubylcy podążali za wami, jak pod wpływem tego dziwnego zaciekawienia, które cechuje dzikie zwierzęta żyjące w lasach, w dżungli lub w dolinach. Oddano wasze rzeczy. Oprócz swojego ekwipunku odzyskaliście także następujące przedmioty: cztery duże, czteroosobowe namioty, trzy butelki z olejem i dwie beczki. Jedna zawierała soloną wieprzowinę, druga świeżą wodę. Oczywiście mogło być tego więcej, ale w obecnym położeniu nie zamierzaliście targować się ze swoimi wybawcami o kilka przywłaszczonych przedmiotów.

- Kimbunga to nie wielka woda – zauważył Ah-Nohol. – Kimbunga to bogini;, ta, która niszczy wszystko. Nie lubi obcych, o czym mieliście okazję się przekonać. Kimbungę da się jednak przebłagać, a nawet z nią zaprzyjaźnić. Niektórzy nawet mówią, że ma też swoje wady…


Słońce rozdarło oponę burzowych chmur, deszcz przestał kropić i nastała pogoda. Tanaroa mieściła się na polanie otoczoną od południa gęstą dżunglą, a od północy odciętą dołami gorącej smoły i kamiennym murem wysokim na dobre piętnaście metrów. Fortyfikacja, poza dobudowanymi drewnianymi wieżami, z pewnością nie została wzniesiona ręką tubylców, tak samo jak piramida schodkowa mieszcząca się na płaskim wzgórzu w sercu wioski. Ledwo Katon ujrzał tą starożytną strukturę, od razu wiedział, że musiała ona skrywać wiele sekretów historii tej upadłej cywilizacji, której resztki – niczym robactwo – pełzało po ruinach niegdyś chwalebnego królestwa Tlan.

Wokół świątyni rozciągały się ogrody i pastwiska świń, kurczaków i kóz. Ze zwierząt wyróżniały się… Skrzydlate węże, których funkcja była dla was wielką niewiadomą. Dalej – cztery kupki nędznych chat zebrane wokół cmentarnych kopców, odpowiednio klanu Jaguara, Niedźwiedzia, Tygrysa Szablozębnego i Małpy. Rzut okiem wystarczył, żeby stwierdzić, iż we wiosce mieszkało około czterystu dzikich.

- Muszę was ostrzec jako obcych – szaman wzniósł upominająco palec. – W żadnym wypadku nie wolno wam postawić stóp na błoniach ani wejść do piramidy, która jest domem bokorów. To nasze święte miejsca i tradycja domaga się straszliwych kar za świętokradztwo.

Jeden z małpowatych tuziemców chwycił za rękę Reetera i – ku jego zdziwieniu – zachęcił go, żeby wspiął się z nim na drzewo. Pragnął mu coś pokazać, wdrapując się z łatwością i szybkością wiewiórki. Awanturnik – mniej zręcznie – podążył za nim na szczyt tropikalnego olbrzyma. Małpolud wskazał na wody obmywające wyspy, na horyzont. Oczy Alryańczyka zwęziły się w szparki tylko po to, żeby doznać okropnego uczucia całkowitej pustki.


Oto “Królowa Hebanowego Wybrzeża”, wyrzucona przez tornado, leżała na nagiej skale, niemal złamana w pół. Trudno było patrzeć z bohaterską mocą ducha w przyszłość, gdy dom i legenda zarazem, legła w gruzach. W przeciwieństwie do młodszych członków załogi takich jak Awe, Reeter był na okręcie od samego początku, a jeszcze wcześniej był cieniem Rapisa.

Walczył o ten wrak i zdobył go. Pamiętał to, jakby się wydarzyło wczoraj. Wtedy po raz pierwszy wypłynął na wody, które nie były karmazynowe, a szmaragdowe i turkusowe. Odziedziczona po ojcu “Mewa” Bellit, z której dokonali nocnego abordażu, była marną łupiną w obliczu żaglowca mającego symbolizować potęgę Imperium Viridistanu. Zwano go “Wężem Morskim” czy “Pogromcą Maelstrona”, gdyż jego przeznaczeniem było ostateczne unicestwienie potwora morskiego strzegącego wód Miasta-Państwa Niezwyciężonego Suwerena, jednak nielitościwy los chciał, że dziewiczy rejs był jego ostatnim.

Robota była krótka i okropna. Dwie załogi mordowały się z fanatycznym oddaniem – jedna za upadające imperium, druga za sny i marzenia. Wygrana była kwestią ślepego losu… Okręt po upiornej jatce, przepełniony trupami i rannymi, wiele dni bezwładnie dryfował, niczym morskie widmo, aż wykrwawiające się dobitki, nawet nie myślące o pomocy rannym czy wyrzuceniu zwłok za burtę, zapanowały nad żaglami i sterem, doprowadzając “Królową Hebanowego Wybrzeża” do bezpiecznej kryjówki. Karaka cuchnęła śmiercią i rozbrzmiewała jękami konających, ale była ich domem. Domem przypieczętowanym krwią.

Reeter popatrzył w dół na Gurthaka, również byłego galernika, oswobodzonego przez Rapisa. Byli dwoma ostatnimi, którzy pamiętali piracką karakę od samego początku. Zabójca myślał, że nie dożyje tego momentu, końca. Zszedł z drzewa. Musiał się czymś zająć, jeśli nie chciał zwariować od zwiększającego się wciąż poczucia osamotnienia.

Bokor popatrzył na was pytająco.

Co robicie?
 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 29-07-2016 o 22:10.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 14-07-2016, 17:51   #2
 
MatrixTheGreat's Avatar
 
Reputacja: 1 MatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputację
Widok dżungli robił wrażenie. Drzewa rosły gęsto, co bardzo ograniczało widoczność, a hodowane przez tubylców stworzenia były pewnie tylko skromnym przedsmakiem tego, co jeszcze można było napotkać na wyspie. Wioska natomiast wyglądała na dość bezpieczne miejsce. Oscar zastanawiał się, czy faktycznie tak było…

Gdy Reeter wspinał się na drzewo, Oscar dokładnie przeczesywał wzrokiem południowy kraniec wioski. Wyprawy w nieznane zawsze go ekscytowały, jednak teraz było nieco mniej kolorowo. Znowu wpakował się w kłopoty.

“Przynajmniej tym razem nie jestem sam...”, pomyślał, patrząc na pozostałych ocalałych. Chociaż cóż mu po tym, że jest ich dość sporo, skoro pokłócą się, lub nawet pozabijają najpóźniej za parę dni? Potrzebowali kogoś, kto miał wśród nich posłuch. “Bellit”, pomyślał “jeżeli mamy wydostać się stąd żywi, musimy ją znaleźć i to prędko. Jeśli już nie żyje, to możemy mieć problem…”. Oscar nachylił się do Anlafa:

- Cokolwiek zdecydujemy, powinniśmy się trzymać w jak największej grupie.

Bokor przestrzegł ich przed zbezczeszczeniem świętych dla tubylców miejsc, a gdy skończył mówić, Oscar odpowiedział:

- Dziękujemy za ostrzeżenie - pirat rozejrzał się dookoła - Czy możemy liczyć na miejsce na nocleg, żeby odzyskać siły?
 

Ostatnio edytowane przez MatrixTheGreat : 14-07-2016 o 20:32.
MatrixTheGreat jest offline  
Stary 14-07-2016, 18:24   #3
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
2


- Jeśli chcecie tu przebywać, musicie dzielić zarówno prawa, jak i obowiązki. Chatę czy namiot musicie sami postawić. W razie kłopotów wspomóc nas i mnie włócznią. Samemu zadbać o pokarm i wodę. Tutaj każdy pracuje na własny rachunek - jakkolwiek ton słów bokora był cierpki, czuć w nich było, że dzicy potrafią odwzajemnić okazaną wdzięczność.

I rzeczywiście, cała Tanaroa pracowała. Kobiety mieliły w prostych, kamiennych moździerzach wysuszoną kukurydzę, drugie robiły placki z puszystej mąki, jeszcze inne dbały o zwierzęta, kopały motykami ziemię, pieliły lub gromadziły plony. Przy kociołkach stojących na małym ogniu niektóre z mieszkanek obserwowały pieniącą się w kotle, gęstą, czerwonawą, smolistą masę. Reeter - obeznany z truciznami - jeszcze zanim zaczął wspinać się za małpoludem na drzewo, rozpoznał stosowaną do strzał i dmuchawek kurarę.

Nagie dzieci biegały i bawiły się na trawiastej polanie. Na zewnętrznych krawędziach wioski dojrzeliście postacie uzbrojonych wojowników, którzy widocznie bronili osady od nagłego napadu wroga. Nigdzie nie widać było mężczyzny obrabiającego pole lub spełniającego zwykłe prace - jeśli nie stał na warcie, to pewnie polował w dżungli, może z wyjątkiem budzących lęk sylwetek zamaskowanych kapłanów, którzy co jakiś czas pojawiali się na szczycie przedwiecznej piramidy, jakby przyglądając się codziennemu życiu w Tanaroa, a może... Nowym przybyszom?


Nie musicie przejmować się odpoczynkiem. Jesteście w pełni sił. Dzicy o was wystarczająco zadbali. W świecie gry mamy tak z ósmą, dziewiątą godzinę rano. Świt jest o szóstej rano, zachód o szóstej wieczorem. Co robicie?
 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 22-10-2016 o 17:14.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 14-07-2016, 21:12   #4
Hungmung
 
Dust Mephit's Avatar
 
Reputacja: 1 Dust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputacjęDust Mephit ma wspaniałą reputację
Kiedy wyszliśmy z chaty krajobraz, który ujrzałem wzbudził we mnie zachwyt i wspomnienia z lat spędzonych pośród druidów. "Ha! Prawie jakbym wrócił do domu!" To jednak nie był las czy łąka, a tropikalna dżungla- dżungla pełna życia... i śmierci. Często zastanawiałem się dlaczego nie straciłem darów natury, kiedy moja droga tak bardzo oddaliła się od tego czego przysięgałem chronić. Teraz wszystkie wątpliwości rozwiały się w mgnieniu oka. Tutaj znajdę odpowiedź.

Spostrzeżenie Oscara przerwało moje rozmyślania. Sądząc po wyrazie twarzy i tonie głosu kalkulował już nasze szanse na przetrwanie.

- Co racja to racja. Chociaż myślę, że perspektywy są całkiem niezłe. Masa jedzenia, miłe towarzystwo- skinąłem porozumiewawczo do Oscara wskazując na kilka kobiet pracujących przy kukurydzy- a i pewnie jakieś wino znajdziemy na statku.

Wojownik jednak nie był tym razem w nastroju do żartów.

- Wiem o czym myślisz. Jeżeli nie znajdziemy kapitan to nasza banda indywidualistów w najlepszym razie podzieli się i każdy pójdzie swoją drogą. Znajdziemy ją. Bellit nie raz już bywała w tarapatach i potrafi sobie poradzić.

Miałem setki pytań do bokora. Wspomnienie o Bellit oraz widok kapłanów spoglądających na nas ze szczytu piramidy przypomniały jednak o czymś, co w całym tym chaosie niemal wyleciało mi z głowy.

- Bracie Ah-Nohol, zanim nasz statek się rozbił wpłynęliśmy w gęstą, czerwoną mgłę. Czy wiesz co to mogło być?
 
Dust Mephit jest offline  
Stary 14-07-2016, 21:33   #5
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Jack szczerzył zęby do pracujących kobiet. Jego jasna skóra na pewno zwracała na siebie uwagę, zwłaszcza że gdy się patrzyło pod pewnym kątem, to wtedy przybierała zielonkawego odcienia. Umizgi i stroszenie piórek nie przeszkadzało mu uważnie przysłuchiwać się gadce szamana. Kumple z załogi zadawali coraz różniejsze pytania, więc i on dodał swoje do repertuaru, starając się wywiedzieć jak najwięcej o tym miejscu.

- Jak zyskać przychylność Kimbungi? - walnął ni z gruszki ni z pietruszki - A tak w ogóle to mówią na mnie Jack. No i czego się wystrzegać tam za murem? Są też inne wioski takie jak tutaj?
 
Komtur jest offline  
Stary 14-07-2016, 23:02   #6
 
MatrixTheGreat's Avatar
 
Reputacja: 1 MatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputacjęMatrixTheGreat ma wspaniałą reputację
- Rozumiem. Dziękujemy za gościnność - nie było tak najgorzej, mogli zatrzymać się w dość bezpiecznym miejscu. Na początek dobre i to. Oscar starał się chwilowo uniknąć pytania o ilość osad Tanaroańczyków, ale Jack chyba wyprzedził jego myśli. Zasypał go także różnymi innymi pytaniami.

Ze stalą w rękach, młody pirat czuł się zdecydowanie lepiej, chociaż nie zmniejszyło to wcale jego dotychczasowych obaw. Oprócz zamocowania standardowego ekwipunku przy pasach i plecaku, od razu wsunął także jeden ze swych noży do cholewy buta.
Rozglądając się po wiosce, nie rozumiał czym Anlaf się tak zachwycał, mówiąc o "miłym towarzystwie". Tutejsze kobiety nie były za bardzo... urodziwe. Według Oscara cechy zwierzęce nie dodawały im dużo uroku, a wręcz przeciwnie. Lecz wtedy do nich i szamana zaczęła zbliżać się jedna z kobiet, prawdopodobnie z klanu lamparta...

- Wow...
 

Ostatnio edytowane przez MatrixTheGreat : 15-07-2016 o 16:59.
MatrixTheGreat jest offline  
Stary 14-07-2016, 23:36   #7
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
3


Szaman ostrzegł Anlafa mrożącym krew w żyłach tonem:

- Nie zbliżajcie się do czerwonych mgieł, jeśli życie wam miłe – twarz czarownika spopielała. – Wyprują wam wnętrzności, roztrzaskają łódź. My i ja nie znamy sił, które je powołały. Poszukiwania tego, co może na Wyspie Grozy tkwić ukryte, wystarczyłyby, by zapełnić żywot, a mimo to nie znajdzie się dziesiątej dziesiątych części… Te popioły przeszłości są starsze od tutejszych wzgórz, a raz wzburzone… – myśli zadumanego bokora powędrowały ku mrocznym czeluściom – zmiękczyłyby posąg wykuty z najtwardszego kamienia.

A następnie zwrócił się do Jacka:

- Tylko my i ja rozmawiamy z bogami – kapłan wskazał na piramidę, jakby sugerując, że nie będzie rozmawiać o świętych sprawach z nieznajomymi. Objaśnił, że wraz z Tanaroą na południu znajduje się siedem wiosek, ale tylko tutaj znajduje się świątynia. Za murem radził uważać na drapieżne zwierzęta – wielkie pająki, krokodyle, małpy, dziki, jadowite węże.

Kobiety, ach te kobiety! Rozejrzawszy się wokół, musieliście ze smutkiem przyznać, że na jakiś czas będziecie musieli o nich zapomnieć. Te z klanu niedźwiedzia były rzeczywiście niedźwiedzich rozmiarów, z dziko wyglądającymi, czarnymi oczami i wielkimi jak u wołów karkami, osadzonymi na potężnych ramionach. Może gdybyście byli czerwonoskórymi olbrzymami z Altanis… A po co szukać tak daleko – zostawcie je Kilgorowi. Zaś zmienne z klanu małpy patrzyły z obrzydzeniem na wasze pozbawione włosów i kudłów, gładkie jak u węży ciała. Co począć, może spróbować zaradzić temu, oblepiając się mułem od stóp do głowy…? A szablozębne i lamparcie przy przedłużającym się kontakcie wzrokowym warczały i szczerzyły kły – nie miały widocznie ochoty na żadne szaleństwo…

Brak odwzajemnionego zainteresowania nie był niczym dziwnym – w odmienności tubylców tkwiła ich siła. Nawet niektóre dzieci, mające na oko zaledwie lat dziesięć, zdawały się być tak silne, jak zwykle bywa człowiek trzydziestoletni i bardziej obrotne niż wielu atletów. Zwierzęce cechy przybliżały Tanaroańczyków do drapieżnych bestii zamieszkujących piekielną ciemność czeluści dżungli; gwarantowały przeżycie w tak dzikim zakątku świata. A dotychczasowe kontakty z ludźmi musiały już dostatecznie rozrzedzić ich krew, skoro nie byli likantropami.


Przy Ah-Noholu pojawiła się wojownicza piękność z klanu jaguara, która zwróciła się do niego pełnym majestatu tonem, a rozbitków lustrowała spojrzeniem, jakim zwycięzca ogląda pokonanych w boju i zdanych na jego łaskę. Jej sylwetka ukazywała niezwykłą siłę, nie umniejszając jednak kobiecości. Zmysłowa aura roztaczana przez pachnące dżunglą giętkie i szczupłe kształty nie zostawiała w umysłach tych bardziej pożądliwych miejsca na żadne inne myśli.

Szaman wymienił w waszym imieniu grzeczności. Kiedy dzikuska odeszła, dodał:

- Przedstawiłem was Ix-Ciuatl-Yaxche-Tzek, starszej wioski. Kazała was pozdrowić.

Spodziewaliście się, że przywódcą osady będzie stary, pomarszczony, ale nadzwyczaj mądry i doświadczony tubylec. Jednak skoro tuziemcom przewodziła tak młoda kobieta, pozostało zastanowić się nad średnią długością życia mieszkańców. A takie myśli sprawiały, że dżungla wydawała się jeszcze bardziej przerażająca…

Co robicie?
 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 22-10-2016 o 17:14.
Lord Cluttermonkey jest offline  
Stary 15-07-2016, 00:27   #8
 
trmv's Avatar
 
Reputacja: 1 trmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodzetrmv jest na bardzo dobrej drodze
Po wysłuchaniu Reetera, relacjonującego co widział z drzewa, po plecach Awe przebiegł dreszcz. Niewiele pamiętał z przebiegu katastrofy, ale wnioskując po tym co stało się z wrakiem statku to fakt, że ktokolwiek przeżył zakrawał na prawdziwy cud. Jakąkolwiek nadzieję, na naprawienie Królowej też należało porzucić. Tubylcy z tego co mówił Bokor, korzystali co najwyżej z łodzi, a patrząc na tutejsze warunki, za łódź uznawali pewnie byle czółno. W każdym na stocznię zdolną naprawić okręt nie było co liczyć nawet w naprawdę dalekiej perspektywie. Wszystko wskazywało więc na to, że spędzą na tej dziwnej wyspie naprawdę sporo czasu.

Wioska, w której żyli dzicy wywoływała mieszane uczucia. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się zwyczajne, chciałoby się wręcz powiedzieć - swojskie. W gospodarstwach wrzała praca, na polanie bawiły się dzieci a w zagrodach pasły zwierzęta. Jednak z każą chwilą Awe zauważał coraz więcej szczegółów, które powodowały niejasne uczucie, że 'coś jest tutaj nie tak'. Nie chodziło tutaj nawet o dziwactwa pokroju hodowli latających węży (wolał się nawet nie zastanawiać, co tubylcy z nich uzyskują), czy... oryginalny wygląd mieszkańców. Wszystko to wpisywało się w tutejszy folklor i na swój sposób pasowało do tej zagubionej na krańcu świata wyspy. Jednak kto u demona buduje domy na około cmentarza? Awe podejrzewał, że ma to związek z religią, wyznawaną przez tubylców i zaczął się zastanawiać nad charakterem tego kultu. Skoro religia była dla nich na tyle ważna, aby za centralny punkt wioski zaadaptowano tę piramidę, to z pewnością miała ona ogromny wpływ na sposób życia i kulturę dzikich. Kolejnym rzeczą, która przykuła jego uwagę był fakt, że wśród pracujących dookoła ludzi, nie było żadnego mężczyzny. W tym momencie jednak z rozmyślań wyrwała go rozmowa prowadzona przez towarzyszy z Bokorem, którego imienia nie był w stanie nawet powtórzyć - a co dopiero zapamiętać.

-[...] Tutaj każdy pracuje na własny rachunek. - powiedział Bokor.

Awe uśmiechnął się kącikiem ust, słysząc te słowa z ust kapłana, ewidentnie należącego tutaj do kasty wysoce uprzywilejowanej, która z pracą raczej nie miała za dużo wspólnego. Postanowił jednak zachować tę uwagę dla siebie, szczególnie, że rozumiał jego obawy związane z grupką piratów-rozbitków. Na głos zaś rzucił:

-Moje imię, to Awe. Mówiłeś, że naszych towarzyszy wzięto w niewolę. Wiadomo, czy ci biali, którzy ich zabrali sprzedają niewolników kupcom zza morza, czy zatrzymują ich dla siebie? A jeśli tak, to czy wiecie jaki los może ich czekać? - zapytał.

Miał nadzieję, że nie usłyszy, że ich była kapitan ma być złożona w ofierze tutejszym bogom. Przychylał się bowiem do zdania, które usłyszał z ust Anlafa - jeśli ich grupka miała coś zdziałać i mieć szanse na przetrwanie, potrzebny był im ktoś kogo wszyscy zaakceptują na lidera. Mimo, że był na okręcie dość krótko, widział jakim posłuchem i szacunkiem wśród załogi cieszyła się Bellit. Do reszty rozbitków, dodał zaś:

-Jeśli tak to musimy się spieszyć jeśli chcemy jeszcze zobaczyć Bellit. Ale może za to uda się odbić kiedy będą prowadzili niewolników do kupca - to będzie chyba łatwiejsze niż wydostanie ich z wioski tych białych.
 

Ostatnio edytowane przez trmv : 15-07-2016 o 00:49.
trmv jest offline  
Stary 15-07-2016, 06:52   #9
 
Krieger's Avatar
 
Reputacja: 1 Krieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputacjęKrieger ma wspaniałą reputację


Kilgore stąpał ciężko, rozchlapując błoto zdeformowanymi kopytami które służyły mu za stopy. Twarde, szczeciniaste futro które pokrywało jego głowę i kark błyszczało tysiącem diamencików którymi obsypała go Kimbunga, szczodra w swym straszliwym okrucieństwie. Monstrum łypało podejrzliwie na zezwierzęcone postaci tubylców, wyczekując jakichkolwiek oznak agresji, choćby niebezpiecznego błysku w oku, krzywego spojrzenia, odsłoniętych kłów. Dobrze znał te gesty - sam był bardziej zwierzęciem, niż człowiekiem, i rozumiał doskonale przewrotną, złowieszczą naturę nieokiełznanej dzikości.

Minotaur nie czuł się komfortowo w pozycji błagającego o pomoc petenta. Jego ograniczony mózg przez dłuższy czas nie mógł dojść do zadowalającego argumentu, odpowiedzi na palące pytanie: czemu ciągle żyli? Na miejscu Tanaroańczyków zamordowałby piratów gdy ci byli nieprzytomni, a ich wybebeszone szczątki porozwieszał wysoko wśród drzew i klifów ich domeny, by odstraszały wrogów i wzbudzały respekt sojuszników. Ci jednak nie zdecydowali się na ten krok, a karmazynowemu olbrzymowi powoli zaczęło coś świtać. Kiedyś już znalazł się w podobnej sytuacji - tylko raz, co prawda, ale moment ten miał decydujący wpływ na znaczną część jego krótkiego, wypełnionego przemocą życia. K. D. Rapis, różowoskóry korsarz, powściągnął swe ostrze i darował mu życie lata wcześniej. Nie ukrywał wtedy swoich intencji, jak te zapchlone dzikusy - potrzebował Kilgora. Potrzebował jego mięśni, umiejętności i błogosławieństw jego mrocznego boga, ale nade wszystko, potrzebował brutalnej prostoty która zawiadywała tymi trzema krytycznymi aspektami. Potrzebował nieskomplikowanego w obsłudze narzędzia do wykonywania jego brudnej roboty.

Oślizgły bokor dał im żyć, żeby ich do czegoś wykorzystać, zadecydował ponad wszelką wątpliwość minotaur. Rogaty pirat nie dziwił mu się zbytnio - podli tyrani zwykli wysługiwać się innymi. Tym, czego szaman nie wiedział, lub mimo wiedzy postanowił igrać z losem, był fakt że trafił na Kilgora. Czerwoną Śmierć. I że teraz on i jego plemię musiało umrzeć, wypierając się swoich fałszywych bożków skamląc u kopyt czempiona Seta o szybki koniec, którego nie będzie im dane otrzymać. Do tego czasu, nie mogli zaufać jego kocim oczom i gadziemu językowi, ale nie mogli mu też odmówić. Gra pozorów musiała trwać do momentu, gdy jedna ze stron zdecyduje się pokazać swoje karty, a druga będzie musiała podbić stawkę lub wycofać się z rozdania.

Ostrzeżenie Ah-Nohola na temat piramidy podziałało na korsarza jak, eh, czerwona płachta na byka. Rogacz wiedział już doskonale, gdzie musi się dostać, gdy będzie ku temu sposobna chwila. Jakie skarby lub okropności czekały na niego w trzewiach starożytnej budowli? Ile posągów, które będzie mógł strzaskać, jak wiele krwi zamaskowanych kapłanów, którą będzie mógł przelać w imię Seta? O tak, będzie musiał zerwać ten zakazany owoc, i miał nadzieję, że przekona do tego również swoich towarzyszy. Kilgore nie znał słowa 'ikonoklasta', ale gdyby je znał, bardzo by je lubił i często go używał.

Kimbunga to bogini, powiedział bokor. Bzdura! Set jest panem wszystkich burz, a sztorm który zabił Królową i jej królową - Kilgore nie sądził bowiem, że przyjdzie mu zobaczyć Bellit żywą - był arcydziełem jego potężnych dłoni. Powody dla których jego patron wystawił go na tę próbę nie były jeszcze co prawda znane Kilgorowi, ale rzeźnik nie miał wątpliwości że wkrótce przyjdzie mu je poznać, a prawda ta będzie straszna i wspaniała zarazem.

Mroczny rycerz patrzył na zaciekawione ich przybyciem stworzenia. Jakimi byliby wspaniałymi niewolnikami! Oczywiście nie teraz - ich dzikość sprawiała, że nadawali się tylko do zarżnięcia. Ale ich dzieci, gdyby je złamać tak, jak łamie się wolę dzikiego konia i odziera się jego duszę z wolności bezkresnych stepów... dzięki ich sile mógłby stworzyć armię. Minotaur czuł jakąś dziwną więź z tymi pokracznymi istotami, wierząc, że pragmatyzm naturalnej selekcji która nauczyła ich być najsilniejszymi i najbardziej bezwzględnymi był oddzielony od okrucieństwa i żądzy krwi cienką, czerwoną linią. Potrzebowali tylko kogoś, kto przeprowadzi ich na drugą stronę i pozwoli im odnaleźć samych siebie wśród kajdan i żelaznych łańcuchów, a oni będą mu wdzięczni... Ale to później.

Teraz musiał zrobić coś, żeby ten przeklęty deszcz już więcej nie spadł mu na łeb.

-Ix-Ciuatl-Yaxche-Tzek.- Powiedział minotaur, próbując nowych słów jak smakosz mlaskający nad nową potrawą, ale nie dodał nic więcej. Raz w roku, pamiętał jak przez mgłę, jego ojciec otwierał wrota jego samotni i wprowadzał do środka grupkę wybrańców - siedem niewiast i siedmiu młodych mężczyzn... Ale to było dawno temu, kiedy miał jeszcze inne imię, a jego skóra nie była koloru krwi. Przebywanie z piratami ucywilizowało go wielce, co samo w sobie było dobrym wyznacznikiem tego, jaką bestią był onegdaj.

Uzbrojony, minotaur czuł się znacznie pewniej i spokojniej. Wizje krwawego podboju dzikich tubylców ustąpiły z jego myśli, spowitych karmazynową mgłą jak ta która otaczała wyspę, zastąpione przez bardziej przyziemne sprawy. Większość siepaczy Bellit odeszła wraz z Królową - ci, którzy wciąż trwali, nie byliby raczej pierwszym wyborem Kilgora na ekipę z którą chciałby zostać wyrzucony na brzeg nieznanego i wrogiego lądu, ale byli jego załogą, a on - ich. Piracki kod pozostał niespisany nigdzie poza ich sercami, a wspólnie przelana krew była mocniejsza niż więzy które łączyły prawdziwych braci i siostry. Nie wyobrażał sobie żeby miał ich porzucić. Nawet dla niego odwrócenie się od tej dysfunkcyjnej rodziny brutalnych alkoholików, hedonistów, bawidamków i służących samym sobie poszukiwaczy wiedzy byłoby hańbą i dyshonorem w oczach Seta. Kochał ich wielce, chciał więc im tę miłość teraz okazać, gdy potrzebowali tego najbardziej.

Pech chciał że pierwszym odbiorcą tej miłości miał być Awe.

-Ej, młody!- Minotaur puknął diabelstwo kułakiem w ramię, prawie zbijając go z nóg. -Skończże pierdolić, na czeluść, i pomóż mi z tym gównem.- Kilgore chwycił jeden z namiotów pod jedną pachę i beczkę z mięsem pod drugą, ruszając ku względnie odosobnionemu i zdolnemu pomieścić ich prowizoryczny obóz miejscu wewnątrz murów osady. Zostawił rozmowę z bokorem swoim bardziej światłym towarzyszom niedoli, argumentując samemu sobie, że 'gadka jest dla różowoskórych pizd'. W rzeczywistości jednak im mniej czasu spędzał w towarzystwie tubylców, tym lepiej dla nich, niego i jego załogi - porywczy i nieobliczalny zabijaka ciągle dryfował na niebezpiecznie spadzistej krawędzi morderczych myśli i czynów. W oka mgnieniu mógł zmienić ich całkiem komfortowe - biorąc pod uwagę okoliczności - położenie na coś znacznie gorszego, a w obecnym stanie piraci z Królowej Hebanowego Wybrzeża nie mieli większych szans przeciwko czterystu wojowniczym duszom. Przeciwko takiej przewadze liczebnej, mogliby nawet stracić jednego czy dwóch swoich, co było niewybaczalne. Każdy z piratów był teraz na swoją wagę w złocie jeśli chcieli wyjść z tego ambarasu żywi.

Nagle rogacz zatrzymał się. Jego czujne spojrzenie dostrzegło wijące się w swoich zagrodach liczne wężowe stwory, podobne do tych znanych mu z Dzikich Krajów, jeno skrzydlate. Minotaur z trudem ukrywał swoje podniecenie gdy cofnął się do grupy i zwrócił się do dyskutującego z resztą bokora.

-Węże.- Powiedział, z błyszczącymi ślepiami wskazując na łuskowate istoty. -Potrzebuję. Chcę.- Wychrypiał swoim okrutnym, tubalnym głosem. Miał nadzieję że Set ześle mu jakiś znak swojej przychylności, i oto stało się!
 

Ostatnio edytowane przez Krieger : 15-07-2016 o 14:36.
Krieger jest offline  
Stary 15-07-2016, 17:57   #10
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
4


Bokor odpowiedział Awe, że nie wie, co piraci robią z pozyskanymi niewolnikami. Jednak nie zdziwiłby się, gdyby pojmani szli na handel. Ostatni raz, kiedy wyspiarze zaatakowali tubylców, nie było jeszcze czerwonych mgieł. Nie wiedział, jak zareagują, jeśli zrozumią, że tym razem nie mogą oddalić się od wyspy.


Po wyjaśnieniach szamana Anlaf musiał przyznać, że moment pojawienia się szkarłatnych oparów wokół wysp dziwnie zbiegał się z dniem, w którym usłyszał inny głos w swojej głowie. To nie mógł być przypadek, pomyślałeś, wyczuwając w dotychczasowych zdarzeniach obecność jakiejś wielkiej siły – inteligencji i celowości działania. Już nieraz zaskakiwałeś załogantów wiedzą, którą czerpałeś z tych demonicznych podszeptów. Doradzałeś nawigatorowi i Bellit, jakbyś wiedział o wyspie więcej, niż sam Rapis, choć wiedza ta była urywkowa, cząstkowa, znikała tak szybko, jak się pojawiała. Jednak od dłuższego czasu twój tajemniczy przewodnik milczał, jego nieprzyjemny, świszczący, nieludzko wibrujący tembr zdawał się opuścić twój umysł. Przynajmniej na jakiś czas.


Czarownik nie zrozumiał entuzjazmu minotaura do latających węży, a nawet węży w ogóle, najwyraźniej przez brak zaznajomienia z jego bogiem. Wyjaśnił rzeczowo:

- Łapiemy je i tresujemy na posłańców, jednak staramy się żadnemu nie wyrządzić krzywdy. To święte zwierzęta, stworzone na podobieństwo Pierzastego Węża, który według przekazów ustnych naszych przodków wyprowadził nas z ziemi demonów, z domu niewoli.

Co robicie?
 

Ostatnio edytowane przez Lord Cluttermonkey : 22-10-2016 o 17:13.
Lord Cluttermonkey jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:05.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172