Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy Oznacz fora jako przeczytane

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-06-2017, 10:23   #1
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
[D&D FR, 18+] Phandalin. Zaginiona Księga

Rozdział I
Phandalin
Eleint, Śródlecie, wieczór



- Dawno, dawno temu… No dacież coś przepłukać gardło, przecie nie będę gadał o suchym pysku... No. Dawno, dawno temu… A w zasadzie wcale nie tak dawno, bo kogo obchodzi co działo się parę setek lat temu, skoro i teraz atrakcji nie brakuje? W każdym razie była sobie, znaczy jest dalej, taka mieścina, wiościna w zasadzie, u stóp Gór Miecza niemal - Phandalin. Zbudowana na ruinach starej osady, to i materiału na podmurówki jest, i piwnice czasem, jeno z ciesielką słabo, bo im mistrza ubili. W każdym razie parę miesięcy temu ludków się tam nasprowadzało parę dziesiątek, a górnicy i poszukiwacze wszelacy ryć w górach i pluskać się w strumieniach jak bobry zaczęli, żeby tam złota i klejnotów worki wynaleźć. A wiadomo, że gdzie złoto brzęczy tam i zaraz łapska brudne się po nie wyciągają, nie uczciwą pracą utytłane, oj nie! Zielone i pazurzaste, hehehe, khe, khe, khe… daj no ten szawłok, młody, no daj! Uch… kopie świństwo… No.

W każdym razie orcy i gobliny obsiadły trakty do Phandalin z obu stron, i z Wybrzeża Mieczy i od Marchii strony, co by karawany łupić. Ale nic to było w porównaniu z zarazą, która w samym Phandalin się zagnieździła… Nie czarna śmierć, weź mi kurwi synu nie przerywaj! No. Nie czarna, a czerwona to była, banda obsrańców co się pod wodzą magusa-renegata zebrali, haracz na dobrych ludziach brali, a młódki w niewolę słali.

Nie wiedział nikt, że - uważcie sobie - dla drowa oni pracują, elfa czarnego, co się o przedwiecznej magicznej kopalni w górach wywiedział i wejścia do niej szukał. Lecz nie tylko on o kopalni wiedział, co to to nie! Gundren Rockseeker, krasnolud prawy z braćmi pierwej wejście odkopali i wraz ze swą dzielną drużyną ogniem i mieczem drowa precz przegnali, a z nim i czerwoną bandę, i orków, i goblinów w try miga usiekli, a samą kopalnię raz-dwa z nieumarłych i inszego plugastwa oczyścili.

Że co? No nie, nie wszyscy wyżyli; dobrych ludzi i nieludzi też paru ducha oddało dla sprawy, lecz ich męstwo zapamiętane będzie! No i teraz tam bezpiecznie jak mało gdzie ponoć, nawet straż własną mają, uzbrojoną lepiej niż niejeden chłystek co się awanturnikiem mieni. Że co? Że smok tam mieszka? I duchy? Eee, bujdy na kiju, tera to się tam nawet jaszczurki nie ostały, wszystko wymietli, nawet zamek zdobyli! Czemu tam nie zamieszkali to zupełnie nie rozumiem, ale bohaterowie mają swoje dziwactwa. Polej no do miski, bo dno tu widzę. Piwa, nie gulaszu, młotku! No przecie mówię, że zamek, prawdziwy zamek z wieżami i w ogóle. Nie róbta takiej miny; w tych lasach uczciwy człowiek to co krok się o jakąś ruinę potyka, przecie niemal co noc w jakiejś nocujemy.

Dlatego właśnie jak komu nowe życie trza zacząć to do Phandalin mus jechać! I boha-hyp!-tyrów tam mają, i straż, i zarobek pewny, a ponoć nawet palisadę chcą stawiać, może mur nawet… Yp! Za góraaaaami, za muraaami, jedzie kocioł z koboldaaaami…!



Liczna karawana wlokła się wąską, wyboistą drogą na zachód, dostosowując swoje tempo to turkotu kół solidnego, wzmocnionego żelaznymi belkami wozu, wypełnionego głównie bronią i zbrojami. Dziesiątka najemników Kompanii Lionshield jechała na swych koniach w dość zrelaksowanych pozach (z wyjątkiem młodego czarodzieja, który zawsze wyglądał na zdenerwowanego). Jak dowiedziałą się Przeborka, w ostatnim czasie lokalni awanturnicy z Phandalin mocno przetrzebili tutejszą populację zielonoskórych, więc na traktach zapanował względny spokój. Przynajmniej na razie, bo - jak wiadomo - natura nie znosi pustki.

Pustkę innego rodzaju mieli zamiast wypełnić natomiast pozostali członkowie karawany. Ponad tuzin mężczyzn i kobiet zdążał do Phandalin by poszukać tam szczęścia; czy to w uczciwej pracy, czy nieco mniej uczciwym bumelowaniu. Młoda górnicza osada dobrze rokowała tym, kórzy przybędą tam pierwsi. Kilka osób, które chciały wędrować dalej musiało poczekać na kolejnych śmiałków zdążających w stronę Wybrzeża.

W tym celu właśnie zmierzała tam Przeborka. Co prawda mina nieco jej zrzedła gdy dowiedziała się, że osada ma już kowala, ale pocieszała się myślą, iż przy ten liczbie osadników zapotrzebowanie na kute wyroby będzie tylko rosło. Rozmowy trzech krasnoludów, którzy mieli zamiast zatrudnić się w kopalni Phandelver zdawały się potwierdzać jej przypuszczenie. Niby mieli ze sobą zaprzężony w osiołka wózek wiozący pełno żelastwa, ale - jak wiadomo - żelastwo się psuje…

Prócz Przeborki oraz żylastej kobiety Umy, wędrującej wraz z czwórką dzieci, bratem i mężem w karawanie była jeszcze tylko jedna kobieta, mocno posunięta już w latach. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej to, gdyż na każdym postoju na zmianę to opowiadała różne historie mocno przepitym głosem, to wdzięczyła się do ochroniarzy i… no, w zasadzie do każdego, z Przeborką włącznie. Zenobii nie zniechęcało absolutnie nic, nawet patelnia, którą Uma przegoniła starą bardkę gdy ta zbytnio ocierała się o męża szacownej matrony.
- Jutro koło południa dotrzemy do Phandalin - rzekł Hurst Boner, dowódca ochroniarzy, gdy nocowali w ruinach osady Connyberry. Jego stwierdzenie wywołało kilka rozradowanych okrzyków, zwłaszcza wśród dzieciarni, która miała serdecznie dość monotonnego przebierania nogami. Większość wędrowców miała zaś dość znudzonej - a więc upierdliwej - dzieciarni, radość była więc obopólna. Przeborka i Zenobia cieszyły się również; każda ze swoich powodów.




Tymczasem od strony Neverwinter nadjeżdżała do Phandalin kolejna karawana. A w zasadzie dwie połączone. Jedną z nich była niewielka karawana Leny Marple, która zdecydowała się rozszerzyć swoje kontakty handlowe poza Królestwo Pięciu Miast i poszukać szczęścia w południowych miastach Faerunu. Szybko okazało się, że robienie interesów w dużych miastach, gdzie gildie i domy kupieckie monopolizowały handel nie jest wcale takie proste. Koszty wyprawy rosły, a zyski wydawały się bardzo odległe, jeśli w ogóle możliwe, toteż Lenie coraz bardziej psuł się humor. Tym samym humor warzył się jej ludziom, w tym Marvowi, który wraz z Traffo zdecydował się przyłączyć do wyprawy handlarki i zwiedzić trochę świata. Jednak Sharvri niezmiennie tryskał optymizmem, co tylko drażniło rudowłosego włócznika.

Gdy zniechęcona Lena szykowała się już do powrotu do Królestwa, w gospodzie “The Fallen Tower” w Neverwinter pech się odwrócił. Tak przynajmniej się mogło wydawać. Niewielka grupka podróżnych rozprawiających o niedawno uruchomionej kopalni klejnotów w Phandalin zwróciła uwagę Leny i od słowa do słowa handlarka zdecydowała się zmienić plany i ten ostatni raz poszukać szczęścia w okolicach Wybrzeża Mieczy. Następnego dnia wóz załadowany po brzegi górniczym sprzętem i wszelkimi dobrami potrzebnymi w odległej od cywilizacji osadzie zdążał z powrotem na południe. Wraz z nimi jechał drugi wóz, należący - jak się okazało - do Elmara Barthena, handlarza z Phandalin. Najwyraźniej jego pracownikom nie przeszkadzało, że sprowadzają pryncypałowi na głowę konkurencję, gdyż raźno i chętnie dzielili się zarówno informacjami jak i plotkami. Brylowała w nich korpulentna krasnoludka Turmalina, paradująca w fikuśnej sukni z wielkim dekoltem. Wypchana torba oraz ciągłe zmiany odzienia sugerowały, że owych strojów nabyła w mieście dużo więcej.

Do karawany dołączyli jeszcze dwaj mężczyźni o wyglądzie obwiesiów oraz Stimy, wesoły niziołek w obszernym kapeluszu, który zaraz znalazł z krasnoludką wspólny język. Wbrew ponurym przewidywaniom Marva wędrówka przebiegła spokojnie i trzeciego popołudnia od wyruszenia z Neverwinter podróżni poczuli dym unoszących się z kominów górniczej osady Phandalin.



Phandalin nie wyróżniało się szczególnie na tle innych osad północnych rubieży. Czterdzieści, może pięćdziesiąt domostw z bali luźno otaczało niewielki rynek, na którym stała schludna kapliczka poświęcona Tymorze. Wśród nich i dalej widać było ruiny znacznie starszych budynków, częściowo porozbierana na budulec dla nowych domostw, których ściany widać było tu i ówdzie. Na prawo od traktu rósł sad, w którym powoli czerwieniały jabłka, zaś po lewej, na wzgórzu, widać było ruiny obszernego dworzyszcza. Na wprost, na południu wznosiły się Góry Miecza, rzucając na Phandalin wydłużający się wraz z wędrówką słońca cień. Tam właśnie, jeśli plotki były prawdziwe, znajdowała się kopalnia Phandelver wraz z jej magiczną kuźnią.

[media]http://www.wallpaperup.com/uploads/wallpapers/2013/06/17/103972/big_thumb_4c6e791a710c183efb63b552798bb2b3.jpg[/media]

Wjeżdżający do osady od północy wędrowcy minęli sklep wielobranżowy Barthena i kuźnię, a wjechawszy na rynek zobaczyli dom burmistrza, gospodę, kaplicę oraz skład handlowy Kompanii Lionshield. Najemnicy Kompanii uregulowawszy ze swoimi "podopiecznymi" należność za podróżod razu skierowali wóz w stronę tegoż budynku, reszcie zaś wskazali gospodę. Co prawda w osadzie była jeszcze jedna, tamtej jednak nie polecali.

Gospoda Stonehill Inn mieściła się w dużym budynku na kamiennej podmurówce. Zapach żywicy świadczył o tym że pośpiech w budowie nie sprzyjał dobremu wysuszeniu drewna, ale łagodził on nieco smród piwa i spoconych ciał w środku. Nieopodal widać było świeży kawałek podmurówki; najwyraźniej właściciel planował rozbudowę przybytku.

[media]https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/564x/86/ef/34/86ef34ce4a49e9b0ad4b7c0dbcb092b9.jpg[/media]

Pokoi w gospodzie było tylko 6, z czego 3 zajęte. Najemnicy Kompanii, którzy weszli do wspólnej sali niewiele później od razu zaczęli handryczyć się o porządny nocleg (choć raczej dla formalności), reszta podróżnych zaś zajęła miejsca przy stołach, niecierpliwie czekając na pierwszy od wielu dni porządny posiłek. Przeborka i Zenobia również mogły wreszcie odsapnąć, rozejrzeć się po mieścinie i zdecydować co dalej.

Karawana Leny Marple również zbliżała się do Phandalin. Zamyślona handlarka kalkulowała na ile kontakty z nową osadą jej się opłacą i czy tutejsze krasnoludy będą zainteresowane wymianą dóbr z Królestwem, lub przynajmniej negocjacjami o monopolu na handel. Marv dumał czy znajdzie się tu okazja na zarobek większy niż kilka sztuk złota, które płaciła mu Lena. Trzewiczek nie mógł się doczekać spotkania z przyjacielem oraz sprawdzenia plotek o magicznej kopalni. Natomiast Shavri zwyczajnie cieszył się nowym dniem i nowym miejscem, które przyjdzie mu poznać.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 26-07-2017 o 11:00.
Sayane jest offline  
Stary 24-07-2017, 21:48   #2
 
Rewik's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputację
Z udziałem Shavri i Marva


Stimy Yol "Trzewiczek"
- Prolog
O tym jak niziołek znalazł się w Lantan


Podczas plagi czarów, w 1385 DR, Lantan - wyspa będąca ewenementem na skalę światową została niemal doszczętnie zniszczona. W wyniku zmian tektonicznych większość lądów zostało zalane, mieszkańcy potopieni, a technologie zapomniane.

Jednak zanim do tego doszło, gnomy i ludzie zamieszkujący Lantan byli prawdziwymi prekursorami technologii. O rzeczach i wynalazkach z tych rejonów bywało głośno. Na tyle głośno, by usłyszał wtedy o nich pewien mały jegomość.

Stimy Yol, później zwany “Trzewiczkiem” był niziołkiem i mieszkał jak na niziołka przystało w niewielkiej wiosce, wśród niewielkich wzrostem, ale za to o olbrzymim sercu przyjaciół. Było to gdzieś tam... w jakimś ludzkim królestwie. Kto by o to dbał! Co robił Stimy? Zajadał się jabłkami, przyuczał w obróbce drewna i polował na króliki. Mimo, że Stimy nie jest okrutny, najbardziej lubił właśnie sporządzanie pułapek do polowań. Wymyślne wyzwalacze, trybiki... doprowadził to do perfekcji! Ku zgubie królikom, ale tak to już być niestety musiało być...

Czasami! Od czasu do czasu miewali gości. Owszem, bo i czemu nie! Z jednym z nich Stimy dogadywał się wyjątkowo dobrze. Po prostu rozmawiali na równym poziomie. Gość ów nazywał się Vinogli Bakernels i był gnomem. Gnom zabawił zdecydowanie dłużej w gościnie niż planował. Razem udoskonali pułapki, rozmawiali, śmiali i tańcowali z resztą niziołkowego towarzystwa. Stimy z radością wysłuchiwał jak Vinogli opowiadał o wyspie, z której pochodzi. Był to wcześniej wspomniany Lantan, bo inaczej po co bym o nim w ogóle wspominał? Wielkie oczy i rozdziawiona gęba, która zapomniała, by przerzuć gryz jabłka wielokrotnie kierowała się do Vinogli po więcej informacji i opowieści. W końcu Stimy klasnął w dłonie i powiedział, że musi to zobaczyć.

Mufszę to zobaszyć! — zawołał z pełną buzią.

Tak właśnie było! ...i jak powiedział, tak też zrobił.


Stimy Yol "Trzewiczek"
- Wstęp
O tym jak niziołek znalazł się w drodze do Phandalin




Kilka miesięcy później odwiedził przyjaciela w Lantan i już tam został na kilka lat. Co to była za dziwna wyspa! Mechanizmy, magia, wszystko przeplatane z poplątanym, a w dodatku niesamowicie przemyślane. Nie sposób opisać, to trzeba zobaczyć!

Stimy postanowił tam zostać żakiem i pobierać tyle nauk ile zdoła! Uczenie się zajęło mu dużo czasu. Ale wcale nie dlatego że się nie starał! Ciągle go coś rozpraszało, co krok odkrywał coraz to nowe arkana, które aż prosiły się o zmianę zainteresowań. Ciężko było mu, zwykłemu niziołkowi z początku odnaleźć się w Lantan. Ale było to dlań baaardzo zajmujące.

Któregoś dnia, gdy już ukończył studia, postanowił wrócić do swoich ziomków - niziołków i zaprezentować im czego się nauczył. W zasadzie to miał tam już pozostać, przynajmniej na jakiś czas. Nie bardzo bowiem wiedział co dalej począć ze swoim życiem. Na szczęście wraz z Vinogli obiecali sobie pisać do siebie co jakiś czas i z całą pewnością spotkać ponownie… i w końcu przyszedł list.

A w liście? Czego tam nie było! Kopalnia Phandalin. Magiczna kuźnia. Zapomniana wiedza i tajemnice!

Wielkie to słowa na tak małego człowieczka, jakim był Stimy. Vingoli w prawdzie, często mówił co innego i robił co innego, ale obiecał że spotkają się właśnie w Phandalin. Stimy nie mógł przegapić takiej okazji. Stimy przebierał nogami, hen, hen daaleko! Do Phandalin!

Chwila! Nie było jednak to tak proste, jak się zrazu wydawało. Szlaki bywały niebezpieczne, nawet dla tak nieustraszonego ludu, jakim są niziołki. Poza tym Stimy nie lubił samotnych podróży. Był towarzyski i smutno i nudno byłoby mu na samotnym szlaku. Na szczęście już niedługo nadarzyła się wspaniała okazja, by nie podróżować samojeden!

Karawana kupiecka z Królestwa Pięciu Miast pod dyktando Leny Marple zmierzała do Neverwinter, a to było już ledwie trzy dni drogi od Phandalin! Było Śródlecie, czas Blaknięcia, a nasz nieustraszony niziołek przebierał co sił w nogach, by dorównać kroku karawanie. Był to czas kiedy nowe pomysły rodziły się w jego głowie, a w karczmach dało się słyszeć niezwykłe opowieści, które tylko podsycały wyobraźnię sympatycznego pana Stimy Yol.

- Raz! Dwa! Raz! Dwa! - Stimy krok po kroku był coraz bliżej nowego życia!

Stimy Yol "Trzewiczek"
- Rozpoczęcie
O tym jak Stimy poznał człowieka imieniem Shavri.




Jeszcze zanim dotarł do Phandalin, zatrzymał się wraz z karawaną w Neverwinter. Oczywiście na dłużej niż na zwykły popas. To było chyba największe z większych miast w regionie, w dodatku miasto portowe. Stimy lubił miasta portowe. Przypominały mu nie tak odległe, błogie lata na wyspie Lantan.

Nie każdemu jednak humor dopisywał. Lena Marple najwyraźniej nie załatwiła swoich spraw, ale nie dotyczyło to Trzewiczka. Naprawdę cieszył się, że wyruszył na tę wyprawę. Samo Neverwinter nie było jego celem, od początku miał zamiar ruszać do Phandalin, a im bliżej był, tym opowieści było więcej i więcej i wiiięęceeej! Jeszcze bardziej uradował się, gdy dowiedział się, że ostatecznie karawana, z którą podróżował również ruszy w to miejsce. Stimy nie lubił podróżować samemu, nawet tylko przez trzy dni.

Stimy dzięki tej wyprawie już poznał kilka osób, które zajmowały się handlem, a znajomości i układy to podstawa w tym fachu. Nie miał wiele towarów na sprzedaż, dopiero zaczynał swoją karierę, ale w Phandalin, prócz miło spędzonych chwil, liczył także na dość dobry zarobek, który pozwoli mu rozwinąć skrzydła. Zarobek, który osiągnie na początku nie tyle z towarów, a z racji na swoje umiejętności. Naprawdę wierzył, że w takim miejscu, jego wiedza i zdolności okażą się istną kurą znoszącą złote jajka. No i będzie mógł spotkać się z Vinoglim! O ile, jak miał ów gnom w swym roztrzepanym zwyczaju, nie zapomni on, że zaprosił tu swojego przyjaciela.


Stimy przesiadywał na pośladkach, na skalistym zboczu miasta gwarnego Neverwinter. Jadł czerwoniutkie jabłuszko, zaś pod pachą trzymał nowo zakupioną kurę. Rozmawiał z kimś od jakiegoś czasu. Była to osoba, która dokładnie tak jak i on, przybyła do Neverwinter z karawaną kupiecką.

- … Tfie. Targofałem się o niohm dwie godziny. - Stimy wziął kolejnego gryza i pogłaskał kurę. - Mufsiałem smiękczyć tego dusigrosza! Haha! Łosiemnaście srebrników! - Stimy zakołysał radośnie w powietrzu zwisającymi ku morzu stopami, obutymi w śliczne, skórzane trzewiczki. - Ale było warto, co nie Małgośka?! Też lubisz rosołek?

Stimy zaśmiał się, trochę jak jakiś niegroźny szaleniec, gdy kura rozejrzała się jak zwykle, zaniepokojona. Gdy skończył się śmiać, spojrzał ciekawsko na osobę z którą rozmawiał.
- Też zmierzasz do Phandalin, czy zatrzymujesz się gdzieś szybciej, lub idziesz dalej? -
Jabłko zachrupało znów, gdy Stimy, nie odrywając wzroku od niedawno poznanej twarzy, wciągnął kolejnego gryza czerwonego owocu. Zabawnym grymasem twarzy zachęcił do odpowiedzi.

- Tak w zasadzie, to na razie marzę o tym, żeby choć kapeńkę odpocząć od siodła - przyznał Shavri, odwzajemniając uśmiech i przedstawiając się. Niziołek w kapeluszu emanował tak pozytywną energią, że było tylko kwestią czasu, kiedy ściągnie ku sobie z natury równie radosnego i wygadanego tropiciela. Młody Traffo usiadł więc nieopodal niziołka, stęknął i zaczął przetrząsać juki w poszukiwaniu swojej harmonijki ze szpakiem. - Ale potem tak, chciałbym do Phandalin. Życie najemnicze pcha człowieka do przodu, światam ciekaw, a jeszcze w Phan nie byłem. Ale za to z Panią Leną już podróżowałem. Wtedy jako część ochrony karawany. Oj, bracie… jaka z tego opowieść do piwa… - Shavri gwizdnął, pokręcił głową i zaczął jeszcze energiczniej gmyrać w swoim tobole.

- Piwa nie mam , ale może na to się skusisz? - Stimy wyciągnął ku łowcy najpierw jabłko, które sam jadł, zaraz jednak się zreflektował i wyjął z kieszeni drugie. Podrzucił je Shavri, tak że ten musiał wykazać się odrobiną zręczności by je złapać.
- Łap! ...i opowiadaj!

Shavri złapał i o ile to możliwe wyszczerzył się jeszcze bardziej. Od czasu, kiedy wrócił do domu z tej ostatniej wyprawy, zdążył te opowieść naprawdę wyszliwować. Trochę pomogło mu to, że był gadułą pierwszej wody i co nieco w życiu przeczytał.

Opowiedział więc niziołkowi i wszystkim, którzy chcieli słuchać historię odbicia młodszej siostry poległego kompana. Historię pełną nieumarłych, cieni i duchów, w której nie zabrakło skarbów, magicznego portalu, a nawet zapomnianej bogini i potężnego abishaia, z którego kości Shavri własnoręcznie stworzył sztylety dla towarzyszy, którzy go wtedy utłukli. Oczywiście gawęda miała kilka bezbłednych anegdot, w których chłopak śmiało mógł wyśmiewać swoja głupotę. No i najważniejszą jej zaletą było szczęśliwe zakończenie.
- A Ty? - zapytał Shavri nowego znajomego, gdy już skończył. - Od dawnaś na szlaku?

Stimy Yol “Trzewiczek” to łapał się za głowę, to otwierał buzię w niedowierzaniu, kiedy Shavri opowiadał swoje przygody. Ciężko było wyczuć, czy Stimy rzeczywiście wierzy w każde słowo chłopaka, ale najwyraźniej, nawet jeśli uważał że jego rozmówca przynajmniej trochę koloryzuje, to nie przeszkadzało mu to wcale, a wcale. Stimy uwielbiał opowieści tego typu, a ta była naprawdę dobra, na tyle, że faktycznie mogła być prawdziwa. Na końcu niziołek odpowiedział żartobliwie na zadane pytanie.
- Mam nadzieję, że ta przygoda będzie spokojniejsza! Gdzie mi, radosnemu niziołkowi mierzyć się z takimi podróżnikami, jak ty, Shavri! Ja w zasadzie dopiero zaczynam podróżować po świecie. Pokażę ci coś! - niziołek przechylił się do tyłu z wielką zręcznością i sięgnął po jakiś tabołek z którego wyjął list. Rozwinął go i wręczył koledze.


- Zmierzam do Phandalin spotkać się z przyjacielem z akademii w Lantan. - wytłumaczył Stimy stukając w pergamin - znam się trochę na magicznych przedmiotach, Vinogli zresztą też, choć w nieco innej dziedzinie. Liczę że przy okazji zarobimy trochę grosza… Noooo… wiesz! Magiczna kopalnia i w ogóle! Zaraz! Może taki poszukiwacz przygód jak ty ma coś co nie wie jak działa, co?! Może jesteś jednym z tych “bohatyrów”, o których pisał Yogli? - Stimy spojrzał badawczo na chłopaka i poświęcił chwile na wykończenie jabłka, które ostatecznie zjadł zresztą wraz z ogryzkiem - Mógłbym wtedy pomóc. Ooczywiście miło się rozmawia, ale nie za darmo, ale za twoją opowieść mógłbym zająć się tym po kosztach.

Shavri westchnął z uśmiechem.
- Bohatyrem nie jestem. Ale już się nauczyłem, że w moim towarzystwie nie można narzekać na nudę. - Shavri przelotnie zerknął w kierunku rudowłosego Marva. - Co zaś się tyczy magiczności, to mam te buty, zdobyczne, ale wiem już jak działają - wskazał na ładne, skórzane buty na swoich nogach - Odkryłem zupełnym przypadkiem, że jak stuknę jednym obcasem o drugi, to wręcz galopuje. Serio. Za pierwszym razem, jak to odkryłem, małom zębów nie wybił. Za to wciąż szukam kogoś, kto będzie mi w stanie doradzić coś w zwiazku z moim młodszym bratem. Wiemy, że ma zdolności magiczne, ale nie wiemy, ile musimy mieć platyny, żeby mógł się uczyć.

Shavri znalazł w końcu swoją harmonijkę, dmuchnął w nią na próbę i ukontentowany zaczął ładować swoje rzeczy na powrót.
- Tak czy siak, miło będzie z Tobą podróżować - przyznał, sznurując rzemienie.

Stimy Yol spojrzał na buty kompana, przytykając obok nich swoje własne trzewiczki dla porównania.
- Galopują? Pasta z korzenia lukrecji? Niee… a może? - mówił tak do siebie bardziej, przez czas jakiś wymyślając coraz to nowsze teorie. Zupełnie się w tym zatracił, widać było, że z trudem powstrzymuje się, by nie złapać za buciora i nie przyjrzeć się mu bliżej. Chyba byłby do tego zdolny. Umilkł gdy usłyszał pierwsze drgające blaszane “języczki” instrumentu.

Gdzieś od strony wspomnianego rudowłosego, rozległ się bolesny jęk. Chłopak pokręcił głową, łapiąc ją w obie dłonie.
- Bogowie, oby Shavri się nie rozmnożył. Jeden w zupełności wystarczy… - mówił do siebie, tyle, że wystarczająco głośno. Nie wiadomo czy wspominał o zdolnościach reprodukcyjnych tropiciela czy może o tym, żeby nowo poznany niziołek nie okazał się kopią gadatliwego, niefrasobliwego człowieka.

Wszystko jednak wskazywało na to, że tropiciel istotnie - dobrał się w parę z niziołkiem, więc nawet gdyby okazało się, że faktycznie uczyni ich to siewcami chaosu, przynajmniej łatwo ich będzie odseparować.
Sam Shavri, widząc zainteresowanie niziołka, chrząknął speszony i ściągnął z nogi prawego buta do oględzin. Sam zaś zabrał się za grę. Melodia nie była nachalna, wręcz przeciwnie całkiem przyjemnie dało się jej słuchać.

Stimy z wdzięcznością przyjął buta od Shavri, odstawił go obok, a zaraz przy nim swój kapelusz. Nie komentując w żaden sposób muzyki wydobywające się z wbrew pozorom dość trudnego w obsłudze instrumentu, teraz to on zaczął gmerać w swoich rzeczach.

Niziołek wyciągnął coś w rodzaju binokli, szkiełek? Okularów? Czort wie co to był za przedmiot! Trzewiczek po obejrzeniu buta gołym okiem, nałożył właśnie ów majstersztyk na nos i patrząc przez urządzenie raz jeszcze sięgnął po buciora. Siedzieli tak czas jakiś, każdy zajęty swoim zacięciem.

Shavri chwil parę jeszcze próbował grać, ale cudeńko, jakie niziołek wyciągnął ze swojej sakwy skutecznie go rozproszyło. Nigdy czegoś takiego nie widział. W skupieniu zapamiętywał szczegóły, aby móc to coś później odtworzyć młodszemu bratu na rysunku. Odsunął od ust harmonijkę i zapytał:
- Co to jest i do czego służy?

Niziołek gwałtownie odwrócił głowę i uśmiechnął się szeroko. Jedno z jego oczu było zakryte metalową klapką, którą zaraz uniósł i teraz spoglądał na Shavri przez kryształowe szkiełka. Jedno czerwone, drugie bezbarwne.
- Mówię na to “Vigogle”. Istnieją dwa rodzaje Splotu. Splot oraz Splot Cienisty. Oba mają boskie pochodzenie. Splot to… jakby to powiedzieć… brama? Nie... Tak! Kurek! Kurek, którym można bezpiecznie dozować surową magię. Nie… nie kurek… to złe porównanie, słownik, albo… - Stimy uśmiechnął się szeroko - Blaszka harmonijki! O odpowiedniej długości. Surowa magia, toooo... powietrze, tak! Powietrze, które wdmuchujesz, a dźwięk to zaklęcie! - Stimy szybko uniósł but Shavri - Tylko taka różnica, że w przypadku przedmiotu Splot pozostawia ślad jakby zapis… Widziałeś kiedyś kształty z piasku jakie tworzą się pod wpływem działania dźwięku? Chodzi o odpowiednie uformowanie Splotu wokół przedmiotu. To... - wskazał dziwne binokle - ...pomaga mi dojrzeć ów zapis w Splocie. - Stimy po tych słowach z jakiegoś powodu “puścił oko”, po czym opuścił klapkę z powrotem na swoje miejsce i wrócił do swoich badań.

Po jakimś czasie znów się odezwał.
- Mieeh... Nie rozumiem akurat tego, ale skoro wiesz co robią to żadna strata! - Stimy odstawił buta i złapał za płaski kamyk - Ciap! Ciap! Ciap! - zawtórował odgłosowi skaczącej "kaczki", po czym zamyślił się patrząc w morze.

 

Ostatnio edytowane przez Rewik : 26-07-2017 o 18:52.
Rewik jest offline  
Stary 25-07-2017, 00:09   #3
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację

Ziemia dygoce pod stopami nacierającej hordy; fala odzianych w skóry postaci, chaotycznie rozsypanych po zielonej równinie, niczym gwałtowny przypływ podchodzi pod mury miasta. Blanki są puste; strażników zmiotła chmura celnie ciśniętych oszczepów.

Przeborka biegnie zaraz za pierwszą linią; jest wciąż młoda i wypoczęta, ruch przynosi jej niemal erotyczną przyjemność, krew przyjemnie buzuje na myśl o nadchodzącej walce. Dłonie pewnie ściskają kamienny młot, broń o tyle prostą, co skuteczną; to jedna z jej pierwszych rejz, pierwsza okazja by okryć się chwałą i zgarnąć obfite łupy.

Najedźców od bramy dzieli już ostatnie kilkaset metrów; ktoś intonuje bojowy krzyk, kiedy na murach pojawia się jakaś postać. Drobna, niewysoka, ubrana w szerokie szaty, bez widocznej broni w rękach. Unosi dłoń: z jej palców tryska nagle smuga fioletowego światła, obejmująca awangardę szarżujących barbarzyńców. Przez chwilę nic się nie dzieje - wojownicy napierają piersiami na promienie fioletu, systematycznie skracając dystans do bramy... a potem cały pierwszy szereg wyparowuje. Dosłownie.

Przeborka otwiera ze zdumienia szeroko oczy... i usta. Bojowy okrzyk więźnie jej w gardle, nogi instynktownie hamują; na śliskiej trawie jest to jednak trudne i dziewczyna leci naprzód, łapiąc w gardło i nos sporą dawkę duszącego, słonego pyłu, który przed chwilą jeszcze był jej towarzyszami. Zbiera jej się na mdłości; pada na kolana kilkadziesiąt metrów od bramy, kaszląc i wymiotując, byle pozbyć się z płuc i gardła wysuszonych szczątków swoich klanbraci.

Kolejna salwa fioletowego światła przechodzi tuż nad jej pochyloną głową.


***

Potężne uderzenie maczugą zza głowy trafia mężczyznę w pierś; krew tryska mu z ust gwałtowną strugą, przy akompaniamencie trzasku pękających kości; metalowy napierśnik gnie się od ciosu jak papier, ale rycerz jeszcze żyje. Dopiero kolejny cios rozbija mu głowę niczym dojrzały owoc. Wokół dogasa bitwa; Gryfy wyrzynają ostatnich trzymających się na nogach ciężkozbrojnych, otaczając ich dookoła niczym mrówki żuka i tłukąc do momentu, kiedy krew zaczyna lać się spomiędzy łączeń zbroi.

W miejscu, gdzie przed chwilą spadła kula ognia, powietrze parzy; jest tak gorąco, że każdy oddech sprawia ból, a odsłonięta skóra piecze jak wsadzona do pieca. Zatykając nos i usta ręką, by nie czuć swądu spalonych ciał, Przeborka powoli idzie po czarnej, spalonej ziemi, ostrożnie wymijając wciąż palące się kępy trawy i tlące resztki tych, którzy jeszcze niedawno walczyli tu pod znakiem klanu.

Gdzieś tu był jej brat Borzymir, chorąży. Popalone, skręcone w agonii zwłoki stopione są w jedno z zeszkloną ziemią i metalem broni czy pancerza są jednakowe - spieczone mięso twarzy nie pozwala na rozróżnienie indywidualnych rysów. Kobieta trzonkiem maczugi ostrożnie odwraca kolejne zwłoki, szukając czegokolwiek, co pozwoli zidentyfikować jej brata; niektóre trupy wciąż się palą, pryskając wokół skwierczącym tłuszczem i gęstym lepkim dymem.

W końcu znajduje sztandar-totem klanu. W kawałku drewna, które wyrzeźbiono w kształt krzyczącej głowy gryfa, musiała zawarta być jakaś specjalna moc, bo materiał nie spalił się całkiem, tylko osmalił. Rzucający czar mag musiał celować idealnie w ten punkt na polu bitwy - z dźwigającego totem wojownika i towarzyszącego mu skalda nie zostało nic, nawet spalone szczątki. Wszystko pożarł biały ogień, epicentrum wybuchu.


***

Nie wolno otworzyć oczu. Spojrzenie grozi szaleństwem; w uszach Przeborki jeszcze wibruje krzyk jej nieszczęsnego towarzysza, który pognał gdzieś w dół, w głąb tuneli, najpewniej rozbijając sobie głowę o kamienną ścianę. Trzeba walczyć na oślep, na wyczucie, śliskimi od potu i krwi rękami trzymając się pancerza potwora tak, by nie mógł złapać cię szczypcami. Przeborka dyszy, jęczy i krzyczy, wyje z wysiłku i frustracji. I wali, walki kamieniem gdzie popadnie, byle zatłuc, byle przeżyć. Piecze rozorany bok, mięśnie słabną z wysiłku i od długiego głodowania. Ale walczy. Osłabnąć, odpuścić to śmierć - monstrum wykorzysta każdą okazję, by zgnieść nieostrożnego wojownika jak pluskwę.

Nie liczy ciosów, nie liczy sekund; spleciona w uścisku z większym od siebie potworem wije się w morderczym akcie całą wieczność aż w końcu determinacja i ślepa furia przeważa - z obrzydliwie miękkim trzaskiem pancerz umbrowego kolosa pęka, wylewając na Przeborkę tłustą zawartość trzewi potwora. Kobieta pada na kolana, obryzgana lepką mazią, cuchnąca, pijana ze zmęczenia, słabnąca od uciekającej krwi.

Nikt nie pomaga jej wstać; wszyscy posłani z nią w tunele więźniowie są martwi albo uciekli. Przeborka kładzie się na zimnej skale, opierając głowę o pancerz pokonanego giganta. Sufit wiruje jej przed oczami, wydaje jej się, że padają na nią płatki czarnego, rozgrzanego śniegu. Jeśli uda jej się donieść głowę potwora do strażnicy, ma szansę na wyrwanie się z piekła, jakim są podziemne więzienia Sundabaru. Jeśli...

Przewraca się ostatnią resztką sił na brzuch i zaczyna pełznąć w kierunku zbawczego wyjścia.


***

Wszyscy martwi tu są. Wszyscy, których kiedyś zabiła, albo zginęli w jej obecności. A nawet ci, o których dowiedziała się później z czyiś słów, że odeszli do Krainy Wiecznych Łowów. Twarze otaczają ją kręgiem, zwarta masa gęsto utkanych głów. Są tacy, jakich pamiętała w najlepszych chwilach - zdrowi, bez ran i w pełni sił. Stoją i milczą; martwy, cichy tłum, a ona w jego środku.

Pierwsze słowa są jeszcze zbyt ciche, by ktokolwiek mógł je usłyszeć. Ale powtarzane z jednych martwych ust do kolejnych szepty nabierają mocy i doniosłości, jak rozpędzająca się na morzu fala.

Żyje... żyje... żyje...

Głosy otaczają ją, wciskają się w uszy, wwiercają w mózg.

Dołącz do nas... czemu nie ma cię tutaj... czemu nie zginęłaś... dlaczego ja...

Umarli postępują o krok. Potem kolejny, więżąc Przeborkę w klatce stworzonej z napierających ciał. Ich twarze zmieniają się na te, które widziała: roztrzaskane czaszki, wybite zęby, powleczone bielmem oczy, zakrzepła krew i gnilne płyny wyciekające ze zmasakrowanych ciał. Trupie, zimne ręce wyciągają się po kobietę, chcąc ją przytrzymać, przeciągnąć na swoją stronę - w tą ciemność, w która ona sama wysłała tak wielu z tych umarłych. Wojowniczka szarpie się i walczy; zmarłych upiorów jest jednak zbyt wielu, przygniatają ją i szarpią; brakuje jej tchu, jej płuca wypełnia trupi smród, zgnilizna otwartego grobu. Czując, że życie z niej ucieka, że to jej ostatnie chwile, Przeborka krzyczy, krzyczy ile jeszcze sił jej zostało...

...i budzi się nagle, zlana potem.

Wokół jest cicho i spokojnie. Jej senny koszmar pozostał niezauważony; namiot ma trochę z boku karawany, zresztą wszyscy zgromadzili się teraz przy ognisku, gdzie Zenobia opowiada jakąś sprośną historię; kubek gorzałki krąży z rąk do rąk; nad płomieniem obraca się upolowany dziś dzik.

Tej nocy już nie zaśnie.



Phandalin jest... zaskakujące. Przeborka sama nie wiedziała, czego się spodziewać, lecz po tym, jak widziała (zwykle od strony murów, ale wciąż) największe miasta Północy, chyba zdecydowanie przeszacowała wielkość osady. Miasteczko, o którym było głośno nawet w Nesme - naprawdę daleko stąd - miało w sobie więcej ze znanego jej barbarzyńskiego obozu, niż z miejsca, które szczyciło się posiadaniem magicznej kuźni.

Czuła tu jeszcze tą nieuchwytną solidarność ludzi, więzi które wymykały się dokładnemu określeniu, a były łatwo wyczuwalne dla każdego, kto życie spędził w klanie; mieszkańcy - oczywiście prócz nowych przybyszów - byli ze sobą najwyraźniej zżyci i świadomi tego, że potrzebny jest wspólny wysiłek, by całe miasteczko mogło trwać i rozwijać się.

W karczmie Przeborka nie zabawiła długo; raz że nie zamierzała wydawać pieniędzy więcej, niż to konieczne - a pobyt swoje kosztował, dwa że lepiej jednak czuła się gdzieś bliżej natury... a trzy... jakoś nie potrafiła całkiem przemóc się do towarzystwa Zenobii. Stara ladacznica była niewyczerpanym źródłem informacji o tym, jak ludzie żyją w miastach i czego się po nich spodziewać, ale Przeborka nie mogła pozbyć się dziwnego wrażenia, że słuchanie cynicznych rad i celnych obserwacji starszej kobiety ją w jakiś sposób... brudzi? W jej prostym umyśle, po rewelacjach Zenobii, ścierały się dwie odmienne wizje całej tej cy.. cywizylacji czy jakoś tak. Z jednej strony barnarzynka przecież sama miała okazję podziwiać odwagę wojowników, kunszt kowali, obrotność kupców czy geniusz wodzów "tamtej" strony. Z drugiej... jeśli to, czego nauczała markietanka podczas podróży, także miałoby być prawdą, jakim cudem te wszystkie państwa i potęgi istniały i miały się tak dobrze, skoro tak daleko odeszły od moralności i surowych, ale sprawiedliwych zasad życia północnych plemion?

Ta zagadka pozostała dla Przeborki na razie nierozwiązana. Miejski chaos trochę ją męczył, rozbiła więc mały obóz w cieniu okalających wioskę drzew i stamtąd wyprawiała się co rano do miasteczka, by zorientować się dokładnie we wszystkim, co tam się działo. Przewagi mieszkania tutaj przeważały póki co nad wadami i kobieta była prawie przekonana, że chciałaby właśnie tu spróbować szczęścia. Pamiętała jednak - i sama sobie cały czas o tym przypominała - że żadnej "bitwy" nie należy zaczynać bez porządnego planu... a przynajmniej dokładnego rozpoznania pola walki.

Krążyła więc po miasteczku, usiłując zorientować się we wszystkim co ważne - kto był tu kim, na kogo zwracać uwagę, a na jakich ludzi lepiej uważać. Co mają do zaoferowania miejscowi kupcy, jakie miecze kuje lokalny kowal, czy piwo w karczmie czasem za bardzo nie jest rozwodnione, gdzie trzeba teraz najwięcej rąk do pracy i gdzie widać szansę na jakiś większy grosz. Wtykała nos gdzie mogła, korzystając z tego, że kobiecie z jej posturą - i dyndającym na rapciach mieczem wielkości kosy - mało kto zwracał uwagę.

Ale przede wszystkim chłonęła świat wokół siebie - nowe, nigdy nie słyszane języki, zapachy nieznanych potraw, twarze nieludzkich ras, które dotychczas rzadko kiedy spotykała. Inspirujące kształty broni czy ekwipunku noszonego przez niektórych awanturników, niespotykane stopy metali, wspominane tu i ówdzie imiona, nazwy i pojęcia, które nic jej nie mówiły, a niosły ze sobą posmak wielkiego świata.

Cieszyła się chwilą - tym rzadkim w jej życiu momentem, kiedy stare problemy zostały gdzieś daleko na szlaku, a nowe jeszcze nie pojawiły się na horyzoncie... a martwi przestali odwiedzać ją we snach.

Ciekawe, na jak długo?


 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 27-07-2017 o 12:28.
Autumm jest offline  
Stary 26-07-2017, 13:00   #4
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Rozdział pierwszy

Phandalin
Eleint, Śródlecie


Joris przysiadł na ściętym pniu sosny, słuchając stukotu siekier. W zasadzie większość bezrobotnych mężczyzn w ostatnim czasie pracowała jako drwale. Niedobór zdatnego do budowy drewna był stałym problemem w Phandalin; tym większym im więcej ludzi zjeżdżało się do osady. Tropiciel co prawda już wcześniej wykupił zapas wysuszonego budulca z myślą o budowie domostwa, lecz teraz musiał rywalizować o nowe bale nie tylko z karczmarzem oraz Gundrenem, ale i innymi osadnikami. Na szczęście jako lokalny bohater miał w tym spore fory. Mimo wszystko nie uśmiechała mu się budowa domu z nieociosanych, mokrych bali, toteż praca szła bardzo powoli.

Myśliwy rozejrzał się dumając jak bardzo Phandalin zmieniło się w ciągu ostatniego miesiąca. Za namową Gundrena drzewa karczowano głównie w południowym pasie lasu, tworząc tym samym przesiekę, która finalnie miała znacznie skrócić czas podróży do kopalni, a tym samym koszty transportu urobku. Rockseeker nadal nie miał wystarczającej (w jego mniemaniu) ilości sprzętu i zaufanych ludzi, więc kopalnia nadal nie przynosiła zysków. Joris podejrzewał, że krasnolud bierze sporo sprzętu na kredyt i miał nadzieję, że jego udziały w kopalni nie okażą się kulą u nogi.

Zresztą nie tylko bracia Rockseekerowie inwestowali. Toblen Stonehill rozpoczął rozbudowę gospody, która ze swoimi sześcioma pokojami już od dawna była zbyt mała dla powiększającej się liczby podróżnych. Harbin Wester porzucił swoje rojenia względem ambicji Jorisa i zajął się tym, co lubił najbardziej, czyli zarabianiem pieniędzy. Nawet tropiciel musiał przyznać, że burmistrz pomysł miał niegłupi. W zamian za zawieszenie podatków namówił paru chłopów do wyremontowania drogi do dworu Tressendar, uprzątnięcia obejścia i jakiego-takiego wysprzątania parteru dworzyszcza. Piwnicę, póki co, zamknięto na cztery spusty. Potem burmistrz urządził tam noclegownię dla przyjezdnych, którzy nie mieścili się w gospodzie czy okolicznych stodołach, pobierając od nich nieprzyzwoicie wysoką opłatę w wysokości pięciu miedziaków. Mimo to chętnych nie brakowało.
- Brakuje za to drwali z prawdziwego zdarzenia, cieśli, młyna, tartaku… - dumał Joris. Wiedział, że Elmar Barthen zastanawia się nad inwestycją w tartak, lecz i tak nie zdążyliby z budową przed zimą. A zimy na północy zawsze były ciężkie. Remont dworzyszcza z przyległościami był już bardziej prawdopodobny, zwłaszcza że Stonehill zaprosił do Phandalin znajomego świniarza, który miał przybyć z całym żywym inwentarzem w ciągu najbliższych dekadni. Co prawda myśliwemu wydawało się, że na jesień to raczej prosiaki się bije, a nie hoduje, ale nie dyskutował, bo i co mu do tego? W każdym razie gdzieś to całe towarzystwo trzeba było upchać nim spadnie śnieg…

Tropiciel wstał, wziął za uszy królika, który złapał się we wnyki i ruszył w stronę osady, odbijając nieco na zachód. Chciał odwiedzić grób Piąchy; ot tak wzięło go na sentymenty. Yarla pochowana w kopalni, Anna pod zamkiem, Aidym (którego poznał najmniej) nieopodal jaskini w lesie, więc półorczyca (oraz jej pies) była najbliżej. Phandaliński cmentarz był całkiem spory; zbyt duży jak na osadę, która powstała mniej niż rok temu. Zbiorowa bezimienna mogiła gościła ciała Czerwonych, pochowane bardziej po to by uniknąć zarazy niż z przyzwoitości. Grób cieśli Dendrara był jak zwykle świeżo wyplewiony; również na mogile Piąchy leżały kwiaty. Mirna nie zapomniała komu między innymi zawdzięcza życie swoje i córki.
Joris uśmiechnął się na myśl o zbuntowanej córce cieśli, która dołączyła do powstałej po wytępieniu Czerwonych straży Phandalin. Nilsa miała naturalny dryg do kuszy i myśliwy nie wątpił, że w przyszłości będzie doskonałym strzelcem; w przeciwieństwie do większości ochotników. Jemu samemu nieco ciążyła pozycja nieformalnego szeryfa osady; nie bez powodu wybrał w końcu zawód myśliwego, a nie - dajmy na to - karczmarza. Ludzie patrzyli w niego jak w obraz, wierząc że rozwiąże każdy problem wymagający użycia miecza i łuku tak samo jak rozwiązał kwestię Czerwonych, orków czy goblinów. Joris przypuszczał, że Marduk miał na inną opinię na temat tego komu drużyna zawdzięczała zwycięstwo, lecz złoty elf był zbyt zajęty papierami zdobytymi podczas wojaży po okolicy by zwracać uwagę na maluczkich. Jego postawa nie zachęcała mieszkańców do fraternizacji, za to do szczerego i otwartego Jorisa phandalińczycy lgnęli jak muchy. Podobnie zresztą jak do Torikhi - “ich” kapłanki. Co prawda półelfka ze swoją boginią nie była tak popularna jak Garaele, lecz nie brakowało jej okazji do zarobku. Tu dżem, tam jajka czy pęto kiełbasy - dało się przeżyć. A co do jajek… O nie!

Joris ścisnął mocniej swoje rzeczy i biegiem ruszył w stronę rynku, na który wjeżdżała właśnie nowa karawana. Kurmalina, która od czasu przeżyć w kopalni niepodzielnie rządziła phandlińskim drobiem, nabrała ostatnio zwyczaju atakowania obcych zwierząt gdy tylko pojawiły się w zasięgu jej kurzego wzroku. Drapieżna bestia pędziła teraz w stronę rynku, ani chybi mierząc w końskie kopyta. Myśliwy nie miał zamiaru kolejny raz tłumaczyć się przed obcymi ani płacić za zniszczone przez wierzgające konie towary.

[MEDIA]http://www.bhwt.org.uk/wp-content/uploads/2016/05/facebook-may-16.jpg[/MEDIA]

Myśliwy roześmiał się w głos gdy dojrzał biegnącą z drugiej strony Torikhę. Śliczna kapłanka miała rozwiane włosy i przerażenie w oczach. Widziała, że nie dobiegną na czas. Joris postanowił więc wykorzystać swoją pozycję bożyszcza tutejszej młodzieży.
- Pip, Carp, łapcie ją! - wrzasnął co sił do stojących pod gospodą otroków. Chłopcy spojrzeli na gdaczącą Kurmalinę, a potem na siebie. Kwoki bały się nawet psy, a co dopiero para wyrostków… - Zabiorę was na polowanie! - dorzucił marchewkę do kija i to wystarczyło by Pip ściągnął ze sznura suszące się prześcieradło i wraz z przyjacielem rzucił się na krwiożerczy drób. Nim koła karawany Leny Marple wzbiły kurz na rynku Kurmalina tkwiła już bezpiecznie w objęciach zadyszanej kapłanki Selune.
- Upiorę to - wysapała do malców z wdzięcznością, mocno trzymając syczącą kurę.
- Tylko nie mówcie mamom! - upomniał otroków Joris i podniósł głowę by przyjrzeć się kogo tym razem bogowie przynieśli. Handlarze, pomyślał patrząc na wyładowany wóz i uzbrojonych mężczyzn i kobiety. Jedynie kilka osób wyglądało na potencjalnych osadników. Wczorajsza karawana z Triboaru przywiozła ponad tuzin ludzi i nieludzi szukających szczęścia w nowym miejscu. Choć niektórzy wyglądali jakby szukali kłopotów.
- Witajcie, jestem Harbin Wester, burmistrz Phandalin - niski mężczyzna wbiegł na ryneczek, niemal potykając się o Torikhę i próbując wyłowić z tłumu właściciela lub właścicielkę wozu. Odkąd Wester zaczął zarządzać dworem starał się kontrolować wszystkich, którzy przybywali do osady i nieźle mu to wychodziło. Przynajmniej Joris miał pewność, że jeśli pojawi się ktoś podejrzany to będzie o tym wiedział. - Gospoda jest pełna, pokoi brak, ale jadła nie brakuje. Zanocować możecie w naszej noclegowni, luksusów nie ma, ale dach szczelny. Pięć miedziaków za osobę, wóz i konie darmo - perorował burmistrz, ocierając spoconą łysinę i w myślach przeliczając nowoprzybyłych na monety.

Torikha pokręciła z rozbawieniem głową i spojrzała na ukochanego. Ten jednak z zainteresowaniem wpatrywał się w rudowłosego młodzieńca - a raczej w jego bagaż. Mimo braku doświadczenia z łatwością rozpoznał wystające z worka przybory. Łuczarz! Tego im brakowało! Co prawda myśliwy potrafił zadbać o swoje refleksyjne cacko, ale co fachowiec to fachowiec. No i zawsze to taniej mieć rzemieślnika pod ręką niż kupować broń od Kompanii, której monopol w osadzie miał przełożenie również na ceny.
-... zostawić wóz tam - perorował tymczasem Wester, który najwyraźniej dogadał się z właścicielką karawany. Wóz został przestawiony na bok, a podróżni udali się do gospody. Gdzieś w tłumie mignęła im korpulentna postać w barwnej sukni - Turmalina ani chybi zrobiła zakupy i teraz pędziła by pochwalić się nimi przed Rockseekerami. Jeśli byli w domu. Nigdzie nie było widać natomiast jasnej czupryny Marduka; najwyraźniej elf został w Neverwinter by w tamtejszych bibliotekach poszukać odpowiedzi na znalezione w drowich papierach pytania.
- Trilena i Elsa mają pełne ręce roboty; wczoraj karawana Kompanii i nowi osadnicy, dziś kolejna… - pokręciła głową Tori i oddała Jorisowi gdaczący pakunek, który trzeba było jak najszybciej zamknąć w klatce.
- My też niedługo będziemy mieć; to znaczy bardziej niż zwykle - uśmiechnął się Joris na myśl o ich dalekosiężnych planach. - AŁA! - wrzasnął gdyż Kurmalinie udało się wyplątać dziób z pościeli i uszczypnąć go boleśnie w rękę. - Na rosół przerobię! - pogroził ale odpowiedziało mu tylko złośliwe spojrzenie paciorkowatego oczka.
- Zobaczysz, że przerobię! - poskarżył się półelfce, która tylko uśmiechnęła się łagodnie. Wzięła tropiciela pod rękę i poszli wspólnie spacyfikować złośliwą bestię.

Póki co jedynie klatką…

 
Sayane jest offline  
Stary 26-07-2017, 16:18   #5
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
 Shavriego Traffo za szlakiem tęsknota


Shavri chłonął Phandalin oczami. Miał wszelkie powody do zadowolenia. Droga minęła im całkiem znośnie, a i towarzystwo dopisywało. Tropiciel cieszył się z nowych znajomości. Zwłaszcza tej zawartej z sympatycznym niziołkiem w kapeluszu. Tak samo jednak cieszyła go obecność starych druhów - Marva i załogi Pani Leny. A przede wszystkim to, że znów był na szlaku.
Bo co tu kryć – młody kowal z pewną ulgą wziął kolejne dalekie zlecenie. Odrobina taplania się w błocie, siniaków na tyłku od siodła i wystawiania życia na niebezpieczeństwo było tym, co było mu teraz potrzebne. Norva wyszła za mąż. Chajtnęła się z Jontkiem, synem garbarza, a samo weselicho trwało trzy dni. Shavi leczył po nim kaca kolejne trzy…

Należało to dodać do urwania głowy, jakie od jakiegoś czasu trwało w najlepsze pod dachem rodziny Traffo. Pracy bowiem nie brakowało nikomu. Shavri, jeśli tylko nie najemniczył w okolicy, pomagał wraz z Hugo i Corim matce i Róży w rozkręcaniu interesu. Senior rodu imał się każdej ciężkiej pracy – od kuźni po kamieniołomy. Nikt się nie oszczędzał. Przydała się też klacz Shavriego i kucyki kupione dzieciom. Kiedy na to wszystko doszło jeszcze organizowanie wesela, Shavri któregoś dnia obudził się ze snu o lesie, gdzie był sam i słyszał tylko szum wiatru i śpiew ptaków. Za dużo ludzi, za dużo bieganiny… Za mało zieleni i zwierząt.

Ojciec już przy śniadaniu zauważył to w oczach najstarszego syna.
- Musicie się sprężać, Ignis, bo nasz najemnik już jojczy za szlakiem.
Shavri zmilczał. Nie „jojczał”, ale poza tym wszystko się zgadzało. Nie lubił tylko, gdy ojciec nazywał go „najmenikiem”. Była w tym wzgarda. Ale nie z racji wykonywanego zawodu. Chodziło o to, że zostawiał swoją rodzinę, żeby się szlajać pod pretekstem zarabiania dużych pieniędzy. Trochę pewnie urażonej męskiej dumy także. Olf kochał swojego syna, ale nigdy nie myślał o nim jako o zdolnym do wojaczki i robienia czegoś, na co seniorowi rodu nie pozwalało zarówno zdrowie, jak i poczucie odpowiedzialności za rodzinę, którą mógłby osierocić. Tymczasem młody powsinoga nie tylko wracał żyw z każdego zlecenia, ale jeszcze przynosił więcej złota niż w tym samym czasie zarabiał Olf naprawdę ciężką pracą. Już samo wiano dla panny młodej wypracował sam. Rodzice dołożyli do posagu tylko kilka pamiątek.

Szczęśliwie również dzieci, które Shavri przyprowadził do domu po jednej z jego dalekich wypraw, szybko odnalazły się w nowej rodzinie. Oboje na swój sposób bardzo się starali, aby nie tylko nie być ciężarem dla nowych rodziców, ale jeszcze odwdzięczyć się im za okazane serce. Młodego tropiciela cieszyło bardzo, że Róża, zachęcana przez Ignis Traffo, nie krygowała się ze swoją wiedzą o handlu. Sama Ignis, jako najzaradniejsza córka swojego ojca, sporo już wiedziała sama, ale było kilka pomysłów i nieśmiałych uwag Róży, które ją zaskoczyły. Kombinowały teraz, jak najlepiej połączyć fach męża Norvy z kapitałem Shavriego, w między czasie inwestując małe kwoty to tu, to tam, chcąc wyczuć rynek.
Hugo zaś dzielnie uczył się na kowala pod okiem wiecznie surowego ale i sprawiedliwego Olfa, a także pomagał jak tylko mógł przy domu. Bogowie świadkiem, że tu zawsze było coś do zrobienia. Kilka razy udało mu się wprawdzie wszcząć bójkę z miejscowymi chłystkami. Ale po pierwsze zawsze wychodził z nich zwycięsko. Po drugie Olf, wysłuchawszy chłopca i ewentualnych poszkodowanych, jeśli tacy się odważyli, nie mógł ukarać chłopaka zbyt surowo, bo to mogłaby zgasić w nim tę honorowość, którą młody się kierował. Hugo bowiem, trochę z poczucia nowej misji, a trochę dla Róży, jeśli już zobaczył, że komuś dzieje się coś złego, natychmiast reagował. Shavri zabronił mu do walki ze słabszymi używać sztyletu z kości demona, który wystrugał dla chłopca. Ale że Hugo bardzo lubił ten podarek, dał się parę razy zoczyć Coriemu - który pasał Miłą Łatkę i dwie jej nowe „siostry” - jak ćwiczył się w fechtunku. To tym sztyletem, to kijem. Jeśli Shavri lub Olf znaleźli czas, żeby mu towarzyszyć w tych wprawkach, Hugo był wniebowzięty.

Najgorzej w nowych warunkach odnajdywał się niestety spolegliwy Cori. Peszyła go dwa lata od niego starsza Róża, a wybuchowego Hugo wręcz się obawiał. Wydawali się być w porządku… Róża może nawet bardziej, ale nie miał odwagi się przełamać. Nowe rodzeństwo parę razy próbowało go włączyć w swoje działania, po kilku nieudanych próbach zaprzestało. Uciekał zatem jeszcze mocniej w swoje książki, tylko w nich odnajdując spokój. Shavri zostawił mu pewien kapitał z przeznaczeniem na książki, które Ignis kupowała dla niego, jeśli tylko nadarzyła się okazja. Starszy brat wiedział jednak, że to nie rozwiąże problemu. Jeśli tylko mógł, do wspólnych zajęć zabierał całą trójkę, chcąc ich trochę ze sobą oswoić. Cori jednak wciąż w rozmowach sam na sam z bratem utrzymywał, że potrzebuję jeszcze trochę czasu. Shavri nie naciskał.

To Cori znalazł Kirę, młodą jastrzębicę, która bardzo przywiązała się do Shavriego. Po wyjątkowo wściekłej burzy, nad ranem usłyszał ją od strony krzaków dzikiej róży na swoim ulubionym pastwisku. Szczęśliwie Shavri tyle co wrócił z kilkudniowego polowania i udało mu się nie tylko uspokoić jastrzębia, ale i wyciągnąć go z pomiędzy kolców. Ptak miał ranę w lewym skrzydle i nim się zagoiła, byli już z Shavrim nierozłączni. Kira była absolutnie piękna, a jej dzikość tylko dodawała jej uroku. Stroniła od ludzi, więc w miastach rzadko kiedy towarzyszyła swojemu ludzkiemu kompanowi inaczej niż z wysokości, krążąc pod słońcem jako jeden z wielu anonimowych powietrznych obserwatorów.
- Patrz dobrze, moja Łowczyni – wyszeptał tropiciel, gdy mijali pierwsze domostwa Phandalin. Poprawił się w uprzykrzonym siodle i dokończył: – Być może przyjdzie nam tu chwile zabawić…
Wkrótce potem wjechali głębiej w wioskę i gwar uliczny zagłuszył odległe jastrzębie nawoływanie.
 
Drahini jest offline  
Stary 27-07-2017, 15:04   #6
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Szło dobre.
Myśliwy czuł to każdym zmysłem. Oko najłacniej i najczęściej dostrzegało zmiany. Phandalińczycy teraz śmielej opuszczali domostwa i granice sioła. Widać ich było nawet w lesie, nad strumieniem, czy głębiej w górskich jarach gdzie wcześniej ino poszukiwacze złota się zapuszczali. A i słychać ich było. Śpiew, śmiech, kłótnia i przekleństwa zajęły miejsce milkliwego przekradania się i można było odnieść wrażenie, że życie w Phandalin naprawdę toczy się spokojnie, raźno i z dala od trosk Wybrzeża Mieczy. Wraz z poprawą zaopatrzenia poprawiło się też wyżywienie szykowane przez panią Stonehill, a nadejściu ciepłego letniego powietrza towarzyszył silny momentami południowy wiatr, który umilał gorące dni i zdawał się rozwiewać zaduch strachu jaki panował tu jeszcze kilka tygodni temu. Bogowie wiedzą jeno jak to było możliwe, ale nawet Turmalina zdawała się teraz zupełnie miłą i swojską dziewuchą.
Tak. Szło dobre. Choć co do podstaw tego dobra, była też inna teoria, z której Joris jako raczej praktyk niż teoretyk ludzkiej psychologii nie zdawał sobie sprawy. A teoria ta zakładała, że podstawy tego rozjaśnienia krajobrazu, właśnie w pocie czoła rżnęły piłą pokaźny bal bukowego drewna.
- Cześć Rika!
Od tamtego dnia, Joris nazywał ją już nieodmiennie tak.
Właśnie wrócił z polowania, na które regularnie zabierał po dwóch miejscowych chłopaków, co by ich z głuszą nieco zaznajomić. Pierwszą połowę zdobyczy oddawał pani Stonehill. Drugą Myrnie Dendrar, dla której posadę od jakiegoś czasu wymęczał na razie bez skutku, ale i bez zniechęcania się, u Harbina Westera. Burmistrz jakoś nie pałał do Jorisa sympatią, ale w końcu będzie musiał przestać udawać, że sam ogarnia piętrzące się coraz bardziej sprawy miejskie i potrzebuje kogoś gospodarnego…
No ale wracając, ze zdobyczy zawsze też zostawały inne składniki, jak sadło, czy wątroba i niektóre kości. Te przynosił do świątyni Tymory na maści i takie tam insze smarowidła co je elfka ze swoją podopieczną robiły. A że Riki u siostry Garaele tym razem nie znalazł, to wiedział gdzie jej szukać. Zostawił więc co miał zostawić i ruszył… do domu.

***

Dni mijały, a wraz z nimi odchodził strach, smutek i niepewność. Phandalin tętniło życiem jak jeszcze nigdy wcześniej. Ludzie byli bardziej uśmiechnięci, dzieci jakby weselsze, jedzenie smakowało lepiej i wyszło nawet słońce, które grzało (podobno niemiłosiernie) choć Tori wciąż było za zimno (pod warunkiem, że nie było w okolicy myśliwego, na którego widok zalewała ją fala gorąca i wypieków). Minęły dwie pełnie odkąd Melune dotarła do miasteczka. Dwie, piękne i mroźne pełnie.
Kapłanka przestała czuć się jak na wygnaniu. Poznała przyjaciół, zdobyła uznanie i pieniądze, zakochała się po sam czubek szpiczastych uszu oraz przeżyła epicką przygodę. Może smoka przy tym nie ubiła, jak większość rycerzy w epopejach, ale półelfka nigdy nie była zachłanna i cieszyła się z tego co miała i co podarowała jej patronka.
A trzeba przyznać, że Świetlista Pani była nader hojna.

Przybycie Jorisa zostało odpowiednio obgdakane przez Morderczą Kurmalinę, która siała postrach nie tylko na włościach Garaele, ale i w nowym domku, który stawiali sobie zakochani „poszukiwacze przygód”. Złotopióra kura, niestety nie okazała się nioską, jak tego pragnęła Torikha, za to perfekcyjnie odnalazła się w roli mordercy myszy, złodzieja pieczywa oraz psa obronnego. Selunitka nie musiała się więc niczego obawiać, póki wszędobylski drób biegał gdzieś koło jej osoby.

- Witaj z powrotem.
No to mu powiedziałaaa… nie ma co. Byli ze sobą już miesiąc, a kobieta wciąż nie mogła przełamać swojego wstydliwego lęku, przed… w sumie sama już nie do końca pamiętała, czym.

Bynajmniej nie zrażony od razu podszedł i pocałował ją w policzek, kradnąc również skromnej dziewczynie przelotny całus w usta.
- Znowu na mnie nie poczekałaś, mhm! - podniósł rękę, żeby mu jeszcze nie przerywała i kontynuował zdejmując torbę, a następnie całą górną część odzieży by dołączyć do pracy. Na stolarce nie znało się żadne z nich, ale przygotowanie materiałów do budowy dla robotników mogło znacząco przyśpieszyć powstanie domu. Poza tym samodzielna praca i wysiłek włożony w budowę miały w sobie to coś, czego trudno było sobie odmówić - Dwie sprawy. Pierwsza taka, że moczar dziś znaleźliśmy. Kilka mil na północ od kruczych wiązów. Nieduży, a ciemny słuchaj jak uroczysko jakie. Stracha miałem tam zejść trochę, no ale ciekawość przemogła… Komarów co nie miara, ale najlepsze dno… Mchy grube na dwa łokcie, a pod nimi bagno. I wszystko unosi się i faluje jakby deskę na wodzie położył. No i przedstaw sobie co tam rosło… ziela wszelakiego, że muszę cię tam kiedyś zabrać, ale najlepszego przyniosłem. Zajrzyj do torby.
W środku były ze dwie, może trzy przygarści malin. Pomarańczowych.
- Moroszka! Spróbuj sama. Nie wiem jak to u was bywało, ale moja matka robi z nich najlepszy dżem na świecie. Na każdą boleść pomagał. A ojciec… ojciec oczywiście powtarza, żeby poczekać ze zbiorem na pierwszy przymrozek i potem nalewkę zrobić.

Pozwoliła mówić swojemu ukochanemu o wyprawach, czerwieniąc się na młodziutka piwonia, gdy ten zdjął koszulę i odsłonił lekko opalone i umięśnione ciało. Na chwilę przerwała swoją pracę, zapatrując się na męski kark i barki. Uśmiechała się coraz szerzej, przesuwając spojrzeniem brązowych oczu wzdłuż linii kręgosłupa, aż nie utkwiła go na pośladkach myśliwego.
Faktycznie, lato na Północy potrafiło być bardzo, bardzo… gorące.
Nagłe piuknięcie kokoszki, otrzeźwiło kapłaneczkę, która spłoszona i kaszląca od nagłych suchot w gardle, zajrzała do torby i wyciągnęła jedną z malinek, próbując ją zaciekawiona.
- U nas malin nie ma… za sucho i gorąco by mogły wyrosnąć ooo jaki dziwny smak… - Półelfka skubała owocki, po raz pierwszy w życiu jedząc żółte maliny. Słodkie… lekko kwaśne i nie wiedząc czemu jakby takie miodowe. Byłby z nich wspaniały dżem i jeszcze lepsza nalewka.
- To… gdzie znalazłeś te zioła? Mógłbyś mnie tam kiedyś zaprowadzić? Ostatnio mocno nadszarpnęliśmy zapasy Garaele i chciałam jej i sobie przy okazji trochę nazbierać.

- Jasne - odparł wyraźnie ucieszony, że podchwyciła ten temat. Lubił ich samotne wypady. Te do Agathy i te do kopalni. Lubił gdy milczeli i gdy gadali. Lubił jak się śmiała, a robiła to przy ludziach rzadko jakby zawstydzona. Lubił leżeć z nią na trawie i do diaska nawet nie miał za złe, że sprawy w wiadomym kierunku posuwały się dość powoli. - Ale jest jeszcze druga zaś sprawa… Pamiętasz tego druida w Thundertree, o którym Marduk mówił? Co się do niego wybieraliśmy jak sójki za morze? Pamiętasz o jego problemie?

Tego samego dnia naskrobali ogłoszenie. A właściwie dwa. Jedno klasycznie wykaligrafowane dłonią selunickiej kapłanki oczekiwało na wszystkich podróżnych, którzy wjeżdżali do miasta na wielkim przydrożnym dębie, który sądząc po ilości słojów, mógł pamiętać czasy świetności poprzedniego Phnadalin. Drugie było tej samej treści z tym że tworzyły je wyłącznie koślawe i niejednokrotnie niepodomykane litery drukowane. Za zgodą Toblena Stonehilla zostało powieszone przy szynkwasie oberży tak by każdy zamawiający musiał choć pobieżnie rzucić na nie okiem. Oczywistym wywieszenie tych ogłoszeń wywołało falę zainteresowania w Phandalin. Nie zabrakło też chętnych, jednak oboje z Torikhą zgodnie uznali, że małomiejskie wyrostki nie stanowią odpowiedniego materiału na tę wyprawę. Zatem czekali. Póki co bezskutecznie.

***

Dzień, w którym do miasta przybyli nowi niecodzienni na oko przybysze, już od rana nosił znamiona niecodzienności. Może to Selune spojrzała dziś na miasteczko swoim srebrnym spojrzeniem? A może dało się to wyczuć w szumie przyrody? Oboje jednak z Torikhą czuli, że zanosi się na coś nowego. Wpierw do miasta skoro świt wpadł pijaczyna Duran napruty jak odyniec. Krzyczał i śpiewał, a w dłoniach trzymał kamień wielkości jabłka, który jak się okazało był złotym samorodkiem. Potem z domu siostry Garaele zaczął unosić się zielonkawy dym, a elfka z kaszlem wypadła na zewnątrz, gdyż pierwszy raz w swoim życiu potwornie pomyliła się przy warzeniu mikstur. A przed samym południem Harbin Wester ogłosił, że wszyscy zaangażowani w wycinkę na czas najbliższego miesiąca również zostają zwolnieni z podatku, co wywołało powszechne zaniepokojenie o stan zdrowia burmistrza.
Co jednak nie rozwiązywało problemu braku drewna budowlanego. Joris, który choć na stolarce się nie znał, w ciągu tych miesięcy zasięgnął trochę wiedzy z miejskeigo zbioru książek i był w stanie zasugerować wycinkę w pierwszej kolejności świerków, które schną szybciej i łatwiej. Ale bez dostaw już wysezonowanych bali niewiele to zmieni. Dlatego myśliwy namawiał Barthena do samodzielnego wyruszenia do Neverwinter by kupiec osobiście wynegocjował co trzeba. Na razie cierpiący na zasiedzenie Elmar słabo się ku temu miał, ale rozumiał idące za tym korzyści i powoli się łamał.
Wracając jednak do owego dnia, już widząc ciekawą gromadę, Joris od razu pomyślał o ogłoszeniu. Do rudego miał zamiar zagadać jeszcze tego samego dnia bez względu na to czy ten się zainteresuje. Do Turmaliny zresztą też. Jeszcze zanim pofrunie na tym swoim falbaniastym parasolu do kopalni.
A na razie jego i Tori czekała potrawka z królika, (albo rosół jeśli się to bydlę nie uspokoi!), a nowo przybyłych felerne ogłoszenie.


 
Wyprawa!

Poszukujemy śmiałków gotowych wyruszyć do opuszczonej osady Thundertree! Marzy ci się sława i uznanie? Nie lękasz się umarłych? Za nic masz przerośnięte gady? Pytaj o myśliwego Jorisa i kapłankę Torikhę Melune! Zapewniamy godziwą zapłatę i niezapomnianą przygodę!



- Nie sądzisz, że przesadziliśmy z tą sławą i niezapomnianą przygodą?
- ...
- ...
- Nieee.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 28-07-2017, 10:56   #7
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Post wspólny

Karawana Neverwinter-Phandalin

Eleint, Śródlecie

Karawana toczyła się nieśpiesznie. Ludzie Leny Marple - Kurt, Lucjan, Aurora, Bibi, Marv i Shavri - wyglądało na niezłych zabijaków. Pulchna Bibi, której umiejętności władania biczem nie ograniczały się tylko do poganiania koni szybko znalazła wspólny język z Turmaliną, nie stroniąc na postojach od antałka z winem. Kuszniczka Aurora miała za to bardzo ładny głos i już po drugim postoju większość podróżnych zawodziła razem z nią o przygodach pirata Lucjana, którego strzały się nie imały, a któremu sama Sune wskakiwała do łoża. Zresztą cała grupa handlarki była wesoła i zgrana; widać, że z niejednego pieca chleb razem jedli, toteż Trzewiczek gdy tylko mógł wypytywał ich o przygody w wielkim świecie. Część opowieści pokrywała się z tym, co jeszcze w Neverwinter opowiedział mu Shavri, wprawiając niziołka w jeszcze większe zdumienie i zachwyt. Niektóre przygody działy się w nieodległych przecież Srebrnych Marchiach!

Niziołek nie omieszkał wypytać Andrena, Thistle’a -pracowników phandalińskiego kupca Barthena - o swojego przyjaciela. Niestety żaden z nich nie widział w osadzie gnoma - ani przed wyjazdem, ani wcześniej. Stimy przez moment zmartwił się czy przyjaciela nie spotkało jakieś nieszczęście na trakcie, lecz pocieszył się zaraz - Vinogli Bakernels nie był byle gnomem, na pewno sobie poradzi! A tymczasem on, Stimy Yol Trzewiczek przetrze dla niego szlaki w magicznej kopalni!
- Z tą kopalnią to bym sobie nie obiecywała wiele - zauważyła Turmalina Hammerstorm, usłyszawszy wynurzenia niziołka, któy paplał jak zwykle trochę do siebie, a trochę do każdego, kto się nawinął. - Wujcio Gundren dopiero zaczyna i bardziej potrzeba mu solidnych krasnoludzkich góników niż szurniętych gnomich wynalazców. Za rok, może dwa… A i to bardziej solidnego czaromiota, takiego jak JA!
Stimy żachnął się, potknął i omal nie wpadł pod końskie kopyta. Gdy ochłonął naburczał na krasnoludkę i zagadał do Andrena odnośnie jego pryncypała. Im więcej słyszał tym bardziej zrzedła mu mina. Ludzie w osadzie byli zbyt ubodzy by kupować magiczne przedmioty; nawet magiczne oręża trafiały się niezwykle rzadko.
- Jak chcesz się komuś nająć to uderz do elfiego kapłana Lathandera, Marduka - przyciszonym głosem doradził młody adept kupiectwa. Niziołek nie zrozumiał wpierw czemu młodzieniec szepce, ale zoczył prędko, że spogląda on w stronę Turmaliny. - Tak, niby panna Hammerstone się zna, ale wszyscy wiedzą, że żyją jak pies z kotem. No tak… tyle że imć Marduk w Neverwinter został… - zmitygował się Andren - ale w końcu wróci! No, możesz jeszcze do tropiciela Jorisa zajrzeć jak coś masz na sprzedaż albo wymianę. Na orkach i nieumarłych zdobyli wszyscy to i owo, tak słyszałem. Ale nie afiszują się, ani Joris, ani nasza panienka od bogini Selune. No, z wyjątkiem… - znów znacząco spojrzał na Turmalinę.
Trzewiczek kiwał głową próbując zapamiętać imiona jakie sprzedawał mu rozplotkowany praktykant Barthena i ułożyć sobie w głowie jakiś plan.



Trzy dni minęły nie wiadomo kiedy i wreszcie wozy skręciły najpierw na trakt w stronę Srebrnych Marchii, a potem w dukt prowadzący znów na południe, w stronę Gór Miecza i Phandalin.

- Nigdy nie przypuszczałam, że ucieszę się na widok tej kupy bali! - skwitowała widok Phandalin krasnoludka w zielonej sukni dopełnionej brązowym, skórzanym gorsetem. Turmalina działała im na nerwy od początku podróży. Pyskatością, wyniosłością i ciągłym dopytywaniem o to czy muły i konie dożyją następnego dnia bo ciągnęły się jak umierające. - Karawana stop! - krzyknęła - do osady wjeżdżamy, muszę się przebrać i makijaż poprawić, a na wozie nijak się nie da. Ej, ty mułolubie na przedzie! Zatrzymuj wóz mówię! Nie powinno być to trudne, bo jedziesz tak wolno, że zaraz się zaczniesz cofać.
- Jak już zaczniesz, to pamiętaj by ją zabrać ze sobą! – powiedział radośnie do Thistle’a blond-kędzierzawy niziołek w szerokim kapeluszu. Nie omieszkał uwagi przyprawić niewinnym uśmieszkiem wymierzonym w stronę krasnoludzicy. Niski jegomość, wciąż idąc powoli, rozłożył ręce, by następnie oprzeć je na biodrach i pokręcił nosem.
- ... a więc to jest to osławione Phandalin... – Minę miał nie do końca przekonaną, ale to tylko zwiększyło kontrast między radosnym wybuchem, który nastąpił zaraz potem. – No! W końcu u celu! Haha! – niziołek klasnął i zatarł dłonie. – Podróż w waszym towarzystwie to była prawdziwa przyjemność. Jakby ktoś z was zobaczył ekscentrycznego, białowłosego gnoma powiedzcie mu, że Trzewiczek przybył do Phandalin! - Stimy poprawił kapelusz - A teraz co? Słyszałem że mają tu mała karczemkę... - ostatnie słowaskierował chyba głównie do swojej kury, choć byłoby to raczej dziwne... można więc było wziąć to za propozycję zakończenia wędrówki tym właśnie miłym akcentem.
- Taaak, jeszcze mają - powiedziała Turmi wspominając jak wujek Gundren siłą powstrzymywał ją od zrównania budy z ziemią, po czym ponownie zwróciła się do poprzedniego adresata - Przepraszam, ale powiedziałam, a nie lubię się powtarzać... - krasnoludka uśmiechnęła się słodko i niewinnie, po czym po chwili jakby maska z niej opadła i stała się wcieleniem wściekłości - KARAWANA STOP!
I jak nie gruchnęło! Ziemia się zatrzęsła, zwierzęta pociągowe nieco spanikowały. Sporo szyszek, liści i gałązek opadło z drzew, a ptaki w promieniu mili zerwały się do lotu. Gdzieś tam daleko, w Phandalin jeden z tubylców zaklął szpetnie i przerwał na chwilę rąbanie opału.
- Ta cholerna krasnoludzica wróciła, chroń nas Tymoro - westchnął i wrócił do rąbania.

Kapelusz z głowy Trzewiczka spadł na piaszczystą ziemię, a zaraz za nim poleciała gdakająca kura. Niziołek schylił się by go podnieść i podbiegł by złapać lota-nielota. Wyprostował się i wachlując nakryciem głowy, by pozbyć się piasku patrzył lekko… nie lekko... bardzo zdziwiony! Spojrzał jeszcze po twarzach reszty i nasadził uciekiniera z powrotem na głowę. Kapelusz, nie kurę. Niziołek marszczył czoło intensywnie nad czymś myśląc. Nie bardzo tym razem, chciał odezwać się jako pierwszy. O nie!
Widać było, że krasnoludka przymierzała się, by dać mu kopa w niziołkowy zad, gdy się pochylił, ale nie zdążyła. Natomiast strumieniem piachu przeczyściła szeroki pień z mchu i liści, rozłożyła na nim lusterko i babskie szpargały po czym pędzelkiem zabrała się do pracy nakładając porządny makijaż. Potem jeszcze wyczesała włosy, upięła, dodała kilka sztuk biżuterii i przejrzała się w lustrze oceniając się krytycznym wzrokiem.
- Od biedy może być. Jakieś uwagi? - pytanie ewidentnie należało do retorycznych, wzrok krasnoludki mówił wyraźnie że krytyka będzie boleć krytykującego. Zebrała starannie swoje przybory i usadowiła się na wozie - To co się tak guzdrzecie. KARAWANA JAZDA!

Lena z niesmakiem pokręciła głową i dała znak swoim ludziom. Nie dyskutowała by na wstępnie nie zrazić do siebie Turmaliny. Krewna właściciela kopalni mogła być przydatna w nawiązaniu z nim znajomości. Wozy potoczyły się w dół traktu i niedługo potem podróżnych otoczył wir głosów, zapachów i barw osady. Wreszcie dotarli do celu.


 
Sayane jest offline  
Stary 28-07-2017, 12:15   #8
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
- KARAWANA STOP!
- Teraz już wiemy, dlaczego krasnoludy nie pozwalają swoim babom wychodzić ze sztolni - Kurt mruknął całkiem głośno, a jadący nieopodal Marv parsknął śmiechem. Szybko umilkł, kiedy Bibi tak głośno trzasnęła batem, że nawet Lucek cicho zarżał.
- Moglibyście się od niej sporo nauczyć!
Męska część karawany Leny z trudem powstrzymała dalsze wybuchy śmiechu. Nawet Aurorze drgnęły kąciki ust. Nastroje poprawiły się nieco, każdy dowcip był w cenie. Szczególnie ten dobry. Może właśnie dlatego nikt nie strzelił Turmaliny, która opóźniła dotarcie na miejsce, odpoczynek, ciepłą strawę i kilka innych przyjemności jawiących się w już w głowach podróżnych.
- Ciekawe czy tamta też tyle pije - Kurt dodał konspiracyjnym szeptem, mrugając do Hunda. Tym razem jednakże upewnił się, że nikt inny nie usłyszy. Gniew korpulentnej woźnicy potrafił prześladować człowieka dość długo.
Marple wysforowała się naprzód i jakby tylko przypadkiem jej polecenie dalszej jazdy zgrało się następnym rykiem krasnoludzicy.
- KARAWANA JAZDA!
- Normalnie jakbyśmy należeli do niej - parsknął cicho Marv, ale bez szczególnego jadu. Phandalin było już na wyciągnięcie ręki, a ciekawi ludzie wylegający na ulice byli tak odmiennym widokiem od wjazdu do Neverwinter czy tym bardziej Waterdeep, że rudowłosy aż się uśmiechnął.

Nie lubił wracać wspomnieniami do tych dwóch wielkich ludzkich skupisk. Neverwinter było ponure, a ludzie w nim łypali na wszystkich spode łba. Waterdeep - olbrzymie i hałaśliwe. Wszędzie traktowali człowieka co najwyżej jako człowieka lub stojącą na drodze przeszkodę, którą trzeba było odtrącić aby biec dalej. Owszem, niektóre rzeczy można było zobaczyć tylko tam. Piękne budowle, niezwykli osobnicy. Tylko co z tego? Oczy zobaczyły, ale Marv nie poczuł zachwytu. No i interesy szły źle dla takich małych karawaniarzy jak oni.
I jeszcze ta próba rabunku po opuszczenia miasta cudów, gdzie podejrzliwość rudowłosego nawet do czegoś się przydała. Nie czuł się jednak bohaterem, to nie było chwalebne zwycięstwo, a udo ciągle pobolewało go po wbitej głęboko strzale z zadziorami, która ominęła jakoś solidne płyty zbroi. Jedynym plusem tych wizyt była wymiana krasnoludzkiego topora, którym nie umiał się posługiwać, na krótką włócznię. Wyglądała jak wypalona, z czarnym grotem, rozgrzewającym się do czerwoności kiedy było trzeba. Lena twierdziła, że to niezbyt dobry interes, ale on był zadowolony nie musząc nic do tego dopłacać.

A teraz wjeżdżali do tej małej mieściny, w zupełnie innych nastrojach, z nadziejami w sercach i dziwną sceną przed oczami. Marv zamrugał kilka razy, zwalając to na słaby wzrok. Potrząsnął łepetyną i zerknął na Lenę.
- Czy oni gonili za kurą? - zapytał z niedowierzaniem. Przywódczyni karawany wzruszyła ramionami, zdając się mówić, że co kraj to obyczaj. Co wioska zapewne również. Zaraz wyskoczył do nich ktoś podający się za burmistrza i Hund po jego pierwszych słowach nachylił się do ucha Marle.
- Może powinniśmy rozbić obóz gdzieś nieopodal? Na wszelki wypadek.
Miał oczywiście na myśli pilnowanie przywiezionego towaru i własnych rzeczy. W czymś co nazywało się "noclegownia" prawdopodobnie nie było na to wielkich szans. Pozostawił kobietę i pana Westera i zeskoczył z wierzchowca. Do spojrzeń tutejszych przyzwyczaił się już, widywał to często podczas podróży z Leną, kiedy tylko zajeżdżali do mniejszych, nieco oddalonych od głównych ośrodków cywilizacji osad.

- Tytułuje się burmistrzem. Zauważyliście, jak często to się powtarza? - Lucjan zeskoczył z wozu, rozprostowując kości.
- Wójt lub sołtys nie brzmią tak dobrze - Aurora rozglądała się ciekawie po okolicy. Marv widział w jej oczach zadowolenie podobne do swojego. Piękna okolica, brak tłumów, świeże powietrze. Czasami go nachodziło, że ma z nią więcej wspólnego niż z Leną.
Otrząsnął się szybko, łapiąc Lucka za uzdę i wskazując na wolną łąkę niedaleko.
- Karczma jest pełna, tutejsi proponują nam noclogownię. Ale dopóki nie sprzedamy towaru to chyba tam będzie bezpieczniej… - wrodzona podejrzliwość rudowłosego odezwała się jak zawsze, ale wyglądało na to, że członkowie grupy zdążyli się do niej przyzwyczaić.
A czasami nawet za nią podążyć, bo Lena ostatecznie poparła pomysł obozu na świeżym powietrzu.

Dopiero dobry dzwon później udało im się dotrzeć do karczmy. Konie pasły się na niedużej łące, oba kryte wozy pozostały pod opieką Kurta, który to wylosował najkrótszą słomkę. Rozstawione namioty i miejsce na ognisko miały zapewnić podstawowe wygody - według Marva wcale nie mniejsze niż owa noclogownia, szczególnie jeśli uda im się zdobyć skądś sienniki. Możliwość zjedzenia posiłku bez samodzielnego przygotowywania go kusiła jednakże zbyt mocno, aby wszyscy pozostali przy ogniu. Zresztą Lena i tak chciała się rozeznać w okolicy i ludzkich zapotrzebowaniach. I w sumie dobrze się stało, bo dzięki temu rudowłosy dostrzegł wywieszone na gospodzie ogłoszenie. Zatrzymał się przed nim na moment.
- Oho, kogoś już nosi - Lucjan poklepał go po plecach, a Aurora obdarzyła dziwnym uśmiechem. Sam Marv zwrócił się do Leny.
- Jak długo zamierzasz tu zostać?
- Może ze trzy dni, zależnie od popytu na nasz towar i inne okoliczności - odparła po lekkim wahaniu.
- Popytałbym o tego myśliwego. Może ta ich przygoda nie leży tak daleko? - zapytał bardziej siebie niż innych. I tak parsknęli, wiedząc, że nie jest tak przyzwyczajony do monotonnych wypraw co oni.

 
Sekal jest offline  
Stary 28-07-2017, 15:58   #9
 
Paszczakor's Avatar
 
Reputacja: 1 Paszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumnyPaszczakor ma z czego być dumny
Karawana z Triboaru do Phandalin

Zenobia nudziła się. Dni podróży, a właściwie noce starała się oczywiście we właściwy sobie sposób umilić i maksymalnie wykorzystać. Dnie spędzała jadąc na swoim wózku albo idąc obok niego i wdzięcząc się do ochrony karawany. Ci nie wiedzieć czemu, jakby wstydzili się. Nocą, w niewielkim namiocie sprytnie rozpiętym na dwukółce Zenobii, dokonywali cudów zręczności, popisując się przy tym niepospolitą kondycją. A w dzień ? Czerwienili się jak panienki. Nocą wydawali dźwięki godne jeleni, albo niedźwiedzi, za dnia półszeptem i jakby z czcią odpowiadali na niewinne Zenobii pytania. Naprawdę było to dziwne.
Czasem, tak zupełnie niezłośliwie, bardziej dla treningu wywoływała zazdrość Umy, kokietując jej męża. Nie robiła tego, żeby rozbić ich związek, tylko ot tak, dla sportu. Jako komplement odbierała próby dosięgnięcia jej patelnią. Wiedziała, że jeśli zechce, uwiedzie i męża i Umę, tak osobno, jak i razem.
Często też rozmawiała z Przeborką. Rozczulała ją jej świeżość i urocza naiwność. Postanowiła nawet, że trochę Przeborkę w damsko – męskich sprawach podszkoli.
Z ulgą powitała widok pierwszych zabudowań Phandalin.

Spacer po mieście był miłą odmianą po trudach podróży Zenobia wykąpała się, żeby zmyć z siebie kurz karawany. Zleciła pranie odzieży i doprowadziła do ładu uczesanie. Nie byłaby sobą gdyby nie zadbała o jakiś suchy kąt do spania i miskę strawy. Uwiodła nawet w tym celu jednego, wyglądającego na takiego z bogatszych kupca, który Przez większą część wieczoru zabawiał ją rozmową, zasypywał komplementami i karmił zamorskimi frykasami. Chyba właśnie przez te zamorskie smakołyki resztę nocy Zenobia spędziła w latrynie, a nie łożu. Miała tylko nadzieję, że sąsiedni, również zajęty przybytek okupuje jej niedoszły kochanek.
Całe szczęście, że miała całkiem niezły widok na swój dobytek.
 

Ostatnio edytowane przez Paszczakor : 28-07-2017 o 16:14.
Paszczakor jest offline  
Stary 29-07-2017, 12:49   #10
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
Niczym tajemnym jest fakt, że nasz lud nie para się magią chętnie. Powodów jest wiele, ale myślę, że to niechęć do kształtowania ulotnej niewidzialnej siły sprawiła, że ona sama omija szerokim łukiem naszych współbraci, ponad miarę dając jej rodom elfów i ludzi. Godnym bowiem jest pracować w materii świata, jak nauczył nas Moradin Ojciec. Są jednak przypadki, gdy Mystra natchnie swym darem krasnoluda. Zdarza się to niezbyt często, ale jednak. Ród Hammerstormów zaś słynie z tego, że magia jest im nieobca, a w każdym pokoleniu objawia się władający nią krasnolud.

Początków rodu można szukać w latach świetności Bhayeryndu. Najstarsze zapiski mówią o potężnym wojowniku Gorzunie, który wsławił się wielkimi czynami walcząc w Jaskini Tysiąca Kryształów i podbijając ją dla króla. Finałową walkę stoczył on z potężną żywiołaczką Diamandą, z którą walczył siedem dni i siedem nocy, aż poddała się Gorzunowi. Był on pod takim wrażeniem jej waleczności, że ofiarował jej życie i wolność, ona zaś zakochała się w krasnoludzkim woju. Całą swoją moc ziemi ofiarowała młotowi, który ją pokonał, a sama przyjęła śmiertelną postać najpiękniejszej krasnoludki, jaką widział świat. Historię tej miłości opowiada Saga o Gorzunie i Diamandzie, potocznie zwana Hammerstormiadą, a jej echa do dziś wybrzmiewają w rodzinnej tradycji, gdyż imiona córek Hammerstormów nazywane są od szlachetnych kamieni na cześć ich poprzedniczki. Ma to miejsce w ich pierwsze urodziny, gdy przed niemowlaczką kładzie się paterę z Kamieniami Wyboru, dwunastką klejnotów, które od pokoleń służą tylko temu celowi. Reliktem przeszłości jest też starożytny Młot Tysiąca Gromów, niezniszczalny oręż, który może roztrzaskać najtwardszą skałę i najgrubszy pancerz. Leży on na honorowym miejscu w rodzinnej kaplicy i jest używany tylko w czasie wzniosłych chwil, świąt oraz gdy zagrożone jest dobro rodziny lub narodu. Każdy potomek Hammerstormów marzy by któregoś dnia dzierżyć ów artefakt.

Skoro napisałem o kaplicy, należy też wspomnieć o Runeforge, rodowej posiadłości Hammerstormów. Jak na siedzibę możnego krasnoludzkiego rodu przystało, wykuto go w dobrej, zdrowej skale, a wejście do niego otoczone jest ogrodem. Wypełniony piękną zielenią kwitnącą dzięki słońcu zaklętym w wykutym w skale runom. Nie jest to jedyny majstersztyk krasnoludzkiej sztuki magicznej - można wspomnieć o komnatach mrozu, gdzie trzymane są zapasy, skarbcu, którego ochrona nie ma równych oraz oczywiście kuźni. Hammerstormowie bowiem zawsze byli doskonałymi wytwórcami runów i przedmiotów owymi runami zaklętych.

(...)

Hargo Hammerstorm, syn Borreka jest obecnym seniorem rodu. Dumny krasnolud, cierpliwy i oddany tradycji nie doczekał się syna, który przejąłby jego kuźnię. Gdy jego żona Utella Hammerstorm z Silveraxów zmarła w połogu rodząc dwie gromowe bliźniaczki, Hargo powiedział że nigdy już nikogo nie pokocha jak ją, więc się nie ożeni. Od tamtej pory minęło 30 lat i słowa dotrzymał. Z pomocą sióstr i kuzynek wychował córki, które uznane zostały za piękności swego pokolenia. Starsza o minutę Emeralda wyszła za mąż za Zotreka Ironbearda, właściciela kopalni węgla, który przysiągł że drugi syn otrzyma nazwisko Hammerstorm i będzie oddany Hargo do terminu. Młodsza Turmalina była swatana pięciokrotnie, bezskutecznie z powodu nieprzystojnego krasnoludce charakteru. Najwyraźniej obie panny, choć z wyglądu identyczne, dary odebrały różne, gdyż Emeraldzie dostała się roztropność i gospodarność, zaś Turmalina otrzymała magię.
Po krótkiej i niechętnej (rózga była często w użyciu) nauce podstaw teoretycznych, gdy jej nauczyciel był pewien że nie zawali nikomu kopalni na głowę, Turmalinę odesłano do ciotki, która ma jej wpoić maniery przystojne pannie na wydaniu.


ze "Skróconej historii Hammerstormów"
Spisane ręką kleryka-kronikarza Aduna ku chwale Srebrnej Berronary





Historia historią, a prawda jest taka, że Turmalina u ciotki nie spędziła wiele czasu, bo zaciągnęło ją w świat. Za bardzo podobało jej życie na powierzchni, kolorowy splendor światów ludzi, gwar miast... koniec końców wylądowała w Neverwinterskiej Szkole Rzeźby Mistrza Liaemona. Elfa. Jej ojciec dostał chyba apopleksji gdy się dowiedział... i dostał rachunek. Ale w końcu sytuacja się ustabilizowała, krasnoludzkie złoto opłacało fanaberię czarnej owcy rodziny i trzymało jej skandalizującą obecność ją z dala od konserwatywnego krasnoludzkiego domu. Inną sprawą jest, że w końcu wyleciała i ze szkoły, za zdemolowanie pracowni i narażenie innych uczniów. Tłumaczyła się brakiem natchnienia...
I proszę - skończyła jako poszukiwacz przygód na wygwizdowie zwanym Phandalin. Choć nie - nie skończyła. Miała epizod awanturniczy, dzięki dreszczykowi emocji złapała natchnienia po uszy i spokojnie mogła zająć się rzeźbiarstwem i odcinaniem kuponów od sławy i zdobytego złota.
Nieźle jak na czarną owcę!

A teraz wróciła z Neverwinter ku radości tamtejszych pachołków miejskich i utrapieniu Phandalińczyków. I oczywiście musiała zaanonsować swoje przybycie małym trzęsieniem ziemi. Nawet dwoma, jeżeli dodać wrażenie jakie robiła na ludziach, a zwłaszcza na męskiej części, bo wróciła odmieniona.

Mówią, że uroda urodą, ale kobieta musi mieć w sobie to "coś". Turmalina Hammerstormówna to "coś" miała z całą pewnością, urodziła się jako jedna z piękności swojego pokolenia, podobnie jak jej gromowa bliźniaczka Emeralda. Tym niemniej gdy wróciła z Neverwinter... jej "coś" urosło przynajmniej do rozmiarów pasujących do jej arogancji. Oczu nie szło oderwać. Gdy szła przez grupę ludzi wyglądało to, jakby kryształowa latarnia przechadzała się wśród świec. Po prostu... przyćmiewała, i to w stopniu wręcz nienaturalnym. I była z tego bardzo, ale to bardzo zadowolona!

Na wielki wjazd do Phandalin zdecydowała się na suknię w kolorze morskiej zieleni wyszywaną turmalinami właśnie. Znać było rękę doskonałego krawca, bo pomimo skomplikowania, nosiło się ją lekko i naturalnie. I co jeszcze ciekawsze, ubrała się w nią zaledwie pstyknięciem palców, najwyraźniej ktoś zaczarował ubranie nie tylko by leżało doskonale, ale i by samo ubierało właścicielkę! Udała się do gospody, wielkopańsko przyjmując opadnięte męskie szczęki i zawistne kobiece spojrzenia jako wyraz należnego jej hołdu. W końcu była olśniewająca, nie?
A teraz naprawdę chciała usłyszeć jak gospodarz powie jej że nie ma dla niej miejsca w gospodzie! Dziś wujek Gundren był daleko...
 
TomaszJ jest offline  
 


Narzędzia wątku
Wygląd

Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172