Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-09-2017, 22:19   #11
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
O wyniku gonitwy świadczyła obcięta goblińska głowa, przytroczona do siodła za kępkę rzadkich włosów w charakterze trofeum.
- Tamci trzej co gonili za końmi to koniokrady - rzekł Kas. - To jest właściciel stada - kiwnął głową na mężczyznę siedzącego za nim w siodle, po czym zwrócił się do niego:
- Ocaliliśmy twoje stado przed goblinami i połamaniem nóg...
- No, prawie całe - bąknął druid który podziękował Kilyne za załatwienie sprawy z psem i wziął się za wyplątywanie zwierząt z połamanego dyszla - Ten tu ucierpiał.
- … tak, poza tym - Kas łypnął na Lugira spode łba, wyraźnie zły przerwaniem mu w pół zdania. Nigdy nie wiadomo co i kiedy może obrazić Shoanti. - Stado i wierzchowce tamtych są wycieńczone, nie odeszli dalej niż milę-dwie stąd. Jaką nagrodę oferujesz za odzyskanie koni?

- Praktyczny człek. Jak co, Lugir jestem - aasimar zwrócił się ciszej do dwójki pozostałych awanturników. Bo jak tu przeszkadzać gościowi który załatwiał mu właśnie wynagrodzenie?
- Kilyna - odpowiedziała mu kobieta, przedstawiając się. - Słyszałam trochę o Shoanti. Podobno wszyscy są praktyczni. I niebezpieczni, albo inaczej: nieprzewidywalni. Nasz wiele wiedzący towarzysz na pewno wie o nich więcej niż ja - skinęła w stronę Izambarda. - Niestety bez wierzchowców i tak nie jesteśmy w stanie dogonić stada - stwierdziła oczywistą dla siebie rzecz, nie przerywając pracy przy wyładowaniu wozu.
- Ano nie jesteśmy...ale może wytropić się by ich udało i dojść kiedy na postój staną - druid całkiem sprawnie poradził sobie z wypinaniem mułów z wozu
- Izambard Morieth. Miło poznać - skinął głową, również nie przestawając rozładowywać wozu - Niebezpieczeństwa płaskowyżu, na którym żyje nomadyczny ludu Shoanti doprowadziły do tego, że wojownicy zazwyczaj cechują się wyraźną agresją. Nie zaprzeczam, iż im to zdecydowanie pomaga w przetrwaniu. Rdzenne plemiona wciąż mają tą swoją pierwotną dzikość, więc lepiej nie wchodzić im w drogę i uważać na swoje plecy. W tych czasach jednak coraz więcej z nich schodzi w cywilizowane rejony, by mieszkać i prosperować pośród, można rzec, “zwykłych ludzi”, że tak powiem. Nie chcę nikogo obrazić oczywiście - uniósł rękę w pojednawczym geście - Najciekawsze jest to, że mają własny język będący mieszkanką varisiańskiego, ulfeńskiego i kellidzkiego, z małym dodatkiem thassilońskiego, jako że ich przodkowie pochodzili właśnie z tych ras ludzkich - pogładził się dłonią po swoim zaroście zastanawiając się nad czymś i wygląda na to, że sobie przypomniał, ponieważ wydał z siebie takie krótkie “o” - Shoanti również toczyli krwawe boje z kolonistami z południa, które zakończyły się w czterytysiące czterysta osiemdziesiątym ósmym po wyniesieniu Arodena. Od tamtego momentu panuje względny pokój… - przerwał nagle, zdając sobie sprawę z długości swojej wypowiedzi - Oj, chyba się rozgadałem.
- Co do stada… Eh. Nie wiem czy jesteśmy w stanie wiele zrobić
- Nie walczymy już z ludźmi z nizin - potwierdził z szerokim uśmiechem Shoanti, dotąd zajęty negocjacjami, a którego wierzchowiec znalazł się nagle obok, dzięki czemu słyszał ostatnie słowa maga. - Umiecie jeździć konno, na oklep?

Kupiec, którego przywiózł Chasequah, wykorzystał gadaninę czarodzieja do otrzepania swojego ubrania z kurzu i pyłu. To co miał na sobie, było odzieniem do jazdy na koniu, ale takim lepszej jakości. Tunika wyszywana była wzorami o różnych kolorach, przywodząc na myśl rdzenny lud Varisii.
- Oferuję sto sztuk złota lub jednego z wierzchowców - przedstawił ofertę, skierowaną bezpośrednio do Shoanti. - Biegłem do Sandpoint po pomoc, choć tak naprawdę nie liczyłem na nią. Koniokradzi, tutaj! To musi być przez ten festiwal, bez dwóch zdań. Ale sam jeden, możesz nie dać rady wojowniku. Ja muszę zadbać wpierw o rodzinę. Bez koni stracę majątek, ale jak ktoś zaatakuje ich na trakcie, kiedy są prawie bezbronni… - westchnął, urywając swoją wypowiedź. - Ah, zapomniałem się przedstawić. Arlo Huss - skłonił się lekko.
- W Sandpoint może znaleźć się więcej chętnych - zasugerował Orik. - Niedługo zmierzch, a nikt nie wie, czy nie mieli pomocników.
Kupcem lekko wstrząsnęła wiadomość o bandytach i teraz coraz częściej zerkał w stronę miasta, schowanego ciągle przed ich spojrzeniami. Pozostanie bez ochrony wyraźnie mu się nie uśmiechało.
- Nie umiem wcale jeździć konno - z lekkimi oporami przyznała Kilyne w odpowiedzi na pytanie barbarzyńcy. - Noc niedługo, a oni nie mogą sobie pozwolić na długą jazdę po ciemku. Mogą mieć obóz niedaleko. Dałbyś radę ich wyśledzić? - zapytała Shoanti. - Znając miejsce uderzylibyśmy całą grupą.
- Raz dwa trzy...czworo? - zerknął pytająco na Izambarda - Na ilu?
- Miło poznać, panie Arlo - ponownie skinął mu z szacunkiem głową.
- I ja jeźdźcem nie jestem, jedynie zwykłym uczonym - pokręcił lekko głową, nie miał problemu z przyznaniem się do tego - Możecie liczyć na mą pomoc. Nie chciałbym jednak zużywać swoich zaklęć jeśli nie będzie to konieczne, więc ograniczę się do strzelania z kuszy jeśli zajdzie taka potrzeba.
- To wystarczy - rzekł Shoanti. - Tyle koni wytropimy bez trudu, nawet po zmroku. Ruszajmy więc, a ty Arlo zostań tu z Orikiem i zaczekaj na rodzinę. W okolicy kręci się jeszcze jeden goblin.
- Nie zrozumiałeś mnie - Kilyna pokręciła głową. - Miałam na myśli ciebie samego, śledzącego ich. Jeśli rozbiją obóz niedaleko, będziesz mógł wrócić i jeszcze zdążymy ich dostać. Tymczasem pomożemy tutaj, bo jak oni obozu nie rozbiją to pieszo nie dogonimy ich nigdy.
- Ja do zgody jestem, tylko w mieście pancerz zostawiłem. No i jak grasują potwory i bandyci, to samotny podróżnik łatwo staje się martwym podróżnikiem - druid przypomniał jedynie zdroworozsądkową zasadę, ale nawet nie próbował przeważyć w dyskusji.
- Jak można nie umieć jeździć konno… - westchnął pod nosem jeździec, po czym odezwał się głośniej: - Jeśli rozbiją obóz na krótko to zanim do was wrócę aż tutaj i zanim tam dojdziecie, może ich już nie być. Zatrzymać się będą musieli, żeby nie zmarnować koni. Pożyczę ci swoją zbroję, druidzie - rzekł do Lugira, wskazując na wiszący przy jukach skórzany pancerz. - Wojownik Shriikirri-Quah nie potrzebuje zbroi. To kto idzie? - przesunął po całej trójce spojrzeniem.
- Ja. I może nawet nie idę - druid wziął się do rzucania zaklęcia na uboczu. To było jedno z jego ulubionych, coś co pokazywało miejsce druida w kręgu życia. Szansa powodzenia była duża, ale nie był to pewnik.
Czarodziej ściągnął kaptur, odkrywając krótko, acz dość stylowo przystrzyżone włosy i jedynie podrapał się po głowie skonsternowany, spoglądając niepewnie na Kilyne. Dziewczyna nie była zadowolona. Z jednej strony chciała odbić konie, z drugiej pomóc kupcom tutaj.
- Nie możemy ich tutaj pozostawić, sami będą celem łatwym nawet dla goblinów - powiedziała wreszcie, zwracając się do palących się do gonitwy mężczyzn. - A i wy powinniście mieć wsparcie. Saindpoint nie jest daleko z tego co mi mówiono, można pojechać tam konno i wrócić. Do tego czasu pomożemy z wozem i wtedy ruszymy we czwórkę - zaproponowała.
Shoanti wzruszył ramionami i po prostu ruszył stępa przed siebie. Nie wydawał się zaniepokojony o los trzech dorosłych mężczyzn, tyluż niziołków i kobiety na uczęszczanym trakcie. Koniokradzi wszak odjechali a gobliny zostały pokonane.
- Panie Arlo - zwrócił się do hodowcy koni - pomóżcie temu tu z wozem.
Odjeżdżając obejrzał się jeszcze na druida, czy zamierza za nim podążyć i w jakiej postaci.

Kilyne odprowadziła mężczyznę spojrzeniem. Z tego co słyszała, to barbarzyńcy zachowywali się właśnie tak, z przekonaniem własnej nieomylności i pewności siebie. Dlatego teraz zajmowali głównie tereny niegościnne, których nikomu nie opłacało się zdobywać. Chwilę później wróciła do pracy.
- Nie dajcie się zadźgać niczemu mniejszemu od siebie. I wpadnijcie do mnie jak już w Sandpoint będziecie - pożegnał się druid, dziarsko ruszając z buta za Shoantim.
- Poradzimy sobie. Tak myślę. A o odwiedziny się nie martw! - powiedział Izambard jeszcze za nim na tyle, by to usłyszał. Bez żadnego ociągania się wrócił do wykładania rzeczy z wozu. Akurat tego się spodziewał po ludziach jego typu. Shoanti barbarzyńcy zawsze byli porywczy, a ten był podręcznikowym przykładem osoby ze swego ludu. Przynajmniej zdołał potwierdzić coś, co zostało zapisane w książce.
- Cóż… Oni też powinni sobie poradzić. Dwóch wojowników, a raczej druid i barbarzyńca, na zwykła bandę złodziei koni? - zastanawiał się na głos, po czym się zaśmiał pod nosem - Pewnie ich spłoszą daleko w las!
Pomimo tych żartobliwych słów, można było w nich usłyszeć, że chyba bardziej pociesza siebie niż faktycznie próbuje rozluźnić nieco atmosferę. Pomoc koniokradom w ogóle mu się nie podobała, nawet niezamierzona i go to drażniło. Jego brwi były zmarszczone gniewnie.
 
Bounty jest offline  
Stary 24-09-2017, 13:24   #12
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Pościg za koniokradami, cz.1

Shoanti zaczekał aż druid doń dołączy i ruszył dalej wolno, by mógł iść obok konia.
- Przynajmniej jeden prawdziwy mężczyzna - uśmiechnął się do towarzysza drogi. - Dam mojej Shadi chwilę odpocząć i pojedziemy na niej razem. We dwóch damy radę tamtym trzem, tylko nie zdradzajmy się, że spotkaliśmy właściciela koni. Udam, że dogoniłem ich po swoją linę i obiecaną nagrodę za zatrzymanie stada. Przystawimy im noże do gardeł i zawieziemy do Sandpoint związanych jak kiełbaski. Przy okazji, jestem - tu nastąpiła kombinacja sylab brzmiąca mniej więcej jak “Kchaiseqchuah” - Ale mów mi Kas. Tak chyba wam łatwiej.

- Ja tam Izambarda od męskich cech nie odsądzał, ba, może właśnie dlatego został - druid odpowiadał pogodnie, w marszu rozglądając się skąd przybiegnie wezwany koń - Lugir jestem, boś chyba był zajęty jakem się przedstawiał.

- Może i jest mężem, ale to czarownik, z nimi do końca nie wiadomo. Ty druid? - zapytał retorycznie. - W moim klanie jest wielu druidów. Shriikirri-Quah są mocno związani ze zwierzyną. Nie oramy pól jak ludzie z nizin, hodujemy i polujemy.

- W tych rejonach wielu nie widziałem, pomyślałby kto że niepotrzebni. A jak toporkiem przez piszczel się trafi taki, to zaraz po napary go przynoszą i nie ma że cierpkie, że bulgocze jak błoto - tempo mówienia miał powolne, ale zawijał głosem w górę i w dół tak że nie wdawała się monotonia - A tamtym trzem, jak ich trzech tylko będzie, to jak nie siłą to sposobem radę damy. A ty co tu robisz?

- Szukam trupy cyrkowej - odpowiedział, zupełnie poważnie, Shoanti.
- Już działającej czy członków do nowej? - druid zachował pogodną twarz, nawet chyba ociupinkę się zainteresował

- Jednej konkretnej… chociaż w sumie nie wiem - rzekł Kas. - Miesiąc temu, w Noc Duchów, wieszczka powiedziała mi, że mam syna.
W tej chwili Lugir mógł się tylko zastanawiać ile jego kompan ma lat. Życie na Płaskowyżu Storval odciskało swoje piętno i raczej był młodszy niż wskazywał na to wygląd niż na odwrót. W każdym razie nie więcej niż dwadzieścia parę lat.

- Właściwie to powiedziała: “męski owoc nasienia z twych lędźwi, krew z twej krwi, chodzi po świecie z dala od rodowego totemu.” - podjął po chwili jeździec. - Nie byłaby wieszczką, gdyby wyraziła się jasno. Ale tylko raz spałem z kobietą spoza klanu. Była tancerką w wędrownej trupie cyrkowej. W każdym razie sześć lat temu.

- I aż na taki koniec świata ich przywiało?

- Nie, mało kto zapuszcza się na Płaskowyż. To mnie wywiało na niziny. Kiedy Shriikirri-Quah osiągają dorosłość muszą wyruszyć na wyprawę… hmm… krajoznawczą. Tam poznałem Loredanę i wędrowałem z jej trupą jakiś czas. Miała ciało bogini, tancerka, sam wiesz. Niestety nie zgodziła się wybrać na Płaskowyż i zostać moją żoną. Pomyślałem, że tak tylko gada i próbowałem ją porwać, jak każe tradycja, ale jej towarzysze nas dogonili - westchnął, nie dopowiadając dalszego ciągu.

- To czemu szukasz ich tutaj?

- W Sandpoint jest festiwal. Dobra okazja do zarobku dla cyrkowców, czyż nie?

- Jak najbardziej, ale ty nie szukasz jakichś cyrkowców, tylko konkretnych. Choć jedni mogą wiedzieć o drugich.

- Dokładnie -
kiwnął głową Kas. - No i możliwe, że trupa, której szukam, była jakiś czas temu w Sandpoint i ktoś mi powie w którą stronę odjechali.

- Na marzeniach i wiotkich szansach płyniesz, choć czasem to wszystko czego trzeba.


Shoanti pokiwał w zamyśleniu głową i zamilkł.


Lugir istotnie potrafił maszerować dziarsko, utrzymując dobre tempo. Shoanti jednak zdawał sobie sprawę, że przy tak dobrze widocznych śladach, byłby w stanie jechać przynajmniej dwa razy szybciej bez narażania klaczy na większe zmęczenie. Niestety lekki wierzchowiec nie byłby w stanie dźwigać ich obu. Na szczęście po czwartej części dzwonu przybiegł dziki koń, którego Lugir wkrótce dosiadł. Wspólnie z Kasem ustalili, że stado poruszało się ciągle szybko, poganiane do wysiłku, lecz nie tak szybko jak uciekało przed goblinami. Zwierzęta to szły kłusem, to galopowały, trzymając się zaskakująco blisko traktu. Po prawej stronie prawie ciągle mieli niskie góry, majaczące w oddali, a sam trakt wił się po nierównym, pełnym niebezpieczeństw terenie. Koniokradzi zdawali się tym nie przejmować lub doskonale znali drogę i ścigający ich napotkali tylko na jednego okulawionego konia, który pozostał z tyłu. Dopiero jak słońce na zachodzie znikało na horyzoncie, stado poprowadziło ich na północny wschód, zamiast jak skręcał trakt - północny zachód, już do samego Sandpoint. Ani razu nie zobaczyli ściganych, byli zbyt daleko. Zostawili drogowskaz dla ludzi z karawany i podążyli tropem.

Zapadł już zupełny zmrok, księżyc od jakiegoś czasu był jedynym drogowskazem wśród ciemności. Pełna wykrotów, skał, obniżeń terenu i innych ukrytych przeszkód trasa wymuszała ostrożność i barbarzyńca pozbawiony daru widzenia w ciemnościach, musiał zejść z konia. Uciekinierzy także zwolnili, ale i tak wyprzedzali ich znacznie. Ciągle omijali wszelkie zagajniki, ale wtedy dotarli do rzeki. Sądząc ze śladów koni, które poprowadzono w jej stronę, wybrano znane sobie miejsce, bród.
Zaraz za nim stał jakiś budynek, z którego kształtu trudno było coś wywnioskować. Zanim się jednak zbliżyli i przekroczyli naturalną przeszkodę, na tle księżyca zauważyli dym. Nie był to jednak dym z komina, unosił się wprost z zabudowań.

- Robi się ciekawie - mruknął Shoanti. - Brodem nie podejdziemy niezauważeni. Może przepłyniemy rzekę kawałek dalej i podkradniemy się lasem?

- Daj ten pancerz najpierw, jakby strzały miały zacząć furgać - w trakcie przebierania mówił dalej - Dym mnie martwi, podejdźmy pod bród między drzewami i posłuchajmy co tam się dzieje.

- Racja, szkoda tracić czasu - zgodził się Kas. - tylko uwiążmy tu konie, by nie narobiły hałasu.
Sam przywiązał swoją klacz do drzewa, zdjął z juków drewnianą tarczę i schylony postarał się podejść skrycie przez nadrzeczne zarośla jak najbliżej brodu.

Druid zrobił tak samo, a do tego skradając bez słowa szukał okiem wytrawnego wędrowca jakby tu się przez rzekę bezpiecznie i po cichu przeprawić. Ciemność pomagała ukryć się przed niepożądanymi spojrzeniami. Była bardzo pomocna, bo choć Lugir utrzymywał ciszę, to barbarzyńca wydawał się łamać każdą gałązkę i potrącać każdy kamień. Nic ich jednakże nie zaatakowało, ani zauważalnie zwróciło na nich uwagi - oprócz może kilku małych żyjątek, uciekających spod nóg. Dotarli tak niemal do brzegu. Bród oznaczony był wbitymi w ziemię palikami, niezbyt szeroki i odkryty. Zaraz za nim i przed nim brzeg robił się wyższy. Trudno było stwierdzić jak głęboka była woda, ale szeroka na może trzydzieści metrów rzeka wydawała się możliwa do pokonania dla umiejących pływać. Zaraz za nią stały budynki - jeden kwadratowy i wyższy i on właśnie się dymił. Rozpoznali ten kształt, pomimo faktu, że obaj nie należeli w pełni do miejskiej cywilizacji. To był młyn, spalony młyn dokładniej mówiąc. Z koła niewiele zostało, z dachu nic, a ściany wytrzymały tylko dlatego, że w większości stworzono je z kamienia. Na pewno nie nadawał się już do użytku. Drugi był niższy, ustawiony odrobinę dalej od wody, wcześniej zasłonięty przez ten pierwszy, wyglądał na zwykły dom mieszkalny. Nie dostrzegli żadnych świateł w środku czy na zewnątrz. Ogień, który trawił młyn, zgasł jakiś czas temu.

- Cokolwiek tu się wydarzyło, chyba już po wszystkim - szepnął Kas. - Ale lepiej się upewnić.
Wszedł do rzeki i pochylony, po pas w wodzie, zaczął skrajem brodu przeprawiać się na drugą stronę. Na wszelki wypadek trzymał tarczę przed sobą.

- Nic nie słyszę, ani ruchu tam nie widzę, ale kura podłożono w tym dekadniu, może nawet wczoraj lub dziś - druid poczekał z przechodzeniem aż barbarzyńca przedostanie się na drugą stronę; nierozsądne było robić to w tym samym momencie. Ale w końcu i on zabrał się za przeprawę
Przeszli bez przeszkód, ostrożnie zatrzymując się na drugim brzegu. Woda była zimna, lato w górach skąd płynęła rzeka już się skończyło. Bez zaskoczenia odnaleźli głębokie ślady końskich kopyt. Prowadziły dalej na północny wschód, w stronę widocznej w świetle księżyca ściany lasu.

- Sprawdźmy chałupę - zaproponował Shoanti, wskazując na ocalały z pożaru dom młynarza i ruszając w jego kierunku. Zamierzał najpierw zajrzeć przez okna, potem spróbować otworzyć drzwi a jeśli były zamknięte zwyczajnie zapukać.

- Ostrożniej - mruknął Lugir - Licho wie czy co tam nie siedzi - sam także ruszył w tamtym kierunku, ale wolniej, trzymając się drzew i baczył czy śladów czego nie ma dookoła.

Ponownie duży barbarzyńca poruszał się znacznie głośniej niż druid. Było tylko trochę lepiej niż wcześniej, Chasequaha najwyraźniej nie nauczono cichego podchodzenia do ofiary. W przypadku barbarzyńskich zwyczajów i szarży z okrzykiem na ustach, nie było w tym nic dziwnego. Znajdowali się już może dziesięć metrów od domu, mając przed sobą wyłącznie otwartą przestrzeń, kiedy Shoanti wypatrzył ruch na dachu. Mignęła mu jakaś twarz, znikając zaraz z oczu. Nie miał wątpliwości, że kimkolwiek ten osobnik był, zauważył przynajmniej Kasa.

- Ej, ty! - zawołał Chasequah. - Nie lękaj się, jesteśmy podróżnymi. Co tu się stało?

Osobnik nie odpowiedział, za to obaj usłyszeli stłumione końskie parsknięcie dochodzące zza budynku.
Kas natychmiast zerwał się do biegu - a biegał naprawdę szybko - okrążając domostwo z lewej strony.
- Lugir! - ręką wskazał druidowi, żeby zaszedł budynek z drugiej strony.
Wypadając zza rogu zasłaniał się tarczą a prawą ręką dobywał już miecza.

Druid kiwnął głową że rozumie i ruszył gdzie mu wskazano, ale głosu nie wydał. Dziarsko trzymajac lagę podbiegł miękko do krawędzi budynku i wyjrzał zza rogu, gotów zdzielić przez łeb cokolwiek groźnego się pojawi. Ujrzeli go niemal w tym samym momencie. Kas od strony końskiego zadu, na który wskakiwał mężczyzna ludzkiej rasy, Lugir natomiast w momencie, jak tamten ruszał, wypadając zza budynku w kierunku południowo-wschodnim. Dopiero ruszał, ale kiedy już osiągnie większą prędkość to na piechotę nie mieli szans go dogonić.
W pośpiechu drewnianą pałkę wsadził między uda, a zza pazuchy wyciągnął procę i posłał kamień w jeźdźca, licząc że uda się go zrzucić z siodła. I od razu cofnął się za róg, coby mu głupie myśli o szarży do głowy nie przyszły.
Kas zaś skoczył do przodu, tnąc mieczem tam gdzie był w stanie czyli w lewą nogę jeźdźca. Mógł mierzyć w nogi konia, lecz to byłoby niegodne wojownika Klanu Sokoła. Zwierzę nie było niczemu winne. Być może jeździec też nie, ale w takim razie dlaczego uciekał?

Proca zawirowała, kamień wyleciał z niej ze świstem i rąbnął uciekiniera w bok głowy. Tamten zachwiał się na siodle, po czym przechylił i z niego spadł. Spłoszony koń zarżał i pobiegł dalej, a Shoanti dopadł leżącego bez trudu, kiedy tamten dopiero podnosił się z ziemi. Mógłby co prawda rzucić się do ataku, ale głowa chłopaka krwawiła już potężnie i wydawał się być mocno oszołomiony. Uderzenie mogłoby go zabić. Niedoszły uciekinier miał na sobie skórzany, ciemny strój ze słabo wyprawionych skór, a za pasem pałkę. Kamień zerwał mu z głowy skórzany czepiec, ujawniając w pełni burzę czarnych, potarganych włosów. Prosta twarz wyglądała na nie więcej niż siedemnaście, osiemnaście wiosen.

- Łapaj go na spytki! - wrzasnął druid, wypadając zza roga. Z wąskim uśmiechem ruszył łapać wodze pozbawionego jeźdźca konia. Źle by było gdyby koń wrócił do rabusiów i ich ostrzegł.

Kas po prostu podbiegł do chłopaka i wymierzył ostrzem miecza w jego pierś, stając z boku, na wypadek gdyby tamten chciał próbować jakichś sztuczek z podcinaniem.

- Najpierw sprawdzimy twoją prawdomówność - powiedział. - Ilu was jest? Jeśli skłamiesz, obetnę ci palec.

- Co? - zaskoczony, ciągle oszołomiony młodzieniec patrzył na barbarzyńcę głupio. - Nie mam nic co możesz zrabować! - od razu krzyknął, co nie miało zbyt wiele związku z pytaniem. - Jestem tu sam!

Przestraszony koń chłopaka pognał mocno do przodu. Opanował się dopiero przed ścianą lasu, dobre dwieście metrów dalej, gdzie zwierzę zawróciło, rżąc. Zziajany nieco druid dopiero go doganiał.
- Tss, tsss, cichaj no - aasimar ogarnął zwierzę zanim zrobiło sobie - lub komuś innemu, na przykład jemu - krzywdę. Szybko przyjrzał się zwierzęciu i oporządzeniu przy nim. Jeżeli nie było broni, to raczej nie był rabuś. No i może było coś co pozwoliłoby dojść tożsamości młodzika, może coś w sakwach?
- Ten siodło ma - krzyknął do towarzysza.

- Nic do zrabowania? - Shoanti wydawał się zawiedziony. - No trudno. Nie jesteśmy zresztą rabusiami, ścigamy takowych. Co żeś robił na dachu?

Druid złapał i z pewnym trudem uspokoił konia. Zwierzę tupało i rżało, ale pozwoliło się dotykać i przede wszystkim przeszukać sakwy. Nie było w nich nic cennego, lecz Lugir odnalazł typowe rzeczy dla przemieszczającego się człowieka. Trochę suszonego i suchego jedzenia, bukłak z wodą, dodatkowe ubranie, koc, krzesiwo. Wszystko co mógłby mieć podróżny. Do tego trochę rzemienia, bicz, sznurek, zapasową uzdę i kilka pasków skóry.

- Patrzyłem - buntowniczym tonem odpowiedział tymczasem młodzik. Shoanti nie został rozpoznany jako gwałtowny barbarzyńca, albo nie zrobił odpowiednio mocnego wrażenia. - Żem widział jak się skradajo, tom uciekał.

- I zapasy jakby w trasie był. Nietutejszy jesteś, to skąd? -
podprowadził konia do leżącego chłopca i przywiązał z uzdę do odstającej z resztek młyna desek - Widziałeś tu koniokradów, dziś? - zapytał, przyglądając się najwyraźniej niepotrzebnej ranie którą zadał. Pałka i proca wróciły już za pasek.

Kas tymczasem pozbawił hardego młodzika pałki, szukając czy nie ma jeszcze gdzieś ukrytego noża.

- Jak dla mnie to zostawili tu gołowąsa na czatach - rzekł do Lugira. - Szkoda tracić czasu, bić go przecie nie będziem. Powiążmy go, wrzućmy do chałupy i jedźmy dalej. Pomyślimy co z nim zrobić jak będziemy wracać.

- No, co na to powiesz? - druid wbił wzrok w podejrzanego, obserwując jego reakcję.

- Dlaczego chcecie mnie wiązać?! Zwiążecie, zostawicie i nie wrócicie! - obruszył się młodzik, przyciskając dłoń do ciągle krwawiącej rany na skroni. Shoanti znalazł przy nim jeszcze nóż, ale taki do cięcia, a nie sztylet do wrażania w plecy. - Kogoś tam widziałem, przejechali z całym stadem i się nawet nie zatrzymali!

Zarówno Lugir jak i Chasequah niewiele umieli odczytać z reakcji buntowniczego młodzika. Wydawał się zachowywać autentycznie i z jakiegoś powodu się ich nie bał. Albo dobrze ten strach ukrywał, zasłaniając go płaszczykiem buty.

- Ze sobą do walki to bym go nie brał - Lugir nagle zmienił podejście. Do zmiany podejścia dorzucił też zaklęcie zasklepiające powierzchowne rany. - W koń nam czas, bo uciekną.

- Przyprowadzę nasze - zgodził się Shoanti, zabierając młodzikowi także nóż. - Gołowąs nie chce powiedzieć co tu robił, znaczy może być z tamtymi. Ja tam bym go związał, jeno nie mam liny.
Ruszył do rzeki po konie, lecz po drodze postanowił jeszcze zajrzeć do chałupy.

- Puścimy cię wolno. Czekaj tu, jeżeli chcesz, a pojedziesz razem z nami do Sandpoint. Ale jak tylko spróbujesz pomóc tym bandytom… - druid nie uznał za stosowne sprecyzować groźby. Ale była to groźba bez większych wątpliwości, i o od kogoś kto już udowodnił że ma celne oko.

Krew niemal od razu przestała ciec z rany młodzika, choć rzecz jasna ta się nie zasklepiła. Chłopak patrzył na druida ze złością pomieszaną z innymi, nieokreślonymi uczuciami. Shoanti napotkał na swojej drodze zamknięte drzwi domostwa. Zaopatrzone były w zamek, a okiennice zamknięto - więc aby zajrzeć do środka, musiałby je wyważyć lub otworzyć w inny sposób. Może w drodze powrotnej. Przynajmniej wierzchowce stały tam gdzie zostały pozostawione. Dziki koń przywołany przez druida jedynie odrobinę obtarł się powrozem, którym był przywiązany.

- Bywaj, jakkolwiek masz na imię - Lugir na odchodnym podał mu rękę by pomóc wstać. Ale zmierzał już prosto do koni, by jak najszybciej ruszyć w ślad. I tak za dużo tu zabawili.

Kas przeprowadził właśnie konie przez rzekę i zaraz na brzegu wskoczył na swojego. Przejeżdżając obok młodzika zmierzył go jeszcze wzrokiem.
- Dobra, nie będziemy cię wiązać - rzekł do niego na odchodne. - Ale broń odzyskasz jak tu zaczekasz, albo w Sandpoint. Nie próbuj jechać za nami bo oberwiesz.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!

Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 27-09-2017 o 20:12.
TomBurgle jest offline  
Stary 27-09-2017, 12:35   #13
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Pościg za koniokradami, cz.2

Druid i barbarzyńca zostawili chłopaka, który do samego końca nie wykonał żadnego gestu mającego świadczyć o jego niewinności. Patrzył za odjeżdżającymi, szybko znikając im z oczu. Trop prowadził wokół najbliższego zagajnika, aby niedługo potem pokierować na bardziej nierówny, pagórkowaty teren. Chasequahowi w pewnym momencie wydawało się, że słyszy daleki tętent kopyt, nie było tego jednakże jak sprawdzić. Wyjeżdżając na szczyt jakiegoś z okolicznych wzgórz sam stałby się dobrze widoczny, a otaczająca ich zewsząd noc nie ułatwiała dojrzenia czegokolwiek. Tu Lugir radził sobie o wiele lepiej i to on prowadził. Jego oczy bez trudu wyłapywały kształty w ciemnościach, szczególnie te niezbyt oddalone i to on jako pierwszy zauważył przed nimi ruch.

Jechali właśnie niewielkim wąwozem, mając po obu stronach łagodne, porośnięte niską roślinnością wzgórza. Wąwóz niedaleko przed nimi kończył się, zamknięty innym wzniesieniem oraz luźnym skupiskiem drzewek i krzaków. Z daleka były dobrze ukryte dzięki wzgórzom, z odległości może trzydziestu metrów przed pierwszymi drzewami, druid wyłowił poruszające się między nimi sylwetki zwierząt. Trudno powiedzieć, gdzie obóz rozbili koniokradzi, ale jeśli wystawili czujki na wzgórzu, to dwóch jeźdźców w wąwozie mogli już dawno dostrzec.

Kas liczył na to, że jedyną czujką był młodzik przy młynie i po drodze podzielił się tą myślą z Lugirem. Teraz, ostrzeżony przed druida od razu zsiadł z konia i zakrył mu dłonią chrapy. O szarżowaniu po ciemku w nieznane nie było mowy, nawet dla Shoanti.
- Zostawmy konie i podkradnijmy się pagórkiem - szepnął do Lugira

- Konie zostawmy, ale czy nie lepiej jak to my ich usłyszymy niż oni nas? - aasimar zaczął ponownie odprawiać swoje cuda, próbując przekonać swojego wierzchowca by poczekał na niego, tym razem bez użycia liny.

- Najpierw ponasłuchujemy - zgodził się Kas.
- Zostawmy je trochę dalej -
zasugerował, zawracając ze swą klaczą i prowadząc ją tam gdzie widział ostatnie większe drzewko, nadające się do uwiązania wierzchowca. Jeśli ich konie zarżą, tamci pomyślą, że to któreś ze stada, ale lepiej, by ktoś kto odejdzie się odlać nie dostrzegł obcych zwierząt.

- Gdyby nas nakryli i byłoby ich po dwóch na łeb lub mniej, to lejemy, jak więcej, to wiejemy? - jasnowłosy zasugerował kiedy już ukryli konie.

Shoanti myślał przez chwilę, zastanawiając zapewne czy ucieczka przed trzykrotnie liczniejszym przeciwnikiem skalałaby jego honor, po czym kiwnął głową.
- Brzmi rozsądnie - zgodził się.

Aasimar wyciągnął z sakwy z ziołami żelazny cylinderek i podał zakorkowany pojemnik Kasowi - Na wypadek gdybyś został ranny - wyjaśnił i sam wyciągnął drugi. Gdy go odkorkował, przez chwilę zaśmierdziało szlamem, ale i tak wypił całą zawartość na raz.

- Dzięki - Kas schował podarunek do kieszonki przy pasie. Wskazał dogodne wejście na szczyt pagórka. - Idź przodem, lepiej się skradasz i lepiej widzisz.

Druid nieśpiesznie zabrał się do zwiadu. Chciał nie tyle coś zobaczyć, co usłyszeć - a do tego nie trzeba było być tak blisko. No i miał czas. Czas na przemyślenie każdego ruchu, czy aby nie wystawi go na niebezpieczeństwo.
Shoanti podążył pochylony za Lugirem, na tyle by nie stracić go całkiem z oczu. W jednej dłoni trzymał łuk, w drugiej strzałę gotową do nałożenia na cięciwę. Stawiał kroki powoli i ostrożnie.

Jakby na przekór słowom Chesequaha, tym razem to barbarzyńca szedł jakby ostrożniej niż druid, choć obaj czujnie badali każdy fragment terenu. Ich uszy wychwytywały odgłosy wiatru, kryjących się w wysokich trawach i chaszczach nocnych żyjątek oraz koni, od czasu do czasu parskających. Poza tym cisza wydawała się niezakłócona. Dotarli na szczyt niskiego wzniesienia, kryjąc się po ostrych krzakach, czepiających się wszystkiego czego tylko się dało. Shoanti nie widział zupełnie nic u stóp wzgórza, lecz Lugir sięgał tam wzrokiem. Te same drzewa, między którymi przywiązano zwierzęta. Za nimi zaś, na niewielkim, oczyszczonym z krzaków kawałku terenu, spostrzegł trójkę ludzi, przycupniętych blisko siebie. Wydawało się, że prowadzą ożywioną dyskusję. Obok stał samotny, osiodłany wierzchowiec i leżały przedmioty, których nie rozpoznawał w ciemnościach i wysokiej trawie. Zapewne ich ekwipunek i obozowisko.

Druid przycisnął trzy palce do ramienia wojownika i zaraz potem trącił go piąchą. Skradzione konie były przywiązane, więc tym razem raczej trafili na właściwych ludzi. Ruszając ukradkiem w ich stronę martwił się jedynie czy nie ma gdzieś jeszcze kilku, więc starał się usłyszeć o czym rozmawiają.
Kas ruszył za nim, chociaż słowo “ruszył” właściwie tu nie pasowało. Przemieszczał się śladem druida w tempie apatycznego żółwia, niemalże na kuckach robiąc małe kroczki długości stopy. Przed każdym badał ziemię dłonią, aby wymacać i usunąć z drogi każdy kamyczek, który mógłby narobić hałasu i omijając zbyt suche źdźbła trawy. Odgarniał też delikatnie gałęzie mijanych krzaków. W tym tempie mógłby dotrzeć na dół mniej więcej za pół godziny, ale mieli czas a ważniejsze było zachowanie ciszy. Hałas był jedynym co mogło ich zdradzić, bo na tle ciemnego zbocza, byli prawie niewidoczni. Shoanti - chyba podobnie jak druid - zamierzał się zbliżyć tylko na odległość pewnego strzału z łuku.

Poruszali się niezwykle powoli, zaczynając schodzić w dół wzgórza. Lugir tym razem pewniej, choć nawet jego wzrok z odległości tych niemal trzydziestu metrów, wyłapywał jedynie kontury. Przyciszone głosy nie były słyszalne nawet jako niezrozumiały pomruk. Światło księżyca co chwilę zasłaniane było przez chmury i Kas musiał iść na wyczucie, powtarzając ruchy druida. To jednak nie jemu omsknęła się noga, a białowłosemu, kiedy przeszli może dziesięć metrów. Trzasnęła gałązka, potoczyły się jakieś niewidoczne wcześniej kamyki. Za sobą obaj mężczyźni usłyszeli ruch, z wysokiej trawy, kilka metrów od miejsca, którym przechodzili, uniosła się głowa. Dzieliło ich może dziesięć kroków i Lugir nawet dostrzegł jak tamtemu otwierają się szeroko oczy, a usta składają do krzyku.

Druidowi nie zostało nic innego jak trzepnąć go pałką przez ten wrzaskliwy łeb. A trzepnięcie oburącz miał groźne, może nie zawsze powalało przeciwnika na ziemię, ale bywało i tak.

Kas już w momencie gdy usłyszał za plecami hałas, obracając się zaczął sięgać do pasa po miecz. Kątem oka widział jak Lugir skacze na wartownika z pałką. Shoanti wiedział już, że nie zdąży dobyć miecza i zaatakować. Cisnął więc tym co miał w dłoni: czyli strzałą, miotając ją jak oszczep w otwierające się do krzyku usta.

Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Druid skoczył, pałka uderzyła, strzała poleciała, a mężczyzna z kozią bródką odchylił się. Pocisk musnął jego włosy, zbyt trudny do użycia w sposób wybrany przez barbarzyńcę, który z jakiś sobie tylko znanych powodów nie użył do tego łuku. Drewniana broń Lugira chybiła jeszcze bardziej i krzyk wyrwał się na wolność.
- Ataaakująąą!
Wraz z nim ich niski przeciwnik niecelnie ciął trzymanym w lewej ręce mieczem w zbyt szybkiego tym razem białowłosego.

Kas zaklął i pozostawił wartownika Lugirowi a sam nałożył strzałę na cięciwę i posłał ją w ludzi na dole.
- Kalla kalla! - wydobył z gardła znany w większości Varisii bojowy okrzyk Shoanti, po czym powtórzył go niższym głosem a potem wysokim, żeby myśleli, że jest ich więcej.

Druid poprawił pałką we wrzaszczka - tyle że teraz już podchody się skończyły i cios zupełnie nie był hamowany. Przy okazji przesunął się by mieć przeciwnika między sobą a resztą koniokradów, na wypadek gdyby zachciało im się strzelać po ciemku.

Pałka rąbnęła w lewy bark próbującego kolejnego uniku koniokrada. Coś aż trzasnęło, przeciwnik jęknął z bólu i cofnął się minimalnie. Wyprowadzony przez niego cios mieczem musnął ledwie druida, nie czyniąc mu krzywdy. Śniady mężczyzna ledwo trzymał się na nogach po otrzymaniu uderzenia, ciągle jednak walczył. I krzyczał.
- To ci dwaj! - oznajmił swoim towarzyszom. Mógłby nie rozpoznać Kasa, ale białe włosy Lugira mocno rzucały się w oczy nawet w ciemnościach, w jakich walczyli.

Chesequah posłał w tę ciemność strzałę, nie mając pojęcia czy coś trafił. Z odległości tych dwudziestu metrów widział zaledwie ruch, z trudem wyławiając sylwetki. Jakiś pocisk świsnął niedaleko obok niego, ale tamci widzieli równie słabo co barbarzyńca. Jak na razie żaden nie wydawał się chętny do szarżowania pod górę, pomimo faktu, że ich kompan tu samotnie walczył.

- Jacy…- druid stęknął, gdy pała zadrżała od trafienia i spiął się do kolejnego ciosu -...dwaj?

Shoanti przykucnął zza krzakiem, zza którego (wychylając się raz z jednej raz z drugiej strony) posyłał w dół kolejne strzały. Nie zamierzał szarżować dopóki Lugir nie upora się z przeciwnikiem. Lugir się jednakże z tym nie spieszył. Po pierwszym sukcesie, następne ciosy mijały przeciwnika, podobnie jak kontry mieczem wyprowadzane przez koniokrada. Tańczyli wokół siebie, uderzając raz za razem, obaj zbyt szybcy w obronie i zbyt wolni w ataku. Znacznie skuteczniejsi okazywali się łucznicy, pomimo strzelania do siebie na wpół ślepo. Kas był pewien, że kogoś trafił - poznał to po okrzyku bólu, ale chwilę później krzak udowodnił, że nie jest dobrą osłoną. Strzała wbiła się mocno w bok barbarzyńcy. Nie na tyle głęboko, aby od razu powalić, co wcale nie zmniejszało spowodowanego przez nią bólu. Mimo tego barbarzyńca usłyszał tętent oddalających się kopyt. Jeden z nich musiał uciec, a dwaj pozostali zbliżali się teraz, próbując wykorzystać każdą osłonę w swojej drodze ku Shoanti.

Koniokrad okazał się nadspodziewanie wprawny w walce, jakby przynajmniej jakąś chwilę wcześniej służył z mieczem w ręku. Druid miał na to dość prostacką odpowiedź. Potworną parę w łapach. Odskoczył poza zakres ataku przeciwnika, cofając się w stronę przywiązanych koni, i wezwał siły natury, wzmacniając jak małe drzewko.

Kas jęknął przez zaciśnięte zęby. Zerknął na swój bok, spływająca po biodrze krew błyszczała w mroku. Nie wyszarpywał na razie strzały, żeby nie potęgować krwawienia. Zamiast po kolejny pocisk sięgnął po leczniczy wywar podarowany mu przez druida, odkorkował cylinderek kciukiem i wychylił duszkiem, od razu czując jak wraz z paskudnym smakiem po ciele rozlewa się magiczna moc.

Gdy znów spojrzał w dół ujrzał dwóch wrogów zakosami szturmujących stok wzgórza. To że szukali osłony utrudniało trafienie, ale i dało mu więcej czasu. Shoanti wypuścił w nich jeszcze jedną strzałę, a gdy byli już blisko w jednego cisnął łukiem, aby go spowolnić. Już z mieczem i tarczą pozostał na pozycji za rozłożystym krzewem. Jeśli obaj pójdą z jednej strony dobrze, jeżeli z dwóch, zamierzał rzucić się na jednego nim dołączy drugi.

Lugir cofnął się, wplatając magię natury w swoją broń, zamieniając ją w znacznie potężniejszy odpowiednik. Różnica na oko, w nocy, nie była taka duża i jego przeciwnik wcale nie zamierzał z tego powodu oddać pola. Zaatakował, wykorzystując chwilę, lecz nieskutecznie. Znów zaczęli się badać, co chwilę któryś wykonywał uderzenie, przecinając lub zgniatając wyłącznie powietrze i krzaki. Nieco poniżej wzgórza sytuacja zmieniała się znacznie szybciej. Poleciały ostatnie niecelne strzały z obu stron i jeden z koniokradów sięgnął po swój miecz, dostrzegając wyjmowaną przez Shoanti broń białą. Ruszył, ale to Chesequah był szybszy. Z okrzykiem bojowym przyjął na tarczę pocisk, a chwilę potem ciął potężnie przez pierś zbyt wolnego w zastawie wroga. Ten od razu zwalił się na ziemię, brocząc krwią. Jego kompan w tym czasie nie próżnował, doskakując z wcale nie cichszym wrzaskiem do barbarzyńcy i pchnął krótkim ostrzem, przecinając skórę i mięśnie na boku, wcale nie tak daleko od ciągle tkwiącej w ciele strzały. Ciało zasklepiło się dokładnie wokół niej.

Tymczasem druid wreszcie rozstrzygnął ten dziwny, przedłużający się pojedynek. Zamachnął się z całą siłą od dołu trzaskając w szczękę koniokrada. Żuchwa oderwała się od ciała, bryznęła krew i fragmenty kości, a konar dotarł aż do mózgu, natychmiast kończąc żywot tego człowieka. Musieli być dobrze widoczni na tle księżyca, bo jedyny zdrowy przeciwnik dostrzegł padającego. Krzyknął i nie usłyszawszy odpowiedzi poniechał dalszej walki, zrywając się do szaleńczego biegu w stronę koni. Kas zdążył ciąć jeszcze mieczem, ale minął się ze zwinnym uciekinierem. Po tym co odjechał wcześniej nie było już śladu.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!

Ostatnio edytowane przez TomBurgle : 27-09-2017 o 20:12.
TomBurgle jest offline  
Stary 27-09-2017, 20:40   #14
Konto usunięte
 
Flamedancer's Avatar
 
Reputacja: 1 Flamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputację
Kilyne & Izambard

Kiedy garnąca się do odbijania koni dwójka odeszła, prace nad naprawą wozu zdwojono. Z przywiezionym przez barbarzyńcę handlarzem było ich wystarczająco dużo, aby uwinąć się z tym w całkiem przyzwoitym jak na okoliczności tempie. W międzyczasie dogoniła ich rodzina poszkodowanego - żona, dorosła córka, dwóch nastoletnich synów wraz dwoma parobkami. Cokolwiek mówić o koniokradach, żadne z przybyłych nie wyglądało bardzo źle. Trochę sinikaków, zmęczenie i kurz, złodzieje nie należeli do morderców czy gwałcicieli. Z ich pomocą naprawiony wóz załadowano jeszcze znacznie przed zmierzchem. Jego właściciel dziękował mało wylewnie, lecz obiecał nagrodę za pomoc dla najbardziej w nią zaangażowanych. Jak tylko coś zarobi, lub jakiś drobiazg z jego kolekcji.

Już po zmierzchu, może godzinę drogi od Sandpoint, dostrzegli zawieszoną na gałęzi przydrożnego drzewa głowę goblina. Mogła to być wprawdzie zupełnie inna głowa, niż ta ucięta przez barbarzyńcę, ale pień drzewa rozwiał wątpliwości. W jego korze była wyryta strzałka, wskazująca na północny wschód, w prawo od biegnącego na północny zachód traktu. Pod nią zaś zaskakująco ładny rysunek konia oraz imiona: Kas i Lugir.
Przyglądając się temu Izambard uniósł brew nieco zdziwiony. Spodziewał się raczej czegoś innego, być może bardziej subtelnego, mniej rzucającego się w oczy, a może mniej… imitujące dzieło sztuki? Gdyby nie ta goblińska głowa, to ktoś mógłby pomyśleć, iż odbyła się jakaś dziwna schadzka.
Gdyby nie ta goblińska głowa! Pewnie wyglądałoby to mniej dramatycznie. Rzucił kątem oka na rodzinę właściciela koni, pozwalając sobie zbadać ich reakcje na widok shoantyjskiej sztuki, po czym machnął ręką.
- No nieźle - rzekł, pozwalając sobie przeciągnąć nieco pierwsze “e” - Pewnie oczekują, iż podążymy ich tropem i dołączymy do polowania na bandytów.
- Panno Kilyne - zwrócił się bezpośrednio do niej ze swoim słyszalnym w tonie zwyczajowym szacunkiem, jakim darzył każdą osobę. Nie miał w zwyczaju wywyższać się ponad innych, nawet pomimo swojego pochodzenia - Osobiście wolałbym znaleźć się jak najszybciej w Sandpoint, albowiem niosę od swojego mistrza wiadomości dla kapłana oraz burmistrza. Wierzę w zdolności Chasequah’a - o dziwo, wypowiedział to całkiem poprawnie - oraz Lugira. Chcę też, by złodzieje otrzymali należną im karę. Decyzję wyboru drogi pozostawiam jednak tobie.
Głowa goblina, jakie to barbarzyńskie. Pokrywało się ze wszystkim, co kiedykolwiek słyszała o bardziej prymitywnych ludach. On uważał, że goblin to prawdziwe trofeum? Zmrużyła oczy, kilka chwil poświęcając na wpatrywanie się w mrok. Wysłuchała przy tym czarodzieja. Powstrzymała uśmiech słysząc jego ostatnie słowa i kiedy się odezwała, brzmiała poważnie.
- Są kilka godzin przed nami. Znaków mogli pozostawić więcej, ale równie dobrze możemy się zgubić i nigdy na nich nie trafić. Proponowałam im rozwiązanie, które odrzucili. Jak będą potrzebować pomocy, to niech szukają nas w mieście. Zostawię im tu tę wiadomość.
W jej dłoni pojawił się nóż, którym szybko wyryła kierunek na miasto.
- Pochwalam racjonalną decyzję - odezwał się Izambard po chwili umożliwiającej stworzenie kolejnego prowizorycznego drogowskazu. Na jego twarzy wykwitł lekki uśmiech - Bezdroża to ich domena. Mam jedynie nadzieję, że oni sami się nie zgubią. Samo poszukiwanie pomocy w mieście też niewiele by dało, lecz nie wiem jak aktualnie trzyma się milicja Sandpoint, może jest lepiej niż podczas moich ostatnich “odwiedzin”.
Spojrzał na wciąż wiszącą głowę goblina unosząc tym razem obie brwi. Ostatnia rzecz, jaka potrzebna była w tej okolicy, to gnijący strach na… ludzi. Uniósł swój kij i kilkoma silniejszymi zamachami strząsnął wątpliwe trofeum i żywo przeturlał nim w stronę morza, by jak najszybciej znalazło się poza wzrokiem gapiów.
- Nie żebym się znał na podróżach po varisiańskich traktach oraz ich ozdobach, ale gobliński czerep to ostatnia rzecz, jaką bym chciał zobaczyć. Chyba że bym był goblinem. Goblin gotów jest chwalić niebiosa za taki widok.
Kilyna zmierzyła czarodzieja uważnym spojrzeniem, ale nie skomentowała tego słowem, dołączając ponownie do oddalającej się już karawany.

Dalsza droga traktem nie przyniosła żadnych dodatkowych wrażeń i mniej więcej dwa dzwony po zapadnięciu ciemności, zza zakrętu wyłoniły się nagle światła Sandpoint. Tu nikt nie spodziewał się kłopotów, dzielący ich od miasteczka most minęli bez przeszkód - nie zauważając choćby jednego strażnika. Ludzi po ulicach ciągle kręciło się sporo, w karczmach i oberżach tętniło życie, otoczył ich gwar w gęstej zabudowie przy Ulicy Handlowej.
- Dziękuję wam za tę pełną przygód drogę, przyjaciele - zawołał Otis. - Mam wykupione pokój w górnej części miasta. Żegnajcie i do zobaczenia! - pożegnał się z ulgą. Podobnie zrobił niziołczy handlarz końmi, a także Bulb, mruknąwszy coś, że znajdą go w razie czego przy Piaskowej. Huss z rodziną także miał gdzie się podziać, wszyscy zarezerowali miejsca na długo przed festiwalem. Pozostawali tylko Kilyne i Izambard, nagle sami i wybawieni od roli nieformalnych obrońców karawany.
- Proste sprawy potrafią się bardzo skomplikować - Kilyne odezwała się niespodziewanie, wpatrując w plecy odchodzących. - Cieszę się, że jesteśmy już na miejscu. W przeciwieństwie do nich nie mam jednak miejsca w gospodzie. A ty? - zwróciła się do czarodzieja.
- Cóż… Moje przybycie co prawda jest oczekiwane, jednak nie zwracałem się z prośbą o jakąkolwiek rezerwację - odparł z wahaniem, po czym jego usta zwęziły się na chwilę w wąską linię, kiedy się zastanawiał co robić - Złożymy więc teraz wizytę mojej starej przyjaciółce prowadzącej Rdzawego Smoka, a później uporam się z moimi obowiązkami. Zaszczycony byłbym, gdybyś zechciała mi towarzyszyć w wizycie w świątyni oraz ratuszu - uśmiechnął się i lekko skłonił w zapraszającym geście.
- Rdzawy Smok to jakaś gospoda? - spytała czarnowłosa, ciekawie lustrując miasto. - Ja nie jestem oczekiwana, po znalezieniu miejsca na nocleg, wolałabym tam pozostać, zamiast narzucać gdzieś swoją obecność. Poza tym może wychowałam się gdzie indziej, ale czy ratusz o tej porze to nie będzie zamknięty? - uśmiechnęła się kącikiem ust, na co mag po prostu westchnął.
- Tak, to gospoda. Dwie w tym mieście są: pierwsza zwie się Biały Jeleń, a druga to Rdzawy Smok. Jeśli się ruszymy, to może jeszcze nie wynajmą wszystkich pokojów - wzruszył swobodnie ramionami - Zaś co do ratusza… Mam pewne polecenie od mojego mistrza i moja przesyłka ma się znaleźć natychmiast, o ile to możliwe, w przeznaczonych do tego rękach. Jeśli dziś będzie zamknięte, to pójdę jutro.
- Skoro jest pilna, warto odwiedzić adresata w jego domu - Kilyna wykonała gest dłonią, zachęcający go do ruchu. - Prowadź więc.
Izambard skinął głową i skierował swe kroki w stronę Rdzawego Smoka. Nie do końca chciał się przyznawać, że nie miał pojęcia w którym domu mógłby znaleźć panią burmistrz.
- Być może. Najpierw jednak odwiedźmy gospodę.

Rdzawy Smok znajdował się zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym pożegnali się z członkami karawany. Szyld - przedstawiający smoka, a jakże - kołysał się lekko, skrzypiąc, a ze środka wabił gwar rozmów, dźwięki muzyki oraz zapach potraw. Kiedy weszli, natychmiast doznania się zintensyfikowały. Jakaś niziołka z tacą minęła ich zwinnie w drodze do jednego ze stolików. Było już dość późno, ale nie na tyle, aby karczma świeciła pustkami. Wręcz przeciwnie, zaplanowany na następny dzień festiwal zachęcał do dłuższego siedzenia. Izambard nie dostrzegł nigdzie Ameiko, ale poza tym zmieniło się tu niewiele. Kilka osób zwróciło się w stronę drzwi, kiedy otworzyły się drzwi, ale szybko wrócili do swoich zajęć. Mag za to pozwolił się na chwilę zatrzymać przy drzwiach, oczywiście usuwając się na tyle, by móc przepuścić osoby chcące skorzystać z wyjścia, obserwując z zainteresowaniem kręcący się interes i kiwając z uznaniem głową. Wyglądało na to, że w ciągu kilku lat Rdzawy Smok stał się wyjątkowo popularny! A przynajmniej przy okazji takich uroczystości. W końcu goście muszą się gdzieś zatrzymać.
A burczący brzuch właśnie w tym momencie raczył się przypomnieć o swoich prawach. Czarodziej po prostu cicho westchnął i postanowił zaczekać na niziołczycę przy kontuarze.
- Dobry wieczór, pani - skłonił się z szacunkiem jak to miał w zwyczaju - Szukam Ameiko. Gdzie ją znajdę? - prawie zakończył na tym pytaniu, lecz niemal od razu przypomniał sobie o najważniejszej rzeczy, kiedy zerknął kątem oka na towarzyszącą mu półelfkę - Ii czy mają państwo wolne pokoje? Przynajmniej dwa.
Wchodząc do karczmy, Kilyne starała się nie rzucać zanadto w oczy, ani nie rozglądać otwarcie. Zsunęła kaptur z głowy, a gałki oczne poruszały się na boki, niczym u wyglądającego niebezpieczeństwa lub spodziewającego się zasadzki zwierzęcia. Trzymała się zaraz za Izambardem, pozwalając mu mówić i nie wtrącając się na razie.
- Ach, nie - niziołka zakręciła się, jednocześnie robiąc dwie czynności. - Panna Kajitsu szykuje potrawy na jutrzejszy konkurs. Pokoje, dwa… nie, trudno. Dużo gości - wyrzuciła z siebie szybko, pomiędzy nalewaniem trunku do jednego kufla i wyjmowaniem drugiego.
- Hm - zasępił się nieco mag na wieść o braku miejsc noclegowych - Nawet jeden się nie znajdzie? Nieprzyjemnie.
Izambard, westchnąwszy, łypnął okiem w stronę potencjalnej lokalizacji kuchni. Może byłby w stanie coś załatwić z Ameiko? Potrzebują miejsca na nocleg, a druga gospoda potencjalnie również będzie zapełniona gośćmi. Ścisnął trochę mocniej kostur w dłoni i powiedział z lekkim, pewnym uśmiechem na ustach.
- Cóż. A czy mogłaby pani poinformować pannę Ameiko o przybyciu jej przyjaciela z Magnimar? Izambard Morieth mym imieniem. Mam nadzieję, iż kurier z listem dotarł tutaj kilka dni temu.
Niziołka spojrzała na niego, jakby chciał jej co najmniej córkę porwać, ale napełniwszy kufel skinęła wreszcie głową. Zniknęła na chwilę na zapleczu, pojawiając się znowu wraz z kobietą o nietypowej urodzie. Ameiko nie zmieniła się zbytnio od momentu, w którym ją ostatni raz widział. Włosy miała trochę dłuższe, ale białe pasemka pozostały takie same. Nie miała wtedy tatuażu, ale niezwykłe, ostre rysy pozostały takie same. Przybyło jej kilka lat, ale powiedzmy sobie szczerze: nie tyle co jemu. Kajitsu zatrzymała się, uśmiechając się niepewnie.
- Izambard? - spytała zaskoczona. - Tak, miałeś rację… zmieniłeś się. Dobrze cię widzieć - dodała od razu, choć widać było, że czeka na wyjaśnienia. Zbliżyła się i objęła go na krótko, zezując na Kilyne. - I widzę, że masz towarzyszkę - mrugnęła do niej okiem.
Niziołka w tym czasie zdążyła zniknąć z kuflami, jeszcze się na nich oglądając. Kilyne, ku własnemu zaskoczeniu, roześmiała się cicho. Ta cała Ameiko wyglądała na trochę za młodą osobę jak na właścicielkę karczmy, może sekret krył się w tym jak sympatyczne sprawiała wrażenie.
- Towarzyszkę podróży - sprecyzowała. Coś pokusiłą ją, aby dodać: - Na razie - podkreślając tę wypowiedź takim samym mrugnięciem. - Jestem Kilyne, miło mi poznać.
Słowa półelfki niespecjalnie zajęły myśli maga. Dotarli w końcu do swojego celu i mogła ruszyć w swoją stronę. Wcale jednak by nie narzekał, gdyby mógł z nią spędzić jeszcze trochę czasu, nim on sam wyruszy w dalszą podróż zaraz po zakończeniu festiwalu. Zawieranie przyjaźni zawsze owocuje w jakiś sposób.
Ale była jeszcze Ameiko i to głównie dla niej przybył ponownie do Sandpoint, dlatego było mu przykro, gdy dowiedział się, iż przez najbliższe kilka godzin może nie mieć czasu. Minęło naprawdę wiele czasu, przez co jej widok, mimo pozornie niewielkich zmian w jej wyglądzie, lekko go oszołomił. Szybko jednak odzyskał rezon.
- No cóż, moja droga! Teraz już wiesz dlaczego magowie wyglądają staro. Bo za dużo czasu spędzają na wykładach u profesorów w Kamieniu Mędrców! - mężczyzna pozwolił sobie zażartować, wspominając część swoich pełnych irytacji listów o nadzwyczaj powolnym sposobie mówienia kilku jego nauczycieli, ale pokręcił głową dając znać, że nie czas na to. Fakt, wyglądał jakby miał już trzydziestkę na karku, ale tak naprawdę był niemal dziesięć lat młodszy.
- Również się cieszę, że cię widzę, Ameiko - Izambard uśmiechnął się do niej ciepło. Ten jeden jedyny uśmiech zarezerwowany był tylko i wyłącznie dla niej, jego jedynej przyjaciółki - Opowiem ci wszystko jutro, włącznie z atrakcjami na trakcie. Na razie musimy zrzucić osprzęt i chwilę odsapnąć po podróży.
- Jasne, jasne. Wiesz, że jutro konkurs jedzenia? Na nasz koszt, za to jaki prestiż! - zaśmiała się Kajitsu wesoło, również do Kilyne. - Ale to oznacza mnóstwo przygotowań… jutro wieczorem powinno być znacznie lepiej. Masz się gdzie zatrzymać? Zawsze trzymam jeden pokój, ale jest mały. Drugie łóżko można wstawić… - zezowała na czarnowłosą i ponownie mrugnęła, niezbyt te gesty przed czarodziejem ukrywając.
- Konkurs jedzenia? A kto będzie się delektował waszymi potrawami? Jeśli goście, to z pewnością skosztuję - mag poklepał się po płaskim brzuchu i znów się zasmiał, po czym pozwolił rzucić okiem na swojego chowańca kurczowo trzymającego się torby - Mesmir pewnie również coś skubnie jeśli nikt go nie przegoni.
Kruk na te słowa przestał wpatrywać się z zaciekawieniem w gości Rdzawego Smoka i wniósł się w powietrze, by wylądować na głowie Izambarda. Przekręcił z zaciekawieniem łebek wpatrując się w Ameiko.
- Kra? Coś czegoś chciał? - zadał nieco retorycznie pytanie ptak - Jedzenie? Ktoś mówił “jedzenie”?
- Em, tak, później - wywrócił oczami czarodziej - Tylko nie mów za dużo, bo znowu będziemy mieli atak hordy dzieci próbującej cię tresować.
Spotkało się to z przeciągłym kraknieciem i niezbyt udanym udawaniem, że jest się całkiem zwyczajną istotą ze swego rodzaju.
- Myślę, że z chęcią skorzystamy z twojej gościny - zwrócił się mag z wdzięcznością, po czym uniósł lekko jedną brew na tą bezsłowną wymianę zdań między dwiema kobietami, pozwalając sobie ją przemilczeć - Biorąc pod uwagę jutrzejszy dzień podejrzewam, iż wszystko już będzie zajęte. Jeśli łóżko się tam zmieści, to z chęcią przyjmiemy, ale mi nie przeszkadza spać w śpiworze. W końcu masz bardzo dużo pracy, a ja sam muszę jeszcze odwiedzić kapłana i panią burmistrz - dokończył chwilę później.
- Nie przeszkadza mi dzielenie pokoju - Kilyne uśmiechnęła się do Ameiko. - Izambard to takie chucherko, będziemy musiały go dobrze podtuczyć na tym waszym konkursie - czarnowłosa czuła się zaskakująco dobrze i swobodnie przy tej dwójce obcych w sumie ludzi. Dotarcie do miasta rozluźniło ją wreszcie, brak reakcji na jej pochodzenie również. Zmrużyła powieki i nagle spojrzała ostro na czarodzieja.
- A gdyby mimo wszystko czegoś próbował… - uniosła dłoń, w której pojawiła się czarna gwiazdka z bardzo ostrymi kolcami. Tak samo szybko zniknęła, podobnie jak groźna postawa. - Ratusz o tej porze jest zamknięty, prawda? - zapytała Ameiko, chcąc oszczędzić Izambardowi chodzenia. - Chętnie bym coś przekąsiła, możemy po drodze. Skoro dzięki twojej znajomej mam pokój to postanowiłam zaszczycić cię swoją obecnością na tej wycieczce - uśmiech powrócił na oblicze Kilyne.
 
__________________
[FONT="Verdana"][I][SIZE="1"]W planach: [Starfinder RPG] ASF Vanguard: Tam gdzie oczy poniosą.[/SIZE][/I][/FONT]

Ostatnio edytowane przez Flamedancer : 27-09-2017 o 20:51.
Flamedancer jest offline  
Stary 27-09-2017, 21:52   #15
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Kilyne & Izambard cz.2

Kajitsu roześmiała się szczerze, zerkając to na jedno, to na drugie. Kilka osób co prawda także zwróciło na nich uwagę, głównie dzięki gadającemu krukowi, lecz szybko wracali do swoich zajęć. Jeszcze nie był to czas, kiedy udawano się na spoczynek mając następny dzień w większości wolny od pracy.
- Ratusz zamknięty każdego dnia przed zmrokiem, a nawet w środku dnia czasami nikogo tam nie ma - właścicielka Rdzawego Smoka odpowiedziała na pytanie Kilyne. - Każę przygotować pokój, mnie dziś czeka jeszcze sporo przygotowań. Jedzenie będzie wystawiane na głównym placu, darmowe dla wszystkich, którzy zechcą. Wyobrażacie sobie ile tego trzeba zrobić? - westchnęła, choć wcale nie opuścił jej dobry humor i trochę musiała udawać. - Ta pani burmistrz do rana nie poczeka? Ojca Zantusa na pewno spotkasz w świątyni lub okolicy, ale jej należałoby szukać w rezydencji Deverinów na wzgórzu.
Czarodziej odchrząknął głośno na zresztą niepotrzebną groźbę ze strony półelfki. Akurat on jako zwykły mag właściwie nie stanowił dla niej wielkiego zagrożenia. Był również prawdopodobnie ostatnim człowiekiem w tym mieście chcącym ją skrzywdzić. W końcu pewnie maniery trzeba wynieść w domu, prawda?
No chyba że w sposób nie ulegający wątpliwości będzie chciała go zabić. To zmienia nieco postać rzeczy.
- Kra? - zainteresował się Mesmir, wyczuwając wyraźnie zmieniający się nastrój swojego mistrza. Został zignorowany.
- Rozumiem - skwitował po chwili milczenia Izambard, gdy już skończył wpatrywać się gdzieś w dal w zamyśleniu - Nie będę więc nękał dobrych ludzi o tak późnej porze i po prostu zostanę w Rdzawym Smoku, ale z samego rana idę okupować drzwi do ratusza! I bardzo mi miło, iż jednak się zdecydowałaś. Oprowadzę cię przy okazji po mieście, jeśli zechcesz - zwrócił się do Kilyne z uśmiechem na twarzy, po czym wrócił do rozmowy z Ameiko - Z chęcią również pomógłbym ci w przygotowaniach, jednak kucharz ze mnie żaden. Mogę ci pomóc jedynie pozmywać naczynia jak już będzie po wszystkim.
Mężczyzna jeszcze zerknął na chwilę na twarz swojej towarzyszki podróży, i zaśmiał się w duchu. Miał wrażenie, jakby w czasie tej podróży z Magnimar do Sandpoint w ciągu jednego dnia wypowiedział więcej słów niż w czasie ostatniego miesiąca. Aż go kąciki ust zakłuły z bólu. Kilyne odwzajemniła jego spojrzenie, delikatnie przekrzywiając głowę i unosząc brew. Przez krótki moment jej umysł wypełniła ciekawość. Szybko ją porzuciła na rzecz odwrócenia się ku Ameiko.
- Dziękujemy za gościnę. Dopilnuję, aby już nie pałętał się pod nogami podczas przygotowań - zastanawiając się, czy nie przesadza w poszturchiwaniu czarodzieja, raz jeszcze mrugnęła do właścicielki i wzięła mężczyznę pod ramię. Pociągnęła go od razu w stronę pobliskiego, pustego stolika. - Chodź, zamówimy coś ciepłego. Znasz jakąś magię służącą do szorowania garów? Bo jak nie, to ja wolę zapłacić monetami za swój pobyt w Smoku.
Ameiko pomachała im wesoło i kręcąc głową wróciła na zaplecze do swojej pracy. Przedtem rozmówiła się cicho z jedną ze służących i na stół podróżników trafiło wino, chleb, a następnie ciepła strawa w miskach. W Rdzawym Smoku było czysto i solidnie, a jedzenie pachniało przyprawami i smakowało wybornie. Mimo to, karczma należała do tych prostych, bez przesadnych luksusów. Otaczał ich gwar rozmów, wśród których najczęściej powtarzały się słowa "katedra", "festiwal" i "Swallowtail". Wkrótce ta sama służąca położyła przed nimi klucz.
- Na samej górze, ostatnie drzwi po prawej. Jeśli chcecie ciepłą wodę w balii to musicie poczekać - powiedziała i już jej nie było. Trzeba przyznać, że każda z pomocnic Kajitsu miała pełne ręce roboty tego wieczora.
- Poczekamy - Kilyne odprowadziła służkę wzrokiem, zanim pozwoliła sobie skosztować tutejszej kuchni i wina. Przez jakiś czas zajęta była tylko tym, niespiesznie napełniając żołądek po długiej podróży. Dopiero kiedy poczuła się odrobinę nasycona, zwróciła się ponownie do towarzyszącego jej czarodzieja.
- Mieszkałeś tu przez jakiś czas, czy urodziłeś się w tym mieście? - zapytała. - Wydaje się o wiele spokojniejsze niż Magnimar.
- Sandpoint było swego czasu moim domem, nim przeprowadziłem się dawno temu do Magnimar, by studiować magię w Kamieniu Mędrów. Urodziłem się tutaj - odparł półelfce Izambard, delektując się wspaniałą ciepłą potrawą - To miejsce to właściwie większa wioska w porównaniu do Magnimar czy Korvosy, “Małego Cheliaxu” jak to mieszkańcy tego pierwszego miasta mają w zwyczaju mówić.
- Kra? Cheliax? - nastroszył pióra Mesmir gdy wskoczył na stół i zaczął się z wyczekiwaniem wpatrywać w swojego mistrza.
- Nie, nie Cheliax - machnął ręką mag - Mówiłem ci, byś za dużo nie mówił. I zejdź z tego stołu. Przepraszam - zwrócił się znów do Kyline - Kontynuując, od czasu, gdy zamieszkałem Magnimar, Ameiko była moim jedynym kontaktem z rodzinnym miastem.
- A twoja rodzina? - zapytała czarnowłosa, spoglądając w oczy czarodzieja. Nie, to niemożliwe, aby byli spokrewnieni z Ameiko. - Jedno z moich rodziców pochodzi z Cheliax, ale nie wychowywałam się tam. Z tego czego zdążyłam się dowiedzieć, Sandpoint nie jest znowu taką wioską. Ponad tysiąc mieszkańców i rośnie. Podobno nawet jacyś pobratymcy naszego porywczego barbarzyńcy się tu osiedlili. Swoją drogą, ciekawe jak im poszedł pościg - Kilyne odrobinę skakała z tematu na temat, rozkoszując się ciepłem w brzuchu i przyjazną atmosferą tego miejsca. Płaszcz odwiesiła i wyciągnęła się, na moment bardziej eksponując szczupłe, umięśnione ciało i dekolt eksponowany przez ciasny gorset. Izambard zwrócił na to uwagę, ale tylko na moment. Podejrzewał, że i tak się tego spodziewała, ale nie można zbyt natarczywie się wpatrywać w kobiece atrybuty. To niekulturalne. Dopiero poczuł jak faktycznie się rozluźnia dzięki rozmowie oraz obecności przy ognisku cywilizacji. Od czasu walki z goblinami na trakcie szedł nieco… spięty. Z drugiej strony może to były właśnie te złe przeczucia, jakich doznał zaraz przed wyjazdem do Sandpoint?
Tyle że wciąż je czuł. Irytujące i niepokojące mrowienie w okolicy jego trzeciego wieszczego “oka”. Nie dawało o sobie zapomnieć i nawet bolało.
- Moi rodzice również byli Cheliaxianami, ale mieszkaliśmy tutaj, co jest dość naturalne - odpowiedział jej czarodziej, po czym nieco się zasępił. Nastąpiła dosłownie sekunda ciszy między nimi, po czym kontynuował dalej już w zwyczajnym tonie - Varisia swego czasu była miejscem podbojów armii Cheliańskiej, kiedy to państwo, będące wcześniej prefekturą Taldoru, ogłosiło swą niepodległość w czterytysiące siedemdziesiątym dziewiątym po najeździe Qadiry na Taldor i zaczęło działać na własną rękę, po czym założyli na tych ziemiach miasto Korvosa. Hm - ponownie przerwał na moment, wpatrując się w oczy swej rozmówczyni szukając w nich zainteresowania jego słowami - Kiedy mam okazję mówić o historii, to się rozgaduję nawet się nie zastanawiając czy kogoś to interesuje. Co do Shoanti w Sandpoint Ameiko mi raz pisała o ich obecności. Sam tutejszy szeryf, Belor Hemlock, pochodzi z tego ludu.
Mężczyzna spojrzał w stronę drzwi, jakby wyczekując rychłego pojawienia się Lugira oraz Chasequacha. Nie doczekał się.
- Co do tamtych, to bym się nie przejmował - kącik ust Izambarda uniósł się na chwilę w górę, czując się pewnym swoich słów - Barbarzyńca i prawdopodobnie druid na pewno się nie zgubią w okolicznych lasach, to mogę ci zagwarantować. Panno Kyline, byłaś kiedyś w Cheliaxie? - zainteresował się szczerze, co można było wyczytać z błysku w jego oku.
- Kraa? Cheliax? - znowu zapytał Mesmir, patrząc to na swojego mistrza, a to na półelfkę.
Czarnowłosa uprzejmie słuchała swojego rozmówcy, racząc się przy tym winem. Nie trzeba było sokolego wzroku, aby rozpoznać, że historia nie ciekawi jej za bardzo. Drgnęła jej brew, kiedy wspomniał o szeryfie z ludu Shoanti, ale nie przerwała Izambardowi. Odezwała się dopiero po tym, jak zwrócił się do niej bezpośrednio.
- Mieszkałam tam będąc mała. Niewiele pamiętam, jeszcze za młodu wysłano mnie na południe - nie spojrzała czarodziejowi w oczy, kącik jej ust zakrzywił się jakby przeżuwała coś kwaśnego. - W Cheliax moje pochodzenie za bardzo rzucało się w oczy. Tak sądzę, wtedy to była przygoda, zwiedzić świat. To mi się nie zmieniło, ta potrzeba ruchu. Za długo byłam zamknięta w mieście. Obejrzymy nasz pokój? - zmieniła nagle temat, a jej ciemne oczy błyskawicznie skierowały się na mężczyznę. - Po zostawieniu rzeczy moglibyśmy jeszcze pójść na krótki spacer - uśmiechnęła się zachęcająco.
Trudno było powiedzieć czy mag pokiwał z aprobatą głową na myśl o wyniesieniu się z Cheliaxu, czy może na propozycję o udaniu się do ich komnat. Bezpiecznym było założenie, że raczej to drugie. Spojrzał jeszcze na swoje rzeczy oparte o krzesło i wykonał dokładnie ten sam gest, co poprzednio.
- Obejrzenie naszych kwater brzmi rozsądnie. Pozwolę sobie jednak nie zostawiać naszej gospodyni z brudnymi naczyniami - uniósł palec nad stolik, nad którym zręcznie narysował prostą, przypominającą koło runę unoszącą się w powietrzu, po czym zmiażdżył ją ręką. Następnie przeniósł dłoń nad swoją brudną, pustą miskę… i po krótkiej chwili była już czysta. To samo zrobił z pozostałymi naczyniami i sztućcami, oglądając je z każdej strony czy nie ma nigdzie więcej zabrudzeń, po czym odłożył je w niemal symetryczny sposób na boku.
- To co? Zbieramy się? - zapytał już mniej oficjalnym tonem, niż miał to dotychczas w zwyczaju. Pociągnął w swoją stronę klucz do pokoju i obrócił go w palcach.

Klucz otwierał dokładnie te drzwi, o których wspomniała służka. Ameiko trzymała pokój dla przyjaciół zawsze, ale nie dało się ukryć, że pojedynczych przyjaciół. Umieszczona na poddaszu klitka mieściła normalnie łóżko, skrzynię oraz mały stoliczek i krzesełko. Obecnie tych dwóch ostatnich nie było - zamiast nich wstawiono drugie łóżko. Stojąc przy dwóch ścianach praktycznie stykały się na środku pomieszczenia tak, że trudno było dotrzeć do malutkiego, jedynego, okienka. Resztę wyposażenia stanowiła misa na wodę i nocnik.
No, ale spać się dało. Przynajmniej tyle zadowoliło Izambarda, kiedy wszedł za Kilyne do pokoju, wpierw otwierając jej drzwi. Od razu w jego głowie zrodziło się pytanie: “Gdzie ja będę pisał?”, ale dla chcącego nigdy nie było nic trudnego.
No cóż. Przynajmniej mieli gdzie spać.
Mag ostrożnie położył wszystkie swoje rzeczy do jednego z kątów. Gdy rozmasowywał ramiona, uzmysłowił sobie, iż wciąż nie dostarczył powierzonej mu ważnej korespondencji. Aż go sumienie ugryzło.
- Nie jest źle, prawda? Co sądzisz? - zapytał półelfki, pragnąc niego odgonić natrętne myśli.
- Słyszałam, że darowanemu koniowi w zęby tuż przed festiwalem się nie zagląda - odparła Kilyne, rzucając plecak na jedno z łóżek. Zaraz też na nim usiadła, sprawdzając miękkość i uchyliła okno, wyglądając na zewnątrz. Spojrzała zarówno w dół jak i do góry na szczyt dachu. - Nie jest tak źle, dopóki będziemy tu wyłącznie spali. Nikt nas też nie podejrzy - uśmiechnęła się do czarodzieja dwuznacznie. I roześmiała cicho. - Mam ochotę na tę obiecaną przez służkę kąpiel, proponuję poczekać na nią na krótkim spacerze. Wiesz coś o ruinach tej starej latarni?
Izambard uniósł jedną brew do góry, przyglądając się bacznie półelfce, po czym po prostu się zaśmiał krótko, uznając to za żart. Sam pozwolił sobie usiąść na łóżku, ciesząc się, że jednak wyśpi się w cywilizowanym miejscu, a nie w dziczy, jak się zapowiadało na początku. Preferował raczej przebywać wśród zabudowań niż w podróży, ale bez niej nie znajdzie niczego ciekawego!
- Muszę przyznać, że nigdy się nią specjalnie nie zainteresowałem. Ona tam była i tyle. Nic ciekawego. Jedynie jest dość częstym placem zabaw dla bardziej odważnych dzieciaków - pogładził się po brodzie przypominając sobie stare czasy - Mogę jedynie interesujące miejsca pokazać, choć być może oboje znajdziemy tam coś więcej. Podobno jest bardzo, bardzo stara.
- Jak zapytać w Magnimarze o Sandpoint, to zwykle wyjdzie ta latarnia, katedra i zaściankowość - Kilyne wykonała zapraszający gest w stronę drzwi. - Skoro to tylko ruina, to możesz mi pokazać inne miejsca. Chodź, noc jeszcze młoda! - zaśmiała się melodyjnie, otwierając ponownie drzwi do ich klitki. Wolała spędzić tu jak najmniej czasu. A poznanie miasteczka miało swoje zalety.
- Więc chodźmy tą noc odwiedzić, skoro ją tak lubisz - odparł czarodziej z nutą entuzjazmu w głosie, jako że od dawna chciał znowu obejrzeć Sandpoint i nie przejmował się późną godziną. Wziął klucz i skierował się do wyjścia - Mesmir, popilnuj tam pokoju.
Kilyne wzięła natomiast czarodzieja pod rękę.
- Prowadź, jestem ciekawa gdzie zaprowadzisz mnie po nocy, taką samą i niemal bezbronną… - wyszeptała mu do ucha, dobrze się przy tym bawiąc.
- Obawiam się, że jesteś znacznie bardziej drapieżna, niż próbujesz pokazać - pozwolił sobie odszepnąć i zaczepnie szturchnąć ją lekko w bok. Było to co prawda lekkie nagięcie pewnych jego reguł, ale nie pozwoliło to zmazać uśmiechu z jego ust. W towarzystwie półelfki czuł się znacznie lepiej niż w sztywnym kręgu magów z Kamienia. Bardziej… żywy?
Zamknął za nimi drzwi na klucz i pociągnął kobietę za sobą.
 
Lady jest offline  
Stary 28-09-2017, 18:39   #16
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
- Całyś? - druid zapytał, na szybko ogarniając wzrokiem pobojowisko, gotów wystartować biegiem za uciekinierem - o ile nie będzie tu nic pilniejszego.
- To tylko draśnięcie - jęknął Shoanti, trzymając się za zakrwawiony bok. - Goń tamtego!
Sam schował miecz, a tarczę zarzucił na plecy i pokuśtykał do swojego łuku, by spróbować oddać jeszcze strzał w uciekiniera.
Łuk niestety leżał ciągle kawałek wyżej na wzgórzu i zanim do niego dotarł, uciekinier wpadał już między drzewa. Lugir za to wykorzystywał swoją prędkość. Przedarł się przez krzaki i skoczył między dwoma drzewkami, akurat wtedy, kiedy tamten przecinał powróz, którym przywiązano do drzewa trzy wierzchowce. Zamachnął się bronią i uderzył, lecz koniokrad zwinnie przemknął pod maczugą i już wskakiwał na konia, poganiając go od razu do ruchu. Nie zdjęto z niego siodła, podobnie jak z dwóch innych przywiązanych razem i na nie z kolei tamten wrzasnął, aż zarżały i odkoczyły, choć nie uciekły. Przeciwnik ani myślał walczyć dalej, próbując za wszelką cenę salwować się ucieczką.

Kas wytrzeszczał oczy w ciemność wypatrując celu dla strzał, a skoro nie znalazł, obwiązał bok prowizorycznym opatrunkiem, po czym zabrał się za przeszukiwanie poległych, ciosem łaski kończąc żywot tego i tak śmiertelnie ranionego przez siebie.
- Niechaj Pharasma przewiezie was bezpiecznie Rzeką Dusz - zmówił nad nimi tradycyjną modlitwę do bogini umarłych.
Wsparty zaklęciem druid zaszarżował, goniąc uciekiniera i próbując po raz ostatni sięgnąć jeźdźca maczugą przez plecy. Oczywiście, skuteczniej byłoby uderzyć konia. Ale co koń temu winny?
Barbarzyńca z tej odległości widział jedynie ciemne sylwetki w mroku. Odróżnienie swojego od wroga było praktycznie niemożliwe. Lugir wyprowadził swoje uderzenie i trafił w bok uciekającego. Mógł mu złamać jakieś żebro, ale wróg utrzymał się na wierzchowcu, który wystartował pędem i szybko znikał w ciemności, gnając przed siebie.
Chasequah zaczął przeszukiwać powalonych. Obaj wyposażeni byli w krótkie miecze i łuki oraz długie noże schowane w pochwach. Mieli też przy sobie sakiewki, w których znalazł łącznie piętnaście złotych monet, siedem srebrnych i garść dwudziestu miedziaków. Przy pasie jednego wisiała jakaś wypełniona płynem fiolka, ale obaj nie nosili zbyt dużo rzeczy przy sobie. Ubrani w skórzane zbroje wyglądali jak mieszkańcy stepów, choć nie z okolicy skąd pochodził Shoanti. Za to barbarzyńca był pewien - pomimo uszkodzonej twarzy jednego z nich - że byli bardzo do siebie podobni. Bracia, być może.

- Uciekł - druid krzyknął wracając truchtem do obozowiska rabusiów. Po drodze przywiązał z powrotem odcięte konie - wszak pewnie były warte drugie tyle co obiecana nagroda.
- Tamten żyje? - zapytał zanim zabrał się do plądrowania, a po otrzymaniu przeczącej odpowiedzi jedynie westchnął i wrócił do bieżących problemów. Upewnił się czy skradzione konie także nie zostały odcięte i dołączył do Kasa w plądrowaniu, przy czym druid zaczął od obozowiska, mniej ceniąc sobie złoto a bardziej różnorakie utensylia.
- Wracamy teraz, licząc że nie zdążą przygotować zasadzki? - zapytał towarzysza, który zszedł wolno właśnie z pagórka objuczony zdobyczną bronią. Strzała wciąż sterczała z jego boku.
- Teraz - potwierdził Shoanti. - Tylko wpierw pomóż mi wyjąć strzałę i się opatrzeć.
Rzucił łupy na ziemię, mrucząc pod nosem:
- Nie powinni byli kraść mojej liny.
- Z tą strzałą to wcale nie będzie takie przyjemne - Lugir wsparł się zaklęciem przed operacją i zasklepił innym ranę po, ale pewne rzeczy po prostu musiały boleć. Inaczej ludzie zaczynali je ignorować, a wcale nie były tak mało ważne.
No i zwyczajnie pewnych rzeczy nie umiał.
Kas zaciskał zęby i zaszkliły mu się oczy, lecz wydobył z siebie tylko przewlekły jęk.
- Trzeba pochować ciała, albo przynajmniej zabezpieczyć je przed zwierzętami zanim wrócę to zrobić to porządnie - rzekł Lugir. - Zajmiesz się tym, kiedy ja zbiorę stąd to co jest do zebrania? - wskazał na dwa osiodłane wierzchowce.
- Nie mamy łopaty - zauważył wojownik. - Nakryję je chociaż. Ci co uciekli pewnie jutro tu wrócą szukać kumów.
Wziął koce z obozowiska i przykrył nimi zwłoki, zamykając im wcześniej oczy i rozdziawione w przedśmiertnych okrzykach usta oraz układając w normalnych pozycjach. Następnie wrócił do koni, wiążąc stado linami i szykując do drogi.

Łupy nie były duże. Koniokradzi nie mieli przy sobie prawie nic wartościowego. Ich ekwipunek zawierał cztery posłania wraz z kocami i sporo rzeczy wożonych przez wędrujących ludzi. Zapasowe ubrania, żywność na kilka dni, bukłaki z wodą i jeden pachnący mocnym bimbrem. Liny, powrozy, jedną pełną butelkę oliwy, narzędzia do obróbki skóry. Niewiele z tego wyładowano, dwa konie ciągle miały na sobie siodła. Ten na którym uciekł trzeci koniokrad zabrał więc także pełne juki. W tych co pozostały odnaleźli jeszcze dwa małe flakoniki z płynem, jak również ciekawą sakiewkę. Było w niej dokładnie pięćdziesiąt złotych monet oraz krótka wiadomość nie oznaczona żadnym podpisem. Lugir odczytał ją bez trudu, a i dogadanie podziału drobnych łupów poszło łatwo.
"Zaliczka. Reszta trzy dni po festiwalu, w lesie za północną bramą."
- Ha! - uśmiechnął się Shoanti. - Pan Huss pewnie będzie ciekaw, kto zlecił kradzież jego koni.
Podzielili monety a flakoniki, razem z tym znalezionym przy trupie oddał druidowi.
- Ty się lepiej na tym znasz.
Kas odkorkował bukłak z bimbrem, powąchał, pociągnał solidnego łyka i podał Lugirowi.
- Nawet niezły, chcesz?
- Ano pewnie, co ja, akolita jakiś? - druid pociągnął solidny łyk i oddał bukłak - Ciekaw może być, ale to trzaby zasadzkę urządzić, i to o ile uciekinierzy go nie ostrzegą. Ale i tak, nie jest źle - trącił nogą rzeczy które sobie wybrał. Osiodłanego konia, to oczywiste. Żywnością i zapasowymi ubraniami także nie pogardził, wszak dom był niedaleko - Zbierzmy konie i w drogę -

***

Izambard wyszedł wraz z Kyline z Rdzawego Smoka na jedną z zazwyczaj najbardziej ruchliwych ulic Sandpoint, teraz opuszczoną z uwagi na późną porę. Wbrew jakimkolwiek założeniom, poprowadził ich w stronę mostu - drogą idącą na górujące nad miastem wzgórze z różnymi dumnie stojącymi dworami.
- Tam kiedyś mieszkałem. Pokażę ci panoramę miasta. Jest tu całkiem ładnie wieczorami - wyjaśnił swój zamiar, by się przypadkiem jego towarzyszka niczego nie przestraszyła. Zresztą, pewnie gdyby chciała to by go mogła teraz pociąć na plasterki, więc teoretycznie nie miała się czego bać.
- Po dzisiejszym dniu nigdy bym nie pomyślała, że okolica jest tak spokojna, że wszystko tu stoi otworem - Kilyne nie puściła ramienia mężczyzny, dostosowując swój krok do jego. Była odprężona i swobodna, nawet ślepy zauważyłby, że te gadanie o bezbronności to tylko gadanie właśnie. - Do miasta można dostać się nie spotkawszy strażnika, a najbogatsi stawiają swoje domy w oddaleniu od reszty. Całkiem niestrzeżone przez tutejszą straż. Twoja rodzina jest bogata? - zapytała bezpośrednio. Czasami się zapominała, albo takie podejście było jej drugą naturą. Sama miała trudności z określeniem co z tego jest bliższe prawdy.
Po jej pytaniu nastała krótka chwila niezręcznego, wiele mówiącego milczenia. Nie spojrzał nawet na nią. Jego wzrok był skupiony w jakimś bardzo odległym miejscu, do którego sięgają jedynie myśli.
- Cóż, kiedyś była - przywołany na jego usta uśmiech zdecydowanie był wymuszony. Nie kontynuował tematu. Na twarzy również smutku na próżno było szukać. Pogodził się już z tym.
- Miasto jest stosunkowo bezpieczne. Lokalne problemy nauczyły się je omijać, a pomaga w tym pewna elfka… chyba Shalelu miała na imię. Problemy zaczynają się, gdy w okolicy jest głośno, na przykład teraz. Dlatego też tutaj oboje jesteśmy - zaśmiał się wesoło, całkowicie zapominając już o jej wcześniejszym pytaniu. Ani się obejrzeli, a już stali na klifie dającym najbardziej imponujący widok na Sandpoint. Z dużą ilością świecących się w oknach świateł zwiastujących nadchodzący festiwal wyglądało to na swój sposób magiczne.
- Dawno temu przesiadywałem tutaj całe noce. Gdy nauczyłem się najprostszych sztuczek, przywoływałem tutaj mały rój świetlików tańczących wokół dłoni - Izambard, bez przekonania tym razem, narysował w powietrzu kolejną runę, która przeobraziła się w kilka małych, różnokolorowych, świecących motylków rozpływających się po krótkiej chwili w nicość - Dziecinna zabawa wciąż dająca trochę radości. Ale sądzę, że w nocy są ciekawsze rzeczy do roboty, o czym ludzie w Rdzawym Smoku przypominają każdemu przechodniowi. Hm, co myślisz o Magnimar, jeśli oczywiście mogę zapytać?
Kilyne nie interesowały świetliki, nieprzekonana przyglądała się widokom.
- Wiem już dlaczego te rezydencje tu stoją - uśmiechnęła się kącikiem ust, spoglądając w dal. - Lecz ja preferuję aktywne spędzanie czasu. Mój nauczyciel zawsze się irytował, kiedy nie potrafiłam się skupić na medytacji. Po połowie dzwonu zwykle mam już dość, trzymał mnie chyba tylko w obawie przed moją rodziną - w głosie czarnowłosej pojawiła się nuta rozbawienia. - Magnimar? Nie mam wielu porównań, ale to miasto jak miasto. Nauczyłam się tam żyć, poznałam każdy zaułek. Nie interesowałam się większymi - podkreśliła to słowo - sprawami - wzruszyła ramionami, niezainteresowana wątkiem. - Znasz zaklęcie powolnego spadania? Chciałabym skoczyć w dół takiego klifu… - wychyliła się, próbując zerknąć w dół.
- Obawiam się, że nie jestem w stanie zagwarantować ci tej przyjemności - spojrzał w skrytą w cieniu nocy morską toń u podnóża klifu - W czasie swoich badań nie zainteresowałem się tym zaklęciem, ponieważ nie było mi potrzebne. Jednak - przekrzywił głowę patrząc z zainteresowaniem na Kyline - W ciągu tej krótkiej znajomości faktycznie trudno mi ciebie sobie wyobrazić medytującą w pustym pokoju. W jakim celu? Medytacje raczej nie są zbyt... codzienne, muszę przyznać.
- Pozwalają wyciszyć umysł, zachować równowagę ciała, odpocząć i zregenerować - odpowiedziała mu. - W teorii - dodała z krzywym uśmieszkiem. - Wracamy? Nasza kąpiel powinna być już gotowa. I ja kąpię się pierwsza!
- Przeżyję. Wyczyszczę sobie wodę magią - zaśmiał się - Wróćmy więc i zażyjmy nieco odpoczynku po dzisiejszym dniu.

***

Noc nastała już późna, księżyc się ukrył gdzieś za chmurami, a ludzie pomimo festiwalu schronili się w swoich domach lub gospodach. Kopyta głośno stukały po drewnianym moście, kiedy dwóch konnych i kilkanaście luzaków wjeżdżało do Sandpoint, na prawie pustą ulicę handlową. Zarówno zwierzęta jak i ludzie byli bardzo zmęczeni ciężkim dniem i wieloma przejechanymi milami. Chasequah z każdym ruchem wierzchowca czuł pulsujące bólem rany. Całe szczęście, że moc druida zasklepiła je skutecznie, dzięki czemu barbarzyńca nie wykrwawił się gdzieś po drodze. Lugir zdążył już trochę poznać miasteczko, wiedział więc, że są w nim dwie gospody. Ta prowadzona przez Ameiko znajdowała się bliżej wjazdu do miasta, więc do niej skierował ich najpierw. Kupiec musiał się gdzieś zatrzymać na noc i ten trop wydawał się naturalny. W razie czego zawsze mogli również zostawić zwierzęta w miejskich stajniach, zrzucając konieczność zapłaty na Arlo.

Kilyne i Izambard zdążyli już zejść ze wzgórza, a nawet stanąć w progu Rdzawego Smoka, kiedy tętent kopyt zwrócił ich uwagę na most, przez który właśnie przejeżdżało stado zwierząt. Ku pewnemu zaskoczeniu rozpoznali dwóch prowadzących je osobników. Białowłosy miał się całkiem dobrze, ale rana na boku Chasequaha świadczyła o stoczonej potyczce. Kiedy się zatrzymali przed karczmą, w okolicznych oknach pojawiło się kilka zainteresowanych hałasem twarzy.
- Co tu po nocy hałasują?! - zapytała głośno jakaś kobiecina spoglądająca z okna naprzeciwko karczmy.
Nikt z tutejszych najwyraźniej nawet nie pomyślał, że nowoprzybyli mogą być w jakikolwiek sposób niebezpieczni dla Sandpoint. Dopiero po chwili na końcu ulicy pojawił się pojedynczy strażnik miejski, kierując się ku nim raźnym, acz pozbawionym śladów zaniepokojenia krokiem.
 
Sekal jest offline  
Stary 04-10-2017, 09:22   #17
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Kas, choć osłabiony ranami i strudzony podróżą, rozglądał się ciekawie, gdy wjeżdżali przez most do Sandpoint. Pierwszy raz był w większym mieście. Tyle domów z drewna i kamienia! Co zdziwiło go najbardziej, to że mostu nikt nie pilnował, chyba że strażnicy byli dobrze ukryci.
Miasto o tej porze było ciemne i puste.
Ale nie całkiem jak się okazało. Kobieta i czarownik z karawany nadchodzili właśnie z przeciwka ulicą.

- Rad żem, żeście dotarli cało - druid zagadał do dwójki zsiadajac z konia - Prawie i nam się udało.
- To tylko draśnięcie - rzekł z lekceważącym uśmiechem Shoanti, choć w świetle latarni widać było, że cały bok swej spódnicy ma ubrudzony na rdzawo. Rana została zapewne zasklepiona magicznie, bo pozostała po niej tylko długa, świeża blizna. Oprócz odbitych zwierząt mieli też dwa inne nowe, osiodłane. - Na Płaskowyżu Storval koniokradom ucinamy tylko palce. Tamci niepotrzebnie się bronili. Widzieliście pana Arlo?
Kilyne obdarzyła jeźdźców jednym ze swoich ładniejszych uśmiechów, kłaniając się lekko.
- Gratuluję sukcesu w pościgu, jestem pod wrażeniem. My dotarliśmy do miasta nie tak dawno, wnioskuję, że nie zdążylibyśmy was dogonić nie posiadając wierzchowców, podziwiam natomiast umiejętności w rysowaniu - czarnowłosa opanowała wreszcie swój gadatliwy nastrój. - Pożegnaliśmy się ze wszystkimi przed Smokiem - wskazała na wejście do karczmy. - Każdy z nich podążył w innym kierunku. Arlo miał wynajęte miejsce, ale nie podzielił się z nami informacją gdzie.
- Dziękuję - odparł jeździec, chyba zaskoczony komplementem, po czym przeniósł wzrok na Lugira. - Chyba musimy skorzystać z miejskich stajni a Arlo poszukać rano. Mamy gdzie spać czy rozbijamy namiot?
- Może Ameiko wie? Chyba jeszcze nie śpi? - druid nie był skłonny tak łatwo się poddawać - Jeżeli nie masz nic przeciwko spaniu na twardej ławie to znajdzie się miejsce choćby u mnie.
- Ja mogę spać choćby i na końskim grzbiecie, ale moja Shadi jest zmęczona - Shoanti pogładził czule szyję klaczy a ta potwierdziła mrużąc oczy. - Więc chętnie przyjmę twą gościnę. Kto to Ameiko?
- Właścicielka gospody, przed którą stoimy - Kilyne odpowiedziała barbarzyńcy, bardzo intensywnym spojrzeniem obdarzając Lugira. - Jak już mówiłam, pożegnaliśmy się przed Smokiem i nikt z nich nie udał się do środka. Oprócz nas. Jestem pewna, że kupiec nie zamieszkał w Rdzawym Smoku.
Wypowiadała te słowa powoli i wyraźnie, zupełnie poważnym tonem.
- Sandpoint nie ma aż tak wielu gospód, a gdzieś się zatrzymać musieli. Może w Białym Jeleniu? - białowłosy zauważył spojrzenie Kilyne, i odwzajemnił je pytająco unosząc brew.
- To możliwe - kobieta skinęła na jego pytanie. - Nie szukaliśmy nikogo z nich. Każde jak najszybciej chciało się znaleźć w łóżku z ciepłą strawą w brzuchu jak sądzę.

Ledwie zdążyli zakończyć tę wymianę zdań, kiedy wreszcie dotarł do nich strażnik, stukając w bruk końcem włóczni w rytm swoich kroków. Zlustrował każdego spojrzeniem.
- Co to za hałasy o tej porze? To stado zaraz mi do stajni, wszystkich ludzi pobudzicie! Powinniście przyjechać wcześniej, panowie - zwrócił się do konnych, zdając się traktować ich jak właścicieli całego tego kramu na kopytach.
- Powinniście lepiej pilnować traktu - pouczył go Kas z wysokości siodła. - W okolicy grasują rabusie i gobliny.
- A stado odebrane koniokradom wolelibyśmy oddać właścicielowi niż zamykać - dodał druid.
- Dobry wieczór - skinął głową na powitanie Izambard, po czym gestem wskazał na duet pościgowy - Ci dwaj mężczyźni właśnie przyczynili się do zwiększenia bezpieczeństwa naszej skromnej osady oraz zwalczenia obecnej tutaj przestępczości. Zapewne byliby tu z nami wcześniej, bowiem to nasi towarzysze, jednak podjęli pogoń za złodziejami koni i, jak widać, odnieśli sukces. Proszę więc o przymknięcie oko na zaistniały problem.
- Złodzieje koni, przy Sandpoint? - strażnik był wyraźnie zdziwiony. Nie wstrząśnięty, to było dla niego zbyt abstrakcyjne, aby w pełni uwierzyć. - Czyje w takim razie to stado? - dopytał, kręcąc głową. - Nikt chyba nic szeryfowi nie przekazał, bo mi powiedział. Patrolowanie? Jest nas dwunastu - skierował spojrzenie na barbarzyńcę. - Poza tym nigdy wcześniej nic takiego się tu nie wydarzało. Bandyci nie mieli co i kogo rabować - westchnął, znowu kręcąc głową. - Wiecie gdzie stajnie? Powinienem obudzić szeryfa... - dodał, wyraźnie niepewnym tonem.
- Czyje? Arlo. Przybył tu dziś wieczorem, razem z wozami, bogato ubrany. Jego bym zbudził, oddał mu konie, i niech zajmuje się nimi ten który wie jak - odpowiedział strażnikowi Lugir.
- Arlo? Nie znam, to nie od nas znaczy? - dopytywał. - U nas tylko Daviren Hosk stajnie prowadzi, o tu zaraz obok - strażnik wskazał na fasadę budynku obok Smoka. - Tylko od drugiej strony wchodzić trzeba. Ten wasz Arlo to gdzie rezyduje?
- Arlo Huss, przyjechał do miasta wraz z rodziną, handlować końmi. Odprowadziliśmy go do tego miejsca, ale nie wiemy gdzie nocuje - spokojnym tonem wyjaśniła Kilyne. - Wygląda na to, że lepiej poczekać do rana niż biegać po mieście - zwróciła się z uśmiechem do jeźdźców, zatrzymując spojrzenie na barbarzyńcy. - Tobie natomiast przydałaby się pomoc kapłana.
- Budzić szeryfa...na szlaku był też gobliny, widzieliśmy spalony młyn. Tak, obudź go, - druid nie miał powodu owijać w bawełnę - Nie możemy biegać wszędzie sami. Chwila, znajdę kogoś do pomocy - rzekł i ruszył do środka karczmy, znaleźć gospodynię lub poprosić o fatygę bezpośrednio kogoś z obsługi.
Shoanti odprowadził go wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na dziewczynę.
- Do wesela się zagoi - wzruszył z uśmiechem ramionami. - Przydałaby mi się raczej kobieta do wygrzania łoża. Nic lepiej nie przywraca mężczyzny do zdrowia.
- Śmiem stwierdzić, iż z naukowego punktu widzenia ciepły wywar z ziół, trochę maści oraz bandaże są w stanie zdziałać jeszcze więcej - wywrócił mag oczami i skierował się w stronę Rdzawego Smoka - Idę porozmawiać z Ameiko - Powiedział jeszcze na odchodne półelfce.
- Jestem pewna, że ten pan tutaj - Kilyne wskazała brodą na strażnika - chętnie wskaże ci odpowiednie miejsce, o ile w Sandpoint takie istnieje. Takie kobiety pracują o każdej porze jeśli im zapłacić - powiedziała z rozbawieniem do barbarzyńcy, a następnie sama także skierowała się do karczmy, zastanawiając się dlaczego obaj mężczyźni tak bardzo pragną rozmawiać właśnie z tą bogom winną karczmarką, która zapewne z tym całym zamieszaniem nie miała i nie chciała mieć nic wspólnego.

- O młynie już wiemy - strażnik zdążył jeszcze rzucić za wchodzącym do karczmy druidem, krzywiąc się wyraźnie na polecenia obcego. Daru przekonywania Lugir nie miał, bo mężczyzna ani myślał biec od razu do szeryfa. Zamiast tego zwrócił się do Chasequaha. - Te konie nie mogą tu zostać, poprowadź je do stajni. Pójdę i wyjaśnię Hoskowi co i jak. Trzeba okrążyć budynek boczną aleją - wskazał na drogę zaledwie kilkanaście metrów przed karczmą.
- Niech ci będzie - Kas zsiadł ze swojej klaczy i poprowadził ją za uzdę a wraz nią całe stado we wskazaną stronę.
Strażnik poprowadził, a Shoanti musiał w pojedynkę poradzić sobie z całym stadem. Na szczęście zmęczone zwierzęta dawały się prowadzić i wkrótce stanęli przed podwójnymi wrotami do dużego, drewnianego budynku o solidnej podmurówce. Przed wejściem wisiała rozciągnięta na metalowych prętach goblinia skóra, zdarta ze stworzenia w całości, z niezwykłą starannością.
- Deviren nienawidzi goblinów - wyjaśnił strażnik i załomotał w mniejsze drzwi wpasowane w te większe. Po chwili powtórzył łomotanie, aż w oknie na piętrze pojawiła się głowa mężczyzny w średnim wieku. Twarz miał pokrytą bliznami, a krótkie włosy przycięte w charakterystyczny sposób. Na szczycie tworzyły zupełnie płaską powierzchnię.
- Czego tam? - burknął chrapliwym głosem, dostrzegając stado, Kasa i strażnika. - Gals, to ty? - dodał, rozpoznając przedstawiciela lokalnego prawa.
- Ta, a te konie tu zostały odebrane koniokradom, wedle zeznań tych co je przyprowadzili. Na noc tylko, obroku dasz, w stajni zamkniesz - strażnik nie zamierzał odejść z niczym.
- Gdzie ja ich tyle pomieszczę? Ledwie boksów do tych osiodłanych wystarczy - westchnął. - Miasto mi za to zapłaci?
- Zapłaci kupiec, jest w mieście, ale dopiero w dzień go znajdziemy.
- Dobra, dobra - burknął jeszcze Hosk i zniknął z widoku. Ten, którego nazwał Galsem zwrócił się do Chasequaha.
- Tu konie będą bezpieczne. Powiedz jeszcze jak się zwiesz i gdzie się zatrzymasz. Być może jutro szeryf będzie chciał zadać kilka pytań.
- Jestem Cha… mówcie mi Kas - odparł Shoanti. - Będę gościł u druida Lugira, ale nie wiem jeszcze gdzie ma dom. Zajrzę tu rano. A szeryfowi chętnie opowiem o goblinach i zbójcach. Nawet bram tu porządnie nie pilnujecie - dodał, pogardliwie - armia może sobie wjechać i nikt jej nie zauważy.
Kas pomógł Devirenowi z końmi i sam zabrał się za rozsiodłanie Shadi. - Zajmijcie się nią szczególnie a dopłacę wam z własnej kiesy - powiedział do stajennego. - Bardzo jest strudzona po pościgu.
- Nigdzie w pobliżu nie ma armii, a gobliny nie zbliżały się do Sandpoint od lat - zaczął tłumaczyć strażnik, kiedy drzwi stajni otworzyły się. Hosk miał na sobie jedynie koszulinę i spodnie, ale teraz było widać, że jest postawnym, silnym mężczyzną poruszającym się jak wyszkolony wojownik, a nie chłop i daleko mu do jakiegoś "stajennego" jak go sobie nazywał w myślach Kas.
- Dostanie własny boks - zgodził się od razu, głaszcząc klacz po szyi. - A gobliny jak tylko się tu pojawią, to dołączą do mojej kolekcji - parsknął.
- Może będzie okazja - uśmiechnął się Shoanti. - Ubiliśmy kilka, ale one raczej nie zapuszczają się w tak małych grupkach w cywilizowane strony. Muszę znaleźć kompana, więc dzięki i dobrej nocy - rzucił do Devarena, wychodząc.
Upewniwszy się, że zostawił konie w dobrych rękach, skierował się do zajazdu. Obaj mężczyźni skinęli mu głowami, a Chasequah bez trudu odnalazł gospodę, gdzie zastał Lugira ciągle rozmawiającego z kobietą o egzotycznej urodzie.
 
Bounty jest offline  
Stary 06-10-2017, 18:24   #18
Konto usunięte
 
Flamedancer's Avatar
 
Reputacja: 1 Flamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputacjęFlamedancer ma wspaniałą reputację
Rdzawy Smok o tej porze był już pustawy - pomimo święta. Ci nieliczni, którzy zostali w środku, zbierali się właśnie do wyjścia. Palenisko zagaszono, służki kręciły się tu i ówdzie, sprzątając wspólną izbę. Kto miał pokój w tym miejscu, kierował się już na górę z pragnieniem zasłużonego wypoczynku. Ameiko - tak jak poprzednio - nigdzie widać nie było, choć Izambard podejrzewał, że ambitna kobieta ciągle przebywa w kuchni.
Druid zagadał do pierwszej z brzegu służki o bardziej trzeźwym spojrzeniu, proponując dwa miedziaki za poinformowanie Arlo o jego szczęściu jeszcze tego wieczora, metodą dowolną, niekoniecznie wymagającą spaceru jej samej.
- Szczęściu, mój panie? - zaskoczona dziewczyna spojrzała na monety i pokręciła głową, niezupełnie wiedząc o co chodzi. - Pani Ameiko jest w kuchni, przygotowuje potrawy na jutro.
- Odzyskaliśmy konie które mu skradziono - druid powtórzył jeszcze raz, prosto i do rzeczy.
- Ale kto to jest Arlo? - dopytywała. - Nie znam nikogo o tym imieniu.
- Kupiec który przyjechał dziś z karawaną razem z rodziną - białowłosy dodał jeszcze opis bogatych szat mężczyzny, tak dla pewności - Nie było mnie tu kiedy przyjechał, ale myślę że ty szybciej dowiesz się gdzie się zatrzymał.
- Nie u nas - rzekła po krótkiej chwili zastanowienia. - Ale jak go zobaczę, to na pewno przekażę.
- Dobre i to - nie było to coś co zadowoliłoby aasimara. Było dość mało takich rzeczy, a większość znajdowała się poza cywilizowanymi osadami. Podziękował i przewędrował pod kuchnię - Panno Ameiko! - zakrzyknął do kuchni.
Na takie wołanie większość pracujących tu kobiet obdarzyła Lugira karcącym spojrzeniem. Nie, żeby sobie coś z tego robił. Po chwili w wejściu na zaplecze pojawiła się Kajitsu w utytłanym mąką fartuchu, wycierając w niego dłonie i marszcząc brwi, zarówno na widok białowłosego, jak i dwójki swoich gości stojących nieopodal.
- Coś się stało? - zapytała.
- Gobliny napadły karawanę pod samym miastem, a koniokradzi na trakcie niewiele wcześniej. Jak patrzę na mój krótki pobyt w Sandpoint, to jest już coś. - odpowiedział z niezaskasującym u druida spokojem.
Izambard zas pozwolił sobie poczekać, aż druid powie, co powiedzieć ma. Przyciągnął wzrok Ameiko własnym spojrzeniem, po prostu skinął głową na znak, że ma zamiar później z nią porozmawiać na osobności i po prostu usiadł przy wolnym stoliku, czekając. Kilyne natomiast uznała, że nic tu po niej. Te rozmowy nie okazywały się na tyle ciekawe, aby powstrzymać ją przed udaniem się do balii z gorącą wodą.
- Nie spiesz się - powiedziała do czarodzieja. - Ja pójdę się umyć. Obiecuję, że zostawię trochę ciepłej wody - rzuciła mu szybki uśmiech i pospieszyła do łaźni, wcześniej pytając jedną ze służek o kierunek.
Mag przez chwilę tak siedział w oczekiwaniu, próbując sobie przypomnieć o czym właśnie zapomniał. Wpatrywał się tak w plecy półelfki i myślał… Balia… gorąca kąpiel… pokój w karczmie… Chwila moment!
- Hej! Zaczekaj! - zawołał za nią, gdy się zerwał jak poparzony i udał się za nią tyle szybko, na ile było to możliwe. Z kieszeni wyciągnął klucz, który jej następnie przekazał - I nie zapomnij wyrzucić Mesmira z pokoju. Pewnie się schował w jakimś ciemnym kącie. Przepraszam za niego i życzę przyjemnej kąpieli - zaśmiał się pod nosem i udał się z powrotem na swoje miejsce. Czarnowłosa wzięła klucz, poczęstowała czarodzieja jeszcze jednym uśmiechem i opuściła wspólną salę.

- To rzeczywiście niepokojące wieści - tymczasem odpowiedziała Lugirowi Ameiko. - Lecz czy nie powinieneś ich zgłosić straży? Niewiele w moich rękach mocy sprawczej mogącej zaradzić takim wydarzeniom.
- Zgłosiłem. Tylke że strażnik nie wydawał się specjalnie przejęty, i chyba w ogóle objął myślą co znaczą gobliny w okolicy - druid także nie narzekał na nadmiar siły przebicia w osadzie, a miał ją kilkakrotnie mniejszą niż karczmarka-szlachcianka-awanturniczka - Czyli to faktycznie nowość?
- Gobliny? Są tu od zawsze. Najwyraźniej większa ilość ludzi na trakcie je ożywiła. Strażnik… nasza straż nie ma nawet koni - Ameiko pokręciła głową. - Izamard wspominał o jakichś atrakcjach na trakcie, ale nie sądziłam, że były tak poważne. Mimo wszystko te klany mieszkające niedaleko Sandpoint nie są na tyle liczne, aby zagrozić miastu.
- Gobliny napadające duże karawany idące na święto - doprecyzował druid - To nas było więcej, nie ich, a i tak zaatakowały
- Są głupie - Kajitsu nie wydawała się przejęta tematem goblinów. - Niektórzy z tutejszych co chwilę przynoszą ich głowy. Inni widują tu i ówdzie. To prawda, że taki atak jest dziwny, ale równie dobrze mogły naćpać się jakimiś swoimi grzybkami - machnęła ręką, ciągle białą od mąki i zwróciła do Izambarda stojącego nieopodal. - Nie bądź nieśmiały - zaśmiała się. - Lugir przebywa w Sandpoint od jakiegoś czasu, ale jeszcze nie zna tak dobrze okolicy. Przyjechałeś z karawaną, prawda?
- Nieśmiałość to jedno, a uprzejmość to drugie. Nasz aasimarski kolega chciał załatwić pewne sprawy, a ja przeszkadzać nie chciałem - czarodziej uśmiechnął się kącikiem ust i wstał, by podejść bliżej rozmówców.
- Cóż, owszem, przybyłem tu wraz z karawaną idącą z Magnimar. A gobliny nas nie zaatakowały, tylko biegły za znienawidzonymi przez siebie koniami - poprawił mag druida - Najprawdopodobniej by nas zostawiły w spokoju, gdybyśmy nie przeszkodzili im w gonitwie. Ich umysły są zbyt małe, by pojąć coś takiego jak bezpieczeństwo. Cóż… poszukiwacze przygód też nie potrafią, ale nie należy ich zrównywać z goblinami - zaśmiał się pod nosem i podrapał za uchem na swój beznadziejny żart.

Drzwi gospody otworzyły się i do środka wkroczył Shoanti, ziewając szeroko i mrużąc oczy. Rozejrzał się ciekawie i podszedł do ich stołu.
- Dobry wieczór… noc… poranek? - skinął głową kobiecie o egzotycznej urodzie. - Jestem Chasequah, wojownik Shriikirri-Quah, Klanu Sokoła. Kompan tego oto walecznego druida - wskazał na Lugira.
Z brzękiem oręża usiadł ciężko na ławie.
- Napiłbym się piwa na dobry sen - rzekł, chyba oczekując, że kobieta mu je przyniesie.
O dziwo, druid uśmiechnął się na żart czarodzieja. Sam rozpoznawał niebezpieczeństwo nad wyraz dobrze i wśród awanturników był często tym najbardziej rozsądnym, wręcz przyziemnym - ale nierzadko miał powód zrobić coś i tak, mimo niebezpieczeństwa.
- Tako skrzyżowały się nasze ścieżki - potwierdził, gdy gospodyni zapytała o karawanę - Wszystkich trzech - dodał po wejściu wojownika.
- Noc, młoda jeszcze, wypocząć zdążymy przed jutrem. Aleee...znalazłeś kogoś kto zajmie się końmi?
- A jakże, człek imieniem Deviren, w stajni tu niedaleko. Twojego też tam zaprowadziłem. - Kas stłumił ziewnięcie. - Mam jeno nadzieję, że nas nie zbudzą zbyt wcześnie, bo ten cały szeryf chciał nas przepytać. Nie wiem czy ciebie też - zwrócił się do czarodzieja. - Jak cię zwą, tak w ogóle? - zapytał, bo kiedy na trakcie pozostali się sobie przedstawiali, on był zajęty negocjacjami z hodowcą koni.
- Noc może już młoda, ale wystarczająco późna, abyśmy nie podawali już piwa ani jedzenia. - Kajitsu uśmiechnęła się do Kasa. - Jeśli jesteś znajomym Lugira i obiecasz zwrócić jutro, mogę zaproponować kufel na wynos i coś na ząb co zostało nam na dnie garnków. Doprawdy ciekawą grupę nam sprowadziłeś - mrugnęła do Izambarda i zwróciła się raz jeszcze do barbarzyńcy. - Mnie możesz zwać Ameiko. Każdy poszukiwacz szczęścia jest moim przyjacielem. O ile nie rozrabia - roześmiała się.
Kas miał coś na końcu języka, ale pokiwał skwapliwie głową.
- Będę wdzięczny za poczęstunek. Mam pieniądze - wyłożył na stół sakiewkę. - Ale kufla na wynos nie trzeba.
W rzeczy samej kiedy przyniosła mu piwo i misę z resztką gulaszu, opróżnił kufel na dwa łyki: jeden przed a drugi po jedzeniu, które również pochłonął w ekspresowym tempie.
- Teraz mogę iść spać - oznajmił.
Mag zdołał się jedynie podrapać po głowie, jako iż barbarzyńca wykazywał większe zainteresowanie jedzeniem niż ludźmi. Chrząknął, gdy ten już skończył się posilać i postanowił się ponownie przedstawić.
- Izambard Morieth, uczony i czarodziej z magnimarskiego Kamienia Wieszczy. Miło mi cię poznać Chasequachu z Klanu Sokoła, wojowniku Shriikirri-Quah - Co zadziwiające, ze wszystkie nazwy wypowiadał poprawnie. Nie idealnie, ale jak na osobę z miasta bardzo dobrze - To dość formalne powitanie, jakiego zdążył mnie nauczyć pewien Shoanti. Wciąż nie jestem pewny, czy to tak faktycznie brzmieć powinno, ale poradę w tej sprawie chętnie przyjmę.
Shoanti wyszczerzył się szeroko.
- Nieźle. Naprawdę nieźle. Jednak czegoś pożytecznego was tam uczą. Tyle, że Shriikirri-Quah znaczy właśnie Klan Sokoła. Przetłumaczyłem to wam na varysiański. “Quah” to “klan” a moje imię to Duma Klanu. Z Kamienia Wieszczy, to znaczy, że jesteś wieszczem?
Mag wyciągnął już wcześniej używany notesik i zanotował tą uwagę.
- Tak, specjalizuję się w dywinacjach, a w mojej nauce skupiałem się głównie na jasnowidzeniu jako jednym z rozgałęzień mojej szkoły - odparł mag, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem. Zazwyczaj dla takich osób wystarczyło po prostu powiedzieć “czarodziej” - Kamień Wieszczy również w świetny sposób naucza zaklęć ochronnych, dlatego stamtąd również wychodzi dużo magów wyjątkowo uzdolnionych w odrzuceniu, ale nie neguje się tam innych rodzajów magii. Po prostu trudniej znaleźć nauczyciela. Lubię dużo wiedzieć, więc zostałem gadułą - zaśmiał się.
- Ha! - zawołał Kas. - A ja jestem tu z powodu wieszczki właśnie, Widzącej, jak je nazywamy. W tegoroczną Noc Duchów starucha powiedziała mi, że mam syna poza klanem. No i teraz go szukam, żeby zabrać go na Płaskowyż i wychować na Shriikirri-Quah. Chyba - zamyślił się. - No, najpierw zobaczę jak mu się tu wiedzie. Skoroś wieszcz, to możesz mi wywieszczyć gdzie jest, poza tym że gdzieś w Varysii?
- Hm - zastanowił się nad swoimi możliwościami Izambard - Być może będę w stanie coś zrobić w tej sprawie, ale musisz mi dać czas na zbadanie odpowiedniego zaklęcia. Dywinacje przychodzą mi z łatwością. Jedyną walutą jest czas. Mało rzeczy oczywiście robię za darmo - uśmiechnął się pod nosem na moment - Ale jeśli zdołasz mi co nieco opowiedzieć o Shriikiri-Quah, to będziemy kwita.
- No pewnie! - zgodził się Kas. - Opowiadanie to specjalność Shoanti, bo nie piszemy ksiąg. Ale to może już jutro? - barbarzyńca ziewnął przeciągle.
- Nie ma najmniejszego problemu - machnął ręką - Dla nas, uczonych, najczęściej używaną “monetą”, jeśli można to tak nazwać, jest wiedza. Nawet jeśli jest ona ludowa, a o rdzennych Shoanti niewiele się wie. Cóż… To ja tu chwilę jeszcze zostanę - spojrzał kątem oka na Ameiko, której obiecał opowiedzieć co się stało.
 
__________________
[FONT="Verdana"][I][SIZE="1"]W planach: [Starfinder RPG] ASF Vanguard: Tam gdzie oczy poniosą.[/SIZE][/I][/FONT]
Flamedancer jest offline  
Stary 09-10-2017, 22:38   #19
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Poranek przed festiwalem

Ranek nadszedł dla nich wcześniej niż mieli nadzieję kładąc się spać późno w nocy. Podekscytowane Swallowtail miasto obudziło się wcześniej niż zwykle, wylegając na ulice. Trwały przygotowania, ostatnie poprawki, rozstawiano stragany i poprawiano ostatnie dekoracje. Stukot, pokrzykiwania i harmider, szczególnie odczuwalny przez Lugira i Chasequaha, którzy spędzali noc w domu położonym w bezpośrednim sąsiedztwie wybudowanej z kamienia i szkła katedry. Krasnoluda, razem z którym białowłosy dzielił domostwo nie zastali, ale i tak barbarzyńca miał do wyboru łóżko półtora na półtora metra oraz podłogę. Ta druga wyłożona skórami wydawała się przyjemniejsza. Niestety nawet próba przeleżenia tego zamieszania na nic się nie zdała, bo walenie do drzwi trudniej było zignorować. Stojący po drugiej stronie niewdzięczny strażnik miejski najpierw ich obwołał, a potem poinformował, że szeryf będzie chciał z nimi porozmawiać zaraz po oficjalnym rozpoczęciu festiwalu, na placu przed świątynią. I że kupiec się znalazł i czeka na nich w Rdzawym Smoku.

Kilyne i Izambard mieli mniej nieprzyjemną pobudkę. Otwarte ze względu na zaduch okno wpuszczało mnóstwo odgłosów i przede wszystkim promienie słońca, które w końcu nie pozwoliły na długie wylegiwanie się. Nie było to zresztą w stylu czarnowłosej, nie przejętej koniecznością dzielenia malutkiego pokoju z mężczyzną. Kiedy zeszli na dół, zastali wspólną salę niemalże pustą. Kto mógł wyległ już na ulice, a Ameiko ponownie się gdzieś zapodziała - jak także większość służek. Za to przy jednym ze stołów siedział Arlo wraz ze swoją rodziną. Wydawali się być w o wiele lepszym stanie niż jeszcze wczorajszego wieczora. I w lepszych nastrojach, ktoś najwidoczniej już ich powiadomił o odzyskanym stadzie. Wypoczęty po trudach ostatniej podróży mag, wyglądający już na gotowego by zająć się swoimi obowiązkami, postanowił najpierw porozmawiać z głową ich rodziny. W końcu Arlo coś im obiecał, a czarodziej nie zamierzał tego przepuścić.
- Dzień dobry - odezwał się do nich - Czy po odzyskaniu koni wszystko już u państwa w porządku?

Kilyne uznała, że dzielenie pokoju z kimś takim jak Izambard - poważnym w jej mniemaniu i dobrze wychowanym czarodziejem - jest całkiem zabawne. Nie przywiozła ze sobą specjalnych strojów do spania, więc użyła luźnej tuniki, w której paradowała też przez chwilę z rana, zbierając rzeczy i przygotowując się do wstania. Dołożyła też sporej ilości starań, aby zaczesane do tyłu włosy zakryły spiczaste uszy, jedyną dobrze widoczną cechę odróżniającą ją od pełnokrwistych ludzi. Była w wyraźnie dobrym nastroju schodząc do wspólnej izby, uśmiechając się na widok kupca z rodziną i zamawiając śniadanie dla siebie i Izambarda.

- Cieszymy się waszym szczęściem. Mam nadzieję, że przyjdzie nam wspólnie opić sukces dwóch poszukiwaczy zaginionych stad - przysiadła się do stołu kupca. - Ktoś już ich powiadomił? Wczoraj w nocy nie mogli się zdecydować czy was szukać czy nie.

Jak na zawołanie do karczmy wkroczyli druid z barbarzyńcą. Widocznie postanowili zacząć poszukiwania Arlo właśnie od tego miejsca i wypytania znajomych czy ktoś go z rana nie widział. Oraz śniadania, oczywiście. Obaj wyglądali na niewyspanych, ale i tak prezentowali się lepiej niż wczoraj. Shoanti nawet nie paradował z gołą klatą, tylko w skórzanej kamizelce bez rękawów. Z broni miał przy sobie jedynie swój wielki miecz. Kiwnął wszystkim po kolei głową na powitanie.

- Panie Arlo, żono i synowie Arlo, Izambardzie… - zatrzymał spojrzenie na Kilyne. - Twego imienia nie poznałem. Jestem Chasequah, wojownik Shriikirri-Quah, ale mów mi Kas. Przyjaciele przyjaciół są moimi przyjaciółmi.

- Słyszałam już twoje imię, przedstawiałeś się dołączając do karawany - przypomniała mu czarnowłosa, z uśmiechem drgającym na kącikach ust. - Jestem Kilyne. Zapamiętaj to dobrze.

- W lepszym niż jeszcze niedawno - przytaknął kupiec na pytanie Izambarda. - Sam nie wierzę, że to możliwe… - urwał, widząc wchodzących. Zaprosił wszystkich gestem i pokazał na stojący obok stolik sugerując dosunięcie go. - Zapraszam, siadajcie proszę. Śniadanie na mój koszt. Doprawdy, zasłużyliście na nagrodę - zwrócił się do barbarzyńcy i druida. - Opowiadajcie jak to było i kto za tym stał. I co się z nimi stało? Strażnicy twierdzili, że nie znają szczegółów. Zatrzymaliśmy się w Białym Jeleniu, tam zarezerwowałem miejsca przez posłańca już miesiąc temu.

- Ja także chętnie wysłucham tej opowieści - zwróciła się do nowoprzybyłych Kilyne. - Wczoraj w nocy nie było okazji. Zdążymy zjeść przy tym śniadanie i nie wiem jak wy, ale ja nie zamierzam dziś siedzieć pod dachem, skoro jest okazja do zabawy - uśmiechnęła się.

- Tak jakby zabawa nie miała się niedługo wlać i pod dachy - druid przytaknął Kilyne - Ludzie naprawdę kochają te święto. Dzieci, młodzież, dorośli… - po prawdzie, to i sam był bardzo pozytywnie nastawiony do nowego dnia. Wstał wcześnie - tak jak lubił, choć wolał pobudkę robioną przez koty niż walenie strażnika - nie dość że spokojnie dojrzał swoich zwierząt i naparów, to jeszcze teraz załapał się na sute śniadanie. Między pajdami chleba zaczął przeglądać co zostawiono mu pod drzwiami. Ktoś się czymś zatruł? Albo jego zwierzę? Nie spodziewał się porodów - przynajmniej w najbliższym czasie. Więc jedyną zmarszczką na pogodnym niebie było że Bofan nie wrócił. A dokładniej, zbieżność jego spóźnienia z atakami goblinów i koniokradów.
- Kas, jeśli proszą o bitewne opowieści, któż lepiej niż ty? - poparł poprzedników druid.

Shoanti aż jakby się lekko zarumienił. Widocznie poczuł się mile połechtany komplementem. Przełknął więc łychę jajecznicy i wyprostował, kładąc dłonie na blacie stołu.
- Najsampierw, już ciemną nocą, dotarliśmy nad rzekę, do brodu przy spalonym młynie. Tamże zaskoczyliśmy młodzika, czatującego na dachu. Wskoczył na koń i próbował czmychnąć, lecz Lugir strącił go z siodła kamieniem z procy. Taaak poleciał! - Kas zwizualizował to machnięciem ręki. - Do niczego się nie przyznał a bić gołowąsa było jakoś szkoda, więc zabraliśmy mu broń i puściliśmy wolno, zakazując za nami podążać. Niebawem też ujrzeliśmy obozowisko koniokradów w wąwozie. Ognia nie palili a noc była ciemna i niewiele widać. - ściszył dramatycznie głos. - Podkradliśmy się wzgórzem i byliśmy już blisko, gdy ledwie parę kroków od nas wychylił się wartownik i jął krzyczeć na alarm. Pech to pech. Lugir wziął go w obroty, zaś ja jąłem słać strzały na dół, jako i tamci pod górę. Jednego żem trafił i ten wskoczył na koń i uciekł, ale i mnie ugodziła strzała. - Shoanti wstał i podciągnął kubrak ukazując wszystkim okrągłą bliznę na boku. - Wtedy to dwóch na mnie ruszyło, próbując zajść z dwóch stron. W takiej chwili najlepiej jak wiadomo, wykorzystać jaką przeszkodę i tak żem uczynił, idąc im naprzód tak, żeby rozdzielił ich rozłożysty krzew. Tym sposobem jednym cięciem położył żem jednego - znów zilustrował opowieść machnięciem ręki, na szczęście nie dobywając ogromnego miecza - nim zmierzyłem się z drugim. Ten ciął mnie w bok, lecz zaraz podał tyły, widząc jak Lugir powala przeciwnika. Ów ostatni koniokrad dopadł do wierzchowca i uciekł, choć jeszcze ranion przez druida. I tak pole bitwy, łupy i zwycięstwo było nasze. Dwóch z tamtych było Shoanti, ale nie Shriikirri-Quah. Kradzenie koni w Klanie Sokoła to szanowane zajęcie, pod warunkiem, że kradnie się je ludziom z dolin lub innym klanom, no i nie daje się złapać. A na pewno nie wtedy, gdy robi się to na zlecenie. A przy jednym z ubitych znaleźliśmy list, świadczący o tym, że kradzież stada zlecił ktoś stąd, z Sandpoint. - Kas skinął na druida, by ten podał Arlo świstek.

- A że jeden uciekł, to już wie. I będzie mniej zachwycony niż ty - aasimar podał zwitek papieru wyjęty spod grubej skórzni - Może nawet odważy się coś z tym zrobić.
Huss przeczytał powoli wiadomość, oddając zwitek Lugirowi.

- Nie ma tu nic świadczącego o tym co mieli zrobić i kto im zlecał - stwierdził na użytek swojej rodziny i pozostałej dwójki nie znającej treści. Westchnął ciężko. - Szkoda. Nie sądziłem, że mam konkurencję, a poza zarezerwowaniem pokojów w Białym Jeleniu nie poczyniłem żadnych kroków w oznajmianiu swojego przybycia do Sandpoint. Nic to, dziękuję wam z całego serca za odzyskanie mojego stada - zwrócił się bezpośrednio do barbarzyńcy i druida.
- Po ostatnich kłopotach to cały nasz majątek… - dodała cicho jego żona, pierwszy raz odzywając się w tym gronie. Mąż spojrzał na nią, ale ostatecznie kiwnął niechętnie głową.
- Tak czy inaczej, nagroda należy się jak obiecałem. Sto sztuk złota lub wierzchowiec z mojego stada. Jest was dwóch, więc nie wiem jak podzielicie się w razie czego zwierzęciem, ale to dobre konie. Nie bojowe rumaki, acz na pewno mają szansę w tutejszych zawodach.

- Weźmiemy złoto - zadecydował Shoanti. - Choć niektóre z tych koników na moje oko warte są więcej, to wy je wyhodowaliście i znacie lepiej. Ale wyświadczycie mi jeszcze jedną przysługę. Sprzedacie w mym imieniu wierzchowca, którego zdobyłem na koniokradzie. Jest już z rzędem i ułożony pod siodło, łatwo wam pójdzie a macie wprawę, bieglejsi jesteście w tutejszych zwyczajach i mowie, więc zyskacie lepszą cenę niż ja. A co to za zawody?

Kupiec wyjął z większej sakiewki mniejszą, wcześniej przygotowaną i wręczył barbarzyńcy. W środku znajdowało się dziesięć platynowych krążków.
- Mogę spróbować sprzedać, ale nie wiem jak będzie z popytem. Odnośnie zawodów, to jak na każdym tego typu festiwalu. Ściganie, akrobatyka, może strzelanie z siodła, tego typu zabawy.

Izambard, wysłuchawszy uważnie opowieści, postanowił się nie wtrącać w interesy innych. Postanowił się jedynie przyglądać, nie mogąc się doczekać, by opuścić już gospodę i znaleźć się na ulicach rodzinnego miasta.
Shoanti tymczasem dokończył zimną już jajecznicę.
- Hmm… - skubnął dłonią wąs, myśląc na głos:. - Moja Shadi to dobra i wytrzymała klacz, ale wyścigach czy skokach nie zabłyśnie, za mała jest i zwalista. Ale w strzelaniu mógłbym się spróbować...
Dopił cienkie piwo i wstał od stołu.

- Pójdźmy do stajni to wskażę, o którego mi szło konia - zaproponował Arlowi. - A potem chyba trza obejrzeć ten cały festiwal. Zaczekacie chwilę na mnie? - zwrócił się do Lugira, Izambarda i Kilyne.

- Nie, idę z wami, bo mam taką samą prośbę - białowłosy zgarnął swoją część nagrody i wstał razem z mężczyznami - Kilyne, ty też chciałaś na festiwal, tak? Coś konkretnego? Izambard? -

- Mam obowiązki wobec mojego mistrza. Muszę dostarczyć dwie wiadomości do głów lokalnej społeczności, włącznie z aktem prawnym dotyczącym nowej katedry - czarodziej również powstał od stołu - Miałem się tym zająć wczoraj, ale było już wystarczająco późno, by dać dobrym ludziom odpocząć.

- Nie ma potrzeby czekać w karczmie, spotkamy się na głównym placu - rzekła Kilyne na zadane pytania. - I tak nie miałam konkretnych planów. Podejrzewam, że wszystkich najlepiej tam szukać - spojrzała na Izambarda. - Adresatów twoich wiadomości również. Dzięki temu mógłbyś mnie tam odprowadzić - uśmiechnęła się do mężczyzny. - Niedługo powinno się zaczynać. Chętnie spróbuję sił w kilku tutejszych zabawach.
- Zgoda, zerknę na te wierzchowce - Arlo skinął głową i wstał. Jego rodzina pozostała na miejscu, kiedy wszyscy inni wychodzili z gospody.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!
TomBurgle jest offline  
Stary 18-10-2017, 22:54   #20
 
TomBurgle's Avatar
 
Reputacja: 1 TomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputacjęTomBurgle ma wspaniałą reputację
Plac przed katedrą zapełniony był już niemal cały, kiedy przybyli tam Izambard i Kilyne. Mieszkańcy Sandpoint i przyjezdni, ludzie i nieludzie wszelkich ras i kolorów. Odświętne ubrania mieniły się kolorami w promieniach późno letniego, ciągle ciepłego słońca, a bryza od morza wzbudzała ruch wszelkich tasiemek i chust, używanych głównie przez kobiety. Na podeście przed katedrą stało już kilka osób, zaraz miało się zacząć. Lugir i Chasequah dołączyli akurat wtedy, kiedy głos zabrała krótko ostrzyżona kobieta. Z szeptów milknącej widowni wydedukowali, że jest to tutejsza burmistrz. Przemawiała zwięźle, z uśmiechem, żartując i wymieniając z imienia kilku tutejszych, którzy zjawili się tu, aby świętować, pomimo swojego zamiłowania do pracy. Nagrodziły ją brawa, zupełnie odwrotnie niż następnego przemawiającego - sztywno trzymającego się mężczyzny w zbroi. Kwaśno poprosił, prawie zażądał, aby uważać i być ostrożnym, szczególnie przy ogniu, przypominając, że to właśnie ogień strawił poprzednią świątynię.

Następny przemawiać miał Lonjiku Kaijitsu, ale burmistrz oznajmiła, że złamała go nagłą choroba i nie był w stanie przyjść. Nikogo z tutejszych to nie zdziwiło, a następny na scenę wyskoczył żwawy, kolorowo ubrany mężczyzna. Opowiadał nieszczególnie związane z tematem anegdoty, na koniec zapraszając do Teatru Sandpoint na następny wieczór, gdzie miała nastąpić premiera jego nowej sztuki nazwanej "Klątwą Harpii", gdzie rolę Avisery, królowej harpii, zagrać miała prawdziwa diva, Allishanda.
Dopiero na koniec wystąpił niemłody mężczyzna w kapłańskich szatach. Nie mówił długo, wręcz najkrócej ze wszystkich.
- Dziękuję wszystkim za przybycie. Witajcie na Festiwalu Swallowtail!

Odkrzyknięto mu z entuzjazmem, ludzie zaczęli się rozchodzić. Na głównym placu Sandpoint, a także niektórych ulicach, stały stragany i stoły. Na popołudnie zaplanowano konkurs karczm, gdzie każdy będzie mógł się najeść do syta. Poza tym oprócz straganów, zapewniono mnóstwo innych aktywności. Można było między innymi ścigać się z workami, podnosić ciężary, bawić się w grę ukryj-i-znajdź, balansować na belce, przeciągać linę, grać w kości oraz karty, ścigać konno, strzelać z łuku - na wierzchowcu i bez niego i wiele innych. Do tego rozstawiono stragany ze wszelkimi dobrami - głównie typowo jarmarcznymi: od jedzenia do kolorowych tkanin i zabawek dla dzieci. Oferowano wróżenie i wymyślne strzyżenie. Wyglądało na to, że połowa mieszkańców miasta i przyjezdnych zaangażowała się w zorganizowanie czegoś. Sama świątynia - monumentalny gmach z kamienia i szkła, składający się z sześciu osobnych kapliczek poświęconych sześciu bogom i połączonych wspólnym dachem - wydawała się być w cieniu tego wszystkiego, choć to jej cień padał na bawiących się ludzi.
Izambard zapisywał w pamięci te wszystkie obrazy, by później na obszernej notce zdać relację swojemu mistrzowi z tego osobliwego święta. Wyglądało na to, że czekała go dłuższa przechadzka dookoła, choć nie interesowała go żadna gra ani zabawa pomijając szachy. Poza tym… miał kogoś do oprowadzenia, a Kilyne zapewne będzie chciała skorzystać z oferowanych przez Sandpoint dobroci. Tak przynajmniej sądził.
Obowiązki jednak wzywały.

- Ekhem, proszę o wybaczenie - powiedział pozostałym, choć bardziej do półelfki niż do mężczyzn - Muszę porozmawiać z dwoma osobami, które wcześniej przemawiały. Po wszystkim, co nie powinno długo zająć, powrócę tutaj i już będę zwolniony z ostatnich obowiązków wobec mego mistrza.
Skinął im głową i udał się wpierw do ojca Zantusa, kapłana, który przemawiał jako ostatni. A przynajmniej wyglądał tak, jakby to mógłby być on.
Kilyne odpowiedziała mu podobnym skinieniem, zwracając swoją uwagę na stragany i zawody.

- Będę tu gdzieś w okolicy. Nie wiem jak wy panowie, ale ja zamierzam się sprawdzić w kilku zawodach… - powiedziała odrobinę zaczepnym tonem. Idąc na plac poczuła się wyjątkowo czarna i nudna, toteż zatrzymała się przy jednym sprzedawcy i nabyła zielony szal z czerwonymi frendzlami, owijając się nim. Zdecydowanie lepiej pasowała w tym do otaczająco ją tłumu. Wypatrzyła niewielką strzelnicę, gdzie zamiast łuków wystawiono stolik z nożami do rzucania. - I zacznę od tego.
Nie oglądając się na resztę grupy skierowała się w tamtą stronę. Jej wzrok przesuwał się uważnie po tłumie, wyszukując bogato ubranych osób. Szczególnie tych, których rysopis posiadała.

- Może też się spróbuję? - Kas podążył za nią. Cały czas rozglądał się wokół, że mało nie skręcił karku. Był wyraźnie oszołomiony ilością barwnie ubranych ludzi, towarów na straganach i budynków. Długo zadzierał głowę, z podziwem wpatrując się w kopułę katedry.
- To rzeczywiście dom godny bogów - oznajmił. - Ciekawe czy już się wprowadzili.

Druid z radością zawędrował z pozostałymi na plac festiwalowy. Święta - cykliczne święta, zgodne z kręgiem życia - były momentami kiedy ludzie zbliżali się do natury, wylegując się na trawie i spędzając czas razem. Ignorując pęd życia i presję bieżących spraw. Robiąc coś dla innych.
To, że druid rozumiał ten mechanizm, wcale nie oznaczało że go nie szanuje.
Tyle że tym razem jego bieżące problemy mogły mieć ochotę podziękować mu nożem w plecy za utratę koni. Na festiwal wszedł więc trochę bardziej czujny niż by chciał.

Witając się ze znajomymi, białowłosy kroczył trochę za przyszłymi towarzyszami. Szukał straganów z rzeczami bardziej praktycznymi niż odpustowe świecidełka, i wielokrotnie odbijał na chwilę od grupy przeglądając wszelakie dobra, od burych futer po drewniane narzędzia. Wypytywał też co bardziej bywałych mieszkańców o swojego kompana, Bofana - wszak z krasnoludem przybyli tu właśnie na festiwal, a ten ciągle nie wrócił z wypadu. Może ktoś widział go kiedy wyruszał?
- Ojciec Zantus! - druid miał bardziej bezpośrednie podejście i powitał kapłana mocnym uściskiem prawicy. Z uśmiechem wrócił do pozostałej dwójki.

Wciąż szukając okazji żeby opchnąć zdobyczne kamyczki - i być może kogoś na tyle zaaferowanego skupem pamiątek żeby kupić najwyraźniej bezwartościowy gobliński oręż. Może jakiegoś mędrca, który chciałby go zbadać lub użyć w jakimś magiczny sposób by dowiedzieć się więcej o zagrożeniu? Było mało prawdopodobne, że ktoś kupi oręż, ale wypatrzył sprzedawcę błyskotek, który miał wystawione na sprzedaż różnokolorowe kamienie. Może kupiłby i te posiadane przez Lugira
- A czemu by nie? - mruknał do siebie druid, także sięgając po nóż. Przez chwilę myślał nad rzuceniem goblińskim mieczem przypiętym do pancerza, tak dla ponurego żartu - Pokaż co potrafisz, czarnowłosa. A czemu myślisz że się w ogóle wyprowadzili? - zapytał Kasa, czekając na swoją kolej z podłapanym smakołykiem w ręku - Bo spalono im świątynię?

- Każde dziecko wie, że bogowie potrafią być w wielu miejscach na raz - odrzekł poważnie Kas. - Ale tu pewnie będą bywać często. Przynajmniej ci, którzy lubią wystawne siedziby, bo Desnę i Gozreha prędzej spotkasz w dziczy a Gorum objawia się tylko na polu bitwy. Hmm - podrapał się po głowie - nie mieliśmy czasem spotkać się z szeryfem?

Zawodami z rzucania nożami zarządzał młody, chudy chłopak o czarnych włosach i rozbieganych oczach. W jednej dłoni trzymał nożyk i ciągle go podrzucał, a w drugiej tabliczkę, na której rył imiona zapisujących się na zawody. Oczy mu błysnęły, kiedy zbliżyła się Kilyne.
- Och, nowa… - dostrzegł też towarzyszących jej mężczyzn - ...nowi zawodnicy. Proszę podać imiona! - zadeklarował. Kiedy tylko czarnowłosa to zrobiła, Lugir i Chasequah dostrzegli idącego w ich stronę strażnika. Towarzyszył mu sztywny mężczyzna, który wcześniej przemawiał. Barbarzyńca dostrzegał pewne podobieństwa do swojego ludu. Rysy, kolor skóry i włosów. Musiał wywodzić się z Shoanti.

- Tym szeryfem? - Lugir odłożył nóż i pacnął towarzysza wskazujac kierunek.

- Wygląda jakby to was chciał oskarżyć o kradzież tych koni - zauważyła z lekkim uśmiechem Kilyne. - Kiedy zaczyna się konkurs? - zapytała ciemnowłosego chłopaka.

Kas podążył wzrokiem za dłonią druida, przyglądając się szeryfowi.
- Uciekamy! - szturchnął Lugira w ramię, po czym się roześmiał, oczekując spokojnie aż przedstawiciel prawa do nich podejdzie.

Aasimar ruszył w stronę mężczyzn, łagodnie przeciskając się między ludźmi. Zatrzymał się kilka kroków przed spotkaniem i bacznie obserwował twarze obu strażników. Działanie Lugira zmusiło i Chasequaha do tego, by nieco się zbliżyć. Szeryf odesłał towarzyszącego mu strażnika i energicznym krokiem podszedł do mężczyzn, zatrzymując się przed nimi i wyciągając dłoń na powitanie.

- Szeryf Hemlock - przedstawił się. - Słyszałem o waszym dokonaniu, ale niewiele w tym raporcie było szczegółów. Pozwolicie panowie? - wskazał w stronę bocznej ulicy, gdzie nie było takich tłumów i gwaru. W jego pytaniu zabrzmiała pewność co do tego, że się nie sprzeciwią.

- A pewnie. - Kas podążył raźno za szeryfem. - Jestem Chasequah, wojownik Shriikirri-Quah. Z jakiego klanu pochodzi twój ród? - zapytał. Bezpośredniość leżała w naturze Shoanti.

- A więc jednak strażnik wczoraj słuchał - druid był nieco zaskoczony, choć pozytywnie, i także bez oporów schował się w boczną uliczkę.

- Teraz moim klanem są mieszkańcy Sandpoint - zdecydowanie oznajmił szeryf, kiedy wchodzili do bocznej uliczki. Wskazał w bok, bardziej ku centrum miasta. - Niedaleko jest garnizon, tam możemy porozmawiać wygodniej. Słyszałem urywki całej historii. Zacznijcie od początku, od tego ataku na karawanę. Chciałbym zobaczyć też jakieś dowody, coś co mnie przekona do tego, że nie mieliście nic wspólnego z tymi koniokradami. Porwania za nagrody też się zdarzają, a tu w okolicy trudno byłoby sprzedać takie konie - Hemlock najwyraźniej nie należał do łatwowiernych ludzi. Za to był tak samo bezpośredni co Kas.

- A co mnie przekona że straż nie ma z nimi nic wspólnego? - burknał zeźlony druid - Bo to też się zdarza, nawet częściej - wyciagnał zwitek papieru z sakiewki, rozejrzał się, upewniając się że nikt nie usłyszy tego co powie - Tropcie tego kto to pisał, koniokradzi mieli to przy sobie. Arlo pisma nie rozpoznał, a przynajmniej tak nam rzekł. A resztę dowodów trzeba porządniej pochować.

Odpowiedź szeryfa wyraźnie nie zyskała aprobaty Chasequaha, podobnie jak jego insynuacje.
- Za mnie może poświadczyć kupiec Ortho, niziołek - powiedział. - Podróżuję z nim od samego Płaskowyżu Storval. Już nie mówiąc o tym, że stado koni jest wielokroć więcej warte niż sto sztuk złota nagrody. Strasznie durni byliby z nas złoczyńcy, szeryfie.

- Znam cię - szeryf skoncentrował na moment spojrzenie na drudzie. - Mieszkasz tu od jakiegoś czasu, z nikim niemal nie rozmawiasz, znikasz na całe dnie. I mówisz mi o przekupstwie wśród straży… - zostawił to zdanie niedopowiedziane, kierując wzrok na Kasa. - Niekoniecznie, kiedyś powiedziałbym, że zuchwali - odparł Hemlock. - Na takim stanowisku uczy się człowiek podejrzewać każdego. To zupełnie inny klan niż na stepie. - Wziął od Lugira kartkę i przeczytał ją, marszcząc brwi. - Tu w Sandpoint najłatwiej na gobliny nieszczęścia zwalić.

Dotarli już do garnizonu, kamiennego, dużego budynku mieszczącego koszary tutejszej niezbyt licznej straży, w tym pewnie całe jej uzbrojenie. Szeryf wpuścił ich do środka, a potem do niewielkiego, schludnego gabinetu, gdzie wskazał im krzesła i sam usiadł na jednym.

- Pokazywaliście komuś tę wiadomość? Jesteście pewni, że dotyczyła porwania koni? - zapytał, choć w odpowiedź na ostatnie pytanie nie wierzył sam. - Spęd ludzki zawsze kłopoty powoduje, ale to jawnie dowodzi, że dla niektórych staje się przykrywką do czegoś.

- Pokazywaliśmy ją Arlo Hussowi, właścicielowi stada - odparł Kas. - A czego dotyczy to nie mnie główkować, ale dodać dwa do dwóch umiem. A gobliny też spotkaliśmy.
Po czym opowiedział Hemlockowi całą historię.

- Bofan, mój krasnoludzki towarzysz, nie wrócił od przedwczoraj. Normalnie nie byłoby to nic specjalnego, ale w tej sytuacji...pewnie ruszę go poszukać - na koniec dodał druid. Wcześniej jedynie skomentował pod nosem co myśli o goblinach pałętających się tak blisko osady i wzruszył ramionami na pytanie czy są pewni czego dotyczy wiadomość.

- W tej okolicy z bandytami nigdy problemu nie było, a gobliny boją się zbliżać. Są dwa wyjątki: ktoś płaci lub podburza - wyłuszczył swój tok rozumowania szeryf. - Dziękuję za opisanie tej sprawy. Pytałem, bo sprawa z młynami zaczęła się wcześniej. Obóz tych koniokradów wyglądał na rozłożony tej nocy czy wcześniej?

Przez chwilę Hemlock zastanawiał się nad czymś, ale wreszcie skinął energicznie głową.
- Nie zatrzymuję was dłużej. Zostawię sobie tę wiadomość, dobrze? Gdybyście zobaczyli znajomą twarz, tego co puściliście wolno na przykład, macie ode mnie pozwolenie, by pochwycić i przyprowadzić do garnizonu.

- Większość rzeczy była jeszcze w jukach - odpowiedział na pytanie druid. Był ciekaw, na co wpadł szeryf, ale bardzo starał się nie być natrętny, to jest, nie zachowywać się normalnie.
- Jeżeli ruszałaby jakaś zbrojna grupa za miasto, chętnie poszukam Bofana przy takiej okazji - dodał

- Dziś cała straż potrzebna jest tutaj - odpowiedział szeryf. - Ale będę miał to na względzie.

Kas skinął mu głową, uznając rozmowę za zakończoną.
Gdy rozstali się z szeryfem, zwrócił się do druida:
- Jeśli będziesz się wybierał szukać przyjaciela to ci pomogę - zaproponował. - I tak nic do roboty nie mam.

- Dzięki. Choć nawet nie wiem w którą stronę ruszył, nie chciał rzec z kim ma się spotkać. Rzekł jedynie że z krewniakiem, no i przybyliśmy po to do Sandpoint - Lugir kiwnął z podziękowaniem.

- Mhm… - mruknął Shoanti. - No dobra, poszukajmy Kilyne, chociaż w tym tłumie chyba nie łatwo ją znajdziemy. Nigdy nie widziałem tak wielkiego miasta. Daleko jest do morza? Nigdy nie widziałem morza.

- Trzy uliczki, o tam masz ruiny latarni morskiej, stoją na wybrzeżu - starszy z mężczyzn wskazał kierunek - Chodźmy więc, a przy okazji sprzedam te kamyczki co gobliny miały.

Tłum na placu przed katedrą nieco zelżał. Ludzie porozchodzili się po uliczkach i gromadzili głównie obserwując lub biorąc udział w zawodach. Tam zresztą zobaczyli też Kilyne, która właśnie rozmawiała z różowowłosą, niewielką istotą. Lugir po drodze dał do wyceny kamyki, za które kupiec błyskotkami zaoferował mu trzydzieści pięć złotych monet za oba.
- Nie takie złe okazy, ale uszkodzone - wskazał na rysy i pęknięcia. - Aby do biżuterii użyć będą musiał dużo obrobić i zmniejszyć.

Druid bez wielkiego targowania się sprzedał kamienie - przy świątecznym nastroju nawet jego praktyczność nieco słabła. Dalej nie widział okazji zyskownego pozbycia się goblińskiego noża - ale to mogło poczekać. Wszak najpierw i tak należało ulżyć sakiewce - a od dawna już szukał jednego z tych magicznych, świetlistych kamieni lewitujących dookoła podróżnika.
 
__________________
W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki!
TomBurgle jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172