lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [RotR] Burnt Offerings (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/17307-rotr-burnt-offerings.html)

Sekal 04-09-2017 21:26

[RotR] Burnt Offerings
 


RISE OF THE RUNELORDS
CZĘŚĆ I: BURNT OFFERINGS


Sandpoint. Największe, liczące ponad tysiąc mieszkańców, miasto Utraconego Wybrzeża. Położone pięćdziesiąt mil na północ od Magnimaru, w cieniu zrujnowanej starożytnej wieży, nazwane zostało Światłem Utraconego Wybrzeża. Niegdyś jedynie jedno z obozowisk rodowitych Varisian, teraz największy ośrodek ludzki w całej okolicy. Umiejscowione
w naturalnym porcie, z prowadzącą do niego główną drogą Utraconego Wybrzeża, powiew cywilizacji w dzikim, zasnutym mgłą kraju. Im bliżej Sandpoint znajduje się wędrowiec, tym częściej napotyka dzieła rąk ludzkich. Mosty zamiast brodów, kamień zamiast piachu na drodze, przecinające okolicę doliny rzeczne, pola zamiast wrzosowisk i żagle rybackich łodzi pływające po Zatoce Varysyjskiej. Samo miasto podróżny zauważa na koniec, ukryte za wypiętrzonymi wapieniami, tworzącymi Diabelski Talerz oraz otaczających miasto łukiem skał i słabo zarośniętych wzgórz. Wreszcie jednak droga omija ostatnią przeszkodę i oczom ukazują się dymiące kominy i gwarne ulice, witające wędrowców z otwartymi ramionami obietnicą miękkiego łóżka i ciepłej strawy. Przyjemny widok bez wątpienia, po dniach spędzonych na wędrówce przez puste Utracone Wybrzeże.

Od południa drogi do miasta strzeże drewniany most, od północy - niewysoki kamienny mur, przy furcie można tam spotkać jednego czy dwóch miejskich strażników. Most jest niestrzeżony, pusta okolica nie obfituje w wiele naturalnych zagrożeń, nawet bandytów. Zarówno na moście, jak i przy strażnicy w północnej części, ustawiono lustro, oraz znaki. Oba zawierają to samo przesłanie.

"Witamy w Sandpoint! Proszę zatrzymaj się, aby spojrzeć na siebie, tak jak my widzimy ciebie!"

W ostatnich dniach do miasta przybywało więcej podróżnych niż zazwyczaj. Zbliżała się równonoc jesienna przypadająca na noc między dwudziestym drugim a dwudziestym trzecim dniem miesiąca Rova, kiedy miał się odbyć Festiwal Swallowtail, zorganizowany głównie z jednego powodu. Jednego, ale dumnego, którym każdy mieszkaniec mógł chwalić się obcym. Tego dnia bowiem zaplanowano święcenia i oficjalne otwarcie odbudowanej katedry, wielkiej kamienno-szklanej budowli dedykowanej sześciu najbardziej popularnym w Varisii bóstwom.


******

Podróżująca traktem od Magnimaru grupa ludzi, koni i wozów, miała jeszcze pół dnia drogi do celu, którym było ciągle niewidoczne miasteczko Sandpoint. Przybywali tu z przeróżnych powodów, lecz zbliżający się festiwal dla większości był głównym, albo i jedynym - szczególnie dla właścicieli dwóch wozów kupców. Jeden wyglądał na obwoźnego handlarza wszystkim, ciągnięty przez dwa muły kram postukiwał, pobrzękiwał i grzechotał na każdym wyboju. A tych na niezbyt dobrze utrzymanej drodze znalazło się mnóstwo. Drugi, zamknięty i szczelnie zabudowany wehikuł, wiózł frykasy i słodycze, idealne do wypróbowania podczas Swallowtail. Oprócz nich znalazł się handlarz końmi liczący na zarobek podczas zawodów z ich udziałem oraz kilku zupełnie nie związanych z niczym podróżnych. Czarnowłosa kobieta o wydatnych ustach oraz mężczyzna Shoanti przyciągali najwięcej spojrzeń od kupców. Pierwsza ze względu na nietypową, zwracającą uwagę urodę. Drugi ze względu na pochodzenie. Musieli się ciągle zastanawiać, czy przypadkiem nie chce ich zaatakować.

Nie spieszyli się, festiwal zaczynał się dopiero jutro, a według wszelkich zapewnień tych co znali drogę - głównie wysokiego, całkiem przystojnego mężczyzny, noszącego się niczym mag - do miasta mieli dotrzeć na co najmniej dwa dzwony przed zmierzchem. Lato jeszcze nie przeminęło całkiem i bryza od morza nie niosła ze sobą przenikliwego, zimnego wiatru. Pozwolili sobie nawet zatrzymać się i uciąć krótką pogawędkę ze zbierającym owoce białowłosym. Niebo przysłonięte nielicznymi białymi chmurkami zapowiadało ładną pogodę jeszcze przynajmniej przez kilka dni.

Wtedy to właśnie ktoś krzyknął, wskazując na południe. Nad traktem, którego to odcinek niedawno pokonali, unosiła się teraz chmura pyłu. Jej kłęby zbliżały się z każdą chwilą z szybkością pędzącego konia. Rzeczywiście, Lugir dostrzegał tam mało wyraźne jeszcze sylwetki czworonożnych zwierząt. Pędziły ku nim, ukryte w unoszonym przez walące w ziemię kopyta kurzu, poganiane przez spieszących się jeźdźców lub objęte paniką.

Flamedancer 05-09-2017 11:28

Odgłosy krzątania nadchodzące z krzaków zapowiedziały wynurzenie głowy młodego mężczyzny. Właściciel spłowiałych srebrnych włosów i niedbałego zarostu z ciekawością przyglądał się nadchodzącym, po czym...wrócił do swoich zajęć. Co kilka kroków schylał się i z namaszczeniem odcinał listki i owoce z drzew. Dopiero wychodząc z chaszczy odsłonił się w całej okazałości - muskularne ciało w prostym chłopskim odzieniu, z tuzinem sakiewek i pojemników pouwieszanych w wygodnych miejscach na całym ciele. Był nieuzbrojony - a przynajmniej według standardu awanturników. Bo czym jest dębowa pałka wobec toporów i tarcz?
Jadący na czele karawany shoantyjski wojownik widocznie uznał, że niczym, bowiem opuścił łuk i odwiesił go na siodło. Wyglądał jak wysmagany wiatrem. Powyżej pasa nagi, nie licząc płóciennych opasek na przedramionach oraz licznych koralików, rzemyków i krągłego kamiennego medalionu. Czarny warkocz, przełożony przez kilka metalowych obręczy sięgał do końca pleców. Także długie wąsy zaplecione były w warkoczyki. Śniade, muskularne ciało pokrywały liczne blizny a na plecach miał tatuaż przedstawiający aurocha – wielkiego bizona żyjącego na Płaskowyżu Storval.
Dolną część ciała zasłaniało coś w rodzaju męskiej spódnicy, zdobionej złotymi nićmi.
Wielki, półtoraręczny miecz wisiał w pochwie u pasa. Uważniejszy obserwator dostrzegłby również zwisającą przy jukach okrągłą tarczę i skórzany pancerz.
Jednym słowem nie było wątpliwości, że młodzieniec jest specjalistą od rąbania, sieczenia i bicia.
Skierował kasztanowatą klacz na pobocze traktu i nawiązując kontakt wzrokowy ze srebrnowłosym nieznajomym wskazał na rosnące na drzewku owoce, które ten przed chwilą zrywał a które wyglądały na całkiem zwyczajne brzoskwinie.
- Jadalne? - zapytał.
- Tak. Niedługo Swallowtail, więc najwyższy czas je zebrać - potakująco skinął głową i rzucił mężczyźnie owoc - A dzikimi drzewami nikt się nie przejmuje.
- Mhm - Shoanti złapał owoc i skinął głową darczyńcy. Następnie podjechał bliżej drzewa i sięgnął z siodła po kolejny owoc. Jeden nadgryzł a drugi, nachyliwszy się nad szyją konia podał wierzchowcowi.
- Swallowtail… - powtórzył - coś słyszałem. Ponoć zbudowali tam wielki dom dla bogów. Po co bogom domy?
- Każdy bóg ma swoje miejsce kultu, dom, jak to określiłeś - odezwał się Izambard tonem nauczyciela bądź filozofa, wystawiając wskazujący palec do góry. Prawdopodobnie jakiś nawyk ułatwiający myślenie - Ludzie potrzebują poczucia, że ktoś się nimi opiekuje i patrzy na ich działania w życiu codziennym. Stąd też wznoszą ów “domy” i składają ich “mieszkańcom” ofiary, by ich spojrzenie było przychylne, dzięki czemu plony będą dobre, a zima mniej surowa.
- A już normalniej rzecz ujmując - dodał, drapiąc się po krótkiej ciemnej bródce, w międzyczasie lustrując potężnego wojownika bystrymi niebieskimi oczami - Po prostu tak się już przyjęło w zamierzchłych czasach i tak pozostało. Miejsca zgromadzeń ludności złączonych wspólnym oddaniem wobec konkretnego bóstwa, ot co.
Ruchem dłoni czarodziej strząsnął kurz z ramienia swojej czarnej, dość wymyślnej szaty z kapturem i poprawił pas, na którym znajdowały się dziwne fetysze, sakiewki i butelki z komponentami magicznymi oraz wisząca dość luźno zwykła sakiewka z pieniędzmi. Zdecydowanie nie należał do bogaczy. Zamknął przecięte blizną prawe oko, poprawiając sobie widzenie w jasnym świetle dnia, kiedy oglądał się za siebie. Jego poważna mina nabrała na chwilę wyraz zastanowienia.
- Chyba… Może się warto z drogi usunąć, ponieważ pośpiech tamtych jeźdźców zwiastuje kłopoty - wskazał ruchem hebanowego kostura na zbliżający się tuman kurzu - O ile, dajcie bogowie, to jedynie jeźdźcy.
Milcząca podczas tej rozmowy kobieta w czarnym, jedwabnym płaszczu z kapturem, przyglądała się już od kilku chwil zbliżającej się chmurze. Pod niepasującym do tej pogody wierzchnim odzieniem miała równie czarny gorset i obcisłe spodnie, podobnie jak pochwa krótkiego miecza czasem widoczne podczas mocniejszego podmuchu wiatru. Wcześniej przez jakiś czas używała również kaptura, próbując nasunąć go na twarz, lecz kilka godzin temu poniechała tych bezowocnych starań. Dzięki temu przez zaczesane do tyłu czarne włosy dało się dostrzec końcówki odrobinę zbyt spiczastych jak na człowieka uszu. Kilyne mogła nie mieć połowy elfiej krwi, choć na pewno było jej wystarczająco, aby nazwać ją półelfką. Nie do końca pasowało to do typowo ludzkich cech jej wyglądu.
- Lepiej pogońcie wierzchowce - odezwała się cichym głosem w stronę kupców, wdrapując się zwinnie na dach większego z wozów. Leżała tam reszta jej wyposażenia, z której wyłuskała szybko kilka strzał, krótki łuk i cięciwę, szybkimi i pewnymi ruchami naciągając ją na broń.
- A ja poślę Mesmira, by zobaczył co się tam dzieje - rzekł nieco cicho, jakby wstyd mu było, że zapomniał o tak oczywistej rzeczy. W wymowny sposób zerknął kątem oka na pewnego kruka, równie ciemnego jak kolor jego szat. Siedzący na drugim ramieniu chowaniec przekrzywił w karcący sposób głowę.
- Lepiej późno niż wcale, kra! - wyskrzeczał i wzbił się do lotu, kierując się w stronę zamieszania na trakcie.
- Czy ten ptak właśnie coś powiedział? - zdziwił się Shoanti, ale nie czekając na odpowiedź popędził konia na koniec karawany, w stronę zbliżającej się chmury pyłu.
- Ortho! - zawołał, mijając niziołczego handlarza końmi. - Wprowadźcie konie między drzewa i uwiążcie, mogą się spłoszyć! - wskazał na tuzin niewielkich krępych koni pochodzących zapewne z Płaskowyżu Storval i podobnych do jego wierzchowca. Nie miał rzecz jasna na myśli, aby niziołek sam to robił, lecz aby pogonił swoje sługi. Sam Shoanti galopował już ku zagrożeniu, aby lepiej mu się przyjrzeć.
Srebrnowłosy bez większych ceregieli wskoczył na najbliższy wóz - przypadkiem ten sam na którym siedziała półelfka - wciągnął się na dach i wyciągnął jak najwyżej żeby dojrzeć jeźdźców. Jeżeli to podróżnicy nie byli paranoikami, jeżeli coś ich goniło, być może właśnie ocalił sobie życie. Jeżeli byli - załatwił sobie darmową podwózkę do domu.
- Podpadliście komuś ostatnio?
- Nie ja - odparła krótko zapytana, już kończąc przygotowywać swoją broń i nakładając na cięciwę strzałę. Skupiona i przykucnięta była niczym drapieżny kot gotowy do skoku, skoncentrowana wyłącznie na swojej ofierze.
- A tak trochę tak wygląda jakby ktoś jednak - wyciągnął procę zza pazuchy i wsunął w nią kamień.
- Ech, a myślałem, że podróż będzie spokojna - westchnął Izambard, biorąc z usadowionego w pobliżu plecaka ułożoną wygodnie na nim kuszę oraz bełt, przygotowując go do wystrzału.

Bounty 05-09-2017 11:59

- Chasequah.
- Nieźle, ale „ch” wymawiamy bardziej jako „k”, ale nie do końca a „q” trochę jak „ch”, ale też nie do końca. A „a” jest bardziej miękkie, trochę jak „ai”.
- Kchaiseqchuah – niziołek prawie się zakrztusił. Pomasował szczękę, jakby przed chwilą był bliski jej zwichnięcia.
- Prawie dobrze, tylko akcent na „e”.
- Wiesz co? Będę ci mówił Kas. Może być?
- Kas… - Shoanti przeżuł w ustach skróconą wersję własnego imienia. – Ujdzie.

Młody człowiek jechał konno obok wozu. Wyglądał jak wysmagany wiatrem. Powyżej pasa nagi, nie licząc płóciennych opasek na przedramionach oraz licznych koralików, rzemyków i kamiennego medalionu. Czarny warkocz, przełożony przez kilka metalowych obręczy sięgał do końca pleców. Także długie wąsy zaplecione były w warkoczyki. Śniade, muskularne ciało pokrywały liczne blizny a na plecach miał tatuaż przedstawiający aurocha – wielkiego bizona żyjącego na Płaskowyżu Storval.
Dolną część ciała zasłaniało coś w rodzaju męskiej spódnicy, zdobionej złotymi nićmi.
Wielki, półtoraręczny miecz wisiał w pochwie u pasa, zaś przez plecy przewieszony był krótki łuk. Uważniejszy obserwator dostrzegłby również zwisającą przy jukach okrągłą tarczę i skórzany pancerz.
Jednym słowem nie było wątpliwości, że młodzieniec jest specjalistą od rąbania, sieczenia i bicia.

Powożący wozem niziołek wyglądał na kupca i nim był. Za wozem podążała jego świta, doglądająca tuzina uwiązanych koni.
- Załóż coś na siebie, Kas – powiedział kupiec. - Zbliżamy się do Sandpoint! Do cywilizacji!

Kas wzruszył ramionami, ignorując radę. Przecież nie paradował z gołym przyrodzeniem. Popędzil konia na czoło karawany, którą stanowiły jeszcze dwa wozy i kilku podróżnych.

***

Odgłosy krzątaniny nadchodzące z krzaków zapowiedziały wynurzenie głowy młodego mężczyzny. Właściciel spłowiałych srebrnych włosów i niedbałego zarostu z ciekawością przyglądał się nadchodzącym, po czym...wrócił do swoich zajęć. Co kilka kroków schylał się i z namaszczeniem odcinał listki i owoce z drzew. Dopiero wychodząc z chaszczy odsłonił się w całej okazałości - muskularne ciało w prostym chłopskim odzieniu, z tuzinem sakiewek i pojemników pouwieszanych w wygodnych miejscach na całym ciele. Był nieuzbrojony - a przynajmniej według standardu awanturników. Bo czym jest dębowa pałka wobec toporów i tarcz?

Jadący na czele karawany shoantyjski wojownik widocznie uznał, że niczym, bowiem opuścił łuk i odwiesił go na siodło. Skierował kasztanowatą klacz na pobocze traktu i nawiązując kontakt wzrokowy ze srebrnowłosym nieznajomym wskazał na rosnące na drzewku owoce, które ten przed chwilą zrywał a które wyglądały na całkiem zwyczajne brzoskwinie.
-Jadalne? - zapytał.
-Tak. Niedługo Swallowtail, więc najwyższy czas je zebrać - potakująco skinął głową i rzucił mężczyźnie owoc - A dzikimi drzewami nikt się nie przejmuje.
-Mhm - Shoanti złapał owoc i skinął głową darczyńcy. Następnie podjechał bliżej drzewa i sięgnął z siodła po kolejny owoc. Jeden nadgryzł a drugi, nachyliwszy się nad szyją konia podał wierzchowcowi.
-Swallowtail…- powtórzył -coś słyszałem. Ponoć zbudowali tam wielki dom dla bogów. Po co bogom domy?

Tymczasem czoło karawany zrównało się z nimi a obok przystanął mężczyzna wyglądający na uczonego lub czarownika, co w mniemaniu Kasa na jedno wychodziło.

Flamedancer 05-09-2017 13:01

Kiedy opuszczał Kamień Mędrów, akademię magiczną Magnimar, miał wrażenie, jakby po tych kilkunastu latach znowu wracał do świata żywych. Wyglądał tak, jakby miał już dobrą trzydziestkę na karku. Czy nauka aż tak postarza ludzi? Przynajmniej wyglądał całkiem przyzwoicie, nie jak niektórzy jego bogaci koledzy magowie.

Ale on był wtedy tylko biednym studentem.

Mimo to były to dobre czasy, w sumie najlepsze w jego życiu. A teraz, pożegnawszy się ze swoim mistrzem, ruszył w świat, aby odkrywać jego zaginione tajemnice. Po drodze jednak czekał go pewien przystanek - Sandpoint. Akurat trafił idealnie na festiwal organizowany ku czci Desny, aby spełnić jego ostatnią prośbę. Nie mógł się doczekać odwiedzin swojego dawnego domu oraz ujrzenia starych przyjaciół.
Lecz czy oni go rozpoznają?
Dowie się za niedługo.

***

- Każdy bóg ma swoje miejsce kultu, dom, jak to określiłeś - odezwał się Izambard tonem nauczyciela bądź filozofa, wystawiając wskazujący palec do góry. Prawdopodobnie jakiś nawyk ułatwiający myślenie - Ludzie potrzebują poczucia, że ktoś się nimi opiekuje i patrzy na ich działania w życiu codziennym. Stąd też wznoszą ów “domy” i składają ich “mieszkańcom” ofiary, by ich spojrzenie było przychylne, dzięki czemu plony będą dobre, a zima mniej surowa.
- A już normalniej rzecz ujmując - dodał, drapiąc się po krótkiej ciemnej bródce, w międzyczasie lustrując potężnego wojownika bystrymi niebieskimi oczami - Po prostu tak się już przyjęło w zamierzchłych czasach i tak pozostało. Miejsca zgromadzeń ludności złączonych wspólnym oddaniem wobec konkretnego bóstwa, ot co.
Ruchem dłoni czarodziej strząsnął kurz z ramienia swojej czarnej, dość wymyślnej szaty z kapturem i poprawił pas, na którym znajdowały się dziwne fetysze, sakiewki i butelki z komponentami magicznymi oraz wisząca dość luźno zwykła sakiewka z pieniędzmi. Zdecydowanie nie należał do bogaczy. Zamknął przecięte blizną prawe oko, poprawiając sobie widzenie w jasnym świetle dnia, kiedy oglądał się za siebie. Jego poważna mina nabrała na chwilę wyraz zastanowienia.
- Chyba… Może się warto z drogi usunąć, ponieważ pośpiech tamtych jeźdźców zwiastuje kłopoty - wskazał ruchem hebanowego kostura na zbliżający się tuman kurzu - O ile, dajcie bogowie, to jedynie jeźdźcy.

Lady 05-09-2017 22:09

Milcząca podczas tej rozmowy kobieta w czarnym, jedwabnym płaszczu z kapturem, przyglądała się już od kilku chwil zbliżającej się chmurze. Pod niepasującym do tej pogody wierzchnim odzieniem miała równie czarny gorset i obcisłe spodnie, podobnie jak pochwa krótkiego miecza czasem widoczne podczas mocniejszego podmuchu wiatru. Wcześniej przez jakiś czas używała również kaptura, próbując nasunąć go na twarz, lecz kilka godzin temu poniechała tych bezowocnych starań. Dzięki temu przez zaczesane do tyłu czarne włosy dało się dostrzec końcówki odrobinę zbyt spiczastych jak na człowieka uszu. Kilyne mogła nie mieć połowy elfiej krwi, choć na pewno było jej wystarczająco, aby nazwać ją półelfką. Nie do końca pasowało to do typowo ludzkich cech jej wyglądu.
- Lepiej pogońcie wierzchowce - odezwała się cichym głosem w stronę kupców, wdrapując się zwinnie na dach większego z wozów. Leżała tam reszta jej wyposażenia, z której wyłuskała szybko kilka strzał, krótki łuk i cięciwę, szybkimi i pewnymi ruchami naciągając ją na broń.
- A ja poślę Mesmira, by zobaczył co się tam dzieje- rzekł nieco cicho, jakby wstyd mu było, że zapomniał o tak oczywistej rzeczy. W wymowny sposób zerknął kątem oka na pewnego kruka, równie ciemnego jak kolor jego szat. Siedzący na drugim ramieniu chowaniec przekrzywił w karcący sposób głowę.
-Lepiej późno niż wcale, kra! - wyskrzeczał i wzbił się do lotu, kierując się w stronę zamieszania na trakcie.
-Czy ten ptak właśnie coś powiedział? - zdziwił się Shoanti, ale nie czekając na odpowiedź popędził konia na koniec karawany, w stronę zbliżającej się chmury pyłu.
-Ortho! - zawołał, mijając niziołczego handlarza końmi. - Wprowadźcie konie między drzewa i uwiążcie, mogą się spłoszyć! - wskazał na tuzin niewielkich krępych koni pochodzących zapewne z Płaskowyżu Storval i podobnych do jego wierzchowca. Nie miał rzecz jasna na myśli, aby niziołek sam to robił, lecz aby pogonił swoje sługi. Sam Shoanti galopował już ku zagrożeniu, aby lepiej mu się przyjrzeć.
Srebrnowłosy bez większych ceregieli wskoczył na najbliższy wóz - przypadkiem ten sam na którym siedziała półelfka - wciągnął się na dach i wyciągnął jak najwyżej żeby dojrzeć jeźdźców. Jeżeli to podróżnicy nie byli paranoikami, jeżeli coś ich goniło, być może właśnie ocalił sobie życie. Jeżeli byli - załatwił sobie darmową podwózkę do domu.
- Podpadliście komuś ostatnio?
- Nie ja - odparła krótko zapytana, już kończąc przygotowywać swoją broń i nakładając na cięciwę strzałę. Skupiona i przykucnięta była niczym drapieżny kot gotowy do skoku, skoncentrowana wyłącznie na swojej ofierze.
- A tak trochę tak wygląda jakby ktoś jednak - wyciągnął procę zza pazuchy i wsunął w nią kamień.
- Ech, a myślałem, że podróż będzie spokojna - westchnął Izambard, biorąc z usadowionego w pobliżu plecaka ułożoną wygodnie na nim kuszę oraz bełt, przygotowując go do wystrzału.

TomBurgle 05-09-2017 23:46

Niewielką karawanę ogarnął chaos. Nikt nie zarządzał całością, dlatego niziołczy handlarz koni pogonił swoje zwierzęta w stronę wskazanych przez Shoanti drzew, obwoźny handlarz skierował powolne muły w bok, a wóz na który wdrapali się Kilyne wraz z Lugirem, wyrwał do przodu. W tym wszystkim kurzawa zbliżała się nieubłaganie, wydając się pędzić po prostu przed siebie, nie bacząc na wijący się momentami trakt czy drobne przeszkody w postaci krzaków, kamieni i niewielkich drzewek. Wkrótce konie stały się widoczne dla wszystkich, ale tylko Chasequah rozpoznał, że są pozbawione jeźdźców. Ziemia zaczynała dudnić i drżeć, ale przez to przebił się kruczy głos.

- Krrrra! Gonitwa, krrra!
Coś dojrzał, ale podekscytowany chowaniec fruwał wysoko w powietrzu, nie uściślając swoich obserwacji. Jednak tyle wystarczyło Izambardowi. Odłożył kuszę i zaśmiał się pod nosem. Zdenerwowali się zwykłym wydarzeniem festynowym? Nie do wiary.
- Cóż, wygląda na to, że jesteśmy blisko, a festiwal się rozpoczął na dobre! - powiedział głośno do pozostałych, nie mogąc powstrzymać uśmiechu - Witaj, Sandpoint!
- Tęskniłem - pozwolił sobie dodać, jednak tylko tak, by on sam to usłyszał i nikt inny.

Shoanti roześmiał się dziko. To był piękny widok! I taki majątek pędził sam, niczyj lub niepilnowany! Zwolnił i zawrócił z powrotem w stronę karawany. Oglądając się za siebie zaczekał aż stado będzie blisko i dopiero wtedy pogonił wierzchowca, żeby jechać na jego czele. Jeden koń nie stratuje drugiego. Zwierzęta były teraz jednością, myślały i działały jak stado. Jeśli będzie jechał razem z nimi uznają, że klacz z jeźdźcem jest jego częścią i przewodnikiem. Zbliżając się do karawany na czele trzęsienia ziemi Shoanti zaczął bardzo powoli zwalniać, licząc że biegnące za nim konie pójdą jego śladem. Musiały być już trochę zmęczone cwałem. Kurzawa dopadła ich nagle. Ciężko powiedzieć co kruk miał na myśli z tą gonitwą, ale barbarzyńca szybko rozpoznał objawy paniki u spienionych zwierząt. Koniki niziołczego handlarza podchwyciły ten strach, szarpiąc swoje wodze. Izambardowi śmiech szybko ugrzązł w gardle, kiedy ta masa pędziła prosto na niego i mniejszy z wozów. Jeden z koni nie wyminął przeszkody, próbując ją przeskoczyć. Z kwikiem uderzył w tę niepewną konstrukcję, wóz odchylił się na bok, dyszel się złamał, a całość zaczęła przewracać. Kryjący się za tym czarodziej prawie dostał spadającym garnkiem. Na szczęście większość koni mijała ich bokiem, wyprzedzając drugi wóz, na którym Lugir i Kilyne z trudem utrzymywali się na dachu. To oni pierwsi dostrzegli trzech konnych ludzi pędzących za uciekającymi zwierzętami. Zdecydowanie nie umieli ich zatrzymać, ale to nie przed nimi umykały. Pozostawiły za sobą tyle pyłu, że nikt z nich nie potrafił przeniknąć go wzrokiem, aby odkryć prawdziwy powód tej paniki.

Spanikowane stado koni było niełatwe do zatrzymania. I bardzo niebezpieczne. Shoanti aż się skrzywił, słysząc kwik konia wpadającego na wóz. I można by się założyć, że bardziej było mu żal zwierzęcia niż ewentualnych poszkodowanych wśród ludzi. Pędzące ostatkiem sił konie w końcu połamią sobie nogi a koń, którego trzeba dobić to najsmutniejszy widok.
Widząc, że zamiast zwalniać wraz z nim, zwierzęta zaczynają go wymijać, kiedy minęli wozy, Kas zrównał się z białym rumakiem. Jadąc z nim bok w bok, przyklejony do szyi wierzchowca sięgnął dłonią do grzywy rumaka i wołając - Prrrr! Prrr! - znów zaczął zwalniać.

W tym czasie czarodziej, niemal z paniką, zaczął szukać swojej tuby na dokumenty i zwoje magiczne. Było tam coś ważnego. Coś, co musiało znaleźć się w Sandpoint jeszcze tego dnia w nienaruszonym stanie. Nawet się guzem na głowie nie przejmował, najważniejszy było to jedno konkretne pismo. Odetchnął z ulgą, kiedy pod dłonią poczuł znajomy kształt przy pasie. Opierając się na swoim kosturze, machnął ręką do Mesmira, by go niego wrocił, przyglądając się scenie ze skupieniem, próbując dostrzec jakąkolwiek przyczynę tego zamieszania. Konie raczej nie płoszą się bez powodu, prawda? A im szybciej jego towarzysz podróży je zatrzyma, tym mniej szkód wyrządzą na trakcie, co jest dość pożądane w tej sytuacji.

Szczęśliwie reszta koni przebiegła koło wozu i Lugir nie musiał uskuteczniać żadnych akrobatycznych cudów żeby utrzymać się na wozie.
- Cali? - krzyknął do otaczających go podróżników. Wypatrzył czarodzieja który nie wiadomo czemu stał wciąż na ziemi. Na ziemi czyli tam, gdzie mógł zostać stratowany.
- Właź do niej, za tymi jeźdźcami pewnie coś leci! - wskazał większy wóz. A sam nachylił się z wozu żeby uspokoić konia który uderzył w sąsiadów.

Kilyne nie mówiła nic, nie czyniła też nic więcej od przepatrywania tumanów pyłu. Być może paranoicznie, uważała tę sytuację ciągle za niebezpieczną. Jedną ręką trzymała się dachu, drugą ściskała łuk, mrużąc oczy, aby jak najmniej pyłu wdarło się do oczu.

TomBurgle 06-09-2017 21:06

Pogłaskanie konia ze szczytu wozu okazało się w tym przypadku niemożliwe, bo ranne zwierzę skręciło, potknęło się i przewróciło. Reszta stada oddalała się coraz dalej, prowadzona przez Chasequaha. Barbarzyńca uspokajał zwierzęta i te wreszcie zaczynały zwalniać. Stanowczo zbyt wolno jak na gust Shoanti, ale jednak.
Pozostali członkowie karawany zostali daleko z tyłu. Oba wozy zatrzymały się zupełnie, jeden ze złamaną osią stał w poprzek traktu, a jego żylasty, ponury właściciel załamywał ręce. Pył unosił się wszędzie i kruk bardzo niechętnie wrócił do swojego pana, kracząc głośno. Niziołek i jego konie także się uspokajali i wydawało się już, że całe niebezpieczeństwo minęło, kiedy oczy Izambarda i Kilyne wyłowiły nowe sylwetki, które nagle ukazały się blisko nich. Lugir dostrzegł je w chwili, kiedy jeden z nowych jeźdźców wypuszczał strzałę w stronę koników, śmiejąc się przy tym głośno i przenikliwie. Jego piskliwy głos miał w sobie nutę szaleństwa.
Lub czystej głupoty, bo szybko rozpoznali w napastnikach gobliny pędzące na przypominających psy zwierzętach. Czterech przeciwników wyłoniło się z kurzawy. Nie mieli szans dogonić uciekających koni, ale teraz dostrzegli przed sobą nowy cel. Wyglądało na to, że ludzie i nieludzie umknęli ich uwadze, bo skupili się w pełni na zwierzętach, próbując zatrzymać swoje psie wierzchowce i naciągnąć łuki. Jeden z goblinów nie utrzymał się na grzbiecie i spadł, turlając się po ziemi może ze dwa metry obok czarodzieja.

Na twarzy czarnowłosej kobiety nie odbiły się żadne emocje, kiedy gobliny pojawiły się w polu widzenia. Swoją postawą mówiła “dokładnie tego się spodziewałam”. Ile było w tym prawdy, tego nie wiedziała sama Kilyne. Najważniejsze, że zadziałały instynkty wytrenowane podczas długich godzin ćwiczeń. Uniosła łuk i napięła cięciwę jednym płynnym ruchem, wypuszczając pierwszą strzałę zanim uczyniła to któraś ze śmiejących się paskud. Celowała w najbliższego czarodziejowi, ciągle dosiadającego psa goblina, z zamiarem strącenia go z grzbietu zwierzęcia i uniemożliwienia oddania strzału.

Tymczasem Lugir z dzikim okrzykiem “Goblinyyyyy” zatupał na dachu wozu. Głos zmieniał mu się w pół okrzyku i stawał się coraz cieńszy - tak samo jak całe ciało. Wcześniej muskularne, teraz stało się tyczkowate, z długimi łapami o pazurach sięgających znacznie poniżej dachu wozu. Wredny trolli pysk zwieńczył sprawę, choć w oczach palił się niepokojący rozsądek.

Izambard zaś postanowił przeprowadzić bardzo szybką analizę sytuacji, wyłączając z niej leżącego u jego stóp zielonoskórą pokrakę. Od kiedy pamiętał żywiły one bezsensowną, przynajmniej według niego, nienawiść do wszelkiej maści psów oraz koni, co w tym momencie działało na ich korzyść, pomijając oczywiście wszelkie straty wynikające z ich głupiej pogoni. Rozważał dwie możliwości, ale obsesja tych stworzeń wykluczyła jedną z nich. Nie żeby żałował, ale nie podobało mu się wykorzystywanie zaklęć w tym momencie. Miał ich w końcu ograniczoną ilość. Pomimo wiedzy, wciąż był początkującym i wiele mu brakowało, by choćby dorównać jego mistrzowi, który spędził wiele lat na swoich badaniach.
Tyle że jeśli tego nie zrobią, to konie w końcu dobiegną do Sandpoint i zapanuje chaos.
Odsuwając się od goblina, wyciągnął z torby przy pasie jakąś fiolkę, prawdopodobnie masłem, naszkicował w powietrzu kanciastą, prostą runę i wypowiedział słowa tajemnego zaklęcia. Lśniący w powietrzu glif rozbłysnął jasnym światłem, po czym zniknął, wyzwalając swoją energię. Pod jeźdźcami natychmiast uformowała się plama śliskiego, magicznego tłuszczu.

Bounty 08-09-2017 22:29

Tymczasem Kas zatrzymał wreszcie stado, dobre kilkaset metrów od karawany. Tak jak podejrzewał biały rumak był dominujący w stadzie. Gdy wraz jego klaczą zaczął zwalniać, blokując innym koniom drogę i one zwolniły.
Przez pył wciąż nie widział zbyt wiele a wciąż niespokojne zwierzęta rżały, parskały i tupały. Shoanti wydobył z juk linę. Gładząc łeb rumaka i mówiąc doń uspokajająco uwiązał go za szyję, po czym zabrał się za resztę koni. Prawie od razu dołączyło do niego trzech konnych, których dopiero teraz dojrzał. Musieli jechać tuż za stadem. Jeden z nich go pozdrowił. Niscy, szczupli, ale muskularni, o ciemnej karnacji. Nie pochodzili z klanów.
- Dzięki ci! - wydyszał w języku handlowym, zmęczony gonitwą.
- Nie mogliśmy ich dorwać, cholerne gobliny!
- Gobliny?! - Kas spojrzał poprzez rozwiewający się pył w stronę karawany, po czym rzucił linę jednemu z mężczyzn a sam popędził konia ku starciu. - Nie odjeżdżajcie nigdzie, należy mi się nagroda! - zawołał mijając jeźdźców.

Rozpędzając klacz do galopu dobywał już łuku. Wkrótce jego oczom ponownie ukazała się karawana. W oddali zauważył uciekające stworzenie jadące na psie, ale między wozami ciągle trwała walka. Kobieta na wozie szyła z łuku, ale zamiast białowłosego obok niej łapami w stronę gobliniego psa wymachiwało patykowate, chude, brzydkie coś.
Shoanti nie był do końca pewny, które z tych stworzeń ma bić, więc ominął je szerokim łukiem, zbaczając z traktu na łąkę. Gdy tylko zauważył uciekające gobliny, zwolnił do kłusu, żeby wypuścić strzałę w najbliższego. Po czym ruszył w pościg, prawicą dobywając półtoraręcznego miecza a lewą ręką dzierżąc wodze.
Zamachał wielkim ostrzem w powietrzu jakby nic nie ważyło, wrzeszcząc:
- Kalla, kalla! - co chyba było jakimś okrzykiem bojowym.

Barbarzyńca pędził za swoim celem, wypuszczając strzałę w ruchu. Niestety kłusujący koń nie ułatwiał niezbyt wprawnemu strzelcowi i pocisk przeleciał niedaleko głowy uciekającego goblina. Jego psi wierzchowiec pędził ile tylko mógł, ustępując prędkością lekkiemu wierzchowcowi Chasequaha, wcale jednak nie tak wiele. Karawana zniknęła za plecami, a uciekinier sprawnie kluczył między wszystkimi przeszkodami, czego nie potrafił wierzchowiec barbarzyńcy.
Kas nie zaniechał pościgu. Nie zamierzał wracać bez choć jednej głowy wroga. W porównaniu z orkami gobliny były tylko głupimi szkodnikami, ale nie zmniej znienawidzonymi przez Shoanti. Gdy wreszcie udało mu się doścignąć goblina, zrównał się z nim od lewej strony i zamachnął mieczem, mierząc w kark przeciwnika. Mały stwór skulił się i ostrze przeszło mu nad głową. Pies wyczuł zagrożenie i skręcił ostro, o wiele szybciej niż mógł zrobić to konny i barbarzyńca znów musiał gonić. Nie było tu zbyt wielu miejsc dla goblina do ukrycia się, ale gonitwa i tak przeciągała się. Kolejny cios przeciął powietrze i dopiero następny - po ponownym dogonieniu uciekiniera - strącił goblina z psa. Zwierzę skręciło znowu i popędziło w bok, a goblin przeturlał się po ziemi.

Wtedy też Chasequah zobaczył samotnego, biegnącego pieszo po trakcie człowieka. Zmierzał w stronę Sandpoint, słaniając się na nogach.
Kas na razie nie poświęcił mu więcej uwagi niż to konieczne. Zawrócił wierzchowca aby dobić goblina, jeśli ten jeszcze dychał. Miecz rozpłatał mu bark i plecy, głęboko i najwyraźniej skutecznie, bo stworzenie się nie ruszało.
Shoanti zeskoczył więc z konia, przeturlał butem goblińskie ścierwo na plecy i obejrzał w poszukiwaniu czegoś wartościowego. Ci łupieżcy potrafili mieć czasem całkiem zasobne sakiewki, a niekiedy i dobrą broń. Mimochodem zerknął na zbliżającego się człowieka i zawołał:
- Jest ich w okolicy więcej?!
Człowiek i trakt byli całkiem daleko, ale równina poniosła krzyk barbarzyńcy. Człowiek zatrzymał się i wsparł na kolanach, łapiąc oddech, zanim odkrzyknął.
- Nie wiem, cholerne koniokrady!
Goblin oprócz kołczana ze strzałami, słabej jakości zakrzywionego noża i krótkiego łuku, istotnie miał małą sakiewkę. Zawierała dwa całkiem w porządku guziki, pięć miedziaków i dwie srebrne monety.
Na Płaskowyżu Storval przydać się mogło wszystko i Kas przywykł nie gardzić żadnym łupem. Bo to wiadomo, kiedy człowiek będzie potrzebował guzika? Shoanti obciął jeszcze głowę goblinowi i przywiązał za kępkę włosów do juków. Dosiadł wierzchowca i wolno ruszył na spotkanie człowiekowi.
- Twoje konie i trzech towarzyszy są bezpieczni.
- Jakich towarzyszy?! - oburzył się mężczyzna, w średnim wieku, ciągle próbując uspokoić oddech. - Cholerni koniokradzi!
- Cholera… - Chasequah rozdziawił usta. - Uciekali przed goblinami razem z końmi, myślałem że są ich. Wsiadaj, są niedaleko. - przesunął się w siodle i podał dłoń mężczyźnie, pomagając mu wdrapać się na konia.
Ten skorzystał z pomocy, wskakując na nie bez trudu i z wyraźnym doświadczeniem.
- Moja rodzina została z tyłu. Ilu was jest? - dopytał, zanim ruszyli w stronę karawany.
- Cała karawana, w tym paru zbrojnych.
Ruszyli wolnym kłusem, bo Shadi była już trochę zmęczona gonitwami a teraz miała jeszcze dodatkowe obciążenie.
- Dobrze się spisałaś, ślicznotko - pogłaskał klacz po szyi.

Lady 11-09-2017 21:27

Wypuszczona przez Kilynę strzała minimalnie chybiła, przelatując obok ciągle szybko poruszającego się celu. Zaskoczonemu goblinowi mignęła tylko przed oczami, wbijając się w ziemię. Co innego pazury, które niespodziewanie także dla sojuszników pokazał białowłosy. No, z pazurami już nie był taki białowłosy. Był łysy i brzydki jak na trolla przystało. Podnoszące się z ziemi stworzenie prawdopodobnie nie zobaczyło nic, a i ból był krótki, kiedy pazury przeorały jego ciało, kończąc plugawy żywot. W tym samym momencie zadziałało zaklęcie i jeden pies zaczął szaleńczo ruszać łapami, aż rozjechały mu się na wszystkie strony, zrzucając przy okazji gobliniego jeźdźca z grzbietu. Drugi "wierzchowiec" zwinnie wyhamował, zawrócił i rzucił się do ucieczki. Ten bez jeźdźca zwinnie odskoczył i ujadając ruszył w stronę koników niziołczego handlarza, które znów zarżały i szarpnęły się w panice. Czwartego zaklęcie nie objęło, ale on również od razu zmienił kierunek, aby dalej od wozów i niespodziewanego oporu. Jego jeździec wypuścił strzałę, która niegroźnie wbiła się w burtę wozu.
Widząc przeciętne efekty swojego czaru, a raczej niemal żadne, przynajmniej w jego mniemaniu, czarodziej podrapał się po głowie próbując stłumić uczucie irytacji. Choć mówią, że człowiek uczy się przez całe życie, tak obecnej sytuacji nie traktował jako naukę. Kusza, gdzie jest moja kusza? - pomyślał, szukając znajomego sznurka przy swoim pasie. Nagle zamarł, dosłownie na krótką chwilę, zdając sobie sprawę z jej ostatniej lokalizacji.
- Muszę zapisać, by nie zostawiać broni poza zasięgiem dłoni kiedy podróżuję traktem - burknął do siebie pod nosem, zmierzając w stronę uszkodzonego wozu, skąd wyciągnął swój “cud techniki militarnej”, jak to raczył sarkastycznie mówić. Nie był wojownikiem. Był… wieszczem.
- Mesmirze! Idź jej pomóc! - wskazał machnięciem ręki na szyjącą z łuku kobietę stojącą na dachu. Nie wymówił jej imienia, jak sama kultura przynajmniej nakazuje, nie będąc pewnym czy kruk-chowaniec zrozumiałby o kim wtedy byłaby mowa.
Druid ani myślał porzucić swoje bezpieczne miejsce na wozie. Nie, dlaczego miałby być na ziemi, na tłustym, śliskim podłożu, między wrogami? Sięgnął z wysoka długą łapą i ledwie - ale jednak - sięgnął pazurami psa który rozjechał się na oleju. A jeżeli goblin który z niego spadł nie będzie za sprytny, to wlezie akurat…
Przez twarz Kilyne przemknął grymas niezadowolenia, grożący utratą koncentracji. Mistrz zawsze zwracał uwagę na tę słabą cechę, niemożność bezbolesnego pogodzenia się z niepowodzeniem. Jak miała się skupić przy istocie nagle zmieniającej się w coś takiego i kruku, który zbliżał się niebezpiecznie blisko! Wzięła głęboki oddech i napięła ponownie cięciwę, wypuszczając kolejną strzałę. Zmieniła swój cel, koncentrując się na psie próbującym zaatakować konie. Czarnowłosa tym razem trafiła, pocisk wbił się w stworzenie, zerwał nieco skóry wraz z mięsem i poleciał dalej. Pies zaskomlał i od razu zmienił swoje zdanie o atakowaniu koni. Ból sprawił, że zmienił kierunek i pognał w stronę otwartej przestrzeni. Pazury przemienionego Lugira przeorały bok zwierzęcia, które ujadając i śliniąc się próbowało odgryźć się swojemu przeciwnikowi. Nieskutecznie, szczęki kłapały jedynie powietrze. Goblin nieopodal wstał co prawda, ale widząc co się dzieje, nie próbował dosiąść swojego wierzchowca. Dla ścisłości nie próbował też walczyć, salwując się ucieczką. Na początku bardzo wolną, bo jego nogi ślizgały się po niepewnej, magicznie przemienionej powierzchni.
Strzała nie trafiła tak precyzyjnie jak życzyłaby sobie kobieta, natomiast efekt był o wiele lepszy niż wcześniej. Kilyne pozwoliła psu uciekać, zmieniając pozycję i ułożenie ciała, aby ponownie unieść lotkę do oczu, celując w jednego z uciekających goblinów. Szybko oceniła odległość i wypuściła pocisk w tego, który znajdował się bliżej. Dopóki walka trwała, nie zamierzała opuszczać względnie bezpiecznej pozycji na dachu wozu.
A gdzieś tam przy uszkodzonym wozie młody mag przyglądał się tak uciekającym goblinom ważąc naładowaną lekką kuszę w rękach i zastanawiając się nad swoimi możliwościami. Jego bystry wzrok szybko ocenił dzielącą go do goblinów odległość oraz swoje umiejętności strzeleckie. Rezultatem tychże działań był wypływający na twarz wyraz zwątpienia. Opuścił więc kuszę, postanawiając się skupić na najzwyklejszej obserwacji goblińskich zachowań.
A kruk ciągle lekko szturchał czarnym dziobem półelfkę w plecy, tak jakby bez żadnego powodu. Izambard jednak wiedział co czyni posyłając Mesmira do niej. W końcu, pomijając pewne drobne szczegóły dotyczące jego charakteru, znali siebie i swoje umiejętności najlepiej.
- Kra! Pomagam? Pomagam? Kraa!! - kraknął chowaniec, chyba już kolejny raz z rzędu.
Lugir rozejrzał się po okolicy. Czy w zasięgu rąk był jakiś osiodłany koń, coś co pozwoli mu ścigać napastników? Nie, same luzaki i pociągowe, a nijak nie czuł się dość dobrym jeźdźcem by próbować dzikiego pościgu na obcym koniu i na oklep. Zamiast tego zajął się wykańczaniem sprawy na miejscu - walnął raz i drugi w psa. Dosłownie walnął - nie ciął pazurami. Nie chciał go zabijać.
Strzała Kilyne i tym razem nie chybiła, wbijając się w ciało uciekającego na psie goblina i tam zostając. Stworzenie jakimś cudem utrzymało się na zwierzęciu, porzucając swój łuk i uwieszając szyi. Znikali już w resztkach kurzawy, pędząc ile tylko mogli. Podobnie zresztą jak wszyscy inni przeciwnicy. Jeden z goblinów musiał pieszo salwować się ucieczką, przez co ciągle pozostawał w zasięgu łuku czarnowłosej. Lugir natomiast rąbnął psa na odlew, wyjątkowo potężnie, aż chrupnęło. Zwierzę padło jak długie. Właściciel zamkniętego wozu otworzył ostrożnie drzwiczki, wystawiając swoją pucułowatą twarz.
- Już po wszystkim? - zapytał drżącym głosem. Drugi handlarz wydobył skądeś długą lagę i z nią ostrożnie zbliżał się do leżących między wozami goblina i psa, unosząc tę prowizoryczną broń do ciosu. Na ponurej, podłużnej twarzy wypisaną miał żądzę mordu. To nic, że jego aktualny przeciwnik już był martwy.
- Ta… - druid urwał kiedy konny przemknął koło nich jak huragan - Teraz już na pewno tak. Żyjemy - zaczął mruczeć zaklęcia stabilizujące rany leżących bez ruchu napastników. Gdzieś koło drugiego przemiana przestała działać i wrócił do swojej naturalnej, płowowłosej postaci - Sprawdźcie czy ten goblin żyje, jeżeli tak, weźmiemy go na spytki - rzucił ze spokojem godnym lepszej sprawy, a sam pochylił się nad nazbyt fortunnie powalonym psem. Miał wobec niego plany.
- Gobliny stanowią niemałe zagrożenie w tym obszarze. W okolicy jest kilka klanów z tego co wiem - rzekł luźno zbliżający się czarodziej, mając w dłoniach nie swój hebanowy kostur, a dziennik podróżny w prostej oprawie i bardzo dziwny przyrząd do pisania wykonany z jasnego drewna i stali. Metalowa końcówka zwężała się, imitując typowe zakończenie piór piśmienniczych jakie nabyć można było w sklepach. Skrobał jakieś notatki na papierze, póki mały kleks nie splamił mu strony, co skwitował cichym hm-knięciem.
- Jeśli jesteś w stanie się od nich czegoś dowiedzieć, to będzie nam to na rękę. Nie mam zamiaru jednak uronić łzy nad losem zielonoskórych, a tym bardziej tych wynaturzonych psów - wskazał skinieniem głowy na jednego z wierzchowców.
Kilyne raz jeszcze napięła cięciwę w instynktownym odruchu, kierując swoje spojrzenie na uciekającego pieszo goblina. W ostatniej chwili zaniechała wypuszczenia strzały, chowając ją do kołczanu. Zeskoczyła zwinnie na ziemię, rozglądając się raz jeszcze. Minęło jeszcze kilkanaście uderzeń serca, zanim się wyraźnie odprężyła. Skierowała od razu kroki ku niziołkowi, gdyby potrzebował pomocy z uspokojeniem swoich koni.
- Te tutaj miały pecha - skomentowała słowa czarodzieja. - To wyglądało odrobinę dziwnie, cztery gobliny goniące całe stado koni.

Flamedancer 12-09-2017 20:55

Goblin był martwy, ale swoimi zaklęciami Lugir mógł uratować zarówno psa jak i konia co wpadł na wóz. Ten drugi jednakże już prawie na pewno nie będzie nadawał się na wierzchowca. Ponury handlarz rąbnął truchło goblina kilka razy i zbliżył się w stronę psa, zamierzając z nim zrobić dokładnie to samo.
- Dobić to ścierwo, słyszałem, że potrafią udawać martwe - wymruczał pod nosem. Drugi kupiec wyszedł ze swojego wozu, ocierając czoło jedwabną chusteczką. Zaraz za nim wychylił się jego woźnica, mały i chudy człowieczek.
- Pecha to my mieliśmy - burknął, brodą wskazując na uszkodzony wóz. - Z tym się trochę zejdzie, trzeba zdjąć sporo, aby podnieść i naprawić.
- Cieszmy się, że nikomu nic się nie stało - oznajmił jego pracodawca, Orik jeśli dobrze pamiętali imię. - Pojechać mogę do miasta i kogoś tu przysłać, to przed późną nocą się zmieścicie - oczywiste było, że sam w naprawie nie zamierzał uczestniczyć. I tak bardziej by przeszkadzał.
Niziołek o dziwo panował nad swoimi konikami i choć uśmiechnął się z wdzięcznością do Kilyne, to jej pomoc przydawała mu się głównie do rozplątywania wodzy i częstowania zwierząt smakołykami, co widocznie było jego sposobem na utrzymanie porządku.
- Gobliny gotowe są szarżować za końmi i psami choćby na koniec świata. Tak by pewnie było gdybyśmy nie stanęli im na drodze - odpowiedział na słowa półelfki, gdy skończył coś zapisywać w swoim dzienniku, po czym skierował swoje oczy na uszkodzony wóz. Określając jego stan na nie-tak-bardzo-tragiczny, przekrzywił głowę na bok wyraźnie się zastanawiając nad możliwością jego prowizorycznej naprawy. Rzucił okiem na płowowłosego, przypominając sobie jego wyczyny w trakcie walki, przypomniał sobie o towarzyszącym im jeźdźcu i już zaczął mu się formować pewien plan.
- Proszę pana - zwrócił się z szacunkiem do człowieka - Jeśli pozostali się zgodzą, by panu pomóc, to zobaczymy co da się zrobić.
- Cieszę się że mogłem pomóc, razem przeciwko temu tałatajstwu zawsze raźniej - druid mocno związał łapy i pysk psa, szczelnie zawinął go w płaszcz i zarzucił sobie na plecy - Na mnie już czas. A może i nie, chwila - zawrócił i zabrał się do przetrzepytania goblińskich trupów niczym rasowy sęp.
Jedyna w tej grupie kobieta robiła to co polecił jej niziołek. Nie umiała zajmować się zwierzętami. Niewiele również miała z nimi kontaktu i obserwowanie jak koń chrupie jabłko wydawało się ją fascynować. Z rozplątywaniem sznurków i rzemieni natomiast radziła sobie bardzo sprawnie i szybko, nie biorąc udziału w toczącej się za jej plecami rozmowie. Tylko raz się odwróciła i skinęła głową, dając czarodziejowi znać, że usłyszała i nie zignorowała jego odpowiedzi, za co był jej wdzięczny, bowiem bardzo nie lubił być ignorowany.
Żylasty mężczyzna zatrzymał się w pół kroku, szacując czy opłaca mu się rąbnąć gobliniego psa pomimo faktu, że podnosił go właśnie druid. Zamrugał, słysząc słowa Izambarda i odwrócił do niego.
- Tak, tak. Wóz - powiedział jak człowiek wyrwany nagle ze snu. - Dyszel złamany, koło złamane, oś pęknięta - wyliczał ponurym tonem. - Zdjąć wszystko trzeba, żeby naprawić. Pomoc każdą przyjmę, jak nie zdążę na festiwal to i tak jestem spłukany - westchnął.
Lugir tymczasem przeszukiwał już ciało martwego goblina - sztuk jeden - odnajdując sakiewkę, w której odnalazł oprócz kłębka sznurka, również pięć srebrnych monet, dziesięć miedzianych oraz dwa malutkie zielone kamienie półszlachetne. Oprócz tego obok truchła leżała ta sama broń, którą posługiwali się wszyscy goblini jeźdźcy - marnej jakości krótki łuk, strzały i zakrzywiony nóż.
Z łupów wybrał sobie nóż i kamyki; resztę odłożył na widoczne miejsce. Bo przecież to że on z tego nie skorzysta nie znaczy że nikt nie będzia miał z tego pożytku.
- Ponoć w Varisii pracy się nie odmawia - Lugi podszedł do sprawy z umiarkowanym entuzjazmem. Przerzucił psa na dobry wóz, a sam złapał się do przerzucania rzeczy muskualarnymi łapami. - Skąd to jedziecie na festiwal?
- Nie nie nie, nie tu! - zamachał tłustymi rękami Orik, wskazując na psa. - To śmierdzi, a ja wiozę żywność. Nie może to leżeć tuż obok!
- A w dodatku ten przerośnięty szczur może przenosić choroby. Lepiej go zdjąć - dodał Izambard podrapawszy się po głowie, po czym klasnął w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę.
- No, towarzysze. Prowizoryczna naprawa trochę zajmie, ale to wciąż coś. Byle dotoczyć się do miasta. Szybko się tym zajmiemy i będziemy mieć to z głowy! - powiedział do wszystkich czarodziej, chcąc zacząć już pracę. Musiał się jeszcze przed zmierzchem znaleźć w mieście. W końcu ktoś na niego czeka.
- No nie, koło jedzenia na pewno nie - zgodził się aasimar - Już ja go doprowadzę do porządku, ale na razie koło jedzenia nie.
Kiedy już wszystkie konie stały spokojnie pasąc się, związane w jednym miejscu, Kilyne wróciła do grupy. Słyszała wcześniejsze rozmowy, zauważając, że zrzucanie gobliniego psa w sferze rozmów pozostało. Chwyciła za związane łapy i pociągnęła, zrzucając zwierzę na ziemię. Zdjęła też swój płaszcz, odsłaniając kryjący się pod nim skórzany strój - długie do kolan buty, obcisłe spodnie i gorset podkreślający szczupłą sylwetkę. Odkładając niepotrzebne przedmioty na swój tobołek, bez słowa zbliżyła się do pracujących mężczyzn i zaczęła im pomagać. Była tego samego zdania - im szybciej się z tym uwiną tym lepiej. Pomoc z pobliskiego Sandpoint mogła i tak się spóźnić.

Praca w tyle osób szła znacznie szybciej, choć wóz handlarza wypakowany był naprawdę po brzegi wszelkimi różnościami. Nie wyglądało na to, żeby znajdowały się w tym naprawdę drogie przedmioty, ale zauważyli kilka egzotycznych, mało im mówiących na pierwszy rzut oka rzeczy. Stado koni wcześniej zatrzymane przez Shoanti, teraz odjeżdżało gdzieś w bok. Nikt stamtąd nie zawrócił w stronę karawany. Pojawił się natomiast Chasequah, jadąc na swoim wierzchowcu wraz z innym mężczyzną w zakurzonym ubraniu.
Sam mag z niemałym zainteresowaniem wpatrywał się w bardziej niezwykłe elementy inwentarzu wozu kupca. Nie było to co prawda nic niesamowicie drogiego bądź wielkiego, Izambard po prostu doceniał drobne rzeczy. Miał nawet w swoim małym mieszkaniu nawet skromną kolekcję różnych przedmiotów kupionych gdy miał trochę więcej monet niż na chleb, co niestety było rzadkością, a niedawno się z nią rozstał, by móc sfinansować swoje nowe cele.
Cóż… musiał przyznać, że taka praca nie należała do jego mocnych stron. Co prawda dbał o kondycję na tyle, na ile pozwalały mu okoliczności, jednak lata akademickie nie służyły rozwojowi fizycznemu w jakikolwiek sposób. W takich chwilach pchały go do przodu siła woli oraz szczera chęć pomocy drugiej osobie. Jego wzrok mimowolnie uciekał na kształty półelfki, na czym się zawsze szybko łapał. Nie był w stanie zignorować takiego widoku, choć się starał z oczywistych powodów. W końcu był tylko mężczyzną.
Ale też była to jakaś motywacja! Pokazać się w dobrym świetle zawsze warto. Zwłaszcza damom.
Dopiero z rytmu wybił go dźwięk zbliżającego się jeźdźca.
- O, jesteś! - machnął na powitanie zbliżającemu się konno towarzyszowi. Dopiero wtedy zauważył drugą osobę na wierzchowcu.
- Hm, witam - skinął z szacunkiem głową w geście powitania - Coś jeszcze stało się w drodze do Sandpoint poza tą goblińską gonitwą?


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:04.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172