lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [D&D 5 & ACKS] Greyhawk: Labirynt Kurhanów I (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/17390-d-and-d-5-and-acks-greyhawk-labirynt-kurhanow-i.html)

Lord Cluttermonkey 10-10-2017 10:07

[D&D 5 & ACKS] Greyhawk: Labirynt Kurhanów I
 

DOBRY POCZĄTEK TO POŁOWA ROBOTY

Buch, buch, buch…

Krasnolud miał ponoć na imię Dain. I dobrze utrzymaną, siwą brodę. Mniej więcej połowy waszego wzrostu, ale był bardzo szeroki. Duże oczy mrugały po sowiemu zza bardzo grubych okularów, które mogły zmylić niewprawne oko co do jego tożsamości. Dopiero kiedy pochylił się, podniósł drewnianą drzazgę z ognia i zapalił fajkę, w ciemnościach podłej, shantadernskiej tawerny Kufel i Szef dostrzegli blizny na jego twarzy, nieraz krzyżujące się, które zdawały się mówić: “oto wojownik!”. Wojownik twardszy niż kamień, bardziej niezłomny niż góry.

- Dain Złotoręki, ostatni z Niebieskich Gryfów - kiedy się przedstawił, byliście pewni, że jego szramy kryły ciekawą historię.

Buch, buch, buch...

- Pierwszy do dziesięciu! - na polecenie krasnoluda gospodarz wdzięcznie ustawił piwa wzdłuż niskiej lady.

Dziesięć stało przed Angusem, dziesięć przed Dainem, który obserwował kufle w taki sposób, w jaki obserwuje się przeciwnika przed walką zapaśniczą. Dziesięć piw dzieliło MacClintocków od mapy skarbów, której weteran nie chciał odsprzedać za żadne inne skarby. “Po co mi złoto?”, machnął przed waszymi oczyma złotymi sygnetami i dodał: “Wolałbym dobrą walkę. Ale refleks już nie ten i tą - poklepał mapnik - muszę odpuścić.”

Dain spojrzał na ciebie, a potem ponownie na piwo. Kufle dosięgły waszych ust. Nastąpiła długa cisza przerywana tylko dźwiękiem gulgotania.

Buch, buch, buch...

Kamienna płyta kurhanu zaczęła ustępować pod naporem waszych młotów. Miał to być pierwszy kurhan, który splądrujecie, a być może - samo wejście do legendarnego Labiryntu Kurhanów, tajemniczego dziedzictwa pradawnej flańskiej cywilizacji, jaka niegdyś zamieszkiwała położone na zachód Jaskrawe Ziemie. Ciekawość mieszała się jednak ze strachem. Co tutaj robimy, zastanawialiście się, przypominając sobie wszystkie zasłyszane przypadki, gdy martwi nie spali spokojnie w swoich grobach. Mgła kłębiła się nienaturalnie. Kurhany wokół wychylały się z bagien nad opary, podobne do wysp unoszących się nad posępnym, milczącym morzem. Powietrze stało nieruchome. Nie byliście pewni, czy wasze czoła zraszał pot, czy tylko krople mgły.

Buch, buch, buch... Buch!

- No wreszcie! Ruszajmy! - syknął nerwowo Labhrainn, trawiony gorączką złota. Stanęliście u szczytu schodów prowadzących do niewielkiego, okrągłego grobowca z dwoma sarkofagami. Zaliczyliście pierwsze pudło, gdyż nie był to Labirynt Kurhanów. Jednak wciąż mogło kryć się tu coś, co oznaczało pewny zarobek.

Z mieczami w gotowości mieliście ruszyć już po swój skarb, gdy podejrzany dźwięk z bagien zmroził krew w waszych żyłach! Przez mgłę, wśród nienaturalnie gęstych zarośli, w odległości jakichś stu pięćdziesięciu stóp zauważyliście skaczące ociężale ogromne cielska dwóch potworów zwabionych przez pracę waszych młotów. Dwóch wielkich, trawionych głodem, oślizgłych ropuch!

Nagle, kiedy Kane przełknął ślinę - czemu później przypisał wręcz magiczne właściwości - oba stwory z kolejnym skokiem wpadły we wnyki, wydając z siebie zatrważający dźwięk. Szarpały zranionymi odnóżami, próbując uwolnić się z pułapek przywiązanych ciężkimi łańcuchami do drzew. Zastawione przez jakieś anonimowe hieny cmentarne sidła nie wyglądały jednak, jakby były zdolne utrzymać masywne ropuchy na długo. Musieliście działać!

Angus wytrzeszczył oczy, wpatrując się w dwa ogromne kształty wyłaniające się z mgły. - Kurwa... jeszcze mnie trzymi od wczora… ten kutas Dain rumu dawkował czy ki chuj? - mruczał Angus który nie był najlepszy z myślenia i drapał się teraz po brodzie, próbując dobrać się do pryszcza.

- Hej, ferajna obczajta to. Gady we wiorstach garują. Chyba za giry ich chyciło i gibają się jak pierdolone artysty. Robimy je? - wyszeptał cicho do reszty kamratów.

- Może je spłoszyć czym? - zastanowił się Marc - umie który bociana udawać? Tylko takiego w chuj wielkiego. Nie ma powodu prać to szkaradztwo, w kurhanie zarobek mamy. Z żabich skórek to się pewnie nie uzbiera na piwo. - Tak czy inaczej na wszelki wypadek wciągnął po cichu miecz.

Labhrainn nachylił się ku Angusowi i Marcowi i uważnie przypatrzył się wielkim płazom.

- Dobrze gadacie. Można by je przepłoszyć. Jak usłyszą klekot boćka, dadzą wióra jak trzeba. Znam ja taką magiczną sztuczkę, którą można tu zastosować. Patrzajcie no tylko... zaraz im stracha napędzę, co się zowie, hihihi... - zachichotał i złożył palce do zaklęcia. Za chwilę dało się słyszeć głośne, przypominające trzask dwóch drewnianych desek uderzających o siebie, klekotanie.

- Żaby, jak to wiadomo, lubią siedzieć w bagnie; choć która zeń wyskoczy, zaraz wracać pragnie. - Burknął Madoc zduszonym przez kaptur głosem. Wyglądało, że to wszystko co miał do zaoferowania w gestii rozwiązania sytuacji, chociaż jego palce muskały kolbę kuszy.

Zaklęcie zadziałało. Gotowi do natychmiastowego działania obserwowaliście jak szalejące ropuchy wyrwały się z wnyk, lecz zamiast rzucić się w waszą stronę, uciekły przestraszone z trzaskiem we mgłę, w stronę bagien. Odetchnęliście z ulgą, choć byliście pewni, że w tych okolicach napotkacie jeszcze i tysiąc podobnych stworzeń, jeśli nie gorszych.

Dagonet pokręcił głową.

- Nie wierzę, że to się właśnie udało - poprawił klamry pasa, które trzymały wielki miecz na jego plecach. Tarczę, okraszoną malunkiem słońca, a która dodawała mu otuchy nawet w najciemniejszej godzinie, trzymał blisko siebie w lewej ręce. - Ruszajmy.

Uważnie obserwując wejście do kurhanu, Madoc kucnął i skrzesał kilka iskier na pochodnię. Gdy skończył, wyciągnął kuszę i kiwnął reszcie na znak swojej gotowości.

Angus zdjął z osła swoje rzeczy, wpierw bydlaka palikując przy wejściu do krypty aby nie uciekł. Potem wyjął z plecaka młotek, jeden z metalowych kołków i kilkoma szybkimi uderzeniami wbił go w ścianę krypty na zewnątrz. Poczekał chwilę aż Madoc sprawdzi wejście, następnie wziął linę, jeden koniec przywiązał do kołka, a zwiniętą i naciągniętą linę trzymał w mocarnych garściach. Zdjął następnie latarnię z osła, dolał oliwy, i za pomocą pochodni Madoca, chwilkę czekając aż zacznie porządnie świecić. Mocniej zacisnął linę w ręku i ruszył w stronę wejścia do krypty. - No to co... pora wbijać. Trzymajta się liny - przyświecając sobie latarnią i ostrożnie skradając się krok za krokiem uważnie obserwował ściany, sufit i podłogę krypty, szukając czegokolwiek podejrzanego, od nienaturalnie wyglądających szpar, po wszelkiego typu nierówności mogące sugerować pułapki. Jego celem był sarkofag znajdujący się po lewej stronie krypty. - Brat, kopsnij młot. Piotruś może nie dać rady - Angus obserwował ciężkie płyty sarkofagu i oceniając przydatność swoich narzędzi.

Labhrainn pokonał dwa kroki dzielące swojego osła, przy którym robił dokładnie to samo, co Angus, po czym sięgnął bez słowa po duży, solidny młot, wciąż oparty o ścianę kurhanu tuż przy rozbitym wejściu. Wszedł do krypty, podał bratu narzędzie i wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu.

- Tylko nie po palcach, braciszku - zarechotał. W świetle padającym z latarni próbował odcyfrować napisy na sarkofagu, na wszelki wypadek przywołując w pamięci ochronną inkantację, gdyby sarkofag miał się okazać zabezpieczony magiczną pułapką.

- Popilnuję czy jakieś kurestwo znowu nie przylezie - Marc przywiązał muła obok osła Angusa i powiedział stając w wejściu do kurhanu by mieć chronione plecy. Do kompletu z mieczem chwycił tarczę. Zerkał też na zwierzęta czy nagle nie zrobią się nerwowe.

Kurhan wydawał się bezpieczny. Chociaż nie dostrzegliście niczego specjalnie niepokojącego, gdy wszyscy poza Markiem przekroczyliście próg i zeszliście wąskimi schodkami, nie mogliście oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie w porządku. Dopiero po chwili zauważyliście, że cały grobowiec był wyciszony magią. Gdybyście nagle w ciemności dojrzeli lśniące, złe oczy, Marc nawet nie usłyszałby waszego krzyku. A wy - jego.

Leżącym tu sarkofagom daleko było do najwybitniejszych dzieł sztuki kamieniarskiej. Nie były zdobione alabastrem, kredą, gliną czy gipsem. Zadbano jedynie o wykucie prostej modlitwy do Nerulla, charakterystycznej dla ur-flańskiej cywilizacji czczącej tego boga śmierci. Odsunięcie ciężkich pokryw było w zasięgu możliwości awanturnika z łomem lub pary awanturników bez takiego narzędzia, więc od sprawdzenia zawartości sarkofagów dzieliła was jedna męska decyzja.

Nagle Madoc potknął się o... Powietrze. Gwałtownie oparł się rękoma, również o powietrze. Mimo że nie widział chmury kurzu, poczuł gryzienie w nozdrzach i brud na dłoni. Doszedłeś do wniosku, że w kurhanie znajdował się jeszcze jeden, trzeci sarkofag, umieszczony pod ścianą i pokryty całunem niewidzialności!

Kane uspokojony tym, że Pepe była uwiązana kilkanaście metrów od muła i osła, mógł myśleć racjonalnie i zareagować na znalezisko Madoca. Chciał zbadać jakie obrysy miała potencjalna przeszkoda. Sarkofag. Niby taki sam, jak dwa poprzednie, a jednak o bardziej nieregularnym kształcie, wynikającym z płaskorzeźb go zdobiących.

- Jasny pierun. Magia… - Angus stęknął z podziwu widząc jak Madoc rozbija się o niewidzialny sarkofag. Poklepał Kane`a po plecach widząc, jak nieskutecznie próbuje coś wyczarować płatki kwiatów po czym sięgnął do plecaka, wyjmując jeszcze kilka metalowych kolców i wkładając sobie za pas, na później. Widział wysiłki obu magików i miał przeczucie, że ktokolwiek zabezpieczył grobowiec czarami, próbował ukryć coś cennego. Złodziejskie przeczucie podpowiadało mu, aby nie ruszać jeszcze widocznych sarkofagów i poczekać, aż magicy zrobią swoją robotę - może jest ich tu więcej? Ferajna, zacznijcie czary-mary. W tych niewidzialnych mogą być sute fanty - Przyświecał im latarnią, pomagając w ich robocie. Dopiero po chwili dotarło do niego, że w grobowcu jest po prostu nienaturalnie cicho.

Kane patrzył się na poruszające się usta mężczyzny i próbował zrozumieć o co mu chodzi. Wyciszenie sarkofagu jednak nieco przeszkadzało. Kiedy tamten zaczął jednak niecierpliwie spacerować, sam również ruszył sprawdzić, czy nie ma tam innych ukrytych niewidzialnością miejsc czy przedmiotów. Na ten tylko kiwnął i pokazał znak wbijania klina. Wypadało się dowiedzieć na co trafili.

Angus kiwnął głową i przystąpił do dzieła. Wpierw wymacał dół i ścianki sarkofagu oraz miejsce, gdzie zaczynało się wieko. Potem wbił dwa kliny, jeden z jednej strony wieka, drugi z drugiej strony, aby następnie zadzierzgnąć pomiędzy kołkami linę w taki sposób, aby mógł ją jedną ręką napiąć, przyciskając wieko do pudła sarkofagu. Potem wyciągnął łom, i mocno nacisnął, otwierając wieko i lekko je odsuwając ale tak, aby wciąż leżało na wieku. Chwycił linę, będąc gotowym do pociągnięcia i dociśnięcia wieka do pudła sarkofagu, na wypadek gdyby jego właściciel okazał się nie całkiem martwy.

Madoc puknął Angusa w ramię i kilkoma szybkimi, nieco komicznymi gestami przekazał mu dwa zdania. “Niewidzialny sarkofag. Niewidzialny mieszkaniec?” Wydawał się zaaferowany i niespokojny - jego modus operandi było jak najlepsze poznanie natury wyzwania i potencjalnego przeciwnika - tutaj kupowali niewidzialnego kota w niewidzialnym worku. “Powinniśmy stąd spierdalać”, mówiło jego rozbiegane spojrzenie. Tropiciel powoli wycofał się w stronę schodów, i z kuszą w garści osłaniał kompanów, gotów także pobiec po Marca lub opuścić to miejsce w pizdu.

Tymczasem znudzony Marc zauważył coś, co wyrwało go z nudy typowej dla zajęcia wartownika. W miękkiej ziemi nieopodal kurhanu dostrzegł ślady, które mogłaby zostawić para błąkających się bez celu ludzi. Gołonogich ludzi. I do tego rannych, skoro ledwo, z trudem włóczyli nogami. Całe szczęście, że ślady nie były zbyt świeże.


Labhrainn zmarszczył brwi, po czym złożył palce do zaklęcia. Gdy jednak próbował wypowiedzieć słowa zaklęcia, ze zdumieniem odkrył, że nie słyszy własnego głosu. Z początku pomyślał, że ogłuchł od klekotu, którym całkiem niedawno poczęstował wielkie żaby. Za chwilę jednak przyszło olśnienie. “Magiczna cisza!” - uzmysłowił sobie krasnolud. “Pewnie obejmuje tylko kurhan, bo poza nim mogliśmy normalnie rozmawiać.” Z tą myślą postawił nogi na stopniach prowadzących do wejścia i odchrząknął. Dźwięk, który doszedł jego uszu upewnił go, że wyszedł już poza zasięg strefy ciszy, odwrócił się zatem w stronę krypty i kreśląc w powietrzu skomplikowane wzory zaczął wygłaszać inkantację. Jego oczy zabłysły magicznym blaskiem, a mózg krasnoluda wypełnił obraz różnokolorowych wichrów magii omiatających kurhan. Jeden z wiatrów okrążał kurhan - krasnolud widział siebie i Marca stojących poza jego obrębem, inni ich towarzysze znajdowali się wewnątrz okręgu. Wewnątrz kurhanu krasnolud dostrzegł coś jakby całun z ciemnej mgły spowijający miejsce przy jednej ze ścian. Przymrużywszy nieco oczy, lekko piekące od przepływającej przez nie magii, Labhrainn skupił się na wyszukiwaniu innych anomalii w przepływie magicznych prądów.

Paladyn był zaniepokojony ciszą, gdy dopiero po chwili zorientował się, że jest to magiczna sztuczka. Wcale go to nie uspokoiło. Nie podobał mu się także pomysł plądrowania sarkofagów, jednak jeśli nieszczęśnicy tam złożeni, byli nieumarłymi, to jego świętym obowiązkiem jest ich wyplenić. Niestety jego towarzysze nie mieli tak światłych pobudek, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Wątpił, czy znajdzie się ktoś inny, chętny do takiej roboty. Dagonet, cały czas z tarczą przy boku rozejrzał się jeszcze raz po kurhanie. Jego usta poruszały się w rytm krótkiej modlitwy. Gdy wypowiedział bezgłośnie jej ostatnie słowo, znajome mrowienie przeszło całe jego ciało, a zmysły wyostrzyły się. Prowadzony Światłem, pilnował bezpieczeństwa swych towarzyszy, na wypadek… sam nawet wolał sobie nie wyobrażać.

Kane nie trafił na żadne inne niewidzialne przedmioty, mimo że przeczesał stopami i rękami każdy centrymetr kurhanu. W miarę wypowiadania modlitwy Dagonet coraz silniej czuł, że kurhan został zbeszczeszczony czarną magią, jednak boska opatrzność nie nakierowała go na obecność żadnego stworzenia zrodzonego z ciemnych sił. Labhrainn zaś, zgodnie ze swoim oczekiwaniem, zidentyfikował wpływy magii iluzyjnej, która tłumaczyła niewidzialność kurhanu, oraz magii wywołań stojącej za splugawieniem miejsca wiecznego spoczynku, promieniującej w obrębie całego grobowca. Jednak, ku jego zaskoczeniu, rozpoznał także magię odrzuceń, emanującą ze środka niewidzialnego kurhanu. Czyżby glif strażniczy?

Kane czekał na relację maga. Gdyby obawiali się czegoś w środku, miał zamiar zaproponować użycie pokrywy jednego z bocznych sarkofagów jako tarczy z kamienia i podważenie wieka po bokach łomami.

Marc tymczasem uspokojony ciszą z wnętrza grobowca spokojnie stał na warcie. Wszak gdyby coś się działo to zawołali by o pomoc, albo by usłyszał odgłosy walki. A jeśli coś potrafiło bezgłośnie załatwić piątkę poszukiwaczy skarbów, to Marc wolałby tego nie oglądać.

Labhrainn gestem powstrzymał Angusa i Kane’a przed otwieraniem niewidzialnego sarkofagu i dał im znak, żeby wyszli za nim na zewnątrz. Porozumiewanie się na migi nie było jego najmocniejszą stroną, a wolał precyzyjnie przekazać informacje kompanom, żeby wiedzieli, czego się spodziewać.

- Jakby zaczepić kotwiczką pokrywę i ściągnąć ją liną stojąc na zewnątrz? - rzucił pomysł Marc.

- Prędzej linę zerwiesz. - wzruszył ramionami Labhrainn. - Musiałbyś ciągnąć w górę, żeby mieć szansę unieść wieko. Jeśli będziesz ciągnąć w bok, to tylko wygniesz hak albo zerwiesz linę, a płyta nawet nie drgnie.

- Może wbijemy na sufit, ten wihajster, i się zadzierzgnie klapę z ramki, niczym kołdrę z kurwiszona?Nawet jak pierdyknie, to będziemy cali- Angus zerknął w dół do grobowca szacując taką możliwość i pokazując na wielokrążek wiszący mu na plecaku - zawsze mogę piotrusiem też hajcnąć wieko, ja abarot, a wy będzieta ciągnąć - Angus bawił się łomem leżącym w dłoniach.

- Otwórzmy zza jednej z innych płyt. Jakby coś wyskoczyło, nadzieję się na płytę. Ustawi się na sztorc, potem łomami podniesie płytę. Tylko trzeba działać, bo nas tu noc zastanie i nic nie zdziałamy. - Rzucił Kane, rwący się do działania.

- Co racja to racja. - Madoc wzruszył ramionami. - Idę obejrzeć te ślady. - I jak powiedział, tak zrobił.

- Dobra, niech to huj….- zawyrokował Angus przywiązując sobie linę asekuracyjną do pasa. - Wbiję to w sufit, tylko mnie ciągnijta, jakby jakiś truposzczak wyskoczył z ramki - wręczył drugi koniec liny Labhrainowi po czym zszedł do krypty, zamierzając wspiąć się na jeden z widocznych sarkofagów i przytwierdzić wielokrążek do sufitu za pomocą metalowego bolca i młotka. Miał tylko nadzieję, że ferajna ogarnie się jeśli cokolwiek zechce mu w tym przeszkodzić. Latarnię, stojącą na podłodze odstawił na drugi sarkofag, aby nie ślepić w ciemnościach.

Marc zszedł z krasnoludem i skryty za tarczą ubezpieczał go na wypadek nagłego ataku zza grobu.

Labhrainn ujął wręczony mu przez brata koniec liny i począł usilnie obserwować słabo oświetlone wnętrze kurhanu, gotów ciągnąć ze wszystkich sił na pierwszy sygnał.

- Nie jest chyba najmądrzejszym pomysłem chadzać po okolicy samemu - odezwał się inkwizytor - Przejdę się z Kapturkiem, jakby coś się działo, wrzeszczcie. W tym jesteście dobrzy - zaśmiał się Dagonet i ruszył za Madoc’iem.

- Kto boga w sercu ma, ten nie chadza sam! - Madoc wzniósł ręce w geście przedrzeźniającym małomiasteczkowego kaznodzieję. - Dobrze więc, pójdziemy we trzech.

Kane ruszył do kurhanu wraz z Angusem i Markiem.

Ślady nie pozostawiły Madocowi żadnych wątpliwości. Tak niezręcznie i ociężale mogły poruszać się jedynie ciała wyrwane mocą mrocznej i niebezpiecznej magii z grobów, w których umarli powinni spać spokojnie. Prawdą było, że twory plugawej nekromancji nawiedzały Pole Kurhanów.

Gdzieś w upiornej mgle, która unosiła się wszędzie, czasami gęstniejąc tak bardzo, że jej kłęby zasłaniały widok, rozległo się zwielokrotnione potworne bzyczenie. Tropiciel nie był w stanie powiedzieć, co wydawało ten dźwięk, jednak był pewien trzech rzeczy. Nie były to komary, którym bagno zawdzięczało swoją nazwę. Były blisko. I były głodne!

Tymczasem uwiązany na linie Angus ponownie wszedł do wnętrza kopca, obserwowany przez Labhrainna. Towarzyszący mu tym razem Marc odczuł, że w środku panował jeszcze gorszy smród niż na zewnątrz, na dzikich i zarośniętych bagnach. A absolutna cisza sali śmierci sprawiła, że każdy najmniejszy odgłos wydałby mu się teraz niezwykle głośny. Kane zdążył się już przyzwyczaić.

Krasnolud wdrapał się na jeden z “widzialnych” sarkofagów. Zabrał się do wbijania wielokrążka w sufit grobowca, zgodnie z planem. Nagle, po kilku uderzeniach młotka, wiedziony instynktem wyczuł ruch pod stopami. Jedno bicie serca mogło dzielić go od utraty równowagi!

Angus zareagował tak, jak zwykle reagował w takich sytuacjach. Nie był dumnym wojownikiem jak większość jego rasy i lubił wpierw widzieć swojego przeciwnika. Nie czekał, aż wieko się podniesie tylko od razu zeskoczył z sarkofagu, rzucił się szybkim szczupakiem za drugi sarkofag, ten na którym stała lampa jednocześnie zaś macając rękojeść swojego rapiera. Próbował uspokoić oddech, przyczajając się za pudłem sarkofagu, mając nadzieję, że truposzczak, bo nie mogło to być nic innego zostanie oślepione blaskiem lampy.


- Spalmy te ciała, żeby na pewno więcej nie wstały, najlepiej na zewnątrz i zbadajmy ostatni sarkofag. Mogę się zająć paleniem. - Powiedział szybkim z emocji głosem, Kane.

- Brat, żyjesz? - krzyknął z troską w głosie Labhrainn. - Na młot Moradina, myślałem, że cię rozszarpią te zgniłe cielska! Mało brakowało... trzy ćwierci do śmierci, jak to mówią. - zarechotał, by dać upust uchodzącemu z niego napięciu. Bardzo chciał w tej chwili przytulić się do drzewa. Jakiegokolwiek. Poczuć żywiczoziemisty zapach kory, usłyszeć uspokajający szum gałęzi... ale na tym niegościnnym pustkowiu otaczały go tylko kamienie kurhanów.

- Nic to. Trza otworzyć tą trzecią ramkę, bo tu fantów ni cholery. Goło grzebią, frajery tu leżą nie prince. Trza ichniego kyniga zrobić, i z fantów wyiskać aby suto było - Angus smarknął głośno, zbierając resztki latarni i myśląc w jaki sposób dobrać się do niewidzialnej trumny. Schował szczątki latarni do plecaka i wyjął butelki bezużytecznego oleju, a następnie wysmarował, a raczej wybrudził cały sarkofag olejem, nie szczędząc kurzu z podłogi, piasku i co tam jeszcze wpadło mu do głowy zebrać z podłogi za pomocą kawałka czarnego całunu, zdartego przed chwilą z pobitych zombiaków.

Marc strzepnął resztki trupów ze zbroi i rzekł:

- Poczekajmy z otwieraniem ostatniego aż wróci podpalacz zwłok. Wtedy otwierasz i chodu na tyły. Ja bydlę postaram się przytrzymać, a reszta je zatłucze.

Angus przytaknął i zaczął przygotowywać wieko sarkofagu i wielokrążek aby można było poderwać wieko za pomocą liny.

Labhrainn podniósł koniec liny, wciąż przewleczonej przez wielokrążek, gotów znów ciągnąć co sił.

Kane przemyślał sprawę i jedynie sztyletem pogruchotał kolana, łokcie oraz ramiona, żeby przy próbie animacji same się rozpadły, a następnie wrócił do grobowca, kręcąc głową i pokazując na nos. Wskazując że palenie mogłoby być śmierdząco ryzykowne. Następnie ustawił się na linii wyciszenia, gotów do miotania magii.

Madoc stał oparty ramieniem o ścianę w wyciszonej części grobowca i starannie wycierał groty wydobytych z potworów bełtów kawałkiem szmatki. Perfekcyjna cisza panująca wokół miała na niego kojący, terapeutyczny wpływ - skrzeki jego kompanii, a nawet odgłos jego oddechu czy bicie własnego serca, stały mu się obce, pozwalając skupić się na własnych myślach. Z kuszą w garści, czekał aż zawartość grobowca zostanie ujawniona.

Z przeczuciem nieludzkiego niebezpieczeństwa otworzyliście niewidzialny sarkofag, stosując pomysły Angusa. Wpatrywaliście się ze wzmożoną uwagą w kształt trumny, który był widzialny jedynie dzięki wysiłkom poczynionym przez krasnoluda. Była to chwila pełnego napięcia oczekiwania. Nic wam jednak nie zagroziło. W środku grobowca spoczywały zwłoki owinięte zbutwiałym, czarnym całunem, tym razem wykonanym z jedwabiu. Przyczyna śmierci - jak i w obu poprzednich przypadkach - była dla was niejasna. Ramiona nieboszczyka były skrzyżowane. Na serdecznym palcu prawej ręki lśnił turkus srebrnego pierścienia, a na szyi - łańcuszek ze skarabeuszem wykonanym z brązu. Wspólnymi siłami spróbowaliście zinterpretować flańską inskrypcję wyrytą w środku sarkofagu. Nikt z was nie znał tego bez wątpienia najstarszego języka, który był martwy i trudno było na niego tłumaczyć współczesne idee. Nie byliście pewni poprawności swego tłumaczenia, ale odczytaliście napis jako: "Tu spoczywa Khaditin zwany Prawdomównym, który zdążył pomścić śmierć najbliższych." Chcąc nie chcąc, zaczęliście się zastanawiać, co będzie wyryte przy waszych miejscach spoczynku.

Angus dał znak towarzyszom, by byli ostrożni i celowali w truposzczaka a Labhrainn żeby wciąż był w pogotowiu z liną, po czym spokojnie odplątał linę z płyty sarkofagu, i na odwiązanym krańcu liny uplótł sążnistą pętlę. Podkradł się cicho do leżącego w trumnie dostatnio odzianego denata, jednocześnie wyjaśniając na migi, że w razie czego mają ciągnąć linę, po czym zadzierzgnął pętlę szybkim ruchem na szyję umrzyka, odskakując w razie problemów za najbliższy sarkofag. Widząc, że trup nie reaguje, wzruszył ramionami i za pomocą łomu metodycznie powyjmował powbijane w sarkofag kolce, zdjął wielokrążek z sufitu, pozbierał ogólnie swoje manele i dołączył do swoich towarzyszy grabiących sarkofag.

Zakapturzony tropiciel obejrzał znalezione w grobowcu fanty bez większego zainteresowania i wymownie wskazał na rozległe rany Angusa, który jakby nigdy nic zebrał sprzęt i zabrał się za szacowanie wartości skarbów. Madoc poklepał go po ramieniu i podał krasnoludowi bukłak wina ze swojego plecaka. “Dobra robota. A teraz odpocznij.”, przekazał mu bez słów. Pamiętając niepokojące odgłosy dochodzące z mgły, gestem dał znać towarzyszom że popilnuje wejścia do kurhanu gdy reszta będzie opatrywała sobie rany i bez skrupułów pierdziała pod siebie korzystając z magicznego wyciszenia i maskującego smrodu żywych trupów.

Na zewnątrz tropiciel odetchnął głęboko świeżym powietrzem, poprawił na twarzy katowski kaptur i usiadł ciężko na pobliskim kamieniu, masując kolana. Oparł kuszę o głaz, złapał leżący nieopodal kawałek drewna i począł bezmyślnie dłubać w nim wyciągniętym z cholewy buta kozikiem, nie spuszczając z oczu linii drzew i gęstniejącej mgły.

Kane nie potrzebował się opatrywać. Zasugerował jednak, by rzucić okiem na splądrowany już sarkofag, potem pójść rozszczelniać nowy i w tym czasie, poranieni mogliby się zająć sobą, bez opóźniania niczego. Wiadomo było, że niczego od razu się nie zrobi. Póki co jednak, skoro część zaczęła się opatrywać, dołączył swoje oczy i uszy, do wysiłków łowcy. Dodatkowa para oczu zawsze się mogła przydać. W pamięci, próbował sobie przypomnieć, czy skarabeusz na łańcuszku, miał jakieś większe znaczenie w symbolice, czy miał okazać się jedynie doskonałym łupem.

Madoc spróbował uspokoić czarownika.

- Kto się spieszy, ten się potyka. - Wytłumaczył. Opowiedział mu też o śladach wędrujących nieumarłych i złowieszczych odgłosach których doświadczył przed potyczką w grobowcu. Kurhany były tu od setek, może tysięcy lat, i nigdzie nie uciekały, a śmiertelne zagrożenie które wisiało nad całym obszarem wplecione w duszącą mgłę sugerowało ostrożność.

Labhrainn tymczasem wyrysował różdżką na ziemi skomplikowanie wyglądający symbol, ułożył w kilku jego miejscach znalezione przy kurhanie kamienie, po czym stanął zwrócony przodem do symbolu, otworzył księgę i miarowym tonem zaczął coś z niej odczytywać. Współtowarzysze ujrzeli, że kamienie uniosły się lekko nad ziemię i zaczęły krążyć wokół symbolu, w którego centrum uformowało się coś na kształt małej trąby powietrznej. Po kilku minutach wszystko ucichło. Tym większe było zdziwienie obecnych, gdy Labhrainn rozkazującym, nie znoszącym sprzeciwu tonem rzucił w kierunku symbolu żądanie znalezienia w okolicy i przyniesienia mu różnych przedmiotów, których listę wymienił jednym tchem. Z wnętrza symbolu odpowiedział mu bezcielesny głos:

- Tak, panie.

Wyglądający na zadowolonego z siebie Labhrainn odwrócił się do pozostałych i z tajemniczym wyrazem twarzy oparł się o ścianę kurhanu, odpiął od pasa bukłak z wodą i pociągnął długi łyk.

- Nooooo... - odetchnął. - Tego mi było trzeba. Ile to się trzeba nagadać, żeby ktoś coś za ciebie zrobił, to pojęcia nie macie. Ognia wam skrzesać może? Pomóc w czym? - zawiesił głos na chwilę. - Złota i kosztowności popilnować? - spytał z nadzieją w głosie.

- Nie ma co się rozsiadywać, ja chwilę odetchnę i będę jak nowy - powiedział szlachcic.- Ogień może coś zwabić, niby mgła jest ale dym czuć daleko.

- Ogień maszkary jakoweś ściągnąć może. Jak te żabaki wielgachne. Potrzebne nam jakieś nowe gady jak świni siodło. Krzynkę odsapniem, i bierymy się za ten, tam… No, wiadomo co - Angus potarł ręką obolałe i opatrzone już ramię szukając odpowiednio mądrego słowa na kolejny kurhan - słońca nie widać…..niby mleko rozkićkane ta mgła - mruknął łotrzyk i wyjął swój rapier aby wytrzeć ostrze z zakrzepłej krwii czy innego paskudztwa po zombim, które leżało w pierwszym kurhanie.

Podczas warty Madoc i Kane śledzili słuchem potworne odgłosy zamglonego bagna. Zdawało się, że głodne potwory, czymkolwiek były, oddalały się od miejsca, w którym odpoczywaliście. Niespodziewanie rozbrzmiała szalona kakofonia, gdy obok owadziego bzyczenia odezwało się jemu wrogie, krucze krakanie, które, po hałasie krótkiej, ale zawziętej i okrutnej walki, ostało się jedynym dźwiękiem dochodzącym gdzieś ze mgły.

Na wyobrażenie drapieżnych, krwiożerczych ptaków przez wasze plecy przechodziły ciarki. Wasz odpoczynek wypełnił się obawami, kiedy zaczęło wam się wydawać, że za każdym krzewem, drzewem czy kurhanem oczekuje na was niebezpieczeństwo. Na samo popiskiwanie jedzących szczurów dostrzegaliście w wyobraźni tłuste szczury o czerwonych ślepiach, które tylko czekają na wasze trupy. A kiedy chwilę później same, duszone na śmierć, wybuchnęły najbardziej zastraszającym, wysokim piskiem, który uciął się w połowie, mieliście wrażenie, że serca biły wam trzy razy szybciej niż zazwyczaj a włosy stają dęba.

Wasze zwierzęta też nie znosiły pobytu na Polu Kurhanów zbyt dobrze. Podczas postoju próbowały napić się wody. Wszystkie tak samo zwymiotowały. Niezdrowo było zostawiać je dłużej w tych okolicach.

- To jak? Wszyscy gotowi? - Madoc wstał i wrzucił patyk który torturował do splądrowanego przez ekipę grobowca. - No to dupa kościotrupa, nic tu po nas.

Z gotową bronią ruszyliście przez wysokie trawy bagna w stronę kolejnego zamkniętego kurhanu. Z każdym krokiem zapadające się pod waszymi butami błoto wydzielało jakiś czarny płyn, który sprawiał, że woda była tak nieznośna i niezdatna do picia. Na dużym, pokrytym mchem kamieniu, który minęliście, ostały się zaschłe rzygowiny, pewnie jakiegoś awanturnika.

Dagonet i Labhrainn zabrali się za kucie, kiedy pozostali rozglądali się wokoło, wpatrzeni w długą trawę, posępne drzewa i dziwną mgłę, z której znowu dobiegało bzyczenie, lecz tym razem typowo komarze. Byliście już blisko rozkucia płyty, kiedy po kolejnym uderzeniu młotem Labhrainn poczuł dziwne mrowienie między łopatkami. Jakby spodziewał się, że znajdzie tam strzałę. I niespodziewanie brzękły cięciwy! Krasnolud, niemal padając jak trafiony gromem, oparł się o płytę, którą tak zawzięcie kuł. Krew trysnęła tam, gdzie dwie strzały wbiły się w ciało. Zaskoczeni otworzyliście usta ze zdziwienia. Patrzyliście z niedowierzaniem, gdy, między drzewami, dwa kościotrupy skradały się jak myśliwi, trzymając strzały na cięciwach.


- No i git - Angus zadowolony z ostrzału położył kuszę na ramieniu, prężąc się dumnie. - Ma się ta ręka, co ni? - po chwili zainteresował się Labhrainnem, który krwawił i nie wyglądał najlepiej. - Brat, żyjesz? To bier kuper z gruntu i zmajstruj tego tam z powietrza sługusa, niech zabierze im fanty. Nie podeszły nawet na pieprzoną piędź, a bełt szedł gęsto. Coś mi się widzi, że tam grunt miękki, i jak kto pójdzie ich zrobić, zniknie jak kindybał w piździe, gładko i na mokro, hehehe - zarechotał obleśnie Angus i wziął upuszczony przez Labhrainna młot.

- No to co ferajna? Bierymy się za kolejne ramki. Truposzczaki nie darmo tu warują. Tu są fanty! - krasnal uniósł młot i zaczął przebijać się przez drzwi.

Niewiele brakowało. Kamienny blok ustąpił po kilku uderzeniach młota. Zaglądając wewnątrz kurhanu krasnolud doznał małego deja vu. Na środku grobowca znajdowały się dwie kamienne płyty jak w kostnicy. Na każdej z nich leżał szkielet owinięty w czarny całun ze zdobioną geometrycznymi wzorami glinianą amforą u stóp i niewielką miseczką nad głową, z której błyszczały złote monety. Pożądany łup kusił, ale na myśl o kolejnym starciu ze szkieletami przez plecy Angusa przeszły ciarki.

- Hmm, za ładnie to wygląda - rzekł Marc. - Poślij może tego niewidzialnego sługusa, niech wyniesie fanty. A my bądźmy w pogotowiu - wyjął miecz i tarczę. - W końcu właściciele mogą mieć pretensje do nas...

Labhrainn, choć ledwo trzymał się na nogach, osłabiony upływem krwi z ran zadanych strzałami ze szkielecich łuków, siłą woli zmusił się do uniesienia księgi i odprawienia ponownie rytuału przyzwania swojego niewidzialnego pomocnika. Gdy we wnętrzu kolejnego wyrysowanego na ziemi magicznego kręgu powietrze przestało wirować, Labhrainn wyrzekł słowa komendy:

- Wejdziesz do sarkofagu, zabierzesz miseczki ze złotem i naczynia leżące u stóp zmarłych i przyniesiesz je do mnie. Samych szkieletów nie dotykaj.

- Tak, panie. - odrzekło bezcielesne stworzenie, po czym zapadła cisza, gdy niewidzialny sługa ruszył spełnić życzenie krasnoluda.

Angus mocniej złapał za kuszę, oparł się o wejście do grobowca i wycelował w jednego z ograbianych magicznie szkieletów. Na pierwszą oznakę kłopotów, zamierzał władować bełt prosto w czaszkę szkieleta, zanim podniósłby się z kamiennego katafalku.

Kane, który padł rażony strzałą i przez chwilę udawał martwego. Po chwili, gdy zapadła cisza a towarzysze zaczęli mówić o pokonaniu szkieletów i otworzeniu kurhanu, usiadł i zaczął się oglądać. Wyciągnął igłę i nitkę, nawlókł ją i podał magicznej dłoni, by zacząć się zaszywać. Nie miał być to jeszcze porządny opatrunek, a raczej prowizorka, by nie upieprzyć się całemu krwią. Zastanawiał się tylko, czy magiczna zbroja, którą rzucił, cokolwiek mu pomogła, czy dzięki niej nadal żył, mimo że roztrzęsiony, czy zwyczajnie dała mu piękne, wielkie, nic. Dopiero kiedy nieco się ogarnął dołączył do reszty, oglądającej wnętrze grobowca. - Mam magiczną dłoń, którą mogę też co nieco wyciągnąć. - Powiedział roztrzęsionym głosem. Nie miał ochoty wchodzić do środka.

Madoc rozejrzał się po grobowcu i po chwili namysłu strzelił do jednego z leżących ciał z kuszy, co było nieumarłym odpowiednikiem pytania śpiącej osoby, “Śpisz?” Spał. Póki co.

Chwilę później błyszczący metal i dzieła flańskiej sztuki syciły oczy krasnoludów i cieszyły ich dłonie. Chcieliście się zaśmiać. Nie było nic gorszego niż krasnolud w objęciach żądzy złota. A szkielety w kurhanie? Wciąż leżały spokojnie. Odetchnęliście z ulgą, lecz nie trwała ona długo.

Na odpowiedź na pytanie, jaką nikczemną istotę napotkacie przy następnej okazji, nie musieliście długo czekać. “Harpia!”, pomyśleliście zaskoczeni, gdy skrzydlaty stwór, krzyżówka zsiwiałej kobiety i sępa z pustynnych Jaskrawych Ziem, usiadł na jednej z gałęzi nieopodal. Powietrze wypełnił mieszanka wstrętnego ptasiego smrodu i odoru starej, wiejskiej ksantypy. W waszych umysłach pojawił się przerażający obraz - zobaczyliście jak sięga ona do środka oderwanego łba jednego z was, by wyjąć mózg i pożreć go, piekielnie rechocząc.

Nic takiego jednak się nie stało. Nie było żadnej zgubnej pieśni zwykle przypisywanej harpiom. Stwór śpiewał niewinną, głupią ludzką przyśpiewkę:

Jużeś się wydała, jużeś jest po ślubie,
wpuść ptaszka do gniazdka, niechaj se podziubie!

- E, nieloty! - odezwała się skrzekliwym głosem. - Do ciebie mówię szczególnie, kochasiu... - puściła oczko do Dagoneta. - Tego rannego - wskazała kością udową jakiegoś nieszczęśnika na Kane’a lub osła Angusa, nie byliście tego przez chwilę pewni - moglibyście zostawić... Sępom na pożarcie, chi, chi! Krwawi, trucizna go pali, niewiele będziecie mieć z niego pożytku, nie?

- A z pogawędki z niejaką... V u l p i x - wyprężyła się dumnie, rozpościerając czarno-białe skrzydła i poprawiając jedną czy dwie ze skórzanych opasek, których tuzin nosiła na całej długości ramion - pożytek owszem i to niejeden, a i przyjemność obcowania nielicha, o urokach dłuższej kołogzystencji już nie wspominając, bo przecież na tym etapie znajomości jeszcze nie wypada się nam tak spoufalać... - zagadywała radosna, zerkając na inkwizytora. Dagonet przełknął ślinę na myśl o wszystkich pechowcach, którzy, kierowani perwersją lub do tego przymuszeni, dali potomstwo harpiom tylko po to, by chwilę później skończyć w ich brzuchach.

- Mojego donka? A co z tego bydę mioł? - Angus momentalnie wyczuł interes. - W sumie możem machnąć, jak masz czym bulić - łotrzyk uśmiechnął się do stwora.

- Mam tu taką fiolkę - wyjęła ampułkę zza jednej ze skórzanych opasek, uśmiechając się zalotnie do Dagoneta - ze... Srebrem! Płynnym srebrem. Ten kochaś posmaruje nim swój wielki mieczyk i żadna zmora nie będzie wam straszna.


MatrixTheGreat 16-10-2017 00:38

Labhrainn podejrzliwie łypnął na brata, po czym przeniósł wzrok na osły, które obaj prowadzili. Doszedł do wniosku, że w razie czego jego osioł będzie w stanie unieść wyposażenie obu. Uspokojony tą myślą, z powrotem przeniósł uwagę na Angusa rozmawiającego z harpią. Miał zamiar pomóc bratu uzyskać jak najkorzystniejsze warunki, bez względu na to, jakiego targu chciałby on dobić z tym stworem.

- Jedną tylko? - rzucił. - Nas tu jest więcej, jak widzisz. Chcesz pohandlować, zaproponuj coś, co się każdemu przyda. A my wtedy zaproponujemy coś i tobie. - spojrzał na harpię trzeźwym okiem handlowca. - Wiesz jak jest... w interesach nikt nie może być niezadowolony... - dodał zachęcającym tonem.

- Ja tam jestem. Interes jest interes - Angus zdjął juki z osła i podprowadził go nieco bliżej w stronę harpii, jednocześnie czekając na fiolkę z kuszą w gotowości.

- Dorzuć coś - powiedział do harpii Marc - osioł dobry, nie zagłodzony. Prosto ze stajni. Wiedza też może być walutą.

- Nawet funt pieprzu się znajdzie do osła, jak lubisz na ostro. Jak coś innego ciekawego też masz. - Rzucił czarownik, który pomny nauk mistrza, przy takich stworach, próbował robić dobrą minę do złej gry. - Albo świnkę młodą może? Też się znajdzie. - Dodał Kane po chwili. Przehandlowanie prosiaka z harpią nie było gorszym posunięciem niż wpuszczenie go w korytarz dla sprawdzenia zapadni. W końcu przeznaczeniem świni był schab.

Madocowi nie podobała się harpia ani prowadzone z nią pertraktacje. Potworna hybryda zdecydowanie nie miała żadnych dobrych intencji, w najlepszym wypadku mogli liczyć tylko na jej złowieszczy pragmatyzm - jeśli okażą się przydatniejsi żywi, być może nawiąże jakiś rodzaj współpracy. Tropiciel stał z boku z bronią pod ręką i w ciszy obserwował sytuację. Może uda się nafaszerować przyszłe podarki dla wiedźm cyjankiem?

- Zostawcie te kusze w spokoju, kochasie - Vulpix zwróciła się do Angusa i Madoca, wykonując żartobliwie każący ruch kością udową. - Bardzo dobrze, że broń nosicie, ale skąd supozycja, że mam zamiar skrzywdzić lub zwieść takich przystojniaków, o profilach godnych bicia na monetach? Jestem naturą co prawda skomplikowaną, ale łagodną...

Inkwizytor ponownie przełknął ślinę. Czuł nieludzkie obrzydzenie na sam widok stwora i w myślach tylko składał niezwykle żarliwe modlitwy do Pelora o to, by jego towarzyszom przypadkiem nie przyszło do głowy wymienić jego. Postąpił parę kroków naprzód i zrównał z Angusem. Starał się najlepiej jak potrafił, choć miał wrażenie, że za chwilę puści pawia. Zaczynał rozumieć, skąd obecność wymiocin na kamieniu nieopodal.

Dagonet najpierw opuścił przyłbicę, poluzował zapięcia i ściągnął hełm. Z zamkniętymi oczami, przeczesał włosy palcami, będąc pewien, że jeśli ponownie je otworzy, jego ostatni posiłek zmiesza się z bagnem. Na szczęście ich wszystkich, tak się nie stało. Odezwał się do potwora:

- Wiesz… jeśli podoba ci się to, co widzisz… Planujemy bywać tu częściej, a udany targ może być… początkiem udanej znajomości - Dagonet mówił wolno, trochę nawet się jąkając, co mogło się wydawać jego zawstydzeniem. On jeden wiedział, że powstrzymuje kolejną falę napływającą z żołądka. - Jeśli nie masz nic “przy sobie” poza srebrem, to nie szkodzi. Może za to masz coś “u siebie”, a co zechciałabyś wymienić przy naszej następnej wizycie? Tym bardziej, że osioł jak najbardziej nadal aktualny.

- Fiolkę jedną mam tylko, ale za prosiaka i pieprz skłonnam dodać zdanie specjalistki na intrygujące was tematy. Przyda się każdemu z was, prawda? - nawiązała do słów Labhrainna. - O - sprawdziła jeszcze raz skórzane opaski na ramionach - i taki przedmiocik, przez mądre głowy magnesem zwanym.
- Podobać się podoba, nawet bardzo - zaczęła z przebiegłym błyskiem w oku - ale, musicie mi wybaczyć, jesteście chyba tylko chwilowym zauroczeniem - zaczęła chichotać, po czym przyjęła poważną minę.

- Moje serce należy do tego jedynego, który będąc tutaj zostawił mi tę chusteczkę na znak naszej miłości - zza jednej ze skórzanych opasek harpia wyjęła jedwabny kawałek materiału z wyhaftowanym herbem i inicjałami. Z daleka trudno było określić, do kogo należały. - Codziennie wylatuję dla niego z gniazda i czekam, siostry i ich pociechy zaniedbując, ale jego nigdzie w pobliżu... Tęsknię, cierpię, płaczę, bez pewności, czy się kiedykolwiek zjawi...

- Magnes i zdanie specjalistki? Brzmi całkiem nieźle. Ja w to wchodzę. Za prosiaka i pieprz. - Doprecyzował, żeby nie było wątpliwości.

- Osioł za fiolkę. No i klepniem - Angus wyciągnął rękę po fiolkę.

- Przywiążcie zwierzątka do drzewka, o tu - wskazała karłowatą brzózkę na "neutralnym gruncie". Zleciała, trzepocząc ciężkimi, cuchnącymi skrzydłami i podała Angusowi fiolkę oraz magnes. Odebrała pieprz od półelfa. Angus i Kane dostrzegli na jedwabnej chusteczce trzymanej przez Vulpix herb Stalistrażów oraz inicjały E.S.

Angus rozkulbaczył osła, zdjął z niego wszelkie graty i juki, zostawiając jedynie uprząż którą przywiązał nieszczęsne stworzenie do wskazanej brzózki. Zmarszczył brew widząc znajomy herb ale nie powiedział ani słowa, czując grubszą aferę. “Ciekawe, co gnojek robił na bagnie….” Angus zastanawiał się, czy warto było to sprawdzać jak już wrócą do Ślimaków.

- A teraz zamieniam się w słuch - harpia czekała na wasze pytania.

Marc chwilę się zastanowił.

- Sporo podróżujemy moglibyśmy przy okazji rozejrzeć się za twoim lubym. Co byś mogła zaoferować za informacje o nim? Płatne oczywiście tylko jak znajdziemy coś o nim.

- A może... kto wie... - zagaił Labhrainn stając obok wojownika - moglibyśmy go nawet przyprowadzić, gdybyśmy go znaleźli... - spojrzał badawczo w oczy ptakopodobnego stwora. Myśl o przehandlowaniu syna wicehrabiego, najlepiej za garść złota, wydała mu się bardzo naturalna. - Pewnie sporo byś dała za możliwość ujrzenia go znowu, prawda? Przyjazna jesteś, wierzę, że nie zrobiłabyś krzywdy swojemu oblubieńcowi. A zakochanym w potrzebie mus pomagać, co nie, panowie? - spojrzał porozumiewawczo na pozostałych.

- A bo ja wiem? Jadzią pachnie ten pomysł. Zresztą nie widać go tu, poszukać trza, popytać… kiepski to interes… ale rozejrzym się. To nic nie kosztuje. - Angus nie był optymistycznie nastawiony do odstawiania lokalnej szlachty na cmentarze, położone w środku bagna. O ile dokarmianie za złoto potworów miejscowym inwentarzem nie było głupie, to pomysł brata pachniał szubienicą. Polityka ludzi, szczególnie tego zadupia niespecjalnie interesowało prostego łotrzyka jakim był.

- Pytajta ferajna, bo późno już. Ćmić niedługo będzie - Angus zebrał swoje graty i sposobił się do dalszej drogi, umieszczając juki ze swojego osła na zwierzaka Labhrainna.

- A pewnie, popytać można - skinął głową Labhrainn. - Za to w gębę nie nakładą ani na sznurek nie wezmą. A dowiemy się czego, przyjdziemy i wyjawimy, za opłatą rzecz jasna.

- Jeśli go tu przyprowadzicie... - zaczęła harpia rozmarzonym głosem. Vulpix długo się zastanawiała nad tym, co mogłaby wam zaoferować za taką przysługę.

- Miecz! Dam miecz! - krzyknęła nagle. - Tak długi jak wasz - wskazała na broń Marca - i o ostrzu ostrym niczym brzytwa, które na rozkaz płonie ogniem piekielnie czerwonym, nieposkromionym jak barbarzyńska żądza walki i gorącym jak... Ma miłość.

Labhrainn zadumał się na chwilę. - Miecz, powiadasz? Ostry i płonący? Hmmm... dobrze, pomyślimy o tym. A powiedz nam, czy w okolicy są jakieś znaczne osoby pochowane? Sporo tu kurhanów i sporo w nich ludzi... może i znaczniejsi jacyś tu leżą. Umiałabyś wskazać, w których grobowcach są złożeni?

- Nie wiem, nie zaglądam do kurhanów. Wolę otwarte przestrzenie - zatrzepotała skrzydłami. - Ale jak tu leciałam minęłam taki jeden wielki kopiec, otoczony kamieniami. Przez mgły go nie widać, acz leży naprawdę blisko. Mogę was tam poprowadzić.

- Tak, albo skąd najwięcej nieumarłych wychodzi - dodał swoje pytanie Kane.

- Im dalej w tamtą stronę - pokazała na wschód, w stronę przeciwną do Ślimaków - tym niebezpieczniej, pięknisiu.

- I kto tu jeszcze na bagnach mieszka? Widzieliśmy już żaby w chuj wielkie, umarlaki i komary - dodał Marc.

- A o upiorach mój paniczyk słyszał? Zresztą z moją fiolką już wam niegroźne... - wyszczerzyła w odpowiedzi zęby.

- Ten kurhan brzmi nieźle, rzucił do towarzyszy Kane. - Ciekawość go paliła, mimo że nie czuł się całkiem na siłach na bieganie po bagnach za harpią.

- Faktycznie, nieźle byłoby go chociaż zobaczyć - skinął głową Labhrainn. - Odwiedzić go dziś i tak pewnie nie zdążymy, ale chociaż będziemy wiedzieli, jak tu trafić ponownie. Zanotuję sobie jego położenie i trafimy tu jak po sznurku. Mam tylko nadzieję, że po drodze nie trafimy na upiory ani inne straszydła... w tej chwili jedyne, gdzie wolałbym trafić, to karczma, gdzie czeka ciepłe jadło i wygodne łóżko... - zakończył rozmarzonym głosem.

- Obejrzyjmy ten kurhan skoro blisko jest - poparł pomysł Marc.

- Się wie! - pokiwał głową Angus, któremu oczy wręcz świeciły się od żądzy złota. Perspektywa zdobycia magicznego miecza też nie była zła, a harpia, choć potworna, mogła okazać się przydatnym sojusznikiem. - Trzymamy żalnik za jajca, co nie? - Angus mrugnął do inkwizytora dobitnie pokazując fiolkę ze srebrem. - Dobra, “pięknisiu”, tylko się tu nie zabujaj… jakiś takiś, blady - zarechotał Angus klepiąc swoją umięśnioną łapą wpatrzonego w harpię Dagoneta.

- Zgodnie z życzeniem, najdrożsi moi - Vulpix wzbiła się w powietrze. - Za mną!

Latający stwór poprowadził was przez mlecznobiałą mgłę, mniej więcej na północny wschód. Mijaliście zapomniane przez czas nagrobki, które wychylały się nad oparami podobne do wysp unoszących się nad posępnym morzem. Kiedy przeskoczyliście resztki przewróconej olchy czarnej, spalonej jakby kwasem, waszym oczom ukazał się kurhan, największych z tych, jakie dotąd widzieliście. Żalnik otoczony był kromlechem z pięciu wysokich, smukłych kamieni porośniętych mchem. Wielkie kamienne drzwi leżały rozłupane młotami w trawie pełnej przeważnie starych kości i czaszek, a z wnętrza grobowca dobiegał wstrętny smród. Krasnoludowie i półelf zajrzeli do środka - krótkie schody prowadziły do sali z trójnogim stojakiem, wyposażonym w linę i zaimprowizowanym nad dziurą w kamiennej posadzce przez jakąś hienę cmentarną, która was ubiegła.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmiła harpia. Mimo że Vulpix była wam (może tylko chwilowo) przychylna, wasze zatrwożone miny wciąż napawały jej sadystycznie okrutną naturę harpii satysfakcją. W oczekiwaniu na wasze dalsze pytania tudzież prośby syciła swe oczy wszystkimi emocjami, które wami targały.

W oddali, we mgle majaczył mniejszy, również splądrowany kurhan oraz... Wysoka kolumna z czarnego kamienia, zwieńczona rzeźbą w kształcie czaszki.

- Ta burza co miała przyjść, pewnie niedługo tu będzie, może nieco odsapnę, a potem nieco pobadamy to miejsce? Zaczynając od tego, z której strony została rozbita płyta wejściowa. - Rzekł Kane sycząc co chwila, kiedy szew dopominał się solidnego opatrunku.

- Widziałaś może kto tu szabrował? - zapytał harpię szlachcic. - I czy wyszedł?

Vulpix wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. Może ślady wam coś podpowiedzą? Na mnie powoli czas... - harpia powoli zmierzała do zakończenia rozmowy.

- Jak cię znaleźć, gdybyśmy mieli jeszcze jakiś interes do ubicia? Albo spotkali ukochanego?

- Widzicie? - wskazała czarną kolumnę w oddali. - Zwykłam z niej wypatrywać zdobycze. "I mojego lubego", dodała smutnym wyrazem twarzy. Odleciała.

Madoc szybko oddalił się od odrażającej harpii i przystąpił do badania pozostawionych w pobliżu kurhanu śladów.

- Zacząłbym podróż powrotną. - Powiedział sucho, klęcząc na jednym kolanie i uważnie wpatrując się w podłoże. - Nie wiadomo ile potrwa burza. Nie chciałbym tu spędzić nocy.

Labhrainn schował w zakamarki płaszcza pergamin, na którym coś zawzięcie notował, po czym zwrócił uwagę na połamaną i nadtrawioną olchę, przez którą on i jego towarzysze przeskoczyli przed chwilą. Żal mu było, że tak ładne i wyniosłe drzewo w tak marny sposób zakończyło swój ziemski żywot, chciał zatem choćby swoim dotykiem złagodzić dojmujące poczucie straty. Ponadto liczył, że analiza śladów pozwoli choć z grubsza ustalić, kto lub co i w jaki sposób doprowadziło do takiego zniszczenia. Trzęsawisko było niebezpiecznym obszarem i trzeba było mieć się na baczności.

Angus ponownie wyciągnął swoją linę, jeden koniec przywiązał do kulbaki osła Labhraina, a drugim końcem przewiązał się w pasie, po czym ostrożnie i po cichu zeszedł do ustawionego trójnogu. Zbadał widoczny wielokrążek, sprawdził stan wiszącej na nim liny i obejrzał z uwagą ściany pomieszczenia. Następnie zaś ostrożnie zerknął przez wyrwę do dziury pod trójnogiem.

Kane z kolei zaczął się opatrywać, nie miał zamiaru tu zdechnąć pod żadnym pozorem. Zwłaszcza przez nieopatrzoną ranę.

Podczas gdy Kane opatrywał ranę, a Dagonet i Marc stali na warcie, Angus przyjrzał się trójnogowi i zajrzał do dziury, do której prowadziła zwisająca zeń lina. "Typowa ludzka robota", pomyślał krasnolud, zerkając na chwiejną konstrukcję. Aż się prosi o złośliwość rzeczy martwych. Gdyby Angus poświęcił trochę czasu, mógłby stojak usprawnić. Choć i to nie gwarantowało, że jeśli tam zejdą, statyw i lina będą czekać na ich powrót. Złośliwość martwych, którzy nie spali spokojnie w grobach.

Dziura prowadziła trzydzieści pięć stóp w dół, do pomieszczenia, którego jedna ściana częściowo się zawaliła. Wytarte freski przedstawiały scenę ur-flańskiej procesji pogrzebowej zmierzającej do kurhanu. Pochód kierował się w stronę jedynego wyjścia z tej komnaty - tak samo ślady stóp, które można było dostrzec pośród kości i śmieci walających się po posadzce. Na przedniej części kawalkady z fresku jakiś anonimowy awanturnik wypisał czarną farbą hasło: “BĘDZIE SIĘ RYMOWAĆ Z CYFRĄ”, co mogło być równie dobrze podpowiedzią, jak i próbą wprowadzenia w błąd przyszłych śmiałków.

Madoc przykucnął nad tropem. Wysnuł wniosek, że jedne ze świeżych śladów należały do dziesięciu poszukiwaczy przygód, którzy zmierzali do wielkiego kurhanu. Pewnie kolejni niedoświadczeni, sfrustrowani Nyrondczycy, którzy woleli ruszyć na szlak, niż znosić powojenny głód i wysokie podatki.

Natomiast drugie, te bardziej niepokojące, prowadziły z wnętrza grobowca i trudno było powiązać je z jakimkolwiek istniejącym stworzeniem. Były tu ślady kreatury, która jedną stopę miała podobną do człowieczej, a drugą - do kopyta. Ślady ptasie, ślady trójpalczaste, ślady kogoś, kto chodził na rękach, a wszystkie jakby wyjęte z najdziwniejszego koszmaru.

Tymczasem Labhrainn chodził wokół resztek czarnej olchy. Drzewo musiał zniszczyć silnie żrący kwas. Duży rozbryzg kwasu, który objął niemal całą olchę, od korony po całą długość pnia. Nagle krasnolud usłyszał szczurze popiskiwanie. Chmara pracowitych gryzoni kopała w miękkiej ziemi pod drzewem, zbierając najróżniejsze drobiazgi mogące pomóc im zbudować gniazdo. Szczury wydobyły między innymi dwie srebrne monety - nyrondzkie tarcze - wdeptane w grunt czy długi, owalny, płaski przedmiot lśniącej, czarnej barwy, który był tak ciężki, że aż wymusił współpracę na kilku gryzoniach.

W oddali rozległ się pierwszy grzmot nadchodzącej burzy. Zaczynało kropić. Co robicie?

- Powinniśmy wziąć przykład z tego paskudnego potwora i zawrócić - rzekł Dagonet, powoli czując opadające go zmęczenie. - Zmokniemy jak ostatnie szczury, ale wygrzejemy się w karczmie, opatrzymy rannych i odpoczniemy. Drogę już znamy, a to miejsce… przyprawia mnie o dreszcze.

Labhrainn wyciągnał rękę po fanty wygrzebane przez szczury z ziemi, szczególna uwagą obdarzając długi, czarny przedmiot. Bacznie przy tym obserwował, czy gryzonie nie robią się nerwowe, gotów poczęstować je ognistą sztuczką, gdyby tylko spróbowały go zaatakować.

Ohydne szkodniki o szalonych ślepiach wyszczerzyły dzikie pyski nienawistnie. Były gotowe bronić swych zdobyczy. Jeden fałszywy ruch mógł kosztować krasnoluda niejedno bolesne ugryzienie.

Nie chcąc ryzykować, krasnolud uniósł dłoń w magicznym geście i zaintonował zaklęcie... Zanim jednak zdążył je dokończyć, czarna chmara wylała się z gniazda i rzuciła na Labhrainna. Zaskoczony czarodziej zdążył jeszcze złożyć palce do ochronnego gestu - powstrzymało to nacierające gryzonie, ale na zbyt krótko. Gdy pierwsze ostre zęby wgryzły się w ciało, krasnolud jęknął i opadł na kolana, rozpaczliwie machając rękami i próbując uwolnić się od prześladujących go stworzeń. Rozdzierający ból, jaki poczuł, prędko wysłał go w otchłań nieprzytomności, z której miał się już nigdy nie obudzić... Marcus ruszył biegiem na ratunek krasnoludowi.


Angus nie potrafił cieszyć się z wygranej walki. Przez chwilę stał nad ciałem brata, jakby nie rozumiejąc co się właśnie stało. Po chwili, jakby obudzony pierwszymi kroplami nadchodzącej burzy, podszedł do osła Labhrainna, na którym wciąż były jego rzeczy, wyciągnął jeden ze zrabowanych wcześniej bawełnianych całunów i owinął nim ciało Labhraina, mocując gdzie trzeba kawałkami ciętej sztyletem liny. Dźwignął pakunek i przytwierdził wraz z resztą rzeczy na Labhrainowego osła, któremu obok rzeczy czarodzieja na końcu przyszło dźwigać również jego samego. Osła zaś, ze względu na coraz mocniej padający deszcz krasnolud podprowadził w pobliże wejścia do kurhanu, aby zwierzę i rzeczy na nim nie zmokły. Angus nie mówił ani słowa, jedynie zacięty wyraz na twarzy i ból i brązowych oczach świadczył o bolesnej stracie, jaką poniósł tego dnia.

Marc widząc ból straty krasnoluda nie narzucał mu się z obecnością i pocieszeniem. Za to zaczął badać powody ataku szczurów. Pokopał trochę nogą czy leżącym obok patykiem. Pozbierawszy fanty zajął się swoim osłem, prowadząc go do kurhanu.

- Trza się schować - rzucił do reszty patrząc na niebo.

- Trzeba, w wąskim gardle łatwiej się bronić. - Rzucił Kane. - Pokaż no tą łuskę, może widziałem coś podobnego. Czekał na przyprowadzenie osłów, to była dobra pora na pajdę że smalcem i solidny łyk piwa. - Robimy stypę teraz, czy później? - Zapytał ostrożnie, nie wiedząc jak zareagują poniektórzy.

Podał łuskę Kane’owi i rzekł:

- Myślę, że później. W karczmie. Bo to trzeba porządnie robić.

- Dokończmy robotę. Jemu już nie pomożemy - mruknął krasnolud patrząc na osła i zawiniątko na jego grzbiecie - Burza. Albo robimy tę dziurę, albo spieprzamy abarot na melinę - krasnolud lubił bezkompromisowe rozwiązania.

Madoc w milczeniu pomógł Angusowi przenieść brata.

- Wracamy. - Powiedział w końcu, cicho, lecz z determinacją, i kiwnął głową w stronę obleczonego w całun czarodzieja, kładąc mu dłoń na piersi. - Śpij dobrze, Labhrainn. Przepraszam. - Tropiciel zebrał się do drogi i omiótł długim spojrzeniem otulone zimną mgłą wrzosowiska, pod którymi jeszcze niejeden z nich mógł znaleźć swoje przeznaczenie. Wróci tu. Ostrożniejszy, lepiej przygotowany i jeszcze bardziej zdeterminowany. Teraz to była sprawa osobista.

Kiedy odpoczywaliście, gdzieś we mgle, przez deszcz, usłyszeliście zdenerwowany głos Nyrondczyka. Obrzucał przekleństwami i groźbami swoich kompanów, nakazując im pośpiech.

- Przekonamy się w Ślimakach, ile warte są twoje groźby! - odpowiedział mu w nyrondzkim drugi głos.

- Z całą pewnością się przekonamy! Jeśli tam w ogóle wrócicie. Bo szef nie będzie miał nikomu za złe, gdy jakiś przejezdny utopi się w bagnie, prawda? A teraz ruchy!

- Zerkniesz kto to? - ledwo słyszalnym szeptem powiedział do tropiciela. Sam się nie ruszał by skrzypiącą zbroją nie zdradzić ich kryjówki.

Madoc pokręcił głową, przyłożył palec do kaptura na wysokości ust i machnął ręką, na znak, że woli pozwolić tamtym odejść bez zwracania na siebie uwagi.

Hieny cmentarne były jednak daleko. Nie było ich widać przez mgłę. A wołanie nieznajomych mogło okazać się zbyt ryzykownym przedsięwzięciem. Jednak zapamiętaliście barwy głosów, a przynajmniej wam się tak wydawało.

W oddali kraczało stado kruków. Ptaki pewnie schroniły się przed burzą na gałęziach karłowatych drzew lub w gniazdach. - Odeszli - zakrakał jeden. - Odeszli, odeszli, odeszli - i faktycznie, odeszli. Wy również byliście gotowi do powrotnej drogi.

Minąwszy splądrowany kurhan - ten z niewidzialnym sarkofagiem - natrafiliście na szczątki żywych trupów, z którymi walczyliście, tyle że rozrzucone wokół grobowca jak po krwistej uczcie kanibali. "Ghule, jeden, drugi i trzeci", pomyślał Madoc, który zatrzymał się i gestem nakazał pozostałym ciszę. Widzieliście, że całe jego ciało było napięte, jakby przymuszał każdy nerw do pochwycenia najlżejszego tropu. Po chwili odetchnął z ulgą. Było bezpiecznie.

Opuściliście cmentarzysko. Całe niebo zasnuło się na czarno groźnymi chmurami. Szalała burza. Czuliście się niczym owady pełznące po cielsku olbrzyma, który w każdej chwili może się przebudzić i was zmiażdżyć rzuconym piorunem. Krasnolud wydawał się być podwójnie przytłoczony - i pogodą, i śmiercią brata. Deszcz smagał z szarego nieba jego kamienne, ponure i zmęczone oblicze. Zauważyliście kroplę wody wiszącą na końcu jego nosa. To mogła być łza, albo mógł być to tylko deszcz.



Lord Cluttermonkey 20-10-2017 15:18

DZIEŃ JAK CO DZIEŃ... W ŚLIMAKACH

Brama wioski Ślimaków
dzień słoneczny zwany Dniem Wszy
drugi dzień Chłodnego Wieczoru 585 WR

Zimno, nadchodzi wieczór, burza powoli cichnie

Ulewa podniosła bagno, utrudniając wasz powrót. Nogawki mieliście mokre i brudne aż do kolan, ciężkie od wody. Nietrudno będzie wywnioskować z waszego wyglądu, gdzie byliście i co robiliście, ale się tym chwilowo nie martwiliście, gdyż brak gęstej mgły w zasięgu wzroku, tej cholernej mgły, przez którą świat wyglądał jak dno jakiegoś piekielnego morza, działał uspokajająco.

Ucieszyliście się, kiedy po dwóch godzinach mozolnej wędrówki w deszczu ujrzeliście palisadę wioski Ślimaków, jeszcze przed zachodem słońca. Znajdujące się za nią dachy - czy kryte strzechą, czy też dachówką - obiecywały ciepło, schronienie, żywność. Burza uśpiła wioskę, ale przestawało już padać. Wlekliście się ścieżyną i mijaliście niewielkie pola pszenicy pilnowane przez strachy na wróble z krwisto czerwonymi guzikami w miejsce oczu i wymalowanymi, wampirzymi kłami. Wiatr kołysał skrzypiącymi, ciężkimi drzwiami stodoły nieopodal.

Koło bramy zaczepiła was przygarbiona, zasuszona, pomarszczona staruszka z laską. Złapała Dagoneta za opancerzone ramię co prawda łagodnie, ale dłonią kościstą i stwardniałą. Chłodną, pomyślał inkwizytor, choć nie miał prawa tego czuć przez zbroję. Lecz może był to tylko strach.

- Szlachetni panowie, błagam was - kobieta niemal uklękła na zabłoconej ziemi - osłońcie biedną wdowę tarczami - prosiła, mając na myśli srebrne monety, nazywane tak w Nyrondzie. Pewnie wojna zmusiła ją do żebractwa. Jak wielu innych.

Tropiciel wyciągnął z kaletki srebrną monetę i przetarł ją kciukiem z piachu i mułu. Patrzył na nią przez chwilę, a potem podał kobiecie.

- Tyle warte jest życie w tej krainie. - Powiedział cierpko pod nosem.

Żebraczka potarła monetę palcami. Schowała ją w dłoniach. Podziękowała wam i pobłogosławiła, mając szczerą nadzieję, że bogowie zachowają was od chorób, nieszczęść i niebezpieczeństw. Odeszła, a wam przez chwilę było szkoda, że jej słowa nie miały podobnej mocy do zdobytego przez was pierścienia.

Rozejrzeliście się po wiosce. Mieliście dzisiaj jeszcze trochę czasu, który mogliście jakoś spożytkować. Ulewa sprawiła, że wszyscy zgromadzili się albo w domostwach, albo w “Nachalnej Ladacznicy”, niektórzy “Pod Cuchnącym Bażantem”, a inni świątyni. Jedynie jakiś łotr, z opuszczoną głową, być może nieprzytomny, moknął na zewnątrz, przywiązany do pręgierza. A Valeron, miejscowy elf i odludek, stał w drzwiach domostwa, przypatrując się ciężkim chmurom.

- Odwiedźmy od razu kupca z tym pierścieniem, może i resztę fantów sprzedamy od razu - rzucił pomysł Marc. - Potem zajmiemy się jego bratem - wskazał tobół przywiązany do osła.

- Można by, a potem jakąś kwaterę założyć, zanim karczmarz zwęszył złoto w powietrzu. - Rzucił Kane. - Gotówka się przyda, prawie się spłukałem.

Angus kiwnął głową i skierował objuczonego tobołami osła pod zadaszenie faktorii. Myślami był jednak już w miejscowej świątyni, do której miał niebawem się udać. - Fest melina niekiepska. Dobrze kombinujesz - Angus pokiwał z aprobatą na pomysł Kane`a. - Trafiła mi się git paczka herbatników - smarknął i wymruczał z uznaniem komplement - głowy do góry ferajna, jeszcze kupę hajsiwa wyjmiemy z tej roboty - Angus zacisnął pięści wielkie jak bochen chleba, jakby na przekór losowi.

Kiedy opuszczali faktorię, krasnolud był w nieco lepszym humorze, bo wydawało się, że kurhany to istna kopalnia bogactwa. A krasnoludy umiały pracować w kopalniach jak mało kto. Jednak pakunek na ośle przypomniał, co jeszcze miał do zrobienia i krasnolud, westchnąwszy głęboko poprowadził osiołka w stronę chramu Cuthberta i lokalnego żalnika, na którym zamierzał co rychlej odprawić wymagane krasnoludzką tradycją rytuały pogrzebowe. Potem zamierzał urządzić stypę, która oznaczała po prostu picie całymi dniami hektolitrów alkoholu na chwałę licznym bogom krasnoludzkim. Zwyczaj wymagał, by każdego boga uhonorować osobnym dniem, więc Angus szybko przeliczył złoto w sakiewce, te otrzymane od kupca i wyszło mu, że najważniejszych bogów spokojnie da się uhonorować, a przyjemności starczy na sowity tydzień. Pozostawało jedynie dopełnić niezbędnych formalności u miejscowego kapłana, załatwić bratu porządną kwaterkę na żalniku, koniecznie w cieniu jakiegoś przesympatycznego drzewka. “Dlaczego prze...sympa...tyczne….go?” pomyślał Angus niemalże literując w myślach trudne słowo i człapiąc do kapłana. Czyżby szaleństwo jego brata zaczynało mu się udzielać? A może po prostu powinien porządnie zalać pałę?



AURISE

Dagonet oznajmił kompanom, że zaraz do nich wróci i ruszył w kierunku łotra przywiązanego do pręgierza. Oparł się o drewniany słup:

- Ej, ty - rzucił do skazanego, wyjmując bukłak. - Za co cię skazali?

Angus, Kane i Marc ruszyli do kupca Thiericka aby ubić interes. Tymczasem Dagonet podszedł bliżej pręgierza. Zauważył, że... ukaranym, właściwie ukaraną była kobieta.

- Dajcie spokój, ona nic wam nie powie! Bo na wam podobnego, wiecie, rycerza zakonnego, z nożem napaść chciała, dobry panie - rzucił Karg, krasnoludzki kowal, który stał w progu “Nachalnej Ladacznicy” z kuflem w ręku i przyglądał się Dagonetowi. - Skazali ją na osiem czy dziewięć lat robót w kopalniach, ale ktoś wpłacił grzywnę i... Jutro będzie wolna! Tyle zostało z waszego wymiaru sprawiedliwości, gdy w skarbcu świecą pustki! Każdemu tyle wolno, ile ma w sakiewce... - syknął gniewnie. - Szkoda pańskiej wody na tą kreaturę. Deszczówka wystarczy - wyszczerzył zęby.

- Jutro będzie wolna, a za tydzień zemrze na grypę czy inne, równie miłe choróbsko - odrzucił inkwizytor - Jeśli pieniądze były wydane poszkodowanemu i równowarte stracie, grzywna jest jak najbardziej sprawiedliwa, choć obecna tutaj, winna jest posłuszeństwo osobie, która ją opłaciła. Lecz z drugiej strony… podniesienie ręki na rycerza, jeszcze w świętej służbie, jest grzechem doprawdy ciężkim. Prawda li to, kobieto, o co cię oskarżają? - Dagonet złapał delikatnie kobietę za podbródek i skierował jej twarz ku górze, by się jej lepiej przyjrzeć oraz sprawdzić, czy jest przytomna.

- Zgwałcić mnie chciał, to się broniłam - syknęła przez białe, równe zęby. Przeszyła Dagoneta spojrzeniem swych zielonych oczu, pięknych nawet wtedy, gdy wyrażały pogardę wobec takich jak on. Inkwizytor, zdezorientowany niepospolitą urodą kobiety, nie wywęszył kłamstwa. Jeśli się tu czaiło, przypominało niemal prawdę.

Dagonet odkorkował bukłak zębami i zbliżył do kobiety:

- Chcesz się napić czystej wody? - by uspokoić kobietę szybko pociągnął łyk z bukłaka i podał jej ponownie. - Nie jest zatruta.

Nic nie powiedziała, tylko skinęła głową ze znaczną ulgą.

Inkwizytor podał jej wody, pozwalając pić ile zechciała. Zastanawiało go, co może robić inny rycerz zakonny w tak małej wiosce. Poczuł potrzebę odkrycia prawdy i dopilnowania, by sprawiedliwości stało się zadość. Spojrzał jeszcze raz na kobietę i westchnął, zastanawiając się czy na pewno nie robi nic głupiego. “A co mi tam?” pomyślał.

- Nazywam się Dagonet z Rel Mord, jestem wędrownym rycerzem i sędzią w służbie Pelora. Moim świętym obowiązkiem jest odnalezienie człowieka, przez którego jesteś tu uwiązana, dowieść jego winy i wymierzyć sprawiedliwość. Czy jeśli cię uwolnię, zechcesz odpowiedzieć na kilka moich pytań? Oczywiście nie tutaj - rozejrzał się dookoła - Ze swojej strony oferuję zabrać cię do karczmy, zapewnię strawę i suche ubranie. Jeśli nie masz miejsca do spoczynku, opłacę także twój pobyt na czas śledztwa. Przez ten czas znajdziesz się także pod moją protekcją i przysięgam nie tknąć cię palcem. Gdy słońce wyjdzie zza chmur, mogę to zrobić nawet przed świetlistym obliczem Pelora. W zamian oczekuję, że będziesz zeznawać zgodnie z prawdą. I obiecasz mi, że postarasz nie sprowadzać na siebie i mnie kłopotów - ostatnie zdanie wypowiedział z uśmiechem.

Karg, krasnolud niewiadomego wieku, pokręcił głową karcąco. Na jego twarzy malowało się widoczne zniechęcenie. Wybuchnął:

- Dobrzy ludzie! Takich jak ona tylko tortury nauczą rozumu, szlachetny panie! Bo ona i Dłonie Cienia jedna banda są. Chociaż po cichu, ale mówi się w okolicy, co potrafią. Ludzie przepadający bez śladu! Skrytobójstwa, terror, szantaż i grabież zwykła! Wymuszenia, szwindle i afery! Wejdźcie lepiej do środka i z równym sobie porozmawiajcie, panie - rzucił brodacz, mając na myśli wspomnianego rycerza, który uszedł z życiem.

Dziewczyna przez chwilę nic nie mówiła. Po tyradzie krasnoluda powiedziała cicho, z rezygnacją w głosie:

- Jutro mnie rozkują i nie zamierzam spędzić tu ani chwili dłużej.

- Hej - Dagonet przyklęknął, by nieznajoma nie musiała wykrzywiać głowy, by na niego patrzeć. A lubił, gdy jej zielone oczy spoglądały na niego. Ściszonym głosem kontynuował, tak by nikt oprócz niej nie słyszał. - Nie jestem głupi, ale na razie nie mam powodów, by ci nie uwierzyć. Załóżmy jednak, że sytuacja była… nieco inna niż opisałaś. Grzywna została opłacona, nic ci nie grozi - paladyn westchnął, wstał z kolan i zdjął płaszcz. Krople deszczu odbijały się od jego umorusanej zbroi, gdy okrył kobietę swoim ubraniem. - Nie jestem twoim wrogiem, ani nie zamierzam się nim stać. Nie musisz nigdzie uciekać. Przypuszczam, że wrócisz do tych, którzy cię wykupili, ale nie wiem, czy zrobisz to dlatego, że tego chcesz, czy dlatego, że musisz. Zaatakowałaś rycerza... może ci zapłacili, a może miałaś swój własny powód? Boisz się o grzechy przeszłości? Sprawiedliwość nie powinna być ślepa, a serce, które szuka światła, znajdzie je. Nie mówię tego wszystkiego teraz, by cię potępić, a wręcz przeciwnie. Dlatego pozwól sobie pomóc. Powtórzę propozycję: jestem przedstawicielem oficjalnej władzy i na mocy prawa, nadanej mi przez samego Pelora, mogę skrócić twój wyrok, byś nie sterczała tu do jutra. Oferuję ci protekcję, przed każdym, kto będzie życzył ci źle.

Przysłuchujący się rozmowie krasnolud zaklął coś w swoim języku i wszedł z powrotem do "Nachalnej Ladacznicy", wylewając piwo przy zbyt gwałtownym obrocie na pięcie.

- Mówisz bardzo wiele, Dagonecie z Rel Mord - uśmiechnęła się ukarana, odsłaniając białe zęby. - Jeśli to sprawi, że przestaniesz tyle gadać...

- Za to ty wręcz przeciwnie - prawy koniuszek ust inkwizytora uniósł się do góry w uśmiechu - Zdradzisz mi chociaż twe imię?

- Aurise - zdradziła.

- Wrócę niebawem Aurise. Dopełnię wszystkiego jak należy i wrócę po ciebie - Dagonet odwrócił się na pięcie i rozbryzgując na boki błoto, ruszył w stronę Nachalnej Ladacznicy, gdzie miał nadzieję, według słów krasnoluda, znaleźć rycerza - niedoszłą ofiarę.



VALERON

Madoc odłączył się od przyjaciół z lakonicznym pożegnaniem na ustach i poszedł sobie. Spacerował po Ślimakach, rozbryzgując butami ocean błota w który zamieniły się uliczki mieściny, i obserwował domostwa i ich mieszkańców spod ociekającego wodą ronda kapelusza. Pomachał Dagonetowi, który pogrążył się w konwersacji z jakimś zakutym w dyby skazańcem. Pewnie prawi mu jakieś katechizmy. W końcu znalazł kogoś, kto nie ucieka przed jego pouczeniami, śmiechnął w myślach Madoc. Minął kościółek św. Cuthberta i przypomniał sobie, że wedle plotek lokalny wikariusz to dobry, roztropny człowiek, troszczący się o swoich wiernych. Widział go zeszłej nocy w karczmie. Gdy tropiciel osuszy onuce i umyje dupę prawdopodobnie odwiedzi duchownego by z nim porozmawiać. To tu pewnie uda się Angus, by zaopiekować się bratem.

Faktoria handlowa.

- Drogi bezpieczne? - Rzucił niezobowiązująco do krzątającego się wokół budynku pracownika pozdrawiając go gestem, i poszedł dalej. Krasnoludzka kuźnia - w każdej mieścinie jest musi być jedna, no nie? Wieża, niemal czarna od wody na tle szarego nieba. Ciekawe, czy mieszka w niej księżniczka.

Dwójka dzieciaków bawiła się w deszczu, rozchlapując dookoła wodę i grając w berka. Na widok Madoca pisnęły i czmychnęły za chatkę, ale widząc że jegomość nie reaguje, zaczęły się cicho naigrywać z jego wyglądu. Tropiciel westchnął cicho, pochylając się i zrywając mały, żółty kwiatek. “Żonkil”, pomyślał, wsadzając go sobie w klapę kieszeni na piersi. Może teraz będzie wyglądał mniej ponuro?

Nagle Suelczyk zatrzymał się. Przy jednym z domów zobaczył słomiana tarczę strzelecką, noszącą ślady częstego użytku, i żerdzie do oprawiania i suszenia zwierzęcych skór. To musiał być lokalny myśliwy. Tacy osobnicy byli zazwyczaj odludkami i samotnymi wilkami, chadzającymi własnymi ścieżkami i stroniącymi od przygodnych pogawędek z nieznajomymi. W drzwiach domostwa stał szczupły, ciemnowłosy elf, wpatrujący się w ciężkie chmury przenikliwym spojrzeniem. Madoc ruszył ku niemu, podnosząc delikatnie kapelusz z owiniętej płótnem głowy na powitanie.

- Deszcz ranny, łzy panny, starej baby tańcowanie - niedługo ustanie. - Rzekł, strzepując szybkim ruchem ramion wodę z płaszcza. - Madoc Glaw, do pańskich usług. - Zagaił.

- Valeron - przedstawił się rzeczowo. Nie poruszył się, lustrował tylko nieznajomego badawczym spojrzeniem. Szczególnie jego mokre nogawki i przemoczone buty. - Bagna to niezbyt czyste zajęcie. Warto było się brudzić?

Przed oczami Madoca stanął obraz tłustych szczurów, wdzierających się do rozwartych ust Labhrainna.

- To się jeszcze okaże. - Powiedział cicho i zmienił temat. - Jestem pod wrażeniem waszej krainy. Wasza okolica jest pełna rzeczy… niecodziennych, mistrzu Valeron. Fascynujących. Mam tu na myśli zwłaszcza florę i faunę. Powiem więcej, wydaje mi się, że ledwo co uchyliłem rąbka tajemnic które kryją te zamglone puszcze, bagna i wrzosowiska. Powiedzcie mi, mistrzu, kiedy ostatni raz widzieliście w okolicy… - Mężczyzna zrobił dramatyczną pauzę, by rzucić okiem na stalowoszare niebo nad nimi. - ... smoka?

- Moja kraina jest na północy - odpowiedział elf, mając na myśli las Celadon. W jego słowach czuć było coś więcej niż zwykły niesmak dla cuchnących bagien i ludzi urodzonych w tym przeklętym miejscu. Madoc domyślał się, że Valeron staje się poddenerwowany zamaskowanym rozmówcą, gdyż nie przerywał kontaktu wzrokowego, usiłując z oczu odczytać mgliste intencje tropiciela. - Mam szczerą nadzieję, że żadnego nie spotkam, a tutejsze legendy wspominają nie o jednym, a... o dwóch. O Ossithraksie Pogardliwym i Orialeksie Chełpliwym.

- Jednak w twoim wzroku nie dostrzegam lśnienia smoczych łusek. Nie lśniłyby w takiej... Ciemności - Valeron zmienił temat.

- Ossithrax i Orialex. Czy legendy mówią, aby któryś z nich miał łuski czarnego koloru, i niezwykły rozmiar?

- Podobno Ossithrax miał łuski czarnego koloru - odpowiedział nieco poirytowany elf - ale to tylko legendy. - Ten tam - wskazał na wieżę mędrca Mauronda - może wiedzieć coś więcej, bo zbiera takie opowieści jak bagiennicy żaby i ślimaki każdego dnia. Stworzenia, które mnie interesują zawodowo, nie mają łusek, nie latają, nie są aż tak... Majestatyczne - poklepał zwój liny utkanej z sieci pająków ze Sczerniałego Lasu. - Niektóre są tak małe, że mogłyby żyć latami między łuskami Ossithraksa czy Orialeksa i smoki by ich nawet nie zauważyły. A inne są równie wielkie jak smoki.

Widząc nerwowe spojrzenie Valerona, Madoc podniósł ręce w obronnym, ale dobrotliwym geście.

- Proszę wybaczyć moją niecodzienną aparycję. Moja twarz nie należy do pięknych, staram się więc nadrabiać animuszem. A ciemność, którą widziały te oczy, nie może równać się z tym, co je czeka na cmentarzysku kurhanów. Tak jak i ty, jestem myśliwym, ale zwierzyna która mnie interesuje zamieszkuje zatęchłe grobowce, nie leśne ostępy. - Madoc wskazał ruchem dłoni “Nachalną Ladacznicę”. - Dziękuję za rozmowę. Jeden z naszych kompanów, brat innego, postradał żywot pośród mgieł i menhirów. Zapraszam dzisiaj - albo i przez cały następny tydzień - do karczmy, by wypić za jego dzielną duszę pucharek lub sześć. - Z tymi słowami, tropiciel pozdrowił elfa i odwrócił się. Po kilku krokach zatrzymał się nagle i obrócił głowę. - Nie wiedziałbyś może czy ktoś w wiosce miałby na sprzedaż czujnego, wytresowanego psa myśliwskiego? Dzisiejsza wyprawa przekonała mnie o konieczności posiadania takiego towarzysza.

Wzruszył ramionami i parsknął śmiechem:

- Nie wiem, może któryś uszedł przed głodem miejscowych - zaproszenia na stypę zaś nie skomentował.

“Sympatyczny typek”, pomyślał z przekąsem Madoc. Może kiedyś wybiorą się na wspólne polowanie?

Na kończącego rozmowę z Madokiem Valerona natrafił Kane. Pozdrowił gospodarza w elfim, a następnie przeszedł na wspólny. - Widzę, że rozmawiasz z jednym z moich towarzyszy podróży. Jestem Kane.

- Valeron. Wielcem rad cię poznać - odpowiedział w elfim języku, pokazując w uśmiechu równe zęby.

- Miałem nadzieję, że mógłbyś podzielić się wiedzą, gdzie kryją się jakie zwierzęta w okolicy i których miejsc najlepiej unikać. Gdybyś zaś potrzebował jakichś półproduktów do swoich wyrobów, na które moglibyśmy się natknąć w naszych podróżach, dobrze byłoby wiedzieć, czym byłbyś zainteresowany, żeby tego nie przeoczyć. Gdyby coś nas zaatakowało i nie przetrwało, nie ma sensu przecież, żeby całe stworzenie się zmarnowało, jeśli ktoś może z niego zrobić częściowy użytek. - Półelf przeszedł od razu do sedna sprawy.

- Odpowiedziałbym ci, ale nie wdaję się w rozmowy o interesach, każąc przyjaciołom stać. Zapraszam więc do mojej izby - kiwnął na Kane’a i Madoca.

- Z przyjemnością. - Odpowiedział czarownik i ruszył za elfem. Zastanawiał się, co ciekawego będzie miał do powiedzenia. Tuż za nim podreptał Madoc, pod wrażeniem pozytywnego wpływu czarownika na Valerona.

Kane zauważył na szyi Valerona niewielki wisiorek w kształcie trzech drzew wykonany z brązodrzewa, symbol Braci Brązu. Tak mówili na siebie drwale, myśliwi, traperzy i druidzi, którzy troszczyli się o los dwóch nyrondzkich wielkich lasów - Celadonu i Gamboge, a także znajdujący się poza obecnymi granicami Królestwa las Adri.

Gamboge, pradawny, gęsty las, leżał między Królestwem Nyrondu a Teokracją Pale, jednak nie należał do żadnego z nich. W jego najgłębszych ostępach żyły tysiące miłujących odosobnienie gnomów oraz leśnych i wysokich elfów, a na jego obrzeżach, pośród drzew brązowych, dębów, wiązów i rogaczników Oeridyjczycy, którzy handlowali z Królestwem, rzadziej z Teokracją, drewnem, owocami, orzechami i bulwami. Górskie ogry i hobgobliny napadały na leśne osady i leżące za lasem równiny, a mimo tego jakiś tysiąc mężów z Gamboge opuściło swe domy i walczyło za królestwo podczas wojen o Greyhawk, a wielu innych wsparło podziemne twierdze gnomów z Krzemowych Wzgórz w walce z potwornymi zastępami z Marchii Kości. Podczas gdy Warren ap’Hiller, gnomi król, wynagrodził wspierających go ludzi lasu żelazem, srebrem i klejnotami, król Archbold odesłał ich do domu z pustymi rękoma. Czy lepiej kiedy jest król, czy kiedy go nie ma? Gambojczykom było już wszystko jedno.

Rozległy, pradawny las Adri od momentu założenia Wielkiego Królestwa skurczył się niemal o połowę z powodu karczunku pod uprawę, pożarów, budowy osad i wyrębu drewna. Uzbrojeni mieszkańcy lasów, którym przewodzili tropiciele, opierają się atakom z Ahlissy i Północnego Królestwa, wciąż wyczekując wcielenia lasu do granic Królestwa Nyrondu. Nadziei upatrywali w Pakcie z Greyhawk, który podpisano podczas ubiegłorocznych Żniw, kończąc w ten sposób wojny, niestety granicę Nyrondu ustalono na jakieś trzydzieści, czterdzieści mil od krawędzi Adri. Król Archbold miał związane ręce. Nie zamierzał wszczynać wojny o las.

Królestwo zaczęło zagrażać tradycyjnej autonomii Celadonu. Minęło trzynaście lat od wielkiego pożaru, który zniszczył zachodnią połowę tego wielkiego lasu. Mimo wciąż nie odbudowanych strat, wielu mieszkańców lasu zdecydowało się walczyć w wojnach po stronie Nyrondu. Od kilkunastu miesięcy, za przyzwoleniem, a nawet zachętą króla Archbolda, lokalna szlachta starała się ściągać wysokie podatki od Celadończyków, co zaczęło psuć stosunki między Nyrondem a księstwem Urnst, gdyż żadne z sąsiadujących państw do tej pory nigdy nie rościło sobie pretensji do lasu. Najskuteczniejszy w tym bandyckim przedsięwzięciu baron Bastrayne z Woodwych w tym roku zapoczątkował duży wyrąb drewna pod przykrywką walki z “leśnymi wywrotowcami”, co wywołało antynyrondzką rebelię. Sytuacja ocierała się o wojnę domową.

Valeron odłożył swój miecz obok drzwi. Jego dom przemawiał funkcjonalnością, surowością, oszczędnością i praktycznością. Mieszkał tu sam, potrafił obyć się bez służki. Dla Madoca było tu zdecydowanie za ciemno. Jedynie ogień węglowego kominka oświetlał izbę, rzucając światło na zgromadzone, tajemnicze przedmioty, które musiały być stępami, kądziołkami i żuchwami wielkich pająków. Elf odkorkował butelkę cydru i zaprosił was do stołu.

- Tak wielkie są pająki w Sczerniałym Celadonie - wziął do ręki żuchwę jednego z nich, próbując wam uświadomić ich rozmiar. - Mnie, jako rzemieślnika, interesują jedynie kądziołki. Stępy czy żuchwy sprzedaję alchemikom, ale żeby zachowały wartość, muszą być przetrzymywane w... Metamforach - wskazał półkę z ceramicznymi słojami. Każdy z nich pokryty był alchemicznymi pieczęciami i zakorkowany miedzianym wiekiem. - Inaczej z czasem stracą swoje magiczne właściwości. Jak każdy składnik tego sortu.

Valeron napił się.

- Poznałem po akcencie, żeś z Celadonu - zwrócił się do Kane'a. Pogładził twarz poznaczoną śladami po ospie bladą dłonią. - Jakieś wieści?

- Niewiele nowych, domy mimo zewnętrznych problemów nadal wolą małe, nieistotne intrygi przeciw sobie. Im głębiej ku sercu lasu, tym bardziej. Jest jednak coś ciekawego. Jakiś czas temu, w trakcie przesilenia, pół lasu wpadło w miłosny szał. Nawet wśród elfów tego roku, zaowocowało to dziesięciokrotnie większą ilością dzieci. Do tej pory nikt nie jest w stanie tego wytłumaczyć. Niektóre domy, jak Aube, starają się ograniczyć zewnętrzne kontakty do minimum. - Zastanawiał się co jeszcze może powiedzieć, zwłaszcza że obok siedział Madoca, który nie wszystko musiał słyszeć. - Hmm, podobno niedaleko serca lasu, szkolą się kapłanki wojowniczki dosiadające jednorożców. Naturalnie to jedno z tych zamkniętych zgromadzeń. Jednak gdzie dokładnie, ani jakie mają plany, nie wiem, chociaż sądzę, że z Braćmi powinny utrzymywać przynajmniej neutralne, jeśli nie ciepłe stosunki. - Skończył wreszcie Kane i zwilżył gardło cydrem.

- Wojownicze kapłanki dosiadające jednorożców? Ciekawe... Armia Celeńczyków z takich słynęła i bodajże dalej słynie. Królowa Yolande pewnie nie życzy sobie, żeby elfowie i ich lasy ginęły z ludzkich rąk, tak samo jak nie pozwala na to, żeby umierały w ludzkich wojnach - Valeron nawiązał do oficjalnej polityki niezaangażowania Celene w sprawy ludzkich krain.

Elf pokazał wam liny, płaszcze i ubrania, które wytwarzał z pajęczych sieci, a także łuki i strzały - wszystko jakości, której nie spodziewalibyście się ujrzeć w Ślimakach.

- Przyjmuję zamówienia. Udało mi się zainteresować lorda wicehrabię, a raczej jego córki, dziełami mych rąk. Mam nadzieję, że interesy Braci Brązu również zwrócą niebawem jego uwagę.

- Nie dziwię się, towary przedniej jakości. Jestem pewien, że zwróci na nie uwagę, jeśli mu się je odpowiednio zaprezentuje. - Skomentował czarownik.

- Będziecie brać udział w Zgubie Pająków? - zapytał. Pierwszy raz spotkaliście się z tą nazwą.

- Wybacz, czym jest Zguba Pająków? - Zapytał zaciekawiony Kane. - Brzmi jak coroczne polowanie lub coś podobnego.

- Raz na kilka lat ochotnicy z okolicznych wiosek podczas Dzikiego Gonu ruszają do Sczerniałego Celadonu. Odszukują przynajmniej jedno pajęcze legowisko w celu wybicia wielkich pająków. Koszt takiej wyprawy bywa wysoki... ale jakby tego nie robili, liczebność potworów wymknęłaby się spod kontroli i moglibyśmy zapomnieć o bezpiecznych traktach w Paprotnikach. W tym roku ja mam dowodzić wypadem i mimo doświadczenia czy potencjalnej nagrody niezbyt mi się to uśmiecha. Ostatnio słyszałem nieraz pogłoski o osadach, w których podróżni nie zastali ani jednej żywej duszy, tylko same pajęczyny... A wielkie pająki nie są aż takie odważne, by napadać na wioskę. To nawet nie w naturze etterkapów.

Valeron napił się kwaśnego cydru.

- Zamiast was zachęcać niepotrzebnie straszę - uśmiechnął się. - Dziki Gon i tak ma miejsce dopiero latem.

Madoc zerknął na Kane’a kątem oka.

- Przedstawimy pomysł naszym towarzyszom. Ale ze swojej strony mogę powiedzieć, że jestem zainteresowany. Podróżować, tropić i zabijać potwory, dobry sposób na zmianę scenerii po wizycie na cmentarzysku kurhanów. - Tropiciel musnął palcami utkaną z pajęczej sieci linę. - Bardzo ładne. Materiał oddycha?

Valeron skinął głową z uśmiechem.

- Córki lorda na swoje ubranka nie narzekają. A liny też udane, wyjątkowo mocne - zademonstrował, próbując jedną rozciągnąć. - Jak uda wam się wrócić z kądziołkiem albo dwoma, obniżę dla was ceny proporcjonalnie do dostarczonych materiałów. To chyba tyle na dziś? - rozlał do pucharków resztkę cydru.

- Zdaje się że tak, uczciwa oferta. - Powiedział Kane i wzniósł pucharek do toastu. - Za udaną współpracę. - Była pora się zbierać, nie nadużywając gościnności elfa.


Lord Cluttermonkey 02-11-2017 06:59

PYRELLE

Po wejściu do środka, ociekający wodą Dagonet skierował się od razu do kominka. Ciesząc się przyjemnym ciepłem, bijącym od płomienia, rozejrzał się po sali. Dostrzegł krasnoluda, który po wszystkim chyba zwątpił w rozsądek inkwizytora. Już miał ruszyć w jego stronę, gdy ujrzał prawdziwy cel swojej wizyty - rycerz siedział przy stole. Dagonet jeszcze raz strzepnął z siebie wodę z marnym skutkiem i niespiesznie przysiadł się do nieznajomego.

- Niecodziennym jest widok paladyna w tak małej wsi. Widząc dwóch, niektórzy wątpią w przypadek - zagaił. - Witaj bracie, Dagonet z Rel Mord. Co cię sprowadza w te strony?

Złotowłosy, młody rycerz ślęczał przy kuflu ale nad jakimś świętym tekstem, przy którym leżała rozwiązana, prawie pusta sakiewka z kilkunastoma monetami. Na widok Dagoneta odłożył spoczywającą na kolanach pochwę z mieczem, wstał i z uśmiechem przywitał się bardzo spoufale - przytulając inkwizytora i całując go w policzek. Anonimowy, karczemny chichot oznajmił, że ten ciepły gest nie pozostał niezauważony.

- Odbijam tylko światło Jaśniejącego mą zbroją i mieczem, niosąc je w najciemniejsze zakamarki naszego królestwa! - powiedział nieco zbyt głośno. “Błędny rycerz?”, próbował zgadnąć Dagonet. - Pyrelle z Hendrenn Halgood - przedstawił się ciszej. Tak! Wspomnianym miastem władał słynny, kochany przez podwładnych diuk Arnon Orberend, paladyn Pelora, który w ostatnich sześciu miesiącach odbył dwie sławne na cały Nyrond wyprawy w góry Yatil, wielkie, niemal niemożliwe do przekroczenia szczyty przez wiele lig na zachód i wschód od jeziora Quag. Podczas pierwszej splądrował legowisko czerwonego smoka, a podczas drugiej - dawno temu opuszczoną świątynię Abbathora, krasnoludzkiego boga chciwości. Złośliwi żartowali, że diuk znalazł tylu naśladowców, iż całe Hendrenn Halgood było jednym wielkim wylęgowiskiem błędnych rycerzy, bardów i kapłanów służących Pelorowi. Dagonet z jednej strony mógł zazdrościć tego środowiska, z drugiej współczuł młodemu awanturnikowi wyruszającemu do Paprotników, na Komarze Bagna. Okrucieństwo, niesprawiedliwość, zarazy, przeróżne plagi i skrajna nędza rzadko kiedy nadawały się na rycerskie pieśni.

Pyrelle podniósł ze stołu pergamin, starannie zapisany przez klasztornego kopistę.

- Szukam legendarnego miecza... - szepnął, trzymając Dagoneta za opancerzone ramię. - I to niejednego! - uśmiechnął się. - Pięciu mieczy św. Valdgira! Albionu, Beleta, Flaurosa, Glamdringa oraz Caliburna, które połączone w pięcioramienną gwiazdę oczyszczą tą ziemię ze zła budzącego się w kurhanach. - Śmiem mniemać, że przynajmniej jeden z tych mieczy spoczywa na tym przeklętym cmentarzysku.

“Legendarny miecz?”, pomyślał Dagonet, przypominając sobie obietnicę złożoną przez harpię Vulpix. Cóż, w każdej legendzie kryło się ziarnko prawdy...

- Z tym mieczem to pewne? - zapytał Marc podchodząc - Przepraszam, Marc de Shirac - przedstawiał się. - My właśnie badamy kurhany. Może moglibyśmy połączyć siły.

- Z wicehrabstwa Shirac księstwa Korenflass, szlachetny panie? - Pyrelle zadał pytanie podekscytowanym głosem, zdecydowanie za głośno. Młodzieniec z szacunkiem pokłonił się przed Markiem. Ten z trudem powstrzymał śmiech... Lub rozgoryczenie. Zapominając na chwile o tytule i pochodzeniu, które wolał ukrywać, jeszcze dzień temu był taką samą gołotą jak ten błędny rycerz. Nie miał nawet konia.

- W każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy, wicehrabio. Bez wiary w Jaśniejącego to ziarnko nigdy nie wykiełkuje - Marc niemal instynktownie przetłumaczył “wiarę” na stalowe miecze, złote monety i ludzki spryt.

Jeżeli miecze faktycznie znajdowały się na cmentarzysku, należało jak najszybciej je odnaleźć, zanim wpadną w niepowołane ręce. Dagonet westchnął lekko, gdy dostrzegł Marca za swoimi plecami - wojownik zjawił się w najmniej odpowiednim momencie. “No trudno” pomyślał, w końcu prędzej czy później musiał przedstawić kompanom swoje małe śledztwo.

- Ah, tak, proszę poznaj moich kompanów. Co prawda kilku jeszcze tutaj brakuje, ale raczej dość ciężko ich przeoczyć, pewnie za chwilę wrócą. Więc nasze drogi skrzyżowały się nie bez powodu - równie serdecznie kontynuował Dagonet, lecz starał się raczej ściszać swój głos - Ja i moi kompani, jak wspomniał Marc, badamy obecnie kurhany. Chętnie przyjmiemy wszelką pomoc, jeżeli zechcesz udać się następnym razem z nami. Chcę znaleźć sposób na wytępienie zalegającego tam zła - inkwizytor był nastawiony sceptycznie do tego, by pięć mieczy mogło oczyścić kurhany. Uważał, że akurat w tym wypadku najlepszym środkiem będą ogień i stal, jednak nie miał zamiaru kwestionować użyteczności w boju. Dagonet ściszył głos jeszcze bardziej, tak, że tylko Pyrelle i nachyleni towarzysze mogli go usłyszeć - Jest jeszcze jedna sprawa, bardziej... osobista. Pobierałem szkolenia w świątyniach Pelora i sprawuję funkcję inkwizytora. Wybacz moją bezpośredniość, ale słyszałem o niedawnym zamachu na twoje życie. Wielce mnie to niepokoi bracie, wiedząc, że niebezpieczeństwo może czyhać na wysłanników Najjaśniejszego nawet w tak małej mieścinie. Opowiedz mi proszę, co się dokładnie wydarzyło?

- Chciała mnie zabić! - syknął. - Zabić i ukraść święte pergaminy o pięciu mieczach! Ale przygotowałem się na podobną ewentualność - w jego oku pojawił się błysk. - Najważniejsze fragmenty, w tym wygląd grobowca, w którym spoczywa legendarny Caliburn, zapamiętałem, a odpowiednie zwoje spaliłem. A tutejsi mieszkańcy uratowali mi życie, odpowiadając na moje wezwanie.

Angus wtoczył się do karczmy, przeklinając pod nosem na czym świat stoi - dziesięć złociszy….kurwa jego mać...zdzierstwo, w kałdun bity klecha…. - mruczał rzucając na najbliższą wolną ławę swój plecach i swoje klamoty z głośnym stukotem. Po prawdzie cena nie była duża za przyzwoity pogrzeb i przygotowanie ciała, ale Angus nie byłby sobą, gdyby lekko było mu się rozstać z pieniędzmi, których nie dało się przepić. Zobaczył kompanów i postanowił dołączyć się do nich, zaciekawiony kim też może być ich rozmówca. Wydawał się podobny do Dagoneta, rycerz - Angus MacClintock, do usług - przywitał się grzecznie - o czym ta nawijka? Suszy mnie kurwa mać, trza w gardło dać.

Razem z Angusem wszedł Madoc. Nie odezwał się, skinął tylko zebranym rondem kapelusza.

- Angusie, Madocu oto szlachetny Pyrelle z Hendrenn Halgood, podobnie jak ja, sługa Jaśniejącego - Dagonet przedstawił rycerza i ponownie ściszył głos prawie do szeptu - I obawiam się, że może mu grozić niebezpieczeństwo. To by wiele wyjaśniało - zwrócił się ponownie do Pyrelle - Winna temu czynowi jest właśnie przywiązana do pręgierza na zewnątrz. Rozmawiałem z nią bracie i mam pewne podejrzenia. Niemalże oczywistym wydaje się, że łączy ją coś z jakimś ugrupowaniem. Może Dłonią Cienia, a może z kimś całkowicie innym. To, że została wykupiona grzywną potwierdza ten fakt, co oznacza, że ktokolwiek dowiedział się, iż posiadasz święte zwoje, wie o tym nadal. I nadal może planować je zdobyć, na co nie można pozwolić. Pyrelle, mam plan, ale wiem, że ci się on nie spodoba - Dagonet spojrzał głęboko w oczy rycerza - A co ważniejsze, będę potrzebował twojej pomocy, bo mam zamiar dorwać ten gang.

-O…miło mi niezmiernie wielgomożny.....to ja...ten tego….nachlać się idę - Angus postanowił śledzić dyskusję wysoko urodzonych z nieco dalszej perspektywy, bo ewidentnie wyczuwał, że jego braki ogłady towarzyskiej i etykiety zostaną mu szybko wytknięte. Zs swoim kuflem w garści który podsunął gospodarzowi lokalu do napełnienia siadł nieopodal rozmówców śledząc i słuchając o czym rozprawiają.

Podążył za nim Madoc. Nie odezwał się, skinął tylko zebranym rondem kapelusza.

- Jaki plan? - zapytał się Pyrelle.

- Tak jak już mówiłem, rozmawiałem z tą kobietą i miałem wrażenie, że nie była... do końca dumna ze swego czynu. A przynajmniej, że zrobiła to, nazwijmy to, z konieczności. Ten, kto ją wykupił z więzienia, prawdopodobnie zmusił ją do tego. Nie wybawia jej to od razu od winy, karę powinna ponieść, ale… zastanawiałeś się, co się stanie, gdy ona wróci jutro na wolność? Powiem ci. Rozpłynie się, zniknie tak szybko, jak się tutaj pojawiła, możliwe nawet, że pozostawi cię w fałszywym przekonaniu, iż jesteś bezpieczny. Ale ona nie pracowała sama, oni wrócą. Może ona, może kto inny, ale wrócą na pewno i teraz będą lepiej przygotowani. A my będziemy błądzić ślepo, próbując określić skąd uderzą. Chyba że - zrobił pauzę, by uzyskać kontrast - podążymy za jedynym dostępnym nam tropem. I darowałbym sobie śledzenie tej kobiety, w końcu nas zgubi. Chcę, by to ona pomogła nam odnaleźć resztę “paczki”. Wspominałem, że wyczułem w niej jakby wewnętrzny konflikt i to jest właśnie fragment, który może ci się nie spodobać. Uważam, że jej duszę można uratować, chcę wstawić się za nią u Ernanda, by pozwolił uwolnić ją dzisiaj. Oszczędzę jej sterczenia na deszczu przez resztę dnia i nocy, zapewnię schronienie i strawę, a także ochronię przed ewentualnymi wieśniakami, którzy zapragną samosądu. Wiem, że proszę o wiele, ale udaj się ze mną do Ernanda. Powiemy, że wybaczyłeś jej jako swemu winowajcy, a ja wezmę na siebie odpowiedzialność za nią przez następną dobę, czyli do momentu kiedy miała faktycznie odzyskać wolność.

Madoc spojrzał wymownie na Angusa.

- Młody miesza się w jakieś lokalne sprawy. - Powiedział cicho. Próbował napić się piwa, ale przez maskę trunek rozlał mu się po brodzie i piersi.

- Zaraz... zaraz… chodzi o to chude coś z gałami jak u kota przy prangerze? - Angus mruknął do Madoca i pokiwał głową.

- Tajest. Widziałem, jak rozmawiali. Coś mi tu śmierdzi. - Madoc wytarł się rękawem i wzruszył ramionami. - Zobaczymy co z tego będzie. - Szeptał tropiciel.

- Jeśli nadal jesteś przeciwny lub się wahasz, oczywiście rozumiem - kontynuował inkwizytor - Ale pomyśl o tym w ten sposób. Czym ryzykujemy? Co może się wydarzyć w najgorszym wypadku? Zaatakuje cię jeszcze raz? Wątpię, choć nawet jeśli, to równie dobrze może to zrobić jutro, za tydzień czy nawet za miesiąc. A teraz będziemy mieli możliwość mieć ją na oku. Może także uciec, ale mówiąc szczerze, jutro po uwolnieniu i tak to zrobi. Ale jeśli ją uwolnię, okażę dobro i zaopiekuję się, być może Jaśniejący pozwoli jej ujrzeć świat w innych barwach - Dagonet oparł się wreszcie plecy o ławę, na której siedział. Przez cały czas gdy mówił, nachylał się coraz bardziej w stronę rycerza. Wreszcie rzekł normalnym głosem - Podsumowując Pyrelle, nie ryzykujemy nic ponad to, na co obecnie jesteśmy narażeni, a możemy uczynić Jaśniejącego dumni z naszej posługi. Być może ocalimy niejedną duszę, jeśli uda nam się dotrzeć do sedna sprawy.

Oczy Pyrelle zwęziły się w szparki. Po dłuższym zastanowieniu odpowiedział chłodnym głosem:

- Jeśli połowa piwa w moim kuflu byłaby zepsuta, to musiałbym wylać całe piwo. Tak samo człowiek jest albo dobry, albo zły. Jako obrońca światła i życia powinieneś o tym wiedzieć, Dagonecie z Rel Mord. Nie wiem, jakie masz intencje względem mojej niedoszłej zabójczyni, ale nie zamierzam przyłożyć ręki do jej ułaskawienia! - ostatnie słowa wykrzyczał na całą karczmę. Błędny rycerz zgarnął ze stołu swą sakiewkę i ją zawiązał. - Powinna zostać surowiej ukarana... - syknął. Zabrał też pergaminy, zwinął je i umieścił w pokrowcu. Odsunął się o krok od inkwizytora, gotów przerwać tę rozmowę i wyjść. Krasnolud Karg odwrócił się w waszą stronę, zaciekawiony burzliwą wymianą zdań.

- Nie ma co się unosić - powiedział Marc półgłosem tak by tylko paladyni słyszeli - Ale trzymając się piwnych porównań, wiedząc, że gdzieś jest w piwnicy beczka skwaśniałego piwa czy nie zaryzykujesz zaczerpnięcia z każdej beczki by znaleźć tą trefną i usunąć? Chcesz, co chwalebne, oczyścić kurhany, ale odmawiasz pomocy lokalnej społeczności w pozbyciu się bandy łotrów. Którzy w dodatku mogą zagrozić misji, którą właśnie wykonujesz. Miast tego zarzucasz Dagonetowi, że chce okazać litość narzędziu wykorzystanemu przez prawdziwie złych. Jeśli i ona jest zła tedy skończy na szafocie. Pomyśl. Kto postawił przed tobą takie wyzwanie?

- Zabójczyni jest zła i co do tego nie mam wątpliwości, w przeciwieństwie do was, wicehrabio i inkwizytorze. Prędzej czy później skończy na szafocie, z moją pomocą lub bez. A gdybym miał próbować piwa z każdej beczki, to, przyznajmy sobie szczerze, do dzisiaj tkwiłbym w Hendrenn Halgood albo jego okolicach. Zepsutych nie zabrakłoby na wiele lat. Wy zresztą też nie jesteście zbyt wiarygodni w tym, co głosicie - spojrzał na wasze ubłocone nogawki i przemoczone buty - bo przybyliście tu dla Labiryntu Kurhanów. - Nie... - Pyrelle pokręcił głową. - Prawdziwy rycerz znosi krwawienie z tysiąca drobniutkich ran, lecz nigdy nie zbacza z obranego celu. Przeszkoda nie może stać się celem samym w sobie. Lepiej oślepnąć od patrzenia w słońce, niż zgubić jego światło.

- Znaczy… pizdy się Dagowi chciało? - Angus szturchnął łokciem Madoca, licząc, iż ten wyjaśni mu zawiłości i kwiecistości wypowiedzi szepczących rycerzy - a… nie mógł jej dygnąć jak ona u palika niczym mućka na pastwie? No niby majtkowo, po frajersku, ale jak kogo przypili… - mruknął zdegustowany, widząc, że ludziom zawsze chodziło o jedno.

- Przynajmniej pamięta, skąd mu nogi wyrosły. - Ton głosu Madoca sugerował, że uśmiecha się pod płótnem kaptura. - Jeszcze będą z niego ludzie.

- Chyba zrozumiałem cię, panie Pyrelle - odparł Marc lekko kiwając głową. - Niejednego strach by obleciał gdyby go kobieta zabić chciała. Tedy nie przeszkadzamy. Chodź inkwizytorze, wszak jutro postrach paladynów wolność odzyska, a pan paladyn musi być gotów na znoszenie krwawień z tysiąca ran.

Pyrelle zaczerwienił się, zawstydzony słowami Marca. Sięgnął po niedopite piwo, by uspokoić drżenie dłoni. Chciał coś wymamrotać, ale nie mógł pozbierać myśli.

- Wybacz, panie Pyrelle - rzek Marc pojednawczo, także cicho by reszta sali nie słyszała - Dziś poległ nasz towarzysz i rozstrojeni jesteśmy. Nie powinienem poddawać wątpliwości twojej odwagi. Po prostu nie zrozumiałeś naszej intencji w tym względzie. Nie o uwolnienie winnej nam chodzi, a jego o wykorzystanie jej jako narzędzia. Nie wiem czy znasz się na inkwizytorskim dziele, ale mi Dagonet opowiedział trochę. To jedna z taktyk. Pokazać się jako przyjaciel złoczyńcy, drobne uprzejmości mu wyświadczyć by uśpić jego czujność. I twoja pomoc była by nam na rękę. Bo raz, że rozbić mamy szansę szajkę zorganizowana w doskonały sposób, a dwa zabezpieczymy flankę, by nikt nie będzie nastawał na pergaminy które posiadasz - zamilkł na chwilę.

- Prawdę rzekłeś, że ja tu przybyłem by łupy zdobyć, ale nie odmierzaj tą samą miarą wszytkich, sam wszak do tej miary nie pasujesz. Inkwizytor także ma inne cele niż zarobek. Rozważ więc czy wciąż nie widzisz szans na współpracę, postąpisz wedle własnej woli. My więcej namawiać cię nie będziemy. Jeśli rzekniesz NIE, uznamy to i zajmiemy się swoimi sprawami.

Pyrelle zawahał się.

- Pomóc wam pomogę, ale bez zgody syna tutejszego wicehrabii i tak nic nie zdziałacie, wicehrabio i inkwizytorze. To znaczy, nie zdziałamy... - poprawił się błędny rycerz.

- Dziękujemy - powiedział Marc. - Bez twojej zgody nawet nie mielibyśmy po co iść do tutejszego władyki.

- Nasz władyka pewnie baluje “Pod Cuchnącym Bażantem” - krzyknął stojący za ladą karczmarz Garro, mając nadzieję się was jak najszybciej pozbyć. Psuliście interes? Raczej nie, dzisiaj było stosunkowo pusto. Weteran po prostu nie lubił kłapania jęzorami w takiej ilości. Znak w języku złodziejskim na framudze radził w końcu “trzymaj język za zębami”, przypomniał sobie Angus.

Kiedy krasnolud Karg dopił piwo i opuścił przybytek, składając kondolencje Angusowi, w sali został Frinck, kilku chłopów i poszukiwacze przygód nazywający się “Przepatrywaczami z Ulek”, pochyleni ku sobie przy okrągłym stole i szepczący, pewnie obmyślający kolejne posunięcie. Służka Moles zabrała pusty kufel ze stołu błędnego rycerza, uśmiechając się serdecznie do Dagoneta, Marca i Pyrelle. Ślęczący nad miską zupy obłąkany Frinck zaczął coś do siebie bełkotać. Nagle syn młynarza wszedł dziarskim krokiem do środka. Rozejrzał się, wypatrzył Angusa i się od razu skierował w jego stronę.

- Tak się ze mnie wczoraj nabijałeś, co? To dawaj na łapę! - “póki tata nie widzi”, dodał w myślach rozbawiony krasnolud. - Ty nadęty bubku i wieprzku opasły, nie dość, że wygram, to obalę cię na ziemię i obszczam ci płaszcz!

Lord Cluttermonkey 05-11-2017 16:36

THAYL

dzień wcześniej w karczmie “Nachalna Ladacznica” w Ślimakach
dzień gwiezdny zwany Dniem Papugi
pierwszy dzień Chłodnego Wieczoru 585 WR

Zimny schyłek dnia, na zewnątrz kropi i powiewa

- No to co? Podjedliśmy, popiliśmy… - zagaił Marc odsuwając miskę i kiwając by ktoś wreszcie zabrał niepotrzebną już zastawę. Poczekał aż przyniesie misę i dzban z wodą. Postawił miskę przed Madocem i polał wyciągnięte dłonie wodą z glinianego dzbana. Poczekał jak ten wytrzeć ręce w ściereczkę i sam umył dłonie polewane wodą z dzbanka. Także wytarł dłonie, rozpostarł czystą szmatkę na stole i sięgnął za pazuchę by wydobyć prostokąt oprawiony w skórę. Otworzył futerał i wyjął ręcznie malowane karty. Z wierzchu patrzyła na niego cycata elfka przeciągając się bezwstydnie. Spojrzał znacząco na pozostałych i na miednicę z wodą. Znali zasady, precz z brudnymi łapami!

- No dobra, rozdawaj. - Powiedział Kane, również myjąc ręce, choć równie dobrze mógł trzymać karty za pomocą samej magii. Z drugiej strony, takie praktyki zwykle kończyły się oskarżeniami o oszustwa i używanie magii w grze, kiedy tylko mag przestawał przegrywać.

- To było tylko raz! - Zaprotestował Madoc odnosząc się do sytuacji kiedy pobrudził spodem kufla kunsztownie malowane karty, ale szybko zdjął rękawice i starannie obmył pokryte stopioną skórą dłonie. Zacierając ręce sięgnął po rozdaną mu partię kart i gwizdnął z uciechy. - I brunetka, i blondynka, rudowłosa i szatynka! -

- Raz wystarczył! - mruknął Marc wciąż nie mogąc tego przeboleć. - Teraz wstyd pokazać komuś.

Nie wspominał, że była to jedna z jego ulubionych kart. Przypominała mu nie tak dawną znajomość. Co prawda elfka na obrazku była bujniej rozwinięta niż oryginał ze wspomnień… ale została mu tylko karta. I teraz przez brzuch miała brudną pręgę!

- To co? Dobierany czy tradycyjny pokerek?

- Tradycyjny, czemu by nie. Na miedziaki czy groszki? - Dopytał tylko Kane dla pewności. Wolał chyba jednak na groszki, wiele miedzi mu nie zostało, żeby ryzykować.

- Dziś na groszki, po powrocie oskubię cię ze złota. Teraz tylko bym przepukliny dostał od dźwigania miedzi - odparł szlachcic.

- Wchodzę. Rozdawajcie - Angus nudził się śmiertelnie, bo nie miał tu nikogo, z kim mógłby posiłować się na rękę, albo chociaż potrykać czołami. Wskazał tylko jednej z dziewek swój okazały kufelek, podobny bardziej do ludzkiego garnka na zupę.

- Łapy - ruchem głowy wskazał miskę z wodą.

Angus podniósł brew rozbawiony i umył, a w zasadzie opluskał ręce wodą - myć się codziennie…toż to niezdrowe jest…. - mruknął i siadł do rozgrywki.

- Mnie nie liczcie - uśmiechnął się Dagonet, popijając z kufla - Mnie chyba nie przystoi.

Powiedział inkwizytor rozglądając się po karczmie o wystroju równie praktycznym co jej właściciel, Garro, były najemnik. Jak tu wchodziliście, zauważyliście, że szyld był zupełnie nowy, więc oberża musiała rozpocząć swą działalność niedawno. Wyglądając przez okno - jedyne na parterze, za to wielkie jak koń - zrozumieliście, dlaczego dzisiaj było tak mało miejsca. Pogoda nie dopisywała, choć to nie był jedyny powód.

Oprócz karczmarza i trzech służek w izbie dzisiaj można było zastać wikariusza Mathieu, a także Osena prowadzącego lokalną gildię najemniczą i obłąkanego Frincka, który jak zawsze mógł liczyć u Garro na miskę zupy. Jeden z kątów był zajęty przez olbrzymiego Honarda, tutejszego młynarza i jego jasnowłosego, wysokiego syna. Awanturnicy z drużyn Serdecznych Przyjaciół, Przerażającej Piątki i Północnego Szeptu okupowali swoje stoliki, wyraźnie od siebie oddalone i z wytyczonymi “niewidzialnymi” granicami pomiędzy nimi. Jakiś irytujący weteran niedaleko tych poszukiwaczy przygód przechwalał się swoimi wyczynami przed czterema młokosami łaknącymi przygód, pewnie w nadziei, że któraś z awanturniczych kompanii przygarnie go pod swoje skrzydła. Tymczasem zaskarbił sobie jedynie uwagę wykidajła.

Jednak zainteresowanie całej sali wzbudzał nie któryś z wymienionych powyżej bywalców, a gość, którego nikt się nie spodziewał - sam lord wicehrabia Ryric Stalistraż spożywał posiłek wraz ze swoją świtą. Co było dziwne, nie towarzyszył mu syn Ernand, oficjalnie sprawujący władzę w Ślimakach. Obecność tak znamienitej osoby spowodowała, że ocieraliście się łokciami z sześcioma chłopami, którzy nie mogli przestać na zmianę narzekać na zbliżające się nudne święta albo plotkować o lordzie, a jedynym, co można było zamówić była pajda chleba z serem i ale.

Labhrainn nic sobie nie robił z obecności ani wicehrabiego, ani jego świty. Rozparty w kącie na zmianę łypał to na księgę leżącą przed nim na stole, to na grających współtowarzyszy, to na kręcące się po sali dziewczyny. Zwłaszcza na tych ostatnich wzrok zatrzymywał mu się na dłużej, choć każde spojrzenie kończyło się ukłuciem żalu, że nie wyglądają tak pięknie jak... jak drzewa. Westchnienie, jakie wydobywało się wówczas z jego szerokiej piersi, zalewał łykiem ale ze stojącego przed nim kufla, po czym wracał do obserwacji gry, sali i kręcących się po niej służek.

Kane za to, dzieląc uwagę między karty a salę, skinął wikaremu. Nigdy nie było wiadomo, kiedy odrobina szacunku wobec lokalnego kapłana, mogła kiedyś odpłacić z naiwiązką, połamaną w środku nocy raną. Dłuższe spojrzenie zatrzymał.na świcie lorda, oceniając jej siłę i liczebność, a po kolejnym rozdaniu, stwierdził, że ma dość kart. Podziękował kompanom i wyciągnął flet, by zagrać uspokajającą melodię, pasującą do deszczu i być może kojącą nastroje, które w takim zgiełku szybko mogły stać się wybuchowe.

Labhrainn, widząc, że Kane odłożył karty na stół, zamknął i schował księgę, po czym przysunął się z kuflem bliżej grających.

- Potrzebny czwarty? - zapytał, a nie usłyszawszy sprzeciwu z namaszczeniem opłukał palce w misie z wodą, po czym usiadł na miejscu Kane’a i puścił porozumiewawczo oczko do siedzącego przy stole Angusa. Zapowiadała się niezła rozgrywka, szczególnie, jeśli obaj z Angusem pokażą, co potrafią.

- Siadaj, dziś tanio cię przegrana wyniesie - mruknął Marc rozdając.

- Zobaczymy, kto tu przegra - zarechotał Labhrainn sięgając po karty. Miał zamiar nieco się wzbogacić na rozgrywce i liczył, że Angus, który nie raz wspierał go w takich niecnych przedsięwzięciach, i tym razem nie zawiedzie.

- Brat, zostaw. Miedź na stole, nie ma o co. Dla frajdy w obrazki walcujem - Angus dostrzegł rosłego syna młynarza i zaczął się drapać po potylicy. Młynarze mogli mieć pieniądze, a człowiek wyglądał na wystarczająco silnego, by miał z tego frajdę.

-Ale co to za frajda….O, może witę ma lepszą niż facjatę - Angus wstał od stołu i podszedł do stolika zajmowanego przez młynarza - Młody silny? Może na wity się spróbujem?- Angus naprężył muskuł, klepiąc jednocześnie po tatuażu na ramieniu przedstawiającego łeb trolla.

- No, jak dla frajdy, to dla frajdy - skwitował Labhrainn rozkładając w wachlarz trzymane w ręce karty. Trzymał je blisko siebie, nie chcąc ułatwiać współgraczom zadania. Widząc wstającego od stołu Angusa przysunął karty bliżej ciała i obrócił je koszulkami do góry. Usłyszawszy słowa brata wypowiedziane do młodego młynarza, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ooo, braciszek szuka wyzwań! - zakrzyknął. - Dawaj, Angus! Pokaż młodemu!

- Albo poczekaj aż skończymy rozdanie, coby nie musieć łapać kart jak się rozbujacie za bardzo. - dodał Marc układając rude koło rudych, blondynki koło blondynek.

- Eee tam... - żachnąl się Labhrainn. - Zaraz tam rozbujacie. Angus młodego położy w try miga, patrzaj no tylko. Sztabę do magazynu, co się kiedyś zacięła, sam jeden wygarnął, to takiego chłystka bez pierdnięcia zegnie. - Labhrainn pociągnął solidny łyk ale z kufla i zagwizdał przeciągle. - No, Angus, dawaj!

- A ten młody takich baleronów na łapach dostał od pasania kóz zapewne - mruknął Marc podając w wątpliwość wynik spotkania.

- To jak będzie młody? Spróbujem się? - Angus klapnął na stołek na przeciwko młodego młynarza i wyciągnął ramię do przodu, szykując się do zawodów. Jednocześnie zaś położył na blacie pięć złotych monet, licząc, że jeśli nie chęć zabicia nudy, to być może chciwość zrobi swoje i młynarze zakład przyjmą. Przeliczył się jednak, i zmartwiony poszedł z powrotem do chłopaków na karty.

Labhrainn z westchnieniem zawodu pokiwał głową.

- Ech... można się było spodziewać, że młody wymięknie. Mówię ci, Marc, że te jego balerony to ino ładnie wyglądają, akurat, co by wioskowe dziewki wyrywać. Dam zakład, że worki z mąką to on podnosi, ale tylko jak nie do końca nasypane. Silniejsi od niego za pomagierów na giełdzie w Gryrax robili. Beczki z winem sami po trapach znosili, uważasz! Takiego to by w pół zgięli, bez pierdnięcia, mówię ci! - perorował na tyle głośno, by jego słowa dało się słyszeć przy stoliku, przy którym siedział młynarz i jego syn.


Lord Cluttermonkey 06-11-2017 18:56

THAYL

dzień później w karczmie “Nachalna Ladacznica”

- A hajc masz? Pięć złociszy… - mruknął Angus wstając zza ławy.

- A mam! - "tata mi dał", pomyślał Angus. Złote noble zaświeciły przez zaciśnięte palce. Uwaga sali powoli zaczęła się na was skupiać.

- Dawaj - Angus wyjął z sakiewki pięć złotych monet i ułożył je równiutko na stole, podwijając jednocześnie rękaw i zapraszając jednocześnie młodego do zawodów.

Zatrzeszczały knykcie, kiedy “młody” złapał za mocarną dłoń krasnoluda i szarpnął ostro. “Nie tak prędko człeczyno….daj się rozkręcić” Angus pozwolił mu na chwilę ugiąć swoje przedramię, aż niebezpiecznie blisko znalazło się blatu stołu, po czym sprytnym ruchem zamknął od góry swoją dłonią kciuk i palce przeciwnika, i nacisnął ostro, aż zaskrzypiało w stawach. Pot wystąpił na czoło obu siłaczy i przez chwilę wydawało się, że żaden nie uzyska przewagi w tym zmaganiu. jednak powoli, nieubłaganie, ręka krasnala który zacisnął zęby myśląc “niekiepski ciul w te klocki” bez litości przygiął w końcu dłoń człowieka do desek, aż obaj stęknęli z wysiłku. Potem jednym płynnym ruchem zgarnął monety ze stołu.

- Niekiepska szutka, człeczyno, aż żem się zasapał. Fest witę ci wyrobiło na tyrce. Chlapniesz? - Angus pokazał kufel i rzucił na blat jedną z zarobionych monet.

Zdyszany wyrostek tylko kiwnął głową i usiadł. Rozległy się powolne oklaski, zainicjowane przez karczmarza, które podchwyciło kilku obwiesiów. Rzadko kiedy w takim widowisku w Ślimakach główną rolę grał krasnolud.

- A huj tam….kolejka dla wszystkich! - wyjął z sakiewki garść miedzi i rozsypał monety po blacie.

Kiedy Angus łoił dupsko młynarzowi w siłowaniu się, Madoc z zainteresowaniem zezował w stronę Przepatrywaczy z Ulek. Czy to mogli być ci, których słyszeli wtedy we mgle?

Madoc nie słyszał ich szeptów, ale to nie mogli być oni. Żadne z nich nie było rodowitym Nyrondczykiem, a poza brunetką z włosami przewiązanymi bandaną, żadne nie było również człowiekiem. Pod białym katowskim kapturem brew tropiciela uniosła się ze zdumienia. Już dawno nie widział tak różnorodnej kompanii. Co jedno to z innej parafii. Półork, krasnolud, niziołek, elfka i nyrondzka brunetka. Madoc zauważył, że Marc, który szykował się do wyjścia, przez dłuższą chwilę przyglądał się elfce. "To nie mogła być ona", pomyślał szlachcic, "ale były podobne jak dwie krople wody". Na lewej dłoni każdego z Przepatrywaczy z Ulek dostrzegliście wypalone żelazem piętno - krzyż świadczący o kryminalnej przeszłości...

Marc zatrzymał się na chwile i przyjrzał elfce. Podszedł do niej i powiedział:

- Witajcie. Jestem Marc de Shirac. Wydaje się, że skądś panią znam - zagadnął.

- Tylko się wydaje - odpowiedziała zimnym głosem. Moles przyniosła pięć kufli piwa ufundowanych przez Angusa. Szósty wręczyła stojącemu Markowi.

“Podryw na ‘czy my skądś się znamy’", pomyślał Madoc. “Moja krew.”

- Tacy jak on - brunetka siedząca koło elfki wskazała na Marca - mordują twoich na północy i wycinają ich lasy.

- Ale za piwo dzięki - dodał krasnolud, rozładowując napiętą atmosferę.

- Nie ma to jak dobre pierwsze wrażenie. - Chichnął po nyrondzku Madoc, z ciekawością obserwując niecodzienną grupkę.

- Tacy jak ja - powiedział po elfiemu - walczyli z takimi jak ty ramię w ramię. Pogadamy na boku? - skinął głową w stronę wolnego stołu najdalej od wszystkich.

- A co z tego, prócz kufla miejscowych szczyn, zwanych dla niepoznaki piwem, będę mieć? - wyrachowana elfka odpowiedziała pytaniem, również w swoim języku.

- Rozmowę na poziomie, a może i bardziej namacalne korzyści. Ale to już zależy jak się rozmowa potoczy.

Elfka parsknęła śmiechem, po czym zwyczajnie przestała zwracać uwagę na Marca. Jej kompani obdarzyli szlachcica wymownymi spojrzeniami. Przeszkadzał w ich naradzie.

Szlachcic zgrzytnął zębami ale nic nie powiedział. Spojrzał na paladynów i ruszając do nich rzekł:

- Dobra, mieliśmy coś załatwić...



ERNAND

”Pod (Cuchnącym) Bażantem”
dzień słoneczny zwany Dniem Wszy
drugi dzień Chłodnego Wieczoru 585 WR

Zimno, nadchodzi wieczór, burza powoli cichnie

Przez szeroko otwarte okna i drzwi “Cuchnącego Bażanta” wydostawało się światło świec, dolatywał kwaśny odór wina i spoconych ciał, łomot kufli, turlanych kości i pięści tłukących o toporne stoły oraz zapierające Pyrelle dech w piersiach strzępy sprośnych piosenek. Uczciwi ludzie unikali “Cuchnącego Bażanta”, a nocne straże nie wtrącały się do zabaw Ernanda, który mimo że gardził speluną, to traktował ją prawie jak swój osobisty harem, a jej właścicielkę jak zarządzającego nim eunucha. Ernand szalał i hałasował w “Bażancie” dowoli, zapominając o swych obowiązkach względem państwa, społeczeństwa i różnych innych rzeczach.

Tego wieczoru hulaka siedział przy odosobnionym stole wraz z człowiekiem, o którym szeptano, że jest nowym doradcą Ernanda. Mówiono na niego Ollis. Towarzyszyło im dwóch wysokich, potężnie zbudowanych mężczyzn w krótkich kolczugach najemników i czarnych tunikach, na których widniał herb Stalistrażów. Na jednego z nich w Ślimakach mówiono Skała, na drugiego Buła. Całej czwórce nie brakowało pucharów wina, które wychylano beztrosko lub niedbale wylewano na niedoszorowaną podłogę karczmy.

Doradca lustrował salę badawczym spojrzeniem czarnych oczu osadzonych nad haczykowatym nosem, co jakiś czas wymieniając z władyką kilka ukradkowych zdań. Wymalowane ladacznice polowały na wzrok Ernanda, próbując go zwabić sztucznym uśmiechem. Ten zaś spędzał czas na swojej ulubionej rozrywce - wyrażaniu pogardy wobec mniej możnych od siebie. Na przykład gdy któremuś z podejrzanych bywalców - włóczykijów, szulerów, żebraków, gawędziarzy, przejezdnych aktorów, muzyków, cyrkowców czy złodziejaszków - powodziło się za dobrze w kościach, a nie dajcie bogowie taka osoba przekroczyła usankcjonowany prawem limit wygranej dla stanu nieszlacheckiego w wysokości dwudziestu nyrondzkich tarcz, krzepkimi ramionami swych ochroniarzy Ernand wyrzucał taką personę na ulicę, nie bacząc na rosnącą nienawiść karczmarki Perni, którą trudno było ukryć nawet pod tak mocnym makijażem.

- Na Pelora! - splunął zdenerwowany Pyrelle. - Wielu szuka pociechy w kościach i u dziw... kurtyzan, a tylko nieliczni u bogów - powiedział do Dagoneta.

Cirger wszedł do karczmy, mijając Dagoneta i Pyrcelle, ubłocony i po długiej najwyraźniej podróży. Wielki symbol Pelora zwisał mu z szyi. Sam Cirger był ubrany jak podróżnik. Choć spod luźnego płaszcza wystawała mu zbroja. Wraz z nim do karczmy wkroczyły dwie osoby. Pierwsza z nich młoda dziewczyna najwyraźniej służka jakaś skierowała się od razu do karczmarki. Gdyby ktoś się przysłuchiwał usłyszałby zapewne. Pytania o jedzenie, nocleg, ciepłą kąpiel… i coś jeszcze najwyraźniej o miejsce dla zwierząt. Bo wskazywała w stronę wyjścia a słychać było nieliczne szczeknięcia na zewnątrz. Starszy mężczyzna wyglądający na skrybę usiadł zaspany przy stoliku. Cirger też chciał to uczynić ale zawiesił wzrok na władcy tych ziem i najwyraźniej na chwilę zamarł.

- Ja tu jestem dzisiaj karczmarzem, braciszku! - wydarł się Ernand do Cirgera przez całą salę. Zapadła nerwowa cisza. Ktoś przygarnął stertę srebrników pod płaszcz, ktoś schował kości. - Znajdzie się tu pokój dla sługi bożego i to za darmo, powtarzam, za darmo! - karczmarka Perni słysząc to miała coraz bardziej nietęgą minę.

- Za darmo, ale pod jednym warunkiem... - Cirger dostrzegł niezdrowy błysk w oku starszego brata zwiastujący niewybredny żart. - Wyświęćże dobry kapłanie mój przybytek i pobłogosław me służki imieniem Jaśniejącego - wskazał na wymalowane ladacznice. - To jeszcze dziewice, z dobrych domów.

Któraś z kurew nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Pyrcelle zwrócił się do Dagoneta strachliwym głosem:

- Może to nie najlepszy moment i miejsce na sprawy wymagające powagi, Dagonecie z Rel Mord...

Marc spojrzał pytająco na Dagoneta. W końcu to jego pomysł, więc to on powinien decydować.

Cirger szepnął do coś do tego co wyglądał jak skryba. Najpewniej coś o obietnicy dla karczmarki, że zapłacą. Żeby się kobieta nie frasowała. Spojrzał na brata.

- Błogosławieństwo Pelora spłynie na każdego. Bo i każdego kto złym do szpiku kości nie jest Pelor kocha, a nawet dla tych najgorszych pragnie… odkupienia dla dobra ich dusz - wyjął trochę wody i zaczął nią kropić cały przybytek i obecnych w nim ludzi. - Błogosławię was wszystkich albowiem jesteście jego dziećmi. Takim natomiast zdarza się zagubić - nie wiadomo czy mówił to do brata czy ladacznic.

Po słowach zapadła cisza. Przerwało ją kilka osamotnionych, powolnych klaśnięć Ernanda. Szarobury tłum milczał w obawie przed władyką, a papuzie ladacznice zerkały na siebie i karczmarkę niepewnie.

- Cały mój braciszek! - zawołał szyderczo, rozglądając się po spelunie. - Uncja prewencji warta tyle co funt lekarstwa, wbrew kajdanom sztywnych dogmatów krępujących naszą wiarę - miał w tym komentarzu trochę racji. “Lepiej zapobiegać niż leczyć” nie było mądrością zbyt często wdrażaną w życie, a o jej praktykowanie wewnątrz kościoła Pelora toczył się odwieczny spór.

Cirger podszedł szybko do Ernanda by zmienić temat i nie dać mu wszczynać awantur. Uściskał po bratersku i spytał co u niego i ojca słychać. Nie żył z bratem ani we wzorowych ani w złych relacjach. Pomagali sobie wzajemnie kiedy trzeba, znali swoje miejsce i szanowali. Co nie znaczy, że ich relacja była łatwa. Cirger był wszak bękartem. Jego matka natomiast była obecną żoną ich ojca po śmierci matki Ernada. Obaj się jednak kochali, choć kto kiedykolwiek miał brata ten wie…

- Ojciec był tu wczoraj a dziś ruszył na wezwanie diuka, by służyć mu radą w jakichś tam kwestiach - Ernand szepnął Cirgerowi na ucho. Lord wicehrabia Ryric i kilkunastu podobnych mu tytułem lordów podlegali bezpośrednio jednemu z trzech diuków Paprotników, Jollordowi z rodu Yvon, który z kolei służył księciu Paprotników. Był nim Romaden Beremen, święty sługa boga Zilchusa. Nad nim był już tylko król Archbold.

Dagonet przełknął ślinę. Jego zadanie właśnie bardzo się skomplikowało, choć mógł się tego spodziewać, przekraczając próg “Cuchnącego Bażanta”. W głowie kołatało mu się wiele różnych przekleństw, ale powstrzymał się od bluźnienia. Nie ma jednak tego złego… bratem Ernanda był nie kto inny, jak stary znajomy Dagoneta z czasów pobierania nauk w świątyni. Inkwizytor zaczynał powątpiewać w możliwość przypadku.

- Ze wszystkich dusz na tym świecie… - odezwał się Dagonet, bardziej do siebie, niż towarzyszy - Masz rację Pyrelle z Hendrenn Halgood. To nie jest odpowiednie miejsce na sprawy wymagające powagi, ale moment wybraliśmy idealny. Mam nadzieję… Jaśniejący widocznie sprzyja naszej sprawie.

Inkwizytor ruszył z przodu w stronę stołu Ernanda, gdy bracia przestali się witać. Gdy znaleźli się przed władyką i jego najmitami, pokłonił się, nie niżej niż nakazywał obyczaj i przedstawił:

- Wielmożny wicehrabio Ernandzie, witają cię słudzy Jaśniejącego - Dagonet z Rel Mord i Pyrelle z Hendrenn Halgood oraz towarzyszący nam Marc de Shirac. Witam także ciebie Cirgerze, mój stary druhu.

- Witaj Dagonecie. Witaj bracie Pyrelle i ty Marcu de Shirac. Ernandzie brat w wierze Dagonet to inkwizytor Pelora. Wspólnie przeciwdziałaliśmy poczynaniom kultystów. W imię Pelora czy zwykłej przyzwoitości - pozwolił sobie na żart. - Co cię tu sprowadza w tym gronie. Czyżby kolejne misja?

- Niestety muszę was rozczarować, a następnie ukarać za rozczarowanie mnie - syknął Ernand. Jego milczący towarzysz, doradca Ollis, wstał i wycofał się za władykę, z oczyma omiatającymi niepewnie otoczenie spod ciemnych brwi. Buła - ochroniarz o okrągłej, dokładnie ogolonej głowie - spojrzał pytająco na władykę. Skała - wojownik o wyrazistych rysach twarzy, jakby ciosanych w kamieniu - podobnie.

- Rozczaruję was, bo wasza święta procesja pomyliła karczmę ze świątynią. Świątynia jest po drugiej stronie placu. A wy mnie rozczarowaliście, bo gdzieś po drodze zgubiliście patriarchę Pelora - zażartował. - Więcej was w seminarium nie było? Grzeczności grzecznościami, ale przejdźcie do rzeczy. Rzadko kiedy bywam w otoczeniu tylu świętych symboli, ryzykuję niestrawności. Buła, Skała - machnął na ochroniarzy - dostawcie krzesła.

Ernand wyglądał już na nieźle podchmielonego i zmęczonego. Buła i Skała - trzeźwi, gotowi skoczyć do akcji. Ollis zaś starał się unikać waszego wzroku i zrozumieliście wkrótce dlaczego. Próbował ukryć rozszerzone źrenice i lekki wytrzeszcz. Ciekawe, co brał? I czy zdarzało mu się częstować tym brata Cirgera?

Cirger zwyczajnie usiadł. Brat może i był podchmielony ale ani krzywdy nie zrobi jemu. Ani raczej sługom Pelora bez powodu. Spojrzał jeszcze pytająco na Dagoneta. Czyżby prócz przywitania się z nim mieli jeszcze jakaś sprawę?

Ernand spojrzał na ubłocone nogawki i przemoczone buty Dagoneta i Marca, którzy zajmowali krzesła. Trzeba było przyznać, że nie śpieszno było wam do przebierania się. Niektórzy miejscowi mogli dlatego pomyśleć, że nosicie to błoto z dumą charakterystyczną dla świeżo upieczonych awanturników. Szturchnął Cirgera.

- Ciebie też nęcą pogłoski o Labiryncie Kurhanów? - zapytał brat brata. - Cóż, to na pewno byłoby dla ciebie ciekawsze od przybijania zdesperowanych biedaków gwoździami do drzwi - dodał jakby znudzonym głosem, nie czekając na odpowiedź. Widać jeszcze nie słyszał o najświeższym “dokonaniu” Cirgera. Miał jeden temat do żartów mniej.

- Słyszałem o nim plotki. Dalekie i odległe. Masz jednak rację. Labirynt brzmi nęcąco. Walka ze złem, złoto to przyjemne z pożytecznym. Tym bardziej jeśli chciałbym w końcu gdzieś osiąść. Założyć świątynię, mieć swoją owczarnię i podszczypywać parafianki. Sporo widzę osób tu ściąga - wskazał na innych awanturników.

- Byłem tam, byłem tam zanim jeszcze zaczęły szerzyć się wieści o śmierci czającej się na cmentarzysku, które ściągnęły na moje ziemie wszystkich tych poszukiwaczy przygód - powiedział pogardliwiej i głośniej, by wszyscy zebrani przy stole usłyszeli. Wypite piwo oraz milcząca aprobata Ollisa i ochroniarzy dodawała mu odwagi. Rozpierało go poczucie własnej ważności. - Prócz mnie nikt z tych, którzy ze mną wyruszyli, nie wrócił żywy. Mój miecz spływał moją krwią i cudzą, czarną jak inkaust krwią żywych trupów i gorszych stworzeń.

- Po nas przyszły zastępy kolejnych śmiałków, lecz rzadko dorównujących nam sprytem czy odwagą. Więc nastawcie ucha i nauczcie się czegoś. Gdyby zwykły śmiertelnik mógł złupić skarby Labiryntu Kurhanów, bądźcie pewni że już dawno by to zrobił. Tajemnicza śmierć prędzej czy później spotka każdego usiłującego splądrować grobowce - Ernand mówił tak wiarygodnie, że nie dopatrzyliście się w jego historii ani krztyny przesady. Jego ostrzeżenie wyglądało na szczere. W końcu było adresowane również do jego przyrodniego brata. - Ale! - podniósł palec do góry. - Mawiają, że duchy kurhanów można ubłagać, zostawiając w każdym grobowcu hojną ofiarę.

- Prawdą jest - przemówił ponownie Dagonet - że nie mieliśmy łatwego dnia. Moim osobistym celem w kurhanach nie jest plądrowanie, a wyplenienie zła, które przyjęło tamto miejsce jako dom. Choć jeśli to, co znajdujemy w grobowcach może jakoś pomóc w tej sprawie, to nie omieszkam tego wykorzystać - inkwizytora zaciekawiły opowieści Ernanda o jego przygodach na cmentarzysku kurhanowym. - Dobrze jest słyszeć, żeście cali i zdrowi po tamtej przygodzie, panie wicehrabio. Wasza waleczność musi w takim razie dorównywać waszemu sprytowi, dodaje to otuchy nam, następnym śmiałkom, którzy podążamy szlakiem przez was wytartym. A za wszelkie porady składamy serdeczne dzięki. Postawię też kolejkę dla całego stołu, jeśli zechce pan wicehrabia coś więcej opowiedzieć o waszej wyprawie.

- Też jestem ciekawy waszych przygód wicehrabio - rzekł Marc. - Zawsze się słyszy przechwałki i opowieści niedzielnych awanturników, dla których samo spojrzenie na kurhany jest nie lada wyczynem. Warto by więc usłyszeć coś rzetelnego, a kto jak kto wy bajać nie będziecie, bo wszak urodzeniu i urzędowi nie przystoi bajanie.

Nie mieliście złudzeń, że władyka się tylko przechwala. Nawet jeśliby nie kłamał wzrok Ernanda, to kłamało jego ciało, po którym przemknął nagle zimny dreszcz, być może na wspomnienie tamtej wyprawy. Pierwowzorem podkoloryzowanej opowieści mogła być sromotna ucieczka przez bagna z pełnymi portkami, kiedy Ernand stracił wszystkich swoich ludzi, a sam ledwo uszedł z życiem.

- Powinienem był spisać wspomnienia z tamtej przygody. Pamięć mam raczej dobrą, ale krótką. Najstraszniejszy był gnijący trup, który chwycił w objęcia świętej pamięci Starniela, gdy ten przyglądał się omamiony jakiemuś klejnotowi. Gdybym nie był najlepszym wojownikiem, jaki kiedykolwiek trzymał miecz w tych stronach, niechybnie podzieliłbym jego los... Przyjaciele, napełnijcie mi puchar. Wypijmy.

Wypili. Wówczas Marc rzekł:

- A i my nie za miłą przygodę mieliśmy, szkielety. Szczęściem mniej cuchnące od żywych trupów. Te poszły w drzazgi. Choć łatwo nie było. Ale i nie tylko nadnaturalne zagrożenia śmierć tam niosą. Nasz kompan nie miał szczęścia, szczury go opadły, wyobraź sobie panie, że niczym fala runęły mu do gardła i wepchnąwszy się ustami zaczęły wyżerać go od środka. Straszna śmierć. A potem, gdy legł martwy… uciekły drugą stroną. Wypijmy.

Gdy wypili znowu zagaił:

- Stypę porządną druhowi urządzimy i ruszymy znowu na kurhany. Ale pewnie panie, takie historie często słyszysz. Więc może zmierzajmy po trochu do powodu, dla którego uwagi twojej nam potrzeba. Dagonecie, wyłuszcz sprawę, proszę.

Inkwizytor odchrząknął:

- Gdy wróciliśmy do Ślimaków, rzucił mi się w oczy uwiązany przy pręgierzu skazaniec. Skazaniec okazał się być kobietą, która zaatakowała obecnego z nami, szlachetnego Pyrelle. Wiedziony trochę ciekawością, a trochę instynktem odbyłem z nią krótką rozmowę. Całą sytuację wyjaśnił mi też ze swojej perspektywy brat Pyrelle i obawiam się, że może mu w dalszym ciągu grozić niebezpieczeństwo. Nie chodzi o to, że kobieta zostanie jutro wypuszczona - Dagonet pochylił się bardziej nad stołem - Przypuszczam, że przyczyną ataku były święte teksty, nad którymi opiekę sprawuje brat Pyrelle, są to bezcenne rzeczy. Mam też wszelkie powody przypuszczać, że sprawczyni nie działała sama. Stoi za tym ktoś inny, być może nawet organizacja. Ludzie powiadają, że może być w to zamieszana - następne słowa wypowiedział prawie szeptem - Dłoń Cienia. W takim wypadku, pewnikiem jest, że ten kto za tym stał, spróbuje tę akcję powtórzyć. Obecnie, chcąc chronić Pyrelle oraz relikwie, błądzimy poniekąd po omacku, ale mam plan, jak dowiedzieć się więcej. Chcę w tym celu wykorzystać tę kobietę. W obecnej sytuacji, jutro zostanie ona wypuszczona i ślad po niej zaginie. Tkwi teraz na deszczu i będzie tam stała jeszcze całą noc. Chyba, że zostanie uwolniona, a ktoś się nią zaopiekuje. Jeśli zdobędę jej zaufanie, być może pomoże mi ona dotrzeć do reszty jej “bandy”. A to wyjdzie to na dobre całej okolicy i Ślimaki będą mogły odetchnąć z ulgą. Oczywiście, wszystko przedstawiamy to wam, panie wicehrabio, ze względu na to, iż nawet jako inkwizytor podlegam oficjalnej władzy. Nie śmieliłbym się kiwnąć palcem w tej sprawie bez waszego zezwolenia, panie wicehrabio.

Dagonet łyknął z kufla głęboki haust piwa. Na jego czole pojawiały się kolejne krople potu, gdy oczekiwał na odpowiedź Ernanda. Skwitował swoje tłumaczenie:

- Przybyliśmy właśnie w tej sprawie prosić o wsparcie i zezwolenie na wcześniejsze zwolnienie więźnia.

- Jeśli rzeczywiście macie ze sobą jakieś cenne relikwie, to... najbezpieczniej im będzie w murach wielkiej, murowanej świątyni, najlepiej w stolicy - rzekł i protekcjonalnie, i drwiąco. - W tych czasach za sakiewkę, czasem nawet za porządną strawę ktoś może na was skoczyć i rozpruć wam brzuch ostrą klingą czy rozłupać łeb kłonicą. I nie będzie potrzebował do tego jakichś Dłoni Cienia, sekretnych bractw, pretekstów brzmiących jak niezła przygoda. Wystarczy, że poczuje głód i biedę. Mój braciszek - poklepał Cirgera - wpadł ostatnio do jednej takiej bandyckiej dziury i poprzybijał łotrów gwoździami. Choć że byli łotrami to za dużo powiedziane. Gwałtowny wybuch ludności wiejskiej, nieunikniony kiedy podatki muszą pójść w górę - mówił jakby uciskanie i gnębienie ludu wysokimi daninami było czymś normalnym, nawet koniecznym. Obrzydliwość. - Jeśli nie złożyliście jeszcze ślubów, wiem, co mogłoby ukoić wasze nadszarpane nerwy - spojrzał z błyskiem w oku w stronę ladacznic.

- Moje nadszarpane nerwy - wybuchnął nieoczekiwanie młody Pyrelle, nawet nie zerkając na kurtyzany - mogłaby ukoić jedynie walka ramię w ramię z Dagonetem w słusznej sprawie - mówił szczerze, ale przestał, gdy spotkał się z prześmiewczymi spojrzeniami Skały i Buły, których światem władał nie honor, a ostra stal i silne ręce. Ernand póki co nie skomentował, zakrył tylko usta i beknął uprzejmie. Ollis wbił rozedrgany tajemniczymi substancjami wzrok w podłogę i starał się nie zwracać na siebie uwagi, ale zdawało się, że śledzi rozmowę, każdego słowa słucha uważnie. Zastanawialiście się, czy Ślimakami władał zły człowiek, czy miał tylko złych doradców.

- Skoro uważasz wicehrabio, że złodziejska organizacja tu nie działa więc chyba nic nie zaszkodzi byś zezwolił uwolnić skazaną dziś. Zziębnięta jest, a w sercu Dagoneta płonie inkwizytorski ogień. Przychyl się proszę do prośby mego towarzysza.

- W rzeczy samej panie - inkwizytor uśmiechnął się w duchu i podziękował w myślach Pelorowi za takich kompanów. - Jeśli się mylę, nikt nic nie straci. Jeśli się nie mylę, ale nam się nie uda, to prawdopodobnie i tak nikt na to nie zwróci uwagi. Ot, grupa podróżników pokręciła się i powęszyła po okolicy. Ale jeśli jest tak jak mówimy i uda nam się całe przedsięwzięcie, wtedy prawdą będzie, że działaliśmy z waszego ramienia, panie wicehrabio. Będziecie wtedy odpowiedzialni za rozbicie grupy groźnych zbójów, a ludzie o tym usłyszą. - Dagonet zwrócił się także do brata Ernanda - Cirgerze, jeśli dopomożesz, może nawet uda się nam sprowadzić tę duszę z powrotem na prawidłową ścieżkę.

- To dobrzy ludzie Ernadzie. Cel natomiast szczytny będę miał sprawę na oku. - zasugerował Cirger.
- po czym zwrócił się do inkwizytora - Pomogę ci Dagonecie.

- Uparliście się. Jak chcecie. Skała! - burknął Ernand do swego ochroniarza - klucze do kajdan masz. - Rozkuj naszą niedoszłą zabójczynię - rozkazał znudzonym głosem. Najemnik posłusznie wstał z krzesła, gotów wypełnić rozkaz od zaraz. - Co za czasy - władyka popił piwa i odchylił się na krześle. - Co za parszywe czasy! Kilka lat wstecz kto by pomyślał, nawet po pijanemu, że takie profesje do nas zagoszczą? Błędni rycerze, awanturnicy, poszukiwacze przygód, inkwizytorzy... Dobrze, że chociaż piwo pijecie.

- Nie tylko piwo panie - rzekł Marc - Jakbyście mieli czas i chęć wpadnijcie do karczmy, tam stypę po krasnoludzie będziemy urządzać. To dopiero będzie picie. Dziękujemy za przychylność, panie. Nie będziemy już zawracać głowy, pozwolisz, że oddalimy się do naszych spraw? - Ernand przytaknął.


Lord Cluttermonkey 07-11-2017 21:49

DO BRONI!

”Nachalna Ladacznica”
dzień słoneczny zwany Dniem Wszy
drugi dzień Chłodnego Wieczoru 585 WR

środek zimnej, bezksiężycowej nocy

Próbowaliście usnąć, sen jednak długo nie nadchodził. Cirger nie mógł odmowić bratu powitalnej hulanki. Angusowi nawet litry najróżniejszych alkoholi nie pomagał ukoić bólu po stracie brata. Dagonet myślał o Aurise, o tym, co mogła kryć jej przeszłość. Madoc spojrzał na swe oblicze. Zarobione za pierścionek złoto pozwoliłoby mu na powrót do normalności i wyzwolenie ukochanej z klątwy. Teraz wystarczyło jedynie znaleźć sługę bożego, który podjąłby się obu tych zadań za odpowiednią zapłatą. Myśli Marka prześladowała tajemnicza, nieznajoma elfka, aż nazbyt podobna do niespełnionej miłości wicehrabii de Shirac z wojennych lat. Miał nadzieję, że Valeron, u którego próbował zasięgnąć języka, szybko wróci do niego z jakimiś ciekawymi informacjami na temat tej persony. Kane mimo zmęczenia i ust opuchniętych od fletu był naelektryzowany danymi występami. Leżąc w łóżku obracał w dłoniach łuskę smoka. “Nieustające mgły, nienaturalna roślinność, trująca woda...”, myślał półelf, “czy na cmentarzysku żył... Czarny smok?”

Kiedy wreszcie zasnęliście, śniły się wam wszystkim mroczne koszmary, w których wędrowali umarli. Na ich twarzach nie było ciała. Zielonkawe światło pełgało w pustych oczodołach. Przegniłe od wieków zęby uśmiechały się nikczemnie w bezcielesnych, pozbawionych warg ustach.

Obudziło was... Bicie na alarm! Było ciemno. Przez chwilę nie do końca wiedzieliście, gdzie się znajdujecie. Poza Cirgerem, którego dzień nie opływał w tyle przygód, czuliście się znużeni i pozbawieni energii. Wkrótce dostrzegliście niewyraźne rysy karczemnych łóżek, na których leżeliście. Szarpnęliście się gwałtownie, czując trwogę zbierającą na dnie żołądków.

“Do broni! Kto ma fiuta, to do broni!”, grzmiał stentorowy głos obwoływacza Pacquesa. “Kobiety, barykadujcie domy, wdarli się przez palisadę!” Robił tyle hałasu, że obudziłby nawet smoka.

Kto się wdarł?! Ktoś lub coś przypuściło nocny atak na Ślimaki! W samą porę, bo wezwanie do walki przeszkodziło młodocianemu złodziejaszkowi w zwinięciu butów Angusa i kto wie czego jeszcze. Dzieciak rzucił się w kierunku drzwi i zaczął uciekać! “Aurise!”, pomyślał odruchowo Dagonet o dziewczynie, której wynajął pokój w Cuchnącym Bażancie. Całe szczęście, że udało się wam przekonać Ernanda do wypuszczenia jej na wolność. Choć pręgierz nie znosił próżni - w kajdanach znajdowała się już jakaś ciemna sylwetka, następca niedoszłej zabójczyni.

Kane jeszcze nie oduczył się spania w szatach i zzuwania na noc jedynie butów. Jego praktyki u Amanetto może nie były najcięższe, ale różnie bywało w wieży czarodzieja. Gdy poderwało go bicie na alarm, przez chwilę myślał, że jakaś istota wyrwała się na wolność a on nadal jest na praktykach u podstarzałego maga. Po kilku głębokich wdechach i opłukaniu twarzy zimną wodą, załapał że jest jednak w Ślimakach i dzieje się coś niedobrego. Założył tylko buty, pas z najpotrzebniejszymi przyborami, a w dłoń schwycił kostur nim wyszedł z pokoju. Miał jeszcze na tyle przytomności, by zamknąć go za sobą, a potem pobiegł w stronę większego zgrupowania strażników. Miał zamiar nałożyć na siebie zaklęcia ochronne w momencie, kiedy będzie kawałek od karczmy. Nigdy nie było wiadomo co dokładnie go trafi.

Madoc nie zastanawiał się nawet chwili. Uzbroił się w pełnym pośpiechu milczeniu, zapalił pochodnię, docisnął kapelusz na głowie i z kuszą w wolnej dłoni wyskoczył przez drzwi, kierując się ku źródłu nocnego ambarasu.

Angus zwlókł się ciężko z łóżka, wkładając buty. W pierwszej kolejności pociągnął solidny łyk z wazonu, w którym stał jakiś kwiatek, smakując wodę pachnącą zieleniną. Potem wyjrzał przez okno, aby zobaczyć co to za afera na podwórku i widząc migoczące pochodnie i mobilizację kmiotków na środku placu mruknął coś o “brudnych ciulach” i powoli acz metodycznie zaczął się uzbrajać. W pierwszej kolejności przysunął do siebie pas z rapierem i sztyletem, tak na wszelki wypadek sprawdził, czy kusza i bełty są przy łóżku. Były. Potem zaczął wkładać swoją zbroję, dopinając dokładnie paski kirysu. Potem ruszył do drzwi.

Cirger nie wahał się sekundy gdy usłyszał krzyki. Miał w pokojach obok swoich towarzyszy. Zaczął po chwili również krzyczeć.

- Do mnie do cholery. - gdy tylko uchylił własne drzwi. Zaczął zakładać zbroję jednocześnie pytając czy ktoś wie co się dzieje?

- Panie, widziałem tylko jak strażnicy gonili jakiś ciemny kształt. Uciekał przed nimi ile sił w nogach i wpadł do studni na placu. Pewnie nadal tam jest! - zdał relację pobladły zarządca Severus, kiedy pomagał ci wraz z Glorią i Bohdanem przywdziać zbroję. Do pokoju weszła siostra Marielle, jak zwykle odziana w żółtą, grubą szatę klasztorną. Zrezygnowała z opancerzenia, zabrała jedynie tarczę i symbol na ciężkim, srebrnym łańcuchu - słoneczną twarz Pelora. Skinęła ci głową.

- Pelorze chroń! - syknęła siostra. - Kto wie, co czai się tam, w noc taką jak ta?

- Myślę, że ogarnia mnie gorączka... - powiedziała Gloria.

- To emocja - zwrócił się do Glorii - przejdzie. Jeśli nie, zajmiemy się tym po powrocie. - po czym przeniósł wzrok na Marielle. - Zaraz skończymy to się dowiemy. Wolę być gotowy bo nie wiadomo kto... ani ilu i jak groźni. Światło Pelora to jedno a zapobiegliwość drugie - uśmiechnął się do niej łobuzersko.

Marc zerwał się na nogi. Założył buty i zaczął zakładać zbroję, na gołą klatę i kalesony. Potem złapał miecz i tarcze i ruszył do drzwi łapiąc po drodze pochodnię.

Kane i Madoc jako pierwsi w tym gorączkowym pośpiechu zbiegli po skrzypiących schodach. Z wybrukowanego dziedzińca dobiegały odgłosy walki, krasnoludzkie przekleństwa i przeraźliwy złowieszczy śmiech. Łysawy chłop, który stał między wami a podwórzem, szeptał do siebie z przerażenia. Przyświecał sobie pochodnią i czynił kredą nad drzwiami prowadzącymi na dziedziniec znak św. Cuthberta - ozdobioną rubinami gwiazdę.

- Han... Han wrócił! A żem się dziwował, co też się z nim podziało... gadał do siebie kmiotek. Madoc wyjrzał przez okno. “Han?” Dwóch krasnoludzkich awanturników zwarło się w walce z ciemnymi, pazurzastymi sylwetkami o ustach pełnych odbarwionych i o wiele za ostrych zębów. Kimkolwiek był Han, wrócił do Ślimaków jako ghul, jako trupojad, jako nikczemny kanibal żywiący się mięsem zwłok! I zabrał ze sobą jemu podobnych!

Kiedy Cirger przywdział zbroję, Gloria, Severus i Bohdan zamknęli się w wynajętym pokoju, z zamiarem zachowania absolutnej ciszy. Ty wraz z siostrą Marielle pobiegłeś wąskim korytarzem ku schodom, mijając drewniane drzwi pokojów. Minąłeś garbatego brodacza z szeroko wytrzeszczonymi oczami, miejscowego kamieniarza. Biedak był tak przerażony, że stał w kącie i w doskonałym bezruchu, jakby próbując zlać się ze ścianą, którą podpierał, w jedność. Mimo że hałas walk przeciął ciszę nocną jak nożem już dobrą chwilę temu, w położonym przy schodach pokoju gier jakiś szuler i banda awanturników, niejakich Przepatrywaczy z Ulek, wciąż siedziała przy stole i dyskutowała ze sobą, jakby czekając na jakieś trudne do określenia zdarzenie. Koło takiej bierności trudno było ci przejść obojętnie. Na drewnianych stopniach schodów przed tobą leżał ranny, krwawiący mężczyzna, jeden z tutejszych wioślarzy. Pstryknął kciukiem miedzianą monetę w powietrze, pewnie w głowie zadając sobie pytanie, czy przeżyje. Na dole dostrzegłeś Kane’a i Madoca, którzy szykowali się do boju.

Pędzący Angus usłyszał hałas dobiegający czy z jadalni, czy z sali ogólnej, czy z baru - trudno było jednoznacznie określić, jednak było pewne, że nie brzmiało to jak typowe trzepanie skóry podczas karczemnych burd. Nie potrafiłeś sobie wyobrazić co mogło wydawać tak skrzekliwy bełkot albo ile kolejek trzeba wypić, by gadać takim głosem. Kiedy po raz kolejny w korytarzu odbiło się dziwaczne echo jakby zawołania łowieckiego, byłeś już z napotkanym po drodze Markiem przy schodach prowadzących do kuchni, z której dobiegały kobiece piski.

Kiedy Dagonet nakładał wybiórczo i w pośpiechu kolejne elementy zbroi, dla oszczędzenia czasu rezygnując z tych jego zdaniem najmniej przydatnych, ktoś inny również się przygotowywał. Intruz lub intruzka - zakapturzona sylwetka przyczajona na strychu stajni - mocniej ścisnęła w rękach kuszę, bliska tego, by bez ostrzeżenia przeszyć rycerza bełtem o grocie pokrytym trucizną. Inkwizytor już miał kierować się w stronę wyjścia, kiedy cięciwa brzęknęła niespodziewanie i świsnęła nad głowami walczących na mokrym od deszczu dziedzińcu, a zabójca zniknął w mroku nocy jak cień. Zduszony jęk bólu poniósł się na korytarz i nie uszedł uwadze Angusa ani Marka.




Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:23.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172