A jednak. Wbrew obawom i zdrowemu rozsądkowi, phaendarczykom udało się nie tylko pokonać wysłany za nimi do Fangwood oddział łowców, ale także dokonali tego, nie poświęcając życia żadnego ze swoich towarzyszy. Atak na Żelazne Kły był ogromnym wyzwaniem, jednak odnieśli zdecydowane zwycięstwo. Teraz pozostało jedynie posprzątać…
Obóz Krwawej Szczęki, przez ostatnie minuty wrzący od bitewnego zgiełku, obecnie przepełniała bliska grobowej cisza, zakłócana jedynie przez trzask ognia w płonącym namiocie alchemika, choć i to nie trwało długo, ponieważ Sulim przywołał strugi wody, by ugasić niekontrolowany pożar. Pozostał jedynie rosnący szum poruszanych przez wiatr liści i cichnące owady: zbierało się na deszcz. Phaendarczycy, a przynajmniej ci przytomni - Yan, Diethard i Elda wciąż leżeli bez świadomości, ale dzięki nowo odkrytym mocom Rufus pilnował, by ich dusze siedziały grzecznie w ciałach - rozsiedli się na ziemi przy kilku magicznych światłach i ognisku, odpoczywając, zbierając siły, i ignorując leżące dookoła kilkanaście trupów, nie mówiąc o krwawych plamach i rozbryzgach zdobiących całą okolicę. Zmęczenie brało górę nad obrzydzeniem, a widok pobojowiska dawał mimo wszystko pewną satysfakcję - był najlepszym dowodem na to, że nie byli już ani ofiarami najazdu, ani uciekinierami z oblężonego miasteczka. Stawali się kimś zupełnie innym - bojownikami, partyzantami, obrońcami? Nazwa nie miała na razie znaczenia, ważniejszy był fakt, że nie poddali się, stawili czoło Legionowi Żelaznych Kłów i wygrali. Może była to dopiero pierwsza bitwa w długiej wojnie, której finału nie dało się przewidzieć, ale z pewnością nie zamierzali się teraz poddać.
Laura
Wiedźma z ledwo ukrywaną troską doglądała nieprzytomnych i rannych phaendarczyków, czyli praktycznie całej grupy. Jedynie Erik Dunkir wyszedł z bitwy bez szwanku - doświadczony traper albo cieszył się niesamowitym szczęściem, albo naprawdę miał talent w unikaniu niebezpieczeństw. Pozostali byli w lepszym lub gorszym stanie, ale zgrywali twardych i wzbraniali się przed leczeniem twierdząc, że "dadzą sobie radę" - dopiero mordercze spojrzenia sprawiały, że pokornieli i bez marudzenia poddawali się terapii. Nawet dzięki magii zajmowanie się tuzinem rannych było czasochłonne, tym bardziej że jej uczeń, Shagari, potrzebował jeszcze czasu na pozbieranie się po utracie dłoni. A planowała jeszcze zamienić kilka słów z Emi, jednak dopplerka gdzieś wyparowała, podobnie zresztą jak Mikel i Jace, którzy zamiast pomóc jej z rannymi, zaczęli robić sobie wycieczki po obozie.
Mikel
Dręczony wyrzutami sumienia Mikel ruszył w stronę znajdującego się na uboczu namiotu jeńców, zastanawiając się, czemu dotąd nikt go nie opuścił. Podczas ataku nie miał czasu na dokładne przyjrzenie się im, nie widział też zbyt wiele w ciemnościach, ale wydawało mu się, że więzy nie powinny być dla nich aż tak kłopotliwe. Rozpaliwszy pochodnię, pełen niepokoju wszedł do środka.
Reszta była tylko odruchami - upuścił źródło światła, lewą zakutą w rękawicę dłonią chwycił za mknące ku jego głowie ostrze miecza, a prawą zamierzył się do ciosu, powstrzymując w ostatnim momencie. Potężny, choć teraz wychudzony mężczyzna, którego oswobodził jako pierwszego, zasłaniał się, gotów na przyjęcie uderzenia. Dopiero po sekundzie spostrzegł, kogo zaatakował.
- Cholera, to Ty! Przepraszam, nie wiedzieliśmy, kto idzie. Czy to znaczy, że ich pokonaliście? Nie bylibyśmy zbyt przydatni - powiedział bardzo szybko, a Mikel w końcu miał okazję przyjrzeć się jeńcom Żelaznych Kłów. Trzy kobiety i sześciu mężczyzn różnych ras, wszyscy jednakowo ranni i poturbowani, a do tego niesamowicie wymizerniali - najwyraźniej hobgobliny oszczędzały im zarówno jedzenia, jak i snu, braki nadrabiając kopniakami. Nie wszyscy byli też jednakowo skrępowani - kilkoro miało na sobie łańcuchy spięte kłódkami, a zbroja, którą widział wcześniej na grzbiecie krasnoluda, okazała się być zwykłą stertą pospinanego żelastwa. Po co w ogóle mieliby coś takiego robić?! Z mechanizmami mocowała się szczupła elfka o smukłych palcach. Uporała się już z częścią, gdy wojownik wszedł do namiotu, i gdy Mikel zwrócił na nią uwagę, wykrzywiła wargi.
- Spinką do włosów i paroma drucikami niewiele zdziałam, nie macie klucza? I tak dobrze, że zapomnieli połamać mi palce - po tych słowach wzrok chłopaka powędrował po innych dłoniach, a z ust wyrwało mu się przekleństwo. Przynajmniej połowa jeńców miała je tak powykrzywiane i połamane, że utrzymanie czegokolwiek zupełnie nie wchodziło w grę. Hobgobliny znały sposoby, by unieszkodliwiać znienawidzonych magów, nie zabijając ich, a przy okazji miały pewnie niezły ubaw obserwując, jak ci męczą się z najprostszymi czynnościami.
- Ucieklibyśmy wcześniej, ale nie chcieliśmy nikogo zostawić. No i po bitwie mogło być łatwiej... - odezwał się mężczyzna, który próbował zaatakować Mikela, a w jego głosie brzmiała niepewność - Jestem Ravi. Wiem, że i tak już nam uratowaliście tyłki, ale możesz jakoś pomóc? Albo chociaż wyjaśnić, co tu się dzieje? -
Jace
Kiedy Mikel udał się sprawdzić, co z jeńcami, Jace postanowił zbadać namiot Scarviniousa - może znalazłby tam więcej informacji odnośnie tego, co w ogóle planują Żelazne Kły? Kłopoty zaczęły się już, gdy zbliżył się do niego na kilka metrów. Wtedy też zauważył dokładnie, że jego ściany wyłożone są pozszywanymi ze sobą skórami zdartymi z różnych humanoidów - w kilku przypadkach uchowały się nawet wykrzywione w agonii twarze i włosy. Również ta należąca do Yastry. Jace pamiętał ten widok ze wspomnień Sulima, ale nie przygotowało go to ani trochę na zobaczenie tego z bliska, ani na aurę bólu i cierpienia, która uderzyła w niego znienacka. To, co czuł w Gristledawn, a miał pewność, że tamta masakra była dziełem tego oddziału, było niczym w porównaniu do okrucieństw, których Scarvinious musiał dopuszczać się w swoim namiocie.
Psionik ze sporym wysiłkiem zmusił się do wejścia do środka. Wnętrze prezentowało się czysto, wręcz nienaturalnie czysto, co tym bardziej kontrastowało z pobojowiskiem na zewnątrz. Na meblach nie było nawet grama kurzu czy brudu, skromne posłanie było idealnie ułożone, tak samo jak papiery na sporym biurku z ciemnego drewna, w które wbił się oszczep Irvana. Zapach źrącego środka czyszczącego, kojarzącego się Jace’owi z garbarnią, kręcił mocno w nosie, zagłuszając odór krwi. Porządek panował również na środku pomieszczenia, gdzie na drewnianym stelażu wisiała ostatnia ofiara bugbeara - nagi elf o ciele pokrytym dziesiątkami płytkich nacięć, ranach po zerwanych paskach skóry i poparzeń, zapewne wywołanych tym samym środkiem czyszczącym, którego pełne wiadro stało w kącie. Wyglądało na to, że nieszczęśnik skonał niedawne, zapewne dowódca Kłów zabił go tuż przed wyjściem z namiotu, ale jego męczarnie trwały przynajmniej od kilku dni. Odwracając wzrok od ciała, Jace skupił się na pozostałych szczegółach pomieszczenia - niewielkim stoliczku z pedantycznie rozłożonymi narzędziami do tortur, stojaku na broń pełnym różnego oręża, plikach papierów na biurku oraz trzech zamkniętych skrzynkach pod wyłożoną futrami ścianą, na której pyszniły się dwa trofea Scarviniousa - świetnie wykonana drewniana tarcza z symbolem gałęzi przebitej strzałą i nietypowa szabla o czarnym ostrzu. Psionik rozpoznał w symbolu znak Łowców z Chernasardo, a w mieczu rodowy oręż Yastry, z którym elfka nigdy się nie rozstawała.
Emi
Kiedy było pewne, że niczyje życie nie jest zagrożone, Emi mogła zabrać się za to, co planowała od paru dni. Korzystając z nieuwagi pozostałych, dopplerka, jeszcze jako Kharrick, przełknęła szybko miksturę zwiększającą siłę, i bez problemu zarzuciła sobie na plecy pogruchotane ciało zakolczykowanego hobgoblina. Na szczęście było lekkie i leżało tuż przy wyjściu z obozu, dlatego szybkim krokiem zniknęła w mroku, niezauważona przez nikogo.
Maszerowała przez chwilę, kierowana przez głos swojego gościa, aż końcu ten uznał, że może się zatrzymać.
~~Koordynaty są w porządku, połóż go na ziemi~~ wykonując polecenie dopplerka w końcu mogła przyjrzeć się połamanemu hobgoblińskiemu magowi dokładniej. I doszła do wniosku, że z pewnością ma przed sobą jakiegoś demonicznego mieszańca - skóra miała inny odcień, część blizn wydawała się być wrodzona, a do tego martwe oczy miały fioletowy odcień, zamiast typowego pomarańczowego. Do tego wszechobecne kolczyki i skaryfikacje - dopełniało to obraz osobnika zafiksowanego na bólu i cierpieniu, co pasowała do jego dowódcy.
~~Gotowe? To gasimy światło~~ stwierdził głos, a potem Emi mrugnęła, i znów była w swojej naturalnej formie.
Ciało leżało nagie, rozłożone na ziemi, z wyciętymi na całej powierzchni setkami przedziwnych, nic nie mówiących symboli. Od szyi po krocze, a także od mostka do ramion ciągnęły się głębokie nacięcia, których przeznaczenie akurat było jasne - dostanie się do narządów wewnętrznych, jak na sekcji zwłok. Te zaś leżały w równym rządku obok, także pokryte dziwnymi nacięciami. Głowa hobgoblina wyglądała nie lepiej - oczy, nos, uszy oraz język zostały wycięte i odłożone. Na czole widniała pozioma kreska, czaszka musiała zostać ścięta równiutko, by wyjąć mózg.
~~Możemy wracać~~ powiedział głos, a Emi wyczuła w nim satysfakcję.
Rufus
Mimo ran, Rufus czuł się wspaniale. Przez całe życie czuł, że jest stworzony do czegoś więcej niż kręcenie się po okolicznych wsiach i lanie po gębach agresywnych chłopów, czy okazyjne walki z bandytami. Chciał walki, wyzwań i przygód, dlatego tak bardzo zazdrościł Mikelowi, który opuścił Phaendar, by obejrzeć kawałek świata - zrobiłby to samo, ale nie chciał opuścić brata, któremu spokojne życie wydawało się wystarczać. Od śmierci rodziców mieli tylko siebie, więc półork zaciskał zęby i obiecywał sobie, że kiedyś w końcu go przekona.
Okazało się jednak, że Legion Żelaznych Kłów go w tym wyręczył, atakując Phaendar i zmuszając ich do ucieczki w gęstwiny Fangwood. Rufus z początku godził się na zostawanie i bronienie pozostałych uciekinierów, ale teraz, odkąd Jace pomógł mu odkryć jego moce, nie miał zamiaru czekać, kiedy pozostali ryzykowali życia. To, co potrafił, dosłownie go upajało - zawsze miał wrażenie, że ktoś przygląda się temu, co robi, ocenia go. Teraz był już pewien, że to nie były zwidy, tylko jego przodkowie, czuwający nad nim i jego bratem. Widział ich, tak jak widział dusze próbujące opuszczać ciała Yana i Dietharda - wystarczyło jedno spojrzenie, jeden zakazujący gest, by te wróciły na swoje miejsca, nie pozwalając towarzyszom umrzeć.
~Tak, właśnie tak - ratuj i broń swych towarzyszy, a wrogom spuszczaj solidny wpierdol!~ usłyszał głos we własnej głowie. Przez chwilę rozglądał się, zdziwiony, wzrokiem szukając Jace’a, ale zamiast tego ujrzał widmową orczą twarz, odrobinę podobną do niego, spoglądającą na niego z ostrza topora ~Tu jestem, matołku. Nie będę wiecznie milczał, a z bratem odwaliliście kawał dobrej roboty~
Hannskjald
Pierdolone hobgobliny znały się na swojej robocie.
Po pierwsze, tydzień temu złapały go w zasadzkę, gdy zmierzał ich tropem po zobaczeniu pozostałości tego, co zostało po masakrze w Gristledawn. Lepiej, żeby nikt w Crystalhurst się o tym nie dowiedział, bo nie dadzą mu żyć.
Po drugie obiły na tyle, że już wybierał się na sąd Pharasmy - cóż, jak to mówią, i krasnolud dupa, kiedy gobosów kupa. Dobrze, że w ostatnim przytomnym geście ukrył Lawinę w posążku, zarżnęliby ją niechybnie, szczególnie po tym, jak rozerwała na strzępy i towarzysza.
Po trzecie, i chyba najgorsze, kiedy już odzyskał przytomność w ich obozie wśród jeńców, okazało się, że zakuły go w jakieś kute żelastwo, które skutecznie odcięło jego więź z naturą, pozbawiając wszelkich zdolności. Wszystkie jego rzeczy, w tym Lawina, zniknęły. Jedyne co zostało, to miotać się z kapturem na głowie i złorzeczyć, kiedy z rzadka wyjmowali mu knebel, żeby mógł zjeść jakieś marne resztki. Hannskjaldowi wydawało się, że los jego i pozostałych jeńców jest przesądzony, aż do czasu, gdy nagle usłyszeli głos należący do człowieka, który obiecał im uwolnienie za parę dni. I chociaż brzmiało to mało prawdopodobnie, bogowie się nad nimi ulitowali - ktoś zaatakował i pokonał hobgobliński oddział, a oni byli wolni.
No, przynajmniej będzie, jak już ktoś ściągnie z niego to żelastwo.