|
Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
23-11-2018, 11:17 | #1 |
Reputacja: 1 | (D&D 3.5) Strażnik grobu Pańskiego(18+) Strzępki chmur na przestworze nieba. Słońce jak rozpalona do białości moneta. Od horyzontu po horyzont kolejne warstwy piasku. Ani jednego źdźbła trawy, które mogłoby urągać swą witalnością martwemu pustkowiu. A przecież nawet tutaj tli się iskra życia. Czterej wędrowcy przemierzają martwą krainę kierując się stopniowo coraz bardziej na północ. Jakieś dwie godziny temu zastawili za sobą piaszczyste pustkowie i teraz zmierzają skrajem skalistej hamady. Nie piasek, a kamień. Ale tutaj również trudno o życie. Czasem przemknie bajecznie ubarwiony wąż, czasem szczeknie szakal. Ani śladu człowieka. - To już niedaleko - rzecze Piotr syn Jana - Widzicie tę górę? Jest coraz większa, prawda? Jeszcze niespełna dwie godziny i dotrzemy do celu, a wtedy zostanie nam jeszcze co najmniej godzina dziennego światła. Dość czasu byśmy zrobili to co zrobić trzeba. Jego towarzysze milczą. Nic dziwnego. Co prawda idą przez hamadę, ale nawet tutaj potrafi zawiać pustynny wiatr niosący ziarenka piasku. Martwe, martwe, martwe pustkowie. Wszystko co tutaj żyje musiało opanować sztukę przetrwania w ekstremalnym środowisku. Jakąś godzinę później i kilka mil dalej pogoda zaczyna się psuć. Piotr, początkowo z lekkim tylko niepokojem, stopniowo coraz większym, zaczyna zerkać na niebo. Od zachodu nadciąga potężna fala burzowa, niczym bastion mocy zniszczenia. Kotłujące się bałwany, naznaczone nitkami błyskawic. Nie byłoby w tym nic szczególnie przerażającego, gdyby nie to że jesteście na pustyni. Tutaj taki fenomen atmosferyczny może oznaczać burzę piaskową. A ta bywa śmiertelna. - Tak mnie ona się również nie podoba - Rzecze Piotr - Byłabyż to... Milknie, gwałtownie przyspieszając kroku. Byle dalej od pól piasku. Na szczęście okazuje się że wędrowcy byli tym razem szybsi od burzy. Co prawda ta zbiera swoje siły na horyzoncie i nieuchronnie przemieszcza się w waszą stronę, ale minie jeszcze kilka godzin niż rozpęta się jej Furia. Niespełna dwie godziny przed zmierzchem osiągacie podnóże Góry Kalwarii. Nazywana przez Piotra Górą Czaszki, wznosi się na wiele dziesiątków kroków w górę zupełnie przesłaniając horyzont. A u jej podnóża znajduje się wejście podziemne, czeluść jaskini. Coś niepokojącego jest w jej cieniu. Mimo to, Piotr, wymachując energicznie kosturem podróżnym bez cienia lęku wchodzi do groty przełyku. Pochłania was błogosławiony cień gdy podążacie jego śladem. Kilka kroków i osiągacie grotę żołądka. Piotr kieruje się kilka kroków w lewo, wyciąga dłoń I wydobywa ze skrytki lampę oliwną. Co prawda waszym oczom wystarczy ta odrobina światła która ścieli się tutaj, ale Piotr jest przecież tylko człowiekiem. Po chwili mężczyzna krzesze ogień i zapala latarnię. Dziesiątki nerwowych cieni ściera się na ścianach uciekając na wszystkie strony. Piotr unosi lampę do góry. W jej blasku widzicie że grota ma nie więcej niż kilkanaście na kilka metrów długości i szerokości. I że jest niemal pusta. Niemal. Pod prawą ścianą w naturalnym sarkofagu spoczywa ciało nagiego mężczyzny. Piotr zbliża się do sarkofagu unosząc lampę, światło pada na rysy nieboszczyka. Ale czy naprawdę jest on martwy? Nagie ciało nie wyróżnia się niczym szczególnym. W blasku lampy widzicie że kostki i nadgarstki mężczyzny są starte aż do krwi zakrzepłej. Twarz nieboszczyka jest zaskakująco wręcz spokojna i pogodna. Nawet mimo tego że i ona pokryta jest krwią i strupami. Widzieliście już takie ślady. Człowieka tego przed śmiercią pobito, a znajdująca się na jego głowie korona z cierni dodaję kolejne ślady krwawe. Mimo to, twarz mężczyzny jest niezwykle spokojna i pogodna. Musiał być wyjątkowym człowiekiem gdyż jego pogoda ducha przetrwała najcięższą z prób - Śmierć. - To on - rzecze Piotr - Jezus z Nazaretu, mędrzec i nauczyciel. Spoczywa tutaj jak kazał nasz pan i jeśli nasz pan pozwoli jutro gdy tylko słońce zniesie się nad horyzont powstanie z martwych. Zanim jednak tak się stanie, musi przejść próbę ostatnią. - I w tej próbie potrzebować będzie naszej pomocy. Gdy tylko noc zapadnie Szatan wyślę swój pomiot by jego ciało i duszę splugawić. Nie możemy do tego dopuścić! W ciemności groty oświetlanej niepewnym światłem lampy oczy Piotra goreją wiarą. Przez chwilę patrzy na was i wreszcie na jego twarzy pojawia się uśmiech. - Wyjdźmy! Jest jeszcze coś co muszę zrobić. Opuszczacie grotę żołądka wychodząc ponownie na palące słońce. Stając u wejścia dostrzegacie, że ktoś zgromadził tutaj zapas drewna. Raz jeszcze rozejrzeliście się po okolicy. Pod waszymi stopami w każdym kierunku setki kroków hamady. Jakieś dziesięć kroków na prawo szczelina w ziemi o długości kilkunastu kroków i głębokości dwóch. Na lewo, na horyzoncie, kilka godzin marszu stąd, cień ogrodu. To muszą być ogrody Getsemani wspomniane przez Piotra. Przed wami skaliste pustkowie jakieś dwie godziny marszu od pustyni piaszczystej. Za waszymi plecami Góra Czaszki. Na niebie legiony ciemnych chmur. Nieuchronnie postępują w waszym kierunku. Coś niepokojącego jest tej burzy. Nagle Piotr wybucha śmiechem. - Mamy bać się chmur! Słabe są twoje czary, szatanie! Uśmiech na jego twarzy gorący i życzliwy gdy zwraca się w waszym kierunku. - Tak, czas zrobić to co musi być zrobione! Opierając się na wędrownym kosturze, brodaty mężczyzna przechodzi kilka kroków zatrzymując się na prawo od wejścia do groty. Przez chwilę stoi nieruchomo jakby kontemplował hamadę. Nagle chwyta swój kostur oburącz, pełnym mocy ruchem unosi go nad głowę... I uderza, czubek kostura wbija się w skaliste podłoże jak w masło. Huk niczym zwielokrotnione trzęsienie ziemi. Kamień pęka, a kostur zanurza w głębi. Spomiędzy palców Piotra wyskakuje nasiono drzewa i spada w szczelinę. Nasiono momentalnie rośnie, wypuszcza korzenie, a te rozrastają się sięgając coraz głębiej I dalej. Pień rozrasta się coraz bardziej pokrywając korą. Z niego wystrzeliwują gałęzie i natychmiast zaczynają pokrywać się liśćmi. Drzewo wyciąga swe gałęzie do słońca, z głębi ziemi dobiega potężne dudnienie. Nim minie kilka minut, na martwym pustkowiu wstaję stuletnie drzewo oliwne. Wiatr zdaje się szemrać w gałęziach. Teraz gdy patrzycie nie macie wątpliwości. Drzewo jest potężne, silne i zdrowe. a mimo to wśród jego gałęzi widzicie tylko dwa owoce, dwie oliwki. soczyste zdrowe ale tylko dwa samotne owoce . Piotr chwieje się na nogach. Jednakże gdy go podtrzymujecie uśmiecha się szczerze. - Wiara góry przenosi czyż nie? To drzewo dopomoże wam w ciężkiej próbie. Jego liście ochronią was przed miazmatami ciemności. A gdy nastąpi wielka potrzeba, gdy nie będziecie już mieli sił, skosztujcie owoców drzewa. Siły powrócą, zamkną się rany i znów będziecie mogli walczyć. Odsuwając łagodnie wasze ręce Piotr staje prosto, przez chwilę kontempluje nadchodzące mury ciemności. Apokaliptyczna burza jest już blisko, zdaje się że tam gdzie się rozpościera rozmazują się kontury, zanika rzeczywistość, jakby burza wycierała wszelkie ślady życia. Bezgłośne błyskawice ranią oczy. - Tak, nie będzie łatwo - mruczy Piotr - A ja zgodnie z wolą bożą nieuchronnie będę musiał was niedługo zostawić waszemu przeznaczeniu. Za godzinę zapadną ciemności i nastanie noc dwunastogodzinna. Wraz z pierwszymi promieniami słońca odejdą plugawe czary. Pamiętajcie, tylko tyle musicie wytrzymać. Tylko tyle i aż tyle. - Jeśli macie jakieś pytania to mówcie. Słucham was. |
13-12-2018, 21:19 | #2 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Arvelus : 13-12-2018 o 21:43. |
13-12-2018, 23:13 | #3 |
Reputacja: 1 | [/quote] Ostatnio edytowane przez Ehran : 13-12-2018 o 23:16. |
18-12-2018, 16:32 | #4 |
Reputacja: 1 | Ziemia drgnęła. Jeszcze przed chwilą główną sceną tego przedstawienia były nadciągające legiony chmur. Do czasu. Aż ziemia drgnęła. Dla mieszkańców odległego o kilka godzin miasta Jeruzalem musiało to być lokalne trzęsienie ziemi. Silne, acz niezbyt groźne. Dla obserwującego przedstawienie z pozycji widzę Kinbaraka była to scena dużo bardziej spektakularna. Coś, jakaś tajemnicza moc, wykręciła ziemię i niebo jak na kole tortur. Epicentrum wstrząsu, mniej więcej kilkaset kroków od jaskini w zboczu Golgoty, uległo najpoważniejszym zmianom. Moc rozpruła ziemię tworząc serię zapadlisk i kanionów. Jaskiń i wąwozów. Stosunkowo równa skalista hamada zmieniła się w tor przeszkód. Na kilkaset kroków w każdym kierunku rozciągał się teren najeżony śmiercionośnymi pułapkami. Zgrabnie ułożone przypory wzmacniały ściany. Mostki wydające się mocne jak skała, z której powstały, a mające zawalać się w okamgnieniu. Unoszący się w powietrzu pył mający utrudnić życie niewidzialnym. Zdradliwe ścieżki prowadzące miast do wyjścia, w kierunku kolejnych zatorów lub pułapek. Innymi słowy, jeśli nie miałeś skrzydeł, nie wchodź. W międzyczasie obaj bliźniacy również przygotowywali się do walki. Ich przygotowania nie były tak efektowne jak zabiegi Marduka, ale miały dać ten sam efekt. Kinbarak (a może Kyle) drasnął się w palec ostrzem sztyletu. Jak brzytwa. Już niedługo się przydadzą. Bliźniak dmuchnął na palec a ten natychmiast się zagoił. Już niedługo się przydadzą... Jakieś pół godziny później front burzowy całkowicie zasłonił tarcze zachodzącego słońca. Ciemność która zapadła miała sobie coś nienaturalnego. Iskry błyskawic raniły oczy odzywając się bólem w źrenicach i skroniach. Nadal nie było ani śladu deszczu. Obaj strażnicy wróciwszy chwilowo do swoich ludzkich postaci rozgościli się przed wejściem do jaskini korzystając z zapasu opału zgromadzonego tutaj przez poprzednich wędrowców. Piotr oddalił się kilka minut temu raz jeszcze powtarzając, że muszą wytrzymać tylko najbliższe dwanaście godzin. Przypomniał o drzewie oliwnym. Pobłogosławił ich imieniem swego Boga. Po czym oddalił się kierunku ogrodu Getsemani. Noc szybko połknęła jego sylwetkę. Oprócz opału Piotr i jego towarzysze zastawili też zapasy żywności i wody. Nie ma co ukrywać że Marduk po swym wysiłku poczuł się nieco głodny więc to prędzej zawiesili nad rozpalonym ogniskiem garnek z fasolą doprawionej dla smaku sosem pomidorowym. Otworzyli butlę z wodą. Po czym przystąpili do posiłku. Ruch. Jakieś sto kroków dalej dostrzegli człowieka. Średniego wzrostu mężczyzna podpierający się kosturem podróżnym owinięty ściśle płaszczem ( rozsądnie, jako że zrobiło się zimno) wędrował przez strzaskaną krainę. Nawet Z tej odległości strażnicy słyszeli jak mężczyzna przeklina pod nosem za każdym razem gdy trafiał mu się kolejny trudny do sforsowania element terenu. Mimo to poruszał się zdumiewająco szybko. W ciągu kilku minut osiągnął punkt na grani odległy zaledwie kilkadziesiąt kroków od rozpalonego ogniska. Jeszcze chwila i Marduk wstał na nogi gotów potraktować nieznajomego czymś bardzo nieprzyjemnym co urodziło się w głębi jego umysłu. Ale właśnie w tym momencie wędrowiec zatrzymał się. Przez chwilę na scenie panowało milczenie. Towarzyszący apokaliptycznej burzy wicher szarpał pysznym pomarańczowym płaszczem mężczyzny i elementami odzieży obu strażników. Przybysz pierwszy przerwał bezruch, wolną lewą dłoń układając w znak pozdrowienia które było stare już za czasów pierwszego Rashemena. - Jestem obcy w waszym obozie. Miał przyjemny głęboki szkolony głos. Mówił językiem zwanym thari, stosowanym na co dzień w południowej części Zapomnianych Krain. Przez chwilę obaj strażnicy milczeli. Mężczyzna, nie speszony tym, kontynuował. - Zmęczony wędrowiec pragnie ogrzać się ciepłem waszego ogniska którego blask widać ciemną nocą. Kinbarak/Kyle nie mógł się nie uśmiechnąć słysząc wyraz staromodnej uprzejmości. Kimkolwiek był ten człowiek ( jeśli był człowiekiem) potrafił się zachować. Marduk przymykając oczy zerknął na gościa okiem swego umysłu. Nie mógł odczytać jego myśli, ale intencje nie były wrogie. Otaczająca mężczyznę aura magiczna pulsowała purpurą co mogło oznaczać, że posługuje się on magią. Aura nie była jednak przesadnie silna. Wędrowiec patrząc uprzejmie czekał na waszą reakcję. Ostatnio edytowane przez Jaśmin : 18-12-2018 o 16:34. |
03-01-2019, 09:45 | #5 |
Reputacja: 1 | Marduk spojrzał nad nieznajomym na nadciągającą złowrogą burzową ścianę. - Nie znam cię. I nie wierzę, byś przypadkiem obrał tę jakże niegościnną drogę. Wszak czyż nieodległe ogrody nie jawią się gościnniej od ostrych jak brzytwy skał i głębokich niczym gardło Lewiatana rozpadlin? Zatem rzeknij, z czym przybywasz. Nie mam cierpliwości na gierki. - oznajmił prawie przyjacielskim głosem Marduk. - Pragnę tylko spocząć przy ogniu - rzekł tamten - I coś przekąsić. Nic wyszukanego albowiem jest już dość późno - mężczyzna zademonstrował w uśmiechu drapieżne białe zęby. Marduk się roześmiał. - Rzadko dostajemy to, czego pragniemy. Widzisz, właśnie pozbawiłeś mnie tego, czego pragnąłem ja. Niemniej, skoro nalegasz na gierki, usiądź przy naszym ogniu. - Marduk skinął na przeciwległą stronę ognia. Powietrze zafalowało, by odsłonić prostą aczkolwiek wygodną, wysłaną poduszkami i miękkim kocem drewnianą ławkę. Obok na stoliku piętrzyły się potrawy. Kilka kiełbas, pachnąca szynka, parujący bochenek chleba, świeże masło, miska gulaszu, tatar i kilka jeszcze prostych, aczkolwiek smacznych potraw. Do tego przyprawy i sosy oraz gliniany dzbanek gorącego korzennego wina oraz patery pełne soczystych owoców. - Zasiądź i posil się. A potem opowiedz nam, z czym przybywasz. - To jest magia! - mężczyzna z uznaniem skinął głową - Nazywam się, tak gwoli uprzejmości, Spowity w Płomienie. Ale możecie mnie nazywać Płomieniem, a nawet Płomyczkiem. Nie urazi to mojej dumy i honoru - młodzieniec uśmiechnął się ciepło. Młodzieniec, zaiste. Nie mógł mieć więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat. Stopy w niezbyt czystych białych skarpetach i wygodnych jikatabi z wyraźnie oddzielonym dużym palcem, szerokie spodnie z czarnego marynarskiego płótna, wygodne i mocne. Tors przykrywała czerwona półjedwabna koszula z fantazyjnym czerwonym żabotem i czarna, szamerowana srebrem kamizelka zapinana na perłowe guziki. Na szyi młodzieńca, jedwabny czarny fular spięty turmalinem. Otaczał go zapach taniej wody kolońskiej. Trzymające dzbanek palce były długie i mocne, nadgarstki sprawne, postawa świadczyła o pewności siebie i braku arogancji. Prosta mocna sylwetka mówiła jasno o sile i kondycji. Wysmagana wiatrem skóra zachowała jednak połysk świadczący, że jej wrodzona barwa była jasna. W pewnej chwili chłopak odgarnął dłonią czarne proste sięgające ramion włosy. W świetle ogniska lśnił skarabeusz z oliwinu na wskazującym palcu lewej dłoni. - Wyborne wino! Ale to nie falerno...? Płomień ze smakiem skosztował alkoholu. - Proszę, jedzcie ze mną! To żadna przyjemność jeść samemu... Skończywszy posiłek, co nie zajęło mu dużo czasu, Płomień sięgnął do torby, dobywając fajkę z ciemno drzewu zdobioną srebrem. Chwilę później powietrze wypełnił zapach dobrego tytoniu. - Wracając do twoich - młodzieniec skinął głową Mardukowi - pytań. Cóż, gdyby nie to, że jestem przeciwnikiem wszelkich niedomówień i tajemniczości, rzekłbym...hmmm, poetycko...że przybywam razem z burzą. Brzmi dość tajemniczo, ale tylko dla profanów. Domyślacie się już kim jestem i z czym przybywam? Prawda? - oczy Płomienia lśniły niczym u kota. - A dlaczego tu jestem? Cóż, tu też nie ma sensu bawić się w sekrety. Zarówno ja jak i moi...hmmm, towarzysze...jesteśmy ciekawi kim jesteście i co sobą reprezentujecie. Prezentujemy tu, że tak powiem, mentalność graczy zespołowych. Owszem, w tym meczu przyszło nam grać przeciwko sobie. Ale czy to znaczy, że nie możemy się szanować? Raz wy raz my zdobywamy punkt i tak to się kręci. - Dlatego - Płomień ponownie rozdmuchał przygasła fajkę - dlatego tu jestem. By was poznać. Nie będę się bawił w propozycje i kuszenie. Wiecie dlaczego tu jesteście i czego chcecie, a my...cóż...jesteśmy gotowi do meczu - Spowity w Płomienie uśmiechnął się szczerze. Był zdecydowanie zbyt spokojny i szczery jak na archetyp demona, który przecież powinien uśmiechać się szyderczo. - Nie chcecie z nami walczyć - odpowiedział w końcu Kyle intencjonalnie mówiąc samemu, gdy Kinbarak milczał - Ale o tym będziecie musieli przekonać się osobiście. - Skąd wy jesteście? Któremu arcydiabłowi, czy książulkowi wysłać pozdrowienia? Zdaje się, że ten świat jest dosyć odizolowany od Sfer. Mieszkańcy nie znają kosmologii. Czemu wam zależy na tyle by stawać przeciw komuś naszych pokroi? Nawet jeśli wygracie to całe wasze legiony padną przed tym… a uwierz mi, my wiemy jak ZABIJAĆ demony tak by nie powróciły do swoich domów w czeluściach Otchłani. - "Spowity w Płomienie"? - Marduk wydawał się smakować słowa powtarzając je i rozkładając na czynniki pierwsze. - Zatem bądź pozdrowiony Spowity w Płomienie, Ja jestem Lord Marduk Zeno'Tzul. - Marduk bywał staroświecki, przywiązywał wagę do poprawnych imion i tytułów. Nie cierpiał zmiękczeń, z pewnością nie wołał by na kogoś płomyczek. Chyba, że chciałby go upokorzyć. - Nie falerno. To smak z moich winnic... z pod Inupras. Gdy jeszcze istniało. - odparł Marduk z melancholijnym nastrojem. Nie skorzystał też z zaproszenia do jedzenia. Ograniczył się jedynie do ogrzewania dłoni w bijącym od ogniska cieple. - Dziękuję za szczerość Spowity w Płomienie. Odwdzięczę się tym samym. Ci co wymaszerują przeciw nam zginą. Wielu z nich na dobre. Przekaż to swoim braciom. Jeszcze mogą się wycofać. Moim celem nie jest unicestwienie was, lecz obiecuję czerpać z tego tyle przyjemności ile będę mógł. - wyszczerzył się złowrogo Marduk - a ja zawsze przykładam się do powierzonej mi pracy, wykonując ją z nad wyraz gorliwą starannością. Można powiedzieć, że jestem perfekcjonistą... w pewnym sensie... Nic osobistego ma się rozumieć. - Zeno'Tzul rozłożył ręce, jakby mówił, no co ja mogę. - Nie wątpię, że staniecie do walki i wielu zginie z waszych rąk ostateczną śmiercią - Płomień skinął głową, oczy jarzyły mu się hipnotycznym blaskiem - Ale do tej walki staniecie samotnie bo ludzie z Jeruzalem w błogiej nieświadomości będą spożywać posiłek podczas Święta Paschy opowiadając piękne bajki o nadejściu mesjasza. Którego to właśnie swą obojętnością skazali na śmierć męczeńską. Czy to nie zabawne? - roześmiał się z prawdziwym zachwytem - Jedynym Bogiem, którego oni znają, któremu ufają, jest Cezar rzymski! Sięgnął do koszyka dobywając piękną dorodną gruszkę i ze smakiem wbił w nią zęby. Sok pociekł mu po brodzie. Przez chwilę przy ognisku panowało milczenie. - Czemu nic nie mówicie? - spytał Płomień z pełnymi ustami, wykonał życzliwy gest dłonią z gruszką - Powiedzcie coś! - Aleś ty w gorącej wodzie kąpany - skomentował Kinbarak - Człowiek zadaje pytanie, a tu ani odpowiedzi ani “w dupę mnie pocałuj” i teraz się burzy… Cierpliwości. Będziemy cię wypatrywać na polu bitwy… to znaczy jeśli się tam pojawisz. - Nie rozumiem celu w jakim tu przychodzisz. My się nie wycofamy i wy się nie wycofacie. Do walki i tak dojdzie. Ty nie naruszysz naszych morale, a my przestraszymy najwyżej ciebie więc też nas to mało obchodzi. - Jeszcze nie wiem czy pojawię się na boisku - wyznał konfidencjonalnie Płomień gestykulując gruszką - Wszystko zależy od trenera Lucyfera - uśmiechnął się szelmowsko do Kinbaraka/Kyle'a - O to pytałeś? Pozdrowienia od Władców Piekieł i Otchłani! Może oni też wpadną by się nam przyjrzeć. - A jeśli chodzi o morale to takie numery to my, a nie nas - Płomień starannie ogryzł gruszkę, wrzucił ogryzek do ogniska i wytarł dłonie o spodnie. - Mam nadzieję, że was nie obrażę...hmmm, w końcu mamy walczyć i zabijać...ale wydajecie mi się sympatyczni, po prostu. Taki ze mnie dziwoląg, że lubię śmiertelnych. Zwłaszcza takich co swą śmiertelność potrafią odrzucić jak znoszony płaszcz. I mają śmiałość sprzeciwić się tym co są od nich sporo starsi - mrugnął, komicznie poruszając wąskimi brwiami. - Lucyfer… widzę, że śmietanka piekieł się sprawą interesuje. Ale jak chcą przyjść to zachęć ich. Widzisz… my tu jesteśmy w zasadzie duchowym odpowiednikiem hellbredów których macie u siebie na dolnych planach. Ja walczę o odkupienie… sądzę, że niebiosa chętnie mi wybaczą przeszłe grzechy jak wyrwę mu serce z piersi i zeżrę je na oczach jego legionów… no… może tego ostatniego by akurat nie doceniono tam na górze - zaśmiał się Kinbarak mrocznie i z pewnością siebie jakby mówił o ukręceniu łba kurczakowi. Na te słowa, ze swadą wypowiedziane, w oczach Płomienia pojawił się...nie, nie strach...czujność. Coś błysnęło krótko w kocich ślepiach. I zaraz zgasło. Spowity w Płomienie roześmiał się niefrasobliwie. - Dlaczego nie miano by docenić? Koniecznie trzeba docenić! Skoro my doceniamy piękno rozlewu krwi to oni też. Jak to mówią - "Przykład idzie z góry!" My, skromni mieszkańcy Otchłani, jesteśmy tylko nieszczęsnymi ofiarami systemu! Biedni, skrzywdzeni my - i tu Płomień otarł niewidzialną łzę. - Wiem, wiem - gość sięgnął po kolejny owoc z koszyka, tym razem soczystą pomarańczę - Myślicie sobie - "Okręcił się wilk owczą skórą i płacze i narzeka. Czemu ciągle kamieniami ciskają, za co taka krzywda i niesprawiedliwość!" Cóż, jest w tym sporo racji. - Ale wracając do tematu, dlaczego nie mieliby was tam na górze docenić? Zapytajmy o to tego bałwana Ysifela i jego Skrzydła Zemsty, co to prowadzą z nami regularną wojnę. Ja oczywiście jestem lojalny aż do końca, ale muszę przyznać, że w lecących po czystym niebie falangach skrzydlatych jest coś urzekającego. Piękny widok nawet jeśli ich ostrza ociekają naszą krwią. - Mógłbym wam sporo opowiedzieć o bitwach i potyczkach, ale to, na dłuższą metę, nudne. Pogadajmy lepiej o tyłkach i cyckach, jak przystoi istotom inteligentnym. A ponieważ jestem nie tylko inteligentny, ale także dobrze wychowany, oddam wam pierwszeństwo w snuciu opowieści o demonicach...przepraszam, niewiastach wszelkich ras. - No dalej, dajcie ostrogę swojej wyobraźni! A jeśli potrzebujecie do takich opowieści damskiego towarzystwa to zmienię postać na coś elegantszego. Zmienić? Marduk roześmiał się. - Nie krępuj się, przybierz postać, w jakiej się najlepiej czujesz. - Marduk spojrzał nad gościem, na ścianę burzy. Nie był pewien, ale czuł, że Płomyczek miał za zadanie odwrócić ich uwagę, lub coś w tym rodzaju. Psion pozostał czujny. A może planował wykraść ciało? Marduk, z pewnością nie zamierzał pozwolić się zbliżyć ich gościu bardziej niż było to konieczne. - Schlebia mi, iż uważasz nas za sympatycznych. W pewnym stopniu, w każdym bądź razie. Nie zmienia to jednak faktu, że ta rozmowa donikąd nie prowadzi. Niemniej, jeśli rzeczywiście pragniesz, możemy, nim dojdzie do walk, porozmawiać o wdziękach sukubic. Przyznam, że przez kilka stuleci utrzymywałem ładny harem takowych sztuk, jak i innych stworzonek... są bardzo hmm... rozkoszne. Możemy się przez godzinkę czy dwie wymieniać uwagami odnośnie ich tresury i ich dyscyplinowania. Mogę też z przyjemnością opowiedzieć o winnicach, zbieraniu winogron i przetwarzaniu ich na wino. Mi się nigdzie nie śpieszy. Zdaje się, że to wasza strona ma odliczony czas, a klepsydra została już obrócona. Nieprawdaż? Płomień westchnął z żalem. - Zabiłeś nastrój - rzucił melancholijne spojrzenie Mardukowi - A już prawie udało mi się zapomnieć o tym co nieuchronne. Ale co prawda to prawda - zreflektował się natychmiast wrzucając do ogniska skórki pomarańczy. Już do końca rozmowa utrzymywała się po stronie melancholii. Płomień zapadł w sentymentalny nastrój opowiadając o dzieciństwie i młodości spędzonych w krainach ognia, żywych koszmarów i nieopisanych, podszytych grozą, rozkoszy. Czas płynął powoli, ale w waszej ocenie nie minęła więcej niż godzina gdy Spowity w Płomienie zamilkł wreszcie, przeciągnął rozkosznie i wstał od ogniska. Zerknął na żółtobrzuche, opasłe chmury. Starannie złożył i schował do torby pomarańczowy płaszcz. Zrzucił i schował kamizelkę oraz czerwoną koszulę. Pod spodem nosił prześwitującą siatkową koszulkę, która podzieliła los reszty garderoby. - Na mnie czas - Płomień przeciągnął gibkie, zahartowane ciało - Dziękuję za rozmowę, nader dla mnie pouczającą. Dziękuję za posiłek i towarzystwo. I życzę szczęścia bo będzie wam potrzebne - uśmiechnął się nieodgadnionym uśmiechem, odwrócił twarzą do burzy… Skóra na plecach, między łopatkami, pękła, ujawniając ociekające krwią i śluzem błoniaste skrzydła. Pełne gracji, łabędzie. Spowity w Płomienie wydał dziki okrzyk i skoczył z grani w dół wąwozu. Chwilę później leciał już nad Strzaskaną Krainą. |
06-01-2019, 17:57 | #6 |
Reputacja: 1 | Minęło już kilkanaście minut odkąd Spowity w Płomienie odleciał w kierunku zachodzącego słońca. Dość czasu by jego postać zamieniła się maleńką kropkę na horyzoncie. Diabli wiedzieli o co chodziło w tej wizycie. Marduk jednym gestem zlikwidował pozostałości po gościu. Zniknęła ławka przykryta kocem i poduszkami oraz pozostałości po posiłku. Obaj strażnicy trawiąc zarówno posiłek jak i emocje po gościu przesunęli się bliżej do ogniska zapadając w ciepło i złudne poczucie bezpieczeństwa. Obaj w tej samej chwili zdali sobie sprawę że bezdźwięczna apokaliptyczna burza wzbogaciła się o dźwięk. Diabli wiedzieli co to był za dźwięk. Obaj spojrzeli po sobie, jednocześnie nadstawiając uszu, starając się zidentyfikować ów odgłos. Dźwięk, suchy i metaliczny, niczym odgłos darcia metalowej blachy. Powtarzający się raz za razem i w końcu zlewający się w jedno niczym trzepot skrzydeł. Obaj strażnicy jednocześnie podnieśli głowy spoglądając na południe. Daleko stąd, ponad hamadą, ponad Strzaskaną Krainą, między ciężkimi chmurami, dwaj bystrzy obserwatorzy spostrzegli chmury niebędące zjawiskami atmosferycznymi. Chmury zdające się składać z setek, tysięcy, milionów, drobnych przemieszczających się kształtów... Czyżby ptaki? Smoki? A może owady? Szybko okazało się, że ta ostatnia opcja, pozornie najmniej groźna, jest prawdziwa. A chwilę później obaj strażnicy jednocześnie zidentyfikowali gatunek do którego należeli przybysze. Żer-szenie. Bliscy krewni szerszeni, wyhodowani prawdopodobnie przez jakiegoś szalonego hodowcę. Bestie znające tylko trzy uczucia - głód, wściekłość i złośliwość. Charakteryzujące się nienasyconym głodem na krew i mięso,a także energię magiczną i psioniczną. Żaden czar, żadna manifestacja, nie były w stanie ich powstrzymać, odpędzić, ani zabić. To samo dotyczyło ofiar walczących fizycznie. Co mógł miecz lub topór poradzić przeciwko dwóm milionom bystrych ślepi, milionowi szczękoczułek, milionowi jadowitych żądeł? Nic. Ukryj się, uciekaj lub giń. Giń, dodajmy tutaj, koszmarnie bolesną śmiercią. Tylko po to by twoje ciało stało się kolejnym gniazdem tych owadów. Kinbarak/Kyle znał te bestie. Jakiś czas temu wspólnie ze swoimi braćmi, bhaalitami, starł się w bitwie z wojownikami służącymi Tempusowi. W trakcie tej bitwy pewien mag przywołał kilka rojów tych stworzeń po czym poszczuł je na was. Złamało to szeregi bhaalitów skuteczniej niż szarża ciężkiej jazdy. Tego dnia owady ucztowały. Dzisiaj może się to powtórzyć. Dźwięk potężniał, owady były coraz bliżej. Mordercze chmury wijąc się i skręcając czym cielska smoków zbliżały się coraz bardziej. Dźwięk skrzydełek i wrzask maleńkich bestii potężniały. Jeszcze kilka minut i bestie obsiądą was obu. Co się wtedy stanie z człowiekiem którego chronicie? Nie wspominając o was? Ostatnio edytowane przez Jaśmin : 06-01-2019 o 17:59. |
15-01-2019, 22:07 | #7 |
Reputacja: 1 | - Nieładnie - rzekł Marduk spoglądając na zbliżające się owady. Uniósł w górę ramiona. - Wypróbujmy ich nieco wpierw - rzekł ponuro, prawie od niechcenia. W stronę rojów śmignęła kula zielono połyskującej energii, by tam eksplodować potężną niszczycielską mocą. Niebo przeszyły białe wyładowania elektryczności. Następnie wzdłuż linii wroga uformowały się dwa tornada. Ogromne leje wirowały i wyły potępieńczo, rozrywając wszystko w swym zasięgu na strzępy. Mimo wszystko obrońcy stwierdzili zgodnie, że rojów jest za dużo. Ich misją nie było wybicie wrogów co do nogi, a jedynie przeczekanie do świtu. Cztery postacie śmignęły z wręcz oszałamiającą prędkością, by natychmiast zniknąć w jednym z tuneli. Ciężki głaz wpadł z ogłuszającym hukiem w otwór, blokując go swym ciężarem. Pokryty strażniczymi runami korytarz nachylał się coraz bardziej, by skończyć się litą ścianą pokrytą ostrymi kolcami. Gdyby ktoś biegł tędy, musiał by wreszcie ześlizgnąć się na coraz bardziej opadającym mokrym i gładkim podłożu. I prawdopodobnie nabić na skalne ostrza. Jednak to nie był ślepy zaułek. Marduk pochwycił ścianę i sapiąc ciężko uniósł ją do góry. Ze zgrzytem ogromny blok wsunął się w sufit, odsłaniając kolejne tunele rozchodzące się promieniście w każdym kierunku. Obrońcy wybrali ten prowadzący w dół. Pionowo w dół niczym studnia. Wielo tonowy skalny blok opadł na miejsce, odcinając dopływ powietrza do reszty kompleksu. Gigantyczna, głęboka na kilkaset metrów studnia prowadziła ich głęboko pod ziemię. Od dnia studni odchodził długi na kilka metrów tunel prowadzący na zachód. A potem droga prowadziła znów w górę, ostro, pod około 75 stopniowym uniesieniu. Które po jakimś czasie zamieniło się w pionowy komin. Na końcu obrońcy wyłonili się w sporej komnacie. Obok nich z podłogi wystawała dźwignia. Nietrudno było się domyśleć, że otwiera ona kamienne wrota, które mijali wewnątrz tunelu. - Kwas - rzekł Marduk spokojnie. - Wystarczająco by zalać studnie na jakieś 80 metrów. |
20-01-2019, 20:46 | #8 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Arvelus : 21-01-2019 o 20:54. |
23-01-2019, 17:22 | #9 |
Reputacja: 1 | W podziemnej komnacie było bezpiecznie, ale szybko pojawił się problem. Brakowało powietrza. Mardukowi to nie przeszkadzało, ale Kinbarak/Kyle szybko zaczął odczuwać dyskomfort. A później było już tylko gorzej. W końcu obaj strażnicy doszli do wniosku, że nie sposób dłużej tu wytrzymać. Pomagając sobie nawzajem ruszyliście w kierunku wyjścia. przez korytarze, przejścia, obok pułapek i runów strażniczych, aż do wyjścia prowadzącego na powierzchnię. Przy samym wyjściu przez jakiś czas nasłuchiwaliście odgłosów niebezpieczeństwa. Ostatecznie Marduk skorzystał z mocy. Wysłany na przeszpiegi mentalny konstrukt przyniósł wieść, że po owadach nie został nawet ślad. Minęło, według waszych biologicznych zegarów, nie więcej niż pół godziny. Pomagając sobie nawzajem wydostaliście się na zewnątrz. W pewnej chwili usłyszeliście charakterystyczne bzyczenie przelatującego owada i wasze serca na chwilę przestały bić. Jak się jednak okazało była to tylko przelatująca mucha. Apokaliptyczny wicher szarpał waszym odzieniem. Spokój i cisza. Kolejne niebezpieczeństwo objawiło się nieoczekiwanie. Tym razem nie było żadnego dźwięku który mógłby was przedtem ostrzec. Zamiast tego na kurtynie nieba pojawiło się kilka, później kilkanaście, wreszcie przeszło dwadzieścia jasnych rozbłysków. Potrzebowaliście kilku sekund by rozpoznać nowe zagrożenie. Meteoryty, bolidy, spadające gwiazdy. Spadające, dodajmy, prosto na wasze głowy. W ciągu tych kilkunastu sekund które wam zostały przez wasze umysły przemknęły słowa w wypowiedziane niegdyś przez słynnego Geralta Riva: "Dla mnie meteoryt jest tylko kawałkiem metalu, który spadając zarywa się w ziemię. Metalem z którego można zrobić miecz". Pewien anonimowy, pijany wiedźmin, wspólnie z resztą pijanej populacji, był mniej pompatyczny: "Meteoryty? Cholerne migoczące światełka..." Jak by to nie spuentować, słynny wiedźmin prawdopodobnie nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, by na głowę spadały mu rozpędzone kilkutonowe skały. Marduk, w pierwszym odruchu, sięgnął po moc, chcąc osłonić was przed rozpędzoną manifestacją ognia powietrza i ziemi. Zanim jednak zdążył to uczynić jeden z bliźniaków złapał go za ramię pociągając w kierunku groty, na takie właśnie okoliczności starannie umocnionioną. Kilka sekund później pierwszy z rozpędzonych bolidów uderzył tuż ponad wejściem do jaskini. Konstrukcja zadrżała, ale wytrzymała, a odbita skała potoczyła się dalej od wejścia. Względnie bezpieczni w grocie przełyku mogliście obserwować jedyny w swoim rodzaju spektakl. Upadkowi kolejnych głazów towarzyszyły ogłuszające eksplozje, ziemia drżała niczym skóra zwierzęcia znaczonego ogniem. Nie raz i nie dwa zerkaliście z niepokojem na sklepienie jaskini, ale psionicznie wzmocnione skały wytrzymały. Przerażające bombardowanie ucichło w końcu i znów cisza zapanowała nad Strzaskaną Krainą. Nagle... Jeden z nieruchomych meteorytów, zadrżał, zadygotał, rozległ się przerażający krzyk pękającego kamienia. Kilkutonowy głaz pękł wzdłuż swej osi na cztery równe części, niczym porcjowana pomarańcza. A w następnej chwili z kamiennego łona wyrwał się na zewnątrz kamienny gigant. Olbrzymia istota zaskakująco zręcznie zaskoczyła na ziemię zwracając się w waszym kierunku. Przeszło dwa i pół metra wzrostu, ciało wyrzeźbione z niezwykłym naturalizmem, kocie ruchy. I groźba promieniująca przy każdym poruszeniu. Rozsypane dookoła odłamki skalne zachrzęściły pod stopami olbrzyma. W tej samej chwili pozostałe bolidy, rozrzucone nieregularnym półokręgiem wokół wejścia do groty, eksplodowały rozrzucając wszędzie dookoła ostre kawałki skały. Z kolejnych meteorytów wyrwały się na wolność kolejne kamienne i, zdaje się, metalowe postacie. Jedna, druga, dziesiąta, dwudziesta druga masywna sylwetka. Spośród tych wszystkich istot dwie wyróżniały się szczególnie wysokim wzrostem i potężną budowa, osiągając blisko pięć metrów wzrostu przy proporcjonalnej sylwetce. Chwilę później puste oczodoły skierowały się w waszą stronę. Gdy konstrukty jednocześnie ruszyły do przodu, ziemia zadrżała, a ich wrogie zamiary stały się oczywiste. Staliście przed wejściem do groty. Co teraz? Ostatnio edytowane przez Jaśmin : 23-01-2019 o 17:24. |
15-02-2019, 15:39 | #10 |
Reputacja: 1 | Marduk cofnął się o krok i przykucną garbiąc się jakby pod niewidzialnym ciężarem. Szata na jego plecach pękła z trzaskiem rwanego płótna. Z dziury wyłoniły się oślizgłe czarne macki, niczym robaki smakujące powietrze i szukające, wijąc się dziko, czegoś do pochwycenia i rozdarcia. Mężczyzna wbił palce w ziemię, zrywając paznokcie i rozrywając opuszki na palców o ostre kamienie. Ciepła krew pociekła na skalny grunt. Z chrzęstem przestawianych kości palce wydłużyły się, wyostrzyły. Skóra pękła z upiornym trzaskiem uwalniając zakrzywione czarne szpony. Marduk spróbował wstać. Równocześnie jego postać zaczęła rosnąć. Gdy się wyprostował, jego kolana z trzaskiem wygięły się w drugą stronę, wydłużyły rozrywając szaty. Metalowe łuski przebiły skórę i zamknęły się niczym stalowy pancerz na nim. Kark wydłużył się, a głowa trzasnęła niczym melon rozerwana od wewnątrz stalowym dziobem. Zimne ptasie oczy zamrugały, uwalniając się od krwawej miazgi. Marduk przechylił głowę, zupełnie po ptasiemu, raz w jedną raz w drugą. Obserwował beznamiętnie małe konstrukty u swych stóp. Cienisty płaszcz spłynął po jego plecach. Prześlizgnął się po ostrych niczym brzytwy wypustkach skalnego płaskowyżu i urósł w absolutnej ciszy kształtując się w niemal doskonały klon Marduka. Dwa gigantyczne potwory stały przez chwilę w ciszy. Jedynie liczne macki biczowały powietrze. Oba Marduki rozwarły skrzydła i wzbiły się majestatycznie w powietrze, zabierając ze sobą bliźniaków. Plan był prosty. I, co musiał Marduk przyznać, dość zabawny. Obrońcy planowali przycupnąć na krawędzi następnego płaskowyżu. I... czekać. Niech konstrukty spróbują zejść na dół, a potem znów do góry, by do nich się dostać. Może uda się skusić któregoś z bliźniaków na mały hazardzik? Będą zakładać się ile razy konstrukty będą spadać i ilu faktycznie do nich dotrze. No a jeśli rzeczywiście któryś się wdrapie... to może by powtórzyć zabawę, przenosząc się na następny płaskowyż? Albo... można by ich też strącić w dół. No, albowiem trudno będzie konstruktom wdrapywać się do góry i walczyć równocześnie... prawda? Nieśpiesznie Marduk z bliźniakami na grzbiecie i klonem u boku zbliżał się w zadumie do wybranego płaskowyżu. Jednak złośliwy los nie wyczerpał jeszcze wszystkich swoich sztuczek. Raptownie czarne chmury nad głowami obrońców rozdarło kilka-kilkanaście latających kształtów. Ludzkie głowy na lwich barkach, para nietoperzych skrzydeł i ogon skorpiona. mantikory. Bez dwóch zdań. Marduk przeliczył je szybko. 1... 2... 8... 10... 11... i? Nic więcej? Szkoda... zamruczał Marduk sam do siebie. mantikory sunęły zgrabnie przez przestworza, utrzymując majestatycznie szyk. Były przyzwyczajone do wspólnej walki. Ruszyły żwawo w stronę obrońców. Płynnie przechodząc z formacji klinu w otwarty wachlarz. Najwidoczniej pragnęły osaczyć obrońców, być może zmusić do lądowania. Marduk rzucił okiem na czekające u dołu konstrukty. Nie ruszyły się. Czekały na coś? Być może na podwózkę? - przechodzimy do ataku. - rzekł Marduk wieloma głosami równocześnie, a każdy mówił innym rytmem. Marduk obrócił się w powietrzu i runął w stronę mantikor. Szybko okazało się, że ma nad nimi zarówno przewagę prędkości jak i manewrowości, i to pomimo jego rozmiarów. Kinbaraki Kyle poczęli rzucać zaklęcia. Potrzebowali kilku chwil, co przy przewadze kunsztu powietrznego Marduka nad Mantikorami nie było problemem. Potem bliźniacy zeskoczyli z grzbietu Marduka i przybrali własne ogromne, podobne do nietoperzy formy. Mantikory rzeczywiście wykorzystały ten czas by rozpocząć przerzut konstruktów na następny płaskowyż. Trójka skrzydlatych starała się wywieść w pole bliźniaków i Marduka, a pozostałe runęły w dół, by pochwycić w swe szpony konstrukty i uderzając rozpaczliwie skrzydłami unieść je w przestworza. Czas było rozpocząć rzeź. Trzy mantikory, które próbowały okrążyć Marduka zbliżyły się nieco za bardzo. Marduk Smagnął pierwszą pazurami, buchnęła krew, a zaraz po tym syknęło wypalane przez kwas mięso. mantikora runęła w dół, ciągnąc za sobą warkocz kwaśnego dymu. Jej dwie siostry nie miały więcej szczęścia. Nim zdążyły pojąć swój błąd , spostrzegły wyciągające się w ich kierunku macki. Oślizgłe czarne pędy trzasnęły niczym bicze. Mantikora po lewej straciła głowę, ta po prawej została rozerwana na pół. Również tutaj buchnęła para zielonkawego dymu, wywołana żrącym kwasem, szybko przegryzającym ciało aż do kości. Pozostałe 8 mantikor niosło w stronę obrońców 4 golemy. Kinbarak oraz Kyle cisnęli w ich stronę chmurę sztyletów. Całe 8 mantikor zginęło od tego ataku. 4 niesione przez nich golemy spadło milcząc w przepaść razem z poszatkowanymi ciałami mantikor. Bliźniacy i Marduk oddalili się znów od płaskowyżu, na którym nadal czekały na transport pozostałe golemy. Przez chwilę nic się nie działo. Wreszcie 1 golem spróbował ześlizgnąć się po zboczu na dno przepaści, prawdopodobnie chciał dostać się niżej by potem wspiąć się po zboczu do czekających na niego obrońców. Jednakże nie był wybitnym alpinistą. a zbocza były tak skonstruowane, by możliwie maksymalnie utrudnić wspinaczkę, nie czyniąc jej przy okazji niemożliwą. Golem zwalił się, z głośnym trzaskiem obrywanych po drodze kamieni, na dół. Dudną potężnie o dno. Skała pod nim rozszczepiła się, pękając od siły uderzenia. Marduk przechylił głowę, przyglądając się strzaskanemu golemowi. Nie wyglądało, jakby miał jeszcze wstać. Był... raczej martwy. Pozostałe golemy jak jeden mąż padły na kolana. Huk uderzających o skałę stalowych kolan niósł się echem daleko nad strzaskaną równiną. Absolutnie synchronicznym ruchem wszystkie golemy pochyliły głowy w uznaniu porażki. I wtedy rozbrzmiało Słowo, obce i niezrozumiałe. Słowo spadło z niebios na strzaskaną równinę. Rażąc wszystkich bez wyjątku swą mocą. Niczym wielki żelazny młot. Marduk wstrząsnął dziko głową, próbując pozbyć się ogłuszającego podzwonu dudniącego pod czaszką. Gdy się znów wyprostował i spojrzał na płaskowyż, dostrzegł, że słowo miało druzgocące działanie na golemy. Konstrukty dosłownie rozpadły się w pył i proch. Marduk przez chwilę obserwował jeszcze kłębiące się delikatne chmury pyłu, tam gdzie klęczały pozostałe przy życiu konstrukty. Byli znów sami. Za towarzysza mając jedynie siebie i wijący wśród skalnych filarów i płaskowyżów strzaskanej równiny wiatr. Marduk spojrzał w górę. Co będzie następne? |