- Willie Rockwell, do usług twoich i twojego klanu, Rorganie. Sprowadza nas tu suche gardło, bolące plecy, i śmierdzące drogą onuce. Jeśli zaradzisz na chociażby dwie z tych rzeczy, niektóre monety w mojej sakiewce przejdą do twojej – gnom zaplótł żylaste, pokryte obscenicznymi, marynarskimi tatuażami ręce na piersi i uśmiechnął się szeroko. Bystre oczy zerkały na bywalców karczmy zza grubych szkieł w rogowej oprawce, zawieszonych na imponującej długości nochalu, dumie każdego gnoma. Nastroszona czupryna, niczym grzebień koguta, barwy antracytu przypominała nieco kształtem pędzel świeżo zamoczony w farbie i wydawała się żyć własnym, tajemnym życiem. Sumiaste wąsiska, przykrywające pucułowate policzki ich właściciela wydawały się jakby osią balansu dla brody przyciętej bardzo modnie, niczym u szlachty z Waterdeep.
Tu jednak salonowy wygląd tej malowniczej postaci kończył się. Strój, najpewniej pamiętający niejedną potyczkę, połatany w wielu miejscach nitkami o różnych kolorach, początkowo głównie barwy błękitnej i karminowej, miejscami jednak szarobury od kurzu gościńców, sadzy ogniska lub może jakiejś broni, nieznanej w tych okolicach był do przesady wręcz praktyczny. Liczne kieszenie i szluftki, przyczepione do prostej, długiej tuniki, spiętej równie praktycznym pasem, pełnym sakw, sakiewek, woreczków, zatrzasków, haczyków i innych utensyliów, które z klekotem zwisały u pasa, obijając się o nogi właściciela. Dwie, monstrualnych wielkości skarpety, szyte najpewniej na ogra lub bogowie brońcie na trolla stanowiły coś pośredniego między nogawicami a spodniami, których nogawki ginęły w buciorach, rozpiętych i zasznurowanych byle jak. Skórzane naramienniki z tajemniczymi inskrypcjami, wizerunkami okrętów i smoków do których przypięty był błękitny płaszcz dopełniały ten modowy koszmar, który mógłby przyprawić każdego modnisia o zawał serca, lub śmierć ze śmiechu, gdyby nie groźna mina właściciela absurdalnego stroju, i trzaski mistycznych energii wypływające z niewielkiej różdżki, zatkniętej za pasem.
Powiedzenie: „Nie żartuje się z czarodzieja” było w tym zakątku Faerunu dosyć znane, a kilka dni wcześniej nawet zostało udowodnione na skórze kilku kmiotków. Co prawda obiektem ich niepoważnej zabawy nie był czarodziej i jego absurdalny ubiór, a raczej zgrabny tyłek kapłanki Elory, to nauczka, którą dostali od aktualnych towarzyszy czarodzieja i jego samego mogła być opiewana w pieśniach. Szczególnie, że w ich zebranej ad hoc kompani objawił się nieodrodny talent w postaci niziołka. Gnom doceniał szczególnie jego zdolność do bardzo wysokich dźwięków, które jak wiedział mogą wydobyć z siebie mężczyźni którzy z jakichś powodów rozstali się ze swoim przyrodzeniem. Za każdym razem, kiedy niziołek je z siebie wydobywał, Willie nie wiedział, czy ma czuć się pokrzepiony rzewną pieśnią, czy ma rozpaczać z powodu jego niewątpliwej straty.
Miał jednak nadzieję, że wielka jaszczurka o twardych łuskach, i ogromny, podobny do wielkiej rzeźby mężczyzna nie będą musieli tym razem demolować karczmy. Meble wyglądały zacnie, a odciski zaczynały już dawać o sobie znać, więc gnom liczył na odrobinę luksusu. Na przykład nocnik pod łóżkiem, czy balię z ciepłą kąpielą. Przez chwilę nawet rozważał nałożenie na zgrabną kapłankę, albo chociaż na jej tyłek jakiejś iluzji, na przykład, że jadła zbyt wiele zbyt często. Z drugiej strony, niektóre długonogi wydawały się lubić taki typ kobiet.
„Nie rozumiem długonogów” Zasępił się na moment Willie i spokojnie czekał, uśmiechając się najlepiej, jak potrafił.