Z każdą kolejną chwilą sytuacja między Ritą a resztą drużyny stawała się coraz bardziej napięta. Ismark, słuchający bez słowa obu stron przerzucających się argumentami w końcu uniósł ręce i krzyknął.
- Wystarczy! - Spojrzał po wszystkich. - To nie jest dobry moment, żeby się kłócić, czy licytować, kto ma rację. Poza tym podjąłem decyzję. Póki ja jestem burmistrzem Barovii, ojcu Danovichowi nie spadnie włos z głowy. Wystarczająco wycierpiał. I wtedy, gdy odkrył, że Doru został zamieniony w wampira i przez ostatnie dziesięć lat, kiedy chciał znaleźć sposób na przywrócenie syna do żywych. Couryn, Nicodemus i Algernon mają rację i w tej sytuacji jestem po ich stronie. Moje słowo jest tu prawem. - Podkreślił, patrząc na Ritę.
Gdy Sam podszedł do kapłana i wypytał go o wodę święconą i list, ten nie był skory do współpracy.
- Zabiliście mi syna, a teraz chcecie ode mnie wody święconej? - Splunął obok buta barda, zanosząc się płaczem. - Nic ode mnie nie dostaniecie. Nic! Zejdź mi z oczu, chłopcze!
Moment później Ismark podszedł do spętanego, płaczącego kapłana i rozwiązał go, oddając linę Hobbsowi.
- Przykro mi, że tak to się skończyło, ale nie było innego wyjścia. Teraz Doru jest w lepszym miejscu - powiedział do Danovicha, który usiadł pod ścianą, splatając dłonie na kolanach. Łzy spływały mu po policzkach, wzrok utkwiony miał gdzieś poza rzeczywistością. - Myślę, że powinieneś…
- Wynoś się z mojej świątyni, Ismarku i nie mów mi, co powinienem! - warknął przez łzy Danovich nawet na niego nie patrząc. - I zabierz ich ze sobą. Nie chcę was wszystkich widzieć. Wynoście się i zostawcie mnie w spokoju! - Krzyknął, wciąż płacząc.
Szlachcic skinął mu tylko głową, po czym ruszył do trumny z ciałem ojca, dając znać Algernonowi, Courynowi i Ricie, by mu z nią pomogli.
- Enola została porwana przez wielkiego nietoperza - powiedziała Irina do Rity, gdy się z nią zrównała. - Mam wrażenie, że to ja miałam być na jej miejscu. Biedna… w zamku Strahda czeka ją tylko jedno...
- Nic na to teraz nie poradzimy, miejmy nadzieję, że jednak uda jej się jakoś przeżyć - powiedział Ismark. - Pochowajmy ojca. Liczę, Rito, że wciąż mogę liczyć na twoją posługę dla człowieka, któremu Barovia była czymś więcej, niż tylko domem.
Nawet nie musiał patrzeć w jej stronę, bo wiedział, co odpowie.
Znajdujący się za zrujnowaną świątynią cmentarz wywoływał nieprzyjemne odczucia. Nagrobki wystawały z ziemi niczym ręce tonącego, niektóre były przechylone, inne zrujnowane. Kłębiąca się między nimi mgła dodawała miejscu upiornego charakteru a nisko wiszące, ciężkie chmury zwiastowały deszcz. W tych warunkach pochód z trumną zmarłego burmistrza mógłby uchodzić dla postronnego obserwatora jako upiorny orszak, a mgła rozmazywała kontury nadając wam onirycznego charakteru. Przez cały czas mieliście wrażenie, że pośród tej niewzruszonej pustki i ciszy ktoś was obserwuje, jednak nikogo nie dostrzegliście. Oprócz was była tylko poruszająca się między nagrobkami mgła, która wydawała się być niemym obserwatorem ostatniej drogi zmarłego.
Ismark poprowadził w stronę świeżo wykopanej mogiły w naziemnym grobowcu Indiroviczów, znajdującego się na skraju cmentarza. Świeżo przygotowany, ciemny dół czekał już na Kolyana. Grabarze przygotowujący miejsce pochówku zostawili kilka łopat oraz grubych lin, dzięki którym Couryn, Nico, Algernon i Rita spuścili trumnę burmistrza do miejsca jego wiecznego spoczynku. Marvella, tak, jak obiecała, odprawiła ceremonię nad trumną zmarłego, polecając jego duszę bogom.
Couryn i Algernon zabrali się za zakopywanie mogiły, gdy Sheera nagle uchwyciła jakiś zapach i warknęła gardłowo, ustawiając się bojowo w stronę, z którego dochodził. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, dostrzegając kilkanaście metrów dalej, między nagrobkami, wysokiego, smukłego, czarnowłosego mężczyznę odzianego w pasujące do koloru jego włosów bogate szaty upstrzone szkarłatnymi elementami. Splatał przed sobą dłonie w geście modlitwy a mgła w jakiś sposób omijała jego sylwetkę, co wydawało się wręcz niemożliwe. Oczy skierowane miał ku ziemi, ale nie musiał nawet patrzeć w waszą stronę, by sprawiać wrażenie osoby, którą powinno omijać się szerokim łukiem.
- To Strahd - rzuciła Irina ze strachem w głosie, wtulając się momentalnie w brata. - Co on tu robi?
- Pewnie przyszedł sam dokończyć to, co nie udało się jego skrzydlatemu stworowi w kościele - mruknął Ismark, odwracając się plecami, by ochronić Irinę. Sięgnął po miecz. - Jeśli zaatakuje, powstrzymajcie go na tak długo, jak możecie - rzucił w waszym kierunku.
Po tych słowach - jakby mężczyzna w oddali był w stanie je usłyszeć - uniósł głowę i spojrzał na was przenikliwym wzrokiem. Mieliście wrażenie, że patrzycie w zimne, błękitno-szare oczy najgroźniejszej z bestii, jaką kiedykolwiek spotkaliście na swojej drodze, choć oblicze mężczyzny wyglądało całkiem przyjemnie. Twarz zdjętą miał czymś w rodzaju smutku i nie poruszył się nawet o krok.
- Irino, Ismarku. Nie chciałem, żeby wasz ojciec umarł. Przyjmijcie moje kondolencje. - Wydawało się, że wypowiedział te słowa od niechcenia i cicho, te jednak poniosły się przez cały cmentarz. Jego głos był przyjemny, niemal kojący. Taki, za którym podążyłoby każde dziecko. - Przyszedłem oddać mu szacunek za to, co robił dla Barovii przez całe swoje życie. Nie chciałem, byś była smutna, Irino. Wybacz mi to.
- Nigdy! - Krzyknęła czarnowłosa.
- Potrafię zrozumieć twoją stratę, wierz mi, Irino - odpowiedział z całkowitym spokojem w głosie mężczyzna. - I widzę, że macie nowych przyjaciół. Przybyli z innego świata. Niektórzy są pełni nadziei, że mogą coś tu zmienić. Że mogą coś zrobić. Wyprowadźcie ich z błędu, proszę. Inaczej wiecie, jak to się skończy. Mnie nie można się przeciwstawić, bo jam jest tą ziemią. Nic nie dzieje się tutaj bez mojej wiedzy. I możecie wierzyć lub nie, ale naprawdę odczuwam głęboki smutek po śmierci Kolyana. To był jeden z tych przeciwników, których zawsze szanowałem za upór. Chociaż był zwykłym człowiekiem, którego mogłem złamać jak zapałkę, nigdy się mnie nie bał. Taka odwaga zasługuje na wieczny szacunek. Od wojownika, dla wojownika. Wasz ojciec był wyjątkowy.
- I go zabiłeś! - Krzyknął Ismark, wciąż tuląc do siebie Irinę, osłaniając ją własnym ciałem.
- Nie chciałem, żeby umarł. Wy, ludzie, macie jednak to do siebie, że wasze słabe ciała w końcu zawodzą i odmawiają posłuszeństwa. - Strahd uniósł dłoń i spojrzał na swoje paznokcie, po czym przejechał wzrokiem po wszystkich. - Nawet wśród was kryje się ktoś, kto nie jest tym, za kogo się podaje. Widzę to bardzo wyraźnie, czuję go swymi zmysłami. I nie jest on z mojego nadania, więc uważajcie na siebie, a zwłaszcza ty, Irino. Myślisz z Ismarkiem, że ci ludzie są waszym wybawieniem, ale oboje bardzo się mylicie. Są słabi i nie chodzi mi tutaj o ich wartość bojową… Jeszcze się spotkamy, Irino. Niedługo. Tymczasem pozwalam wam skupić się na żałobie.
Cofnął się dwa kroki i zniknął otulony mgłą. Zostaliście na cmentarzu sami. Pozostało dokończyć pochówek zmarłego burmistrza i zastanowić się nad dalszymi działaniami.
- Wśród nas jest... kto właściwie? - Irina zmarszczyła brwi, patrząc po was. - Co Strahd miał na myśli?
- Strahd zapewne chciał zasiać w nas ziarno nieufności i niepokoju - powiedział Ismark. - Żebyśmy sami sobie patrzyli na ręce. Żebyśmy przez to byli słabsi. To dla niego woda na młyn. Po prostu bawi się z nami...
Sekundę później usłyszeliście jedno, mocne bicie dzwonu dochodzące ze świątyni Pana Poranka. Potem była już tylko cmentarna cisza.
|