Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-06-2009, 15:12   #101
 
Judeau's Avatar
 
Reputacja: 1 Judeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znany
Lurien nie czuł bólu, gdy topór rozrywał jego ciało, wbijał zielonkawe, opalizujące łuski jego rodowego pancerza w mięśnie, łamał żebra, odbijał płuca i nerki. Jedynie zimny dreszcz i pot wstępujący na twarz powiedział mu, że właśnie stało się coś bardzo, bardzo złego. Oczywiście wiedział o tym już w momencie gdy dał się minąć orkowi i zajść od pleców. Co za szkolny błąd. Za takie rzeczy płaci się krwią... lub życiem. Uśmiechnął się pod nosem uświadamiając sobie, że nie jest w stanie poruszyć nogami, nagle rozchwianymi jak wierzbowe liście. „Koniec...?” Nie był w stanie się obronić przed kolejnymi ciosami, które spadną na niego go za dłużące się w nieskończoność ułamki sekund. Co za głupia śmierć. Chwilę po tym gdy wróciło w niego życie, los postanawiał odebrać je na dobre... Akurat gdy zaczynało mu na nowo zależeć. Jakie to przewrotne, ironiczne... Lurien dziesiątki lat temu nauczył się traktować śmierć jak przyjaciółkę, jednak czuł się rozczarowany figlem jakiego mu płatała. Czyżby pisane mu było umrzeć jak żył przez ostatnie lata? Jak bezimienny włóczęga obalony przypadkowym ciosem w nic nie znaczącej walce, gdzieś na końcu świata? Gdyby tylko Droga Matka to widziała... Tak wiele zawstydzających ją rzeczy zrobił, ale żadne nie mogło równać się z hańbą którą teraz miał teraz przynieść... jak dobrze, ze nikt nigdy się o tym nie dowie...
...
Czemu ten przeklęty cios nie nadchodził?
Ze wściekłością zbił na boki uderzenia dwóch orków z przodu i zerknął za siebie.
„Jak śmiesz mnie tak upokarzać, ohydna bestio! Kończ to szybko, jeśli takie twoje przeznaczenie!” - pomyślał
Znieruchomiał, gdy zobaczył zwierzę leżące na ziemi doskakującego do niego z nożem człowieka.
Obrazy lat przeszłych, gdy wojował jako część organizmu swojego oddziału, stanęły mu przed oczami. Pamiętał cudowne uczucie więzi z braćmi, kiedy momentami czuł jakby byli przedłużeniem jego woli, jakby ich ciała były połączone, stanowiąc jedną żywą, kolektywną istotę... Gdy walczyli bez strachu ufając absolutnie, że towarzysze... część siebie samego... czy raczej –ja- sam, będą mieli nad nim pieczę. Nie ma uczucia wspanialszego i bardziej intymnego ponad takie połączenie dusz w tańcu życia i śmierci. Pamiętał jak był cząstką większej całości, pamiętał jak błachr wydawało mu się wówczas zaśnięcie na polu bitwy... cóż, wobec całości, znaczy że mała cząstka przestanie istnieć? Tych uczuć niższe rasy nigdy nie będą w stanie pojąć i nigdy z obecnymi towarzyszami nie stanie się jednością, jednak, być może, nauczy się im choć ufać.
Długa głownia rapiera wirowała między twarzami wrogów praktycznie bez udziału świadomości elfa, trzymając orków na dystans, jak śliski wąż unikając wszelkich prób zbicia, przechwycenia, wyrastając nagle przed twarzami gdy tylko któryś z oponentów chciał ruszyć choć o centymetry w inną stronę niż elf miał życzenie. Lurien nie pamiętał co się działo przez ostatnie sekundy. Jego ciało wiedzione pamięcią lat ćwiczeń działo samo. Jego nogi były z puchu, lewa ręka ciążyła jakby trzymał w niej kowadło, ale jeszcze nie wszystko stracił, a teraz gdy wrogów było tylko dwóch...
Lurien zbierał siły. Obserwował ich. Spokojnie czekał na jeden błąd, jedno rozkojarzenie. Nie na próżno. Charchot wodza rozbił ich koncentracje. Jeden z orków tylko zerknął, ale drugi całkiem odwrócił głowę, nie czując się zagrożony biernym stylem walki elfa. Rapier minął od góry jego miecz i sztych zagłębił się czysto w jego skroni. Ork tylko drgnął, oczy wywróciły się, ukazując białka, po czym zwalił się jak drewniana lalka z uciętymi sznureczkami. Drugi z orków ryknął i rzucił się na niego, tylko by cofnąć się sekundę potem krwawiąc z płytkiej rany na nodze. Elf uśmiechnął się podle i rozłożył broń na boki okazując wrogowi zupełne lekceważenie. Ork zawył w amoku i zaszarżował.
Słabe, głupie stworzenia. Tak łatwo było je sprowokować.
Gwałtowne, krótkie pchnięcie zostawiło kolejną ranę w prawym udzie wroga, elf uskoczył z większym trudem niż dawał poznać, przed dwoma wściekłymi ciosami i krótko pchnął trzeci raz. Noga w końcu się poddała. Ork upadł na kolana krwawiąc z trzech ran na udzie i jednej na ramieniu. Zawył ponownie, próbując wybić się w szalonej furii ze zdrowej nogi, tylko po to by przyjąć szybkie cięcie na twarz. Tym razem wycie niosło sobą tyleż złości co bólu. Przycisnął dłonie do twarzy próbując zatrzymać płyny wylewające się z przeciętego oka. Dopełniło się. Zabrudzona krwią klinga wyszła tyłem jego ciała.
Elf wziął kilka głębokich oddechów lustrując otoczenie. Bitwa była wygrana. Śmierć zaśpiewała wrogom pieśń o przytłaczającej porażce! Wir w głowie. Może nie aż tak przytłaczającej. Walcząc z nudnościami i nagłą słabością usiadł na niewielkim wywyższeniu terenu. Miejsce szelejących emocji zajmował coraz bardziej szalejący ból. Czuł jak cała lewa strona ciała tępieje, czuł roztrzaskane żebra i ostry ból uszkodzonej nerki tuż pod nimi. Przez mgłę popatrzył na dwuręczny topór który zadał mu ranę. Gdyby nie ostatni „podarunek” jaki wziął sobie od Drogiej Matki, leżałby tutaj zamiast tych bestii, wypatroszony jak ryba.
Jakaś kobieta nad nim... Czarodziejka? Nie widział za dobrze, obraz dwoił mu się a w głowie szumiało. Ledwo słyszał jej słowa, z jeszcze większym trudem odpowiadał. Miał tylko nadzieję, że jego głos nie drgał tak wyraźnie dla ludzkich uszu jak dla jego własnych. Ciemne widmo braku przytomności nachodziło coraz bliżej a ból niemal zmusił go do krzyku, gdy zdejmowała z niego pancerz.
Magia mikstury zdziałała cuda. Nie chcąc się nadwerężać pozostał nieruchomy, choć wszelkie oznaki rany nikneły jak zły sen po przebudzeniu w letni poranek. Ulga działała wręcz narkotycznie. Powoli nałożył zbroje łuskową, delektując się lekko tętniącymi plecami i popatrzył na towarzyszy.
Krasnolud wydawał się szczęśliwy i nawet bardziej energiczny niż przed walką. Wyglądał jakby dopiero się rozgrzewał, choć walczył z większą liczbą wrogów niż elf... nawet biorąc pod uwagę pancerz za jakim się krył, było to imponujące. Wygięcie hełmu wyraźnie świadczyło, że przyjął cios, który jego samego pewnie poważnie by okaleczył. Lurien nie zdziwiłby się, gdyby Brog wieczorem zachodził na głowę kiedy to ktoś uderzył go w twardą czaszkę, prawie rozpoławiając stalowy kask. Freawyn nabierał szacunku dla sprawności bojowej krasnoluda. Ten krępy wojownik może nie raz ocalić im wszystkim życie...
A drugiej strony Araia wyglądała nienajlepiej. Konieczność walki w szyku musiała ograniczać ją znacznie bardziej niż jego. Rana którą Eliot Gromośpiewca i Martha o Smukłym Ciele starali się złożyć wyglądała na bolesną i wcale nie dużo mniej groźną niż jego własna. Napotkał wzrok półkrwistej. Znów wbijała w niego to spojrzenie palące żywym ogniem... widział ślady po łzach na zastygłej w bezruchu twarzy. Jej wzrok nagle go uderzył. Ból, zaciętość... i więcej. Dużo więcej. Nadal nie rozumiał wojowniczki, ale pierwszy raz niepokój wkradł się przez ten brak zrozumienia w jego serce. Dotychczas szukał w jej oczach tylko informacji o stanie zdrowa, gotowości do walki, o morale, ale w jednej chwili wiele się zmieniło. Nagle, wzrok ten zaczął palić całkiem dosłownie...
Chrobot rozcinanej krtani przerwał ich kontakt spojrzeń. Dzięki Bogom.

- A to jaki atut podczas ewentualnej rozmowy z orkami. – Lurien z aprobatą popatrzył na człowieka, którego imienia znów nie mógł sobie przypomnieć. Jego dalsze słowa zaniepokoiły elfa nieco. Całe plemię? Jak to możliwe? Tak blisko wioski i nikt im o tym nie powiedział...

- Nie jesteśmy w najlepszej dyspozycji do konfrontacji z kolejnymi wojownikami wroga. Nie jest to też nasze zadanie. Wypełniliśmy misję tak dobrze, jak było to w naszej mocy, kontrakt został dopełniony. Nie ma tu nic więcej co nas dotyczy. Odejdźmy.
 
__________________
"To bez znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz, tak długo jak będzie to WYGLĄDAŁO naprawde fajnie"- Kpt. Scundrel. OotS
Judeau jest offline  
Stary 13-06-2009, 20:34   #102
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Nasi bohaterowie, między którymi wzajemne relacje i więzi zaczynały być coraz mocniejsze lub coraz bardziej pogmatwane, tym razem nie zastanawiali się długo nad decyzją, co do dalszego postępowania. Najrozsądniejszym wyjściem, zważywszy na raczej nie najlepszy stan zdrowia dwojga spośród trójki wojowników, zdawało się być jak najszybsze opuszczenie mrocznych korytarzy.
Z tego co zdążył zaobserwować Falkon, a wcześniej wyśledził maleńki chowaniec Erytrei, w grotach kryło się prawdopodobnie sporo orków. Może nawet całe plemię? Walka z nimi wydawała się więc mało rozsądna.
Wszyscy byli więc zgodni: Należało jak najszybciej powrócić do osady przy kopalni i ostrzec tamtejszych mieszkańców o czającym się tak niedaleko niebezpieczeństwie.
W tym czasie Eliot kierowany bliżej nieokreślonym wewnętrznym przymusem podszedł do drzwi, którymi weszli do grotu orków i upewniwszy się, że wszystkie rzeczy towarzyszy zostały przeniesione do jej wnętrza, zamknął je ostrożnie. Usłyszał charakterystyczne klikniecie zamykającego się zamku. Widocznie był zatrzaskowy czy jak to się tam nazywa, zwykły mechanizm, pomyślał młody czarodziej. Gdy jednak zobaczył jak okruchy skalne unoszą się w górę i łącząc ze sobą odtwarzają znajdującą się tu niedawno skałę, że uczucie które nim kierowało miało coś wspólnego z wszechobecną w jaskiniach magią. Jednocześnie kawałek dalej, w skale pojawiło się pęknięcie i niewielka nisza, a w niej ozdobny kuferek z misternym zamkiem. Czarodziej doszedł do wniosku, że oglądanie jego zawartości można odłożyć na inny moment i wrzucił całość do swojej torby.


W drugiej jaskini, po pobieżnym jej przejrzeniu poszukiwacze znaleźli miejsce przez które bez problemu można się było wydostać na zewnątrz. Znajdowało się ono niecały metr od brzegu wody, a akwen w tym rejonie nie był głęboki. Szerokość była na tyle duża, ze nawet krasnolud mógł się prze niego przecisnąć, a trzy półki skalne ustawione obok siebie na różnych wysokościach, pozwalały na dogodne wspięcie się do niego. Stanięcie na ostatniej umożliwiało dorosłej osobie wystawienie głowy na zewnątrz. Skalne występy nie były jednak zbyt szerokie i jednocześnie mogły na nich przebywać zaledwie dwie osoby.
Tropicielka i łotrzyk postanowili jako pierwsi zrobić rekonesans na zewnątrz. Wyjrzeli ostrożnie, ale na zewnątrz nie zauważyli niczego ani nikogo podejrzanego. W sumie jednak, jak uświadomiła sobie tropicielka, która zdążyła nieco poznać zwyczaje tych stworzeń, w czasach swojej służby wojskowej, nie było w tym właściwie nic dziwnego: Orki nie lubiły przecież światła słonecznego i jeśli nie musiały, nie wypuszczały się podczas dnia po za obręb swoich siedzib.

Za to widok na wprost był tak oszałamiający, że aż powodował uścisk w sercu, zwłaszcza w duszy tropicielki wrażliwej na piękno natury. Woda z wnętrza jaskini, wylewająca się na zewnątrz, utworzyła u stóp góry jezioro, w którego przejrzystej tafli odbijały się, otaczające je z wszystkich stron góry. Sądząc po przejrzystości klimatu i wyczuwalnej w powietrzu rześkiej aurze niedawno przeszła tedy gwałtowna burza z piorunami, a teraz wyłaniające się zza chmur słońce utworzyło jeden z najpiękniejszych widoków jakimi natura potrafi obdarzyć patrzących – tęczę. Dodatkowo odbita w wodzie kolorowa łuna, tworzyła przed oczami widzów prawie idealny okrąg.


W końcu oderwali wzrok od tego zjawiska i popatrzyli na siebie. Chwila wspólnie przeżytego pokazu piękna wywołała na ich twarzach radosny uśmiech.
Gdy jednak popatrzyli za siebie uśmiech ten zniknął w mgnieniu oka. Zrozumieli jednocześnie dlaczego nikt z kopalni nie miał pojęcia o mieszkającym niedaleko plemieniu. Choć droga przez górę w tę stronę zajęła poszukiwaczom zaledwie kilka godzin marszu, patrząc na skalną ścianę za swoimi plecami, Martha i Falkon nie mieli żadnych wątpliwości, co do tego, że droga powrotna zajmie im zdecydowanie więcej czasu.


Wysokie na kilkaset metrów i prawie idealnie pionowe urwisko było praktycznie nie do pokonania, nawet dla w pełni zdrowych i silnych ludzi. Natomiast z ich drużyny, dwoje miało poważne rany, raczej uniemożliwiające pokonanie tej przeszkody, a dwoje nie wyglądało na dostatecznie silne i sprawne fizycznie jednostki by sprostać temu zadaniu nawet w pełni zdrowia.
Dziewczyna odezwała się pierwsza:
- Chyba będzie trzeba je obejść – popatrzyli na jakby przeciętą na pół górę, która ciągnęła się nieprzerwanie w każdym kierunku na kilkadziesiąt kilometrów.
- Ominięcie tego cholerstwa zajmie nam kilkanaście godzin nieprzerwanego marszu, a do zmroku pozostało ich kilka. Niezależnie w jaką stronę ruszymy, musimy wtedy poszukać kryjówki, a po drodze powinniśmy dobrze zacierać ślady – Odpowiedział łotrzyk – Prędzej czy później orki odkryją jatkę w tej jaskini i będą szukać sprawców. Obyśmy byli wtedy daleko.
Martha popatrzyła uważnie na wodę:
- Brzeg jeziora wygląda na dość płytki, może powinniśmy iść wzdłuż niego? Przynajmniej przez jakiś czas. To powinno skutecznie zatrze nasze ślady.

Mężczyzna pokiwał głową. Nie było już nic do dodania, więc wrócili do reszty i zrelacjonowali swoje spostrzeżenia. Przystali na plan tropicielki, na wszelki wypadek cały czas rozglądali się za siebie czy nikt ich nie zauważył. Po około godzinie zdecydowali jednak, ze lepiej nie ryzykować pozostawania na odkrytej przestrzeni i skryli się w cieniu pionowej skały. Martha oglądała ją cały czas uważnie, wypatrując jakiejś dogodnej ścieżki, lub jaskini, w której można by poszukać schronienia przed nocą i ewentualnym pościgiem.

Słońce zniknęło za jednym ze szczytów i mrok nadciągał nieubłaganie. Znad jeziora napłynęła mgła, która skryła uciekinierów. W końcu dziewczynie udało się wypatrzyć coś co z dołu wyglądało na pieczarę. Wejście do niej znajdowało się na wysokości około dwudziestu metrów i nie było zbyt szerokie, a podejście dość strome. W przypadku ataku można by się stamtąd dość skutecznie bronić.
Z pewnym mozołem, prowadzeni i instruowani półgłosem przez idąca przodem tropicielkę, bohaterowie w końcu wspięli się na niewielka półkę przed pieczarą.
Zapadła już całkowita ciemność.
Nie chcieli rozpalać ognia by nie zdradzić swej obecności, a ponieważ we wnętrzu panowała całkowita ciemność, na zwiad wyruszyli widzący bez problemu w ciemności krasnolud, i Falkon wyposażony w niezwykły gnomi wynalazek, dający mu podobne właściwości. Pieczara okazała się dość duża i pusta, ale prawdopodobnie była zamieszkała, bo pod jedną ze ścian zobaczyli porozrzucane kości, a na niektórych całkiem jeszcze świrze kawały mięsa.

Stojący na platformie skalnej poszukiwacze z niecierpliwością wyczekiwali na relacje zwiadowców, gdy wyczulony słuch Marthy wyłowił jakiś niepokojący dźwięk. Odwróciła się i kilka metrów przed sobą zobaczyła błyszczące żółte ślepia. Westchnęła i wolnymi ruchami zaczęła nakładać strzałę i napinać cięciwę. Bestia zmrużyła oczy, a kobieta w pełni zobaczyła jej potężny kształt, zbliżający się w długim skoku.
W tym momencie drugie zwierzę skoczyło na plecy niczego nie podejrzewającej czarodziejki i przycisnęło ją do ziemi. Erytrea nie zdołała nawet krzyknąć, bo uderzając głową w skaliste podłoże straciła przytomność.
Araia, Lurien i Eliot z przerażeniem zauważyli jak potężne szpony wbijają się w kruche ciało kobiety, a rozwarta i ukazująca pełnie swego uzębienia, wielka lwia paszcza pochyla nad jej odsłoniętą, delikatną szyją.

 

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 13-06-2009 o 20:37.
Eleanor jest offline  
Stary 14-06-2009, 18:52   #103
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Hej, góral ci ja góral!
Hej, na Burzowych Rogach!
Hej, wicher po nich hula!
Hej, zima bywa sroga!
Heeeeej!!!!!


Aż się chciało zawyć starą piosenkę ludową górali z wielkiego pasma wyniesień otaczającego Cormyr od zachodu i północy zwanego Burzowymi Rogami. Chyba tylko krasnolud z ich drużyny mógł przedłożyć ciemne korzenie ziemi nad cudowny blask popołudniowego słońca przeplatający się z arcybłękitną barwą nieba. Promienie złotożółte igrały w wodzie, pluskając się w jasnych kroplach pobliskiego jeziora, a powietrze było tak przezroczyste, iż wydawało się, że odległe o wiele mil szczyty są właściwie tuż tuż ... że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby dosięgnąć ich dumnych wierzchołków. To samo dotyczyło potwornej rozpadliny rozciągającej się niemal pod stopami podróżników. Złudzony kryształem powietrza wzrok przybliżał. Pół mili do dołu? To przecież niemożliwe! Niemożliwe zapewne ... dopóki nie popatrzyło się na wielkość drzew i skaczących pomiędzy nimi kozic górskich, które z tej odległości przypominały malutkie, filigranowe zabawki.

Góry zawsze budziły szacunek swoją nieokiełznaną potęgą. Stanowiły prawdziwy test odsiewający ziarno od plew. Tutaj dumny człowiek czuł się mały, a prastary elf myślał o sobie, jak o niedorosłym dziecku. Dla nich teraz stanowiły drogę, nie do domu, ale do cywilizacji, do osób, którym mogli przynieść ostrzeżenie o gnieżdżących się w okolicy orkach. Wszyscy byli zmęczeni, niektórzy ranni. Araia i Lurien, mocno pokaleczeni w potyczce, dźwigali swoje pakunki, jak pozostali. Nawet zapytałby, czy nie pomóc, czy nie wziąć czegoś, ale wystarczało, że popatrzył na samą minę Arai, zdecydowanie, uznał, niesprzyjającą jakiejkolwiek formie konwersacji i stracił wszelką odwagę, żeby zagadnąć. A o elfie, który od dawna pokazywał, że świat ma gdzieś, to nawet nie było co mówić. Lurien budził w Eliocie pewien rodzaj lęku, bynajmniej nie z powodu tego, kim był, lecz tego, co niósł ze sobą, owej totalnej obojętności. Czarodziej znał kilku elfów nawet dość dobrze, ale żaden nawet trochę nie przypominał tego zamkniętego w sobie wojownika.

Spodziewali się mieć na karku orki, które, rozwścieczone utratą kilkunastu wojowników, mogły ścigać drużynę. Musieli więc pędzić, maszerować szybkim tempem ile sił w nogach, byle tylko jak najdalej oddalić się od zdradzieckiego siedliska niebezpiecznych stworów. Mieli za sobą już zdrowy kawał drogi w podziemiach, a tu czekał ich jeszcze dłuższy marsz. Tym trudniejszy, ze w terenie, wśród obsuwających się kamieni, po nierównościach, składający się z szeregu spadków i ostrych podejść, ale też zapewniający widoki, które przyprawiały o zawrót głowy. Innym miłym akcentem dnia był Lulek, który usłyszał wezwanie maga i wreszcie późnym popołudniem zdołał dotrzeć do Eliota, wyprzedzony przez jastrzębia Marthy. Ale to nic, milo było zobaczyć jego smukłą sylwetkę na tle zachodzącego słońca. Zawszeć ponadto drużyna zyskiwała, wraz z Metysem, zwiadowcę, przynajmniej za dnia.



***

Zachód słońca był równie piękny, jak niebezpieczny. Noc miała udowodnić sprawność ich przewodników, którzy starali się prowadzić ich tyleż szybko, co skrycie, by uchronić się przed ewentualnym pościgiem orków.


Szczęśliwie Martha zdołała wypatrzyć jaskinię, która dawała schronienie, a jednocześnie była kryjówką, lub nawet punktem oporu. Dojście do niej zabierało dwadzieścia kilka kroków ostrej wspinaczki i kończyło się niewielka półką skalną: dwa duże kroki na pięć, skąd wchodziło się już do wnętrza. Tu można było się bronić. Długo bronić. Praktycznie przed dowolnymi siłami, dopóki wystarczyłoby picia i pożywienia. Wprawdzie zamieszkiwały ją jakieś zwierzaki, ale cóż, czarodziej miał nadzieję, że dzikie stworzenia wytrzymają jakoś noc bez swojego legowiska. Drapieżniki nawet przecież boją się ludzi, kiedy są w wielkiej kupie, a ich była cala siódemka.

Mozolnym trudem, nieraz ratując się w ostatniej chwili przed uciekającymi spod nóg kamieniami, nieraz wahając się na kołyszących głazach czy śliskiej skale dotarli do jaskini. Była chyba pusta. Na szczęście, bo Eliotowi wydawało się, że nie jest w stanie obecnie podnieść ani nogi, ani ręki. Zmęczenie rozkładało go, jak gospodyni rozkłada ciasto na stolnicy, by przemasować je kilka razy wałkiem. On właśnie się tak czuł, zmęczony i wywałkowany. Wprawdzie nie bolała go szczęka potraktowana pięścią przez Gruha ...
~ Dzięki Livio!
… to czuł teraz chyba każdy mięsień nóg oraz miejsca, w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Ponadto śmierdział. Wiedział o tym i ani miał siłę, ani wiedział, co z tym obecnie zrobić. Krew z twarzy zmył wprawdzie w jeziorku, tuż przy wyjściu z jaskiń, ale całe ubranie przesiąknęło potem, krwią i ohydnym zapachem orczej siedziby. W swoim własnym smrodzie nie czuł nawet innych i, szczerze mówiąc, był tak zrąbany, że nawet gdyby mieli na sobie nie zmieniane przez miesiąc onuce, było mu to kompletnie wszystko jedno. Wraz z innymi, niemal chwiejąc się, stał na półce przed wejściem, czekając na słowo od Broga i Falkona, którzy udali się spenetrować grotę. Czy groziło im niebezpieczeństwo? Na wszelki wypadek drużyna czuwała, czy jakiś niepokojący odgłos nie pokaże, iż zwiadowcy potrzebują wsparcia. Wtedy mimo bólu, zmęczenia i ran trzebaby było jeszcze raz ruszyć się, naprężyć zesztywniałe mięśnie i co sił pobiec do nich. Z wnętrza jednak dobiegała kojąca cisza … cisza … cisza, jak zwykle zwodnicza.

Skok. Ryk. Mgnienie oka, które sprawiło, że z blasku księżyca na karku Eliota uniosły się wszystkie włosy ze strachu, a ręce odruchowo splotly zasmarkanie prosty czar. Tak! Bardzo banalny, ale teraz nie mógł, nie miał czasu nic wymyślić. Kły wznoszące się nad powaloną przez grzywiastego stwora czarodziejką, ślepiące złowrogą żółcią oczy, wpatrujące się w nich, niczym w kolację, która sama wprosiła się na talerz i nagłe zaskoczenie. Zaskoczenie wszystkich, może poza Marthą, które mogło teraz kosztować Erytreę głowę.


Jakaż potęga! Gracja. Symetria okrutnej siły, która na myśl nasunęła wiersz zapamiętany z dzieciństwa:

"Lew zabójczy w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?"


Teraz owa straszliwa siła lśniła nad Erytreą zbliżając się błyskawicznie do jej ciała … pewnie … nieubłaganie … mając zamiar wczepić się w nie, przegryźć delikatną, smukłą szyję, oderwać głowę tłumiąc w przerażonych, kobiecych oczach resztki światła. Potem … potem rozerwać resztę ciała rozwlekając wszystko, plamiąc krwią, śluzem, odchodami. Już! Prawie! Gdy nagły, bolesny ryk przeciął czerń nocnego powietrza. Pewna wydawałoby się szczęka wypełniona gromadą kłów wstrzymała swój zabójczy pęd ciężko wydychając powietrze, parskając, przewracając jęzorem, który wolałby smakować krew, a nie kwas, wpakowany mu rozpaczliwym czarem przez Eliota.

Pstryknięcie palcami. Czar, kwas, ból, który zbiegł się z gwałtownym atakiem pięknej Arai. Chwila na zrobienie czegokolwiek, na ratunek. Krótki moment, który dawał jakąkolwiek szansę na … Szlag! Kątem oka zobaczył sunący przez powietrze kształt tworzący jedną rzeczywistość wraz z brzęczącym dźwiękiem cięciwy smukłej Marthy. Kolejny lew!

~ Cała rodzina? - Przeleciało mu przez myśl. Otumaniony umysł. Super! Bowiem gdyby nie to, pewnie strach sparaliżowałby jego wszelkie działania. Odruch. Nie miał czasu na więcej. Na nic. Araia! Słyszał świst jej miecza. Chyba jej. Tam lew. Tu Martha ledwo uniknęła ciosu długimi na dwa cale pazurami, które próbowały rozszarpać jej udo. Lwica. Nie mniej groźna od samca. Nie tak silna, ale potwornie szybka, choć szczęśliwie ranna. Krew spływała z jej boku … wzdłuż strzały wbitej przed chwila przez łuczniczkę. Ryk! Okrutny, zwiastujący gniew. Niosący przerażenie poprzez górskie zbocza i doliny. Król! Król i jego żona są źli. Wściekli. Niezadowoleni.

Samiec walczył z Araią. Och, żeby nic jej się nie stało! I czarodziejce. Tu była ona. Oczy. Oczy świeciły. Wielkie. Lwica widziała ich lepiej niż oni ją. Była ranna, syczała nienawiścią. Teraz stała od wewnątrz, a Eliot i Martha dalej od wejścia. To dziewczyna! To ona zadała jej ból. Tak, teraz dzikie stworzenie wiedziało, kogo wybrać na cel. Chybiło wcześniej, ale teraz pragnęło trafić tą, która ośmieliła się skierować na nią ten długi klujący kij.

Martha stała przy krawędzi. Unikając poprzedniego ataku musiała gwałtownie odskoczyć i ledwo złapała równowagę nad śliską krawędzią pokrytą wieczorną rosą. Teraz gdyby … gdyby nie udało jej się odeprzeć lwicy, albo nawet … przerażony umysł Eliota już nieomal widział, jak splecione ciała rannego drapieżcy i pięknej łuczniczki spadają splecione w morderczej walce.
- Nie! - Wrzasnął na chwilę, zagłuszając ryk zwierzęcia prącego już na Marthę i nie myśląc rzucił się w przód zamierzając rozpaczliwie swoją lagą. Lwica przystanęła zaskoczona pojawieniem się nowego przeciwnika. Stanęła! Dobrze. Czar przyszedł odruchowo. Końcówka lagi błysnęła nagłym światłem i niesiona szalonym zamachem wylądowała na łbie rozdrażnionego zwierza.
 
Kelly jest offline  
Stary 16-06-2009, 08:53   #104
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Skarby znaleziona przez Falkona zainteresowały Broga umiarkowanie. Już dawno złoto i srebro nie wzbudzało w nim specjalnych emocji. Co innego gdyby były tam rubiny lub inne szlachetne kamienie. Te ciągle rozpalały pożądliwość w krasnoludzkim sercu. Szybko oszacował wartość znalezionego dobra i równie szybko podzieliwszy to przez członków drużyny, zagarnął należną działkę.
Z niejakim rozbawieniem patrzył jak mag podchodzi do niego niczym do jeża. Na uwagę Eliota by następnym razem uciekał, jak mag będzie czarował poklepał chłopaka poufale po ramieniu i mruknął :
- Nie przejmuj się chłopcze. Grunt, że dobrze poszło. Teraz już wiem co potrafi tarcza.
Ponieważ nikomu nie spieszno było dożynać orki, niestety, krasnolud zajął się poszerzaniem wyjścia, co okazało się dość proste ze względu na stopień zwietrzenia skał. Kilka wprawnych ciosów kilofem, parę uników przed spadającymi kamulcami i przejście było jak malowane.
Była to jednak dopiero połowa sukcesu. Wyszli u podnóża góry i to dość stromej. Brog tłumaczył sobie, że nie jest winą elfów, że są elfami, ani ludzi, że są ludźmi. Tak ich stworzyli bogowie i muszą dźwigać ciężar swoich ułomnych ciał. Mimo to gdzieś w głębi duszy tliła się złość. Na elfy, że tak łatwo je zranić i przez to nie mogą się wspinać ubezpieczając się liną, na ludzi, że nie widzą w ciemnościach i nie dadzą rady maszerować po zmierzchu i ogólnie że są zmęczeni i nie mają wytrzymałości krasnoludów.
Ale cóż … nie mógł ich zostawić. W końcu byli już teraz towarzyszami broni. Gdy znaleźli jaskinię poszedł, tak jak to się już utarło, na zwiad z Falkonem. Wydawało się, że pieczara nie ma drugiego wyjścia i już na pierwszy rzut oka można było ocenić, że to leże jakiegoś drapieżnika. Ale prawdę powiedziawszy bardziej tu na północy spodziewałby się niedźwiedzia, a tu proszę między ogryzionymi kośćmi leżało sobie lwiątko. Już miał spytać Falkona „Ciekawe gdzie tata z mamą” gdy ryk u wejścia rozwiał wszelkie wątpliwości.
Spojrzał za siebie, po czym … chwycił w dłoń kociątko i potrząsnął nim. Małe gwałtownie obudzone wydało z siebie płaczliwe miauknięcie.
Co jak co, ale to powinno zwrócić uwagę lwów na tyle, by ułatwić reszcie zadanie. Z lwiątkiem w jednej, a toporem w drugiej dłoni zaczął iść w stronę wyjścia.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 16-06-2009 o 09:13. Powód: Podnóże góry, a nie zbocze.
Tom Atos jest offline  
Stary 16-06-2009, 14:09   #105
 
Judeau's Avatar
 
Reputacja: 1 Judeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znany
Lurien z gracją płynął nad łagodnym, kamienistym zboczem porośniętym mchem i smaganą wiatrami roślinnością. Jak dobrze było, po godzinach w duszących, czarnych otchłaniach ziemi, poczuć prawie namacalnie zamanifestowane piękno przyrody i wolność do której stworzona była najwyższa z ras. Zbyt długo żył prymitywnym życiem ludzi, pełzając jak robak, nie dostrzegając z robaczej perspektywy prawdziwego, oszałamiającego obrazu świata. Kiedy w końcu pustułka znów poszybowała, niemal zapomniała machać skrzydłami z wrażenia. Wylądował lekko na wysokim kamieniu i obrócił się, omiatając wzrokiem krajobraz, na wpół by szukać śladów pościgu, na wpół by napawać się cudem stworzenia. Zrzucił szybkim ruchem kaptur i pozwolił podmuchowi wiatru rozwiać złociste włosy, wydąć poły płaszcza, zaśpiewać między pulsującymi magią łuskami pancerza. Przymknął oczy i, będąc przekonany, że uwaga towarzyszy skierowana jest gdzie indziej, uśmiechnął się. Może warto było stracić te marne parę lat... dla odzyskującego wzrok ślepca świat był o tyle piękniejszy, jakby w jednej chwili chciał pochłonąć całą wspaniałość której tyle czasu mu brakło. Dla pozbawionego nadziei każdy jej ślad był jak łyk wody dla umierającego z pragnienia. Choć zdawał sobie sprawę jak naiwne, dziecięce są jego myśli, to nie chciał ich odrzucać... Jeszcze nie. Z czasem same odejdą... jaki jest sens przyspieszać nieuniknione?
„Droga Matko... Malantheo... Niebawem przybywam. Żywy lub martwy. W końcu wiem co mam robić”

Szara kurtyna nocy zapadła nad małą skalną półką na której stali. Brog Stalogłowy i Bezimienny zniknęli w mętnych czeluściach jaskini a reszta kompanii w milczeniu kontemplowała swój strach, niepewność, zmęczenie... albo inne uczucia kłębiące się bardziej lub mniej niespokojnie w ich sercach. Chroniony ciemnościami przed oczyma ludzkich towarzyszy spojrzał na półkrwistą. Potarła powoli ranę na ramieniu. Jej twarz nie dawała żadnych odpowiedzi ani nawet wskazówek dotyczących nurtujących go pytań. Umykało mu czemu się wogóle nad tym zastanawiał. Może to ten nagły przypływ życia. Może dlatego, ze nigdy nie spotkał się z taką wielokierunkową, nie dającą się zidentyfikować pasją... ona była na swój sposób... fascynująca. A może po prostu widział w mieszańcu jedynego towarzysza do którego będzie umiał się odnieść, jedynego, którego zrozumie, który zrozumie jego. Namiastka Evermeet w tym dalekim, obcym kraju wśród obcych istot. Tak boleśnie dawno z nikim prawdziwie nie rozmawiał. Nawet księżycowe elfy, które czasem spotykał były tutaj inne, jakby skażone człowieczeństwem krain człowieka, obce nawet księżycowym elfom Evermeet, co dopiero jemu samemu. Kundelka... –Araia-, zaś, choć półkrwi, nosiła symbole Słonecznego Rodu, czuł jej dumę, rozpoznawał jej styl walki... nawet jej chód, który dziś obserwował, był znajomy. Nie była Słoneczna, oczywiście, ale nie była też zupełnie obca
Spojrzała na niego... Odwrócił się nieśpiesznie i podszedł do wejścia jaskini. Nie miał teraz siły by stawiać czoła promieniom jej oczu.
Zmrużył oczy wpatrując się w ciemny kształt na granicy widzenia, w grocie. Kość...? Nie mógł stwierdzić jak świeża, ale zimny dreszcz i tak przeszedł mu przez plecy. Nieprzyjemnie znajomo. Tu coś żyje, a to oznacza, że krew tej doby jeszcze może popłynąć. Położył dłoń na rapierze i zrobił krok w głąb wejścia, żeby lepiej dostrzec obiekt obserwacji gdy....
Ryk!
Serce podskoczyło elfowi do gardła. Wyszarpnął broń i mimowolnie skulił się, oczekując niszczycielskiego ciosu... na szczęście żaden nie nadszedł. Zimna, wyuczona determinacja zastąpiła strach. Ryk nadszedł z zewnątrz. Błyskawicznie zerwał się i skoczył w kierunku ryku. Omiótł wzrokiem sytuację i jego wzrok spoczął na Marthcie o Smukłym Ciele odskakującej z łukiem w jego stronę i... Eliota Krzykacza uderzającego wielką lwicę oślepiająco rozbłyskającą laską w głowę? Nie dobrze... Myśli elfa biegły szybko gdy mijał oboje towarzyszy i zachodził lwicę od boku, próbując jednocześnie mruganiem odgonić mroczki skaczące mu przed oczami. Szczęście że młody mag miał w zanadrzu oślepiające zaklęcie, inaczej już leżałby pod lwicą... A ta była zdezorientowana. Idealnie. Lurien pchnął gwałtownie rapierem. Na ułamki sekund nim sztych przebił płytko szyję, przez odgłosy walki przybił się ledwie słyszalny nawet dla elfich uszu, wysoki, przepełniony strachem pisk... Młode... W jaskini były młode! To dlatego lwy ich zaatakowały! Chciały chronić swoje dzieci! Chrząstki krtani zachrobotały, gdy wąski stalowy brzeszczot przebijał się przez nie. Lurien błyskawicznie przekręcił broń, otwierając dużą ranę i pozwolił łapie zwierzęcia trafić w głownie z siłą, która przy głębszym zbiciu wyrwałaby mu broń z ręki, ale teraz tylko poszerzyła ranę. Krew chlustnęła z rozerwanych naczyń krwionośnych wylewając się na kamienie, na broń, do płuc zwierzęcia. Lwica zacharczała i rzuciła się wściekle do przodu uderzając łapami na oślep. Magik zasłonił się kosturem i zrobił krok w tył, ale był o wiele zbyt wolny. Łapa lwicy w jednej chwili powaliła go na ziemię. Lurien szybko ciął ją w pysk, odsłaniając kość na nosie po czym gwizdnął głośno i wskoczył wprost przed zwierzę, cały czas celując w nią sztychem. Skupiła na elfie całą swoją uwagę, próbowała na niego zaryczeć i uderzyć, ale życie uchodziło z niej w oczach. Czuł jej desperację, strach, gniew. Najechali jej dom, porwali dzieci, ją samą zabili. Padła na ziemię, wpatrując się z nienawiścią wprost w jego oczy. Ofiara nieporozumienia, przypadku, lecz jakie znaczenie miał dla niej powód, teraz, gdy umierała słuchając przerażonych pisków swoich młodych. Skurcz wyprostował kończyny jej więdnącego ciała a próbujący chwytać ostatnie oddechy powietrza pysk wygiął się do tyłu. Lurien ukucnął przy niej odkładając lewak i położył dwa palce na jej skroni. Usłyszał z tyłu porykiwania drugiego zabijanego zwierzęcia... jej partner... Oczy lwicy ciemniały, oddech ustawał. Agonia rodziny, ból i bezsilność odprowadzały ją w wieczną ciemność. Kilka sekund minęło nim powoli, ciężko wstał. Choć twarz była jak z kamienia, rozpacz go dusiła. Na ile ze współczucia dla stworzenia, na ile z nawiedzających go znowu wspomnień, tego nie potrafił powiedzieć. Oczy tej lwicy... tak czysto i pierwotnie oddające uczucia, wyglądały tak samo jak te, które teraz widział w głowie. Jak głęboko druidzi upodabniają się do zwierząt... do tego momentu nie zdawał sobie z tego sprawy...
 
__________________
"To bez znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz, tak długo jak będzie to WYGLĄDAŁO naprawde fajnie"- Kpt. Scundrel. OotS

Ostatnio edytowane przez Judeau : 16-06-2009 o 15:52.
Judeau jest offline  
Stary 16-06-2009, 14:51   #106
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację

Uglut Straszliwy spojrzał na płaszczącego się przed nim goblina z wyraźną wściekłością i niechęcią wymalowaną na paskudnej, zielonkawej mordzie. Kopnął tamtego dla zabawy i żałosne stworzenie teraz próbowało się jakoś pozbierać. Ale Uglut był dobrym wodzem, wiedział, że posłańców nie wolno zabijać zanim nie powiedzą po co przyszli. Ale nie był też najcierpliwszy. Dwa wielkie tasaki znalazły się w jego solidnych łapach, co poskutkowało kolejnym goblinim pokłonem.
-O wasza najstraszliwszość! Moja przynieść wieści z koniec jaskiń!
Uglut tylko zerknął na pokrakę, jego cierpliwość i tak już się kończyła.
-Ja widzieć jak ludziki tam uciekać! Oni zabić twoja wojowniki i wylezać przez dziura!
Wódz orków zaryczał wściekle, a jego oczy zajaśniały czerwienią. Wściekle zamłócił ogromnymi łapami, przy okazji szlachtując goblina. Ruszył biegiem, tratując porąbane truchło i nie zwracając na nie najmniejszej uwagi.
-Do mnie! Czas zabijania! Wraaaghhh!

Banda orków wyległa przed jaskinie, węsząc i rozglądając się wściekle. Wódz prowadził na grubym łańcuchu sporą bestię, czterołapną, podobną nieco do psa, ale bardzo spasionego i z naostrzonymi i wydłużonymi kłami. Bestia szybko zaczęła wąchać i podążyła w dół, zatrzymując się przy wodzie.
-Oni iść wodom! Ale oni móc iść tylko w jedna strona tutaj, za mną!
Orki od zawsze były wytrzymałymi i silnymi stworzeniami. Teraz biegły niestrudzenie przed siebie, chociaż na dobrą sprawę zrobiło się już ciemno. Brak światła im nie przeszkadzał, życie w jaskiniach rozwinęło wzrok wprost idealny nawet do nieprzeniknionych ciemności. Ludziom jednak noc przeszkadzała, nie należeli do nocnych drapieżników. Toteż nie można się było dziwić, że światło w końcu zabłysło, rozświetlając skalną półkę. Stojące kilka kilometrów dalej orki dostrzegły je od razu.
-Moja widzieć światło! To musieć być ludziki!
-Tak, zemsta będzie nasza!
-Rwać, rąbać!
-Krwi!

Ciemne, masywne sylwetki zamilkły i wznowiły bieg, teraz już wiedząc gdzie znajduje się ich cel. O tak, dziś posmakują krwi. Głupie ludzie! Uglut warczał wściekle cały czas, a jego przekrwione oczy wgapiały się w cel. Wąska ścieżka i niebezpieczny teren nie przeszkadzały im w utrzymywaniu szybkiego tempa. To był ich teren, a tam na półce skalnej czekała ich zwierzyna.
 
Sekal jest offline  
Stary 16-06-2009, 20:33   #107
 
Joann's Avatar
 
Reputacja: 1 Joann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumnyJoann ma z czego być dumny
Z radością przywitała widok słonecznego światła, które od razu ją oślepiło, ale i przywołało uśmiech na jej bladą twarz. Jak dobrze było poczuć podmuch wiatru i promienie słońca! Niektórzy tego nie rozumieli, nie byli tacy jak ona. Podziemia nie były przeznaczone dla jej w pewien sposób wrażliwej duszy, ale wyjście z nich na pewno przywołało radość i odegnało już zupełnie marazm, jaki ją opadł w kopalniach. Wyszczerzyła się do Falkona, potem zdała sobie sprawę co robi i na jej policzkach pojawił się delikatny rumieniec.

-Ty pewnie wolisz ciemność i podziemia. Chyba nieźle się uzupełniamy.

Nie patrząc mu w oczy, całkiem już wyszła z jaskiń i podziwiała okolicę, bo co podziwiać było. Piękny widok został nieco popsuty górami i skałami, których przebyć nie byli w stanie. Należało je okrążyć. I co również ważne - nie można było zwlekać, gdyż orki lada moment mogły spostrzec trupy. A nie miała najmniejszych wątpliwości - Eliot, Erytrea, a może nawet elf - nie dadzą rady szybko i sprawnie uciekać górskimi ścieżkami. Toteż szybko zaproponowała dalszy marsz, na szczęście propozycję przyjęto bez oporów.

Starała się prowadzić jak najtrudniejszą drogą do wyśledzenia, ale prócz początkowego szczęścia w postaci jeziora, tak na prawdę było to w górach bardzo trudne. Zdatne do pokonania ścieżki pojawiały się rzadko i na każdym potencjalnym rozgałęzieniu starali się jak najlepiej zacierać ślady. To ich niestety zwalniało, a Martha po początkowej euforii, daleka była jeszcze od całkowitego optymizmu. Ale były i dobre strony. Miała czas by zjeść, nawet jeśli to były szybkie kęsy przełykane w trakcie marszu. No i odnalazł ją Metys, lądując na jej wyciągniętym w górę przedramieniu. Przywitała się z nim czule.

-Niestety nie mogę ci dać nic do jedzenia, mam nadzieję, że coś złowiłeś po drodze. Leć teraz, daj znać jak zobaczysz jakieś inne istoty prócz nas!

Wypuściła go i ruszyła w dalszą drogę. Ściemniało się, a oni nie mieli schronienia. Do czasu aż nie znaleźli jaskini, niestety zamieszkałej. Tropicielka bezwiednie zupełnie napięła łuk i trafiając lwicę w podbrzusze. Eliot i Lurien rzucili się na nią, Martha już wyciągnęła kolejną strzałę i naciągała już cięciwę, gdy zaczęło działać jej serce, a nie tylko odruchy. To byli rodzice, broniący po prostu swego legowiska i miotu. Zwierzęta nie miały takich rozumów jak ludzie, nie można było spodziewać się, że najpierw spróbują rozmawiać. Rzuciły się i teraz... teraz po prostu ginęły. Ręce tropicielki opadły w dół, a ona sama odwróciła wzrok. W kącikach oczu pojawiły się łzy, ale zacisnęła mocno powieki. Oni też musieli się bronić, nie miała za złe swoim towarzyszom tego, co robili. Ale ona nie uczestniczyła w tej dalszej walce. Podeszła do czarodzieja i pomogła mu się pozbierać po starciu ze zwierzęciem.

-Eliocie, zgaś to światło, proszę. Jesteśmy tu doskonale widoczni, a orki na pewno wszczęły pościg, tę rasę akurat trochę znam. Musimy sobie teraz poradzić bez światła.

Uśmiechnęła się do niego lekko, ale był to wymuszony uśmiech. Walka już się praktycznie zakończyła, ale Martha nie ruszyła się z miejsca, czekając aż odgłosy ustaną zupełnie.
 
Joann jest offline  
Stary 16-06-2009, 23:44   #108
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Araia zmrużyła przyzwyczajone do półmroku i chybotliwego światła pochodni oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jak ciemne i duszne było powietrze w jaskiniach. Rozległe, łagodnie opadające jezioro podwajające chmury i szczyty gór, słońce oświetlające ukośnymi promieniami kamienne iglice. To był ładny widok i – dla wychowanej w leśnych dolinach półelfki – egzotyczny. Powietrze miało tutaj zupełnie inny zapach, słońce zaś zdawało się być chłodniejsze i bardziej odległe niż w domu.

Zadziwiało za każdym razem.

Po dusznych, klaustrofobicznych jaskiniach otwarta przestrzeń i wysokie niebo przynosiły ułudę spokoju i rozgrzeszenia za krew i pot. Słońce jak obojętne oko boga bezlitośnie złociło twarze, ujawniając pokrywający je brud, obnażając go naprzeciw krystalicznie czystej wodzie, naprzeciw odległemu krzykowi dzikiego ptaka, naprzeciw krajobrazowi samotności, gdzie nie było nikogo, kto mógłby go osądzić.

Jezioro kusiło możliwością oczyszczenia.

Wiedząc, że nie mają czasu do stracenia, odłożyła na ziemię płaszcz, worek ze swoimi rzeczami oraz Zahir na ziemię i uklęknęła, zanurzając w wodzie głowę, spłukując z włosów, twarzy pył i czerwone smugi krwi. O tak, tak było o wiele lepiej. Po niecałych dwóch minutach już zwijała ciasno wełniany płaszcz, który teraz tylko przeszkadzałby jej w marszu i wciskała go do swojego prowizorycznego plecaka. Była gotowa do drogi.

* * *

Szła spokojnie. Równym, płynnym, elfim krokiem. Nie mówiła wiele, oszczędzając oddech. Na jej wargach jednak – od czasu opuszczenia jaskini – igrał lekki uśmiech, skośne, zielone oczy utraciły pochmurny wyraz. Zmęczenie, obolałe mięśnie, zapewne kolejna rana, która na zawsze naznaczy jej ciało – to były tylko drobiazgi. Żyła. Żyli pozostali. Nie żałowała niczego. Nawet jeśli gdzieś w głębi serca czuła gryzące rozczarowanie, że nie pozostali w jaskini, by dokończyć to, co było do dokończenia. Rozsądek podpowiadał powrót. To prawda. Ale coś w środku niej wyło zawiedzione, że to rozsądku posłuchali. Więc idąc, nuciła cicho. Smutną, starą elficką balladę o pożegnaniu i stracie, która w jej ustach brzmiała prawie pogodnie, prawie jakby przemijanie można było zaakceptować z ufnością i wyczekiwaniem. Piosenkę krasnoludzkich najemników, której kilka wersów zaśpiewał rano Brog. Więc idąc, dla każdego miała uśmiech. A gdy odwracała się, by sprawdzić, czy nikt nie podąża za nimi, jej spojrzenie zawsze muskało sylwetkę elfa. Uważne, pewne i w jakiś sposób delikatne. Dziwny wyraz jego twarzy, gdy patrzył na nią w jaskini. I ten uśmiech, gdy zdjął kaptur z głowy i pozwolił promieniom słońca dotykać swoich włosów, jakby był jedyną istotą na ziemi, jakby odzyskał wolność po długim uwięzieniu. Wtedy nie był posągiem. Coś sięgnęło do jego wnętrza i coś w nim odpowiedziało. Na kilka sekund jego oblicze stało się otwarte, na moment wyzwoliło się z pancerza samokontroli. Złagodniało. A Araia poczuła się jak złodziej zostawiający brudne ślady na cudzej pościeli. Zmieszana odwróciła głowę pozwalając mokrym włosom zakryć jej twarz, mając nadzieję, że nie dostrzegł tego, że ona zauważyła pęknięcie w jego masce.

***

Gdy zapadł zmrok i opadł welon mgły, poczuła ulgę, że już niedługo będą mogli odpocząć. Usiąść, zjeść coś z ubogich racji żywnościowych, które mieli i złapać trochę snu. Erytrea, Eliot i Lurien powinni wypocząć, ona jednak wiedziała, że rano da radę wziąć jedną wartę. Rozłożenie wart na cztery osoby, wydawało się najlepszym pomysłem, szczególnie gdyby Martha wzięła ostatnią z nich, gdy czerń nocy przemienia się w szarość poranka. Machinalnie pomasowała rękę, która pomimo mikstury nie odzyskała zwyczajnej sprawności. I gdy podniosła wzrok napotkała spojrzenie elfa.

Ryk lwa przerwał jej nieme zdumienie.

Araia nie wydała z siebie żadnego dźwięku, gdy zobaczyła płowe cielsko skaczące ku czarodziejce i drugie, szczerzące kły na napinającą łuk Marthę. Jej ręka już pędziła ku rękojeści Zahira, a ona sama spinała się do skoku. Kątem oka widziała, że Lurien już także jest w ruchu.

Skoczyli oboje – każde w przeciwną stronę.

Jeszcze zanim dopadła do samca, ten szarpnął łbem i potrząsnął grzywą zaskoczony nagłym bólem, który wywołał jeden z czarów Eliota. Półelfka prawie wpadła na niego, gdy jeszcze w ruchu, trzymając Zahir w obu dłoniach, wyprowadziła szeroki, płaski cios, wzmocniony gwałtownym skrętem ciała. Ostrze zagłębiło się w jego ciele, lecz nie dotarło do kości tak jak chciała, wyhamowane przez gęstą grzywę zwierzęcia. Araia nie dostrzegała piękna i potęgi zwierzęcia jak Eliot, nie odczuwała współczucia jak Lurien czy Martha. Dla niej był to wróg, którego trzeba zniszczyć, przeciwnik, którego należy pokonać. Bez wahania, bez wyrzutów sumienia, instynktownie. Zanim on zdąży zabić ciebie, lub tego, kogo chronisz.

Żwir poleciał spod jej butów, gdy odskoczyła, tylko po to, by natychmiast dopaść do boku zwierzęcia. Ta walka nie wyglądała na uczciwą. Drobna i niewysoka półelfka przy trzymetrowym, pokrytym węzłami mięśni cielsku wydawała się jeszcze bardziej filigranowana. Nie była jednak bezbronna. Srebrzyste ostrze Zahira kąsało raz za razem, a całe ciało Arai zdawało się aż wibrować od skumulowanej w jego wnętrzu energii. Wiedziała, że tą walkę musi skończyć szybko, że nie starczy jej sił na długi pojedynek, że czas nie działa na jej korzyść. Dlatego dała z siebie wszystko, odciągając samca od leżącej na ziemi Erytrei, nieświadomie uznając, że czarodziejka jest pod jej opieką, pod jej ochroną i nikt ani nic nie ma prawa wyrządzać kobiecie krzywdy w jej obecności.

Wszystko zmieniło się, gdy nocne powietrze przeszył płaczliwy i cienki płacz małego lwiątka. Lew nagle przestał obawiać się miecza i niespodziewanie zaatakował nie licząc się z kosztami. Choć Zahir ześliznął się po jego głowie, odcinając ucho wraz z kawałkiem skóry i mięsa, samiec zdążył rozorać pazurami udo wojowniczki. Araia zaklęła wściekle i rzuciła się na przeciwnika z równą desperacją.

Po kilku krótkich chwilach gniewne ryki lwa umilkły, gdy półelfka z satysfakcją wbiła mu ostrze w szyję, przecinając kręgi i tchawicę. Oddychająca ciężko, zarumieniona, krwawiąca z kilku lekkich zadrapań i trzech głębokich śladów rozcinających jej udo. Wciąż żywa.

Kuśtykając podeszła do leżącej na ziemi czarodziejki i klęknęła koło niej.

- Przepraszam– mruknęła po elficku, patrząc na krwawiące plecy kobiety, na których pazury lwa pozostawiły długie, głębokie bruzdy. - Chodź, pomogę ci iść – powiedziała łagodnie. Jedną ręką przytrzymywała ramię Erytrei obejmujące jej szyję, drugą obejmowała ją w pasie. Podprowadziła ją jaskini i pomogła siąść. Sztyletem rozcięła ubranie tak, by rana była odsłonięta i osuszyła ją delikatnie czystym kawałkiem lnianego płótna.

- Pomożesz jej? - spytała się Marthy, z własnego doświadczenia wiedząc już, że tropicielka o wiele lepiej zna się na ranach.

Dopiero wtedy także siadła na ziemi, opierając się plecami o ścianę i sprawdzając jak głębokie są jej własne rany.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 18-06-2009 o 14:04. Powód: błędy stylistyczne
obce jest offline  
Stary 18-06-2009, 16:32   #109
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Araia była ranna, szczęśliwie lekko. Uf. Gorzej z Erytreą, ale wydawało się, że mikstury poradzą sobie z okaleczeniami po pazurach lwich. Dobrze! Bardzo się przestraszył, czy czarodziejce nic się nie stało po ataku wielkiego drapieżnika. Araia, a przede wszystkim Martha zajęły się nią.

Eliot jednym zerknięciem ogarnął sytuację i nie tracąc czasu, zgodnie z sugestią Marthy, zajął się lśniącą końcówką pały. Rzeczywiście, ktoś mógł zobaczyć światło. Nie pomyślał, ale w czasie walki nie miał czasu nic innego kombinować, musiał działać szybko chcąc ratować dziewczynę. Co prawda łuczniczka bardziej chyba przejęła się zwierzakami, niżeli nim, ale cóż, takie są kobiety. Przynajmniej niektóre i przynajmniej czasami.

Owinął kawałkiem peleryny końcówkę lagi. Nie chciał jej wygaszać. Mogła się przydać wewnątrz, gdzie nie miała prawa już być zobaczona przez ewentualną pogoń. Znalazł leżący kawałek kamienia. Umieścił pomiędzy kolanami tak, ze nie można go było zobaczyć od zewnątrz. Rzucił na niego czar światło i owinął w kawałek gęstego materiału. Wezwał swojego chowańca.

- Lulek – tłumaczył mu, podczas gdy ptak przypatrywał się na poły ciekawie, na poły drwiąco – weźmiesz to zawiniątko. Tylko uważaj, wewnątrz jest świecący kamień. Polecisz w tamta stronę, ze dwie i pół mili. Przecież dla ciebie to pestka i ułożysz ten kamień tak, żeby było z daleka widać, jednocześnie zaś gdzieś na boku trasy. Będę patrzył przez ciebie. Nie złość się, tylko troszkę. Powiem ci, gdzie to położyć. Ale położysz tak, żeby kamień świecący tam został, materiał zaś przyniesiesz z powrotem.

Kruk poleciał, Eliot zaś zastanawiał się nad pomysłem, a potem wyjaśnił innym:
- Jeżeli ktokolwiek, czyli owe orki, którym wybiliśmy trochę wojaków nas ścigają, to znaczy, ze idą stamtąd – pokazał dalekie jezioro - bo muszą trzymać trop. Jeśli są blisko, nie ma znaczenia. Widzieli walkę, ale jeśli dalej, to mogli zobaczyć tylko blask mojej lagi, ale wobec tego, skoro byli dalej, nie wiedzą, ze jesteśmy na podeście, bowiem to po prostu niemożliwe. Zobaczyli blask lagi i ustalili kierunek. Teraz zaś zobaczą kolejny blask dalej. Ich wniosek będzie prosty: idziemy dalej nocą. Po pierwsze więc nas miną. Po drugie będą nas próbowali łapać. Ponieważ kamień wyłączy się niezadługo, nie zobaczą, ze to zmyłka. Będą więc gonić dalej, przekonani, ze nas mają. Ale nie dogonią. Albo więc uznają, że zdołaliśmy uciec, wtedy wrócą. Albo będą przekonani, ze się gdzieś ukrywamy, ale wtedy nie będą znali miejsca. Wręcz będą przekonani, że pomiędzy oświetlonym kamieniem a zejściem. My zaś za dnia namierzymy ich ptakami. Będzie nam zdecydowanie łatwiej się przebić, wybić ich lub zrobić zasadzkę. Rzecz jasne, jeśli nie ma pogoni, uwaga Marty była niepotrzebna, jeśli jednak jest, może się koncept uda.

Jeżeli ktoś ma propozycję, gdzie to złożyć, żeby było widoczne z daleka, jednocześnie zaś na trasie zejścia, chętnie przyjmę wszelkie propozycje i przekażę Lulkowi.
 
Kelly jest offline  
Stary 18-06-2009, 18:22   #110
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
Wieść o karze, jaka miała spotkać Ezymandra, o tym, co przedsięwziął i jak przez to skończył, dotarła do Erytrei w ciepły, słoneczny poranek, który młoda czarodziejka spędzała na tarasie, ukrytym częściowo pod dachem, ciesząc się słońcem, obserwując, jak jego promienie igrają wśród winorośli, wydobywając z nich wszelkie możliwe odcienie zieleni. Blasfemar spał, zwisając głową w dół z belki. Aromatyczna herbata, sprowadzana z odległych krain, dopełniała harmonii i przydawała świeżo rozpoczętemu dniu nastrój spokoju i wytchnienia. Kobieta przybyła do domu późną nocą po długiej podróży, zmęczona atmosferą Waterdeep, rywalizacją i niechęcią między magami, a przede wszystkim – rozczarowana pewnym romansem. Posiadłość była pusta i cicha, tak odmienna od wielkiego miasta, od Wież Magii, od rozgardiaszu, od tętniącego życiem świata. Lubiła te poranki w posiadłości, przypominały jej dawne czasy, gdy żyła matka, gdy ojciec bywał częściej z rodziną, gdy ona i Ezymander byli jeszcze całkiem mali. Jakże inni byli wtedy i jakże inny był świat. A teraz? Nawet Erytrea rzadko bywała w posiadłości, domem zajmowała się tylko wierna służba. Ezymander... Pisywał do niej, lecz nie mogła mu odpowiadać, nigdy nie zatrzymywał się na dłużej w jednym miejscu... Z wyjątkiem Crimmor. Co się stało, że zatrzymał się tam na dłużej? Przestał przysyłać listy. Erytrea martwiła się jego milczeniem, lecz przecież był dorosły, choć wciąż taki młody. Wciąż postrzelony. Żałowała słów, którymi go zraniła, ale nie mogła pogodzić się ze ścieżką, którą wybrał. Nie mieszała się więc do jego życia. Czasami tęskniła jednak za młodszym bratem.

Ciszę przerwała stara służąca, Issa. Jej twarz zdradzała niepokój, gdy podchodziła do czarodziejki.
- Posłaniec, panienko – rzekła. Erytrea uniosła głowę, by ujrzeć niewysokiego, szczupłego człowieka o smagłym obliczy, podkrążonych oczach, ledwo trzymającego się na nogach. Od ilu dni mógł być w drodze? Jakie wieści przynosił? Magini kazała go wpierw nakarmić i napoić w przestronnej kuchni, centrum życia w tym samotnym domostwie. Udała się tam wraz z nim i Issą. Dopiero gdy człowiek się najadł do syta, wysłuchała, co miał do powiedzenia. Jej serce zamarło ze zgrozy. ~Och, Ezymandrze, wiedziałam, że to się tak skończy!~, przebiegło jej przez myśl. Następnego dnia ona i Gwiazda byli już w drodze.

Dotarła za późno, by cokolwiek zdziałać. Zbyt późno, by w ogóle dać Ezymandrowi znać, że jest tu, przy nim. Przeciskała się przez tłum z determinacją, chcąc być jak najbliżej, chcąc wszystko widzieć i słyszeć... Miała to zapamiętać już na zawsze.

Pozwolono jej zabrać brata. I przypilnować, by nigdy więcej jego stopa nie zbrukała ulic Crimmoru. Z kamienną, stężałą twarzą weszła do celi, w której go trzymali. Siedział wyprostowany i dumny, jak zawsze przepełniony pewnością siebie, na sienniku, a jego przewiązana bandażem twarz nie wyrażała emocji.
- Ezymandrze? – odezwała się niepewnie, przystając tuż przed nim. – To ja. Erytrea – dodała bez sensu, nie wiedząc, co innego mogłaby powiedzieć. Jego czarne włosy były długie i potargane, odzież znoszona. Ileż czasu mógł spędzić w tej śmierdzącej celi, nim doczekał się kary i wyroku? Podróż z Turmish trwała wieki... Wyciągnęła rękę do jego twarzy, muskając delikatnie palcami policzek brata. – Zabieram cię do domu – rzekła, a jej głos złagodniał, załamując się nieco. Ezymander nie odpowiedział. Bandaż, najwyraźniej źle zawiązany, zsunął się z jego rany, odsłaniając ziejący pustką oczodół. Erytrea wciągnęła głośno powietrze, gdy wtem... jej brat poderwał się niespodziewanie i uderzył ją w głowę. Upadła na kamienną podłogę, zaskoczona, wylądowała na brzuchu. Jakiś niesamowity ciężar przygniótł ją do kamieni, odbierając na chwilę oddech, coś ostrego wbiło się w jej ciało, głośny ryk wypełnił jej uszy, przestraszona, zdezorientowana, poczuła się tak, jakby ktoś wydzierał z niej duszę, a w każdym razie próbował to zrobić, chciała krzyczeć, ale mogła tylko jęczeć, był tylko ból, przeszywający, rozdzierający, pulsujący, promieniował na całe ciało z jednego punktu na plecach, zalewał na przemian falą zimna i gorąca, otępiał zmysły... Ezymander? Nie... To tylko wspomnienia, prawdziwie nieprawdziwe, chyba była nieprzytomna, uderzyła się w głowę, rozcięcie krwawiło, brew, skroń - były mokre, coś zlepiło jej włosy... To zły sen, podświadomość zmieszała wspomnienia z koszmarem... Ból przyćmił myśli, coś naprawdę wbiło jej się przed chwilą w plecy, rozdarło skórę i ciało, coś przygniatało ją do skały, nie mogła się ruszyć, nie mogła złapać oddechu, słyszała tylko ten ryk, odbierający jej wszelką odwagę, paraliżujący, chwytający za serce... Niczego nie wiedziała z twarzą tuż przy podłożu skalnej półki, w ciemności. Czuła bliską obecność Blasfemara, który po zapadnięciu zmroku wyruszył na polowanie, musiał wrócić, gdy poczuł, że z jego panią dzieje się coś niedobrego. Piszczał, trzepocząc skrzydłami gdzieś w górze, ale bał się, czuła jego strach, on czuł jej przerażenie i ból, nie mógł nic zrobić, nie mógł pomóc. Wtem poczuła niesamowitą lekkość, jakby uniosła się nad ziemią – zrozumiała, że bestia, która ją zaatakowała, rzuciła się na kogoś innego. Odgłosy walki docierały do niej jak przez mgłę, ból nie pozwalał się skoncentrować, jęknęła rozdzierająco. Kręciło jej się w głowie. Nie mogła się ruszyć, chociaż bardzo chciałaby zwinąć się w kłębek, stać się jak najmniejsza, zaszyć się w głębi siebie, by schować się przed tym bólem, by zniknąć, zniknąć, zniknąć, by otępiające pulsowanie przestało szarpać jej plecy, by to nieznośne rwanie ustało, nie mąciło jej umysłu, nie wprawiało w drżenie, nie zalewało całego ciała bólem, okropnym bólem... Leżała więc, z całych sił starając się nie być. Jej myśli falowały w rytm pulsującego darcia rany, przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest ani co się dzieje. Mdliło ją. Nigdy wcześniej tak nie cierpiała, a swoją delikatność odziedziczyła po matce. Matka... Wspomnienia zalały kobietę falą, znów mącąc myśli. Dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś coś do niej mówi. Ryk ustał, odgłosy walki, które przebiły się na parę chwil przez czerwono-białą mgiełkę bólu, także nie dobiegały więcej jej uszu. Czy to Araia pochylała się nad nią?
- Możesz wstać?
Kilka uderzeń serca trwało, nim magini skupiła się na tyle, by zrozumieć pytanie. Chciała skinąć głową, ale nie miała siły. Półelfka pomogła jej wstać, lecz musiała prawie nieść Erytreę, która zawisła jej na ramieniu i ledwo przebierała nogami. Ból stał się jeszcze bardziej nieznośny, zwłaszcza gdy Araia przytknęła kawałek płótna do rany, by choć prowizorycznie zatamować krew. Erytrea wydała z siebie stłumiony okrzyk. Jej wola mogła być żelazna, lecz na ból nie była ani trochę odporna. Nie potrafiła, tak jak elf, zachować stoickiego spokoju. Dopiero lecznicza mikstura oraz opatrunek, który założyła jej Martha po oczyszczeniu rany, w świetle magicznej laski Eliota, którego Araia poprosiła o wejście do jaskini, aby tropicielka miała widno, uśmierzyły ów odbierający świadomość ból. Ku swemu zaskoczeniu, czarodziejka poczuła, że czuje się dobrze. Podziękowała Arai i Marcie. Napiła się wody z niewielkiej manierki, całkiem zaschło jej w gardle, usta spierzchły... Blasfemar uspokoił się, gdy poczuł, że nic jej już nie grozi.
- Możesz chodzić? – spytał Brog, zbliżając się do niej. Mimowolnie zaśmiała się na widok uzbrojonego krasnoluda, przyciskającego do piersi maleńkie lwiątko. Tworzyli nader groteskową parę.


Skinęła.
- Będę mogła chodzić. Ale teraz chyba prześpimy się choć trochę? – spytała, kierując pytanie do wszystkich. Byli zmęczeni i poharatani. Nikt nie odpowiedział, lecz dla wszystkich było oczywiste, że potrzebują odpoczynku. Erytrea przyjrzała się lwiątku. Było takie małe, całkiem bezbronne, przestraszone. Musiało się urodzić całkiem niedawno, oczy wciąż miało lekko zamglone, pewnie otworzyło je wczoraj lub dziś. Pewnie było głodne...
- Co z nim zrobimy? – spytała znużonym, cichym głosem. Krasnolud zerknął ze zdziwieniem wpierw na nią, potem na zwierzę.
- A co mielibyśmy zrobić? – odpowiedziała pytaniem Araia.
- Nie możemy tak go zostawić. Zdechnie bez czyjejś pomocy.
- Takie jest życie. Nie będziemy przecież go niańczyć.

Magini wyciągnęła ręce w stronę lewka, odbierając go Brogowi. Krasnolud wzruszył ramionami, po czym wyszedł przed jaskinię. Czarodziejka dostrzegła, że wylewał coś na ścieżkę – najwyraźniej oliwę do lampy. Kiedy wrócił, znów odezwał się do niej.
- Czy możesz wysłać nietoperza na zewnątrz?
Nie odpowiedziała, lecz Blasfemar przemknął tuż przed twarzą Broga i zniknął pod nocnym niebem. Vinden prychnął, po czym zabrał się do rychtowania kuszy. Erytrea tymczasem zaczęła się zastanawiać, czy maleństwo, które pomiaukiwało teraz na jej kolanach, przełknie namoczone w wodzie suchary. Araia zwróciła się do czarodziejki.
- Mamy zbyt wiele swoich własnych problemów, by dodawać sobie kolejny. Tym bardziej, że to nie jest udomowione zwierzę – zauważyła.
Czarodziejka westchnęła.
- Wiem. Ale jest taki bezbronny. To niesprawiedliwe, to... nieludzkie.
Wzruszyła ramionami, zmęczona, zaskoczona własnym brakiem opanowania i rozsądku. Nigdy by nie przypuszczała, że nagle stanie się taka tkliwa.
- Jeżeli orki będą wystarczająco głupie, by w to uwierzyć, można spróbować - rzekła w odpowiedzi na pytanie Eliota. - Nie czuję się kompetentna, by mówić, gdzie. Martha i Falkon lepiej się znają zapewne na takich mylących sztuczkach.
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]

Ostatnio edytowane przez Suarrilk : 18-06-2009 o 18:44. Powód: Poprawki w dialogu z Araią.
Suarrilk jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172