Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-08-2009, 16:16   #1
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
[D&D 3.0/3.5] Ciemność - Księga Druga (+18)

Rozdział I


"Pod wiatr"




W ciągu kilku następnych dni ocaleli śmiałkowie opuścili mieścinę Rath, pozostawiając za sobą przeżyte czyny, wspomnienia, oraz poległych towarzyszy. Pomniejszona osobowo grupka ruszyła na wschód, mając zamiar opuścić krainę Vaasa, podążając za jedynym tropem jaki mieli, podążając do miasta Melvaunt nad Morzem Księżycowym. Wciąż pozostało wiele niewyjaśnionych spraw, nadal ciążył w sercu smutek, gorycz i żal wywołany utratą bliskich osób, a nastroje naprawdę nie dopisywały.

Zostawiając za sobą chłodną krainę pokrytą śniegiem, uparcie kilometr za kilometrem, dzień za dniem, i tydzień za tygodniem, często podróżując poprzez dzikie, bezludne ostępy, gościńcem, a czasem i na przełaj, mozolnie przez Góry Galena, zawędrowali w końcu do osady Glister. Stamtąd już w większej liczbie, z podążającą akurat w tym samym kierunku karawaną, poprzez wielkie mokradła Thar, do bliskiego już Melvaunt, cokolwiek tam na nich czekało, byleby jednak przyniosło kilka odpowiedzi.

Karawana, która wyruszyła z osady Glister do Melvaunt, nie różniła się niczym szczególnym od setek innych karawan przemierzających cały Faerun wzdłuż i wszerz. Tuzin obładowanych wozów, kupców handlujących praktycznie wszystkim, często podróżujących z całymi rodzinami, dwa tuziny strażników, kilku zwiadowców. Różni wiekowo, rasowo i światopoglądem, chcący jednak jak jeden wzbogacić się, i wieść dostatnie życie.

A kto by nie chciał.

Poruszali się mozolnie przez mokradła Thar... .

~

Każdy przeżywał minione wydarzenia na własny sposób.


Młody Paladyn wciąż nie potrafił pogodzić się z zaistniałą sytuacją, wciąż mając przed oczami te decydujące chwile w magazynie. Wraz z Elhanem zostali najzwyczajniej w świecie zaczepieni na ulicy przez młodego chłopca, który z przejęciem opowiadał o dziwnie zachowującej się Zorze, znikającej w jednym z opuszczonych, miastowych magazynów. Nie zastanawiając się zbyt długo obaj popędzili za smarkiem, mając dziwne przeczucia odnośnie ukochanej ich poległego towarzysza.

Magazyn był zagracony, brudny i słabo oświetlony, bez wahania weszli jednak do środka. Sever chciał z całych sił zapobiec kolejnej ofierze w Rath, nie będąc świadomym, że za chwilę tak naprawdę sam się do niej przyczyni. Zarówno on, jak i Elf uczynili ledwie po kilka kroków, gdy nagle podłoga wokół nich rozjaśniała dziwnym blaskiem. Magiczny krąg w który weszli obudził się do życia, zabłysnęły runy, a następnie rozpętało się prawdziwe piekło.

Potężny huk rozsadzający bębenki, oślepiający błysk, bezlitosne płomienie palące ciało, krzyki. Aasimar był owego dnia chyba pod opieką samej Tymory, a swe życie zawdzięczał... metalowej balii. Oparty o jeden ze słupów, stary kawał żelastwa, wystrzelony siłą eksplozji wpadł prosto na młodziana, po czym wraz z nim w środku pokonał jeszcze kilka metrów, właściwie to przygwożdżając do ściany. Prawa ręka nie miała jednak tyle szczęścia, pozostając poza zbawiennym "pancerzem".

Skomplikowanego złamania z mocnymi krwotokami, i niemal odrąbanej krawędzią przedmiotu kończyny nie potrafił uleczyć nawet tuzin przybyłych do miasteczka na pomoc Kapłanów. Na wszystko był potrzebny czas, zarówno na rany fizyczne, jak i wewnętrzne. Zrośnięte już kości bolały nadal, a do pełni władania mieczem wciąż jeszcze wiele brakowało.

Zorę również pochowali, dziewczyna się powiesiła.

Z miłości... .

~

Rudowłosy mężczyzna jechał w milczeniu na swoim rumaku. Sprawiał pozory twardego, rozmawiał, czasem nawet niby się uśmiechnął, wciąż jednak myślał tylko o Marze, oraz o poległych towarzyszach. Wiele rzeczy mogło potoczyć się o wiele inaczej, wiele osób mogłoby przeżyć, wystarczyło czasem zareagować nieco inaczej, powiedzieć kilka innych słów, niż te które powiedziano.

Kochał ją całym sercem, Paladynka w pełni to odwzajemniała, mimo jednak tego wszystkiego postanowił się z nią nie wiązać. Chciał ją chronić przed samym sobą, zupełnie jakby był jakimś podłym mordercą, lub jakby mógł ją skrzywdzić. Oszukiwał sam siebie, wmawiał sobie różne rzeczy, potem zaś było już za późno na cokolwiek. Wydarzenia nabrały tempa, kości zostały rzucone, a nadzieja utracona.

Nie wspominając o takiej błahostce, jak złamany rapier.

To nie Yon okazał się mordercą, tych było wystarczająco wielu.

Pocieszający, jakkolwiek to nie miało znaczyć, był chociaż fakt, że kilka ostatnich godzin spędzili razem rozmawiając. Byli ze sobą do samego końca, niespodziewanego dla niego końca.

~

Gdy nikt nie patrzył, Luna często płakała, inaczej po prostu nie potrafiąc, i nie umiejąc się pogodzić z ostatnimi wydarzeniami. Przelano tak wiele krwi, zginęło tak wiele wspaniałych osób, dzielnych towarzyszy, i niewinnych istnień. Wszystko to strasznie przytłaczało jasnowłosą, zmieniając ją mocno wewnętrznie. Z nieśmiałej, delikatnej kobietki, stała się dziwnie twardą, jakby zahartowaną, a jednocześnie odrobinkę oschłą osóbką. Nigdy wcześniej nie zabijała, nie pragnęła śmierci wroga, nie widziała tyle zła. Po Rath wszystko jednak uległo zmianie, stawało przed nią w innym świetle. Niektóre rzeczy przestały mieć duże znaczenie, inne z kolei na nim zyskały.

Często ściskany medalion Shaundakula i wertowany modlitewnik pozostały jej jedynymi, naprawdę bliskimi przyjaciółmi. Wszyscy pozostali zginęli. Luna ścięła również swoje długie, przepiękne włosy, sięgające jej znacznie poniżej pleców. Obecnie nie sięgały one nawet do ramion, co również było powiązane z wydarzeniami jakie niedawno przeżyła. Tej chwili impulsu i dokonanego czynu czasem jednak teraz żałowała, nie czując już jak poprzednio wiatru we włosach.

Do tego jeszcze porażka w kwestii Rosy, nieudane próby ratowania jej skretyniałej skóry, przemawianie do rozsądku, zakończone przysłowiowym rzucaniem grochem o ścianę... .

~

Milo zmienił się diametralnie. Przestał już być wesołym, pełnym życia i uśmiechniętym Niziołkiem, teraz bowiem bardziej przypominał markotny, posępny cień swego poprzedniego "ja". Wraz ze śmiercią Aner umarła i część jego, wraz z poległymi towarzyszami utracił chęć do wielu spraw. Nie był to już pierwszy raz w życiu, gdy przytrafiła się jemu podobna sytuacja, gdy utracił bezpowrotnie kogoś niezwykle bliskiego, tym razem jednak czara została jednak chyba przelana, ile w końcu można próbować, łudzić się, pokładać nadzieje i zaczynać od nowa.

Przeklęta, cholerna zielona butelka również straciła na znaczeniu. Mały mężczyzna miał już wielokrotnie ochotę cisnąć nią o ziemię, co raz nawet uczynił, przedmiot jednak się nie potłukł. Powstrzymał się dosłownie w ostatniej chwili, by nie rozbić jej mieczem, mając na uwadze resztki swej godności i powierzonej w niego wiary swoich przodków.

Jadło już nie smakowało, wino nie gasiło pragnienia, słońce za mocno świeciło, przypadkowi ludzie zbyt często się uśmiechali. Wykrzywiali swoje gęby przy każdej okazji, cieszyli się do ku*wy nędzy wszelką drobnostką, swym życiem, swymi... ukochanymi. Jemu zaś pozostał jedynie szept umierającej, jej ostatnie słowa wyznające niespodziewanie miłość, wprost rozrywające jego serce.

Zabije podłą Półelfkę, choćby miał ją ścigać całe swe życie.

~

Chyba jako jedyny w całej grupie wyjątkowo smętnych awanturników, w miarę normalnie zachowywał się Wakash. Południowcowi co prawda również lekko nie było, jakby na to nie patrzeć, wokół niego zginęło w końcu wiele osób, on sam zaś w pewnym momencie został rozsmarowany podmuchem potężnej eksplozji na ścianie, rozbijając sobie głowę, wybijając bark, i tracąc na dzień słuch.

Wykurował się jednak dosyć szybko, po czym ponownie był sobą, był Wakashem, lekkim fircykiem, łotrem, wagabundą. Szybko znalazł wspólny język z Krasnalem Archem przewożącym ładunek ale, oraz z... nastoletnią cerą Korga, głównego kupca całej karawany, co wielokrotnie doprowadzało do nerwowego targania się za brodę tego ostatniego, a swojej własnej pociechy za włosy, by nie kręciła ślepiami do tego łachudry.


Wakash sam do końca nie wiedział, czemu wyruszył ponownie z resztą grupki. Być może liczył na odkucie się za poprzednie znoje, w końcu zamku puszczonego z dymem nie udało się splądrować, utarg ze świecidełek był niewielki, a nagroda za ubicie stwora bardziej przypominała niesmaczny żart, niż zapłatę. W każdym bądź razie miasto Melvaunt, mimo, że dosyć niebezpieczne, stawiało przed kimś takim jak on naprawdę wiele możliwości. A że przy okazji pomoże rozwiązać grupce sprawę barona, czy co tam w końcu do ostatecznego rozwiązania zostało, również było wielce pomocne, dobrze bowiem mieć w pewnych sytuacjach "szerokie plecy".

Więc nowy kierunek, nowe przeznaczenie.


~


Mężczyzna i kobieta stali w milczeniu nad mogiłą. W niewielkim miasteczku, w niezbyt znanej, dosyć ponurej krainie, zastała ich naprawdę niespodziewana sytuacja, którą z ponurą miną analizował przez długi czas czarnowłosy osobnik. Spodziewał się naprawdę wielu niespodzianek, jednak nie śmierci znajomego. Poza jego mogiłą znajdowało się na cmentarzu wiele innych, wyraźnie nowych.

Szare oczy uparcie wpatrywały się w wyryty na kamieniu napis:


Siabo Laume Harr

Iluzjonista-Bohater




Świeżych mogił było wiele, zdecydowanie zbyt wiele, jak na gust obojga. Poległo tu ostatnio sporo osób, wielu awanturników, wielu... bohaterów. Wśród nich były nawet kobiety, byli i miejscowi, co w żaden sposób nie zmieniało faktu, że te miejsce nie zasługiwało na tak wiele ofiar, na tyle poświęcenia. Czasem niby od zimnego wiatru przeszedł to Nathana, to Unę dziwny dreszcz.

Para towarzyszy pokonywała gościniec, podążając konno we wskazanym im wcześniej kierunku. Godzina za godziną, dzień za dniem, czasem milcząc, czasem rozmawiając. Podążali ich tropem, mając nadzieję na szybkie spotkanie, a następnie dokładniejsze wyjaśnienie wszelkich wątpliwości, a przede wszystkim, na wyrównanie rachunków. Chociaż w sumie na to mogło już być za późno.

Zbrojna rudowłosa, z dziwnym, latającym kotem, oraz jednym okiem zielonym, a drugim niebieskim, do tego jeszcze czasem strzelająca takie miny, że przypadkowym gapiom zaciskało ze strachu gardło. No i te dziwne, częste "wypadki", w miejscach gdzie się pojawiała, osobom z którymi dłużej przebywała... .

Jej towarzyszem był z kolei dosyć blady mężczyzna, parający się magią, oraz mający lekko mówiąc, nieco dziwne zamiłowania, póki jednak nie przesadzał, jakoś go adorowała. Teraz jednak, po wizycie w Rath jego humor wyraźnie się popsuł, i szczerze powiedziawszy, powoli zaczynał być nieznośny. Dobrze, że chociaż skończył się wreszcie ten cholerny śnieg.


Nieco dalej na wschód...


- To był naprawdę stuknięty Troll - Przerwała chwilową ciszę Vanessa, brzdękając bez większego składu i ładu na swojej mandolinie. Spojrzała na Raisona, po czym głośno zachichotała. Od paru godzin podróż przebiegała już bez żadnych zakłóceń, oraz bez spotykania kogokolwiek na gościńcu. Jak na końcowe miesiące roku, w pobliżu Morza Księżycowego było dosyć zimno, śniegu jednak nigdzie ani widu ani słychu, Półelfka w czerwonej sukni podróżowała więc na swoim koniu boso, chcąc dać nieco odpocząć stopom, na które zresztą skarżyła się przy każdej okazji.


Jadący tuż obok niej Genazi Ziemi przywykł jednak już do jej charakterku, który szczerze powiedziawszy, wcale taki straszny nie był. Wdzięczność do Vanessy za uratowanie życia i wstyd z powodu swojego dawnego postępowania szybko zamieniły się w oddanie i wręcz uwielbienie. Był na wszystkie rozkazy „panienki Vanessy”, zawsze starał się jej dogodzić, słuchał wszystkich jej rad i bronił. Bardka nie musiała mieć tarczy ni miecza, skoro on był przy niej, nie musiała mieć służby, gdyż on dbał o jej wygodę, nie musiała wynajmować heroldów, gdyż wojownik z radością przenosił jej informacje. Nim zdała sobie sprawę, Raison stał się jej ochroniarzem, kamerdynerem i jedyną osobą, co do której mogła mieć pewność, że jej nigdy nie zdradzi.

Przenigdy jednak Genasi tak wprost nie traktowała, zawsze o każdą rzecz grzecznie prosiła, czy pytała, często jednak on sam już wiedział co Półelfce "dolega". Byli więc przyjaciółmi i towarzyszami, a nie broń bogowie panienką i jej sługusem... .

Zanim mężczyzna zdążył się odezwać, Vanessa Marre trajkotała, jak niemal co kwadrans:
- Głodna jestem... wykąpałabym się... tyłek mnie od siodła boli... daleko jeszcze?. I tak dalej... .


Całkiem niedaleko Melvaunt


Acaleem niszczył właśnie broń przeciwników. Kusza, włócznia i zapuszczony miecz nie zostaną już nigdy skierowane przeciw bezbronnym i niewinnym. Jakże w końcu inaczej nazwać poczciwego chłopa z widłami, stawiającego dzielnie czoło bandytom, oraz jego otyłą żonę, trzymającą w decydującej chwili niewielki nóż?.


Oboje, wraz ze swoją kilkuletnią córeczką, siedzieli obecnie na swoim wozie wypełnionym workami z kartoflami, podziwiając skuteczność w walce wręcz nieuzbrojonego Diablęcia przeciw trzem drogowym zbójom. A Acaleem, mimo, że rzucił się w bój z pustymi dłońmi, wcale taki nieuzbrojony nie był, o czym szybko owa trójka się przekonała. Brodaty zbierał z jękiem swoje zęby z trawy, osiłek o sporych gabarytach leżał nieprzytomny na wznak na gościńcu, a zarośnięty chudzielec siedział skulony pod drzewem, starając się o pozostanie roztrzaskanego nosa na swoim miejscu.

Piegowata dziewczynka machała radośnie nóżkami z wielkim uśmiechem skierowanym do Aceleema, "baba" dziwiła się co nie miara, a "chłop" wręcz klaskał z zachwytu.

- Dobrze im tak psia mać, hehehehe! - Tevo zanosił się śmiechem.
- Toć że diobeł z wyglądu, a porzundny... - Jego małżonka uraczyła Mnicha nietypowym komplementem.

Ten w tym czasie złamał włócznię, rozbił kuszę, po czym zawahał się nad mieczem. Skrzywić go, lub i złamać między dwoma rosnącymi wyjątkowo blisko siebie drzewami, czy może podarować Tevowi?. Mieli naprawdę spore szczęście, zgadzając się nieco go podwieźć na gościńcu, w przeciwnym wypadku mogło się wszystko skończyć o wiele mniej radośnie. Jako zwykły plebs mieli może po kilka miedziaków w sakiewkach, łup więc niewielki, co czasem doprowadzało takie gnidy spod ciemnej gwiazdy do niezwykłej brutalności, mogło więc dojść do prawdziwej tragedii, ich córeczka mogła zostać sierotą, lub co gorsza skończyć gdzieś jakoś wyjątkowo paskudnie... .

Co go przywiodło w te strony?. Spytać jednak raczej należało, gdzie już nie był, czego nie widział, i gdzie go już los nie skierował.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 09-08-2009 o 18:04.
Buka jest offline  
Stary 08-08-2009, 20:23   #2
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Dzień się zaczął nadspodziewanie dobrze...
Gdy odpoczywając na rozstajach po wczorajszej balandze w „Pod Upadłym Dzikiem”, zauważył wóz drabiniasty. Wesoły Diabeł nie spodziewał się zbyt wiele po tym spotkaniu. Wszak na koźle siedział poczciwy chłopina, a obok niego nieco otyła żonka. Ludzie prości i mało rozgarnięci...A Acaleem wiedział jak wygląda. Rosły mężczyzna w obszarpanych mnisich szatach, przewiązanych w pasie sznurze. Osobnik o czerwonej skórze, z którego postawy kręgosłupa wyrastał długi biczowaty ogon. Zakazana gęba, „ozdobiona” długimi rogami i rogowymi wypustkami.

Piekielne dziedzictwo Malocha nie rzucało się w oczy. Ono waliło po nich z siłą kowalskiego młota. A jednak zgodzili się podwieźć Acaleema, po długiej naradzie...podczas której ich córeczka podeszła, by porozmawiać z „dziwem” korzystając z nieuwagi rodziców. Mimo swego wyglądu, dzieci lubiły Wesołego Diabła. Może dlatego, że był wyznawcą Lathandera, a może dlatego, że po prostu miał dobre podejście do dzieci?
Tak czy siak, widząc że córka przeżyła spotkanie z diablęciem i była zadowolona, zgodzili się go podwieźć.
Dzień zapowiadał się nadspodziewanie dobrze...
Acaleem wylądował z tyłu wozu i uciął sobie mała drzemkę. Prawie uciął, córka Tevo niczym małe kocię urządziła sobie „polowanie” na zwinny ogon diablęcia. Na co ten patrzył poprzez półprzymknięte oczy i z małym uśmieszkiem na twarzy. Tą sielankową podróż przerwała wizyta bandytów. Wystraszyła ona woźnicę i jego małżonkę. Zdeterminowanych jednak ,by bronić swego marnego dobytku i życia. Nie wystraszyła ona Acaleema. Wstał uśmiechnął się, a wokół głowy diablęcia zaczęła latać ciemnoczerwona kula. Spojrzał na przeciwników jakby, chciał powiedzieć. „To jest ten moment, w którym wy uciekacie.”
Nie uciekli. Zaatakowali. I to był błąd...ich błąd. Pocisk kuszy Wesoły Diabeł strącił w bok dłonią niczym natrętnego komara. To jednak nie odstraszyło pozostałych dwóch przeciwników. A powinno. Sama walka nie trwała długo. Napastnicy nie byli tak silni jak głupi. Diablę nawet nie musiało się specjalnie wysilać. Po chwili największy leżał ogłuszony, pozostali trzymali się za krwawiące twarze.
- Tak to jest w tym interesie.- zaczął swój wykład Acaleem, łamiąc na kolanie włócznię.- Łupisz, póki nie trafisz na lepszego od siebie lub na listy gończe. Trzeba było zająć się uczciwą robotą, a nie straszyć ludzi po gościńcach.- diablę odrzuciło kawałki złamanej włóczni w krzaki.- Choć przyznaję, że spotykałem mądrzejszych od was banitów. Tacy, co uciekali na mój widok krzycząc: diabeł nadchodzi.- chwycił oburącz kuszę i zaczął nią uderzać o przydrożny kamień.- a...tak...gwoli...ści...sło...ści...nie... je...stem...dia...błem.-
Rozwaliwszy kuszę, dodał.- Na waszym miejscu, porzuciłbym zabawę w zbójowanie. Następny osobnik mojego pokroju, może nie być tak miły i wyrozumiały jak ja.-
Wziął do ręki miecz i spojrzał na niego...Wykonał nim kilka niezdarnych wymachów i spojrzał na Tevo. Po czym rzekł do banitów.- No, a teraz drodzy panowie...wyskakiwać z pieniędzy. Jak już któryś z was, głupio zakrzyknął: to jest napad. A wam przyda się poczuć, jak to jest być ofiarą napadu. A i chyżo... nie mamy całego dnia. A nie chcecie chyba, żebym się wkurzył? Bo póki co, byłem grzeczny.-
Acaleem zdecydował, miecz przyda się wieśniakowi. Jak i połowa pieniędzy bandytów. Drugą połowę mnich wolał zatrzymać dla siebie. O ile mają jakieś pieniądze. Diablę brało to pod uwagę... Niech więc tedy błagają go litość. Czyż tak nie błagałby Tevo i jego żona ? Oczywiście Acaleem puściłby bandytów wolno. Ale dopiero wtedy, gdy byłby pewny, że „zesrali się ze strachu”.
A potem... ruszyć gdzie nogi (a obecnie wóz drabiniasty ) poniosą. Ponoć do Melvaunt, choć diablęciu było wszystko jedno. Byleby na przyjemne karczmy i dobre trunki trafił.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 09-08-2009 o 14:44.
abishai jest offline  
Stary 09-08-2009, 19:12   #3
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
Zło nękające Rath zostało okiełznane i zniszczone. Bez przywódców niedobitki armii nieumarłych z miasta zostały przepędzone lub zniszczone. Marzenia podłego licza zostały obalone zaś on sam wysłany na wieczny spoczynek i osąd bogów za swe knowania. Ceną sukcesu była krew i życie wielu śmiałków.
Polegli towarzysze pochowani zostali z należytymi honorami. Nic więcej nie można było dla nich zrobić. Pozostała tylko zemsta...




Katastrofalne starcie uświadomiło prowincjonalnemu Rath jak wielkie jest zagrożenie. Mieszkańcy Vaasy okazali się ludem twardym i niezłomnym. Rychło po walkach zajeli się swoimi zmarłymi i powrócili do zwykłego rytmu życia w cieniu ruin spalonego zamku. Światłość poraz kolejny rozproszyła ciemności zaciskające swe pazury nad Faerunem. Spóźnione posiłki pod sztandarami Tyra i Torma zabezpieczyły miasto przed ewentualnymi zagrożeniami. Obrońcy uznawszy swoją przygodę z Rath za zakończoną ruszyli dalej.




Młody paladyn opuszczając krainę z którą wiązał tyle smutnych przeżyć nieustannie oglądał się przez ramię. Jego ciało znaczyło kilka nowych blizn lecz nie te były najgorsze, największe spustoszenie Rath wywarło na jego osobowości. Niegdyś radosny i towarzyski młodzieniec przemienił się jak pod dotknięciem magicznej różdżki w milczącego i niemal mrocznego życiowego rozbitka.
Jadąc poprzez górzyste krajobrazy wzrok miał utkwiony sztywno przed siebie.Rozmyślał nad tym co było i nad tym co zrobi z odpowiedzialnymi za wydarzenia z Vaasy. Tuż po zakończeniu dobijania resztek armii Yalcyn ponownie otarł się o śmierć.Ratował ukochaną towarzysza i kolejny raz zawiódł. Przeklinał swoją głupotę i niezdyscyplinowanie lecz przede wszystkim podążający za nim ostatnimi czasy krok w krok pech. Z upływem kilometrów swoją nienawiść przekierowywał na intrygantów z Melvaunt.Przez całą podróż pielęgnował swój gniew podsycając go wizją krwawej zemsty. Towarzysze podróży byli jeszcze poważniejsi niźli zawsze co mu odpowiadało biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności. Wbrew wszelkim przeszkodom drużyna śmiałków przekroczyła góry i planowała rychłe zakończenie działania sekty Shar. W Glister dołączyli do karawany krasnoludzkich kupców zmierzających w sprzyjającym im kierunku.Jako że aasimar pałał niemal wyczuwalną rządzą przelania krwi toteż wszyscy kupcy trzymali się z dala od niego zaś śmielsi próbujący zagadywać byli zmywani ponurymi mruknięciami i półsłówkami.
Wierny prawom Tyra przez całe swoje dotychczasowe życie Sever zastanawiał się dlaczego to właśnie on urodził się z piętnem swego patrona na bicepsie. Był to dar którego nikt nie próbował podważyć lecz czy możliwe było by bóg w swojej nieskończonej mądrości i sprawiedliwości popełnił błąd ?
Młodzieniec zastanawiał się czy nie zawiedzie pokładanego w nim zaufania.
Czego właściwie Sprawiedliwy od niego oczekiwał ? Paladyn miał nadzieję że podróż przyniesie odpowiedzi choć na część pytań.
 
Grytek1 jest offline  
Stary 09-08-2009, 19:14   #4
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Lepiej być żywym bohaterem, czy martwym?
Teoretycznie odpowiedź na to pytanie była łatwa i prosta. Co martwemu przyjdzie z jego bohaterstwa...
Ileż jednak razy można widzieć wbity w siebie wzrok i odczytywać niezadane na głos pytanie 'Dlaczego ty żyjesz?'
Z naciskiem na TY.


Cmentarzyk w Rath znacznie powiększył swój stan posiadania.
Ci, którzy tam spoczęli, zasługiwali na miano bohaterów co najmniej tak samo, jak Yon. Jednak żaden z nich nie o takim pomniku marzył.
Nie wypowiadaj życzeń...
Kto nie chciałby widzieć na pomniku swego imienia i napisu BOHATER.
Ale kto chciałby, by linijkę niżej wpisano słowo ZGINĄŁ?


Cóż można powiedzieć dziewczynie, która odeszła?

Yon w milczeniu wpatrywał się w szarą płytę, z wyrytą rękawicą z symbolem oka i literami składającymi się na imię i nazwisko.
Mara Bersk.

- Żegnaj, kochana - wyszeptał w końcu.

Pół godziny później śnieg zaczął zasypał ślady.
I samotną różę, leżącą u stóp nagrobka.



Zdecydowanie nie stanowili dobranego grona.
Luna, Milo, Sever, Wakash.
I on.
Bohaterowie Rath.
Ponury uśmiech losu...
Żaden z nich nie wyszedł z Rath bez straty fizycznej lub psychicznej, i chyba tylko to ich łączyło. I może jeszcze pragnienie zdobycia odpowiedzi na parę pytań.


W gruncie rzeczy Milo był w o wiele lepszej sytuacji. Wiedział przynajmniej, komu odpłacić za śmierć Aner.
A on? Na kim miał się zemścić za to, że już nigdy nie ujrzy Mary? Na sobie samym? Czy istniał ktoś bardziej odpowiedzialny za śmierć paladynki?
Nie zrobił tego własnoręcznie... Nie zepchnął w przepaść, nie przebił rapierem. Ale złamał jej serce i dopuścił do tego, że wpadła w ręce barona i jego popleczników.
Co z tego, że chciał ją chronić przed samym sobą, że chciał dla niej jak najlepiej... Dobrymi chęciami ponoć wybrukowane są wszystkie poziomy piekieł.
Słuchał rozsądku, a nie serca i zapłacili za to oboje.
Czy to, że umarła trzymając go za rękę zmieniło cokolwiek? To, że odeszła z jego imieniem na ustach? Ze świadomością, że tyle dla niego znaczy?



Glister było ostatnim przystankiem na drodze do Melvaunt. Między jedną i drugą miejscowością rozpościerały się tylko mokradła, gdzie nie było żadnych

- Jedziecie do Melvaunt? - wysoki, nietypowo jak na karczmarza chudy mężczyzna, podsunął Yonowi miskę pełną kaszy. - Możecie zabrać się z nimi. - Skinieniem głowy wskazał dość liczne towarzystwo, siedzące przy wielkim stole, pod oknem.

- Im większa grupa jedzie przez moczary, tym bezpieczniej - kontynuował karczmarz. - Ale bywało, że nie tylko małe grupki nie docierały na miejsce.

Tak działo się na znanym całym świecie i każdy, nie tylko Yon, o tym wiedział.

- Potwory? Bandyci? - spytał. Tradycyjne pytanie, zadane raczej dla zasady.

- Są tu i orki, i ogry... Powiadają, że gdzieś tu jest ukryty... - podrapał się po głowie - ... młot jakowyś, nazwa z głowy mi wypadła. To oręż pierwszego króla Thar, jak powiadają. Bajka, jak każda inna legenda o magicznej broni władcy sprzed wieków, ale one w to wierzą - wzruszył ramionami.

- Więc orki i ogry są takie niebezpieczne? - powiedział Yon. Nie tylko i wyłącznie dla podtrzymania rozmowy. Ostrożność i rozwaga, przyćmione nieco osobistą tragedią, powoli zaczynały się budzić.

Karczmarz pokręcił głową.

- Gdzież tam. Ludzie gadają, że są tu mantikory i takie wielkie jaszczurki. Z karawany jednej opowiadali, że potwór ich zaatakował, co dźwiękiem zabijał. A i bard jeden prawił, ale kto by bardowi wierzył... - karczmarz znów się po głowie podrapał. - No więc bard ten powiadał, a trzeźwy był i za opowieść nawet wina nie chciał, co do bardów niepodobne...

Yon czekał cierpliwie, nawet okiem nie mrugnąwszy na znak, że odchodzenie od tematu zaczyna go powoli denerwować.

- Bard ten mówił zatem - karczmarz do rzeczy wreszcie przeszedł - że potwora, co cały w pancerzu biegał też widział. Płyty i łuski miał, co w różnych odcieniach zieleni były, a pysk do rekiniego był podobny. Pod ziemię nawet chować się umiał, niczym robal jakiś. Lądowym rekinem go bard ów nazwał. Ale kto go tam wie, czy historyi z książki jakowejś, czy opowieści gdzieś usłyszanej za swoją nie przedawał - karczmarz wzruszył ramionami.

- Ale - karczmarz temat częściowo zmienił - pogadajcie z mistrzem Korgiem, kupcem głównym owej karawany. W kupie raźniej zawsze, a że paladyn z wami jedzie, to i sprzeciwów żadnych mieć nie będzie. W kupie, jak powiadają, raźniej zawsze.

- Dziękuję za radę - powiedział Yon uprzejmie - w imieniu własnym i towarzyszy moich. Skorzystamy z pewnością.




Niezbyt wysoki, rudowłosy mężczyzna uniósł się w siodle i rozejrzał dokoła.
Nigdy nie przepadał za takim terenami. Prowadzące przez nie szlaki nigdy nie były zbyt pewne, zaś opowieści karczmarza, jeśli choć cień prawdy zawierały, nie nastrajały optymistycznie.

- Cóż to, panie Yonie? Potworów wypatrujecie? - głos Galana, kupca, co na wozie przy koniu Yona jechał, do uszu łotrzyka dotarł.

- Jeśli bajd karczmarz nie opowiadał, to i warto czasem dokoła się rozejrzeć, na strażników się nie oglądając.

- A powiadał prawdę, powiadał - Galan głową pokiwał. - Gdym młodszy był nieco, jechaliśmy też przez Thar, z karawaną, z ojcem moim. I wtedy mantikora nas zaatakowała. Cud jakiś, że paladynów dwóch się zjawiło, by z opresji nas zratować. Stąd i do paladynów mam sentyment, choć to często ludzie zarozumiali, których lubić się nie da.
- Chociaż ten wasz - dodał - nie jest taki zły...

- A zatem byliście w Melvaunt, panie Galan? - Yon nie podjął, zbyt jeszcze dla niego bolesnego, tematu paladynów. - Możecie coś o tym opowiedzieć?

Galan zamyślił się.

- Melvaunt to miasto kupców i kowali, ale... Mieszkańcy Melvaunt są nieufni, nieprzyjaźni i bezwzględni.

- Kowale... Może uda się zrobić coś z rapierem...

- To miasto intryg - kontynuował kupiec. - Trzy najważniejsze frakcje kupią się wokół rodów szlacheckich - Leiyraghonów, Nantherów i Bruilów. Oni wszyscy za wszelką cenę chcą kontrolować Radę Lordów, co łączy się ze zdominowaniem handlu i produkcji. Starcia między poplecznikami każdej frakcji są na porządku dziennym...
- Powiadają też że można tu kupić i sprzedać wszystko, nawet niewolników...
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 09-08-2009 o 19:24.
Kerm jest offline  
Stary 09-08-2009, 22:57   #5
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Raison jechał obok Vanessy.

Ta kobieta znaczyła dla niego dużo, bardzo dużo. Była jego największym skarbem, nie tylko jako człowiek. Stanowiła ucieleśnienie idei, pewien symbol, wartość, którą obiecał sobie chronić za wszelką cenę. Jego postawa względem niej była mieszanką troski, jaką druidzi otaczali ginące gatunki, szacunku dla osoby, którą uznawał za swoją przełożoną, jak i oddania dla swej wybawicielki. Czasem sam nie wiedział, co czuł do Vanessy Marre, ale uczucia te, jakiekolwiek by nie były, nadawały jego życiu cel i czyniły je wznośniejszym.

Tak, celem życia Raisona była ochrona i służba bardce.

Kiedyś wszystko było inne, prostsze. Nie troszczył się o innych, nie dbał o nich. Jedynym prawem było prawo siły, jedynym wyznacznikiem udanego życia pełna sakiewka i alkohol przyjemnie szumiący w głowie. Zanim genasi poznał Vanessę, był innym człowiekiem. Głupim, pysznym, zapatrzonym w siebie i oddanym swym własnym chuciom. Czasami nawet gangi półorków reprezentowały sobą szlachetniejsze postawy.

Pewnego dnia przeholował. Zbyt wiele napojów wyskokowych, zbyt cięty język, zbyt wiele wściekłych osób przy stoliku obok. Pobili go, ograbili i zostawili w rynsztoku, niczym jakiegoś bezdomnego, bezpańskiego kundla, by zdechł jak zwierzę. Rozbita głowa, połamane żebra i zimna woda miały być jego ostatnimi towarzyszami.

Ale wtedy znalazł się ktoś, kto ulitował się nad bezpańskim kundlem. Vanessa Marre, bardka, półelfka, szlachcianka i wybawicielka Raisona.

Mężczyzna obudził się w ciepłym, wygodnym łóżku. Jego rany zostały zabandażowane, resztki ekwipunku leżały na stoliku obok, a ciepły, troskliwy wyraz twarzy kobiety nie opuszczał go nawet na krok. Nie pytała o nic, nie osądzała, nie wygoniła z domu jak tylko się obudził. Wręcz przeciwnie, pozwoliła zostać u siebie tak długo, jak tylko zechce. I, na bogów, został.

Zmienił się diametralnie. Z niechlujnego nicponia stał się honorowym wojownikiem i obrońcą honoru swej panienki. Nauczył się walczyć tak, by atakować wrogów i nie narażać Vanessy na odniesienie obrażeń w czasie potencjalnego napadu. Wstąpił w szeregi wiernych Helma, rozumiejąc, jak ważne w życiu jest chronienie tego, co uważa się za najcenniejsze. Pokornie służył swej pani, pomimo tego, iż ta nie oczekiwała tego. Chcąc nie chcąc, zyskała najwierniejszego ze wszystkich sług.

I to właśnie Raisona zabrała ze sobą, gdy postanowiła wyruszyć w podróż po świecie, by zwiedzić go, poznać ludzi i napisać o nich ballady.

- To był naprawdę stuknięty Troll- stwierdziła, brzękając na swej mandolinie. Genasi tylko kiwnął głową, nie przeszkadzając kobiecie w marudzeniu, które było nawet przyjemne, jeśli się do niego przyzwyczaić. Owszem, Troll był skutnięty- ciężkim młotem ochroniarza Vanessy, gdy tylko śmiał jej stanąć na drodze. Raison nie dobił go tylko po to,m by oszczędzić panience widoku i smrodu krwi potwora.

- Głodna jestem... wykąpałabym się... tyłek mnie od siodła boli... daleko jeszcze?. I tak dalej...

Mężczyzna zamyślił się, wydając z siebie tylko krótkie „hmmm”. Vanessa przyjrzała mu się, oczekując. Jako genasi ziemi, Raison nie zwykł działać pochopnie. Promienie jesiennego słońca odbijały się od jego czarnych, metalowych włosów, gdy powoli w swej głowie rozważał rozwiązanie problemu panienki Vanessy.

- Panienko...- zaczął niepewnie, nie do końca wiedząc jak zostanie przyjęta jego propozycja- Gdybyś zechciała zsiąść z konia i mi pozwoliła na to samo, mógłbym ponieść Twe zmęczone ciało w swych ramionach.

Obrońca tylko minimalnie się zarumienił, przemawiając. Był w ciężkiej, pełnopłytowej zbroi, ale mógł ją zdjąć, by wrażliwa skóra Vanessy nie doznała otarć, nie był jednak pewien, czy takie zachowanie przystoi damie i jej kawalerowi. Paladyni często nieśli tak swe wybranki w pieśniach, które Marre tak lubiła, lecz on nie był paladynem. Miał przede wszystkim chronić kobietę, lecz czynił tak ze względu na wielki szacunek i cześć względem niej. Było jasne, że cokolwiek chce zrobić, czyni to tylko i wyłącznie dla jej dobra, komfortu i bezpieczeństwa. Obydwoje o tym wiedzieli.

Czemu więc czuł się tak niezręcznie?
 
Kaworu jest offline  
Stary 12-08-2009, 22:29   #6
 
Cosm0's Avatar
 
Reputacja: 1 Cosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputacjęCosm0 ma wspaniałą reputację
Gdyby ktoś zadał Wakashowi pytanie co u licha trzyma go z tą bandą, zapewne wzruszyłby ramionami i rozłożył szeroko ręce w geście niewiedzy. Nawet się przy nich nie dorobił za dużo... chyba żeby w poczet przychodów zaliczyć siniaki, zadrapania, skaleczenia, poparzenia, stłuczenia, ukłucia, zadry w psychice i wiele, wiele innych równie nieciekawych form doświadczeń. Być może to właśnie te zadry w psychice spowodowały, że mający i tak już w pewnym sensie nierówno pod kopułą, łotrzyk powlókł się za pozostałościami Obrońców Rath wprost w paszczę kolejnych kłopotów, które opisywało jedno słowo - Melvaunt, kwintesencja nieuprzejmości, bandyctwa i łotrostwa w najczarniejszej postaci, ale również niezłych biznesowych perspektyw. Tak oto przy akompaniamencie wygwizdywanym przez łotrzyka zostawiali za sobą Rath, Glister i całą tą zatęchłą Vaasę posuwając się powoli w stronę Morza Księżycowego. Nie wszyscy najwyraźniej podzielali w miarę dobry nastrój łotrzyka z powodu zostawienia za sobą tych jakże bolesnych chwil co drużynowy 'picuś glancuś' w osobie Severa, śmiałego błyszczącego rycerza z bajki, obrońcy dam, pięści Tyra i życiowego kaznodziei, i kręgosłupa moralnego drużyny podkreślał spojrzeniem, gdyż gapił się na południowca niczym bazyliszek to też Wakashowi pozostało jedynie dziękować losowi za to, iż paladyn nie posiada rasowych umiejętności rzeczonego stwora. Wakash podejrzewał, że Sever to iście 'złoty człowiek' jednak miał na tyle wyczucia, aby nie wystawiać na próbę cierpliwości kompana to też po chwili przestał pogwizdywać (gdy tylko dokończył rozpoczętą melodię rzecz jasna). Dalszą podróż jak umiał sobie jak tyko można było, a jako że jego dotychczasowi towarzysze nie pałali chęcią do prowadzenia jakichkolwiek rozmów rozpamiętując wciąż minione wydarzenia, łotrzyk postanowił pomęczyć swoją obecnością dostawcę całkiem niezłego ale, krasnoluda z krwi i kości oraz z iście krasnoludzką brodą - Archema.

- Nie dałbyś się prosić w kółko. Powiedziałbyś po prostu co takiego dodajesz do tego ale, że można je pić lirami i nigdy się nie nudzi... a ja zachowam tajemnicę, co by nikt nie robił podobnego - starał się wyciągnąć z krasnoluda choćby rąbek tajemnicy.
- Zarówno ja jak i moja sakiewka jesteśmy niezwykle radzi, że tak zasmakował ci nasz produkt - odpowiadał jedynie za każdym razem krasnolud.
- Wiesz... znałem kiedyś pewnego browarmistrza. Robił niesamowite ale. Zawsze mawiał, że kluczem do sukcesu jest... cholera nazwa wyleciałą mi z głowy... co to było - zastanawiał się na głos Wakash.
- Hehe widzę, że nie zamierzasz przestać co?
- Aaaa tak to był chmiel i.... ten no... mam to na końcu języka
- Nic z tego łachudro! - odparował krasnal przejżawszy zamiary rozmówcy.
- No ale... a co jak Ci się coś stanie i przepis przepadnie zamiast przetrwać dla pokoleń?

Wakash zadał trafne pytanie i Archem musiał się chwilę zastanowić kręcąc intensywnie czubkiem brody, jakby pomagało mu to w myśleniu i już miał wykoncypować jakąś ripostę, gdy nagle pomiędzy nich wcisnęło się niczym gazela ładne, zgrabne i powabne ciało Samanthy.

- Cześć chłopaki. Gadacie i gadacie jak przekupki na targu. Usta wam się nie zamykają.
- Widzisz... tak się składa, że aby usta były w pełni sprawne to trzeba je nieustannie trenować, żeby gdy zadzie potrzeba potrafiły stanąć na wysokości zadania - odparował Wakash uśmiechając się do dziewki, a kątem oka zerkając na jej ojca, który bądź co bądź mądrzejszy był od niej życiowo i STANOWCZO odradzał jej kontaktów z Wakashem.
- Ha! Jakiś ty pyskaty! No no... cóż cię zatem postrzymuje od zrobienia z ich użytku?
- Ojj wiedz, że jest to troska o własne życie - powiedział kierując wymownie wzrok w stronę przypatrującego im się uważnie ojca Samanthy.
- Ja was chyba zostawię samych - wycedził zaczerwieniony i uśmiechnięty od ucha do ucha Archem po czym zeskoczył z jadącego mozolnie powozu i powlókł się w swoją stronę.
- Nie przejmuj się nim! Jestem już dorosła, a poza tym on nie będzie zawsze patrzył prawda? - kontynuowała dziewczyna, jakby nie dosłyszawszy pożegnania krasnala.
- Baw się równie dobrze co i my byśmy się bawili, Archemie - wyszczerzył się Wakash do odchodzącego krasnoluda, po czym spojrzał ponownie na dziewczynę i na jej ojca - Wiesz kokoszko... niestety póki co patrzy uważniej niźli gnom obserwujący nowe dzieło techniki.

Dziewczyna rzuciła ojcu przelotne i niechętne spojrzenie robiąc przy tym odpowiednią minę, po czym zwróciła się na powrót do rozmówcy.

- Ta jego nadtroskliwość powoduje, że aż się we mnie gotuje... I to tak bardzo, że aż dosłownie robi mi się gorąco.

Mówiąc to dziewka zsunęła z siebie kurtkę mającą chronić ją przed srogim lokalnym klimatem ukazując przy tym dekolt. Wakash mógłby przysiąc, że gdyby zrobiło coś podobnego stojąc w zaspie, to cały śnieg z pewnością w sekundę by wyparował. Łotrzyk spojrzał zachwycony na przedziałek pomiędzy piersiami dziewczyny, a zobaczywszy kątem oka, że Korg najwyraźniej uznał, że tego jest już za dużo i kierował konia właśnie w ich stronę, przełknął głośno ślinę i powiedział:

- To ty porozmawiaj sobie z tatusiem, a ja tymczasem sprawdzę co porabia reszta wesołej gromady.

Za cel obrał sobie Yona, który rozprawiał o czymś z jadącym powolutku obok niego kupcem.

- Ejże! O czym tak rozprawiacie hmm?
 
__________________
Wisdom of all measure is the men's greatest treasure.

Ostatnio edytowane przez Cosm0 : 14-08-2009 o 14:28.
Cosm0 jest offline  
Stary 15-08-2009, 13:27   #7
 
Thanthien Deadwhite's Avatar
 
Reputacja: 1 Thanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumnyThanthien Deadwhite ma z czego być dumny

Małe, obozowe ognisko płonęło spokojnie dając podróżnikom trochę ciepła i światła. Dziewczyna leżała w swoim śpiworze i spała spokojnym snem. Jej skrzydlaty kociak leżał pod jej dłonią, a ona machinalnie go głaskała. Mężczyzna, który teraz się jej przyglądał na początku znajomości z nią, zastanawiał się czy ona czasem nie udaje, że śpi. Teraz wiedział już o niej wystarczająco wiele, wiedział również, że śpi. Tak pewnej kobiety jak Una to jeszcze nie poznał. Jak dziś pamiętał ich pierwsze spotkanie. Było to w okolicy pewnych interesujących go ruin, w której zamieszkał stwór znany jako chimera, a że w okolicy była też jakaś mała osada, to trupy padały tam często i gęsto. Zdesperowani mieszkańcy będący niżej w łańcuchu pokarmowym niż trzygłowa bestia postanowili wynająć kogoś, kto by stwora ubił. I wynajęli ją. Trochę się jej lękali, trochę byli onieśmieleni jej urodą. Bo, że była urodziwa to nie podlegało wątpliwości. Pąsowy pobłysk pełnych ust, wyraźne kości policzkowe, zgrabny, wyrzeźbiony nos same w sobie z przyciągały niejedno oczarowane spojrzenie, lecz dopiero po chwili przychodziło zrozumienie, co faktycznie wyróżniało się w tym obrazie. Były to jej oczy, które po bliższym przyjrzeniu się ujawniały swą dwubarwną naturę – prawe mieniło się bowiem jak szmaragd, lewe zaś błyszczało jak akwamaryn. Głębokie i w ciemnych odcieniach, ich kolory w pierwszym momencie zdawały się nie do odróżnienia. Zachwyt z pewnością wywoływały też jej piękne, faliste włosy, których gęsta kaskada, spięta jedynie tak, by nie zasłaniała twarzy, swobodnie opada na jej plecy i ramiona. Zgrabne i smukłe ciało, krok pełen tanecznej gracji i błysk w oczach świadczący o nieugiętym harcie ducha. Czemu więc plebs tak bardzo się jej obawiał? Było coś takiego w jej postawie, w jej całej postaci. Jakaś dziwna mroczna aura. Zwykły chłop może aury nie dostrzegał, ale na pewno ją czuł, odbierając jako dziwny niepokój. Do tego dziewczyna ta zachowywała się jakby nie imały jej się żadne negatywne emocje. Skryta i małomówna, za nic mająca to, że wytykano ją palcami, czy śliniono się do niej - jak gdyby rzeczy te nigdy w jej mniemaniu nie miały miejsca. O tak była dziwną osobą. Dziwnego wrażenia dopełniał jej strój. Piękny i niewątpliwie magiczny napierśnik, kontrastujący z wspaniałą suknią pod nim no i ostrza, które mimo, iż cudownej roboty sprawiały wrażenie bardzo niebezpiecznych.

Mężczyzna pamiętał jak dziś, że dziewczyna nie pytała za wiele. Przyjęła tylko zlecenie i ruszyła do ruin zamczyska. Dzięki temu, że przyciągała wzrok wszystkich mieszkańców, nikt wtedy nie dostrzegł jego, nikt nie zwrócił uwagi na to, że ruszył on za nią.

***

W końcu mężczyzna postanowił wyjść z ukrycia, co też szybko uczynił i zrównał się z nią.
- Witaj. Nie radziłbym Ci iść do tych ruin, chyba, że chcesz zobaczyć własne wnętrzności nim skonasz. - powiedział lekko radosnym głosem, kompletnie nie pasującym do przekazu. Taki już był.
- Powinnam obawiać się chimery, czy ciebie? - głos dziewczyny był spokojny i bezbarwny. Ani wcześniej, choć była świadoma obecności mężczyzny, ani teraz nie odwróciła ku niemu wzroku.

Mężczyzna spojrzał na swój tors i ręce. Na dłoniach ubrane miał czarne rękawiczki bez palców, wykonane ze skóry jakiegoś wielkiego kota. Wskazujący palec prawej ręki przyozdobiony był w duży sygnet symbolizujący głowę kozła. Czarne spodnie, szara koszula z lnu i szaro-czarny płaszcz z przyszytymi na całej jego długości i szerokości kruczymi piórami, ubrane były na szczupłe, żeby nie powiedzieć wątłe ale i wysokie ciało. On w przeciwieństwie do niej nie miał żadnego pancerza, choć przyznać trzeba, że w jego wizerunku było coś dziwnego. Chodziło bowiem o nietypowy oręż, przypięty do pasa przy jego prawej nodze. Długi i gruby łańcuch z haczykowatymi kolcami, które zapewne służyły do kłucia i zdzierania skóry z przeciwników, podzwaniał cicho przy każdym jego kroku, przywodząc na myśl skojarzenia z lochami i torturami. Poza tym i dziwnym płaszczem, który raczej nie był ostatnim krzykiem mody, tylko osobowość mężczyzny, oraz jego dziwne zachowania mogłyby niepokoić, ale zarówno osobowości jak i jego zwyczajów nie było jej jeszcze dane poznać.

- A czemu miałabyś się mnie obawiać? - powiedział także na nią nie patrząc, swą pociągłą i bladą twarz mając skierowaną przed siebie. - Gdybym chciał coś Ci zrobić, to bym nie podchodził na długość ramienia, dzieweczko.
- Gdybym się czegoś obawiała, to by mnie tu nie było.
I tym krótkim stwierdzeniem temat najwyraźniej zakończyła. Albo taką miała nadzieję. Wiadomo jednak czyją matką jest nadzieja.
- No to Ty pierwsza wspomniałaś o jakiś obawach. - powiedział i przeczesał kruczoczarne włosy opadające mu swobodnie na ramiona ręką. Ucieszyła go woń olejków. - Jesteś głupia, czy odważna? Bo to, że pewna siebie to widzę.
Przez twarz dziewczyny przemknął słaby uśmiech - słaby, lecz ciepły, wcale nie ironiczny w swych charakterze. Spojrzała przelotnie na idącego obok nieznajomego, mówiąc:
- Nie potrzebuję ostrzeżenia, by wiedzieć, co mnie tam czeka - jej głos brzmiał dobrodusznie, jakby w łagodnym tonie karciła niesforne dziecko. - Zmierzam tam właśnie dlatego, że to wiem. I ty, jak widzę, również. Próbujesz mnie od mych zamiarów odwieść? Czy wręcz sam kierujesz się podobnymi?
- Wiesz do czego zmierzasz? Wiesz co Cię tam czeka? Ciekawe - powiedział równie łagodnie czarnowłosy mężczyzna śmiejąc się nawet lekko, jakby opowiedział dowcip. - A gdzie jakieś przygotowanie? Bo chyba nie myślisz, że pancerz okryty magią czy takowe ostrza załatwią całą walkę za Ciebie, prawda?
- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - kąciki ust dziewczyny znów lekko się uniosły, choć grymas ten nie był kierowany bezpośrednio do nieznajomego.
- Masz na myśli haniebną - przerwał i udał że spluwa - wybacz miałem na myśli chwalebną śmierć w jakiejś bezimiennej jamie? Ja rozumiem, że śmierć to część życia i tak dalej, ale to chyba nie znaczy, że trzeba wydawać się na pastwę kłów i szponów niczym jakiś pokręcony boży wojownik co?

Wojowniczka uśmiechnęła się, wyraźnie rozbawiona, choć uśmiech ten nie ukazał jej zębów.
- Nie, nie trzeba.
- No właśnie! - powiedział z uśmiechem mężczyzna - Więc jak masz zamiar zapewnić sobie zwycięstwo w tak wielkiej potyczce, ku uciesze złośliwych duchów?
- Przy odrobinie szczęścia - i znów ten życzliwy, słaby uśmiech.
- Przy odrobinie szczęścia? - spytał przesadnie zdziwiony człowiek - Ciekawe ile bazyliszków byś zabiła licząc tylko na szczęście. Ja tam wolę sobie zapewnić zwycięstwo, jeszcze za nim stanę do walki, króliczku.
- To dobrze dla ciebie. - Dziewczyna nie brzmiała gniewnie, choć nie była rozmowna, wydawała się gdzieś w duchu szczerze towarzystwem rozbawiona.
- Ale dla Ciebie już nie, i to moja synogarliczko bardzo mnie martwi. - powiedział wyolbrzymiając swe zmartwienie.
- A więc doceniam.
- Właśnie jeśli o mnie idzie, to nie doceniasz. Liczysz na Tymorę, która jest bardziej zmienna niż chorągiewka na wietrze, czy duchy chaosu. Jakbyś doceniała przeciwnika, to byś nie liczyła tylko na szczęście. - powiedział po czym szturchnął ją lekko palcem wskazującym. - A niech mnie. - szepnął do siebie. - Duchem nie jesteś. Kim wobec tego?
- Tylko kimś, kto pozbędzie się problemu tych ruin - odpowiedziała enigmatycznie.
- Te ruiny problemu raczej nie mają. Kto wie, może nawet są szczęśliwe, że ktoś je zamieszkuje - powiedział lekko mężczyzna - Problem w tym Przepióreczko, iż wcale nie powiedziane, że dasz sobie radę. Tymora i magiczny oręż nie zawsze wystarczy.
- Zobaczymy - drgnęły kąciki jej ust.
- Chyba na to nie pozwolę. - powiedział Nathan a jego głos stał się dziwnie spokojny i zimny.

***

Unieruchomił ją wtedy jednym zaklęciem i zaproponował współpracę. Zgodziła się, a gdy uwolnił ją ze swojego czaru, ona nie była ani zła, ani przestraszona. Była dalej pewna siebie, co bardzo się magowi podobało. Przedstawiła się jako Una. On był bardziej wylewny. Takim ludziom jak ona przedstawiał się na ogół jako "Nathan Corvus, Archeolog z zamiłowania, łowca istot niebezpieczniejszych od jeleni w razie potrzeby i z konieczności."

Wiadomym też było, że zajmował się magią. Mimo to podejrzewał, że kapłani Mystry czy jej fanatycy raczej by go nie polubili za styl. Zupełnie jak pewien Iluzjonista.

Mężczyzna przestał wpatrywać się w ognisko i wyciągnął z plecaka małą sakiewkę, w której coś zagrzechotało. Rozejrzał się jeszcze wokół i podniósł kamienia, który leżał nieopodal i cisnął nim w drzewo.


Jakiś przestraszony ptak zerwał się do lotu, a mag powoli zaczął szperać w swej sakieweczce. Po chwili wyciągnął jakiś mały przedmiot. Zaczął się mu przyglądać.

Nigdy nie zrozumiem Iluzjonistów. - pomyślał.

***

Nathan wpatrywał się w milczeniu w nagrobek. Obok niego stała Una i także milczała. Mag wynajął dziewczynę, by pomogła odnaleźć mu znajomego, któremu musiał dostarczyć pewne informacje. Teraz wpatrywali się w jego mogiłę.

- Nigdy nie zrozumiem Iluzjonistów. - powiedział w myślach do nagrobka Archeolog -Nigdy już nie zdołam zrozumieć Ciebie, Laumee Harr. Bo jak zrozumieć kogoś takiego jak Ty. Szlag mnie trafi przez Ciebie, popieprzony człowieku! Czy już do końca Cię pogwizdało?! Kto normalny przyjechał by na wakacje, czy urlop do tak zatęchłej dziury na jakimś pustkowiu, gdzie pizga jakby sama Auril pierdziała tu swym lodowym oddechem i do tego dał się zabić! I jak ja Ci do stu tysięcy upiorów spłacę swój dług co?! Pomyślałeś kurwa o mnie?! To po to ja lazłem tutaj z suchego i ciepłego Neverwinter z informacjami, o - jak to sam nazywałeś - "tej suce", żebyś mi kurna takiego wała odwalił?!

Mag odetchnął głęboko i przeczesał ręką swe włosy. Zapach olejków zawsze działał na niego kojąco. Spojrzał jeszcze raz na napis wyryty na grobie.


Siabo Laume Harr

Iluzjonista-Bohater

-No dobra, Iluzjonisto miałem u Ciebie dług, a ja swe długi spłacam. - zaczął ponownie - Bo długi trzeba spłacać nawet po śmierci, i to nie zależnie czy zginął dłużnik czy wierzyciel. Nauczył mnie tego jeden upiór. Nie ważne zresztą. Słyszałem, że zaznajomiłeś się tu z jakimiś awanturnikami i że oni też zostali bohaterami. Kurcze, nie rozumiem tego waszego ciągu, do bycia "obrońcami" czy "bohaterami". Bo co komu po takim tytule, jak w większości przypadków kończą jak Ty? No a sam tytuł co wam daje? Pozwoli na wychędożenie nastoletnich dzierlatek, czy może napchania sakw brzękiem? Bo o ile, ewentualnie to drugie jestem w stanie zrozumieć, mimo że pieniądze pewnie tak marne, że na porządne badania by nie wystarczyło...to o tyle tego pierwszego kompletnie nie rozumiem! Bo do cholery, od tego służą zamtuzy?! Ciekawe co by Twoja ukochana żonka powiedziała, gdyby zobaczyła jak się zabawiasz gdy jej nie ma! A mówiłeś o taaaakiej wielkiej miłości! Jakoś jej nie widzę! Aż tak Ci tego brakowało, że musiałem jakieś dziecko zmanipulować by Ci dobrze zrobiło?! - przerwał na moment - A z resztą to Twoja sprawa. Wiemy oboje, że ja nic porządniejszy nie jestem, a jak tylko o tym myślę, to od razu się irytuje, a to mi nie pomoże w spłaceniu, tego przeklętego długu. Słuchaj, więc Laumee Harr. Postaram się odnaleźć tych Twoich towarzyszy i przekazać im informacje, które zdobyłem dla Ciebie. jeśli to co mi kiedyś ględziłeś jest choć po cześć prawdą, i przyjaźń faktycznie jest mocna to oni coś z tym zrobią. A jak nie? To cóż, sam jakoś wyrównam rachunki. Nie wiem jeszcze jak, ale nim ich dogonimy, to znajdę już jakiś sposób. Czyli jak? Wszystko ustalone? Świetnie. - mężczyzna uśmiechnął się podczas, gdy jego myśli kierowały się ku zmarłemu.

- No to my już sobie pogadaliśmy i wszystko ustaliśmy. Podjąłem też decyzję. Nie długo ruszamy. - powiedział wciąż skierowany twarzą do pomnika.
- Uno, Mero mam jeszcze tutaj coś do zrobienia. Zróbcie coś w tym czasie dla mnie. Sprawdźcie czy żaden nawiedzony kapłan czy chłop nie włóczy się po okolicy, dobrze? Jakbyście takiego spotkali, to użyjcie swego uroku i spławcie go. - powiedział Nathan i spojrzał na Unę, która tylko kiwnęła głową i poszła w kierunku bramy cmentarnej. Czarodziej zaś zrzucił z pleców plecak i wyciągnął mały woreczek, w którym coś charakterystycznie zagrzechotało. Odgarnął śnieg i zbadał ziemię. Była zimna i twarda. Będę musiał ją trochę zmiękczyć. Nie powinno być problemu. - pomyślał z uśmiechem i wyciągnął mały szpadelek.

***

Furkot skrzydeł otrząsnął go z rozmyślań. Schował ludzką kość małego palca do małego woreczka, a ten z powrotem do plecaka.

- Mero, co teraz robiłeś? - powiedział głośno wciąż z pochyloną głową.
- Ja... - odpowiedział mu wysoki, skrzekliwy głos nad nim.
- Spałem - dokończył zdecydowany i złym głosem Nathan. - A o co prosiłem?
- Chyba co rozkazałem! - odpowiedział oburzony skrzekliwy głos z góry, ale z innego miejsca niż poprzednio.
- Dawno w dziób nie dostałeś?! - krzyknął człowiek po czym szybko spojrzał na Unę. Wciąż spała. - Miałeś czuwać ze mną, a Ty poszedłeś spać! I usiądź jak do Ciebie mówię!
- On może spać całą noc, a ja nie? - odpowiedział pretensjonalnie Mero z okolic drzewa.
- To jest jego i Uny sprawa! - odpowiedział mag spojrzawszy na kociaka Uny, który leżał spokojnie obok swej pani. - Poza tym to kot. Wolisz być kotem? Mogę Ci to załatwić! Chcesz?
- Mówił Ci ktoś, że jesteś ostatnio zły jak głodny kundel - odpowiedział Mero, w jego skrzekliwym głosie brzmiała jednak jakaś obawa.
- Fakt, ech. To chyba przez zmęczenie. - odpowiedział spokojnie. - I przez pewien cholerny dług, który muszę spłacić wbrew swej woli.
- To go nie spłacaj.
- To nie wchodzi w grę. Przecież wiesz.
- Wiem.
- No więc właśnie. No nic, do świtu już niedługo a ja bym chciał jeszcze chwilę się przespać. Popilnuj nas w tym czasie, dobrze? W razie czego - przerwał i machnął ręką - w razie czego wiesz co robić.
- Tak. Wiem. - odpowiedział Mero i rozległ się furkot skrzydeł. - A żeby zamienić mnie w kota, musiałbyś mnie najpierw złapać - powiedział nagle wysokim i bardzo skrzekliwym głosem. Mag uśmiechnął się pod nosem, ale już nie odpowiedział. Wyciągnął swój koc, położył się pod nim i po chwili zasnął.

Byli w podróży od dawna. Aktualnie wędrowali śladami grupy, zwanej w pewnym miejscu Obrońcami Rath.
 
__________________
"Stajesz się odpowiedzialny za to co oswoiłeś" xD

"Boleść jest kamieniem szlifierskim dla silnego ducha."

Ostatnio edytowane przez Thanthien Deadwhite : 16-08-2009 o 11:41.
Thanthien Deadwhite jest offline  
Stary 15-08-2009, 23:27   #8
 
Qumi's Avatar
 
Reputacja: 1 Qumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetnyQumi jest po prostu świetny
Po bitwie o Rath Luna czuła dumę, dumę, że pokonali wroga, lecz i smutek, że stracili tak wielu. Mimo to wiatr, a przez niego jej bóg, dawali jej nadzieję. Wygłosiła, więc swoje małe przemówienie, starała się być silna… ale to co się później zdarzyło… sprawiło, że rany nie mogły się już zagoić. Wydawało się, że teraz są w miarę bezpieczni, że wielki wróg zginął, a jego słudzy będą się chować w mroku opatrując rany… nic bardziej mylnego.

Zora, Elhan, Mara, Aner… nawet Rosa. Tylu jeszcze zginęło, tak tragicznie, tak bezcelowo. Liah gdzieś zniknęła i to ją podejrzewali o część morderstw. Chcieli wierzyć, że nie jest tak zła, aby zamordować byłych towarzyszy. Wiedzieli kim była, wyczuli to, ale mimo wszystko… bardzo chcieli wierzyć… Ciągle popełniali te same błędy – najpierw zaufali Rosie, potem Liah… wiedzieli, że mają skazy, że to ryzyko. Wszystko szło świetnie, pomagali im walczyć w imię Rath, były czasem momenty wahania, ale w końcu byli ich towarzyszami, razem walczyli, razem bronili się nawzajem. Gdyby tylko zadziałali wcześniej, gdyby nie byli tak ufni… tych pięcioro mogłoby dzisiaj jeszcze żyć. Rosa co prawda w lochach, ale kiedyś wyszłaby na wolność, skruszona i odmieniona.

Luna nigdy nie przepadała za lochami i więzieniami – to tylko izolowało i deprawowało bardziej ludzi, sądziła kiedyś. Teraz… nadal tak sądziła, ale uważała jednocześnie, że niektórzy zasługują na taką karę, ci którzy zagrażają jej bliskim.


Stała nad grobami tych, którzy zginęli. Cmentarz w Rath musiał zostać mocno rozbudowany i był teraz niemal tak wielki jak połowa miasta. Część zmarłych w bitwie była tak mocno poparzona, a ich ciało zmasakrowane, że nie było sposobu na rozpoznanie kim byli. Wielu spoczęło w bezimiennych grupowych grobowcach. Argumentowano, że koszty będą niższe, a Rath mocno ucierpiało gospodarczo na tej bitwie. Innym argumentem było, że jako towarzysze broni wszyscy razem chcieli by spocząć w mogile. Luna się temu sprzeciwiała, żądała, aby każdy otrzymał swój własny pochówek, z wszystkimi rytuałami i honorami. Nie mogła jednak do końca przekonać burmistrza, który w ramach kompromisu kazał wybudować pomnik poległym a Lunie odprawić rytuały dla każdego z osobna, oczywiście za darmo. Całe dnie Luna spędzała na cmentarzu odprawiając modły i rytuały dla każdej z osób, które miała na liście jako martwych, poległych podczas obrony Rath.

Z początku płakała po każdym dniu, szlochając w ciszy swojego pokoju, aby nikt jej nie widział, aby myśleli, że jest silna, ale prawda była taka, że ciężko sobie z tym radziła. Z czasem wydawało się jej, że wypłakała już wszystkie łzy, stojąc czytała kolejne imiona na pergaminie, odmawiając modły do Shaundakula i prosząc o łaskę Kelemvora dla nieboszczyka. Na jej twarzy zaczęła się jawić maska obojętności przechodzącej w melancholię, która skrywała zmęczenie i smutek. Nie było ono fizycznym, choć była wyczerpana, ale psychicznym zmęczeniem. Czytając każde imię, tylu martwych, tyle straconych żyć już nigdy nie będzie miało szansy uśmiechnąć się do bliskich, ten ból, ta świadomość była dla niej wielkim ciężarem. Nocami zdarzało się jej przez sen wymówić jedno dwa imiona zmarłych, wszystkich pamiętała, ale zaczęła nawet wątpić w swą doskonałą pamięć. Od tej pory pergaminy z listami zmarłych trzymała zawsze przy sobie, aby nigdy nie zapomnieć, aby nigdy nie popełnić tych samych błędów. Burmistrz Rath widząc jej poświęcenie i czując ukłucia sumienia podarował Lunie środki do poświęcenia cmentarza. Ziemia cmentarza była odtąd święta, żaden nieumarły nie mógł powstać z grobu, a dodatkowo każdy kto przychodził na teren cmentarza odczuwał jakieś ciepło, pocieszenie, które rozpalało się wewnątrz jego serca.


Wraz z innymi, niedługo po zakończeniu ponurej pracy przez Lunę, postanowiono udać się do Melvaunt, gdzie podobno kult Shar i jego knowania, które wciągnęły Rath w odmęty smutku, są żywe i szykują się do kolejnego ataku. Przed wyjazdem postanowiła coś zmienić w sobie. Coś na znak buntu, pamięci – ścięła włosy. Uznała, że będą jej tylko przeszkadzać podczas walki i zbyt wiele czasu musi poświęcać na ich pielęgnację. Odkładając nożyczki na stolik koło łóżka spojrzała na swoją dłoń. Nadal nie wiedziała co oznaczał symbol wypalony na jej dłoni, mimo studiów i badań na jego temat. Nie mogła też teraz wrócić do domu by spytać wysokich kapłanów – nie mogła zostawić sprawy kultu Shar niedokończonej. Musiała być teraz silna, niewzruszona, mniej ufna – bardziej podejrzliwa. Tragedia nie może się powtórzyć – powtarzała sobie. Od czasu do czasu nadal płakała w nocy, starała się jednak zmienić to w siłę. Zbierała łzy do małych flakoników, potem je poświęcając. Wierzyła, że w ten sposób nie tylko błogosławieństwo Shaundakula napełni wodę, ale i pamięć, gniew, nadzieja zabitych za Rath.


Nie tylko ona się zmieniła – wszyscy, może z wyjątkiem Wakash – się zmienili. Milo nie był już radosnym żartownisiem, którego rozmowy czule wspominała Luna, lecz ponurym, cierpiącym kochankiem, który najwidoczniej szukał zemsty. Czasami zastanawiała się jak go pocieszyć – lecz wiedziała, że tylko serce Liah byłoby wstanie to zrobić. Sama zbyt wiele wycierpiała by wierzyć w inny sposób. Yon również cierpiał, wydawał się mieć żal do samego siebie, za sposób w jaki traktował Marę. I choć wstydziła się to powiedzieć głośno to Luna też tak czuła. Tragedia Mary i Rosy zaczęła się właśnie od Yona. Gdyby nie ta zaciętość, nie podkradanie miłości, szyderstwa i ból odrzucenia – mogłyby żyć, Rosa mogłaby nie zdradzić, Mara mogłaby nie dostać się do niewoli. Tyle dla niego poświęciła, tyle dla niego ryzykowała… cierpiał, Luna wiedziała o tym. Nie była pewna tylko czemu, dlatego, że Mara zginęła czy dlatego, że była to jego wina. Jeśli to drugie mógł sobie nawet nie zdawać sprawy jak bardzo egoistyczny jest w swym cierpieniu– chciał mieć po prostu czyste sumienie, a nie żywą Marę. Luna nie spytała go o to jednak, wolała go trzymać na lekki dystans, mimo wszystko on nie zdradził… nie jak Liah. Podła wampirzyca, zdrajczyni. Elhan… Elhan mógł również zginąć za jej sprawą… dopiero po jego śmierci Luna zdała sobie sprawę, że cząstka jej kochała go.

Najbardziej jednak martwiła się o Severa. On zdecydowanie najbardziej się zmienił. Stał się bardziej ponury, mniej pewny swoich wartości. Luna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przypominał jej teraz Rosę. Myśl ta bardzo ją dręczyła.

- Severze… jeśli jedna bitwa potrafi tak bardzo zachwiać twoje ideały… to może lepiej odejdź… może nie jesteś gotów… pamiętaj, że Rosa też zaczęła wątpić. Musisz być silny jeśli chcesz dojść do końca tej podróży. – pewnego dnia, kiedy byli już w drodze do Melvaunt powiedziała mu Luna w twarz, z melancholijną miną, która od jakiegoś czasu rzadko znikała z jej twarzy.

Podróż trwała, a co miało przyjść mogło wbić w serce Luny jeszcze więcej sztyletów, musi więc uodpornić swoje serce na stal, sprawić, aby było twardsze, może nawet twarde jak kamień – choć ta myśl również przerażała kronikarkę. Yon zaczął rozmawiać z niejakim Galanem, najwyraźniej kupcem, Wakash również zbliżył się do rozmawiających chcąc wziąć udział w dyskusji. Luna czując, że może to być ważne, również się zbliżył do rozmawiających.

-Mantikory? – powtórzyła z średnim zainteresowaniem – Trochę to nietypowe dla moczarów, może to jakiś podgatunek? Słyszałam kiedyś o mantikorze arktycznej, która zamiast zużywać energię na odrastanie kolców potrafiła wykorzystywać do tego wodę wokół niej jako produkt zastępczy… - na twarzy Luny pojawił się delikatny melancholijny uśmiech. Już od jakiegoś czasu nie dała się wciągnąć w pseudonaukowe dyskusje, westchnęła tylko – Cóż jeśli rzeczywiście są tu mantikory to powinniśmy uważać – zakończyła porzucając wątek arktycznej mantikory i słuchając tylko o mieście Melvaunt, nie komentując oczywistych faktów – było to idealne miejsce dla kultu Shar.
 
Qumi jest offline  
Stary 16-08-2009, 21:19   #9
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Miasto Melvaunt


- Chyba już całkiem zwariowałeś - Parsknęła Vanessa, po czym zaśmiała się wesoło - Kochany Raisonie, to niezwykle kusząca i cudna propozycja, jednak mamy przed sobą jeszcze wiele kilometrów drogi. Wiem dobrze, że jesteś w stanie skarbie nieść mnie na rękach póki nie padniesz na nos ze zmęczenia, jednak mamy koniki, niech więc spełnią swoje zadanie i nas niosą, nie ma w tej chwili sensu na taki spacerek. Innym razem, bardzo chętnie... - Mrugnęła do wojaka na końcu, robiąc jedną ze swoich słodkich minek.

Jechali więc dalej konno, przed siebie, tam gdzie ich jeszcze nie było, a gdzie prowadził akurat gościniec.

Od przypadkowych podróżnych poznali nazwę majaczącego w oddali miasta.

Melvaunt.

Gdy Vanessa rzuciła kilka miedziaków żebrzącej o jałmużnę kilkuletniej czarnowłosej dziewczynce w brudnej, i potarganej sukience, rozpętało się małe piekiełko. Do monet rzuciło się około trzech tuzinów różnych wiekowo osób, zarówno dzieci, jak i dorosłych, mężczyzny, jak i kobiet, przy okazji rozbijając nos dziesięcioletniej czarnowłosej. Półelfka furkała na takie zachowanie na prawo i lewo, złorzecząc na brak... czegokolwiek u takich osób, wszystko to jednak doprowadziło tylko do gromadzenia się wokół niej jeszcze większego tłumu, domagającego się kolejnej darowizny.

Raison, podejmując szybką i rozsądną decyzję, pochwycił uzdę rumaka swojej pani, po czym oboje gwałtownie wyrwali do przodu, uwalniając się z szalejącej ciżby.

....

- Muszę się napić - Bardka niemal krzyknęła, gdy podjechali pod karczmę noszącą miano "Wierzgający Kuc".

Po kilku niezwykle elokwentnych zdaniach wyjątkowo obleśny karczmarz z wielką brodawą na nosie zgodził się, by Vanessa uatrakcyjniła wieczór, dając popis swoich umiejętności śpiewu i gry na mandolinie. Widząc nastroje i niemal całkowicie męską widownię zaśpiewała dosyć znaną piosnkę o piwie, którą wyjątkowo szybko pochwycili przebywający w przybytku, drąc gardła do wtóru śpiewu Półelfki.


Nie wiadomo do końca, czy poprzez jej wdzięki, skoczną piosenka, czy może buzujące promile, lub i wszystko razem, w pewnym jednak momencie jeden z gości, wyjątkowo chudy osobnik z zarośniętą gębą i w czarnym stroju, postanowił zapoznać swoje łapy z biodrami Vanessy. Ta nie przerywając gry i śpiewu najpierw zręcznie odskoczyła w bok, mężczyzna był jednak wyjątkowo nachalny, a jego dłoń wylądowała po chwili na jej pupie, przez co już jasnowłosa zająknęła się w trakcie śpiewu, oraz szarpnęła niezręcznie nieodpowiednią strunę swego instrumentu.

Genasi Ziemi uniósł początkowo w zdumieniu brwi, szybko jednak na jego twarzy zagościła wściekłość.


~


Karawana mozolnie człapała przed siebie, a każdy zajmował się czym mógł. Podróżując poprzez moczary Thar, zwane również Wielką Szarą Ziemią, nie napotkano jednak żadnej Mantikory, czy też licznych wojowniczych Orków, pojawiających się w tak wielu opowiastkach, dotyczących owego miejsca. Podróż upływała na nudzie, urozmaicanej jedynie całkiem zwykłymi rozmowami. Godzina za godziną, a nawet dzień za dniem.

- Proponuje, żebyście pochowali symbole waszych patronów, nie są oni tam mile widziani - Odezwał się do jadącego obok konno Severa Greg, kupiec mający wóz pełen różnorodnych tkanin.

Sever spojrzał na swoją tarczę. Na horyzoncie pojawiło się miasto Melvaunt.

Było niczym klatka pełna dzikich zwierząt.

Potężne mury i solidne bramy, obsadzone liczną, nieprzychylnie spoglądającą strażą, ciasne ulice pełne ludzi i nie-ludzi, wozy, konie, metaliczny smród i masa, masa ludności. Wrednie spoglądający młodzieńcy, pragnący jak nic pomóc w pozbyciu się sakwy z monetami, a być może i życia, liczne, zbrojne patrole miejscowych gwardzistów przemierzające ulice, nieustanne rozmowy, zlewające się w jednostajny hałas, duchota i ciasnota. Dwóch chłystków okładających kopniakami bogom winną smarkulę, zalegający na bruku pijacy, ulicznice oferujące po kątach swoje usługi, wymiociny, smród odchodów, żebracy.

- Może ci obciągnąć? - Nagabywały chociażby Yona brzydkie, często brudne, i o odrażających zębach kobiety.
- Patrz gdzie leziesz! - Nieustanny ryk przypadkowych "twardzieli".
- Za to zginiesz świnio!.

Pomyje wylewane prosto z okien kamienic, bez gdybania nad przechodzącymi pod oknami osobami. Sterty śmieci, liczne szczury, wrzaski, dzikie śmiechy, płacz bezdomnych dzieci, jęki rozkoszy zadowalanych publicznie mężczyzn. Lamenty żebraków, uliczna bijatyka, okradany z butów pijak.

Melvaunt.

- My jedziemy na targowisko, nasze drogi się więc chyba rozchodzą - Korg znów spojrzał w stronę Wakasha, tym razem z wyraźną ulgą - Bogowie więc z wami śmiałkowie, obyście cieszyli się dostatnim życiem jak najdłużej!.

Nastał więc czas rozstania, i każdy ruszył w swoją stronę.

Samantha miała dosłownie łzy w oczach.

....

Przypadkowa tawerna nosiła miano "Biały kuc". Wbrew owej nazwie przybytek jednak miał niewiele wspólnego, z jakże obiecującym, niewinnym szyldem, dającym ułudę bezpieczeństwa, czystości i tym podobnych. Wewnątrz półmrocznego przybytku panował podobny tłok co na ulicach, a podejrzany fetor ustępował jedynie odrobinę sile panującego na zewnątrz.


- Czego? - Nieprzyjemny karczmarz odezwał się tonem porównywalnym niemal do splunięcia w twarz, co z pewnością by i uczynił, gdyby nie miał ochoty jeszcze trochę pożyć.

Rath było jednak o wiele przyjemniejsze, jakkolwiek to brzmiało.

Grupce udało się szczęśliwie znaleźć pusty stół, który całkiem pusty stał się dopiero po mozolnym budzeniu śliniącego, wstawionego mieszczanina, złorzeczącego pod nosem coś o jakiejś krawcowej. Koniec końców, pozbierał się jakoś do kupy, po czym niepewnym krokiem opuścił przybytek w sobie tylko znanym kierunku. Wolne izby były tylko dwie, do tego właściciel "Wierzgającego Kuca" żądał za nie iście zbójnicko po pięć sztuk złota za izbę, nic jednak najwyraźniej z tym fantem nie można było zrobić. Do tego tu i tam hasały po podłodze myszy.

Luna wzdrygnęła się, mimowolnie objawiając typowo kobiece zachowanie. Na Milo zerkało zaś wielu mężczyzn, a ich wzrok był wyjątkowo drwiący.

Wiele spojrzeń znad kufli świdrowało nowych gości w karczmie, a sporo z nich zdecydowanie nie należało do przyjaznych. Liczna jednak grupa, oraz widoczny oręż, póki co powstrzymywały wszelkich amatorów mocnych wrażeń. Brzydkie lafiryndy obściskiwały się przy stołach z gośćmi, salę wypełniał gwar, śmiechy i rozmowy... .

Jakaś jasnowłosa Półelfka, najpewniej Bardka z profesji, zaśpiewała skoczną piosenkę o piwie, które nawiasem mówiąc było w karczmie mocno rozwodnione, podobnie jak wino. Nie było więc tak źle?.

Po chwili jednak posypały się pierwsze zęby.

Za nimi zaś liczne pięści, ławy, a nawet stoły. W stronę śmiałków również, nie oszczędzając im mośliwości wymigania się z bijatyki, co dobitnie podkreślił przypadkowy kufel rozbijający czoło Luny, oraz dwaj pędzący na siedzących przy stole mężczyźni, jeden uzbrojony w potłuczoną butelkę, drugi zaś w nogę od stołu.


~


Po rozprawieniu się z ulicznymi bandytami, Acaleem... zażądał od nich ich własnych sakiewek!. Dwaj przytomni mężczyźni spojrzeli dosłownie zszokowani na Mnicha, na twarzach Tevo, jego małżonki, oraz ich córeczki gościły zaś również podobne miny. Diablę miało z kolei wprost ubaw po pachy, dając kolejną nauczkę bandziorom.

Na ziemi wylądowały szybko dwa mieszki, trzeci zaś Acaleem musiał osobiście odwiązać od pozbawionego przytomności osiłka leżącego na gościńcu. Niewiele tego w sumie było, ledwie osiem srebrników i piętnaście miedziaków.

....

Dalsza podróż obyła się bez atrakcji, za to zarówno chłopu, jak i jego żonie nie zamykały się dzioby. Zasypywali Mnicha pytaniami dotyczącymi jego umiejętności w boju, treningów, trudności w opanowaniu takich "sztuczek", oraz setkę podobnych, powiązanych z zaprezentowaną wcześniej sytuacją rzeczy. Wszystko oczywiście przeplatane, często dosyć dziwnymi, komplementami.

....

Mnich pożegnał się wkrótce z podwożącą go rodzinką, po czym ruszył w poszukiwaniu przeznaczenia.

Tłoczne, gwarne, i dosyć nieprzyjemnie cuchnące miasto Melvaunt oferowało wiele możliwości. Było jednak i przy okazji dosyć odpychające, o czym Acaleem przekonywał się co chwilę, natrafiając na ulicach na często dosyć obrzydliwe, jeśli i nie perwersyjne sytuacje. Wymiotujący pijak, sikająca na ulicy dziewczynka, pieszczony oralnie w bramie mężczyzna. Jednym słowem syf, kiła i mogiła, jednak jemu do szczęścia wiele potrzebne nie było, wystarczył ciepły posiłek i wysokoprocentowy napój.

Przeznaczenie po raz kolejny postanowiło jednak podstawić jemu nogę.

- Ale masz paskudny ryj - Usłyszał za swoimi plecami - Twoja matka dała dupy Ogrowi?.

Wściekły jak milion smoków Acaleem odwrócił się w stronę osóbki o wyraźnie samobójczych skłonnościach, z zaciśniętymi już mocno pięściami oraz zgrzytając zębami. Wtedy też został mocno zaskoczony. Głos bowiem należał do... miejscowego gwardzisty w wypolerowanym napierśniku, trzymającego dłoń na mieczu przy pasie, stojącego na ulicy w asyście czterech swoich kamratów, uzbrojonych w halabardy.


Do tej pory wyjątkowo tłoczna ulica, nagle zaczęła pustoszeć w zastraszającym tempie. Kto tylko mógł, ulatniał się jak najszybciej i jak najdalej od gwardzistów, woląc unikać kłopotów, które najwyraźniej oni sami lubili prowokować.


Brama przed miastem Melvaunt



- Nie wjedziecie - Warknął strażnik, będący najpewniej sierżantem pięcioosobowej grupki przy miastowej bramie.
- Ale jak... - Starała się protestować Una.
- Ano tak - Blady gwardzista wyszczerzył perfidnie zęby.

Pojawiły się więc pierwsze kłopoty, poparte dosyć agresywnymi spojrzeniami pięciu gwardzistów, oraz paru halabard oraz dwóch kusz.

Najwyraźniej mężczyźnie coś się nie spodobało, i dalsze dyskusje raczej nie miały sensu. Jego "widzi-misie" skutecznie powstrzymały dwójkę podróżnych przed wkroczeniem do Melvaunt.

Trwało to jednak chwilę.

Nathan wyraźnie widział, jak w rudowłosej zbiera się wściekłość. Przyspieszony oddech, przymrużone oczy, zaciśnięte usta. To z kolei dziwnie kontrastowało z wrednym uśmieszkiem gwardzisty, co mogło się skończyć tylko w jeden sposób... .

Kamień, odpadający z muru otaczającego miasto, trzasnęła z głuchym brzdękiem prosto w hełm sierżanta straży, który po wybałuszeniu gał zatoczył się w bok, po czym padł na swoim posterunku. Jego zdezorientowani kamraci stali niczym osłupieni, przyglądając się dowódcy padającemu jak kłoda, z krwią zalewającą twarz.

- Kur*a... - Jęknął poszkodowany.

Nathan uśmiechnął się w duchu, wiedząc dobrze o co chodzi, jednak i on był mocno zaskoczony, nie spodziewał się, by "dziwy" dotyczące Uny de Braska działały z tak szybkim tempem.

- Ku*wa - Powtórzył dowódca gwardzistów, stawiany na nogi przez swoich ludzi - Nie... wjedziecie... ku*wa.

Inteligent.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 16-08-2009 o 21:25.
Buka jest offline  
Stary 16-08-2009, 23:34   #10
 
Grytek1's Avatar
 
Reputacja: 1 Grytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie cośGrytek1 ma w sobie coś
- Severze… jeśli jedna bitwa potrafi tak bardzo zachwiać twoje ideały… to może lepiej odejdź… może nie jesteś gotów… pamiętaj, że Rosa też zaczęła wątpić. Musisz być silny jeśli chcesz dojść do końca tej podróży.

Delikatny kobiecy głos Luny wyrwał Severa krwawych wizji zemsty przyciągając ku bardziej przyziemnym sprawom. Popatrzył jej w oczy, ale nie był pewny co ma odpowiedzieć. Rozmowa tête a tête zaskoczyła młodzieńca lecz mimo to był jej wdzięczny. Samotność źle na niego działała a towarzystwo Luny było w niepokojący sposób kojące




- Jeśli nie będę gotów teraz to pewnie nigdy nie będę...Rosa zawiodła lecz ja muszę....

Na pięknej twarzy aasimara pojawił się grymas złości

-...chcę się zemścić na tych przeklętych heretykach. Nie spocznę nim moje ostrze nie będzie pokryte krwią sharytów aż do rękojeści...

Po chwili konsternacji głos sferotkniętego złagodniał

- Przepraszam nie powinienem był tego mówić na głos...

Tylko dzięki niej przeżył starcia w Rath i głupio mu było że obarcza ją swoimi problemami. Był jej dłużnikiem i wydawało mu się że z każdą chwilą zaciąga kolejne zobowiązania.
Poczucie bezsilności podsycała słabość ogarniająca prawą dłoń która potrafiła pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie. Wzburzenie na myśl o zemście wywołało atak bólu objawiający się trzęsieniem kontuzjowanej kończyny które ukrył przed wzrokiem kronikarki w obszernych fałdach płaszcza. Paladyn obawiał się że towarzysze uznają go za zbędny balast i wykluczą jego udział w działaniach mających mieć miejsce w Melvaunt. Pozostała mu nadzieja że nikt nie zwróci uwagi na niemoc która go ogarniała.


(***)


W trakcie nocnych odpoczynków karawany Sever często przesiadywał na krańcach obozowiska gdzie pielęgnował swój miecz osełką. Wiedział że magiczne ostrze nie potrzebuje ostrzenia lecz wykonując proste wojskowe czynności miał czas tylko dla siebie i swoich planów na przyszłość. Miecz ochrzczony mianem Bladej Sprawiedliwości pozbawiony był jakichkolwiek ozdób lecz niezłomnie służył mu już od czasów akademii. Klinga ku ogromnemu żalowi właściciela nie przejawiała oznak inteligencji lecz młodzieniec przekonywał sam siebie że ostrze lubi, gdy poświęca mu się uwagę.

Dandys i fircyk - Wakash był pod ciągłą obserwacją Blake'a. Złotowłosy nie chciał by skrzywdził córkę kupca w pogoni za podbojami. Spojrzenie jakie mu posłał zaraz po opuszczeniu Vaasy chyba nie zostało prawidłowo odczytane. Głaszcząc głownię miecza zastanawiał się dlaczego jeszcze toleruje obecność tego południowca w swoim otoczeniu. Wyłącznie silna wola trenowana latami sprawiła że porywcza natura nie wzięła góry nad jego zachowaniem.

Bagna Thar nie obfitowały w rozrywki których zresztą paladyn nie poszukiwał. Ku jego niememu rozczarowaniu podróż przebiegła nadzwyczaj spokojnie i szybko stanęli przed wrotami Melvaunt.
Przypominając sobie lekcje o regionie morza Księżycowego doszedł do wniosku że najprawdopodobniej miasto jest oligarchią którą włada niepodzielnie "Rada Lordów"

Wyprzedzając nieco kupców ujrzał miasto w swojej całej wątpliwej krasie. Stojąc na wzgórzu ocenił je na około czterdzieści tysięcy lecz wątpił by jego przypuszczenia okazały się trafne. Osada pękała w szwach od wszelakiej maści podróżnych i żebraków którzy nie posiadali własnego majątku i domu.
Melvaunt wyglądało gorzej niźli "Żebracze Gniazdo" w Neverwinter po ulicach którego zdarzyło mu się wielokrotnie przechodzić.


- Proponuje, żebyście pochowali symbole waszych patronów, nie są oni tam mile widziani - Odezwał się do jadącego obok konno Severa Greg, kupiec mający wóz pełen różnorodnych tkanin.Który zauważył nieklasyfikowaną minę Severa

- Wątpie panie czy jest to możliwe. Poza tym nie wstydzę się mojej wiary nawet jeśli będzie to niosło ogólną pogardę w tym "uroczym" mieście to nie lękam się o swoje bezpieczeństwo.

Neverwinterczyk wprost chciał by ktoś spróbował go napaść...rwał się do walki a to nie wróżyło dobrze nikomu kto stawi mu czoła.

- Mimo wszystko dziękuję za troskę i niech Waukeen wam sprzyja dobry człowieku.

Miasto okazało się być jeszcze gorsze niż jakiekolwiek domysły podróżnika.


Uryny spływające w rynsztoku wraz z odpadkami powodowały wprost niewyobrażalny smród zaś kakofonia dźwięków wydawanych przez koopulujących,handlujących i przekrzykujących się na ulicach mieszkańców powodowała niemal ogłuszający efekt. Nie mogące się przedrzeć przez tłum wierzchowce podróżników tratowały przedstawicieli wszelkich ras Faerunu wywołując groźby i sarkania poszkodowanych.
Każdy widząc uzbrojenie jeźdźców schodził z drogi nie mając chęci na prawdziwą walkę. Aasimar cmoknął z niezadowolenia po czym dał sygnał dla Goliatha do przyspieszenia.
Idealna nora dla Shar i jej sługusów. Idealny cmentarz dla konspiratorów odpowiadających za Rath. Z okrutnym uśmiechem ruszył ulicami miasta.

(***)

- My jedziemy na targowisko, nasze drogi się więc chyba rozchodzą - Korg znów spojrzał w stronę Wakasha, tym razem z wyraźną ulgą - Bogowie więc z wami śmiałkowie, obyście cieszyli się dostatnim życiem jak najdłużej!.

- Szerokiej drogi Panie !! Oby Waukeen spojrzała na was przychylnym okiem za wszelkie dobro któreście nam z szlachetnego ducha uczynili.

Zbliżając się do kupca dodał

- Wybaczcie moje zachowanie w podróży. W Vaasie pochowaliśmy wielu zacnych druchów których nam wielce brakuje w kopanii.

Zdradził kupcowi miejsce z którego wyruszyli ale nie obawiał się zdrady. Za dobrze mu z oczu patrzyło.

- Jeśli mogę coś sugerować to radzę jak najszybciej zakończyć interesy i opuścić miasto...wkrótce się tu porządnie zakotłuje...

(***)

Jakiś czas jeszcze po rozstaniu z karawaną podróżnicy podążali naprzód pokrzykując na pieszych by zeszli spod kopyt, ci jednak nie kwapili się, a co bardziej hardzi odpowiadali nawet groźbami
- Za to zginiesz świnio - wychrypiał przepitym głosem półork potrącony przez Severa. Blondyn uniósł brew w drwiącej minie wyraźnie kpiącej. Dla ostudzenia zaś zapałów poturbowanego humanoida odsłonił połę płaszcza pod którą skrywał miecz. Aluzja pomimo niezbyt rozbudowanej inteligencji przeciwnika została odczytana prawidłowo
- Nie sądzę...warhole...

Zakończyło sie na kilku siarczystych przekleństwach wymruczanych półgębkiem które spłynęły po aasimarze niczym woda po kaczce.Wlekli się więc niemiłosiernie brnąc pośród marginesu społeczeństwa całego Torilu

(***)

Tymczasem czerń ludzka gęstniała wokół drużyny, a dalej było jeszcze gorzej.
Prócz wielu plag dnia codziennego w mieście: chorób, rabusiów i ludzkiej chciwości, były też trzy znacznie groźniejsze pochodzących wprost z zimnych pustkowi chaosu. Nikt nie próbował opanować rozwydrzonego tłumu.Walcząc z naporem tłuszczy nozdrza Paladyna podrażnił jeszcze gorszy smród. Źródłem okazała się melina oznakowana szyldem przedstawiającym białego kuca stojącego na dwóch kopytach.

- Trafiliśmy do chlewa więc o to i barłóg wszystkich tych prosiaków.

Zwilżając wargi językiem wkroczył do środka. Wnętrze obfitowało w popijających z brudnych kufli miejscowych.
Umeblowanie stanowiły starsze i nowsze zydle i stoliki pośród których były takie które opierały się wyłącznie na 3 nogach zapewne niemi świadkowie niezliczonych burd wywołanych z byle powodu przez podochoconych bywalców. Karczma skąpiła luksusów toteż młodzieniec domyślał się że nikt by nie płakał gdyby poszła z dymem. Klimat świetnie pasujący do parszywego nastroju sługi Tyra którego bracia w wierze zapewne takie speluny mijali szerokim łukiem jako nie odpowiednie dla osób piastujących ich stanowiska.

Podążając do szynkwasu przedzierał się przez tłum torując drogę towarzyszom. Górował nad tłumem niemal o głowę toteż nie zbaczał ni na chwilę.

- Są wolne pokoje ?

- 2 wolne 5 złotych monet za jeden - słowa karczmarza wyprzedził jego oddech który śmiało mógł konkurować z tchnieniem czarnego smoka.

Zdzierstwo w biały dzień ale czego było się spodziewać po Melvaunt.

Rzucając ostentacyjne spojrzenie ruszył do stolika nie składając zamówienia. Widząc brudne łapska właściciela wolał nie ryzykować zarażenia jakimś paskudztwem.

Nim bard skończył swój występ rozgorzała najprawdziwsza burda.
 

Ostatnio edytowane przez Grytek1 : 19-08-2009 o 21:26. Powód: Dodałem troche tekstu :)
Grytek1 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172