Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-01-2010, 23:29   #1
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
[D&D GH/Bissel] - Gra o Tron - I

GRA O TRON - 1




Nieba prawie nie widać, czeluść chłodna i ciemna,

Niech się sypią lawiny kamieni!

I niech łączą się zbocza bezlitosnych wąwozów,

Bo cóż drąży kształt przyszłych przestrzeni

Jak nie rzeka podziemna?



Groty w skałach wypłucze,

Żyły złote odkryje -

Bo źródło

Bo źródło

Wciąż bije.


Skała obojętna była na wszystko i z równą obojętnością obserwowała wzloty i upadki Bractwa. Była z nim od samego jego początku, kiedy ruiny raubritterskiego zamku Hamerberg zostały mu nadane przez legendarnego Evarda Storma, który zwać się później kazał Imranem Stormem Tendulkarem. Wówczas, kiedy oszalał już doszczętnie, przyjął bakluńską wiarę i zwyczaj, budować zaczął chramy bakluńskich bogów, których nakazał wyznawać swoim poddanym. Skała pamiętała jak wielu podówczas gońców i wtajemniczonych rycerzy pokonywało setki schodów pnąc się do serca twierdzy po schodach wykutych w jej trzewiach, zabezpieczonych łańcuchami, z których spaść można było w każdej chwili w przepastne przepaście. Skała pamiętała ów czas zdrady, kiedy to Bractwo odwróciło się od swego fundatora i stanęło ramię w ramię z jego wrogami wbijając miecz w plecy tego, kto był dobroczyńcą Zakonu. Bękarci Bracia. To była dobra nazwa. Oddawała ich prawdziwe ja.

Skała widziała wszystkie późniejsze dni, które dla zgromadzenia rycerskiego bynajmniej szczęśliwymi nie były. Wegetacja, to było słowo, które najpełniej oddawało stan w jakim Zakon się znalazł po śmierci Evarda Storma i przywróceniu Ainoru do macierzy Bissel. Jednak trwał, w przeciwieństwie do tych, którzy stanęli po stronie uzurpatora i buntownika. Przetrwał okres wieloletnich podchodów, spisków i knucia, kiedy z każdym rokiem liczba braci malała. Nie każdy wszak z tych, którzy kiedykolwiek złożyli ślubowanie, chciał spędzić żywot w położonym na odludzi zamku pielęgnując sekretną tradycję i tajemnicze rytuały. Skale było to za jedno.

Skała pamiętała również chwile chwały Bractwa. Kiedy jego rycerze po raz pierwszy złamali podstawową zasadę postawioną jako warunek tworzonemu Bractwu przez jego fundatora. Dni, kiedy zbrojnie wsparli bratanka Evarda, Księcia Blaise Storma przeciwko całej sile Bissel w jego wojnie o wolność Ainoru. To były dni zwycięstw nad potężniejszym przeciwnikiem, które Ainor odnosił dzięki jedności dzikich plemion barbarzyńskich górskich klanów, rycerskich rodów, najemnych zastępów przybyłych z różnych stron świata. Ainor a wraz z nim Bractwo, zwyciężało dzięki nieugiętemu charakterowi, dzięki sile narodu, dzięki wierze w ostateczny sukces. I miłości, która połączyła potomkinię starego rodu Lady Izabel Martell z młodym, dumnym i nieujarzmionym buntownikiem, Blaisem. Skała jednak doskonale wiedziała, jak niewiele Bractwo na wsparciu zbuntowanego księcia zyskało. Czasy wolnego Ainoru odeszły w zapomnienie, kiedy jego wojska zostały rozbite w którejś z kolei wojnie. W której po raz kolejny zastępy Rycerzy Auran stanęły ramię w ramię z siłami Księcia Storma. Łamiąc po raz kolejny wolę fundatora Bractwa, jego wuja. O tym jednak w Bękarciej Skale się nie mówiło.

Dopiero klęska w bitwie pod Północnym Portem spopieliła wszystkie doniosłe plany tych, którzy z dynastią Stormów wiązali jakieś nadzieje. Zdradzony przez kondotierskiego wodza Tristana de Marque Książę Blaise Storm oddał życie na polu chwały. W przeciwieństwie do jego równocześnie zamordowanej zdradziecko żony, Księżnej Izabell, oraz dzieci, którym również mściciele nie okazali miłosierdzia. Nie okazywali nikomu. Skała pamiętała straszliwy popłoch, jaki zapanował na zamku, gdy docierać doń zaczęły wieści o porażce. I gdy uzmysłowiono sobie w końcu jej ostateczne skutki. Skutki, na które nie trzeba było długo czekać.

Obojętna na wszystko skała nieczuła była na lament tych, którzy zrozumieli, że popełnili błąd sprzeniewierzając się woli swego dobroczyńcy. Wieść o wyjęciu spod prawa Bękarcich Braci nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Podobnie jak zupełnie była obojętna na nieustanny odpływ krwi z serca Zakonu. Ludzkiej krwi. Nie zważała wszak na ubywających rycerzy i uciekających poddanych. Jej było to obojętne. Skała obojętnym wzrokiem wiekowych pieczar spoglądała na upadek położonego na odludziu zamku i osadzonego w nim Zakonu. Który miał choć to szczęście, że jego ziemie nie zostały mu ostatecznie zabrane. Bractwo porzucone, pogrążone w zapomnieniu, trwało. Niczym ona. Wrośnięte w ziemię Ainoru do samych jej trzewi. Mieli ze sobą wiele wspólnego.

Wieść, która poruszyła znów osowiały przez lata zamek, dla niej znaczyła tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jednak widziała ożywienie, które było czymś nowym. Wiedziała, że nie mogło go spowodować zaproszenie na turniej rycerski w Bramie Dorion. Bękarci Bracia nie dbali o zaszczyty. Jednak egzekucja, która miała uświetnić jego rozpoczęcie mogła leżeć u podstaw złości, jaką skała widziała na twarzach większości spośród mieszkańców zamku na jej szczycie. Choć i ta nie była by dla rycerzy wyjętego spod prawa zakonu jakimś novum. Jednak nie często wiesza się szlachcica. Nie często wiesza się w twierdzy, sercu zakonu zakonnego brata. Bo Sir Edvin de Gard był rycerzem Zakonu Przenajświętszej Panienki Joanne. Jednak skała wiedziała swoje. To nie było to.

Ich poruszyło coś zupełnie innego. To, za co wieszano Sir Edvina.

Sir Edvin zaś zawisnąć miał wyłącznie z jednego powodu o czym wiedzieli na skale wszyscy.

Sir Edvin de Gard był Bękarcim Bratem kultywującym sekretnie tradycję Bractwa.

I za to miała go spotkać haniebna śmierć…

.
 

Ostatnio edytowane przez Bielon : 17-01-2010 o 23:36.
Bielon jest offline  
Stary 24-01-2010, 22:55   #2
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Reguły sesji:

* Prowadzący: Bielon i hija.
* Kwestia konwencji: BielHekowy heros-slowfood. Greyhawk.
* Kwestia zgodności z settingiem: Wszelkie materiały kanoniczne zachowują ważność, data rozpoczęcia przygody to wiosna [maj] roku 621. Moja interpretacja settingu jest moją interpretacją settingu. A świat jest nieco inny. Jaki? Przede wszystkim wiele znajdziecie na Bissel Reszta w sesji się okaże.
* Kwestia zastosowania mechaniki: W tej sesji opieramy się na logice i zdrowym rozsądku, wszystkie rzuty wykonuje MG lub zdesperowany Gracz. Gramy korzystając z mechaniki. DnD. Mechanika rozstrzyga kwestie sporne, przy czym spory z MG rozstrzyga MG. O konieczności odwołania się do niej decyduje MG. Spory z mechaniką MG rozstrzyga również. Zawsze na swoją korzyść. Spory pomiędzy Graczami najczęściej są powodem stosowania mechaniki. Jakiejkolwiek.
* Kwestia kontroli MG nad poczynaniami graczy: Gracze mają nieograniczoną swobodę, jednak opis konsekwencji ich znaczących czynów leży w gestii MG. W niektórych (sami sprawdźcie jakich) sytuacjach gracze wchodzą w interakcję za światem na opisanych zasadach i sami opisują skutki niektórych swoich czynów. Należy jednak pamiętać, by starać się pisać tak, aby nie ucierpieli na tym Bohaterowie innych Graczy. Ani też, by ich wolna wola nie była gwałcona.
* Kwestia relacji wewnątrzdrużynowych: To jest życie, więc konflikty w drużynie są akceptowane, choć nie patrzę już na nie tak przychylnym okiem jak niegdyś. Fabularnie uzasadnione są zawsze zasadne. W sumie zaś radzę pamiętać, że to Bissel. Drużyny tu wszak nie ma…
* Kwestia częstotliwości postowania: Tempo postowania ustalamy na jak najczęstszą. Dbajcie jednakże o nie spowalnianie rozgrywki. W niektórych sytuacjach zdarzyć się może, że częstotliwość postów będzie większa. Lub mniejsza. Proszę jednak na wzięcie pod uwagę, że mam 2 maleństwa i ostatnio nawał pracy. Myślę więc, że 2 posty/tydzień to minimum. Nie bądźmy minimalistami. Ja i hija postaramy się nie być. Wolał też będę postować krócej a częściej. Prosił bym o zachowanie tej rytmiki: post MG, dzień na odpowiedź Graczy, post MG w przedziale 24h-48h po poprzednim poście MG a do 24h po ostatnim poście Graczy. Bym miał czas przemyśleć co napisaliście. Lekkie obsuwy są zrozumiałe. Częstsze będą penalizowane. Jakoś. Byle nie zmuszać MG do definitywnego usuwania postaci.
* Kwestia preferowanej długości postów: Długość się liczy mniej, ważniejsza jest jakość a najważniejszy MG. Gracze piszący posty jednolinijkowe są mile widziani, w charakterze mięsa armatniego. W końcu trzeba zapracować na tytuł "Rzeźnik". Jednak 5 stron opisu blask księżyca jest widziane równie mile.
* Kwestia poprawności i schludności notek: Żadnych emotek, psują nasz nastrój. Post zaczynamy imieniem postaci, by go nie musieć poszukiwać w treści notek.
* Kwestia zapisu dialogów: Dialogi piszemy. Kursywą oraz poprzedzamy myślnikiem.
* Kwestia zapisu myśli postaci: Jeżeli znajdzie się postać decydująca się na myślenie to myśli postaci zapisujemy wybranym przez MG kolorem czcionki - czarnym. Myśli poza tym zaznaczamy z obu stron tyldą oraz piszemy kursywą. Lub inaczej, choć lepiej nie.
* Kwestia podpisów pod notkami graczy: Wyłączamy podpisy w notkach sesyjnych. Lub nie. Można umieszczać w podpisach pochlebne opinie na temat MG i Forum. Lub inne. Pochlebne mniej. Wedle wolnej woli jednostek.
* Postacie sesyjne Graczy i postacie Tła: W sesji tej póki co nie ma Tła. Ale nie twierdzę, iż pojawić się nie może. Jak na razie się nie domówiliśmy z kandydatami. Każdy, kto będzie do sesji dołączał w jej toku, będzie dołączał Tłem. Jakby to cokolwiek zmieniało. Tytułem zaś wyjaśnienia co to Tło pozostawiam z opisu z poprzedniej sesji. Zatem … wprowadzam podział na postacie pierwszo i drugo planowe. Postacie pierwszo planowe [postacie Graczy] uczestniczą w głównym wątku sesji na jej początku i będą prowadzone tak, by uczestniczyć w jej głównym nurcie. Ich posty są inspirowane przez MG a skutki ich działań zależą również od niego. Ich również obowiązuje rygor częstotliwości postowania w sposób bezwzględny. Postacie drugoplanowe [postacie Tła] są w rzeczywistości takimi postaciami, którym jako MG powierzam pisanie nieograniczone poza sytuacjami „stykowymi” z meritum sesji. Te postacie jednak wciąż są uczestnikami sesji. Ci gracze mogą pisać co chcą i kiedy chcą nie przejmując się limitem postowania. Wyjątkiem są sytuacje, które wymagają odpowiedzi Gracza w poście. Wobec jej braku w razie konieczności pisał będę sam. To się może nie spodobać. Należy również pamiętać, iż rozdział na postacie pierwszo i drugoplanowe jest płynny i od samych postaci zależy jaką rolę w danej historii odegrają. To novum, mam nadzieję, że się sprawdzi. Dodam również, że osoby bawiące się Tłem przygody mogą dowolnie zmieniać postacie imieniem których piszą, ale jeśli będą dokonywać w toku sesji zmian, ich postacie nie będą awansować. Bo Tło awansuje tylko wówczas, gdy grane jest jak BG.

*Walki w grze: Rzecz bardzo ważna o ile nie najważniejsza. Chciałbym byście pamiętali a od tej sesji wzięli sobie to poważnie do serca, że walka to ostateczność. To sposób rozwiązania konfliktu, gdy wszelkie inne metody zawiodły. A walkę wygrywa nie ten który zabije przeciwnika, tylko ten, który przeżyje. W walce można wszak zginąć i wierzcie mi, może się to stać waszym udziałem w tej sesji. Nie życzę wam tego. Wy sobie, jak sądzę, również tego nie życzycie. Pamiętajcie więc o tym obywając broni. Bo nasi NPCowie dobywając jej iść będą zwykle na pewniaka. Bo też chcą żyć. Czego i wam życzymy.

UWAGA:
Kto chce dołączyć do sesji może zawsze do niej dołączyć pod warunkiem uzgodnienia postaci z MG. W takiej sytuacji pisał będzie z pozycji Tła.



Gracze:
1. Lynx
2. Bielonek
3. Chester90
4. Bronthion
5. Abeir Lissear



Powodzenia.



***


Stary Mistrz umierał. Nie było co do tego żadnych wątpliwości, lecz nikt komu zdarzyło się na przestrzeni ostatnich lat gościć w Bękarciej Skale nie byłby w stanie powiedzieć nic innego. Będący niegdyś przykładem cnót rycerskich Sir Malcolm umierał. Od lat. Chylił się ku upadkowi niczym dąb wiekowy, który od lat dźwiga zbyt duży już ciężar swej korony oraz pasożytniczych jemioł, bluszczy i hub. Powoli i majestatycznie. Jednakże tych kilka ostatnich lat nieuchronnie zmuszało go do uznania zwycięstwa czasu nad niezłomnym przez niemal wiek duchem. Ten, który jeszcze jesienią objeżdżał w asyście kilku pozostałych na Bękarciej Skale sług włości Bractwa, teraz już jedynie leżał w swoim prostym łożu z lękiem zerkając w przyszłość. Bo przyszłość, która jawiła się Bractwu czarnymi barwami, nie dawała nadziei na lepsze jutro. A on nie miał dość sił, by z nią walczyć, choć nadeszła na to najlepsza pora. Był za słaby i musiał polegać na innych. Na tych, których zesłał mu los.

„Los skurwiały zawsze z nas kpi” brzmiało znane zawołanie kondotierskiej kompanii Tristana de Marque, gdy ten zdobywał sobie mieczem tron Bissel.

Sir Malcolm, człowiek który zwykle unikał przekleństw głosząc iż są jadem trującym piękną mowę ojczystą, ten jeden raz był gotów się z najemnikami zgodzić.


***


Morg:

Bękarcia Skała była spokojnym miejscem. Wystarczająco spokojnym, by się skryć przed pościgiem, choć tak naprawdę niedobitków rozbitej bandy nie ścigał nikt. Jednak późna jesień, puste kieszenie i brak perspektyw skłaniały do pozostania na zimę w tym przyjaznym miejscu. Zwłaszcza że gospodarz, starzec owładnięty jakąś wizją i postrzegający w nim jednego z zesłanych mu przez los wykonawców swoich majaków, roztoczył nad nim opiekuńcze skrzydła wpuszczając niedoszłego zbója pod swój dach bez pytania o przeszłość. Kilkoro służby, która pozostała na wyludnionym zamku, nie zadawała pytań uznając najwidoczniej, że skoro sam Sir Malcolm dał mu wiarę i zaufał, nic więcej nie było konieczne. A pozostali goście Sir Malcolma, których podobnie jak jego staruszek nazywać zwykł „Braćmi”, podobnie jak służba pytań nie zadawali. Póki nie żądano od nich niczego w zamian a dawano żreć i pić, było to nader sensowne stanowisko…


***


Radziej „Rębajło”:


Swój pozna swego. Radziej w Morgu widział takiego samego jak on osiłka, który mieczem swoim gotów jest wyciąć sobie drogę do lepszego jutra. Tyle, że obu ich los doświadczył podobnie. Zimujący w zapomnianym przez bogów i ludzi zameczku, mając za jedynego rozmownego towarzysza oszalałego staruszka opętanego manią misji jakiejś o której mamrotał od czasu do czasu, Radziej z utęsknieniem czekał wiosny. Inną sprawą, że sam zameczek, w którym poza nim i kilku jemu podobnymi nazywanymi przez starca „Braćmi”, było ledwie może dziesięcioro służby, był doskonale zaopatrzony czyniąc z wieczornych biesiad miłe chwile. Surowe, porośnięte iglastym borem góry okrywała ciężka czapa śniegu, co zdecydowanie przemawiało za pozostaniem w gościnnych murach zameczku. Nawet pomimo konieczności wysłuchiwania opowieści o świetności Bractwa, które przed laty miało w murach porzuconego zameczku swą siedzibę. Radziej nie widział w tym nic złego. Zważywszy na to, że nie był jedynym raczonym opowieściami „Braciszkiem”, pomysł godzenia się z niegroźnym szaleństwem starca urodził się nie tylko w jego głowie.


***


Sandro:


Pasował tu niczym świni siodło. Wypełniona tradycją rycerską sala, uginająca się od sztuk rycerskiego uzbrojenia, wiszące niczym arrasy proporce, snute przez stetryczałego dziada opowieści z dni dawnej chwały, wszystko to było dlań nadmuchane niczym rybi balon. Nadęte chwałą i świetnością. Puste frazesy dla ukojenia bólu człowieka, który widzi jak w ruinę popada wszystko to o co walczył całe życie. Jednak to właśnie ów człek, starzec o nieprzeniknionym spojrzeniu, ugościł go w swoim domu i zabrał z Jaru, maleńkiego sioła, gdzie skrył się przed jesienną zamiecią. Wspominając sześć ledwie chat, podłych lepianek wkopanych w ziemię, Sandro pewnym był, że Sir Malcolm ocalił mu jesienią życie. W Jarze umarł by z nudów, jeśli wcześniej nie zginął by z głodu, z zimna lub nie został zatłuczony przez wieśniaków. Teraz wysłuchiwał opowieści o świetności Zakonu Auran. Co wieczór. Poznawał ich sekretną, nieznaną tradycję. Społem z innymi „Braćmi”. Śmiechu warte szaleństwo dziadka było jednak marnym kosztem za dach nad głową podczas surowej zimy, wikt i opierunek. „Było warto…” myślał Sandro z utęsknieniem jednak wypatrując pierwszych oznak wiosny. Która dawała by szansę na wyrwanie się zasypanych przez śnieg przełęczy. Wiosny, która przecież musiała już nadejść dawno. Tylko nie tu u podnóża gór. Wiosny, która miała być dlań szansą na dalszą podróż. Podróż, w którą nadspodziewanie szybko wyruszył…


***


Visk Mayer:


On jeden z nich wszystkich, „gości” starego Sir Malcolma wyczuwał drzemiącą w murach Bękarciej Skały moc. Wiedział to doskonale. Pierwotną, sięgającą gdzieś w głąb trzewi ziemi, związaną z tą zimną, zalesioną krainą. Opowieści starca o chwale sprzed lat były dlań na podobieństwo bajek usiane ziarnami prawdy. Zaś gorejące spojrzenie starca i kłębiące się wokół niego pasma mocy widoczne tylko dla Viska były dowodem na to, że sen szaleńca i mrzonki nie są zupełnie pozbawione sensu. Fakt, że stary zaczął od zimy nazywać ich wszystkich swoimi „uczniami” czynił rzecz tym bardziej dziwną. Visk wszak miał już jednego mistrza i zawdzięczał mu niemało. Ten tu jednak niewiele tłumaczył. Jednak przez całą zimę dawał im jeść i gościł pod swoim dachem nie oczekując w zamian nic nad wysłuchiwanie jego bajań, które czasami przerywały drzemki starca. To była cena, którą za przezimowanie można było znieść. Nawet znoszenie nazywania Viska „bratem” tych pozostałych wydawało się niezbyt wygórowaną ceną. Zaś fakt, iż dodatkowo stary mógł uchylić coś z tajemnicy otaczającej Bękarcią Skałę aury mocy zdawał się dodatkowo rekompensować wyrzeczenia jakie Visk ponosił.


***


Wojciech z Bielan:


Był jedynym spośród tych, których władca Bękarciej Skały nazywał „braćmi”, który rozumiał i znał tradycję rycerską Auran. Z opowieści o Zakonie, którego motto zawierało się w powszednim słowie „przetrwać”, znał głównie te, które mówiły o nim, jako spadkobiercy tradycji. Tradycji i historii wszystkich buntów przeciwko władzy Bissel nad tym górskim księstwem. Założony przez największego z buntowników Ainoru, Lorda Evarda Storma, który później przyjął bakluńskie imię Imran Tendulkar, zawsze stawał u boku tych, którzy walczyli o wolność Ainoru. I zawsze zdradzał. Ilekroć szala zwycięstwa ciążyć zaczynała ku Królestwu. Auranie nigdy nie walczyli o wolność Ainoru do końca. O ile jednak bunt Evarda Storma udało im się przetrwać, to już bunt kolejnego ze Stormów, bratanka tego poprzedniego, Blaise Storma zakończył się dla Bractwa wyjęciem spod prawa i poniewierką. Jednak pośród ludzi urodzonych krążyły opowieści o niezwykle bohaterskich i rycerskich czynach tych, którzy niegdyś byli Auranami. Wojciech słyszał więc o sir Tereminie, który samotnie ze swoimi przybocznymi rozbił hufiec elfi w Nilandzie chroniąc samego biskupa i jego świtę. Słyszał o sir Berenie, który samotnie osłaniał królewski odwrót w Rustycji i o sir Lincecie, który wygrywał turnieje rycerskie nawet w dalekiej Keolandii. Wszystkie te opowieści gdzieś tam wspominały o owych bohaterach, jako o Auranach, ludziach, którzy złożyli ślub wiernego strzeżenia Ainoru. Teraz zaś sam był w owym sercu wolności Ainoru. I nadziwić się mógł, jak nisko upaść może tradycja. Mimo to pośród kilku innych zaproszonych „gości” sir Malcolma gościł na zamku Bękarcich Braci zdając sobie sprawę z tego, że właściwie Zakon już upadł a i coraz bardziej pokrywać go zaczyna kurz historii.


***


Jechali zbliżając się ku położonej pośród gór Bramie Dorion, twierdzy Vortelli. I siedziby Zakonu Przenajświętszej Panienki Joanne. Joannici, bo tak powszechnie nazywano owo maleńkie rycerskie zgromadzenie, dbali o bezpieczne szlaki, walczyli z nieprawością i hołubili pamięć o Joanne Storm, panience której duch rzekomo ocalić miał założyciela zakonu, sir Ademara Vortella, od niechybnej śmierci. Teraz Brama Dorion była ich siedzibą i była dzięki temu poniekąd miejscem spokojnym, wolnym od groźby napadu czy zniszczenia. Niegdyś, za czasów księcia Blaise Storma, zdobyto ją i spalono. Teraz zamek odbudowano a miasteczko kwitło będąc ostatnim miejscem w kierunku na wschód, gdzie kupcy z całego Ainoru mogli spokojnie wymienić swoje towary i organizować transporty z dzikich terenów podgórskich do żyznej doliny i dalej do Bissel. Czarne złoto, żelazo, futra, srebro i drewno z Dorion sprawiały, iż małe niegdyś miasteczko, w czasie pokoju rozwinęło się całkiem znacznie mieszcząc w swoich kamiennych murach prawie trzy tysiące mieszkańców oraz drugie tyle żyjące w potężnym, opasanym wałem i częstokołem podgrodziu. Kilka krasnoludzkich faktorii handlowych dodawało mu splendoru oraz zapewniało dopływ doskonałych kamieniarzy na których zawsze tu było wzięcie. Nie mówiąc o specjalistach innego autoramentu. Zaś górująca nad miasteczkiem kamienna twierdza Vortelli dawała poczucie bezpieczeństwa wszystkim, którzy mieszkali w jej cieniu.


Konie szły w skok wietrząc rychły odpoczynek. Oni zaś bynajmniej ich nie hamowali. Spieszyli się. Mieli po temu powód. Sir Malcolm, stary Mistrz wymierającego bractwa, dał im wyraźnie do zrozumienia, że przybycie na czas jest w wyznaczonym im zadaniu najważniejsze. Bo i zadanie należało do tych w których zgranie czasowe, przybycie o czasie, miało najistotniejsze znaczenie. Niezręcznie bowiem w tym wypadku było by spóźnić się. Zwłaszcza na egzekucję. Tym bardziej, że Sir Malcolm oczekiwał od nich tylko jednego…


***


- Ocalcie go. Nie dopuśćcie do jego egzekucji. Przekupcie kogo trzeba, wykradnijcie, albo odbijcie. To nie ważne. Nie dopuśćcie by go zgładzili. Wyrwijcie tym podłotom z ich łap i przywieźcie tu. Nagroda przejdzie wszelkie wasze oczekiwania… - stary aż się zasapał. Od kilku dni słabował i teraz leżał w łożu wielkim, wykonanym w prosty sposób przez nie do końca chyba trzeźwego stolarza. W komnacie zaś było zimno. Nie dziwota, że ktoś mieszkający w takich warunkach miał dwa wyjścia. Zemrzeć prędko i młodo, albo sczerstwieć. Sir Malcolm zdecydowanie należał do tych drugich. Tyle, że na każdego kiedyś przychodzi kryska…


***


Wyszli z ostatniego zakrętu ostro poganiając wierzchowce. Do podgrodzia, które rosło wraz z okalającym je wałem i częstokołem, było już zupełnie blisko. W wale ziała wyrwa bramy a strzechy chat wyrastały znad niego niczym kapelusze grzybów przebijających darń. Sadzili wyciągniętym kłusem, bo nie chcieli robić poruchawki na bramie, gdzie na pewno by ich straż musiała odpytać dokąd im tak spieszno. Wyjaśnienie, że więźnia idą odbijać i salwować mogło by nie spotkać się ze zrozumieniem. Lepiej było nie zwracać póki co na siebie uwagi. Tym bardziej, że w ciągu tych dwóch dni podróży z Bękarciej Skały nie zdążyli się nazbyt dobrze poznać i tak naprawdę nie wiedzieli na co ich stać wzajemnie. Nie wiedzieli też, czy mogą na sobie polegać. Pomimo tego, że na Skale przezimowali wspólnie niewiele tak naprawdę o sobie wiedzieli. I bardzo niewiele ich łączyło, poza tym, że obiecali staremu leżącemu w łożu, że uczynią co w ich mocy by ocalić owego Sir Edvina de Garda. No i poza tym, że wspólnie mieli odebrać z rąk starego Sir Malcolma nagrodę. Musiała być znaczna, bo i ważyli się na nie byle jaką rzecz, która nawet dla sprawnej bandy okazać się mogła zadaniem nad siły. Musieli to wszystko starannie zaplanować, zdobyć informację, rozeznać sytuację. Jednak plan zrobienia starannego planu wziął w łeb. Jak zwykle w życiu. Za sprawą kmiotka zwykłego, który przerażony idącymi nań wierzchowcami próbował uskoczyć z drogi, ale gdy ujrzeli jego nieporadność zwolnili. W samą porę by usłyszeć słowa, które zmroziły ich od stóp do głów.


- Wielmożni panowie! Wybaczcie! Weźcie i mnie, bo ja też na egzekucję onego rycerza co to go dziś wieszać na rynku mają wedle południa. Weźcie mnie, bom pół drogi biegł i nie dostoję…


Mówił coś jeszcze, ale oni już poszli cwałem. Słońce stało wysoko, więc i czasu do południa wiele nie zostało. Skoro zaś egzekucja odbyć się miała na rynku dziś w południe, to na plany nie było czasu, o straże nie było co zbytnio dbać a sama wyprawa zdawała się porwaniem z motyką na słońce. Konie puszczone wolno poszły w skok tak że ledwie jedynie trzymali się w siodle. Tylko Wojciech, rycerz pasowany pieczętujący się Jastrzębcem, jechał jakby się w siodle urodził. Zważywszy na to, że jechał pierwszy istniała spora szansa, że straże wezmą ich za orszak rycerza z przybocznymi, więc wszyscy starali się dotrzymać mu kroku, choć przecie on swego wierzchowca hamował. Do bramy dopadli w chwili, kiedy trójka strażników wypadła ze swej wygódki dopinając poluzowane pasy i poprawiając oręż. Dowodzący nimi trójkowy zdążył jeno coś krzyknąć, ale ni Wojciech i idący jego śladem pozostali nie mieli zamiaru wdawać się z nimi w pogaduszki. Główną, wyłożoną drewnianymi pniami ulicą poszli pod lekką górkę prosto od bramy, jak z bicza strzelił. Mury miasta widoczne były ponad dachami chat. Ulice też nie były zbyt tłoczne, więc przejechali już wolniej, ale ni na chwilę nie utknęli w pospólstwie. Widać większość ludzi była na rynku. Mogło to być prawą, bo gdy tak zbliżali się do murów miejskich dostrzegli pęczniejącą pod bramą miasta ludzką tłuszczę. Która stała, kotłowała się i wykrzykiwała ku komuś z przodu gniewne okrzyki. Teraz zwolnili już zupełnie, zwłaszcza że nawet widok jadących wierzchowców nie skłonił tych pod bramą do rozstąpienia się dla dania przejazdu.

- Patrzcie ich! Tych pewnie puszczą! Wielmożny, skurwiel! Owies w dupie gra! Nie puszczajcie ludzie! W kupę! Jak nie puszczają, to nikogo!


Ludziska pod bramą, ci z tych tylnych szeregów, zwrócili swe oblicze na jadących wysłanników Sir Malcolma, dając im wyraźnie do zrozumienia, że nie przepuszczą ich do bramy. Ci dalej jednak stojący po raz kolejny naparli na bramę, która była ledwie w odległości kilkunastu kroków. Jednak oddzielona tak wściekłą tłuszczą, z równym powodzeniem mogła być na księżycu…


***




[Witamy Was w Bissel. Postaramy się zabawić Was i tych, którym zechce się rzucić okiem na naszą sesję. Życzymy zaś Wam, mili Gracze, powodzenia.]
 
Bielon jest offline  
Stary 26-01-2010, 20:39   #3
 
Bronthion's Avatar
 
Reputacja: 1 Bronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodze
Visk Mayer

Odkąd opuścił chatę swego mistrza minęło kilka miesięcy. Szlak ponownie stał się jego niemal jedynym towarzyszem. Niemal bo nie można było pominąć kruka dumnie siedzącego na Viska ramieniu, oraz kija, który chociaż specjalnych właściwości czy też osobowości nie posiadał zawsze był przydatną podporą.
Mimo wszystko nie lubił w taki sposób podróżować. Wolał mieć przed sobą jakiś konkretny cel, za którym mógłby gonić. Teraz znalazł się na gościńcu z braku innego wyjścia i z ciekawości. Świadom był, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, lecz jak do tej pory sprawnie tychże otchłani piekielnych unikał. Duża tu zasługa jego chowańca - Khelbena, który sporą ilość czasu poświęcał poszukiwaniu ewentualnych zagrożeń w okolicy jakie mogłyby zaszkodzić jemu i jego mistrzowi. Warto także zauważyć, że krucze imię „Khelben” wzięło się od pierwszego Viskowego nauczyciela, nadał mu je na jego cześć.


Wracając do szlaku to dzięki bystremu oku latającego przyjaciela udało mu się uniknąć bandytów czekających w małej kotlince, przez którą miał przechodzić. Czasami znajdował się jakiś bezpieczny skrót, mniej lub bardziej bezpieczny. Tak czy siak Visk kiedy mógł to podróżował lasem, mniejsza była tu szansa spotkania najstraszniejszego potwora wszechczasów – człowieka. Ze zwierzętami zawsze dało się jakoś „porozumieć” czy to przy pomocy Khelbena czy po prostu opuszczając terytorium, które zwierze uznawało za własne.


Kiedy zdarzyło im się wspólnie natrafić na jakieś miasteczko lub wieś zazwyczaj chwytali się dorywczych prac, dzięki którym mogli napełnić nieco sakiewkę. Z tych dwóch możliwości Visk zdecydowanie preferował wieś, gdyż tam jego magiczne sztuczki o wiele bardziej oddziaływały na mieszkańców. Może i nie mieli wiele twardej waluty jak mieszkańcy miast, ale jedzenie jakim go częstowali wynagradzało to z nawiązką, poza tym byli bardziej życzliwi więc Visk czuł się w takich miejscach niemal jak w domu i niechętnie ruszał dalej.

Sztuczki jakie prezentował we wsiach może i były prymitywne, ale mieszkańcy bardzo się im dziwowali w końcu na co dzień nie oglądali takich rzeczy. Przykładem może być tańczący, a raczej próbujący tańczyć kruk, który czasami nawet pisał trzymanym w dziobie piórem. Co prawda wielu z wieśniaków czytać nie potrafiło, ale zwykle sołtys utwierdzał resztę, że zapisane ręką, a raczej dziobem zwierzęcia słowa są jak najbardziej prawidłowe i zrozumiałe. Dzieci cieszyły się, ludzie bili brawo a kruk teatralnie skłaniał się w stronę publiczności. Visk byłby jednak zaiste podły gdyby wszystko kazał robić tylko swemu chowańcowi. Czasami ku uciesze dzieci unosił siłą woli niewielkie kamyczki i tworzył z nich ruchome sceny, opowiadał przy tym bajki mu znane lub zmyślane na biegu odpowiadające temu co działo się przed oczyma maluchów. Jeśli zapadł zmrok wokoło pojawiały się niewielkie kolorowe światełka rozświetlające okolice. Widok był urzekający.

Zwykle po takim przedstawieniu mógł najeść się do syta, napić i spędzić noc w ciepłym łóżku bez żadnych zmartwień – oczywiście za darmo. Zyskał opinię wędrownego kuglarza i bajarza, sam Visk śmiał się z tego. Robił to tylko i wyłącznie dlatego by zarobić lub zostać ugoszczonym, gdyby miał pieniądze z pewnością zająłby się czymś ciekawszym.

Z kolei jeśli trafiał do miasta musiał być bardziej dyskretny. Kościołowi nie spodobałoby się zapewne gdyby zobaczono go na środku rynku demonstrującego swoje kuglarskie sztuczki, spotkanie z ewentualnym magiem - członkiem jakiejś gildii mogłoby także zakończyć się źle. Miejscem, które Visk odwiedzał w takich wypadkach była karczma. Nie spełniał tam roli klienta tylko… pracownika tymczasowego. Mówiąc wprost zmywał naczynia, stoły, podłogi i inne powierzchnie. Nie brudził sobie jednak przy tym rąk. Kiedy zabierał się do pracy prosił by zostawiono go samego bo jak twierdził „Lubię „pracować” w samotności, zostawcie mi wszystko i o nic się nie martwcie”. Co im zależało ? Skoro chciał sam zmyć tę stertę talerzy i kufli to proszę bardzo…

Nie zajmowało mu to dużo czasu, siedział przy stole lub stał, a wszystko czyściło się samo. I niech ktoś powie, że magia przydaje się tylko na polu bitwy. Brud i tłuszcz znikał gdzieś w niebycie, nigdy nie interesował się gdzie mógł on trafić, miał jedynie nadzieję, że sam nigdy nie znajdzie się w tym miejscu. Gdzie wtedy był Khelben ? Swego czasu Visk nabył od wędrownego handlarza kosz dla chowańca. Koszem było to jedynie z nazwy, tak naprawdę było to średniej wielkości pudełko wykonane z metalu i drewna, wewnątrz obite miękkim materiałem, dodatkowo w konstrukcję było wbudowane okienko i drzwiczki otwierane na życzenie chowańca – praktyczna rzecz. W takich wypadkach jak zmywanie kruk wolał nie oglądać do czego jego pan używa magii ~Są pewne granice…~ myślał, lecz nigdy nie skomentował na głos(lub telepatycznie) poczynań mistrza.

Visk długo nie pozostawał w jednym miejscu, liczył na to że kiedyś wreszcie spotka go jakaś przygoda. Może i był młody i niedoświadczony, ale zapału mu nie brakowało. Kolejnym przystankiem w jego podróżach była wioska pod Bękarcią Skałą.
Słyszał, że to miejsce jest odosobnione, czyli musi być także pełne tajemnic – tak przynajmniej mu się wydawało. Dotarł do celu późnym popołudniem, mieszkańcy przypatrywali mu się z ogromną ciekawością, lecz na razie póki był w ruchu nikt go nie zaczepiał. Do gospody trafił bez problemu.


Usiadł ciężko przy najbliższym stole – był wykończony marszem. Nim zdążył zamówić cokolwiek został otoczony ze wszystkich stron przez ciekawskich. Przekrzykiwali jeden drugiego, pytali „Co tam słychać w świecie wielmożny Panie?” zadawali mnóstwo, ale to mnóstwo pytań. Najwyraźniej mieli go za jakiegoś światowca, szczerze to nie wspomniał, że ów „światowiec” ostatnio zmywał naczynia w takiej gospodzie jak ta by na chleb zarobić. Był zbyt zmęczony na takie przesłuchania, zapłacił za wynajęcie łóżka i udał się na górę mając w głębokim poważaniu ciekawski tłum ~Nie dzisiaj, nie dzisiaj…~

Ranek, co prawda wyspał się już o wiele wcześniej, ale… nie miał nic innego do roboty – kruk spał nadal. Zdążył tylko zjeść śniadanie gdy podszedł do niego pewien człowiek. Wyglądał inaczej niż Ci, którzy wczoraj zadręczali go pytaniami. Nosił się bogato, a jego słowa brzmiały dźwięcznie i pewnie – napewno nie był jedym z wieśniaków. Bez zbędnych wstępów powiedział.

- Panie, Lord Malcolm prosi Cię na zamek.

Na dźwięk tych słów w głowie Viska pojawiło się mnóstwo pytań. ~Lord? Jaki Lord? Czymś zawiniłem? Dlaczego chce mnie widzieć? Komuś nie spodobała się moja magia?~ Te i wiele innych znaków zapytania nakazywałoby ostrożność, ale… coś mówiło mu by się zgodził, miał dobre przeczucia. Posłuchał przeczucia, udał się razem z wysłannikiem na zamek, nie zadawał zbędnych pytań.

Im bliżej byli miejsca docelowego tym dziwniejsze Visk miał odczucia. Nie miały jednak one nic wspólnego z wysłannikiem i niejakim Lordem Malcolmem(przynajmniej na razie). Czuł jakieś dziwne mrowienie i… lekkie wibracje wewnątrz siebie, kruk siedzący na jego ramieniu także wydawał się poruszony. Jakby moc wewnątrz była niespokojna lub odpowiadała w ten sposób na inną. Kiedy znaleźli się u celu poznał przyczynę niecodziennego samopoczucia.
Cały zamek… był pełen energii, nie tylko zamek, ta dziwna moc sięgała do samych trzewi ziemi, bardzo głęboko. To wszystko sprawiło, że poczuł się niezwykle mały w porównaniu do tego miejsca. Z rozmyślań otrząsnęły go ponaglające słowa wysłannika.


Lord Malcom okazał się niezbyt wymagającym starcem. Żądał jedynie towarzystwa w zamian za darmowe posiłki i noclegi… czy można było być większym szczęściarzem ? Visk często zadawał sobie to pytanie.
Dobrodziej ów mógłby zostać uznany za zwykłego starca, gdyby tylko nie był niezwykły. Visk widział i czuł wiele rzeczy, zapewne dlatego, że sam był w pewien sposób z tym związany – był czarownikiem, władał mocą. Choć słowo „władał” jest tutaj mocno nie na miejscu, znał jedynie podstawy jednak to wystarczyło. Czuł moc wypełniającą każdy kamień zamku, kiedy dotykał gładkiej ściany wyczuwał delikatne drgania, wszystko tu wydawało mu się nasiąknięte czymś… jakąś tajemnicą, wydarzeniami jakie skała widziała, potęgą.

Sam Malcom, ten zgrzybiały stary dziad, którego musieli słuchać otoczony był dziwną aurą. Kiedy oddalał się wspomnieniami wstecz opisując takie wydarzenia, że Viskowi wydawały się trudne do samego wymyślenia, a co dopiero do wykonania jego oczy wypełniał dziwny blask. Z pewnością każdą z tych opowieści ubarwił na swój sposób, ale… coś w tym musiało być. Coś musiało być w pasmach mocy od czasu do czasu kłębiących się wokół niego. Kiedy pierwszy raz je ujrzał nie był pewien czy to prawda czy zwidy. Delikatnie podpytał resztę czy widzą tu coś dziwnego, lecz nie uzyskał żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, najwyraźniej jest to kolejna z zagadek Bękarciej Skały. Visk był tym wszystkim podekscytowany, jeszcze nigdy nie był w takim miejscu jak to. Kiedy reszta z gości była gdzieś indziej wszedł do pokoju Lorda Malcolma, musiał go o coś zapytać:


- Ja… coś tu wyczuwam, w całej Bękarciej Skale, moc pochodzącą z głębi ziemi. Ale jest coś jeszcze, kiedy opowiadasz nam swoje historie widzę coś jeszcze. Kłębiące się wokół Ciebie pasma mocy, pytałem innych ale nikt nie wie o co mi chodzi, są widoczne tylko dla mnie… co to znaczy mistrzu ?
- Synu... jesteś żywym dowodem na to, że moc wraca do Ainoru. Jeszcze nie pora, ale wyjaśnię ci to. Wszystkim wam wyjaśnię. Czas obudzić uśpionych, czas odnowić stare przysięgi, czas ożywić tę krainę. Bo też nadchodzi czas wyboru. Wy też go dokonacie.

Miał mnóstwo pytań, ale uszanował słowa mistrza, miał jedynie nadzieję, że kiedyś dowie się wszystkiego. Jedna rzecz się w nim zmieniła, miał cel – chciał zgłębić tajemnicę Bękarciej Skały. Nie było to jednak proste, mieszkańcy zamku pilnie strzegli swych tajemnic, poza tym był tylko gościem Sir Malcolma, nie był jednym z nich, więc nie mógł wiedzieć wielu rzeczy. Mimo to starał się: zwiedzał zamek, opukiwał mury w poszukiwaniu jakiegoś ukrytego przycisku lub przejścia, bacznie wszystko obserwował, szukał wskazówek w miejscowej bibliotece – na próżno. O dziwo nikt mu nie przeszkadzał, raz spotkał się z drwiącym spojrzeniem mówiącym „Próbuj ile chcesz, próżne twe wysiłki” przynajmniej tak mu się wydawało.

W końcu dał za wygraną, jeśli nie będzie jednym z nich wiele drzwi pozostanie zamkniętych w tym także wiedza i tajemnica kamienia. Nie miał pomysłu jak zrealizować swoje plany, musiał czekać na rozwój wypadków.
Razem z innymi gośćmi spędził na zamku trochę czasu, może dla jednych było to długo, dla innych krótko, ale dla Viska, który przyzwyczajony był do niemal ciągłego przemieszczania się była to cała wieczność. Czas spędzał głównie w bibliotece na wertowaniu ksiąg zawierających przydatne informacje o teorii magii, oraz biografie słynnych czarodziei i czarowników w czym dzielnie towarzyszył mu Khelben. Czasami strzelał z kuszy do manekinów ćwiczebnych i uświadamiał sobie jak jest kiepski. Niektórzy podśmiewali się po cichu z jego nieudolności jednak wtedy Visk zaskakiwał ich nadzwyczajną precyzją nierzadko będąc jednym z lepszych strzelców, strzały takie mógł oddać tylko cztery za jednym razem, gdyż po prostu brakowało mu energii magicznej… jednak zręcznie ukrywał fakt samo wspomagania. Nierzadko po prostu siadał po turecku na środku pokoju i medytował starając się zrozumieć otaczającą go moc, rzecz jasna niczego nowego nie zrozumiał, ale czas w takim stanie zlatywał bardzo szybko.

Razu pewnego zostali wezwani wszyscy do pokoju Malcolma. Najwyraźniej nadeszła pora na konkretniejszą zapłatę za nocleg i jedzenie niż słuchanie jego bajań. Mieli uwolnić niejakiego Sir Edvina, który miał zostać niedługo stracony:

- Ocalcie go. Nie dopuśćcie do jego egzekucji. Przekupcie kogo trzeba, wykradnijcie, albo odbijcie. To nie ważne. Nie dopuśćcie by go zgładzili. Wyrwijcie tym podłotom z ich łap i przywieźcie tu. Nagroda przejdzie wszelkie wasze oczekiwania… - stary aż się zasapał.

Visk nie był byle żołdakiem i potrzebował odrobiny więcej wyjaśnień:

- Mistrzu, dlaczego ów Sir Edvin jest dla Ciebie tak ważny ? Dlaczego go wieszają?
- Sir Edvin to jeden z nas, jeden z Auran. Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi, ale wieszają go tylko za to, to pewne. Jest nas zbyt mało, by pozwolić na tak bezsensowną śmierć.

Na razie te informacje muszą mu wystarczyć, poza tym to była całkiem dobra możliwość uzyskania wdzięczności Auran, a im jej więcej tym większa szansa stania się jednym z nich co w konsekwencji mogło prowadzić do zgłębienia tajemnicy Bękarciej Skały. Tak, to zdecydowanie dobry powód by podjąć się tego zadania.

***

Wyruszyli z zamku konno, na twarzy Viska pojawił się niezadowolony grymas. Rozumiał, że musieli się spieszyć, a na piechotę by nie zdążyli, ale przecież nikt nie zabronił im marudzić – więc korzystał. Przejechali dwa dni w względnej ciszy, czarownikowi to nie przeszkadzało, zawsze miał partnera do rozmowy – siedział na jego własnym ramieniu. Cisza jednak nie mogła trwać do samego końca, musieli wiedzieć na co stać każdego z nich, bez tego nie dało się przygotować żadnego planu. Postanowił odezwać się pierwszy:

- Panowie –zwrócił się do nich- wydaje mi się, że powinniśmy coś o sobie wiedzieć. Musimy być pewni umiejętności poszczególnych z nas jeśli chcemy odnieść sukces. Do przygotowania planu potrzebne są informacje nie tylko o przeciwniku, ale i o nas samych. To może ja zacznę ? Jestem Visk Mayer, możecie mi mówić po prostu Visk, kruk na moim ramieniu na imię ma Khelben i jest moim wiernym przyjacielem. Wspomóc naszą wyprawę mogę magią, oraz celnym strzałem z kuszy. Jednak nie myślcie, że dzięki mojej magii przelecimy nad murami, zabierzemy kogo mamy zabrać i teleportujemy się na Bękarcią Skałę, nie potrafię takich cudów… jeszcze. Posiadam kilka przydatnych zaklęć zapisanych na zwojach, ale wolałbym ich użyć tylko w ostateczności. Jeśli chodzi o umiejętności nie związane z walką to potrafię nieźle blefować, może nam się to przyda podczas wykonywania tego zadania.

Uznał, że powiedział o sobie wystarczająco informacji, w drodze reszta także dokonała jako takiej prezentacji.
Kiedy byli już całkiem blisko celu spotkali wieśniaka, który powiedział im rzeczy zaiste warte uwagi.

- Wielmożni panowie! Wybaczcie! Weźcie i mnie, bo ja też na egzekucję onego rycerza co to go dziś wieszać na rynku mają wedle południa. Weźcie mnie, bom pół drogi biegł i nie dostoję…
- Wedle południa ?! Toż to niedługo do cholery, cwałem !


Cwałem przemieszczał się Wojciech jedynie, Visk natomiast używał „cwału” czyli czegoś na podobiznę stylu jazdy rycerza, lecz kompletnie bez polotu i gracji. Oczywiście jak to w życiu bywa nic nie pójdzie tak jak ma pójść. Rozwścieczona tłuszcza zablokowała dojście do bramy według zasady „Jak nie puszczają to nikogo”. Mieli problem, ale przecież nie mogli wrócić do Malcolma z pustymi rękoma, musieli coś zrobić. Czarownik wystąpił na przód i przemówił donośnym i majestatycznym głosem – zdecydowanie nadawałby się na aktora.

- Dobrze ludzie! Spokojnie! Myśmy tu przybyli z samej stolicy! Z rozkazu samego łaskawie panującego króla Guderyka de Marque'a myśmy tu pismo przywieźli na mocy, którego dostęp do miasta będzie równy dla wszystkich! Lecz by dostarczyć pismo owe przepuścić nas musicie! Odpowiedzcie mi, czy warto nas uparcie zatrzymywać? Czy może lepiej dla was
-wskazał na tłum palcem- będzie gdy ten jeden wyjątek zrobicie, a potem cieszyć się będziecie miastem wolnym dzięki królewskiemu dekretowi łaskawemu ?
 
__________________
"Kiedy nie masz wroga wewnątrz,
Żaden zewnętrzny przeciwnik nie może uczynić Ci krzywdy."

Afrykańskie przysłowie

Ostatnio edytowane przez Bronthion : 26-01-2010 o 21:08.
Bronthion jest offline  
Stary 27-01-2010, 13:11   #4
 
Abeir Lissear's Avatar
 
Reputacja: 1 Abeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłośćAbeir Lissear ma wspaniałą przyszłość
Radziej "Rębajło"

Złożył dłonie na kamiennej balustradzie i wciągnął głęboko mroźne powietrze z północy. Spojrzał daleko przed siebie, w góry gdzie została jego przeszłość. Wspomniał wszystkie zimne noce jakie spędził pośród wojaków zza gór a i później po powrocie nie bywało lepiej. Kiedy fart dopisywał to i w łóżku opłaconym w jakieś miejskiej karczmie udało się spocząć bo to zawsze trzeba było mordę komuś obić za co ktoś inny zapłacił. Hulanki w karczmach i obite pyski tych którzy się napatoczyli przywołały uśmiech na jego twarzy. Lubił tak żyć...być niezależnym, spędzać czas na naprzemiennym zapijaniu się w umór i obijaniu gęb za dobrą zapłatę. Jednak później czasy się zmieniły. Ludzie stawali się coraz mniej serdeczni, mało kto chciał korzystać z usług zapijaczonego "walimordy" jak to go czasem zwano. Trzeba się było chwytać innych prac. Pomoc w karczmie za ladą zazwyczaj kończyła się już pierwszego dnia bo zapijał bardziej niż klientela. Sprzątanie godziło w honor. Uprawa roli też nie dawała perspektywy na przyszłość dla osoby która rządna była przygód tak jak on wówczas. Tak więc podróżował to tu to tam tępiąc co tam ludzi w danej chwili nękało. To wilka ubił, raz niedźwiedzia, raz nawet grupkę leśnych rabusiów którzy nękali okoliczne wioski, aż tu któregoś dnia całkiem niespodziewanie w karczmie zaczepił go bogato odziany jegomość zapraszając w imieniu niejakiego Lorda Malcoma. Co prawda Lordów i szlachetnie urodzonych Radziej nie lubił aczkolwiek to oni najlepiej płacili a że sakwa zaczynała pustką świecić to i zaproszenie okazało się zesłanym z nieba bo i nie żądali niczego a zostać pozwolili. Jeść dali do syta a i gorzałki czy wina nie brakowało nigdy. Jedyne czego do niego wówczas oczekiwano to przysłuchiwania się dziwacznym niejednokrotnie opowieścią starca. Długie wieczory spędzał w komnatach ćwiczebnych bo podstawową jego dewizą jest i zawsze było powiedzenie że "im więcej potu z siebie wylejesz ćwicząc tym mniej krwi w walce wróg z ciebie upuści"
Kolejny raz wciągnął mocno powietrze...przyjemny chłód odświeżył mu umysł.

Minęło już kilkanaście wiosen od czasu kiedy to opuścił Zaporowe Wierchy a i czasy wcześniejsze wydawały się już tak przyjemnie odległe. Jednak co jakiś czas wszystko wracało i to wtedy kiedy człowiek jest najsłabszy i bezbronny...wracało we śnie...Słomiane strzechy chat...zapach paleniska...delikatny głos matki...surowa ręka wuja...krzyk...stukot końskich kopyt...miedziany smak i zapach krwi...ogień....






Wiatr głaskał zlodowaciałe wierchy gór. Słońce już dawno schowane za wielkimi górami ustąpiło miejsca pełnej tarczy księżyca w towarzystwie gwiazd. Gdzieś w oddali wycie wilka miarowo przerywało cisze nocy w akompaniamencie wycia sowy. Noc niby jak każda inna jednak coś wisiało w powietrzu. Coś czego umysł Radzieja nie był w stanie opisać, jednakże ciało i dusza odczuwały bardzo silnie. ~ być może o to chodziło temu kuglarzowi, może to właśnie jest ta, jak on to zwykl mawiac "moc głębi ziemi" ~ Nie. To jednak nie było to. Coś wisiało w powietrzu i czekało...

Wczesnym świtem został zbudzony i wezwany do pokoju schorowanego Malcoma. Gdy zgromadzili sie wszyscy "Bracia" starzec jakby z zaświatów, błędząc wzrokiem po komnacie zdołał wyiskać z siebie być może resztki sił.

- Ocalcie go. Nie dopuśćcie do jego egzekucji. Przekupcie kogo trzeba, wykradnijcie, albo odbijcie. To nie ważne. Nie dopuśćcie by go zgładzili. Wyrwijcie tym podłotom z ich łap i przywieźcie tu. Nagroda przejdzie wszelkie wasze oczekiwania…

Prawdziwie Radziej nie miał ni ochoty ni interesu ratować tyłka jakiegoś paniczyka. Jadnak jak zwyczaj stary każe "Kto prośbie z łoża śmierci wzniesionej uchybi, tego w trzech dni do siebie diabli wezmą prawdziwi". Była to patowa sytuacja bo Malcom wydawał sie być możnym w takim stanie nawet i wieki trwać, jednak każda chwila mogła też być jego ostatnią, a bramy piekielne były ostatnim miejscem jakie Radziej miał zamiar oglądać.



Tempo jakie wojak Wojciechem zwany narzucił było nieco przesadne zdaniem Rębajły. Można się spieszyć ale żeby tak od razu na łeb na szyje lecieć nie było pomysłem który przypadł do gustu nie tylko Radziejowi ale i jak zauważył reszcie kompani. Zgrymaszone towarzystwo nawet gęby nie otwierało, wszyscy tylko z zacięta gębą parli naprzód.

Panowie – rzucił ktoś z lewej - wydaje mi się, że powinniśmy coś o sobie wiedzieć. Musimy być pewni umiejętności poszczególnych z nas jeśli chcemy odnieść sukces....możecie mi mówić po prostu Visk...Wspomóc naszą wyprawę mogę magią, oraz celnym strzałem z kuszy...Posiadam kilka przydatnych zaklęć zapisanych na zwojach, ale wolałbym ich użyć tylko w ostateczności.

Radziej do magi podchodził z dużym dystansem. Nie ufał magicznym podstępom, ale nie do tego stopnia żeby magią gardzić. Do głowy przyszło przez chwile wspomnienie jego nie tak dawnych pobratymców zza Zaporowych Wierchów. Byli wśród nich i tacy co po takim przemównieniu rzucili by w wielmościa Viska toporem lub gołymi rękoma wyszarpali z niego wnętrzności, jednak o tym wolał teraz nie wspominać.

- Jestem Radziej, ale zwią mnie Rębajłem i niech tak zostanie. Jeżeli rzecz sie mnie tyczy to silną ręką i szablą ostrą wspomóc moge waszmosci, a i odpowiednie narzędzia posiadająć i czasu drobine to i pancerz zepsuty naprawic pomoge. Gębe gadają że mam niewyparzoną ale takich żywych wielu nie zostało.

Tu Radziej przerwał widząc na drodze chłopa co rękoma machał i darł gębę do nich ale został zignorowany. Inaczej się sprawy miały się pod bramą. Motłochu który się tu zbił w masę zignorować było nie sposób. Jedynym sposobem szybkiego dojścia na dziedziniec było zleźć z konia i szabelką przesmagać kilku dla przykładu to reszta ustąpi...i już miał z konia skoczyć gdy na sam przód wyjechał Kuglarz i głosem donośnym do ludu krzyknął....
 
Abeir Lissear jest offline  
Stary 28-01-2010, 17:21   #5
 
Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znanyLynx wkrótce będzie znany
Morg w milczeniu jechał razem z resztą kompani w kierunku jaki wyznaczył im Lord Malcolm. Mieli za zadanie uratować kogoś przed egzekucją. "Nie takie rzeczy już się robiło" pomyślał. Ponieważ jego towarzysze milczeli spędził większość drogi na rozmyślaniu. Zastanawiał się co ma robić dalej, pewnie już dawno nikt go nie szukał więc dłuższe pozostawanie w Bękarcie Skale nie było potrzebne, jednak mimo że nie miał już przed czym się chować nie miał też do czego wracać. Jego dawna kompania została doszczętnie rozbita a domu ani rodziny nie miał. Póki co nie było mu tu źle, dawano mu jeść i pić, miał gdzie spać. Ale Morg do życia potrzebował czegoś więcej. Potrzebował adrenaliny, był typem człowieka który nie potrafi usiedzieć w miejscu. A teraz w końcu miał okazję by się wyszaleć. Lord zlecił im zadanie w trakcie którego mieli nie przebierać w środkach a do tego obiecał godziwą zapłatę.
Jego rozmyślania przerwał jeden z towarzyszy który zaproponował się przedstawić. Nie było to złym pomysłem więc gdy inni skończyli mówić odezwał się:
-Nazywam się Morg i pochodzę z północy- rozpoczął patrząc przy tym na kompanie -Jedyne na czym się znam to walka mieczem lecz jeśli chodzi o tą kwestię to możecie na mnie polegać.

Gdy dojechali na miejsce drogę zastąpił im motłoch chcący dostać się na egzekucję. Wieśniacy wyglądali na skorych do bitki jednak jeśli nie różnili się zbytnio od tych którzy mieszkali w innych częściach kontynentu zapewne rozpierzchną się zaraz po tym jak wyciągną bronie z pochew. Postanawiał jednak się nie wtrącać, nie do niego należała decyzja. Jeśli zaczną się bić będzie się bił, jeśli jakoś inaczej uda im się przejść w spokoju przejdzie za nimi. Położył więc rękę na rękojeści miecza i czekał na rozwój wypadków.
 
Lynx jest offline  
Stary 28-01-2010, 19:19   #6
 
Chester90's Avatar
 
Reputacja: 1 Chester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumny
W sumie można było polubić mieszkanie w zamku. Tak, zdecydowanie największym plusem posiadania ziemi, herbu, szlachectwa i całej reszty tego śmiesznego kramu był luksus zasiedlania wspaniałych budowli pełnej wygód. W szczególności jeśli wcześniej zimowe zawieruchy zmuszały cię do siedzenia w jakimś zawszonym siole, którego nazwy o ile jakąś w ogóle ta wiocha na końcu świata miała, nawet nie szło spamiętać. Sandro ze wzgardą przypominał sobie ledwie sześć lepianek, w których utknął przez tą przeklętą zimę. Całe szczęście, że sir Malcolm postanowił go przygarnąć i zaproponował zamieszkanie w zamku, aż do czasu kiedy znów będzie gotowy wyruszyć w podróż. Jedyną opłatą, której zażądał starzec było wysłuchanie opowieści o dawnych czasach świetności. Mała cena w porównaniu z korzyściami. Tak, więc Sandro wraz z innymi członkami „bractwa” jak nazywał ich Malcolm, wysłuchiwał co wieczór o Zakonie Auran, ich wspaniałych tradycjach, tajemniczych sekretach i innych pierdołach, które interesowały go tyle co ten śnieg na zewnątrz. Byle tylko minęły i znów można będzie wyruszyć na szlak. Nie spodziewał się jednak, że jego podróż zostanie przyspieszona.

***

- Ocalcie go. Nie dopuśćcie do jego egzekucji. Przekupcie kogo trzeba, wykradnijcie, albo odbijcie. To nie ważne. Nie dopuśćcie by go zgładzili. Wyrwijcie tym podłotom z ich łap i przywieźcie tu. Nagroda przejdzie wszelkie wasze oczekiwania… - stary aż się zasapał.

Cóż wypadało spełnić życzenie umierającego dawnego Mistrza. Mimo, że początkowo chciał odmówić wymyślając na poczekaniu sto różnych bajeczek, jakoś nie potrafił się zdobyć na to by przedstawić je sir Malcolmowi. Nawet on nie był na tyle pozbawiony wszelkich skrupułów i sumienia, by odmówić spełnienia życzenia umierającego człowieka, który dodatkowo wcześniej udzielił mu swojej gościny całkowicie bezinteresownie. Tak, więc wyruszył wraz z innymi „braćmi” ratować człowieka przed powieszeniem.

***

Nie żałowali koni, więc z każdą chwilą zbliżali się do celu podróży. Przed samym niemal miastem chciał ich zatrzymać jakiś chłopek, który bał się, że nie zdąży na egzekucję. Sandro uśmiechnął się w duchu. On na pewno do wielmożnych panów nie należał. A nawet można było powiedzieć, że należy do szeroko pojmowanego marginesu społecznego. No, ale cóż wszak biedny chłop nie mógł o tym wiedzieć, a poza tym pewnie chciał się przypodobać jeźdźcom byle tylko go zabrali ze sobą. Naiwniak. Bezinteresowność na pewno nie leżała w naturze łotrzyka, więc nie było szans by się zatrzymał słysząc wołanie. Zaraz też zagadnął ich wspólnie jeden z przypadkowych kompanów. Visk czarodziej, albo inny ewenement parający się magią. Potem kolejno każdy rzucił w odpowiedzi parę słów. Sandro też nie pozostał w tym aspekcie w tyle.

- Moje imię Sandro. Bez nazwiska, bo tak łatwiej spamiętać. – rzucił wesoło. - Do czego wam się mogę przydać drodzy panowie? Cóż nie param się magią, ani do walki też raczej nie jestem skory. Moją siłą jest skrytość, szybkość, zwinność, a zwłaszcza cięty język. Nie nazwał bym się notorycznym kłamcą jednak potrafię dobrze ubarwić prawdę, czy w odpowiednim, nadającym nutkę prawdopodobieństwa, świetle przedstawić kłamstwo. Dobrze się też skradam i mam jeszcze parę umiejętności na podorędziu, które oczywiście przedstawię w odpowiedniej chwili. A póki co w drogę panowie, na ratunek!

Sandro znów popędził konia. Po chwili też dotarli do celu wyprawy. A może jedynie prawie dotarli, bo cisnący się do bram tłum ludzi zagradzał im przejazd. Jednak na szczęści Visk szybko wymyślił kłamstwo za pomocą, którego powinni ich przepuść. Łotrzyk trochę bardziej naparł koniem na ciżbę, która powoli zaczęła robić im przejazd.
 
__________________
Mogę kameleona barwami prześcignąć,
kształty stosownie zmieniać jak Proteusz,
Machiavela, łotra, uczyć w szkole.
Chester90 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172