Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-02-2010, 18:14   #1
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Oszukać Przeznaczenie - I. Spadkobiercy




Na dalekich krańcach Świata, gdzie nie zapuszcza się już żaden wędrowiec, bo drogi do niego zapomniane, zostały zanim na stałym lądzie pojawił się pierwszy człowiek, wysoko na niebie, wśród nigdy nie znikających chmur, od zarania dziejów wznosi się szara wieża.
Gdyby ktoś miał okazję przyjrzeć jej się z bliska przez dłuższą chwilę, mógłby zauważyć, że tak naprawdę składa się ona z czerni i bieli, których stosunek wzajemny do siebie zmienia się w czasie. Gdyby zaś zbliżył się jeszcze bardziej, i na obserwację poświęcił znacznie więcej czasu, dostrzegłby że biel tworzy niezwykła mieszanina wszystkich kolorów tęczy, a czerń to pustka pożywiająca się tą bielą.
Biel nie znika jednak nigdy całkowicie, rodzi się ponownie po drugiej stronie czerni, w wielkiej eksplozji barw i światła.
Tak trwają obok siebie: Biel i czerń. Zło i Dobro. Światłość i Ciemność.

Kamienna wieża nie ma okien, a jednak gdyby komuś udało się dotrzeć do jej wnętrza, przez niewidoczne ściany dostrzegłby cały świat: Obraz znajdujący się w stałym ruchu. Zbliżający i oddalający w zależności od tego, jak szczegółowo chciałby się czemuś przyjrzeć obserwator.
Taki widok bowiem powinien mieć obserwatora, w przypadku naszej opowieści jest ich nawet dwoje.
Kobieta i mężczyzna.
Ona spowita w biel, złotowłosa i jasnooka, skrząca się i zmienna. Nieustannie w ruchu.
On ubrany na czarno brunet, o oczach tak ciemnych, że nie można w nich dostrzec źrenic; smutny, przygaszony, jakby przytłoczony brzemieniem, którego ogromu nikt nie byłby sobie w stanie wyobrazić.
Mają wiele imion i nie ma człowieka na ziemi, który choć raz nie wymieniłby jednego z nich z nadzieję, rezygnacją czy też nienawiścią.
Dla potrzeb naszej opowieści przywołajmy któreś z tych imion.
Ona będzie nazywać się Fortuna, jego imię brzmieć będzie Fatum.

Jeśli myślicie, że to pompatyczne, to pewnie macie rację. Oni też często tak myślą, ale mieszkanie na końcu świata, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, a nikomu nie chce się dotrzeć bo za daleko, jest przede wszystkim przerażająco, straszliwie nudne. Tym nudniejsze, że pojęcie upływu czasu tutaj nie istnieje zupełnie i wszystko może dziać się dokładnie teraz.
Pewnie dlatego, by urozmaicić sobie nieco monotonię egzystencji mieszkańcy wieży wymyślają gry i zakłady. Zaś pionkami na ich szachownicy są żywe istoty. Czasami całkowicie nieświadome. Czasami przeczuwające, że coś jest zdecydowanie nie tak jak powinno. Czasami zaś w pełni świadome, że są bezwolnymi zabawkami w rekach Losu.

***

Kobieta usiadła na miękkiej sofie, wyciągnęła przed siebie długie nogi i popatrzyła na kilka pionków ustawionych na hebanowym stoliczku obok:
- Dzisiaj mam doskonały humor. Zróbmy dla odmiany coś miłego dla tych istot. Dajmy im na przykład coś, na czym im zależy, coś co trzeba zdobyć z trudem i utrzymać dzięki poświęceniu. O co trzeba dbać.
Mam już nawet konkretny pomysł.

Pstryknęła palcami, a na blacie pojawiła się miniatura niewielkiego zamku.
- Nie spodziewaj się, że będą Ci wdzięczni. Że zdołają docenić. Sześć całkowicie obcych sobie osób? Posiadających wspólnie coś o co warto walczyć? – Mężczyzna siedzący w fotelu naprzeciwko wzruszył ramionami – Daję im kilka maksymalnie miesięcy, zanim zaczną sobie skakać do oczu. Zanim żądza władzy nie zamydli im oczy.
Kobieta uśmiechnęła się pogodnie:
- Zobaczymy ile znajdą w sobie determinacji. Ile przeszkód będą w stanie pokonać, a co najważniejsze... czy zdołają się dogadać. W zależności od tego jak postąpią: Albo stracą co zyskali, może nawet zginą, albo zyskają jeszcze więcej. Ja myślę, że zdołają się porozumieć.
- Dobrze
- mężczyzna przytaknął – Jeśli im się nie uda, trafią w moje ręce – Jego twarz była obojętna, ale oczy błysnęły złowrogo. Pochylił się wziął jedną z figurek w dłoń i potarł ją delikatnie - Mam zupełnie odmienne pomysły jak je wykorzystać.
- Zaczynajmy więc
– kobieta podała mu dłoń, a on uścisnął ją w geście porozumienia. Nie miało to znaczenia. Jak zazwyczaj nie zamierzał bawić się czysto.
Nie musiała nawet patrzeć mu w umysł, by wiedzieć, że będzie oszukiwał. To było bez znaczenia. Ona też nigdy się nie wahała z naginaniem reguł. Znaczenie miało tylko jedno: Wygrać.




Położone na moczarach Miasto Przypraw mogło zrażać smrodem i ciasnotą, bo kanały nie pozwalały na przestrzenną zabudowę i kto tylko władał maleńkim placykiem piął się w górę ze swoją budowlą do niebotycznych wysokości kilku nawet pięter. Miasto mogło zrażać również tłumem, kolorowym, egzotycznym i gwarnym. Gospody, karczmy, stragany przekupniów, świątynie i chramy, akrobaci i tancerki, wieszcze i wróże, ringi zapaśników, żonglerzy i wiele, wiele innych atrakcji sprawiało, że ulicami portu i przyległych doń targów przewalało się morze ludu. Morze zdawało się nieogarnione, nieczułe na trudy i niewygody miasta, odporne na niedogodności pogodowe. Jednakże zwabione lepem brzęczącej monety, która tu w Marsember, krążyła z zadziwiającą prędkością.
Miasto Przypraw, Złote Bagno czy jakkolwiek inaczej by go nie nazywać, Marsember było wielkim targiem, a handel kwitł tu nawet na wodzie. Ba, na wodzie nawet lepiej. Sprytni rajcy uchwalili wszak niedawno podatek handlowy. Płacić musiał każdy, kto w mieście miał punkt handlu. Sprytni rajcy zacierali dłonie na myśl o dochodach. Sprytni kupcy wynajęli punkty handlowe szlachcie, a sami handlowali z łodzi i barek, na łączących wyspy miasta kanałach. Wojna o złoto w Marsember trwała w najlepsze i skończyć nie miała się nigdy. Zaś jej wojowników znużonych latami wojen zastępowali wciąż nowi, szukający szansy na zdobycie bogactwa, przybywający do miasta z nadzieją w sercach, odporni na wszechobecną wilgoć, nieczuli na smród, gotowi na wiele dla złotych krążków. Na bardzo wiele…
Mętne ulice miasta mego
by Bielon


***

Tego późnego lata roku 1375 pogoda była wyjątkowo paskudna. Po kilkunastu dniach słońca zaczął mżyć drobny deszczyk, co w połączeniu z typowymi dla bagnistych terenów oparami tworzyło gęstą, koszmarnie cuchnącą zepsutą rybą mgłę. Wilgoć wkradała się we wszystkie zakamarki ciała. Nie dawała jednak ochłody i przypominała raczej atmosferę panującą w łaźni. Niestety, nie można było dostrzec na zatłoczonych ulicach typowych dla term nagich odalisek, zaś rzadko prane ubrania przechodniów wydzielały z siebie wyjątkowo odurzający aromat.
Osobom nie przyzwyczajonym do powietrza Mersember, mogło się ono wydawać, parowym piekłem. Zaś tym nieprzywykłym do wielkich miast, gorącym kotłem pełnym wirującego szaleństwa. Mieszkańcy biegali we wszystkich kierunkach, przepychając się, pokrzykując, potrącając. Zdecydowanie należało starannie chronić zawartość swojej sakiewki, bo zręczni kieszonkowcy bez problemu poruszali się w gęstym tłumie.

Dom prawniczy Homme de Loi, był masywnym, czteropiętrowym budynkiem, zajmującym dwie spore działki, co w tak zapchanym mieście, jak główny port Cormyru, wiele mówiło o zasobności i dochodach właścicieli. Wzdłuż budynków ciągnął się niezbyt szeroki bulwar, przy którym mogły cumować łódki, będące najwygodniejszym środkiem transportowym miasta. Na drugą stronę kanałów można się było także przedostać wąskimi mostkami przerzucanymi przez nie co jakiś czas, w niezbyt dużych odstępach. Natomiast nikt raczej nie ryzykował próby przepłynięcia ich w pław. Chyba, że w akcie krańcowej desperacji: Prawie czarna, zamulona woda, poruszała się własnym życiem, mającym niewiele wspólnego z nurtem rzeki.

***

Patrzyli na siebie nieufnie...

Po raz pierwszy spotkali się dwie klepsydry temu, przed domem jednego z bardziej znanych prawników w Marsember i ku swemu zaskoczeniu zostali wprowadzeni do jednej sali. Najpierw blady i ponury, młody kancelista, w pudrowanej peruce na głowie, sprawdził dokładnie takie same listy uwierzytelniającego, które każdy z nich miał przy sobie. Potem zaś zaprowadził ich przed oblicze kolejnego wymoczka, jeszcze bardziej bladego, być może dlatego, że nieco starszego. Ten zapytał każdego o nazwisko i sprawdził coś w sporej księdze oprawionej w skórę. Potem na chwilę zniknął w pobliskim pomieszczeniu, wrócił jednak po niespełna minucie i wskazał gestem otwarte drzwi do wyłożonego ciemnym drewnem pokoju, z kilkoma krzesłami i sporym biurkiem, za którym siedział, stary, gruby prawnik. Biały puder pokrywał mu nie tylko perukę, ale także całą twarz. Najwyraźniej podkreślanie pozycji miało tu coś wspólnego z bladością, a pewnej granicy zdecydowanie nie dało się pokonać naturalnymi metodami. Na blacie przed nim leżała zalakowana koperta, z wielką ilością bardzo poważnie wyglądających pieczęci. Popatrzył na nowo przybyłych wskazując im miejsca, a gdy usiedli z wielkim namaszczeniem ujął w serdelkowe dłonie papier i chrząknął:
- Hmmm... Tak... - powiedział i zamilkł na dłuższą chwilę, a potem zaczął dość dziwnie:
Tak naprawdę nie sądziłem, że ktokolwiek przybędzie... hmm... - powiódł wzrokiem po siedzących na wprost niego osobach – Młodzi jesteście... – Stwierdził takim tonem, jakby to była niezwykle zaskakująca rzecz.
Jego goście popatrzyli po sobie, a niejednemu przyszedł na myśl prosty gest obrotowy, wykonany palcem wskazującym, przy skroni. Zaczęli się zastanawiać, czy zjawienie się w tym miejscu, było rzeczywiście takim dobrym pomysłem, jak początkowo im się wydawało.
Prawnik zaczął mówić dalej, a jego słowa wprawiły ich w jeszcze większą konsternację:
- Ten testament został złożony w naszej kancelarii sto lat temu z adnotacją, że dzisiejszego dnia zjawią się spadkobiercy na jego odczytanie. Został dokładnie opisany list jaki będziecie mieli przy sobie i... - Zawiesił głos po czym zakończył spektakularnie – podane zostały wasze nazwiska i imiona.
Ta informacja była dość zaskakujące i zdecydowanie niepokojące. Ponieważ jednak prawnik nie dodając więcej ani słowa, z namaszczeniem wziął do ręki kopertę, która jak zauważyli dopiero teraz, rzeczywiście wyglądała na dość wiekową, nie wypowiedzieli na głos cisnących im się na usta pytań i wątpliwości. Mężczyzna rozerwał pieczęcie i wyciągnął z niej kilka luźnych kartek. Przejrzał je pospiesznie i zaczął wyćwiczonym, teatralnym tonem czytać pierwszą:

„Ja Fortunata Joy Destiny,
będąc w pełni władz umysłowych, zapisuję niżej wymienionym osobom zamek Elandone, wraz z przyległą ziemią. Wyżej wzmiankowana posiadłość znajduje się w południowej Damarze, w miejscu gdzie Rzeka Lodowej Rękojeści wypływa z jeziora o tej samej nazwie. W załączonych do tego listu dokumentach znajdują się stosowne potwierdzenia, co do moich praw do rzeczonego miejsca, które niniejszym ceduję na spadkobierców.
Aby zapis się uprawomocnił, należy przed upływem trzech miesięcy dotrzeć do twierdzy i objąć ją w posiadanie. Potwierdzi to obecny na miejscu tego dnia prawnik i przekaże obecnym tam spadkobiercom akt własności.
W przypadku jednak, gdyby żadna z osób będących podmiotem tego zapisu nie dotarła na miejsce w wyznaczonym czasie, spadkobiercą zostanie, mój jedyny żyjący potomek Grief of Blank.”


Potem były opisy, potwierdzenia i sporo prawnej gadaniny, z której jedni zrozumieli więcej inni mniej. Prawnik uścisnął im dłonie życząc powodzenia i zostali uprzejmie choć stanowczo wyprowadzeni do ogólnej sali, w której było tłoczno i hałaśliwie od innych petentów.
Popatrzyli po sobie ponownie, tym razem ze zdecydowanie większą uwagą. Obserwując, oceniając. Coś ich połączyło dziwnym zbiegiem okoliczności i wyglądało na to, że są na siebie skazani i to na długi czas. Mieli konkretny cel. Teraz należało wymyślić plan jak go zrealizować.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 31-08-2010 o 19:13.
Eleanor jest offline  
Stary 01-03-2010, 15:21   #2
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Gwar i smród Marsember uderzyły w zmysły podróżników z siłą kowalskiego młota. Pola krzywiąc się zatkała rączkami nos i ukryła twarz w fałdach sukni opiekunki. Robert z niechęcią powstrzymał własną dłoń również zmierzającą do nosa. Z rzadka zdarzało mu się bywać w Mieście Przypraw w interesach, jednak smród, brud i dziki tłum przewalający się wąskimi ulicami obrzydzały go tak bardzo, że fatygę do tego miasta z trudem wynagradzały nawiązywane tu kontakty. Z trudem manewrując wierzchowcem w wąskich uliczkach stwierdził, że zabieranie dziecka do miasta było jednak złym pomysłem. Już zapomniał, jakie Marsember jest paskudne. Nie przemoże obrzydzenia na tyle, by zabrać ją na zakupy, a do tego będą musieli nocować w mieście, żeby odpoczęła przed powrotem.

Jednak stało się, toteż należało w miarę możliwości wykorzystać sytuację. Toteż gdy dotarli do domu prawniczego Homme de Loi, Robert wysłał mężczyzn z listami do znajomych i potencjalnych klientów, niańkę na zakupy - spotka się z nimi później w pobliskiej gospodzie. Sam zaś wziął Polę za rączkę i razem wkroczyli w ciemne wnętrze budynku. W środku również był tłum. Biorąc pod uwagę wielkość budynku nie dziwiło to wcale - jak również fakt, iż petenci nie patrzyli zbyt przychylnie na tych, których wprowadzano od razu po przyjściu. Zważywszy jednak, że wcale nie miał ochoty przebywać tu dłużej niż było konieczne, wcale go to nie martwiło.

Młodzi jesteście... – stwierdził wypudrowany prawnik, który wyglądał na bardziej zdumionego całą tą sytuacją niż przybyłe osoby. Fakt, Robert nie wyglądał na swoje 39... w zasadzie 40 już lat. Wysoki, barczysty, umięśniony, ubrany w skórzane spodnie i płócienną koszulę wyglądał na co najwyżej trzydzieści pięć. Jedynie pojawiające się w czarnej czuprynie pasemka siwych włosów zdradzały ile wiosen ma już na karku. Wytartą, skórzaną kurtkę przerzucił przez oparcie krzesła. Wziął ją z przyzwyczajenia; w marsemberskim upale stanowiła jednak zbędny balast. Dyskretnie przyjrzał się zgromadzonym, którzy również przyglądali się sobie nawzajem. Tylko pięcioletnia Pola nie zwracała na nikogo uwagi - bawiła się znalezionymi na trakcie kamykami, całkowicie zaprzątnięta swoimi dziecinnymi sprawami.

Trzeba przyznać, że cała ta sytuacja... z jednej strony iście królewski spadek (a może i kupa ruin), to było więcej niż się spodziewał, z drugiej strony osobliwe warunki i ilość spadkobierców czyniły sprawę niezbyt przyjemną dla mrukliwego Roberta. I jeszcze siódma osoba, wyrzucona przez F.J.Destiny na margines testamentu... Dziedzic "na wszelki wypadek", zapewne niezbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy. Do tej pory Robert sądził, że testament pozostawił jakiś daleki powinowat rodziny - w końcu nie z każdą gałęzią utrzymywało się kontakt. Jednak sposób sformułowania zapisu sugerował, że siedząca w sali szóstka (a raczej siódemka) nie jest spokrewniona.

Inna sprawa, iż rzeczony zamek Elandore był cholernie daleko. Robert nie orientował się dokładnie w geografii Faerunu, ale sama nazwa rzeki sugerowała zimne, północne okolice. Z jednej strony miał tu wszystko czego potrzebował, a jedna szósta zamku w Damarze nie była dziedzictwem jakiego pragnął dla małej Poli. Z drugiej strony jednak... obudzony jakiś czas temu w duszy mężczyzny ptak coraz gwałtowniej wyrywał się na wolność.

Tymczasem mały wróbelek na jego kolanach powoli zasypiał, znudzony monotonnym głosem prawnika. Robert wziął Polę na ręce i wraz z innymi wyszedł na korytarz. Dziwnie się czuł w grupie osób, których nie znał i - szczerze powiedziawszy - wcale poznawać nie chciał. Zwołane przez zmarłą Destiny kobiety i mężczyźni mogli być równie dobrze uczciwymi ludźmi, jak i podlecami, gotowymi wbić mu sztylet w pierś by zagarnąć zamek dla siebie. Westchnął cicho. Wypadałoby zapewne - teraz lub później - zajść do jakiejś gospody i wspólnie oswoić się z zaistniałą sytuacją; ostatecznie zamek był ich wspólną własnością. Na razie jednak ułożył sobie wygodniej Polę na ramieniu i postanowił poczekać co zaproponują inni.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 01-03-2010 o 15:51.
Sayane jest offline  
Stary 02-03-2010, 08:52   #3
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Później mówiono, że człowiek ten przybył od strony Suzail. Zwracał uwagę. Był wysoki i trzymał się prosto na swym wielkim karym wierzchowcu. Pierś zdobiła mu czerwona tunika z wyszytym złotą nicią wspiętym lwem. Z bladej twarzy tak częstej u rudowłosych spoglądały zimne niebieskie oczy. Za nim na podjezdku podążał młody, może dwunastoletni, jasnowłosy chłopak. Najwyraźniej służący. Obaj byli zakurzeni, ostatnie dni były upalne i najlżejsze nawet uderzenie kopyt o trakt wzbijało tuman kurzu.
Słońce chyliło się ku horyzontowi, by pogrążyć miasto całunem ciemności, gdy obaj znużeni podróżni podjechali do Bramy Powroźniczej.
- Strażniku … - rzekł nieznajomy ochrypłym głosem.
Ton jego głosu kazał mężczyźnie opierającemu się o halabardę i przegryzającemu jabłko wyprostować się, jakby stał przed przełożonym.
- Tak ? … panie rycerzu ?
Nieznajomy trzymając rękawicę otrzepał z pyłu złotego lwa na piersi.
- Powiedz no mi jak dojechać do zajazdu „Pod Łbem Tura”.
- Musicie Panie pojechać w dół Wielką, aż do Bednarskiej, tam skręcicie Panie w lewo i jakie dwie przecznice dalej w prawo w Bławatną, a tam już obaczycie szyld. –
objaśnił strażnik pomagając sobie ręką dla wskazania kierunku.
Rycerz pokiwał ze zrozumieniem głową i obrócił się w kulbace.
- Tim. – rzekł do chłopca – Trzymaj się blisko, byś się nie zgubił.
Po czym ruszył we wskazanym kierunku. Do zajazdu który polecił mu stryj, rycerz w Mersember był pierwszy raz, choć słyszał co nieco o tym mieście.
Dzięki Timowi, który rozpytywał o drogę i wskazówkom strażnika szybko dotarli na miejsce. „Pod Łbem Tura” było czysto i schludnie, inaczej zgoła niż na zewnątrz, a i śmierdziało mniej niż na dworze.
Zostawili konie w pobliskiej stajni, sami udając się do głównej izby. Rycerz podszedł do przepasanego fartuchem nieco otyłego jegomościa.
- Tyś jest Gern ? Gospodarz ?
Jegomość odwrócił się z szybkością zdumiewającą u kogoś jego tuszy.
- Jam jest, w czym mogę pomóc ?
- A jak Ci się zdaję mój drogi ? Piwa i pokoju. –
rycerz spojrzał nieufnie. Nie lubił mieć do czynienia z półgłówkami.
- Naturalnie. Wybacz Panie, ale z kim mam zaszczyt rozmawiać ? Racz wybaczyć, ale grododzierżca nakazał spisywać godność wszystkich podróżnych zatrzymujących się na nocleg. Niedogodność, którą mam nadzieję mi wybaczysz, gdyż powstała nie z mej winy, czy też zdrożnej ciekawości. – gospodarz wyrzucił z siebie jednym tchem potok słów rozkładając ręce w geście bezradności.
- Jestem Bran z Lon Hern. – odpowiedział rycerz uśmiechając się lekko. Gadulstwo wybaczał znacznie chętniej, niż głupotę.
- A mój służący to Tim. A teraz z łaski swojej cny gospodarzu daj nam coś do picia, chłopcu jakiś kompot, przygotuj pokoje i kąpiel. Mamy za sobą długą drogę w upale i obaj śmierdzimy nie gorzej, niż nasze konie.
Bran także się rozgadał.
Później odświeżony zjadł w swoim pokoju kolację za towarzysza mając milczącego Tima. Siedząc przy oknie wyciągnął z torby kartkę i korzystając z ostatnich promieni jakie słońce słało na miasto przeczytał nierówne, pośpieszne, kobiece pismo :
„Żyj śmiało, kieruj się szlachetnością serca, ceń przyjaciół swoich, a szczęście nigdy Cię nie opuści”.
Rycerz w zamyśleniu przytknął kciuk do wargi. Dziwne. Mimo że minęło tyle dni wciąż czuł słodki smak jej ust …
Następna kartka była urzędowym pismem z miejscowej kancelarii prawniczej, według którego jakoby odziedziczył część spadku. I to było jeszcze dziwniejsze.
Następny dzień przywitał go mżawką, a smród miasta zyskał dodatkowy gnilny akcent. Pomimo niezbyt zachęcającego początku, dzień zapowiadał się ciekawie.
A nawet zabawnie jeśli wziąć pod uwagę wygląd ubranych w białe peruczki tutejszych prawników. Rewelacje jakie przyszło mu wysłuchać były intrygujące, nie mniej niż zebrane towarzystwo.
Pomny dobrych manier Bran na samym początku skłonił się przed damami i mężczyznami przedstawiając się. Raz się tylko wtrącił przerywając mowę prawnika.
- Zdumiewające, że sto lat temu autor pisma znał nasze imiona. Nie sądzicie Państwo ?
Nie kontynuował jednak wątku. Dopiero gdy „spadkobiercy” znaleźli się sami we własnym gronie zaproponował.
- Jeśli chcecie Państwo omówić trasę podróży, a sądzę, że dobrze byłoby tak uczynić, to zapraszam „Pod Łeb Tura” zajazd, w którym się zatrzymałem. Zapewni on nam konieczną w tym wypadku prywatność.
Skłonił się przed obiema paniami wyciągając ramię.
- Służę pomocą, gdyby któraś z Pań zechciała skorzystać.
Bycie rycerzem zobowiązywało.
- Osobiście opowiadałbym się za drogą morską. Wolałbym uniknąć podróżowania przez Sembię. Jeśli się nie mylę to najdogodniej będzie dopłynąć do Ilmwatch w Impiltur. Stamtąd będzie najbliżej drogą lądową do naszego „spadku”. Co Państwo sądzą o tym pomyśle ? Przyznaję że sprawa jest nieco zaskakująca, lecz również intrygująca.
Spojrzał na współtowarzyszy z uprzejmym zainteresowaniem. Zatrzymując wzrok dłużej na kobietach i przyglądając im się z należytą atencją. Podziw w jego wzroku dla ich urody był jedną z tych rzeczy, jakich go nauczono na królewskim dworze. Rycerz powinien umieć prawić komplementy nawet bez słów.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 04-03-2010, 22:04   #4
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
~O co się rozchodzi z tym dziedzictwem?~

Mysz sterczała od godziny przed budynkiem kancelarii i czuła eskalację wewnętrznego napięcia. Plątanina najróżniejszych myśli, pełen wachlarz dostępnych ludzkiej rasie uczuć i emocji przewijał się galopem przez jej główkę. Wszystko żywe, ruchome i różnobarwne jak w kalejdoskopie.
Był entuzjazm i wahanie, wyrzuty sumienia, tęsknota, żal, później radość, zaciekawienie, poddenerwowanie, znów wahanie, irytacja, znowu fala entuzjazmu, wreszcie złość na własne niezdecydowanie i znów graniczące z wścibstwem zaciekawienie. Szalony żywioł – kobiecy umysł. A Mysz była podręcznikowym przykładem działania tego nadmiernie skomplikowanego mechanizmu. W głowie jej w obecnej chwili wrzało niczym w kotle, toczyła się tam najprawdziwsza wojna. Argumenty „za” i „przeciw” nacierały na siebie naprzemiennie niczym wrogowie w jakiejś niezorganizowanej bitwie. Już wyciągnęła przed siebie piąstkę, już miała pukać do drzwi kancelarii ale... zmieniła zdanie. Tupnęła energicznie stópką, skrzywiła usta w podkówkę i odeszła mrucząc coś pod nosem. Scenę tą powtarzała chyba ze dwadzieścia razy, do znudzenia. Pod domem prawniczym Homme de Loi kręciła się jak kwoka w rui. Cud, że ścieżki nie wydeptała w brukowanej alejce i nie zdarła sobie podeszew.
Z boku mogło to zabawnie wyglądać. Mysz była drobniutką i niewysoką osóbką, która natenczas zniknęła prawie całkowicie pod stertą dźwiganych przez siebie tobołów. Prezentowała się, prawdę mówiąc, nie lepiej niż juczny muł. Na plecach tkwił pękaty plecak, przez jedno ramię wisiała przewieszona lutnia obleczona w materiał, przez drugie cytra, obok lekka kusza, pod plecakiem dyndał zrolowany wełniany koc oraz naręcze dzwoniących przy każdym kroku rondli. Chciałoby się powiedzieć – niezły bajzel.

Nie była pewna czy dobrze właściwie robi. Bo po co jej się pchać do środka? Dla paru monet ma się uwikłać w jakąś prawniczą ceregielę? No i cała ta podejrzana historia związana z glejtem. Mysz miała jakieś przeczucie, że z tym dziedziczeniem to wcale tak gładko nie pójdzie. Naprawdę nie miała nic lepszego do roboty? Z drugiej strony zawsze była łasa na przygodę. Pójdzie wobec tego. Ale... Fergus? Czeka na nią przecież. Powinna do niego wrócić skruszona, na kolanach. Nie, jednak machnie ręką na testament. Odwróciła się na pięcie gotowa odejść stąd na zawsze ale w pół drogi znów znieruchomiała.
Może jednak zostać? Przecież Fergusa zawiodła. Na oczy nie powinna mu się pokazywać. Za tymi zaś drzwiami domu prawniczego czekają na nią nowe sposobności. W końcu jak coś darmo dają to głupotą jest nie brać. Pójdzie, co jej szkodzi.

Do tego przed wejściem robiło się tłoczno. Mysz łypnęła okiem na gromadzących się tam ludzi i przez myśl jej nawet nie przeszło, że są tu wszyscy w tej samej poniekąd sprawie. Wyjaśniło się to dopiero gdy skrzypnęły solidne wejściowe drzwi i ukazał się w nich rozkoszny cieć w peruce wyjaśniając, aby wszyscy poszli za nim.
Co prawda nadal targały nią rozterki, przestępowała nerwowo z nogi na nogę ale ten egzotycznie wyglądający jegomość poprawił jej mimowolnie humor. W końcu się uśmiechnęła, kopnęła pobliski kamień i na głos skomentowała pompatycznie.

- Nie ma nad czym się rozwodzić. Co ma się dziać niech się dzieję
Jeśli nawet nic nie zyskam, to od tego nie zbiednieję.

Uśmiechnęła się do samej siebie, zadowolona, że wreszcie podjęła jakąś decyzję. Zazwyczaj robił to za nią Fergus i nie miała nic przeciwko hierarchii, która się w ich dwuosobowej grupie wytworzyła. Mysz wolała właściwie jak się ją stawia przed faktem dokonanym. A tu musiała poniekąd sama główkować i nie było się nawet kogo doradzić. Ale jakoś dała radę i samodzielnie coś postanowiła. Ta myśl napełniła ją niespodziewanie autentyczną dumą i szybko się rozluźniła.

Szła za przewodnikiem krok w krok, niemal depcząc mu po piętach. Zachodziła w głowę z czego jest zrobiony ów koszmarny twór, który zdobił jego łepetynę. Czy był to naturalnie wyhodowany produkt jego ciała czy raczej zmyślne dzieło rzemieślniczych dłoni? I co to za biała kleista substancja, która trzyma wszystko w kupie? Nie dawało jej to spokoju, gapiła się na ufryzowaną konstrukcję z dziecinną wręcz fascynacją. Wciągała nosem duszący pudrowy aromat, w efekcie na moment się rozkaszlała, a koniec końców problem postanowiła rozstrzygnąć empirycznie. Wetknęła w perukę palec, złapała jeden z kosmyków i leciutko szarpnęła. Kompozycja z włosów nieznacznie się przekrzywiła a zdziwiony jegomość natychmiast się obrócił mrożąc Mysz karcącym spojrzeniem. Dziewczę wzruszyło ramionami niby nic nie pojmując, zaczęło pogwizdywać i przewracać oczami jakby była istnym wcieleniem niewinności. No bo przecież była.

Dziwna atmosfera panowała w tym przybytku. Woń stęchłego papieru mieszała się z tłamszącym zapachem parnego letniego powietrza. Nawet jej się tu podobało. Prędko poczuła też zwyczajowy przypływ animuszu. Krok jej się wydłużył, biodra rozhuśtały a język rozsupłał tak dalece, że nawet nie spostrzegła, jak już kłapała dziobem na pełnych obrotach. Odźwierny prowadzący ich długaśnym holem zachował jednak profesjonalną postawę i nawet się nie żachnął. A Mysz machała przed nosem swoim pismem, gestykulowała za trzy przynajmniej osoby i wyrzucała z siebie potok słów z szybkością samopowtarzalnej kuszy.

- Prowadź panie bo nam spieszno, spotkać mamy się z rejentem
Sprawa ta nie cierpi zwłoki, zająć nam się testamentem
Trzeba prędko. Jak najszybciej chce mieć z głowy formalności
W mig podpiszę to co muszę aby stan mej zamożności
Znacznie zwiększyć... Ano, właśnie. W głowie tkwi mi taki wątek
Wie ktoś może czym w istocie jest ten cały nasz majątek?
Co podzielą między nami? Czym nam rzucą? Srebrem, złotem?
Czy zastawą z porcelany? Szlifowanym w cud klejnotem?
Może dadzą do podziału stado pełnokrwistych koni?
Kopiec węgla, wóz arrasów czy pachnący sad jabłoni?
Cóż to będzie ja się pytam, worek przypraw, beczki wina?
Stare meble, modne suknie czy jedwabna otulina?
Z grubsza to się trochę martwię o swe zdrowie, no bo wiecie
Ja bym chciała bez problemów wynieść to na własnym grzbiecie
Co przypadnie mi w udziale. Medyk zaś mi dał wymogę
Bo mam zdrowie słabowite, że przedźwigać się nie mogę!
Ty, w peruce! Oj mamuńciu! Słyszysz ty mnie? Zwolnij kroku!
Czy przebierasz ty nogami czy też siedzisz na obłoku
I tak płyniesz bez wysiłku? Pot mi skroplił się na czole
Jak nie zwolnisz trochę tempa to przysięgam, nie wydolę!

I tak dalej i tak dalej...
Mysz wykazywała się na każdym kroku niebotycznym wręcz gadulstwem. Jej jadaczka była swoistym samonapędzającym się perpetuum mobile, które raz wprawione w ruch nie łatwo wytrącało prędkość. No i wierszem gadała, głównie szesnastozgłoskowcem, czasem ośmio ale rymowała też często całkiem nieschludnie, nie trzymając żadnego szyku. To był najdziwniejszy z jej talentów – spontaniczne samoczynne wierszoklectwo. Istniała w końcu tylko jedna rzecz, którą Mysz lubiła bardziej niż gadanie – gadanie rymem.
Rzadko jednak ktoś ją upominał, że zbyt lekkomyślnie słowami szafuje. Powodem była zapewne niezwykła barwa jej głosu. Ten potrafił zachwycić. Miękki, dźwięczny, melodyjny. Chciało się go w kółko słuchać. I całe szczęście, bo inaczej to by ją za to mielenie jęzorem nie raz już ukamienowali.
No i jak się jej już słuchało to można też było przy okazji popatrzeć. A było zaiste na czym oko zawiesić. Mysz się nie bawiła w fałszywą skromność. Wiedziała doskonale, że jest urodziwa.
Miała w sobie w końcu ów swoisty magnetyzm, który kazał się mężczyznom oglądać za nią na ulicy. A może to nie magnetyzm? Może to po prostu ładna buzia i zgrabne cztery litery?
Dla kontrastu ubrana za to była bardzo pospolicie. Fergus nakazał jej się tak nosić bo i się w oczy nie lubił rzucać a w Myszy towarzystwie nie było to wcale takie znowu proste. „Za ładna jesteś i za dużo gadasz” mawiał „I jednemu i drugiemu trzeba jakoś zaradzić.”
I nakazał jej się w końcu ubierać jak jakiejś pokutnicy. Przystała na to bo i nie lubiła się sprzeczać. Tak też miała na sobie przewiewne lniane spodnie, wysokie buty z miękkiego zamszu i bluzkę bez rękawów. Odzienie nieciekawie, w szaroburym kolorze jutowego worka, które na dodatek ukrywało zasadniczo wszystkie jej kobiece walory. No i wciskała głęboko na czoło obszerny kaptur. Ta część garderoby tak dalece weszła jej w nawyk, że czuła się bez niej jak pląsająca na golasa rusałka. Jeden tylko drobiazg odzieży był nietypowy i wyglądał na kosztowny – jedwabny szal mieniący się srebrem, którym obwiązała się w pasie, ku ozdobie.

Gdy dotarli wreszcie do właściwej sali zwaliła się na drewniane krzesło umieszczone tuż przed biurkiem prawnika. Bezceremonialnie zrzucała z barków bagaże aż kociołek uderzył z hukiem na posadzkę zakłócając agresywnie panującą w pomieszczeniach ciszę. Lutnię za to zdjęła z ramienia starannie, ujęła gryf z prawdziwym namaszczeniem i ułożyła instrument obok tobołów. Tak samo delikatnie obeszła się z cytrą.
A potem zaczął się prawniczy bełkot. Mysz słuchała monotonnego głosu rejenta, który okazał się na domiar posiadać ukryte właściwości usypiające. Ziewała raz za razem, ostentacyjnie wydając z siebie zabawne odgłosy. Rozcierała oczy, raz nawet strzeliła sobie w policzek cios z otwartej ręki. Ożywiła się lekko gdy doszedł do przedmiotu dziedziczenia. Wstała spontanicznie i wyrzuciła z siebie potok słów, nadmiernie jak zwykle gestykulując (mało brakowało a wsadziłaby palec w oko dwumetrowemu osiłkowi który siedział nieopodal).

- Kawał zamku? Prawdziwego? Co ja z kupą gruzu zrobię?
Da się coś takiego sprzedać? Choć myślałam że zarobię
Na tym całym testamencie. I ten wymóg dodatkowy?
Być na miejscu w trzy miesiące? Już mnie chwyta boleść głowy...

Zamek... Nie tego się spodziewała. A pan prawnik nie spodziewał się z kolei, że mu się będzie tak brutalnie przerywać. Mysz pojęła błąd, zakończyła prędko wywód i skuszona siadła na swoim miejscu. Potem nastał jeszcze gorszy prawniczy bełkot, z którego już nic nie pojmowała (prawdę mówiąc znała znaczenie co trzeciego zaledwie słowa). Wtrącała się jeszcze kilka razy. W zasadzie bez powodu, po prostu język już zaczynał ją świerzbić. Wywody te nie miały być w zamierzeniu przejawem jawnej złośliwości ale okazaniem absolutnego znudzenia. Jak wtedy gdy walnęła czołem w blat dębowego biurka i zrezygnowana wybąknęła:

- Ileż my tu już siedzimy?Czy się skończy ten dyrdymał?
Niemożliwym dla prawnika jest osiągnąć szybki finał?

Gdzieś w połowie tej udręki zamilkła wreszcie bo oczy jej się zaczęły kleić i chyba istotnie na moment przysnęła. A po dwóch godzinach dopełnił się wreszcie ten dziwaczny ceremoniał. Złożyli solidarnie pokłon mrocznym bogom biurokracji i zostali wreszcie puszczeni wolno. Ale nie obeszło się bez poświęcenia. W ofierze została złożona na ten przykład znaczna część Myszy sił witalnych. Była wykończona. Swoje graty zbierała z podłogi z miną cierpiętnika.
Na korytarzu świeżo upieczeni dziedzice zebrali się do kupy by poczynić ustalenia. Wyglądało na to, że są na siebie niejako skazani. A przynajmniej tyczyć się to miało czasu spędzonego w podróży. Co do zamku to w głowie Myszy wykwitł tylko jeden plan – jak najszybciej sprzedać swoją część. Ale najpierw trzeba było stawić się w wyznaczonym miejscu i o wyznaczonym czasie.

Rudy jegomość zapraszał do gospody i już rozwodził się nad tym, jaką obrać drogą. Mysz czuła do niego szczery podziw, że po tym maglowaniu mózg mu w ogóle pracuje. Jej własny chyba się gdzieś wyprowadził. Skinęła w każdym bądź razie ochoczo, choć nie sprecyzowała na co się właściwie zgadza, na gospodę czy drogę morską.
Nie połasiła się za to na ofiarowane ramię ale powiedziała przymilnie:

- Chodzić sama jeszcze umiem, ja nie ślepa ani chroma
Ale kiepsko sobie radzę z bagażami tak wieloma...

Zatrzepotała rzęsami i błysnęła ząbkami w nadziei, że ktoś wychwyci aluzję. Przedstawić się chwilowo nie zamierzała, zrobi to jak już dotrą do gospody. Będzie miała przynajmniej większą widownię.
Ponieważ jednak zamknięcie ust jakoś nie wchodziło w grę zagadnęła jeszcze niemłodego szatyna piastującego małą dziewczynkę. Niepokoiła ją odrobinę ta kwestia.

- Czy to córka jest twa panie? Chyba widzę podobieństwo
Twoje oczy i podbródek. Przerozkoszne to maleństwo.
Muszę jednak głośno spytać bo zaczynam czuć obawę
Nie zabierzesz ty jej chyba w niebezpieczną tą wyprawę?
Znaczy, wie pan, zasadniczo to nie będę się wtrącała
Ale czy ta słodka mała nas nie będzie spowalniała?
Mamy tylko trzy miesiące by się stawić na żądanie
I dla dziecka by to była męka istna, drogi panie.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 06-03-2010 o 11:00.
liliel jest offline  
Stary 04-03-2010, 23:03   #5
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Z wróżbitką prześladującą jej myśli, Megara zakupiła konia. Nie żadnego pięknego wierzchowca, a raczej wałacha, takiego, co o galopie pewnie nawet nie słyszał. I to też dlatego, że mógł być głuchy. Ale jechał do przodu, a czarodziejka postanowiła oszczędzać na wszystkim, na czym tylko było można. Straciła nawet trochę na wadze, jedząc niewiele i niezbyt tucząco. Tylko jej imponujący biust wciąż pozostawał taki sam, przyciągając spojrzenia, z których większość była przez samą Meggy bardzo niechciana. Nie lubiła rzucać się w oczy, może prócz tych kilku chwil, w których używała magii w celach zarobkowych. Długie kasztanowe włosy spływały na jej plecy, falując w rytm z każdego ruchu. Blada cera, znak północnego pochodzenia, przyozdbiona była metalowymi i skórzanymi dodatkami - medalionem, bransoletami ze skóry nabijanej ćwiekami, rzemieniami i żelaznymi pierścieniami w fantazyjnych wzorach. Czarno-buro-brązowe ubranie było proste, zasłaniające najczęściej większość jej ciała. Tylko w te cieplejsze dni odsłaniała dekolt i przedramiona, wtedy też przyciągała najwięcej tych spojrzeń. Nie lubiła ich. Tylko przekonywały ją o tym, jak obca tu była.

Wierzchowca kupiła, gdyż chciała mieć pewność, że będze na czas. Cormyr odwiedzała rzadko, kraj ten nie gwarantował jej zarobku - zbyt dobrze był zorganizowany, by płacono za drobne sztuczki i magiczne pomoce od jakiejś tułaczki o wyglądzie wiedźmy jakowejś i spojrzeniu złym, młodzieńców chętnym pożerać! Ale te tysiące galopujących w umyśle myśli musiało znaleźć jakieś ujście, a otrzymana informacja napełniła ją nadzieją, chociaż równie dobrze jakąś ułudą senną lub iluzją dziwaczną być mogła. Nawet list ziemią posypała, inkantę cicho wypowiadając i siłę ziemi, żywiołu w jej żyłach płynącego, przywołując. Nie dostrzegła magicznym wzrokiem niczego złego. Dlatego jechała, ufna jak małe dziecko, które nagle dostało zupełnie niespodziewany prezent. Już dawno odrzuciła wszystkich z Ravenrock, jako potencjalnych ofiarodawców. A nikogo innego na świecie nie miała, tylko co z tego, gdy wciąż wracała do analiz? Czuła jakby miała wybuchnąć. Musiała się dowiedzieć.

***

W miejscu takim jak Marsember nie była jeszcze nigdy. Tysiące skupionych na małej przestrzeni ludzie, atakujący ze wszystkich stron hałas i brak zajęcia dla kogoś takiego jak ona - powody jasne i oczywiste. I jeszcze ten okropny smród, atakujący zewsząd delikatne nozdrza. Nie miałaby czego tu szukać, gdyby nie jeden mały list, schowany głęboko w trzymanej blisko ciała sakwie. O kieszonkowcach i inkszych złodziejach miała pojęcie spore, będąc obiektem ataków takowych osób w wielu małych miasteczek, w których swojego czasu próbowała swojego szczęścia. Dla bezpieczeństwa nie zeszła nawet z konia, przebijając się powoli i z mozołem przez kłębiącą się ciżbę. Była o czasie, do miasta wjechała niewiele przed terminem, nie chcąc nocować w tutejszych śmierdzących, dusznych i bardzo drogich karczmach. Roztrącała ciżbę, raz tylko o drogę pytając jakiegoś napotkanego po drodze strażnika, który jej odpowiednią drogę wskazał. Nie dało się po drodze nie spotkać szyldów kolejnych i kolejnych przybytków, wyrastających w miejskiej dżungli jak grzyby po solidnym deszczu, który moczył ją przez wiele dni podróży po bezdrożach i traktach. W jednym z nich pozostawiła wierzchowca, płacąc tylko za obrok i schronienie na jakiś czas. Miała nadzieję, że nie trzeba będzie tutaj zostać. Potem ruszyła już wprost we wskazane miejsce, czując jak serce łomocze w jej piersi, niczym młot uderzający w kowadło. Czuła też gromadzącą się wokół moc, a pasma przenikały się nawzajem, przeszywając Megarę na wskroś. Zawsze tak było, gdy targały nią silne emocje. Pamiętała, że nawet najtwardsi mieszkańcy Ravenrock zawsze schodzili jej w wtedy z drogi, chociaż nie mogli mieć pewności, co powodowało taki stan rzeczy.

Ostatecznie dotarła, ścierając się z czymś absolutnie dla niej obcym. Po zachowaniu osób, które również przyszły z tą samą sprawą wnioskowała, że nie tylko ona czułasię tu nieswojo. Młoda dziewczyna dokazywała, mówiąc prawie nieprzerwanie, ku pewnej uldze Megary - nawet jakby chciała, to nie miałaby kiedy się odezwać. Wolała milczeć, bojąc się powiedzieć coś niewłaściwego. Tutaj wszystko wydawało się być na miejscu, każdy ruch przemyślany a każdy lok odpowiednio ułożony. Nie mówiąc już o słowach. Mogły być ważne, może jakieś niewłaściwe oznaczałoby zrzeknięcie się wszystkiego, co im oferowano w tym testamencie? Dlatego właśnie odezwała się po raz pierwszy, gdy kazano się im przedstawić. Głos miała niski, przyjemny, choć daleki od miękkich tonów drobnej dziewczyny. Megara wyższa była od niej i "lepiej" zbudowana, ale nie tak kusząca, nie tak zmysłowa. Ulepiona z innej gliny, jak sama by powiedziała. Ale i tak mężczyznom wzrostem ustępowała, zwłaszcza tym dwóm, których można było śmiało nazwać wielkoludami. Przyglądała się im wszystkim, gdy już usłyszała o co chodzi. Własny zamek! Gdy już to wiedziała, cierpliwie wysłuchiwała pozostałych ceremoniałów, koniecznych do tego, by dopełnić formalności. Wychodząc z pokoiku, wciąż niedowierzała temu, jaką przyszłość zgotował jej los.

Nie myślała jeszcze o problemach, po słowach rudowłosego uznając, że muszą faktycznie trzymać się siebie. Jeśli zamek dziedziczą razem... Jej przybrani bracia wiedzieliby jak się do tego zabrać. Już pewnie ostrzyliby noże. Zastanawiała się, jaki są ci tutaj, czy zaufają sobie nawzajem. Musiała spróbować. Jej życie od tego zależało. Echo głosów wieszczki powracało z wielką siłą.
"Pamiętaj o jednym: Przyjaciele, zaufani, wierni towarzysze czasami cenniejsi są od skarbów największych, a teraz idź dziewczyno. Spotkaj się ze swoim przeznaczeniem."
Może to była prawda? Do tej pory miała tylko jednego takiego towarzysza, niezbyt ludzkiego. Westchnęła więc tylko, odpowiadając na słowa.
- Jestem po prostu Megarą albo Meg, panią co najwyżej swojego własnego życia. Wyjąwszy tę delikatną sprawę spadku, osnutego tajemnicą i magią, której w stanie przeniknąć nie jestem.
Uśmiechnęła się. Dopiero ten uśmiech rozjaśnił jej twarz, sprawił, że poczuła się ładna. Rzadko myślała w takich kategoriach, rzadko też rozmawiała z kimś zupełnie niezobowiązująco. A może to wpływ Marie, przy której żadna kobieta nie mogła czuś się piękną?
- Nie znam map, zaufam więc twym słowom. Jak i do karczmy udam się chętnie, jeśli tylko po drodze zabierzemy mojego wierzchowca i pozostałe rzeczy, które zostawiłam tutaj niedaleko.
Wskazała kierunek, szyld "Karego Zajazdu" już było widać. Ramienia Brana nie przyjęła, ale też nie skomentowała tak jak owa zgrabna poetka.
 
Lady jest offline  
Stary 05-03-2010, 12:11   #6
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Marie była oszałamiająca. Dosłownie. Bran z niemałym podziwem przysłuchiwał się potokowi jej słów. Sam nie był zbyt utalentowany w tym kierunku i swoboda z jaką dziewczyna składała rymy zaimponowała mu. Po za tym Marie była zabawna w swej spontaniczności. Rycerz był przyzwyczajony do bardziej powściągliwego zachowania kobiet, takiego jaki prezentowała Megara, która choć od razu przeszła na „per ty”, to jednak dało się wyczuć w jej słowach pewną rezerwę, a może było to podszyte melancholią zagubienie ? W każdym razie rycerz znalazł się w swoim żywiole. Dwie nowo poznane damy potrzebowały pomocy, a on czuł się w obowiązku pomóc. Tym razem był to jednak przyjemny obowiązek. Uśmiechnął się szczerze do poetki.
- Twe tobołki wezmę chętny,
w zapłacie za uśmiech piękny.

Schylił się by wziąć bagaże.
- Na tym jednak obawiam się kończą się moje umiejętności rymowania. Niestety los poskąpił mi w tej kwestii talentu, ale pozostaje pod wrażeniem Twojego Marie. Bard w podróży to prawdziwy skarb.
Skłonił się dwornie przed dziewczyną pobrzękując rondlami, co nieco zepsuło efekt, by zaraz odwrócić się na słowa Megary.
- Oczywiście. Tim idź do zajazdu i pomóż Lady Meg zabrać jej konia i rzeczy. – zwrócił się z poleceniem do chłopca.
- Racz wybaczyć Meg, że nie udam się tam razem z Tobą, ale z pakunkami Marie trochę nieporęcznie. Mój przyboczny to zmyślny chłopak i silniejszy, niż wygląda.
Nieco później gdy już szli w stronę kwatery zagadnął.
- Widziałem u gospodarza zajazdu jakoweś mapy. Ponoć zostawił je pewien kartograf nie mogący inaczej uregulować rachunku za nocleg. Sądzę że ów gospodarz Gern nie będzie miał nic przeciwko, byśmy rzucili na nie okiem.
Gdy dotarli „Pod Łeb Tura” Bran czując się w obowiązku gospodarza wynajął alkowę i zamówiwszy miejscowy, dość słaby cydr po chwili przyniósł sporą mapę przedstawiającą wybrzeża Morza Spadających Gwiazd.
Wodząc palcem po mapie wskazał dwa punkty.
- Jesteśmy tu, a powinniśmy dotrzeć tu … Dość daleko. Nie wszyscy posiadamy wierzchowce, co by skłaniało do podróży morskiej, choć z drugiej strony podróż statkiem nie będzie tania. Lądem trwałoby to ponad dwa miesiące. Drogą morską pewnie krócej.
Zastanawiał się na głoś, choć jak zdążył już się zorientować nie wszystkich interesowała marszruta.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 05-03-2010, 13:22   #7
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Pięć ciężkich bojowych wierzchowców rozbijało błoto, jadąc kłusem po zamokłym trakcie Cormyru. Dosiadający ich mężczyźni trzymali się w siodłach prosto, pobrzękując przy każdym końskim kroku ciężkimi zbrojami. Uzbrojeni i z pomalowanymi na czerwono tarczami, na których widniał płonący miecz, budzili odpowiedni respekt i nawet jeśli w okolicach grasowali jacyś bandyci, tej grupy nie zaczepiliby nigdy. Wojownicy Tempusa, Pana Wojny, nie lękali się niczego, jak głosiła plotka. Nie rozmawiali, nie zamęczali też wierzchowców, wpatrując się w zbliżające się miejskie mury Miasta Przypraw. Żaden nie miał założonego na głowę hełmu.
W końcu dojechali, przedzierając się przez tłum ludzi i bydła, próbującego dostać się do środka przed zmierzchem. Śmierdziało, a poziom hałasu wzrastał z każdą chwilą. Podnosiły sie okrzyki niezadowolenia, ale szybko milkły odnajdując wzrokiem potężnych wojowników. Wszyscy byli młodzi, ale najwyraźniej przewodził im olbrzym o śniadej cerze i łysej czaszce. Dwuręczny miecz zawieszony miał na plecach, do łęku przytroczona była metalowa tarcza a przy pasie kołysał się solidny nadziak, którego metalowy trzonek pokryty był delikatnymi runami. Nikt ich nie zatrzymał, gdy skinęli głową strażnikom i przejechali przez bramę, obok awanturującego się właśnie kupca, którego wóz tarasował połowę przejścia. Zatrzymali się na placu. Tu kończyła się ich wspólna droga. Odezwał się olbrzym, głosem niskim i donośnym, pasującym idealnie do jego gabarytów. Brzmienie i ton dawały do zrozumienia, że był przystosowany do wydawania rozkazów.
- Oby Pan sprzyjał nam na polu bitwy, towarzysze. Liczę na to, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Skinęli głowami i odjechali, prawie każdy w inną stronę. Mieli swoje sprawy, wojenni kapłani Tempusa rzadko przemieszczali się razem. Olbrzym wyjął z sakwy list, odczytując jeszcze raz jego treść.

Otrzymał go jeszcze jakiś czas temu i pozostawił, przyjmując jako zapłatę za uratowanie życia. Na szlaku zdarzały się już dziwniejsze rzeczy, a chwilowych znajomości, odkąd wyruszył w drogę, było bardzo wiele. Nie liczył ich i nie analizował, w ogóle wyrzucając z myśli, ale nie z pamięci. Pamięć była dobra, sprawiała, że czyny nie pozostawały bez znaczenia. A to liczyło się dla Wulfa Tsatzkiego, kapłana wojny w służbie Tempusa. Nauczono go dobrze, teraz mógł zaś swoją wiedzę wykorzystywać. Nie zwykł też marnować takich okazji, wysłuchanie prawników nic nie kosztowało. Ale to miało być następnego dnia. Najpierw odnalazł karczmę, która nie była jeszcze przepełniona o tej porze i nie wyglądała na spelunę. Tam oddał do stajni wierzchowca, karego ogiera imieniem Agat, a także wynajął zamykany na klucz pokój, gdzie złożył większość swojego ekwipunku, na który składał się głównie płytowy napierśnik i reszta elementów zbroi oraz dwuręczny miecz i metalowa tarcza, razem kilkadziesiąt kilogramów metalu. Dzięki temu pozostał w kolczudze i tunice, tylko z nadziakiem przy boku. Ze swoimi dwoma metrami wzrostu i potężnej posturze robił wrażenie. Stolik, który zajął w głównej izbie, pozostał wolny przez cały wieczór, podczas którego wojownik raczył się cienkim piwem i polewką z pływającym w niej mięsem. Chciał być następnego dnia w pełni sprawy, umysłowo i fizycznie. Chociaż nawet jakby zjadł i wypił kilkukrotnie więcej, prawdopodobnie efekt byłby taki sam.

Następnego dnia wstał ze świtem, wypoczęty i ciekawy tego, co dzień przyniesie. Był przed kancelarią wcześniej, przyglądając się z pewnym rozbawieniem dziewczynie, która z wielkim tobołem na plecach wydeptywała ścieżkę przed drzwiami do środka. Nie zaczepił jej, pozostając tylko z własnymi myślami, nie odbiegającymi za daleko od obecnych wydarzeń i nie próbującymi przewidywać przyszłości. Przyszłość i tak była zbyt chaotyczna, by wiedzieć, komu los będzie sprzyjał w danej chwili. A cierpliwość popłacała, nauczył się jej w klasztornej szkole. Bliżej mu już było do trzydziestu niż dwudziestu lat, zdążył przyswoić kilka życiowych lekcji i jednocześnie je przeżyć, dzięki temu zachowując tę empiryczną naukę na przyszłość. Obserwował więc jak kilku kolejnych zainteresowanych zbiera się w tym samym miejscu, a jeden na drugiego popatrywał nieufnie. Wulf nie miał takich problemów, a jego spojrzenie było spokojne i neutralne. Ciężki, żelazny medalion wisiał mu na piersi, widoczny dla wszystkich, oznajmiający z kim mniej więcej mają do czynienia. Kapłan pozdrawiał ich skinieniem głowy i tylko raz się zagapił, gdy przyszła dziewczyna z imponującym dekoltem. Na to nie był w pełni uodporniony i jego spojrzenie zatrzymało się tam na trochę zbyt długo. Potem weszli do środka i Wulf musiał pochylać się w każdych drzwiach, które nie były przygotowane na gości jego gabarytów. Zapewne niewielu wojowników odwiedzało takie miejsca. Chociaż z drugiej strony, rudowłosy mężczyzna nie był wiele od niego niższy.

Przez następne godziny przekonywał się zaś, dlaczego jego zakon nie przepada za prawnikami. Wydawało się, że oni lubią gadać tak samo bardzo, jak Wulf działać. To się niestety nie łączyło ze sobą w żadnym miejscu, a cierpliwość kapłana wystawiana była na ciężką próbę. Na dodatek zgrabna grajka przerywała co chwilę, co tylko bardziej przedłużało ich męczarnie. Z innej strony były to męczarnie, które mógł wycierpieć - ktoś ofiarowywał im warownię, nie żądając w zamian nic, prócz dotarcia na miejsce w trzy miesiące. Zaczynał nawet podejrzewać, że kobieta którą wspomógł na szlaku, nie była taką znów zwyczajną kobietą. Ale, okaże się to po dotarciu na miejsce. Uczył się o warowniach, ale ta nie była nigdzie wymieniana, jako zapewne nieistotna ze strategicznego punktu widzenia. Znów więc zalecano cierpliwość. Stawało się to nudne, szczerze powiedziawszy. Ale Wulf obiecał sobie, że zdenerwuje się dopiero po tym, gdy po dotarciu na miejsce okaże się to tylko wyszukanym żartem. Odetchnął z ulgą po zamilknięciu starego prawnika i nawet nie zwrócił uwagi na drobny paluszek Marii, który przez chwilę latał przed jego oczami. Miała dziewczyna gadane, ale obawiał się, że to obiekt tak samo kruchy jak mała dziewczynka towarzysząca mężczyźnie, który z wyglądu przypominał zmęczonego życiem prostego mieszkańca okolicy. Musieli się lepiej poznać, ale to nie kapłan zaczął rozmowę, a rudowłosy, którego miano sugerowało rycerskie pochodzenie. Prowadził do swojej karczmy, ale Wulfowi było to nawet na rękę.
-Mój wierzchowiec i ekwipunek jest w innej karczmie, ale nie widzę potrzeby sprowadzania go na ten czas. Czas jest istotny, nie możemy go mitrężyć.
Podczas drogi nie mówił wiele więcej, słuchając tylko odpowiedzi mężczyzny z dzieckiem, która wydawała mu się istotna w kwestii dalszych działań. Zastanawiał się też nad najlepszym rozwiązaniem i gdy dotarli do karczmy, miał już gotowy plan, prosty i najpewniej skuteczny. Wskazał na mapę, gdy rudowłosy już zamilkł.
-Lądem najpierw Sembia, potem dzikie ostępy i Zhentarim. Popłyniemy statkiem. Na morzu są piraci, kapitanowie wynajmują ochronę. Jestem kapłanem Tempusa, moje słowo i ramię liczą się, a niewielu z nas najmuje się do takich rzeczy. Umiem dowodzić i walczyć, mogę również przywołać moc boga wojny. Kapitan zaufa nam, gdy podamy się za jedną grupę, której przewodzę. Nie weźmie opłaty, a może nawet coś zapłaci w zamian za naszą pomoc, zwłaszcza, gdy problemy staną się realne. Nie widzę lepszych rozwiązań, oczywiście każdy może wybrać inną drogę. Tylko grupa zawsze ma większe szanse. Kto nie chce uczestniczyć w ewentualnej obronie okrętu, wciąż może zapłacić za przewóz jak normalny pasażer. Biesiadować będziemy później, ktoś chce się udać ze mną na nabrzeże? Może uda się wyruszyć już jutro. Wrócę tutaj, gdy uda mi się coś znaleźć.
Czekał przez chwilę na odpowiedź i chętnych, a potem ruszył szukać transportu.
 
Sekal jest offline  
Stary 05-03-2010, 21:19   #8
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Uciekał. Jechał bezdrożami, kluczył od tylu dni, a ciągle miał wrażenie że są o krok za nim. Zmęczony, bez zapasów wychynął wreszcie z lasów w niewielkiej osadzie drwali, smolarzy i myśliwych. Okazało się że nawet gospodę tu mieli.

Karczma była jak wiele innych na jego drodze ucieczki: gwarna, wypełniona dymem i zapachem pieczonego mięsa. Alto usiadł w cieniu, przy niewielkim i o dziwo jak na razie pustym stole w jej rogu, tak aby za bardzo nie rzucać się w oczy. Jak zwykle zaczął od uważnego lustrowania otoczenia. Nikt nie wyglądał bardziej podejrzanie od innych, albo raczej wszyscy wyglądali na mocno podejrzane typy, co dla łotrzyka wychodziło na jedno.
Wtedy ją zobaczył: Kobieta niemłoda już, ale ciągle atrakcyjna, ubrana w czarne skórzane i mocno opięte wdzianko, szła pewnym krokiem prosto w jego kierunku. Zadziwiające było to, ze nikt z bywalców nie zaczepił jej ani razu i wszyscy schodzili dyskretnie z jej drogi. Ba! Nikt nawet nie zawiesił nawet dłuższego spojrzenia na jej kuszących krągłościach.
Zsunęła kaptur do tyłu. Włosy miała jasne, prawie białe, a oczy zadziwiająco niebieskie.

Plecami do ściany, twarzą do drzwi. Nawyki które weszły mu w krew już od wielu lat. Nerwowe spojrzenia skryte pod kapturem zaciągniętym głęboko na oczy strzelały co chwila po sali. Palce bębniące staccato po dębowej ławie poruszały się z prędkością skrzydeł kolibra. Alto obserwował uważnie otoczenie, zastanawiając się czy można zaryzykować nocleg w tej gospodzie. Wbrew pozorom, w tłumie czasem łatwiej się schować. Na widok podchodzącej do jego stołu kobiety, zdusił w sobie ochotę do rzucenia się do ucieczki. Udał że opiera się wygodniej o ścianę i zsunął ręce pod blat. Poruszył lekko przedramieniem i dobrze znana rękojeść sztyletu ukrytego w rękawie sama wpadła mu do ręki. W tej kobiecie było coś dziwnego. Miejscowi jej się... nie chyba nie bali, ale wiedzieli że lepiej nie wchodzić jej w drogę. Karczmarz wręcz wyglądał jej gestów aby spełniać polecenia w locie. Psiakrew, niedobrze.
- Czym mogę służyć, pani? - powiedział wyraźnie, panując nad swym głosem

Usiadła na wprost niego. Karczmarz pojawił się prawie natychmiast, jakby tylko czekał na to skinienie, z dwoma kuflami rozkosznie pachnącego, i sądząc po oszronionym dzbanie, mocno chłodnego piwa. Upiła łyk trunku i wbiła uważne spojrzenie w siedzącego zakapturzonego mężczyznę.
- Wiesz, że nigdy nie zdołasz uciec Cienistym, Alto Paperbacku? - Powiedziała spokojnym zmysłowym głosem.

~ Spokój. I tak nie dam rady dobiec do drzwi. Przecież nie poderżnie mi gardła przy tylu świadkach.
Palce zaciskały się do białości na rękojeści. Alto pochylił się nad stołem, przyglądając się kobiecie. Ręka ze sztyletem skierowała się blisko blatu w stronę jej trzewi.
- Czego chcesz?
Stal w jej spojrzeniu od razu wybiła mu ze łba granie głupka w stylu "jaki Alto Paperback, chyba się łaskawa Pani pomyliła". Patrzył w jej oczy starając się wyczytać cokolwiek. Kim była? Po co tu przyszła? Kolejne ostrzeżenie? Nie... to już nie w ich stylu. Teraz tylko ostrze, trucizna... Robiła dla Cienistych? To w takim razie po co to przedstawienie?
- Mam kaprys by ci pomóc... ale Ty też będziesz musiał zrobić coś dla mnie - Uśmiechnęła się lekko, a po plecach łotra spłynęła struga potu. Nigdy jeszcze nie widział takich zimnych oczu.
Ponownie pstryknęła palcami i w jej ręce pojawiła się niewielka kartka papieru złożona na pół. Podała ją mężczyźnie. To był list potwierdzający, że on Alto Paperback ma prawo do części spadku i że powinien się po niego zgłosić w domu prawniczym w Marsembar 20 Eleasiasa. Była też dokładna godzina i adres.

Przebiegł wzrokiem po liście, ale zaraz spojrzenie znów spoczęło na zimnych oczach kobiety.
- Kim ty jesteś? Czego wy wszyscy chcecie ode mnie?
- Powiedzmy że... jestem dzisiaj dobrą wróżką - zaśmiała się, ale jej śmiech miał w sobie zbyt wiele cynizmu, by rozbawić zdenerwowanego mężczyznę.
- Taa, a ja jestem szczęśliwcem dziedziczącym fortuny za bezdurno. Mój tatuś jest biednym kupcem, bogatych wujków nie mam. Po co to wszystko?
Nic z tego nie rozumiał. No przecież nie organizuje się pułapki, a potem nie zaprasza ofiary w nią podając kiedy i gdzie ma się stawić.

Kobieta uśmiechnęła się wyłącznie kącikami warg, po czym powiedziała kilka zdań. Po prostu. Niewiele z tego zrozumiał, w jeszcze mniej uwierzył.

Umysł Alto analizował wszystkie opcje. Spojrzał jeszcze raz na list, przesunął po nim palcami. Marsembar. Nawet po drodze. Wszystko to było za piękne, aby uczciwy złodziej mógł w to uwierzyć.
~ Ale pomyślmy. Znalazła mnie bez trudu, pomimo tego, że chciałem przejść tędy po cichu. Psiakrew, przecież nawet wczoraj nie wiedziałem że się tu zatrzymam. Jeśli pracuje dla Cienistych, może wreszcie dowiem się o co im chodzi. Bajka ze spadkiem najwyraźniej jest tylko pretekstem. Ale pretekstem do czego?
Po raz piąty zadał sobie pytanie czego oni chcą od niego? Po ostatnich odwiedzinach zrozumiał jedynie tyle, że nie chcą go zabić od razu... Jak zwykle najważniejszy jest zwiad i informacje.
- Kim są ci inni spadkobiercy i ilu ich jest? Co to w ogóle za spadek?
- O tym wszystkim przekonasz się jeśli zdecydujesz się tam stawić o wyznaczonym czasie i godzinie -
Odpowiedziała wyciągając rękę w jego kierunku.
Nic nie tracił na przybiciu umowy. Powiedzmy sobie szczerze, takie gesty niewiele dla niego znaczyły. Honor wśród złodziei to bajka wymyślona pewnie przez jakiegoś durnego barda. Pewnie, że trzeba przybić. Nie wierzył w cudowną możliwość pozbycia się Cienistych z jego życia, ale nic na tym nie tracił. Przeciwnie, zgoda pozwoli mu się pozbyć chociaż jej. Musiał wiele spraw przemyśleć. Zawsze jest możliwość ruszenia w przeciwnym kierunku. Tylko, że coraz częściej Alto czuł się jak cel na strzelnicy, cokolwiek by nie zrobił. Jak ona go do jasnej cholery znalazła?
Wbił w nią znów spojrzenie i uścisnął jej dłoń. W głowie mężczyzny pojawiła się bardzo wyraźna myśl: "Przede mną nie zdołasz uciec. Jestem twoim przeznaczeniem i lepiej nie ryzykuj ujrzenia mojego drugiego oblicza".

***

Znów uciekał. Prawie zajeździł konia przed samym Marsembarem, ale do miasta przybył pięć dni przed terminem. Zmarnowanego deresza sprzedał na targu jeszcze tego samego wieczora. Poszukał tawerny w dzielnicy portowej, na uboczu, speluny pełnej typków spod ciemnej gwiazdy. Tam przynajmniej nie rzucał się w oczy. Miasto Przypraw przypadło mu do gustu. Nie lubił włóczyć się po bezdrożach i lasach, czuł że jeszcze chwila i porośnie mchem jak mijane drzewa. Od tylu miesięcy w drodze, noclegi pod gołym niebem - tęsknił do cywilizacji. Rano poszedł od razu do łaźni, kazał wyprać i wysuszyć swoje odzienie. Dziewka łaziebna mało nie upuściła dzbana z gorącą wodą, widząc jego świeżą bliznę biegnącą od nasady nosa przed lewy policzek. Alto uśmiechnął się do niej, pogarszając jeszcze sprawę. Zawsze był „przystojniaczkiem”. Mikrej budowy, niewysoki, nieogolony, rozbiegane oczy, nie mogące się skupić przez pół modlitwy na jednym miejscu. Blizna dopełniała dzieła. Przynajmniej tu nie było niespodzianek, wyglądał jak chodzący stereotyp złodzieja.

Kancelarię obserwował od trzech dni. Był nawet w środku, wysłuchał porady dotyczącej jakichś spraw podatkowych. Zapłacił juryście, kiwał głową jakby obchodziło go to co mówił. Rozglądał się dyskretnie. Cały dzień spędził w pobliskiej winiarni, obserwując ludzi wchodzących do środka. Łudził się, że zobaczy cokolwiek, ale byli za dobrzy. Albo nie było „ich” wcale. Miał za to dużo czasu aby pomyśleć, analizował każde słowo nieznajomej, jej ultimatum. Setki pomysłów przelatywało mu przez głowę. Sprzedać spadek na pniu, scedować schedę na Cienistych może się odczepią. Taaak, różne głupoty chodziły mu po głowie. Dwa razy zbierał się na poważnie do wyjazdu. Najpierw kiedy uświadomił sobie, że będzie musiał operować swoim własnym nazwiskiem, bo przecież testator wskazywał go imiennie. Drugi raz kiedy popiwszy gorzałki w tawernie i wciągając dwie działki zwidki na raz wreszcie spojrzał, jak mu się wydawało trzeźwo na całą sytuację. Zamki, kurwa nie spadają z nieba, to musi być pułapka.
W końcu zdecydował.

***

Spadkobiercy stawili się punktualnie. Alto przyjrzał się każdemu uważnie oceniając postaci według swojego zwyczaju. Najwięcej niepokoju wzbudził w nim rudowłosy rycerz i dziewczyna zgrabnie składająca rymy i ruchliwa jak mysikrólik. Przyglądnął się dokładnie herbowi rycerza, jeden lew w tarczy. Dobrze, że nie trzy – pomyślał złośliwie, podążając za kancelistą.
Był spięty do granic możliwości. Kiedy wreszcie zasiedli przed najbardziej wypudrowanym facetem i nic się nie stało, był niemalże rozczarowany. Alto rozluźnił się nieco, znów wracając do ukradkowej obserwacji zebranej grupki indywiduów z cienia swojego kaptura. Wydawali się równie zdezorientowani co on.

Siedział na wygodnym stołku, słuchając długich wywodów prawniczych. Od upudrowanego jegomościa, zanim jeszcze zaczął omawiać szczegóły, zażądał wydania odpisu testamentu. Czytał teraz dokładnie drobny druczek, który jak zwykle decydował o całokształcie sprawy. Najpierw skupił się na wyciągu z katastru królewskiego. Dziedziczone ziemie nosiły nazwę Kintal, a władca zamku Elandone miał prawo do tytułu Lorda Kintal. Testatorka, Fortunata Joy Destiny wywodziła swoje prawo własności od ostatniego zmarłego bezdzietnie Lorda, po którym była wdową. Wszystkie zaświadczenia i pieczęcie wydawały się bez zarzutu, potwierdzone przez królewski urząd katastralny. O samym zamku z papierów niewiele się dowiedział. Sprawy fiskalne przerzucił tylko, będzie na to czas później. Jeden podatek dla króla, ustalany bezpośrednio z nim, przy obejmowaniu tytułu Lorda. Oprócz tego żadnych obowiązków wasalnych, ani prawa podwody, ani garnizonowania. Znaczy podatek musi być dość spory, zmartwił się Alto. Uśmiechnął się do swoich myśli, zupełnie jakby zamek był już jego... Nie wiadomo czemu przypomniał mu się zapis, że spadek dziedziczą tylko i wyłącznie ci, którzy dożyją jego potwierdzenia na miejscu za trzy miesiące. Spojrzał na zebrane wokół osoby i wrócił do czytania. Lord Kintal miał prawo rządzić swoją ziemią w zasadzie jak chciał. Myta, cła, arendowanie karczm nawet podatki zbierał sam. Ziemie rozległe, choć na końcu świata. Dosłuchał jeszcze jurysty, który przedstawiał właśnie ostatnie klauzule i schował dokumenty za pazuchę.

I co dalej? Skoro i tak uciekał, czemu nie do Implitur? Temu durniu, że będziesz lazł tam, gdzie oni tego chcą, jak po sznurku – głos w głowie, który męczył go od rozmowy z kobietą nie dawał za wygraną.
Nowym kompanom przedstawił się tylko imieniem, licząc na to że nazwisko szybko zamaże się w ich pamięci. Nie powiedział nic więcej tylko ruszył za nimi do karczmy. Gdy opuścili kancelarię, od razu wyczuł coś dziwnego. Znajome uczucie, potniejące ręce, kula w żołądku. Ktoś patrzył... Na wszelki wypadek wszedł w środek wędrującej grupki za rycerzem. Rozglądał się pilnie. Jest! Ogon przyjął niemal z ulgą, a więc zabawa rozpoczęta. Jeden człowiek, ciemne ubranie i kaptur. Bardziej wyczuł go niż zobaczył, ale po chwili był już pewien. Szedł za nim, czy może za nimi? Mignął mu ponownie po drugiej stronie kanału, dobry był, nie szedł jak dureń, na ślepo. Szedł obok, równolegle, ryzykownie. Łatwo byłoby go zgubić, chyba że nie był sam. Alto nie dał po sobie niczym poznać, że go zauważył. Szedł równym krokiem. Kula w żołądku powiększała się. Za mną, czy za nami? Szlag by to... W gospodzie zobaczył jeszcze go przez okno. Nie wszedł do środka.

Już w alkowie przyjrzał się dokładnie mapie. Zdecydowanie spodobał mu się pomysł podróży morskiej. Co prawda od kołysania bardziej chyba nienawidził tylko poborców podatków, ale lepszej szansy na zgubienie ogona chyba nie było.
- Dobry pomysł, wygodnie i szybko. Czy bezpiecznie, to się zobaczy. – przytaknął tylko wojownikowi ze znakiem Tempusa i zasiadł za ławą. Nadarzała się okazja do sprawdzenia kogo skurwiel śledził.
- Pójdę z tobą, i tak zatrzymałem się w portowej. Zbiorę swoje graty po drodze.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 05-03-2010 o 23:10. Powód: zmiana po rozmowie z MG. Na niebiesko nowy fragment.
Harard jest offline  
Stary 06-03-2010, 21:09   #9
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację

Dorodny owoc granatu przeleciał przez pomieszczenie z wielką prędkością, a potem odbity precyzyjnie opadł na ziemię, obok innych przedstawicieli owocowego świata. Powoli zaczynały one tworzyć na podłodze malowniczą sałatkę.
- Nie daruję Ci tego! To było podłe, co zrobiłeś tej biednej dziewczynie i to co zamierzałeś zrobić Branowi! Gdy sobie pomyślę, co by było gdyby nie moja szybka reakcja! Ty draniu!

Tym razem do kompletu na podłodze dołączył piękny i bardzo bardzo dojrzały okaz ananasa.
Mężczyzna siedzący po drugiej stronie pomieszczenia skrzywił się wymownie i westchnął w charakterystyczny dla wszystkich przedstawicieli tej płci sposób: ~Co za utrapienie z babą~
- Sama też oszukujesz, nie udawaj niewiniątka – odezwał się w końcu spokojnym tonem – Te twoje gierki i rozmówi i ten zaskakujący efekt stuletniego zapisu z podaniem nazwisk! Nie mogłaś się powstrzymać co?

Kobieta słysząc te słowa pokazała mu język i opadła na kanapę. Jakoś nie bardzo pasowało to do jej typowego dostojnego wyglądu i eleganckich szat. Dzisiaj jednak była małą dziewczynką i tak właśnie miała ochotę się zachowywać. Jak rozkapryszone dziecko, któremu ktoś próbuje odebrać ulubioną zabawkę. Popatrzyła na owocową histerię jakiej była sprawcą i machnęła niedbale ręką.
Kamienna podłoga w piękny egzotyczny deseń znowu stanowiła idealnie czystą powierzchnię.
Czary były banalnie proste, a kierowanie materią nieożywioną takie nudne i przewidywalne. Jedynie istoty myślące stanowiły prawdziwie ekscytujący materiał do zabawy.
Wróciła myślami do zakładu.
Ta runda niestety zakończyła się remisem, ale będą następne i tym razem zrobi wszystko by wygrać! W jej głowie już zaczął krystalizować się plan.
Popatrzyła na zawieszoną w powietrzu miniaturę miasta. Każdy detal odtworzony był idealnie: Wodne kanały otoczone wąskimi i wysokimi domami, setki małych łódeczek poruszających się po nich oraz zawieszone nad nimi maleńkie mostki, wykończone były wprost perfekcyjnie. W tej skali nie widać było dokładnie ludzkich figurek, ale gdyby ktoś przyjrzał się uważnie dostrzegłby, że wykonane są z niezwykłą precyzją detalu.
Zakręciła dłonią i do zminiaturyzowanego portu wpłynął dumny trójmasztowiec.

Obserwujący to uważnie mężczyzna powiedział z przekąsem:
- Ślicznie rozmieściłaś te pionki kochanie, ale zapomniałaś, że teraz moja kolej i to ja zdecyduję do jakiego portu popłyną – Słysząc mało cenzuralne słowa w ustach swojej przeciwniczki. Wykrzywił usta w uśmiechu, który nawet w najtwardszych bohaterach mógłby wywołać dreszcze.


Marsember było sporym miastem, a od gospody, niedaleko domu prawniczego, w której zatrzymał się Brian, do dzielnicy portowej trzeba było przejść spory kawał drogi. Tym większy, że ze względu na krzyżujące się wszędzie kanały, dużo energii trzeba było jeszcze poświęcić na kluczenie między mostkami.
Droga wodna była zdecydowanie szybsza, łatwiejsza i z powodu sporej konkurencję w dziedzinie transportu, niezbyt kosztowna.
Wulf nie był osobą tracącą niepotrzebnie czas. Skinął dłonią na jednego z napraszających się mężczyzn i wszedł do łodzi, która zakołysała się leniwie na falach rozchodzących się wzdłuż całego kanału. Potem pomógł wsiąść kobiecie, nie poświęcając wiele uwagi ani rudowłosemu rycerzowi ani drobnemu łotrzykowi, którzy powinni sobie poradzić z tym bez problemu. Przewoźnik odepchnął się bosakiem od mulistego dna i ruszył w kierunku wyznaczonym przez budzącego respekt klienta.
Kapłan usiadł wygodnie obok Megary, zajmując większą część przestrzeni na wąskiej ławie i spokojnie rozejrzał się po otoczeniu. Niezbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy Bran, musiał zadowolić się miejscem w drugim rzędzie.
Mijali dziesiątki zacumowanych przy nadbrzeżu łódek, zakotwiczonych i spiętych na kształt sztucznych wysp łańcuchami. W tym czasie siedzący z tyłu Alto doszedł do wniosku, że takie zagęszczenia łodzi bardzo ułatwiały śledzenie i jednocześnie bardzo utrudniały stwierdzenie faktu czy rzeczywiście jest się śledzonym. Zwłaszcza, gdy do tego wszystkiego dodać leciutkie pasma mgły unoszącej się nad ciemnymi wodami oraz liczne, zmierzające w różne strony czółna, stateczki, barki i gondole.
Wszędzie kłębili się ludzie, kwitł handel, a pokrzykiwania sprzedawców niosły się daleko po powierzchni wody, mieszając z innymi hałasami i tworząc przedziwna symfonię dźwięków. Towary zmieniały właścicieli, złoto przechodziło z rak do rąk. Typowy dzień w kupieckim mieście.
Droga, choć długa nie należała raczej do nużących. Ciągle zmieniające się widoki mogły jednak także oszałamiać, szczególnie osoby niezbyt przyzwyczajone do wielkich skupisk ludzkich.

Dzielnica portowa, była najstarszą dzielnicą miasta, być może dlatego właśnie budynki w tym miejscu nie były aż tak wysokie jak gdzie indziej. Domy budowano tu, podobnie jak w pozostałych częściach posadowionego na bagnie miasta, na dębowych palach na które układano legary, także z tego niezwykłego drewna pod wpływem wody, w przeciwieństwie do innych gatunków, zamieniającego się w tworzywo twarde niczym kamień. Nawet kiedy pożar trawił budynki, a zdarzało się to nader często, zwłaszcza w uboższych, drewnianych dzielnicach, ta część pozostawała nienaruszona i można je było szybko odbudować z powrotem.

Gdy część przyszłych właścicieli zamku Elandone dotarła na miejsce, słońce chyliło się ku zachodowi. Patrzący w tamtą stronę, mogli na tle purpurowego nieba zauważyć trzy spore dwumasztowce mijające wejście do portu i wypływające na pełne morze.
Wzdłuż nadbrzeża stało jednak nadal kilka zacumowanych statków, o dość zróżnicowanym wyglądzie i gabarytach.
Na pierwszy plan wysuwał się duży jednomasztowy statek handlowy o płaskodennym pękatym kadłubie, sądząc po stopniu zanurzenia mocno zapełniony towarem. Za nim widoczne były dwie galery, jeszcze dwa jednomasztowce, nie tak duże jak pierwszy, za to sądząc po budowie zdecydowanie szybsze i zwrotniejsze od niego, oraz spora jednostka dwumasztowa z mocno podniesioną nadbudówką rufową, właśnie przybijająca do przystani.

Do grupki, która wysiadła z łodzi i zaczęła z uwagą rozglądać się po okolicy, natychmiast podbiegł na oko dwunastoletni chłopak i zaoferował swe usługi. Pięć miedziaków nie było wygórowaną ceną za możliwość szybkiego zdobycia informacji. Słysząc pytanie na temat statków odpływających w najbliższym czasie w kierunku Wschodnim, przewodnik zrobił smutną minę i powiedział:
- Ach szanowni państwo nie wiem w którą część wschodnich krain jest wam bardziej po drodze, ale mam wiadomość smutną i wiadomości lepsze – zaczął chłopak gawędziarskim tonem najwyraźniej starając się gorliwie zarobić na swoje monety – Na natychmiastowy transport późniliście się dosłownie o godzinę, bo z tych trzech statków, które właśnie opuściły nasz piękny port, dwa płynęły do Cimbar w Chessencie, a ostatni do Dilpur w Implitur. Nie ma jednak większego problemu. Ten oto stateczek – wskazał na jeden z mniejszych jednomasztowców - za dwa dni odpływa do Alaghon w Turmish. Jeśli zaś bardziej interesują was północne krainy wschodu, „Złoty Sokół” - Tym razem wskazał na wyładowany kupiecki okręt na pierwszym planie - jutro płynie do Implitur do portu Lyrabar, natomiast „Korona północy” za trzy dni planuje wyruszyć w kierunku Calaunt w Vast.

***

Niedługo po tym, jak część nowych towarzyszy, na których wzajemne towarzystwo niejako zostali skazani mocą dziwnego testamentu, opuściła karczmę, Mysz udała się do szynkwasu, by zamówić co nieco trunku u właściciela. Jak zwykle przyglądała się wszystkiemu z ciekawością i dlatego pewnie jako pierwsza zauważyła jak przy wejściu pojawiło się czterech oprychów o aparycji takiej, że bazyliszek gdyby na nich zerknął sam by skamieniał, o ile bajdy o jego zdolnościach nie były wyssane z palca. Pojawianie się zakazanych mord w miejscach gdzie można wypić i powymieniać solidne argumenty, zasadniczo nie stanowi wielkiego problemu, ale ci akurat wyglądali jakby mieli tutaj coś bardzo konkretnego do załatwienia. Pałki obijające się od sękatych pięści, poruszające się z brzękiem łańcuchy, jak również błyskające na knykciach kastety sugerowały, że oprychy poważnie podchodziły do swoich obowiązków. Rozejrzeli się uważnie, a potem, najwyraźniej znalazłszy to czego poszukiwali ruszyli dziarskim krokiem do jednego ze stolików, przy którym siedział złotowłosy elf, ze spokojem zjadający solidną porcje gulaszu. Gdy mężczyźni zatrzymali się otaczając go półkolem, przerwał czynność, której oddawał się z takim pietyzmem i popatrzył w górę.
Jeden z drabów, chudy i żylasty o zarośniętym pysku poprzetykanym już siwizną, splunął siarczyście na stół a jego plwocina wylądowała w gulaszu, po czym odezwał się zgrzytliwym, plebejskim głosem:
- Pan Marin kłaniać się kazali. Znaczy pozdrowić i powiedzieć, że jak jeszcze raz zoczy koło swego domu to nogi z dupy powyrywa, a by go traktować poważnie, mamy ci zostawić gitf, znaczy dar - typ skończył, po czym skinął na swoich ludzi, a ci rzucili się siedzącego elfa wznosząc pałki do ciosów.
Ten ostatni, najwyraźniej postanowił podzielić się z rozmówcą niezapomnianymi wrażeniami kulinarnymi, jakie właśnie stworzył. Błyskawicznie podniósł się i uderzył stojącego przy nim zbira od dołu pałką. Precyzyjny cios obitego metalem, twardego drewna trafił dokładni tam gdzie zaplanował. W najczulsze i najważniejsze dla osiłka miejsce. Elf mógł mieć uzasadnioną nadzieje, że bogowie wpiszą po stronie jego dobrych uczynków fakt, że pozbawił już świat konieczności noszenia przyszłych potomków owego jegomościa. Zgięty w pół mężczyzna wydobył z siebie tylko cichy pisk, a w chwilę później jego twarz spotkała się z pędzącym ze sporą szybkością talerzem gulaszu. Po kolejnej chwili oprych wywiną malowniczego kozła upadając na stół i rozwalając go na kawałki, a ze stołu malowniczo osunął się na ziemię.
Przestępując nad stołkiem zrobił krok do tyłu najwyraźniej oceniając sytuację. Choć był zwinny i szybki i wyeliminował jednego z przeciwników, na wprost niego stało jeszcze trzech oprychów, a ich twarze wyraźnie zdradzały mordercze skłonności. Teraz zabawa nie miała się skończyć policzeniem kilku żeber.

Właściciel gospody, który na odgłos trzaskającego drewna błyskawicznie wrócił z zaplecza, na widok tego co się szykuje, załamał ręce.
Robert, który siedział spokojnie w alkowie czekając na powrót bardki, wyskoczył jak oparzony, bowiem jego maleńka córeczka, zafascynowana mówiącą wierszem śliczną panią i zniecierpliwiona jej tak długą nieobecnością, wybiegła za Marie zaledwie chwilkę temu. Zobaczył jak dziecko, zupełnie nieświadome niebezpieczeństwa wpada wprost pomiędzy szykujących się do walki zbirów.
Mysz, która ją zauważyła w tym momencie, zdrętwiała. Wiedziała, że nie zdąży dobiec do dziewczynki zanim rozpęta się walka. W tej samej sekundzie elf, który najwyraźniej także dostrzegł dziecko, rzucił się szczupakiem do przodu, łapiąc je i przeskakując na „tyły” napastników.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 06-03-2010 o 22:23.
Eleanor jest offline  
Stary 07-03-2010, 16:26   #10
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Co spowodowało, że chciała sama z siebie wyjść w to okropne miasto, by wybieraćstatek, na których nie znała się w ogóle, to nie wiedziała. Wcześniej przyprowadziła tu swojego brzydkiego wałacha, umieszczając go w stajni karczmy "Pod Łbem Tura", z niewielką pomocą Tima. Giermek wyglądał na niewiele młodszego od swojego pana, za to całkiem oddanego. Pozory, czy prawdziwe przywiązanie? Megara lubiła analizować i patrzeć, w Ravenrock przez długi czas miała na to dużo czasu, w chwilach, gdy znużyło ją ćwiczenie magii. Może dlatego teraz poszła, chociaż sama nazwała to kaprysem. Jej życie i tak było zlepkiem kaprysów i zrządzeń losu, zwykle kończących się dla niej samej nie do końca przyjemnie. A towarzystwo trzech z czterech mężczyzn wydawało się bezpieczne - może prócz tego najmniejszego, który sprawiał wrażenie mniejszego od Meg. Dwaj pozostali sprawiali wrażenie honorowych, a to znaczyło już wiele. Wychowała się w poszanowaniu dla tej cechy, mimo, że niewielu z jej przybranej rodziny uznawało ją za ważną. Słowa słowami, a czyny były czymś zupełnie innym.

Poczuła się troszkę nieswojo, gdy olbrzymi kapłan usiadł obok niej, zajmując większość ławeczki. Przy nim czuła się malutka i drobniutka, co wcale nie było takie złe. Niedostrzegalnie prawie zadrżała, gdy się odezwał.
- W jaki sposób otrzymałaś list?
Otworzyła usta i spojrzała na niego zdziwiona.
- Nie uważasz, że to trochę bezpośrednie pytanie?
Mężczyzna nie wydawał się zbity z tropu, wzruszając ramionami, jakby zdziwiony tym, że ktoś może nie odpowiedzieć na jego niewinne pytanie.
- Nie, razem nam przepisano zamek, tajemnice nie są wskazane. Ja go otrzymałem od kobiety spotkanej na trakcie, gdy akurat potykała się z kilkoma bandytami. Pomogłem jej, to otrzymałem w zamian.
Czarodziejka westchnęła, spoglądając przed siebie.
- Pewnie masz rację, to nie jest wielka tajemnica. Dostałam list od wróżbitki, w jednym z miasteczek. Ja... wróciłam potem w to samo miejsce i nie było tam namiotu, w którym kobieta wieszczyła.
Kapłan skinął głową, jak wojskowy słyszący rozkaz. Przyswoił informację i nie komentował jej.
- Kobiety, która mi to dała, również nie spotkałem już więcej. To pasuje do tej dziwnej sprawy istnienia naszych imion i nazwisk na stuletnim dokumencie. Parasz się magią, prawda? Powinnaś lepiej się w tym orientować niż ja.
- Tak, jestem czarodziejką - potwierdziła. - Ale nie znam natury czarów do tego użytych i wolałam nie używać zaklęć w kancelarii. Nie wszyscy to dobrze widzą, zwłaszcza z moim wyglądem.
- A co jest z nim nie tak?

Nieświadomość olbrzyma rozbawiła ją, na tyle, że się uśmiechnęła, ukazując białe ząbki.
- Nazywają mnie wiedźmą, tam gdzie się pojawiam. A wiedźmy rzucają klątwy.
Spojrzał na nią ponownie, z góry miał dobrą pozycję do oględzin.
- Przesądy, co tak na prawdę umiesz?
Jak dla Megary, pozycję miał aż za dobrą, bo na jej bladą twarz wypełzł rumieniec. I tak wolała by patrzył, niż gdyby miała zrobić coś głupiego.
- Jak sam stwierdziłeś, param się magią - teraz miała ochotę pokazać mu język, jak mała dziewczynka. - Korzystam z żywiołu ziemi, ciężko to wyjaśnić nieobytemu z magią wojownikowi - nie mogła się powstrzymać. - Po prostu im więcej ziemi i skał tym jestem silniejsza.
Znów to skinienie głową.
[i]- Czyli na morzu będziesz słaba? [i]- nie było to pytanie, stwierdzenie faktu raczej - A w zamku i w górach silna. To cenna informacja, dziękuję. Ja oczywiście potrafię walczyć, znam się też na taktyce i umiem wzmocnić nas cząstką mocy Tempusa. Tak jak mówiłem wcześniej. Im szybciej się poznamy, tym sprawniej będziemy działać.
Teraz ona spojrzała na niego, zadzierając głowę do góry.
- Zawsze jesteś taki formalny? Oduczyli cię emocji?
Niespodziewanie, uśmiechnął się do niej.
- Emocje utrudniają działanie, a teraz nie czas na ich okazywanie. Zapytaj mnie w nocy, gdy przyjdziesz do mego łoża.
Roześmiał się, przyjaźnie, chociaż ciężko było to stwierdzić, bo śmiech miał głośny.

Westchnęła i przewróciła oczami, wracając wzrokiem do obserwowania kanału. W jednym miał rację, nie czuła się pewnie na wodzie. Już tutaj czuła się niepewnie, mocno trzymając się ławeczki. Wolała nie myśleć co będzie na statku, na pełnym morzu. Nie będzie się spierała, powiedziała sobie. Dobrze, że był ktoś, kto umiał albo chociaż chciał zebrać ich w jedną grupę. Jakoś tę podróż przeżyje, coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że zrobi dla takiego miejsca praktyczie wszystko, za to, by żyć na własny tylko rachunek, na równi z kilkoma ludźmi. Chciałaby ostatecznie uważać ich za przyjaciół, ale to były czcze życzenia. Ostatecznie i tak każdy chciał się jej pozbyć, bała się, że i tutaj będą tacy, których nie będzie interesowała współpraca a jedynie tyrania.
~Stałaś się straszliwą pesymistką, Meg!~
Często się łajała za głupoty, które toczyły się przez jej otoczoną kasztanowymi włosami głowę. Gdy dotarli na nabrzeże, starała się tylko nie rzucać za bardzo w oczy, z prawdziwym przerażeniem patrząc na stojące w porcie statki. Woda wydawała się zupełnie nieprzyjazna, a drewniane kadłuby były zbyt słabe i zdecydowanie za bardzo chybotliwe! Przełknęła ślinę. Negocjacje i wybieranie konketnego statku pozostawiła towarzyszącym jej mężczyznom.
- Pytajcie się, proszę, ile czasu będzie trwała każda podróż.
Nieśmiała prośba sama z siebie wypłynęła z ust, które szybko znów się zacisnęły. Przez całe życie stała twardo na ziemi, a teraz to wszystko się zmieniało. Oby wreszcie zmieniło się na lepsze. Postanowiła, że weźmie na statek worek ziemii i nie będzie wychodziła spod pokładu. Przecież opowiadali, że będąc na morzu nie widać zupełnie lądu, a ten pod nimi będzie stanowczo zbyt nisko, odgrodzony zbyt wielką ilością wody.
 
Lady jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:42.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172