Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 21:18   #1
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
[Bissel DnD] Serce Burzy

<Wprawdzie Ticket zaginął bez wieści i sesji nie skończyliśmy, niemniej zaistniała, gracze i MG włożyli pracę w swoje posty i pisali dobrze, szkoda, by ślad nie pozostał - dlatego wklejam, co udało mi się zachować. Niestety, bez obrazków, ale chyba to przeżyjemy... :P>

Ticket
05-27-2010 18:03 oraz 06-07-2010 15:06

[Bissel DnD] Serce Burzy


Lord Apoloniusz Tystner podszedł do okna zamkowej wieżycy. Zmierzwił krótkie, obficie obsypane siwizną włosy i oparł się o kamienny parapet. Westchnął ciężko spoglądając gdzieś w dal. Słońce nieśpiesznie chyliło się ku zachodowi, topiąc ulice Thornwardu w cieniach. Lord Tystner drżącą dłonią trzymał prawie pusty kielich, resztki wina smętnie chlupotały na samym dnie; na stole leżała przewrócona gliniana karafka, a obok druga, dobrze już napoczęta - niezaprzeczalny fakt, że Pierwszy Namiestnik Thornwardu, którą tą funkcję Lord Tystner pełnił już od wielu lat, nie próżnował od samego rana. Na palcach lśniły mu złote pierścienie, a w dole, im podobnie, błyszczały dachy Thornwardu. Ujmując rzecz bardzo metaforycznie – złota rzeka płynęła przez miasto wartkim strumieniem.

Trzeba było być naprawdę pijanym by w to uwierzyć.

- Kolos na glinianych nogach… Uhmmm… – mężczyzna zachwiał się, kielich wypadł ze schorowanych dłoni. Tystner śledził jego lot, aż do samej ziemi, gdzie rozbił się, z głośnym trzaskiem.

Thornward – klejnot w koronie z pozłacanej folii, pod którą swe gniazdo uwiło sobie całe robactwo i zepsucie świata.

Każdego dnia na ulicach szerzyło się bezprawie, brat mordował brata, ojciec odbierał pierworodnemu chleb od ust, a córki posyłał na ulice, by w portowych zaułkach sprzedawały swe ciało za byle miedziaki. Straż, która miała dbać o porządek niczym nie różniła się od rzezimieszków, którzy wychodzili na ulice miasta po zmroku. Przekupni, skorumpowani, jeśli nowo przybyli do miasta mieli szczęście to wykpili się sowitą łapówką. Jeśli nie, spędzali noc w areszcie, a różne rzeczy mówiono o miejskim więzieniu – ludzie znikali w ciemnościach, albo wracali w stanie, gdzie każdego dnia, życzyli dla siebie śmierci.
Wyzysk, bliska niewolniczej, praca, która każdego dnia wypełniała zakłady rzemieślnicze i faktorie, gdzie ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, zatrudniali tych, którzy nie mieli innego wyjścia, niż pracować, licząc cicho, że otrzymają za to jakąkolwiek zapłatę…

Thornward – miasto wspaniałości.

Apoloniusz Tystner uśmiechnął się i odetchnął pełną piersią, tak właśnie czynił się postęp. Jeśli dobro miasta, jeśli jego potęga miała zależeć od wiary, że istnieje jakiś wyższy cel, on miał zamiar zapłacić każdą cenę, byle to osiągnąć…

Serce Burzy

Osoby dramatu:

Hellian jako Catreene "Krzywa" O'Fay
Bielon jako Ołka Szu
Suarrilk jako Rosalynn de Cochevis
Hija jako Aylar Baghieri al Amon-Khann
Blaise jako Robert Teragon
ObywatelGranit jako Otieno Windslay
Gantolandon jako Anton Belir Gustav Orlanth

oraz

VVojtas jako Orios

Akt Pierwszy

Rozmowa w miłej atmosferze


Catreene stała na parkiecie w sali balowej imponującej rezydencji medykusa Jona Wyverna, na plecach czując gorący oddech smoka, na szyi zaś czując zimne ukłucie bełtu wycelowanego w nią z kuszy.

Ów smok i bełt były kolejno: oddechem zasuszonej niczym śliwka żony i spojrzeniem tajemniczej kobiety (która przedstawiła się innym jako Maria Ynnes, ale o której poza faktem posiadania imienia Krzywa właściwie nic nie wiedziała). Tę pierwszą irytował fakt że zajmowała już od dłuższego czasu jej męża, który (według Catreene) był na tym przyjęciu zdecydowanie najciekawszą osobą - z zamiłowania kolekcjonerem, niemalże nałogowym. Tę drugą zaś zdawał się drażnić fakt że On konwersował z Nią. Nie wiedzieć czemu.

- A więc mówię im, do diaska czemu nie! Wszak jeżeli tylko wystawicie mi panowie żądaną cenę, z pewnością będzie to zwierzę na tyle niespotykane by ozłociło mą kolekcję swą obecnością. Nie mogę tylko się zdecydować czy zamówić sam łeb, czy kazać wypchać całość zwierzęcia. Skrzydła są doprawdy imponujące i najbardziej egzotyczne, śmiem twierdzić.

Żwierniczka bynajmniej nie udawała zainteresowania tematem: Pomyśleć tylko by owego latającego konia który żyje ponoć na ziemiach baklunów (termin jakiego użył Łukasz Batten, bo tak właśnie kolekcjoner miał na imię bynajmniej nie był zgodny z prawdą) móc sprowadzić do zwierzyńca. Ach, jakże bakluni zazdrośnie strzegli swych sekretów! Że też znalazł sie jeden który skłonny był sprzedać Phirnus Capsius człowiekowi który, tak dobrodusznie pozostający ignorantem, pragnął używać jako rozczłonkowanego magnesu na kurz.

Gdyby tylko mogła temu zapobiec.

***

Ołka Szu wyszczerzył zęby i skupił się na reakcji ubu ulubionych studentek przyjaciela solenizanta. Przed chwilą wytłumaczył im dlaczego żałował że nie było ich trzech:

-Zawsze uważałem że to najrozsądniejsza liczba pięknych kobiet, jakiej potrzebuje mężczyzna. Jedna zajmuję się gotowaniem, druga utrzymaniem należytego porządku, no a przecież musi się jeszcze znaleźć ktoś kto zadba o mojego konia.

Eva Blaire i Julia Tekel, owe studentki, nie mogły się bardziej od siebie różnić Jedna z nich była ładna, druga nie. Julia była mądra, zaś jej śliczna towarzyszka inteligencją zbytnio nie grzeszyła. Szczęściem dla wielkoludnego Ołki, uroczym śmiechem na jego uwagę zareagowała ta właściwa.

-Toż to pan na przyjęcie na koniu wjeżdża, panie Szu? - zaczerwieniona ze wstydu zapytała panna Tekel.

-Jak rycerz...- taaak. Evie wyraźnie przypadł do gustu rubaszny humor i śmiałość Szu.

-Jak wieśniak chyba. - szansa na szaleństwo we dwójkę między prześcieradłami, prysnęła jak bańka mydlana gdy czerwona niczym hodowany przez wieśniaka właśnie, burak odeszła, szorując bucikami aż miło Wszystko byle znaleźć się dalej od gbura.

Szu skupił się na Evie. Stali dość blisko siebie by czuć ciepło gorącej krwi jaka płynęła w ich żyłach.

~~Kurwa, a myślałem że Wyvern urządza drętwe spotkania~~

***

Wyvern o którym mowa miał na imię Jon, i to on właśnie był solenizantem który zaprosił dzisiejszych gości. Był znanym medykusem, potrafił przeprowadzać skomplikowane zabiegi, przodował Thornwaldczykom w sztuce chirurgii.

Środowisko akademickie bardzo go szanowało, choć nie za osiągnięcia naukowa, a raczej za otwarty umysł, inteligencję, poczucie humoru i szacunek dla dziedzin nauki których osobiście nie zglebił. Z tego powodu w jego domu (a dom miał piękny) zbierali się często intelektualiści parający się wszelkimi możliwymi gałęziami wiedzy: każdy bez wyjątku mógł znaleźć w Jonie rozmówcę i przyjaciela.

Dlatego też Rosalynn de Cochevis uważała go za jednego ze swych ulubionych "adoratorów" z jakimi nieustannie próbował swatać ją ojciec. Wyvern nie był pochlebcą czy lizusem, wręcz przeciwnie - błędy w rozumowaniu jej, czy uczonych kolegów wytykał szczerze i z całą bezwzględnością. Potrafił z całą siłą zimnego rozumowania obalać błędne argumenty, nie cierpiał aroganckiego fantazjowania. Rosa mogła zrozumieć dlaczego lgnęli do niego ludzie nie związani z nauką. Szczerość solenizanta bywała powiewem świeżości.

***

Kilku gości nie omieszkało wypytać gospodarza o jego nowego ochroniarza, jakiego wynajął specjalnie na dzisiejsze przyjęcie:

-Och, Oriosie byłeś u mnie z Laiosem, wiesz do czego potrafią doprowadzić gorące głowy uczonych wchodzące w reakcję chemiczną z krasnoludzką barndy. Owszem, stół, dwa obrazy i zastawa to rzeczy materialne i tym samym łatwe w zastąpieniu, ale zdrowiem nie powinniśmy już szafować. Twój mistrz rękę ma równie ciężką co argumenty, jego przeciwnikowi sam szczękę drutowałem. A Robert pochodzi z Ainoru, poszukiwał pracy, a że chłop z niego jak dąb ucieszyłem się na taki uśmiech losu. W tym roku dysputy trzymać w ryzach proszę - tu solenizant figlarnie pogroził palcem czeladnikowi Laiosa.

Teragon nieświadomy że o nim rozmawiają, sprawdzał właśnie czy ostatni gość dokładnie zamknął za sobą drzwi. Na przyjęciu zauważył zastępcę szefa miejskiej straży, a Wyvern był na tyle ważną personą by miesiąc, dwa pracy u niego zaowocował referencjami które pomogą wprowadzić go na służbę zbrojną. Przebijało to na milę walenie pijusów po tępych łbach w mordowni, jeśli go o to spytać. No i była też Klara. Anioł nie dziewczę, podopieczna, kuzynka czy huj tam wie kto dla jego pracodawcy Jedyne co wiedział to fakt że jego serce zaczynało tańczyć jak szalone gdy tylko powabna młódka schodziła na dół opuszczając swą komnatę. Dla takiego widoku, to mógłby i w karczmie za rębajłę robić, byle Klara tam drinki rozlewała.
***

Prócz tego w poczet gości wchodzili kolejno: trójca członków rady miejskiej (wszyscy zgodnie z trójką pulchnych i niemożliwie nudnych żon) Kenan Hartles - bogaty młody człowiek o wątpliwej reputacji i dziwnych znajomych (mimo wszystko pozostawał duszą towarzystwa), Maria Ynnes (którą już wymieniliśmy, ale o której napomnimy ponownie gdyż właśnie, wypiwszy zapewne o jedną lampkę wina za dużo, wyznała interlokutorce że właściwie to woli kobiety od mężczyzn), z tuzin nie znanych Thornwaldczyków, którzy z różnorakich powodów otrzymali zaproszenie oraz dwójka gości która właśnie miała zapukać do drzwi domostwa.

Mowa o Otieno Windslayu oraz Antonie Beliru Gustavie Orlanth.

-Nie bądź taki poddenerwowany. Przez ciebie i ja zaczynam się czuć jakbym tkwił po jaja w ruchomych piaskach.- zarzucił towarzyszowi Anton.

Otieno jęknął. Całe życie marzył by poznać autora "Wykładu na temat niższych wywołań", księgi która zmieniła jego życie, a oto dzięki poznanemu przy okazji wykonywania różnorakich pomniejszych zadań dla gildii magów młodzieńcowi, jego sen miał przeistoczyć się w jawę. Bogom niech będą dzięki że zazwyczaj nie lubiący rozmawiać o swej rodzinie Anton uczynił koledze wyjątek i skorzystał z jednego pzynajmniej wpływu jaki pozostawiło mu pochodzenie.

-Opuść ręce na miłość boską. I przestań klaskać zębami- poprosił Orlanth- Pukam.

Hellian
Catreene Krzywa O'Fay
06-08-2010 18:30


Łukasz Batten głos miał przyjemny.
- A więc mówię im, do diaska czemu nie! Wszak jeżeli tylko wystawicie mi panowie żądaną cenę, z pewnością będzie to zwierzę na tyle niespotykane by ozłociło mą kolekcję swą obecnością. Nie mogę tylko się zdecydować czy zamówić sam łeb, czy kazać wypchać całość zwierzęcia. Skrzydła są doprawdy imponujące i najbardziej egzotyczne, śmiem twierdzić.
Krzywa aż się skrzywiła. Wyobraziła sobie wypchaną głowę Battena na ścianie w domku w oranżerii. Chwilę delektowała się obrazem, jaki wyczarowała jej wyobraźnia, jednocześnie uśmiechając się szeroko i jak mniemała niewinnie. Wyłupiaste, okrągłe niczym guziki oczy kolekcjonera wyglądałyby pewnie nieźle, trzeba by tylko podrasować ich wodnistą barwę, nos można by trochę skrócić, odrobinę podrumienić policzki, zlikwidować choć jeden podbródek. Ciekawe, czy udałoby się utrzymać tę mięsistość warg, całkiem pociągającą, nawet w nieudanej twarzy. Przypatrywała się mężczyźnie intensywnie, wywołując tym jego widoczne zadowolenie. Przytakiwała głupim słowom.

Nie, to chyba jednak nie miałoby sensu. Głowa Battena dostarczałaby za mało wrażeń estetycznych. Równie interesująca co miedziany rondel. Obrazek przestał ją cieszyć, za to wizje wypchanych skrzydeł bakluńskiego Capsiusa miały szanse zaraz przyprawić ją o dreszcze.
- Łukaszu – powiedziała z głębokim przekonaniem - nie ma nic bardziej pociągającego od mężczyzny z pasją.
Łukasz Batten promieniał.

Krzywa, bądź co bądź z zawodu treser, od paru minut obracała w długich palcach ogórka. Włożyła go do ust, by po chwili zrezygnować z zamiaru ugryzienia. Na górnej wardze Battena skrapiał się perlisty pot. Odruchy bezwarunkowe. Zrobiłaby to jeszcze parę razy i chyba by eksplodował. Wino i warzywo, co za niebezpieczna mieszanka! Za to szanowała zwierzęta, żadne nie było aż takie głupie. Obserwowała mężczyznę z narastającą uwagą, z głową pochyloną na jedną stronę, niczym zadziwione światem zwierzę.

Skoro nie głowę to fiuta. Sądząc po wielkości zgrubienia w spodniach, byłoby to przyzwoite trofeum. Nowe wyobrażenie poprawiło jej nastrój.
- Więc drogi Łukaszu – uśmiechała się - mówiłeś, że jak nazywa się ten chętny do współpracy baklun i gdzie go można spotkać?
Zawahał się tylko chwilę. Krzywa lekko nadgryzła czubek cucumisa sativusa. Pomyśleć, że wzięła go, bo miała ochotę coś przekąsić. Niestety stracił już cały swój jarzynowy urok. Batten nie odrywał wzroku od jej wilgotnych ust. Dostała nazwisko i kontakt. Przyszło jej do głowy, żeby zapytać gdzie dureń trzyma złoto.

Chciałaby równie gładko radzić sobie z lordowskimi krokodylami, kąpałaby się z nimi w stawach. No dobra, kąpała się z nimi w stawach, ale to była magia, nie tresura i nie było jej wcale do śmiechu, kiedy Tystner zażądał tej przyjemności i dla siebie. Na szczęście to było ponad rok temu, i był wtedy pijany, a wino, choć osłabiało mu wolę i pamięć, na razie nie wpływało na rozum. Trzeźwy o kąpiele z krokodylami się nie upominał.

Ogórek wylądował na parkiecie. Szybko pod obcasami tańczących zmienił się w miazgę. Ale tego Krzywa już nie obserwowała.

Łukasz Batten przestał być najbardziej interesująca osobą na przyjęciu. Krzywa liczyła w myślach ile może wydębić od lorda Tystnera na latającego konia. I zastanawiała się, co zrobić żeby przekonać do siebie nieznajomego bakluna. Wreszcie mogła rozejrzeć się trochę wśród zaproszonych przez Wywerna gości. Bełt i smoka dostrzegła dopiero teraz. Ukłoniła się obu naraz. Dwornie, bo to akurat miała wyćwiczone.
***

Panna O’Fay była zaledwie ćwierć elfką, ale jej pochodzenie rzucało się w oczy. Coś w twarzy sprawiało, że miało się ochotę, patrzeć na nią pod kątem, albo zwyczajnie ująć w dłonie i przekrzywić, trochę inaczej ułożyć głowę na szyi, żeby wyrównać ten pozorny brak symetrii. Tak zrobił kiedyś pewien jej przyjaciel, malarz, co wtedy jeszcze był nieznajomym. Podszedł, ujął głowę kobiety w dłonie, układał, długie minuty, by w końcu zrezygnować. Bo w rzeczywistości nic nie było asymetryczne. Tylko po prostu elfie. Catreene miała wielkie orzechowe oczy, odziedziczone po matce i pięknych kobietach z zacnego kupieckiego domu Brassów, miała niezwykle długie rzęsy i cienką linię brwi nadającą jej twarzy wyraz wiecznej ironii. Lekko wystający podbródek świadczył o uporze, którego faktycznie ćwierćelfce nie brakowało. Tę cechę dziedziczyła w obu liniach, miał go w nadmiarze jej półelfi ojciec, który swe życie w Thornwardzie zaczynał jako śpiący w szopie, niedouczony gladiator, w porwanych portkach, a teraz był jednym z głównych rządców samej Areny. Niemniej uporu miała i matka, która jako szesnastolatka porzuciła brassowskie zbytki żeby związać się z ukochanym mężczyzną, choć ten był jeszcze bez grosza przy duszy. Taki czyn, choć namiętnie opiewany w pieśniach, w rzeczywistości zdarzał się niezwykle rzadko. Mądra natura wyposażyła kobiety w zbyt wiele zmysłu praktycznego, bo jakżeż można tak lekko ważyć pozycję i majątek nawet tych nienarodzonych jeszcze dzieci?
No i w końcu miała Catreene piękne usta, pełne, o wyraźnej linii, górnej wardze nieco bardziej wypukłej. One z kolei były zawsze nieznacznie uśmiechnięte.

Była szybka i zwinna, wzrostu nieco powyżej średniego, szczupła, chyba, że się akurat dobrze objadła. Na dworskim urzędzie źwiernika zasiedziała się już czwarty rok. Co prawda sporo czasu zajmowały jej podróże, ale tak naprawdę lubiła to miasto. Jego szare budynki i piwnice, w których mieszkały setki kotów. Brudne kanały ukochane przez szczury, świniarnie, które mimo zakazu prosperowały w biednych dzielnicach znakomicie, i doprawdy nie warto było wnikać w menu ich mieszkańców, śmietniki na których pasały się kozy i te które objęły w posiadanie psy. Parki, bo przecież i je miał Thornward ,pełne kruków , wron i gołębi, gospody gdzie rządziły pluskwy i karaluchy.

To właśnie lubiła Krzywa.
A John Wywern miał zaledwie jednego burego kota. Który całe przyjęcie kręcił się w pobliżu źwierniczki.

Suarrilk
Rosalynn de Cochevis
06-09-2010 11:35


Puchaty biały piesek, szczekając wesoło, przebiegł po śliskiej pościeli i zeskoczył z wysokiego łóżka na parkiet. Jego pazurki zastukały na drewnie, gdy merdając ogonem przemknął w stronę rozświetlającego pomieszczenie okna. Stanął na tylnych łapach tuż przed niewysoką dziewczyną w nocnej bieliźnie. Okręcił się w piruecie, poszczekując, doskoczył do swej pani, wycofał się jednym susem, przyczaił, prowokując do gonitwy, zaszczekał wyzywająco. Zdawało się, że zaraz pofrunie, napędzany siłą nie spoczywającego ani na chwilę ogona.
- Siad, Schmetterling.
Nawet nie spojrzała na małego pupila. Szpic zaskomlał z rozczarowaniem i położył się płasko na podłodze, spoglądając spode łba czarnymi, wielkimi oczyma. Jego mały bunt przejawił się w niepoprawnym wykonaniu polecenia.

Rosalynn wszelako nie zważała na psa. Właśnie oddawała się jednemu ze swoich ulubionych rytuałów. Narzuciwszy na ramiona koronkową chustę, stanęła przed na wpół przesłoniętym oknem i obserwowała. Proste ciemnobrązowe włosy średniej długości opadały na białe ramiona, bose stopy wystawały spod długiej koszuli.

Lubiła przepędzać czas wolny, wysiadując wśród symetrycznie rozłożonych poduszek na parapecie i przypatrywać się przechodniom. Zwłaszcza tym przysiadającym na ławeczce nieopodal jej okna. Niekiedy, w ciepłe, słoneczne dni, w które żal byłoby nie wpuścić świeżego powietrza do pokoju, zdarzało jej się dla zabawy wyrzucać różne drobne przedmioty, gdy akurat przechodził co ciekawszy osobnik, i patrzeć, jak ów zareaguje.

Teraz objęła się jedynie ramionami, spoglądając, jak dzień budzi się do życia. Myślami powracała do urodzinowego przyjęcia Jona Wyverna, jednej z nielicznych osób, które darzyła sympatią.


***

Nic się bardziej nie rzuca w oczy niż pierdząca księżniczka.

Przynajmniej tak głosiło jedno z jarmarcznych powieścideł, przynoszonych przez służebne z targu i podkradanych im potajemnie. Rosalynn zaczytywała się w nich, gdyż były nader sprośne i zupełnie niegodne szlachetnie urodzonej panny, a więc zajmujące.

Aktualnie, siedząc na przyjęciu Wyverna, odczuwała pokusę, by zrobić coś niestosownego. Coś, co zaburzyłoby fałszywą atmosferę wzajemnej sympatii i dobrych manier. Pierdzenie stanowiło jedynie metaforę.

Nie zrobiła jednak nic, mając na względzie swą sympatię do gospodarza. Oraz fakt, że nie mogła pochwalić się zbyt wielką liczbą znajomych, toteż zrażenie do siebie jednego z nielicznych, z którymi łączyła ją zażyłość, równałoby się towarzyskiemu samobójstwu. Nie była skłonna do tego doprowadzić, choć nie ze względu na ojca (i tak już bardziej osiwieć nie mógł - jego głowę w całości pokrywała dostojna siwizna, choć nie dobiegał jeszcze pięćdziesiątki*).

Nadto wcale nie miała ochoty rzucać się w oczy.


* Nie trzeba chyba dodawać, iż przyczyną owej siwizny była sama Rosalynn.
***

Rosalynn de Cochevis wprawdzie księżniczką nie była, niemniej niekiedy jej ojcu zdawało się, jakby utrzymywał z własnej kiesy cały dwór książęcy. Za jakie grzechy bogowie pokarali go czterema córkami, nigdy nie był w stanie dociec. I do tego jeszcze jedną tak krnąbrną, iż ubzdurała sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie.

Panna na wydaniu, który to status, ku swemu niezadowoleniu, musiała znosić, właśnie przymierzała przed lustrem przerobioną przez krawca suknię. Służąca, która pomagała jej się ubierać, ze stoickim spokojem znosiła marudzenie swej pani.
- Au, uważaj, co robisz, niezdaro, za ciasno! Chcesz połamać mi żebra tym gorsetem?
Rosalynn przebierała się siedmiokrotnie w ciągu dnia, w końcu więc nawet najbardziej niecierpliwe pokojówki przywykały do jej nieustannego narzekania. Młódka poprawiła dekolt, by układał się symetrycznie. Okręciła się na pięcie, ze wzrokiem utkwionym w odbiciu.
- Ujdzie – uznała wspaniałomyślnie.

Zaproszenie od medykusa przyszło parę dni temu. W zasadzie nawet ucieszyło Rosalynn – wprawdzie nudziły ją bale, a najbardziej absztyfikanci, z uporem godnym lepszej sprawy wynajdywani przez barona Artura de Cochevis, jednak Wyvern, mimo iż robił na to nadzieję jej ojcu, przed nią nie taił braku ochoty na żeniaczkę. Adoratorem był jedynie z nazwy, a rozmowa z nim sprawiała dziewczynie przyjemność. Zresztą, bądźmy szczerzy – to jedna z niewielu rzeczy, jakie urozmaicały utartą rutynę jej dni.

Ponieważ ojciec skąpił córkom na suknie, jeśli nie było ku temu zakupowi naprawdę specjalnej okazji, każdą siedmiokrotnie przerabiała, nim zażądała nowej. Także tym razem, przeczytawszy zaproszenie, posłała po krawca.

Akurat oceniała jego pracę w poranek poprzedzający bal, uczesana już na przyjęcie, gdy raptem ktoś zapukał do drzwi. Ujrzała w zwierciadle swego rodziciela. Skrzywiła się lekko, po czym odwróciła w jego stronę.

- Ojcze. – Skinęła głową na powitanie.
- Moje dziecko. – Podszedł do niej i pocałował ją w czoło. Pozory rodzinnej zażyłości opanowali do perfekcji. - Niestety, nie będę mógł się pojawić na wieczornym balu u Jona Wyverna. Muszę spotkać się z Benettem i omówić z nim rachunki. – Benett był zarządcą ich podmiejskiego majątku. - Masz jednak moje pozwolenie, by udać się tam samej. Oczywiście, zabierzesz ze sobą Antoinette. – Ochmistrzyni dygnęła, by potwierdzić swą gotowość służenia baronowi. Żmija. Rosalynn doskonale wiedziała, że kobieta niczym szpieg donosi ojcu o wszystkim, co porabia jego najstarsza pociecha.

Baron spojrzał na córkę surowo.
- Bądź, proszę, miła dla Wyverna. Zrób dobre wrażenie. Przecież potrafisz? – Zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż stwierdzenie, w dodatku przebijała przez nie tak ogromna nadzieja, że dziewczyna omal się nie roześmiała. Spuściła jedynie wzrok. Ojciec obejrzał się za siebie i pstryknął palcami. Służący, który czaił się za progiem, wniósł sporych rozmiarów białe pudło.
- Zamówiłem dla ciebie odpowiednią suknię. Pokażesz się dzisiaj od najlepszej strony. – Skinął na służącą, która dopiero co skończyła ubierać Rosalynn. – Poczekam. Chcę zobaczyć efekt.

Skryły się wraz z pokojówką za parawanem, baron zaś spoczął w fotelu. Dopiero po żmudnym procesie uwalniania Rosalynn z poprzedniej kreacji i pętania w nową mężczyzna opuścił pokój, zadowolony i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Panna przez chwilę spoglądała w lustro. Suknia ładnie eksponowała szczupłą kibić. Dziewczyna wygładziła materiał spódnicy, po czym odwróciła się do stojących w rządku służących.
- Nie idę. Rozbierzcie mnie. – Wyciągnęła ręce przed siebie, by ułatwić zdejmowanie sukni.

Dopiero po obiedzie, na który nie zeszła, usprawiedliwiając się migreną, przywołała Antoinette.
- Każ przynieść suknię. Zmieniłam zdanie.
Nikogo to, oczywiście, nie zdziwiło, ponieważ panienka często zdanie zmieniała.
***

Rezydencja medyka była imponująca, ale w sposób przyjemny dla oka – żadnych rażących ekstrawagancji, niczego w nadmiarze. Dom budzący podziw, lecz nieprzytłaczający przepychem. Rosalynn energicznie, ze Schmetterlingiem pod pachą, wstąpiła po białych schodach przy podjeździe ku drzwiom wejściowym. Lokaj odprowadził ją i Antoinette do gospodarza przyjęcia. Panna de Cochevis nie marnowała oddechu na powitania.
- Powinieneś, panie, polecić służbie, by z samego rana doczyściła posągi przy alei wjazdowej. Czy w ogóle widziałeś, jakie są zakurzone i upstrzone plamami? Bardzo nieestetycznie to wygląda. Swoją drogą, lokaj chodzi w przekrzywionym surducie. – Wyciągnęła białą dłoń, by strzepnąć niewidzialny pyłek z ramienia solenizanta. Wyvern pochwycił ją jednak, nim zdążyła to zrobić, i złożył na niej pocałunek.
- Dobrze znów panią widzieć, panno Rosalynn.
Wymienili uśmiechy.

Jonowi podobała się żywa inteligencja panny de Cochevis, a jej małe natręctwa niezmiennie go bawiły. Co prawda nie należały do najbardziej interesującej go dziedziny medycznej wiedzy, to jest chirurgii, lecz miał przyjaciela zafascynowanego podobnymi przypadkami. Może kiedyś przedstawi go dziewczynie, to mogłoby być interesujące spotkanie.

Z kolei Rosalynn odpowiadało, że Wyvern był człowiekiem niepozornej budowy i o subtelnych rysach. Sama wszak była raczej filigranowa. Miło jest rozmawiać z kimś, kto nie przewyższa cię o dwie głowy. A do tego uważa cię za kogoś godnego rozmowy o naprawdę poważnych rzeczach. Ciekawszych niż aktualna pogoda czy krój gorsetu.

Dziewczyna przekazała szpica ochmistrzyni i podążyła za gospodarzem do sali balowej.
- Pozwól, że opowiem ci o moim najnowszym odkryciu dotyczącym narkozy. Postęp cały czas się dokonuje, a najcudowniejsze, że możemy być nie tylko jego świadkami, ale i współtwórcami. Bardzo chciałbym poznać twoje zdanie na ten temat, panno Rosalynn.

I tak zaczęło się przyjęcie.
***

Zamieszała herbatę w kruchej filiżance. Siedem razy w lewo. Siedem razy w prawo. Wrzuciła uprzednio do parującego, złocistego płynu siedem kostek cukru. Antoinette – nieodłączny cień, postępujący za Rosalynn jak przyczepiona do kostki skazańca kula na łańcuchu – skrzywiła się na ten widok. Jak zwykle.
- Wypadną ci przez to zęby – zauważyła karcąco. Również jak zwykle.
- Doskonale. Może wtedy ojciec da za wygraną. – Upiła łyk, obserwując obojętnie tańczących. Konsekwentnie odmawiała każdemu mężczyźnie, proszącemu ją o zaszczyt podarowania mu następnego tańca.

Uwierały ją spinki, ciasno wpięte w warkocz okalający wiankiem głowę. Ledwie mogła oddychać w szczelnie zasznurowanym gorsecie. Jon oddalił się do pozostałych gości. Rozmowa, którą odbyli na początku balu, okazała się wielce zajmująca, nie mógł jednakże zabawiać wyłącznie Rosalynn. Dlatego panna de Cochevis niecierpliwie wyczekiwała powrotu do domu. Schmetterling zaszczekał krótko, unosząc łebek. Podała mu biszkopt z roztargnieniem. Cieszyło ją, że ojciec nie dał rady pojawić się na przyjęciu. Dzięki temu będzie mogła wcześniej uciec.

Zawsze zdumiewał ją zapał młodszych sióstr, by jak najprędzej dołączyć do towarzyskiego życia Thornwardu. Pewnie teraz siedziały w domu i knuły swoje małe intrygi przeciw Rosalynn, by wreszcie zmusić ją do małżeństwa i pozbyć się zawady na ich własnej drodze do szczęścia. Uśmiechnęła się z mieszaniną złośliwości, współczucia i troski na myśl o rodzeństwie.

Najstarsza córka barona de Cochevis przypominała drobną dziewczynkę, jednak zbliżała się niebezpiecznie do granicy wieku, który nazywany jest ze wzgardą staropanieństwem. Twarz o miękkich rysach – o takich zwykło się mówić, że są delikatne – wyrażała obojętność. Okrągły podbródek łagodził linię nieco zadartego nosa. Spojrzenie piwnych oczu zdawało się lekko wyniosłe, a trochę zblazowane, gdy śledziła wzrokiem gości jubilata.

Niektórych znała lub chociaż kojarzyła. Choćby te dwie studentki, z których ładniejsza – Eva – zwykła po trzeciej lampce wina zakochiwać się w każdym przystojnym mężczyźnie, brzydsza zaś – Julia – była miła. Na tyle, by całkiem przyjemnie konwersowało się z nią o rzeczach zupełnie nieważnych podczas takich właśnie spotkań. O Kenanie Hartasie mówiło się w towarzystwie, że jest dziwakiem, nikomu jednakże nie przeszkadzało to utrzymywać z nim kontaktów. Był lubiany wśród thornwardzkiej elity. Dziewczyna wiele o nim słyszała, nie miała jednak okazji poznać ekscentrycznego bogacza osobiście. No i był jeszcze młody Orlanth, członek bardzo starego i znamienitego, jak się o nim mówiło, rodu. Rosalynn kojarzyła go z widzenia i ze słyszenia. Poza tym parę takich jak ona nieszczęśnic, niczym towar wystawianych przez rodziny na widok publiczny, by jak najszybciej zrzucić problem ich utrzymania na barki jakiegoś kawalera. Ach, był też zastępca dowódcy sił zbrojnych. Słowem, nikt, z kim skłonna byłaby sama rozpocząć konwersację. Może poza jedną Julią Tekel, która czerwona niczym burak opuściła właśnie towarzystwo wielkoluda, z którym flirtowała jej koleżanka.

I właśnie w tym momencie Schmetterling poderwał się raptem z kanapy, na której spoczywał tuż obok uda swej właścicielki, zaszczekał jazgotliwie i rzucił się na kota, ocierającego się o nogi szczupłej, uśmiechniętej kobiety, o której Antoinette szepnęła, że jest źwierniczką samego lorda Tystnera.
- Schmetterling! Do nogi!
Rosalynn również się poderwała, omal nie rozlewając herbaty – na samą myśl o tym jej poczucie porządku i czystości pisnęło w panice – po czym ruszyła za psem, by złapać go, nim narobi szkód.

ObywatelGranit
Otieno Windslay
06-09-2010 16:44


Kiedy Anton, jego znajomy z Gildii wspomniał o przyjęciu organizowanym u autora „Wykładu o prostych wywołaniach”, Otieno pozazdrościł mu jak nigdy przedtem. Wyvern, a właściwie jego niewielki tomik, sprawił, że Windslay był tym kim teraz, wiedział to co teraz i władał Sztuką tak jak teraz. Kiedy brnęli uliczkami Thronwardu, mag całkowicie ignorował próby zagajania rozmowy przez kolegę. Wciąż odgrywał w myślach spotkanie z osobą, która sprawiła, że świat przestał cuchnąć gotowaną skórą, a nabrał nowych... nieco bardziej mdłych, acz słodkich woni. Kiedy w końcu dotarli do posiadłości Jona, wywarła ona na nim spore wrażenie. Była znacznie większa od domu Grystorma, czy biblioteki Duskfarrow. Doskonale utrzymana rezydencja, zwiastowała wspaniały bal, zorganizowany z wielką pompą. W końcu, po okazaniu zaproszeń wpuszczono ich do środka. Oczywiście nie wziął ze sobą kostura, który co najwyżej mógł przyprawić go o śmieszność. Wybrał ulubione, rdzawo purpurowe szaty, swoją barwą przywodzące na myśl rubin. Jego szyję zdobił dyskretny, srebrny wisior, na palcach miał kilka pierścieni. Jego twarz była po prostu przeciętna. Długie, ciemnoblond włosy, średniej długości broda i przenikliwe spojrzenie. Na odległość można było rozpoznać w nim Suela.

Wszedł do sali, zakładając ręce na plecach. Roztaczał lekko mdłą, słodkawą woń, przywodzącą na myśl kadzidło, albo balsam. Rozglądał się na wszystkie strony, obserwując konwersujących i bawiących się ludzi. Jego dość ciężka „kreacja” wyróżniała się spośród męskich strojów. Zdecydowanie nie przywodziła na myśl balowych fraków, surdutów czy żupanów, dominujących wśród gości. Jego uwagę przykuła kobieta o wyraźnej domieszce elfie krwi, oraz ewidentnie wysoko sytuowana szlachcianka, zasiadająca na kanapie wraz swym psem. Jednak nie przybył tu dla kontemplacji kobiecej urody. Nadarzała mu się niepowtarzalna okazja, a on bynajmniej nie zamierzał jej zmarnować.

Po chwili zmitygował się i parł dalej do przodu. Gdzieś wśród gości znajdował Jon Wyvern, tylko na przekór losu, Otieno nie mógł go dostrzec. Młody mag zerknął na parkiet, lecz wśród wirujących par nie spostrzegł nikogo, pasującego wyglądem do szanowanego Medikusa. Niezrezygnowany powrócił w stronę stołu, gdy gdzieś w pobliżu rozległ się koci syk i nawoływanie: „Schmetterling!”. Pies najwyraźniej jednak przedłożył instynkty nad posłuszeństwo względem pani i ruszył za kociakiem. Para zwierzaków pognała w stronę kobiety o ewidentnie elfickich korzeniach. Windslay oparł się o ścianę, zakładając ramiona na piersi – być może ten harmider zwabi tu Wyverna?

Gantolandon
Anton Belir Gustav Orlanth
06-09-2010 19:43

Anton (Belir Gustav Orlanth)


Zapukał raz, a potem drugi.

Nie przepadał za przyjęciami. Owszem, podawali na nich dobre jedzenie i całkiem niezłe wino. Czasami też trafiali się goście, którzy nie byli nudziarzami ani kretynami. Trudno było jednak do nich nie zaliczyć autora księgi, którą tak podniecał się Otieno.

"Wykład na temat niższych wywołań" był najgorszym syfem, przez jaki udało się kiedykolwiek przebrnąć Antonowi. Napisany był nudnym i napuszonym stylem, a do tego w ostatnich rozdziałach próbował poruszać wątek Planów Wewnętrznych. Autor nie miał żadnych kwalifikacji, żeby się tym tematem zajmować, ale to go nie zrażało. Nauczyciel Antona nie szczędził tym wypocinom gorzkich słów, ale zadał sobie trud, żeby je przejrzeć i dopisać sprostowania na marginesie. Tego wymagał duch nauki.

Otworzył ostrożnie egzemplarz i spojrzał na jedną ze stron. Na marginesie aż roiło się od dopisków mistrza Vindexa. Stary miał zacięcie do pisania recenzji, zwłaszcza jak w spiżarce nie brakowało wina. Tym razem było go pod dostatkiem. Już na wstępie mistrz doradził autorowi, żeby nie zaprzątał sobie głowy dziedzinami, które go przerastają. Dalej się tylko rozkręcał.

Drzwi się otworzyły. Anton zamknął książkę i wszedł, kiwając głową służącemu.

Trzeba było przyznać, że ubrał się starannie na tą okazję. Wyprał swoją czerwoną szatę, którą nosił w odświętne dni i nawet nie wygniotła się od tego czasu za bardzo. Przeczesał też jasne włosy palcami, chociaż zazwyczaj nie przejmował się tym, że były nieco splątane. Nie miał serca zawstydzić Otiena, któremu tak bardzo zależało na poznaniu autora tego gówna.

Weszli w końcu do środka. Przechodząc obok stołu, mag wykorzystał okazję, żeby sprzątnąć z półmiska ostatniego małża. Jakoś zawsze dla niego brakowało...

**

Anton pochodził ze szlachetnego rodu sięgającego swoimi korzeniami jeszcze założenia Thornwardu. Który dziwnym zrządzeniem przypadku jeszcze parędziesiąt lat temu był niewielkim rodem kupców bławatnych. Dziadek zapłacił sporo ludziom, którzy odnaleźli starożytne dokumenty potwierdzające jego szlachetne urodzenie i ród Orlanth odrodził się ponownie. Jakimś cudem matka potrafiła to opowiadać poważnym tonem, nie śmiejąc się i nie mrugając porozumiewawczo. Jak to robiła?

Opowiedzenie tej historii narzeczonemu siostry było powodem, dla którego rodzina nie utrzymywała już kontaktów z młodym magiem. Trudno powiedzieć, co jest wstydliwego w pochodzeniu z gminu. Tak się złożyło, że ród potencjalnego szwagra kupił swoje szlachectwo zaledwie sto lat wcześniej, o czym Anton nie omieszkał przy nim wspomnieć. Ten, rzecz jasna, nie przyjął tego dobrze.

Niestety, w Thornwardzie niektórzy naprawdę wydawali się wierzyć, że ich przodek naprawdę zabił gołymi rękami smoka, czy odparł stokrotnie większe siły Bissel. Śledzenie kronik okazało się być jednak ciekawym i pouczającym zajęciem i Anton poznał masę zabawnych historii, w sam raz do opowiedzenia w towarzystwie.

Na razie jednak poczęstował się ciastkami. Były świetne.

Nie mógł się powstrzymać i znowu zajrzał do książki. Mistrz go nie zawiódł i do końca księgi trzymał poziom. Na stronie osiemdziesiątej skreślił cały fragment o Energii Pozytywnej i napisał drukowanymi literami "BREDNIE". Trzy kartki dalej zarzucił autorowi, że "zabiera się do tematu jak nastolatek do odkrywania możliwości swojej kuśki, a tu trzeba być powolnym i metodycznym". Gdyby wszyscy trzymali się podobnego schematu przy pisaniu recenzji, spędzanie czasu w bibliotece byłoby znacznie ciekawsze.

-Schmetterling! Do nogi!

Okrzyk i przeraźliwe szczekanie zwróciło jego uwagę. Zabieranie na przyjęcia zwierząt było wręcz proszeniem się o kłopoty. Szczęśliwie miał w zanadrzu zaklęcie, które aż się prosiło o wykorzystaniu w tych okolicznościach.

- Spokojnie, wszystko pod kontrolą! - oświadczył. A potem rzucił zaklęciem.

Przeraźliwa Kakofonia Pandemonium nigdy go nie zawiodła. Po tym, jak w pomieszczeniu rozległ się dźwięk wichru, pies gorączkowo uciekł z powrotem do swojej pani. Kot spróbował wyskoczyć przez zamknięte okno, odbił się i wylądował na stole, przewracając napełnione puchary. A żona jednego z radców zemdlała i spadła z krzesła.

Cóż, krótkotrwałe skutki uboczne czasami się zdarzały. Niezmiernie rzadko, ale jednak. Wzdychając ciężko, Anton położył książkę na stole i ruszył do cucenia nieprzytomnej.

vvojtas
Orios 06-09-2010 20:06


Orios po raz kolejny zastanawiał się co właściwie tutaj robi. Przed tygodniem grzecznie odpisał na zaproszenie pana Wyverna, informując go o przeciągającej się nieobecności swojego mistrza oraz uprzedzając iż szansa na powrót Laiosa może się okazać nie wyższa niż ta na uzyskanie działającej mikstury mrożenia używając wody studziennej miast przedestylowanej. Znaczy się nikła... Jakże zdziwił go przyniesiony nazajutrz przez sługę list, w którym Wyvern wyrażał żal z powodu nieobecności mistrza Laiosa, jednak miał nadzieję na to, że towarzystwo jego utalentowanego terminatora wynagrodzi choć odrobinę ten brak.

Tak właśnie Orios znalazł się tu, gdzie jest teraz. Siedzący odrobinę na uboczu, niewysoki młodzieniec o wiecznie potarganych ciemnych włosach. W myśl ogólnie przyjętej społecznej umowy (dość fascynujące zjawisko jeśli by spytać o to Oriosa), musiał porzucić swój bardzo praktyczny fartuch na rzecz czegoś bardziej „szykownego”, czyli w jego wypadku trochę przetartego fraka. Ochronno gogle też musiały ustąpić miejsca okularom. Jednak nie wyobrażał sobie by miał pozostawić swój przenośny zestaw do analizy w domu. I tak teraz stara, poplamiona skórzana torba zwisała z oparcia jego krzesła.
Posadzony obok jednych z najbardziej poważanych ludzi nauki w Thornwardzie, czuł się co najmniej odrobinę niepewnie. Nie chodzi o to, że nigdy wcześniej nie znajdował się w takim towarzystwie. Mistrz Laios, przez niektórych, a z pewnością przez siebie samego uważany za najlepszego alchemika w mieście, często zapraszany był na podobne spotkania, nierzadko brał ze sobą Oriosa by ten „poznawał środowisko”. Chłopak uwielbiał wsłuchiwać się w prowadzone przy tych okazjach dyskusje na wszelakie tematy, które czasem niestety kończyły się tak jak wspomniał ich gospodarz. Brutalnie.
Jednak tym razem nie było z nim Mistrza (czy by wyrazić się dokładniej to on nie był tu wraz z mistrzem), osamotniony uczeń wobec autorytetu zebranych ludzi nauki...

Poza tym ciągle zastanawiał się jaki był powód zaproszenie jego osoby w to miejsce. Czyżby Wyvern słysząc o zaginięciu Laiosa postanowił dyskretnie pomóc jego terminatorowi? Orios musiał przyznać, że pomoc rzeczywiście by się przydała. Mistrz gdzieś zniknął i nie dawał znaku życia. Młody alchemik powoli zaczynał obawiać się że nigdy nie wróci. Nikt nic nie wiedział, nikt nic nie słyszał, nikt za bardzo się nie przejmował. „Podróż ma to do siebie, że czasem się przedłuża”, mawiali. Prowadzenie laboratorium znajdowało się teraz na barkach Oriosa. I nie stanowiłoby to problemu, wszak nieraz zajmował się interesem podczas podróży Mistrza, gdyby nie to że w cechu podniosły się oburzone głosy (zwłaszcza głos mistrza Serdena) zgłaszające sprzeciw wobec kierowania laboratorium przez zaledwie terminatora. Co właściwie mogłoby się niedługo zmienić gdyby tylko Laios był na miejscu. Niebawem kończy się niemożliwie długi okres terminu i za parę tygodni Orios miał przystąpić do egzaminu, by ubiegać się o tytuł czeladnika. I z tym również nie byłoby problemu, ponieważ zdaniem Laiosa jego uczeń przewyższa umiejętnościami większość z czeladzkiej braci, ale... Ech, ostatnio mnóstwo było różnych „ale”, przeważnie związanych z nieobecnością Laiosa... Ale bez mistrza alchemicznego gotowego zaświadczyć o jego umiejętnościach nie miał nawet co marzyć o tym, że cech przyzna mu tytuł czeladnika...

Czyżby gospodarz sadzając go w takim towarzystwie pragnął dać Oriosowi szansę na zwrócenie na siebie uwagi? Młody alchemik rozejrzał się dyskretnie. Wśród gości znajdował się mistrz Nyris, z tego co pamiętał Orios bardzo wpływowa osoba w cechu alchemicznym, a także... ech... A także Półbrwi, jak go przezywano za plecami, również alchemik. Półbrwi, czyli mistrz Serden zyskał swój przydomek , po przeprowadzeniu jednego ze swoich bardziej wybuchowych eksperymentów, który jak twierdzi zakończył się sukcesem. Mistrz Laios zwykł komentować to stwierdzeniem, że jedynym mającym jakiekolwiek znaczenie skutkiem tegoż eksperymentu są wyraźne braki na twarzy eksperymentatora. Nie trudno stąd wywnioskować że obaj alchemicy nie przepadali za sobą, co jak się okazuje implikowało, że Półbrwi równie szczerze nie lubił także Oriosa. Fascynującym jest fakt, że poczucie niechęci do Laiosa momentalnie przenosiło się również na ucznia jednak np. sympatia, czy zaufanie miały zdecydowanie słabsze tendencje do podobnej przechodniości.


ObywatelGranit 06-09-2010 21:56

Bissel widać było nie tylko krainą pełną zakazanych mord, mrocznych zakamarków i serc gnijących niczym jesienne liscie. Było w nim miejsce i na kulturę, rozmowę w miłej atmosferze, o sztuce, filozofii i ...

- Dla mnie najlepszym czynnikiem wyrównawczym człowieka są jego jaja. - perorował zastępca (tak skrótowo tytułowano zastępcę szefa sił zbrojnych Thornwaldu) – Mógłbym o nich prawić godzinami. Gdybyście dajmy na to postawili Blaise'a Storma i najbrzydszego krasnoluda jakiego wysrała matka ziemia za kartonową ścianą i wycięli w niej otwór na jaja, nikt nie poznałby czyje są czyje. No, może poza tym że krzacie byłyby oddalone o pięć centymentrów od ziemii. No ale można by mu stołek skombinować jaki...

Z takiego to oto "miłego" towarzystwa rozpaczliwie szukając ucieczki Jon Wyvern, napotkał spojrzenie starego znajomego - Antona. Szybko skorzystał z możliwości opuszczenia rozkręcającego się w towarzystwie słuchaczy, nieźle podpitego już Zastępcy.

- Szanowny panie Orlanth, witam! Miło znów cię widzieć! A kimże jest pański przyjaciel, bo nie znamy się chyba?
- Otieno Windslay, to zaszczyt móc Pana poznać - mag pokłonił się dość głęboko. Czuł jak jego serce wali niczym kowalski młot: - Pański wykład... to wspaniałe dzieło.
-I jestem pewny że przyznałby się mi pan szczerze gdyby było inaczej.- z przekąsem odrzekł uczony. – Nie ma pan pojęcia jak często słyszę te słowa.
- Szczególnie cenie sobie rozdział o Planach Wewnętrznych. Nie chcę wyjść na taniego pochlebcę, ale nie spotkałem się z lepszym teoretycznym ujęciem tej materii.
Tym razem Wyvern uśmiechnął sie szerzej – Obiecałem sobie nigdy nie ufać ludziom chwalącym autora, podczas gdy tak naprawdę pochwalne słowa należą się jego dziełu. Cieszę się że się co do Pana pomyliłem.

Wyciągnął ku Windslayowi prawicę:
- Niech uścisnę Pańską dłoń!
Na twarzy Otieno zagościł blady uśmiech, uścisnął dłoń gospodarza: - Wydaje mi się, że nasze wspólne zainteresowania nie ograniczają się zaledwie do magii. - dodał tajemniczo.
Jon oparł dłoń o podbródek – Ha! Ile wam płacą? Mam nadzieję że co najmniej połowę tego co mnie. Człowiek o szerokim spektrum zainteresowań, jest wart więcej niż trójka wąsko widzących ekspertów.

Czujny Windslay dostrzegł dziwną reakcję rozmówcy. Postanowił nieco pociągnąć go za język: - Pieniądze ułatwiają i uprzyjemniają życie, ale bledną wobec skarbu wiedzy. Uważam, że ludzkie ciało jest jej największym źródłem - odparł.
- Nie - spojrzenie Wyverna było teraz wyraźnie odmienne od jowialnego, dobrodusznego błysku z jakim ich powitał. Nie spuszczając poważnego wzroku z Otieno przyznał – Tu mnie straciłeś. Ale może zechcesz mi wyjaśnić swój punkt widzenia w nieco bardziej prywatnych okolicznościach. Obawiam się że na śmierć zanudzimy biednego Antona. Rozmowa o chirurgii, dosłowne wgłębianie się w ludzkie ciało, psuje apetyt. -Uciekł, nie, on Udawał że uciekł, spojrzeniem gdzieś za ramię Windslay'a , w bok – Miło było cię poznać Otieno. Mów mi Jon, na przyszłość. Ruszam dalej, nie przywitałem się jeszcze z radcą Harlem.

Mag odprowadził wzrokiem pospiesznie oddalającego się Jona Wyverna. Niemalże alergiczna reakcja, na próbę rozmowy o medycynie wzbudziła podejrzenia u Otieno. Pierwsza myśl jaka przyszła mu do głowy była dość paranoiczna. Co jeśli Wyvern zareagował w ten sposób, by ukryć braki w wykształceniu, które łatwo mogłyby wypłynąć w czasie luźnej pogawędki? Nie, mag prędko odrzucił tę hipotezę – zbyt wiele przesłanek wskazywało przeciwnie. Jon cieszył się reputacją doskonałego chirurga i z pewnością nie mógł być to efekt nawet najdoskonalszej mistyfikacji. Istniała druga możliwość – autor „Wykładu(...)” naprawdę nie chciał zanudzić Antona. Hm... Bzdura – w towarzystwie ludzi wykształconych, rozmowa o nauce jest w więcej niż dobrym tonie. Zwłaszcza gdy można wykazać się doskonałą znajomością materii. Do głowy maga przyszła więc trzecia hipoteza: Jon Wyvern nie cierpiał swojej pracy. Poskubał się po brodzie i uszczknął jedno winogrono z srebrnej tacy. Ostatni wariant brzmiał prawdopodobnie...

Z rozmyślań wyrwał go odgłos odkorkowywanego szampana. Gospodarz nie szczędził na trunkach. Otieno udał się po lampkę musującego, orzeźwiającego napoju, nieco rozczarowany lapidarnością dyskusji ze swym osobistym bohaterem. Przeniósł wzrok na Antona: jego prosta sztuczka nie zrobiła na nim większego wrażenia. Był niemal pewien, że młody czarodziej ma w rękawie dużo ciekawsze karty. W końcu błękitne oczy adepta spoczęły na lekko niepasującym do otoczenia jegomościu w wytartym fraku. Ciekawe, na cóż mu ta torba? On sam przełożył wszystkie niezbędne komponenty do kieszeni swej szaty.

Ticket 06-10-2010 19:06

Wejście dwóch panien



Zegar gnomiej konstrukcji wybił dziewiątą wieczór, minut czterdzieści pięć, gdy ku uciesze Zwierniczki przyjęcie zaszczyciła swą obecnością jeszcze jedna osoba. Spóźniona nieco młódka, o wyraźnie bakluńskich rysach, którą można by opisać jako niebrzydką, śliczną wręcz, lub skwitować niczym Olka Szu jednym wiele mówiącym słowem :" Jebnąłbym".

Aylar Baghieri al Amon-Khann, tak bowiem brzmiało pełne imię, teraz już niepodważalnie bakluńskiej, osoby nie została zaproszona formalnie. Skorzystała ze swej znajomości z Krzywą i na przyjęciu pojawiła się jako jej osoba towarzysząca. Kilku osobom zdawało się że już widział tę twarz i mogły one mieć rację. To ona prowadziła ojcowski sklep "Osobliwości Baghierich", oferujący nudne bakluńskie towary, m.in. papierowe lampiony czy nalewki na skorpionach. Za dnia. Jak doskonale wiedzieli Catreene z Oriosem, nocą można było kupić w sklepie właściwie wszystko. Czy to egzotyczne zwierzę, czy też nie do końca legalną alchemiczną substancję.

Około godziny dwudziestej drugiej natomiast, pojawiła się Ona. Schodziła po schodach z piętra do salonu, a każdy jej krok był staranny, przemyślany. Piękna bogata suknia, granatowa jak niebo po zachodzie słońca, szeleściła jedwabnymi warstwami o stopnie; dłonie okryte długimi, koronkowymi rękawiczkami lekko dotykały hebanowych poręczy. Teragon patrzył jak urzeczony na swą Klarę. Nie był sam.

Była ona szczupłą kobietą, o czarnych włosach upiętych szpilkami,, których łebki lśniły w silnym oświetleniu salonu wszystkimi kolorami tęczy. Jej twarz, młoda, wyrażała zdecydowanie i pewność siebie. Miała wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, karnację ciemniejszą niż u typowych przedstawicieli rasy białej, kąciki oczu nieznacznie ściągnięte na zewnątrz i ślad zagadkowego uśmiechu błąkający się po ustach okrytych nienagannym makijażem dodającym jej tajemniczości i powabu.

Jej biżuteria również olśniewała. Kolia, pierścienie, brosza przytrzymująca szal, szpilki, kamienie naszyte na suknię -wszystko wręcz krzyczało: oto wyjątkowa osóbka! Gdy stanęła u szczytu schodów widział ją tylko gospodarz. Po dwóch stopniach połowa towarzystwa zamilkła, a po trzech kolejnych- nawet radca prawny, zupełnie zapomniał o zemdlonej na wskutek zaklęcia Antona żonie i patrzył urzeczony w jej stronę.

Jedynie parę osób w całym towarzystwie (w tym panna de Cochevis i pan Windslay) było zdolnych do przyjrzenia się Klarze na chłodno i ocenić że nie jest ona bynajmniej ideałem piękna. Dość niska, co ukryła schodząc po schodach, twarz mimo egzotycznych elementów wyglądała normalnie (by nie rzec-pospolicie). Przy zaskoczeniu jakie wywołało jej pojawienie się, a także dzięki wyćwiczonym arystokratycznym ruchom, subtelnej gestykulacji i mimice twarzy (olśniewający strój nie zaszkodził), niemalże nikt nie mógł na nią patrzeć obiektywnie.

Wyvern wyszedłszy jej na spotkanie, zaofiarował swe ramię, po czym oboje odwrócili się w stronę zebranych.

-Oto moja serdeczna przyjaciółka.- zaczął- Klarysa. Zgodziła się zaszczycić swą obecnością skromną uroczystość mych urodzin.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech który Rosalynn czasem widywała, a który jak sądziła był przeznaczony tylko dla niej, gdy prowadził swą "serdeczną przyjaciółkę" przez rozstępujący się tłumek, w kierunku fortepianu. Ciche szepty i komentarze gości, sprawiały mu widoczną przyjemność.

Suarrilk 06-11-2010 22:15

[dialog pisany wspólnie z Ganto]


Nim zdążyła dopaść Schmetterlinga, pies w zasadzie sam znalazł się w jej rękach, a ona nie do końca wiedziała, co właściwie zaszło. Błyskawicznie przeanalizowała sytuację.

- Spokojnie, wszystko pod kontrolą! - oznajmił jasnowłosy Orlanth, zamykając jakąś książkę. A potem szpic zaskomlał z przerażeniem, kot zasyczał jak obdzierany ze skóry, brzdęknęły jakieś puchary, po czym Rosalynn skonstatowała, iż trzyma drżącego psa na rękach, a odziany na czerwono blondyn pochyla się nad żoną radcy. Zaszeleściła suknia, gdy panna de Cochevis zbliżyła się w tę stronę. Schmetterling zawarczał, po czym wcisnął pyszczek pod jej pachę.

- Co pan właściwie zrobił? - W jej głosie zabrzmiała mieszanina oburzenia i ciekawości, z naciskiem na to drugie. Jego odzienie nie pozostawiało wątpliwości co do profesji, nigdy wcześniej jednak nie rozmawiała z magiem. Stosunek jej ojca do parających się czarami był nader negatywny. Graniczący z zabobonnością. Na szczęście, ojca tu nie było, a Rosalynn się nudziła. Może ten czarodziej na chwilę zmieni ów stan rzeczy. Na przykład przemieni Antoinette w żabę...

- Hmmm... - Czarodziej potarł głowę. - W sumie to sprowadziłem trochę czystej energii z planu zwanego "Pandemonium", która zamanifestowała się w postaci wiatru. Dość głośnego. Proszę się nie obawiać, żeby spowodował obłęd, potrzeba znacznie więcej czasu.
- Spowodował obłęd? Znaczy, u kogo? U psa? - Popatrzyła nieufnie na białego szpica.
- No, w sumie to u nikogo. Za krótki okres ekspozycji. - Mag spojrzał z ukosa na leżącą kobietę. - Zdecydowanie za krótki. Nie ma powodu do obaw.
Dziewczyna też zerknęła na omdlałą. Na jej ustach zagościł kwaśny uśmieszek.
- No cóż, nie ulega wątpliwości, że niektórzy przez całe życie nie zaznali tylu wrażeń, co tego wieczoru. A pana to nic nie kosztowało, takie "sprowadzanie czystej energii"? Co jeszcze pan potrafi? I na czym w zasadzie to polega? - zapytała raptem z żywym zainteresowaniem, oddając psa ochmistrzyni, która właśnie podeszła. Ta ostatnia wzięła Schmetterlinga na ręce, nie spuszczając oczu z rozmówcy panienki. Jej spojrzenie wyrażało dezaprobatę.

- Hm, może przysiądziemy tam, na tej kanapie? - zaproponowała baronówna ku wyraźnemu zgorszeniu towarzyszki. Co to za dama, która występuje z inicjatywą. I to jeszcze wobec maga. Baron de Cochevis dostałby apopleksji, wiedząc, że jego córka miast obdarzać towarzystwem adoratorów, woli rozmawiać o bzdurach z kuglarzem. Nawet takim, który pochodzi z najstarszego thornwardzkiego rodu. Nawet takim, którego przodkowie pokonywali smoki i żenili się z księżniczkami, czy tam na odwrót, baronowi nie robiło to wielkiej różnicy. Mag nie był dobrym kandydatem na zięcia, koniec, kropka. Tymczasem panienka przysiadła na niewielkiej, obitej aksamitem sofie z jasnowłosym czarodziejem. Prawie stykali się kolanami!

- Pan pozwoli. Jestem Rosalynn de Cochevis. - Wyciągnęła rękę, oczekując, że czarodziej złoży na niej pocałunek, jak na dżentelmena przystało. Nastąpiła krótka pauza, podczas której mag wyraźnie nie wiedział, czego od niego chcą. Wreszcie uniósł niepewnie dłoń dziewczyny i pocałował ją lekko.
- Proszę mi wybaczyć, zamiast etykiety pobierałem inne nauki. - Nie dodał "ważniejsze", ale sugestię wyraźnie było słychać w tonie głosu. Rosalynn bynajmniej nie poczuła się zrażona, skinęła jedynie głową. - Jestem Anton. Z rodu Orlanth, jeśli to ważne. Zazwyczaj nie jest.
- Dla pana czy dla innych?
- Dla mnie. Rodzina niespecjalnie za mną przepada. - Uśmiechnął się krzywo. - A ja za nimi.
- Skądś to znam. - Odwzajemniła się podobnym uśmiechem. - Ale ponoć z rodziną wypada się dobrze tylko na portrecie, jakkolwiek nie brzmi to banalnie.
- A. Rozumiem, że pani też z tak zwanej "nowej arystokracji"?
- Nowej arystokracji? Czyż ród Orlanth nie jest najstarszym w Thornwardzie?

Mag westchnął.
- To ktoś w to uwierzył? Przecież każdy ród w Thornwardzie jest, jeśli nie najstarszy, to przynajmniej jednym z najstarszych. Oczywiście, wyniesionym za zasługi wojenne, a nie na przykład za to, że w krytycznej chwili pożyczył władcy pieniądze, żeby miał co przepuszczać.
- Choć podejrzewam, że tych ostatnich było więcej niż pierwszych. – wtrąciła z przekąsem. - Ale mniejsza o to. Nie interesuje mnie wszak pańska genealogia. Zdecydowanie bardziej zaś ciekawa jestem, czy umie odpowiedzieć pan na pytanie, czym w zasadzie jest magia?
- Czerpaniem energii z różnych miejsc i przekształcaniem jej w różne użyteczne formy. Zazwyczaj z Planów Wewnętrznych - żywioły, parażywioły i energie. Nawet nielubiana nekromancja czerpie ją skądś, konkretnie z Planu Energii Negatywnej. A... mniej ortodoksyjne szkoły próbują wykorzystywać inne miejsca, ciekawsze i o większym potencjale.
- I... tylko tyle? Czysta energia? - Była chyba trochę rozczarowana, chociaż sama nie potrafiłaby powiedzieć, czego się spodziewała. - I każdy potrafiłby z niej skorzystać, czy trzeba się z tym urodzić?
- Trudno powiedzieć. Niektórzy magowie uważają, że potrzebny jest specjalny talent. Tylko jakoś dziwnym trafem odnajduje się on akurat w tych ludziach, w których chcą. - Anton parsknął, porywając ciastko z tacy przechodzącego obok sługi.

- Więc jak to się stało, że pan został jednym z nich?
- Bo kimś musiałem. W wieku czterech lat uderzyłem kuzyna Raffe'a w głowę talerzem i to była ostatnia okazja, w której objawił się mój talent do wojaczki. Ale nie narzekam, wreszcie zajmuję się czymś ciekawym.
- Jakąś konkretną dziedziną?
- Tak. Mistrz Vindex, który jest moim obecnym mentorem, bada wykorzystanie energii z nieco innego źródła - Planów Zewnętrznych. Niektóre z nich zresztą pewnie zna pani z nazwy. Otchłań. Niebiański Szczyt, gdzie ponoć panuje Niezwyciężony. Tego rodzaju miejsca.
- Mówi pan o jakichś planach. Zewnętrznych, wewnętrznych. Ja nie wyznaję się na magii, nie rozumiem więc, co ma pan na myśli, Antonie. Czym są te plany?
- Innymi miejscami. Znacznie innymi niż ten, w którym żyjemy. Są na tyle odmienne, że żadne z nas nie mogłoby tam przeżyć za długo. Wewnętrzne są po prostu skupiskami określonego rodzaju materii - ziemi, wody, ognia, pary, szlamu, lodu i tak dalej. Zewnętrzne reprezentują idee: zepsucie, czystość, władzę, wojnę, czy wolność.
- Brzmi to nader filozoficznie - uznała. - Magowie parają się również filozofią?
- Oczywiście.

Rozejrzał się, jakby czegoś szukał, po czym wzruszył ramionami.
- Bez filozofii nie ma nauki.
- A kto odkrył istnienie planów? Przecież ktoś musiał je odkryć, prawda?
- To dobre pytanie. Znali je już w Imperiach - Bakluńskim i Suelskim, ale po rozpadzie sporo wiedzy zostało zapomniane. Niekiedy przechodzą podróżnicy z jednej, czy drugiej strony. Albo jakiś demon, czy slaad się przeciśnie, albo jakiś człowiek znajdzie przejście i wróci. Ale nikt nie wie, kto był pierwszy.
- I magia pochodzi z tych planów?
- Większość. Chociaż na przykład specjaliści od zauroczeń posługują się Planem Astralnym, choć nikt nawet na mękach by od nich tego nie wydobył. Lubią się czuć wyjątkowi.
- No dobrze. Ale wciąż nie odpowiedział pan na pytanie, które postawiłam na początku - zauważyła z lekkim wyrzutem. - Pan jako mag chyba płaci jakąś cenę, czerpiąc z tych innych planów. Czy to nie jest niebezpieczne?

Mag zmarszczył czoło z zakłopotaniem.
- Tak naprawdę, to nie - odparł dość chłodnym tonem. - Byli idioci, którzy próbowali czerpać energię tylko z jednego planu i dali się jej opanować. Niestety, narobili problemów nam wszystkim. Ale, o ile przestrzega się pewnych reguł, to tak bezpieczna i stabilna szkoła magii, jak każda.

Panna de Cochevis zamyśliła się na chwilę, spoglądając na niego. Bezwiednie wyciągnęła rękę, by przygładzić i wyprostować zagniecioną nieco szatę czarodzieja. W tym momencie Antoinette, dla której miejsca na sofie wprawdzie zabrakło, ale której bynajmniej nie przeszkadzało to czuwać nad cnotą swej pani, poderwała się z krzesła ze zduszonym okrzykiem: "Panienko!", podrzucając bezmyślnie Schmetterlinga, drzemiącego na jej kolanach. Jakby wcale nie był psem, tylko jakąś białą, puchatą poduszką. Rosalynn ścisnęła Antona za ramię, a szpic zawył z oburzeniem, gdyż przerwano mu sen w sposób tak brutalny.
- Łap go pan, przecież się rozbije! - W głosie dziewczyny zabrzmiał strach o życie pupila. Czarodziej wyciągnął ręce. Nie musiał. Pies trafił go w pierś i przejechał pazurami po policzku. Anton skrzywił się, chwycił zwierzę i delikatnie odstawił na podłogę.
- Panna się uspokoi - spojrzał w stronę przyzwoitki. - Nic złego nie zrobiłem, żeby we mnie zwierzętami rzucać. Miecza nie dobyłem, nikomu nie zagrażam.

Schmetterling uciekł dokądś z podkulonym ogonem, a Rosalynn zmarszczyła gniewnie brwi.
- Jak ty się zachowujesz? - skarciła rozdrażnionym tonem czerwoną jak piwonia ochmistrzynię. - Idź go złapać. Nie chcę słyszeć słowa sprzeciwu.
Przyzwoitka przestąpiła z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą począć i nie chcąc zostawić panienki samej. Z drugiej strony, przecież dookoła było pełno ludzi, a pies mógł narozrabiać... Antoinette otwarła usta, zamknęła je, znów otwarła, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła za szpicem. Rosalynn odwróciła twarz w stronę maga. Jej mina wyrażała rozdrażnienie.
- Pan wybaczy. Ale sam pan widzi, jak wygląda moje życie. Sama jestem jak zwierzątko na uwięzi. Nienawidzę tego. - Wyglądała, jakby miała tupnąć nogą i przy okazji rozbić jakiś wazon, gdyby był pod ręką.

Na twarzy Antona pojawił się złośliwy uśmiech.
- Szczęśliwie, mojej rodzinie nie starczyło cierpliwości i uznali, że w sumie to mają wystarczająco dużo dzieciaków. Starczy tylko przekroczyć pewien próg wytrzymałości.
Spojrzał na zasapaną ochmistrzynię. Pies wyraźnie nie chciał dać się złapać i wymykał się kobiecie, aż w końcu uciekł pod stół.
- Mądre zwierzę. - Mag kiwnął głową. - Wyraźnie... O, właśnie! Miałem przeprowadzić pewien eksperyment. Może pani mi pomoże.
Sięgnął za pazuchę płaszcza i wydobył z niej coś, co wyglądało na zwykłą, glinianą kulę wielkości dłoni.
- Cóż pan tam trzyma? - Gniew momentalnie ustąpił ciekawości. - Przerzuca się pan na lepienie garnków?
- Nie, nie. To... coś w rodzaju testu. Używa się go, żeby sprawdzić, z jakim planem zewnętrznym najbardziej powiązana jest badana osoba. To ma spore znaczenie, bo nie jest zbyt bezpiecznie używać magii z powiązanego planu. Ale zastanawiam się, czy możliwe są... inne zastosowania.

Anton bezceremonialnie wsunął kulę w ręce dziewczyny.
- Proszę zacisnąć palce.
Uniosła lekko brwi, ale wykonała polecenie. Wszak nieczęsto zdarzało jej się brać udział w magicznym eksperymencie. Po prawdzie, to było nawet trochę ekscytujące.
- Powinnam coś poczuć?
- Mogą pojawić się przelotne wizje miejsca powiązania. Z tym, że większość ludzi tego nie odczuwa, co w sumie jest nawet lepsze. Ale efekt wizualny pojawi się na kuli, kiedy tylko rzucę zaklęcie.

Kula zalśniła słabym światłem. Bardzo powoli jej powierzchnia zaczęła pokrywać się niewielkimi pęknięciami. W ich wnętrzu pojawiły się drobne, zielone pędy, które w mgnieniu oka zaczęły rosnąć. Panna de Cochevis usłyszała słabnący szum lasu.
- Hmmm. - Anton przyjrzał się krytycznie pędom. - No, wynik dość jednoznaczny i w dodatku nie jest wstyd się w nim pochwalić w towarzystwie. Arborea. Reprezentuje pasję. W każdym tego słowa znaczeniu.
- Brzmi prawie jak horoskop - zażartowała, nie bardzo wiedząc, co innego mogłaby odpowiedzieć. Nazwa, wymieniona przez czarodzieja, niczego jej nie powiedziała. - I co to w zasadzie oznacza? Ja też mogłabym rzucać zaklęcia?
- No, tego jeszcze nie wiadomo. Ale gdyby pani umiała, musiałaby unikać zaklęć związanych z Arboreą, mimo że działałyby znacznie efektywniej. No i może oznaczać pewne tendencje w osobowości. To właśnie próbuję badać z różnymi skutkami.
- I wiele osób już pan tak przebadał? - Rozejrzała się po sali balowej. - Myślę, że dzisiaj miałby pan całkiem ciekawe pole do badań.
- Nie, jeszcze nawet nie zacząłem. Zastanawiam się, czy mógłbym ten sam eksperyment przeprowadzić na pani przyzwoitce, ale po tym, jak cisnęła we mnie psem, chyba nie widzę na to szans.
- I tak nie wróci, póki nie znajdzie Schmetterlinga, a on skutecznie się najwyraźniej schował. Czasami mu tego zazdroszczę.

Nawet jeżeli Anton zamierzał jakoś to skomentować, nie zdążył. Wtem w sali rozległ się szmer, a potem zapadła nagła cisza. Tańczący zatrzymali się wpół kroku, uniesione kieliszki zawisły w powietrzu, a widelce z kawałkami potraw nie dotarły do ust. Rosalynn obrzuciła bystrym spojrzeniem kobietę, która pojawiła się w sali, wywołując takie poruszenie. Zdumiały ją miny, które zobaczyła na twarzach wielu mężczyzn. Czarnowłosa miała przeciętną urodę. Nie umknął uwadze panny de Cochevis uśmiech, jakim Wyvern obdarzył nieznajomą. Zdziwiła ją jednak dopiero krótka, zdawkowa prezentacja, jakiej dokonał gospodarz. Wewnętrzne oburzenie, pomieszane z ogromną ciekawością, zabłysło w oczach dziewczyny. Nigdy nie spotkała ani nawet nie słyszała o tej Klarysie. Być może niechęć Jona do ożenku miała jakiś związek z tą kobietą?

Tymczasem Klarysa, nie oglądając się na nikogo, zasiadła przy fortepianie, służba zaś zaczęła szybko rozstawiać krzesła. Jon również nie rozmawiał z nikim, cierpliwie czekając na to, aż sala będzie już gotowa do występu "przyjaciółki". Panna de Cochevis zauważyła, iż wielu gości dyskretnie wypytuje służbę o nowo przybyłą. Dosłyszała nawet urywki szeptanych wyjaśnień: "nie mam pojęcia, proszę pani, jak ona nazywa się naprawdę", "wczoraj, proszę pani, wczoraj po południu stangret pana Wyverna przywiózł ją do domu", "nie dalej niż trzy godziny temu czesałam ją, psze pani, zapewniam, że to nie peruka" itp. Pragnienie, by dowiedzieć się, kim jest ta kobieta w granatowej sukni, sprawiło, że niemal całkowicie zapomniała o swoim rozmówcy.

Ticket 06-12-2010 09:34

Zastępca wypytujący Roberta o należytą dbałość przy zapewnieniu domowi Wyvern ochrony, był ostatnim który przemówił nim Klarysa uderzyła w klawisze.

Kilka dźwięków, zagranych na próbę, przetoczyło sie po sali i wszyscy, jak po dotknięciu czarodziejską różdżką, umilkli. Po chwili całkowitej ciszy, w której nie było słychać nawet oddechów, popłynęła muzyka. Klarysa grała długo, lecz nikt chyba nie był znudzony; tematy muzyczne płynęły spod jej dłoni lekko, płynnie, przeplatając sie ze sobą, zmagając, walcząc. Czasem któryś dominował nad innymi, porywał słuchaczy w światy żyjące w wyobraźni, wypełnione kolorami i płynnymi kształtami, potem inny, niemal już zapomniany, odzywał się nieśmiałym echem, by po kilku taktach napęcznieć i cisnąć wszystkich w ciemne barwy, ostre jak krawędź granitowej skały, gdzie rytm bił niczym ulewa o szyby, a niskie dudniące tony, naśladowały grzmoty burzy.

Klarysa grała swój ulubiony utwór, który zresztą sama skomponowała i któremu nigdy nie nadała tytułu. Co więcej, za każdym razem grała go inaczej, bo też inaczej się czuła, czego innego pragnęła, od czego innego uciekała.

Utwór dobiegał końca. Wszyscy wyczuli to, bo natężenie dwóch głównych tematów muzycznych sięgnęło zenitu i stało się oczywiste że zaraz nastąpi zakończenie, z którego jeden z nich wyjdzie zwycięsko. W szalonym tempie ostatni akt dopełnił się i w kadencji brzmiały już tylko pięknie zharmonizowane dźwięki melancholii.

Ticket 06-14-2010 18:08


Fortepian umilkł, lecz nikt nie zagłuszył ciszy, która wypełniła cały salon. Wyglądało to tak, jakby nikt nie chciał nieostrożnym dźwiękiem zniszczyć nieuchronnej atmosfery magii muzyki, która wciąż jeszcze wisiała w powietrzu. I w tej cudownie zatrzymanej chwili, pojawił się nagle jakiś zgrzyt.

Coś podobnego do cienia przysłoniło radość, jak niematerialny powiew lodowatego wiatru wyssało z wszystkich ciepło zadowolenia. Powietrze stało się oleiste i ciężkie, obraz przed oczami zamazał się, jakby przesłaniała go chmura piasku. Serce i płuca zebranych automatycznie przyśpieszyły, fala dreszczy przemaszerowała po plecach niejednego.

Rozległ się dźwięk padających ciał, gdy kilka panów i dam (w tym Ołka Szu oraz ochroniarz Jona Wyverna) zemdlało Ci którzy zachowali wystarczającą jasność umysłu i wykazali się odpowiednią wrażliwością pobiegli wzrokiem do źródła owych nieprzyjemnych sensacji. Odwrócili się i popatrzyli w okno za swoimi plecami- okno wychodzące z salonu na ogród.

Za szybą majaczyła blada twarz. Była niewyraźna, rozmyta i coś z nią było wyraźnie nie tak. Minęło dobrych parę chwil zanim do gości dotarło o co chodzi. Po pierwsze, była strasznie pokaleczona: zamiast oczu miała głębokie, krwawe jamy, połamany nos i nienaturalnie ściśnięte usta (Rosa, stojąca najbliżej okna, dostrzegła nawet szwy sznurujące wargi) . Dalej można było dostrzec bardzo długie, nienaturalnie białe włosy, unoszące się w powietrzu jak smugi dymu.

Rosalynn, Anton oraz Orios byli wcześniej w domu Wyverna i wiedzieli dobrze że od ziemi do parapetu okiem w salonie były co najmniej dwa metry wysokości.

I w końcu najważniejsze- brak konkretnego kształtu twarzy nie był wynikiem brudnych szyb, to było niematerialne oblicze ducha. Widać było jak prześwietlają przez nią stojące w ogrodzie latarnie, co chwile przesłaniane gnącymi się na wietrze gałęziami drzew.

Cały ambaras trwał ledwie kilka sekund. Po upływie kolejnej twarz za oknem rozwiała się, pozostawiając w sercach świadków grozę, a w umysłach pytanie: Czy ja aby na pewno coś widziałem?


Bielona i Blaise'a proszę o nieodpisywanie.

ObywatelGranit 06-14-2010 19:20


Muzyka przypadła do gustu Otieno, lecz nie wzbudziła w nim nic ponad wyrazy uznania względem wirtuozki. Uściślając, artyści irytowali go. Być może tkwiło w tym ziarno zazdrości, lecz nie potrafił przemóc, ani zrozumieć swojej niechęci. Tak czy inaczej wkrótce rozległy się ostatnie takty utworu. Otieno już złożył ręce do oklasków, gdy rozległ się ten niesamowity, jeżący włosy dźwięk. Wraz z nim pomieszczenie wypełniła duszny opar, powodujący tak różne reakcje wśród gości. Mag błyskawicznie przypomniał sobie kilka inkantacji, których moc potrafił wyzwolić w zaledwie w ciągu uderzenia serca. Nie było takiej potrzeby, tajemnicza chmura tak prędko jak się pojawiła, tak prędko zniknęła. Miast tego za oknem majaczyła intrygująca postać. Od razu nasunęła mu się oczywista myśl: Nieumarły.

Windslay nie zwlekał ani sekundy dłużej. Wykonał skomplikowany gest dłonią i wymówił odpowiednią frazę.

Otieno rzuca wykrycie magii

Suarrilk 06-15-2010 20:58

Antoinette nie wątpiła ani przez moment, że pies bawi się przednio jej kosztem.

Reprymenda pani, udzielona przy świadkach, stanowiła nikłe upokorzenie przy tym, co nastąpiło po niej. Z początku ochmistrzyni oddaliła się za zwierzęciem statecznym krokiem. Nader szybko jednak zdała sobie sprawę, że w ten sposób go nie złapie. Schmetterling pobiegł jak strzała, lawirując między nogami gości, stołów i krzeseł. Wpierw skomląc z żałosną urazą, potem poszczekując wesoło – gdy już był pewien, że jest goniony i że zabawa zaczęła się na dobre. Za nim poleciały okrzyki zdumienia, przestrachu, oburzenia i rozbawienia.

Bezczelne stworzenie zatrzymywało się od czasu do czasu, by od niechcenia obwąchać czyjeś buty albo mijane rośliny doniczkowe – angażując się w owo zajęcie akurat na tyle, by Antoinette zdążyła go zauważyć i podbiec w jego stronę. I właśnie kiedy zdawało jej się, że już za chwilę go złapie, pies, merdając ogonem, szczekał zawadiacko i puszczał się w dalszą gonitwę.

Nie było rady. Westchnąwszy ciężko, ochmistrzyni zmuszona była niemal na samym wstępnie pościgu unieść podół sukni iruszyć żenującym truchtem za szpicem. Pokrzykując na przemian słodko, złowróżbnie i błagalnie: "Schmetterling, do nogi!" Pupil tymczasem, w głębokim poważaniu mając jej wysiłki, wskoczył wreszcie pod stół.

Ochmistrzyni zatrzymała się jak wryta, zasapana i czerwona na twarzy. Ludzie, zgromadzeni przy stole, odwrócili się z ciekawością w jej stronę. Starając się unikać ich spojrzeń, przyzwoitka przywołała na twarz resztki swego poczucia godności. Wygładziła suknię, po czym podeszła do stołu i uniosła biały obrus, pochylając się nieco. Schmetterling zaszczekał, obrócił się dwa razy dookoła własnej osi i pomknął w stronę drugiego końca mebla. Zatrzymując się co jakiś czas i poszczekując wyzywająco.
- Wracaj tu natychmiast! – syknęła, zdrowo już zeźlona. I zanurkowała za psem.

O tym, co nastąpiło później, ochmistrzyni chętnie by zapomniała. Niestety, wspomnienie jakiejś męskiej dłoni, która raptem klepnęła ją w pośladek, aż zaskoczona uderzyła głową w blat, oburzony żeński głos i głośny odgłos wymierzonego bezceremonialnie policzka wracało do niej jeszcze przez parę kolejnych dni, wywołując rumieniec zmieszania. W tej chwili jedyna rzecz, która przyszła jej do głowy, to schować się pod stołem. I poczekać, aż świadkowie zdarzenia sobie pójdą. Schmetterling tymczas podskoczył dwa razy ze zniecierpliwieniem, po czym wybiegł spod stołu, pozostawiając za sobą jedynie nieco białej sierści i falującą płachtę obrusa.


***

Rosalynn niemal całkowicie zapomniała o swoim rozmówcy, palona nagłą potrzebą zaangażowania w konwersację Jona Wyverna i jego tajemniczej przyjaciółki, a przynajmniej przyjrzenia się tej ostatniej z bliska. Jednak zasady etykiety i dobrego wychowania wpajano jej od dzieciństwa, toteż wystarczyło dziewczynie przyzwoitości na tyle, by przeprosić młodego maga.
- Mam nadzieję, że dokończymy tę zajmującą rozmowę później – dodała jeszcze, szczerze, choć praktycznie odwrócona już do niego plecami. Po czym szybkim krokiem ruszyła ku fortepianowi, by zająć krzesło ustawione jak najbliżej Klarysy.

Porozmawiać jej się nie udało. Nie przed koncertem. Za długim, jak na jej gust. Zniecierpliwienie niemal ją roznosiło. Wpatrywała się intensywnie to w pianistkę, to w gospodarza przyjęcia, w głowie układając przyszłą rozmowę. Później zastanowiła się, czy napięcie, które wówczas ją wypełniło, nie wypływało aby z samego utworu, tak sugestywnego i wypełnionego emocjami. Mimowolnie zdała sobie sprawę, że muzyka wciągnęła ją w swój nurt, że ostatecznie ów niespodziewany recital dał jej przyjemność, jakiej mogą dostarczyć tylko ożywione nuty. Ciekawe – czy tak samo grała na emocjach Jona, czy tak samo potrafiła go zniewolić, jak dźwięki, wygrywane na klawiszach i strunach fortepianiu? Rosalynn uśmiechnęła się kpiąco sama do siebie.

Uśmiech szybko spełzł z jej twarzy. Chociaż bowiem melodia przebrzmiała, w powietrzu zawisło coś... niepokojącego. Jakaś wibracja, która wywoływała zdenerwowanie. Coś, co kazało pannie de Cochevis odwrócić się w stronę wysokich okien. I zobaczyć... Co? Co to było? Przywidziało jej się, a może to ta muzyka, może to te nuty przywołały... zjawę? Dziewczyna czuła się zbyt zdumiona, by być zdolną do osądu. By jakkolwiek zareagować. Zupełnie jakby to nie dotyczyło jej osoby, jakby nie ona ujrzała ducha. Wzdrygnęła się jednakowoż lekko, dziwny chłód wypełnił na chwilę jej żołądek. Wrażenie szybko minęło, a Rosalynn natychmiast zwróciła spojrzenie na otaczających ją ludzi.

Zebrani w sali balowej goście zachowali się w zróżnicowany sposób, jak dostrzegła. Część najwyraźniej niczego nie zauważyła. Owe osoby spieszyły teraz, by pogratulować Klarysie talentu tudzież wybadać, kim jest, by później mieć przez długie dni o czym plotkować między sobą. Druga grupa wręcz przeciwnie, tajemnicze zjawisko zauważyła, ale większość ze świadków – gdy już ochłonęła i zaskoczenie spłynęło z ich twarzy – uznała, że najsłuszniejszym rozwiązaniem będzie zmazanie nieprzyjemnego wspomnienia za pomocą solidnego kielicha wina tudzież innego szlachetnego trunku. Wreszcie znaleźli się i nadwrażliwi emocjonalnie. Nie zdzierżywszy napięcia, popadli w zbawienne omdlenie.

Dziewczę odszukało wzrokiem Wyverna. Mężczyzna zdawał się dziwnie... zmarkotniały. To wystarczyło, by jeszcze mocniej zaintrygować pannę de Cochevis. Wyglądało na to, że przyjęcie, które traktowała jako zobowiązanie wobec dobrego znajomego, okaże się całkiem ciekawe.

Rosalynn podniosła się lekko z krzesła i ruszyła w kierunku Jona.

Hellian 06-19-2010 16:25

Gdy czaronooka baklunka weszła do komnaty, źwierniczka od razu wyszła jej na spotkanie.
- Yavuz Atalay – zamiast powitania od razu przeszła do rzeczy – kojarzysz gościa? Ma w Kathelli dom. Muszę się z nim spotkać jak najszybciej. Kupuję skrzydlatego konia! – w oczach Catreene płonął prawdziwy ogień. – Tylko Tystner jeszcze nie wie – roześmiała się – Ale nie da rady się oprzeć. Nadal przechodzą mnie dreszcze. Wyobrażasz sobie, co za popapraniec? Z tego Atalaya. Chciał sprzedać capsiusa do kolekcji wypchanych zwierzątek. Kurwa ja bym nawet ochwaconego chciała żywego. –Obie kobiety trzymały w dłoniach szklanice z zimnym winem. – Większość ludzi jest choro popieprzona! Ciarki, ciarki mnie przechodzą! Chyba nigdy nie przestaną. – Catreene podniosła swój w geście toastu – Wypijmy za popieprzonych w zdrowy sposób! Jesteśmy wymierającym gatunkiem. – wypiła zawartość jednym haustem – Szczęście, że przyszłam na to przyjecie. Choć właściwie mogłabym już iść. Widzisz tamtą lalkę? Niejaka Maria Ynes, albo jakoś tak. Gapi się na ciebie. Wcześniej gapiła się mnie. Znamy ją?

Zazwyczaj Krzywa nie gadała tak dużo, ale tym razem wzburzenie rozwiązało jej język. Być może nawet namówiłaby w końcu Aylar Baghieri do wyjścia i bezzwłocznego zapuszczenia się w gwarne uliczki Kathelli, oczywiście po grzecznym pożegnaniu się z gospodarzem, ale gdy na przyjęciu pojawiła się jego gwiazda zrobić tego od razu nie wypadało. Swobodne spotkanie towarzyskie nagle zyskało bardzo konkretny środek ciężkości. Gdy przykuwająca uwagę panna zasiadła do fortepianu z ust Aylar i Catreeny wydobyło się zgodne westchnienie. Zgodnie też ustawiły się w pierwszym rzędzie słuchających.
- Przepraszam pana, tańczyć to raczej nie wypada? – źwierniczka zatrzepotała rzęsami zwracając się z grzecznym pytaniem do najbliżej stojącego młodzieńca.
- Szkoda – kontynuowała choć młodzieniec na to pytanie jedynie się odrobinę odsunął. – Bo wie pan, my obie kochamy taniec. – teraz złożyła usta w podkówkę – Choć najlepiej w szybszym rytmie.
Ale w końcu muzyka przebiła się nawet przez podekscytowanie i zadziorny nastrój źwierniczki, i gdy pianistka kończyła utwór Krzywa wraz z resztą gości trwała w niemym zachwycie. Tak niemym, że potem zastanawiała się czy to tylko magia muzyki, czy po prostu magia.

A potem zobaczyła za oknem ducha, albo mumię, coś czego na pewno nie powinno tam być. I zareagowała instynktownie. Przecież kochała łowy.

Magia, którą Krzywa się posługiwała nie była wykładana na uniwersytetach, może udałoby się znaleźć o takich jak ona książki, Krzywa szukała bezskutecznie. Teraz ćwierćelfka wypowiedziała kilka niezrozumiałych słów. Zatrzepotała rękami niczym ranny ptak i omdlała.
Walka o władzę była krótka. Kot zamiauczał rozdzierająco. Nagle barwy straciły swa intensywność, ale jej pole widzenia rozszerzyło się. Wyłowiła w rogu szybki ruch jednej ze studentek, która zapewne potrzebowała srebrnych łyżeczek na drogie czesne. Pomyślała, że podziwia opanowanie dziewczęcia. A potem wskoczyła na parapet i uważnie się rozejrzała.

Szary kot Jona Wyverna wyraźnie chciał wyjść na zewnątrz.

vvojtas 06-19-2010 22:42

Nagle zrobiło się wyraźnie chłodniej, a powietrze stało się dziwnie namacalne i jakby nieprzyjemne. Orios rozejrzał się w koło, by potwierdzić że nie tylko on doznał zaobserwowanych anomalii percepcyjnych. Zaobserwowana ogólna bladość oraz dreszcze pozwoliły mu stwierdzić, że nawet jeśli zjawisko ma podłoże psychologiczne to Orios jest jedynie nieznacznym elementem zbiorowej histerii, nie zaś niezależnym wariatem. To dobrze - zawsze lepiej się upewnić czy nie jest się bardziej pomylonym niż reszta otoczenia.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że zobaczył coś w oknie. Powtórzenie obserwacji potwierdziły jego przypuszczenia. Duch! Poczuł jak przyspiesza mu tętno. Duch, a właściwie Spirytus spoek, znajdował się tuż za oknem rezydencji Wyverna! Jednak nadnaturalne zjawisko już po chwili zaczęło się rozwiewać, by zaraz potem zniknąć całkowicie.

Orios zerwał się na równe nogi. Nie może dopuścić by taka okazja została zmarnowana! Ostatnio powstawało coraz więcej teorii na temat materialnych właściwości tych istot, czy może raczej fenomenów. Jedna z ciekawszych dowodziła iż niektóre substancje mogą spontanicznie przechodzić ze stanu gazowego w stały i z powrotem, czyniąc to tak szybko, że praktycznie występują w obu jednocześnie. Gwałtowne zmiany pobierały wiele ciepła z otoczenia, co tłumaczyło zimno, a wywołane w ten sposób strumienie energii z rzadka powodowały hałas i przesuwały, czasem nawet bardzo ciężkie, przedmioty...

Trzeba przeprowadzić eksperyment! Gdzie zostawił swoja torbę z odczynnikami. Ach jest przy jego krześle. Poszukując fotormenaliny wśród niewielkiego zbioru mikstur, który zabrał ze sobą, spiesznie ruszył w kierunku okna.
-Mam- zawołał tryumfalnie wyciągając flakonik z pozoru identyczny z tuzinem pozostałych znajdujących się w torbie.
Dotarł do okna, strzepnął natrętnego kota (mógłby przysiąc że zwierz spojrzał na niego z oburzeniem) i już sięgał do otwierającego uchwytu, gdy zatrzymała go jakaś szlachcianka.
-Ależ co pan robi?- jej głos drżał lekko.
-Pani nie rozumie. On tam może jeszcze być! Tylko niewidoczny- Ech, kobiety nie rozumiały nauki.
Choć wcześniej wydawało się to niemożliwe, sugestia że zjawa nie zniknęła, sprawiła iż szlachcianka pobladła jeszcze bardziej.
-Ale... ale...- wyszeptała cicho w ramach ogólnego protestu.

Widząc iż dalsza dyskusja nie prowadzi do niczego prócz straty czasu, Orios delikatnie, acz stanowczo odsunął kobietę i zdecydowanie otworzył okno. Kot kot korzystając z okazji, wskoczył na młodego alchemika boleśnie wbijając mu pazury w ramię, po czym dał susa na zewnątrz. Widząc to szlachcianka krzyknęła przenikliwie, po czym z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku zemdlała ze strachu.
Niestety damy w opałach miały to do siebie że przyciągały "wybawców", znaczy napakowanych półgłówków o ograniczonych umysłach, liczących na odpowiednie okazanie wdzięczności przez owe damy. Niestety stająca (a właściwie leżąca) na drodze nauki kobieta okazała się dostatecznie atrakcyjna by wspomnianego wybawcę przyciągnąć.
-Czyś ty oszalał- usłyszał za sobą Orios, po czym został brutalnie odepchnięty od okna, które chwile później została zatrzaśnięte przez dzielnego młodzieńca. Ów młodzian nie tracąc czasu dopadł do zemdlonej szlachcianki.

Zrezygnowany alchemik spojrzał na zatrzaskujące się drzwi do przełomowego odkrycia, które tym razem przybrały formę zamkniętego okna. Westchnął cicho i zerknął na ignorantów którzy przeszkodzili mu w przeprowadzeniu eksperymentu.
-Metodę usta-usta stosuje się jedynie w przypadku zaburzenia funkcji oddechowych ofiary. Rytmiczny ruch klatki piersiowej dobitnie wskazuje na brak nieprawidłowości. Co, z uwagi bujne rozwinięcie poszkodowanej powinno być łatwe do zaobserwowania, nawet dla kogoś niedoświadczonego- doradził życzliwie. Niestety miast wdzięczności w oczach młodziana były coś co kazało Oriosowi znaleźć sobie inne miejsce do przebywania...
Mhh, jeśli rzeczywiście wystąpiły tu strumienie energii, mogły pozostawić jakieś ślady... Tak! Powinien zbadać kominek!

Ticket 06-22-2010 17:31

Dociekliwy Orios znalazł na zewnętrznym parapecie dwie krople świeżej krwi, a pod oknem dwie kolejne. We wspaniałomyślnym geście Bogowie Czasu ofiarowali mu go dość by mógł skrupulatnie pobrać próbki do przyszłego zbadania, przy czym czyniąc to na tyle dyskretnie by nikt prócz znającego się na rzeczy Antona się nie zorientował.

Windslay również nie tracił ani chwili. Zdążył wykryć gasnącą aurę jaką pozostawiło po sobie widmo oraz częściowo zorientować się co właściwie zaszło, gdy pojawił się duch.

Tymczasem przyjęcie trwało w najlepsze. Para spitych do nieprzytomności dżentelmenów zasnęła w "nawiedzonym" ogrodzie, udowadniając Rosie prawdziwość jej spostrzeżenia- ducha zobaczyły tylko nieliczne jednostki. Większość wypielęgnowanych lordów i miniaturowych dam nawet nie zauważyło przerwy w zabawie- w czym pomagały wspomniane wina i inne trunki.

Pod koniec przyjęcia goście zaczynają już wyczuwalnie czekać aż ktoś wyjdzie pierwszy. Wszak jeżeli wyszliby oni to ktoś mógłby pomyśleć że przyjęcie wydało im się mało interesujące.

Krzywa wraz z towarzyszącą jej Aylar nie miały podobnych skrupułów i pożegnawszy się czule z solenizantem, z ubolewaniem uroniły czubka tajemnicy jaka wywiała je o tak "wczesnej porze".

-Toż to cuda i dziwy! Moje panie, życzę wam szczęścia w poszukiwaniach owego zacnego stworzenia. Mam tylko nadzieję że wiesz malutka- pieszczotliwie uszczypnął Cathreene w policzek, nieco już podpity[i]- że pegazy żyją jedynie na stronicach baśni. Przyjdę jednak obejrzeć tego potworka, jeżeli uda wam się sprowadzić go do Zwierzyńca. Zobaczymy się niebawem!

Gdy tylko pojawił się pierwszy przeciek nie trzeba było czekać długo i wkrótce tama puściła już całkowicie. Goście, o których wszelkie możliwe wygody zadbano zawczasu, wsiadali do czekających nań powozów gotowych odwieść ich do domów, lub wież widokowych, gdzie co bardziej romantyczne jednostki postanowiły zakończyć wieczór.

Anton Belir-Gustav Orlanth otrzymał listowne zaproszenie od radcy którego żonę zemdliło po incydencie z kotem panny de Cochevis, o stawienie się na placu pojedynkowym następnego ranka, zaraz po śniadaniu. Bogatsza część miasta posiadała rozległy wypielęgnowany trawnik, leżący w samym środku placu, gdzie nie potrafiące opanować gniewu szlacheckie jednostki studziły wrzącą krew w żyłach. Antonowi zaproponowano pojedynek na krótkie szable, do pierwszej krwi.

-Och, Orlanth powinniście po prostu przeprosić głuptasa i po sprawie. Po cóż stawać w szranki o rzecz tak błahą, jak urażona duma? - perorował nieco już urobiony gospodarz.- Co do mnie, żadna siła nie wyciągnie mnie z łózka przed południem! Ślubuję to wam wszystkim!.

-Po południu jednak, powiedzmy około pierwszej zapraszam cię Rosalynn, pana panie Windslay oraz cię Oriosie na obiad w "Benice". Nie jest to może najbardziej znany z jadłodalnych przybytków, ale zapewniam was że zarówno obsługa jak i jedzenie są tam pierwszego sortu. Klarysa też będzie, prawda moja droga?

Dnia następnego

Elegancka arena walki jest nietykalna. Tradycja starsza i trwalsza niż prawo zabrania Złotej Straży postawić tam stopę, z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba zareagować na jakąś odrażającą zbrodnię. Jest ona przedmiotem zazdrości całego Bissel, żaden klub, choćby najbardziej ekskluzywny i elitarny nie potrafi odtworzyć tej niesamowitej atmosfery romantycznego pojedynku jaka panuje w zielonym placu. W cieniu Cudownej Świątyni św. Cuthberta
każdy może stanąć do walki, uprzednio uzgodniwszy między sobą rodzaj dozwolonej broni, warunki zwycięstwa i zadośćuczynienie jakie przegrany winien jest zwycięzcy. Tym co sprawia że zielony plac jest tak wyjątkowy, jest legenda- miejski mit w który wierzą niemal wszyscy, a nawet ci głośno głoszący swą niedowiarkość nie mają zbytniej ochoty czynem zadać mu kłam. Mowa o duchu który strzeże szlachetności pojedynku.

Prawią że komukolwiek przyszło by na myśl ingerować w pojedynek zapłaci drogo - cenę najstraszliwszą ze wszystkich. Nieważny motyw: stareńka chcąca ocalić krewkiego wnusia, dowódca wydający rozkaz pijanemu żołnierzowi, narzeczona rzucająca się na szyję kochanka błagająca jego adwersarza o litość....Wszyscy giną Rzucają się z wieży twierdzy, giną od noża w Kotle, czy toną w nurcie rzeki. Wszyscy bez wyjątku żegnają się z tym światem.

Jasper de Watts już czekał. Krótka szabla u boku, sekundanci za plecami, półmaska zakrywająca pół twarzy mająca dodać mu romantyczności (był pewien że obecne tu damy, nie omieszkają z podpikantnionymi szczegółami zeznać małżonce jak tajemniczo i groźnie się prezentował, niczym książę z powieści). Przytupywał nogą wypatrując bezczelnego adwersaża. Pojawi się?

****

Lustra. Były wszędzie w dusznym pomieszczeniu. Małe, duże, wiszące i walające się bez ładu.

-Yavuz Atalay-przedstawił się ubrany w luźne szaty mężczyzna, patrząc na Aylar- Ty możesz mnie nazywać Białym Pająkiem- zwrócił się z kolei do Cathreene.

Cała postura bakluna pachniała mordercą. Z rodzaju tych którzy nie wiedzieć to czy zabili jedną osobę czy posłali w zaświaty ich tysiąc.Zabicie setki ludzi nie splamiłoby jego twarzy bardziej niż stłuczenie owada. Poczucie winy spływało po nim jak woda po wosku.

Yavuz zdawał się nie być człowiekiem, a drapieżnikiem. Miał takie skłonności, urodził się z nimi, czy też nabył je gdzieś po drodze, uległ im- to sprawa między nim, a jego bogiem.

-Proszę nie pozwalać sobie na zbyt wiele swobody-dodał patrząc na Krzywą, stawiając puchar z wodą przed jej bakluńską towarzyszką.- To nie sklep.

O'Fay opowiadała swym klientom o wężach, drapieżnikach z lasów paraliżujących ofiarę spojrzeniem. Mimo że miała z nimi do czynienia na co dzień, dopiero dziś zrozumiała co to znaczy. Biały Pająk był przerażający.

-Oto ono.- przewrócił kawał garbowanej skóry na drugą stronę i oczom klientek ukazał się malunek przedstawiający stworzenie po jakie tu przyszły.


-Dwa tysiące lwów.

Całe szczęście że Aylar nie upiła jeszcze wody z pucharu, a Cathreene równie fortunnie napitku nie ofiarowano. Wypluły by bowiem zawartość ust, prosto w twarz Pająka, kończąc tym samym swoj żywot, stając się wodą spływającą po wosku.

Suma jakiej żądał baklun była horrendalna. Już dwieście pięćdziesiąt lwów byłoby kwotą astronomiczną, z nikłą gwarancją zwrócenia się. Dwa tysiące były mrzonkami śliniącego sie debila, bawiącego się w sklep.Yavuz Atalay był poważny jak atak serca. Nie będzie długo czekał na odpowiedź.

****

"Benice" było małą restauracyjką, położoną na uboczu, jakieś dwie przecznice od Teatrum i być może dlatego nie była oblegana jak bliższe mu przybytki. Odpowiadało to Wyvernowi, który nie miał wielkiej ochoty odganiać się od nadmiernie ciekawskich studenciaków i tym podobnych indywiduów.

-Tu mam, za odpowiednią opłatą należy dodać, cały lokal dla siebie, czego w tak piękne wolne od pracy popołudnie nie dałoby się załatwić w centrum Złotej za żadne pieniądze.

Jedna ze ścian centralnej sali jadalnej jest w całości przeszklona (cóż za ekstrawagancja!) , w ciepłe pogodne dni, wychodzi się na taras, przykryty dachem. Łączy się dzięki temu zabiegowi poczucie bezpieczeństwa pomieszczenia, oraz łagodne podmuchy wiatru niosące zapachy, lezącego u stóp "Benice" ogrodu.

Z poziomu pierwszego piętra roztacza się piękny widok, zaraz za ogrodem biegnie północny odcinek Nadbrżeża, wraz z bogatymi domami ukrytymi w cieniu prywatnych parków. Dalej widać toczącą swe wody rzekę, a za nią twierdzę okrytą płaszczem z chmur.

Suarrilk 06-23-2010 10:17

[dialog pisany wspólnie z Ticketem]


Dzielnica budziła się do życia powoli, w końcu szlachetnie urodzeni i bogaci czasu nie liczą. Zazwyczaj są zbyt zajęci liczeniem pieniędzy. Rosalynn musnęła dłonią piękną brązowo-turkusową kotarę w wymyślny wzór. Schmetterling popiskiwał u jej stóp, łasząc się na powrót i opierając przednimi łapami o zakrytą koszulą nocną łydkę swej pani. Spojrzała wreszcie w dół.
- No chodź, nieznośna kulo sierści. – Wzięła go na ręce. Z radości na chwilę oszalał, sam nie do końca wiedząc, czy więcej energii włożyć w szaleńcze machanie ogonem, czy może w pełne wdzięczności lizanie twarzy dziewczyny. Potem z typową dla psów cierpliwością i ciekawością zaczął wyglądać przez okno, poruszając od czasu do czasu uszami i węsząc co chwilę.

Panienka znów pogrążyła się we wspomnieniu przyjęcia.
***

Rosalynn odszukała wzrokiem Wyverna. Mężczyzna zdawał się dziwnie... zmarkotniały. To wystarczyło, by jeszcze mocniej zaintrygować pannę de Cochevis. Wyglądało na to, że przyjęcie, które traktowała jako zobowiązanie wobec dobrego znajomego, okaże się dodatkowo całkiem ciekawe. Podniosła się lekko z krzesła i ruszyła w kierunku gospodarza, pocierającego w zamyśleniu szczękę. Stał nieopodal fortepianu, oparty o ścianę. Zdawało się, że z początku w ogóle jej nie dostrzegł.

- Czyżby źle się pan poczuł, Jonie? – zapytała, bezceremonialnie poprawiając mężczyźnie przekrzywiony, wysoki kołnierz.
- Och, panno Rosalynn. - Jon pozował na roztargnionego, ale dziewczyna znała go zbyt długo, by w oczach statecznego meżczyzny nie dostrzec rozdrażnienia. - Obawiam się, iż zdarto ze mnie w karty znacznie wyższą sumę niż sobie z początku założyłem. Sekwans wież i szabli, ukoronownany pieczęcią słońca, przeciw memu sekwansowi kielichów i wysokiej karcie z piatką. Przegrałem i w kolejnym rozdaniu. Każdy zapalony karciarz źle by się poczuł, lecz jeszcze smutniejszy jest fakt, że ty, która powinnaś bawić się serdecznie, to zauważyłaś. Czyżbym, w dodatku do kiepskiego człeka hazardu, nie sprawdzał się jako gospodarz?
- Ależ skądże. Ten koncert przed chwilą był całkiem interesujący. Może zechciałbyś przedstawić mnie swojej przyjaciółce? Przyjemność słyszenia o niej wcześniej dziwnym trafem mnie ominęła. - Spojrzała na medyka wymownie.

Wyvern zagryzł wewnętrzną stronę policzka, gdy dziewczyna uczyniła mu delikatną wymówkę.
- Spójrz na nich - wskazał tłum gości, pragnących pogratulować Klarysie talentu. - Każdy będzie ją wypytywał o różne szczegóły życia, wszak dla tych szakali to najlepszy materiał do plotek. Wybacz, jestem dziś o wiele zbyt zgryźliwy niż wypada. Ale śmiało, cokolwiek chciałabyś o niej wiedzieć, służę pomocą. Nie omieszkam was sobie przedstawić, obie zajmujecie szczególną pozycję w moim sercu. Pytaj, o co chcesz.

Panna de Cochevis wyraźnie się zmieszała - widok rzadki w jej przypadku. Być może spowodowany tonem Wyverna, może jego ostatnimi słowami.
- Wybacz. Czasem nie jestem lepsza od tych, jak ich słusznie nazywasz, szakali. Ty jeden, panie, wiesz, jak bardzo doskwiera mi moja sytuacja. - I o ile bardziej wolałaby na przykład podjąć studia, na co, oczywiście, ojciec nigdy się nie zgodzi. Ale to Wyvern także wiedział i nie musiała wspominać o tym głośno. - Więc czasem i dla mnie plotki bywają zajmujące, wstyd się przyznać.

- Jesteście bardziej podobne do siebie, ty i Klarysa, niż mogłoby się postronnej osobie wydawać. Jej nie poskąpiono jednak szansy i nie blokowano jej talentu. Miała okazję, z równym apetytem, jaki wykazujesz ty, pani, kształcić się na pianistkę i zostać kompozytorką. Dzięki nagrodom i stypendiom studiowała w Ainorze, Senecji i w Nilandzie. Stanowicie swe lustrzane odbicia. Ona pragnie wyjść za mąż, ale dla adoratorów jest zimna jak lód, zdaje się jej bowiem, że natura poskąpiła jej swych darów (całkiem słuszne przypuszczenie, śmiem twierdzić), że gdyby nie jej rodzina i majątek, byłaby pewnie kelnerką w jakiejś obskurnej norze w Kotle lub wróżyłaby ze szklanej kuli lub z dłoni.

- Bardzo chętnie odstąpiłabym jej swoich nieznośnych adoratorów - zauważyła Rosalynn kwaśno. - Czy raczej ludzi, których mój szanowny ojciec chciałby za takowych uważać. Swoją drogą, rozmawiałam całkiem niedawno z tym młodym Orlanthem, magiem. Opowiadał o planach istnienia, zewnętrznych, wewnętrznych, bardzo to wszystko ciekawe. Tak sobie teraz myślę, może istnieje jakiś, na którym my wszyscy żyjemy inaczej... Bardzo ponętna wizja, nieprawdaż?

W trakcie rozmowy zmarkotniały Wyvern uspokoił się nieco, lecz nie na tyle, by wrócić do swej zwyczajowej prostoduszności. Dał sobie chwilę, zastanawiając się nad pytaniem Rosalynn.

- Byłem ostatnio na wykladzie, na którym mówca rozprawiał o planie Pustki, w którym wszystko, co umiera, ginie raz i na zawsze. Myślę, że taka wizja odpowiadałaby mi najbardziej, pod warunkiem, oczywiście, że po naszej śmierci na tym padole nie przechodzimy na plan, w którym istnienie z założenia jest wieczne. Wieczność równa jest nudzie, a cóż jest gorszego od niemocy jej zakończenia. Przechodzenie z bytu w byt, z poziomu istnienia na poziom, z planu w plan – oto, jak powinien ułożony być świat.

- Co do twego pytania.. A czy czas nie jest jednym z takich planów? Czy pięcioletnia Rosalynn nie żyje zupelnie inaczej, nie widzi, czuje i marzy zupełnie inaczej niż jej osiemnastoletnia wersja? Ciekawe, czy dwudziestoletni Jon Wyvern byłby zadowolony z poznania swej teraźniejszej osobowości? Zawiedziony może? Ilu z nas jest tymi, kim chciało być w młodości?

- Bardzo to gorzkie, co mówisz, drogi przyjacielu, ale masz sporo racji.
- Ponownie proszę cię o wybaczenie. Spodziewam się pozostać w złym humorze, dopóki nie odegram się w kartach, wiesz, jaki jestem, jeżeli chodzi o rywalizację. Zobaczymy się jutro na obiedzie? Zamierzam zaprosić pana Orlantha, jego przyjaciel Windlsay również wydaje się interesujący.
Rosalynn spojrzała mu w oczy, unosząc jedną brew. Nie uwierzyła w wymówkę z przegraną w karty. Po pierwsze, Wyvern nie był namiętnym karciarzem. Po drugie, zbyt silił się na niefrasobliwość, dlatego wytłumaczenie wydało jej się mocno naciągane. Po trzecie, zaobserwowała, że starał się zawsze być w otoczeniu ludzi, co poniekąd było zrozumiałe, w końcu to jego urodzinowe przyjęcie, z drugiej jednak strony...

- Z przyjemnością dołączę, dobrze pan wie, Jonie, jak cenię sobie interesującą rozmowę. Proszę jednak powiedzieć, czy aby rzeczywiście tylko karty pana martwiły? - Między słowami, które padły z ust panny, zabrzmiała nuta troski.
- A niech to. - Zaskoczenie w głosie Jona brzmiało tym razem wiarygodnie. - Gratuluję, przyjaciółko. Twoja spostrzegawczość to chyba jedyna rzecz, która rośnie szybciej od mojego nadciągającego kaca. Nie, to nie jedyna rzecz, ale... Dziś jest wieczór zabawy. Czas na troski przyjdzie później. - Objął Rosalynn ramieniem i skierowali się ku barkowi. - Dziś wieczór zamierzam robić dobrą minę do złej gry.
Panna de Cochevis uśmiechnęła się szelmowsko.
- W takim razie doskonale się składa, że baron nie był w stanie przybyć wraz ze mną i mogę dotrzymać ci towarzystwa.

ObywatelGranit 06-23-2010 15:42

Po pojawieniu się zjawy, mag wyraźnie stracił zainteresowanie przyjęciem. Z resztą przybył tu tylko dla poznania Wyverna, nie dla straty i tak niezbywającego mu czasu. Przed północą opuścił przyjęcie udając się wprost do swojej stancji na poddaszu. Kiedy wreszcie uwolnił się z karmazynowych szat, zerknął na uginający się regał. Bezładnie wertował kolejne pozycje szukając informacji dotyczących zaobserwowanego zjawiska. Już u Wyverna bez trudu zidentyfikował oba rzucone zaklęcia. Musiał przyznać, że pozostawały po za jego zasięgiem. Głowiąc się nad wersami Mordenkainena co chwila zerkał na niepozorny, mały imbryk, aktualnie spoczywający na lekko przykurzonej nocnej szafce. Zbeształ się jednak w myślach i powrócił do traktatów. Kiedy było już grubo po północy opadł ciężko na łóżko. Musiał dać wytchnąć umysłowi. Starał się myśleć o czymś niezajmującym, jednak prędko wracał do małego, krzemionkowego imbryka. Uśmiechnął się do siebie i zdjął koszulę. Srebrny, chłodny wisior muskał rozgrzaną klatkę piersiową maga. Palce ozdobione kilkoma obrączkami zdjęły pokrywkę naczynia, a z ust Windslaya dochodził nisko brzmiący, tajemniczy psalm. Uzupełnił gliniany kubek szaro - brązową zawartością. To nic, że był zupełny chłodny, duszkiem opróżnił go, czując jak cierpki płyn rozchodzi się po jego ciele. Po chwili w miejsce goryczy pojawiła się pierwsza fala błogiego odurzenia. Delikatny zawrót głowy, szum w uszach i całkowita lotność myśli. Otieno przymknął oczy, zdawało mu się że powieki opadały przez całą wieczność. Jeszcze raz pomyślał o wydarzeniach sprzed paru godzin. Dziwaczne, nieznane mu wcześniej kształty i kolory, leniwe rozlewały się pod powiekami. Czuł jak przenika do krain cudownych snów...

Obudził się zwinięty w kłębek w rogu swego łóżka. Było mu strasznie zimno, a wszędzie wokół czuł zapach garbowanych skór. Zauważył też, że słoik z jego ulubionym preparatem spoczywa w jego dłoniach niczym dziecięca przytulanka. Dawno już nie zafundował sobie takiego "odlotu". Chwilę zajęło mu dojście do siebie, zerknął do imbryczka - wywaru starczyło jeszcze na dwa - trzy razy. Jak zwykle na zejściu czuł totalną awersję do jedzenia, więc widok gomółki sera i kilku czerstwych bułek skwitował pobłażliwym uśmiechem. Pierw uklęknął, rozwijając zwój z pieśniami. Przez okres całej modlitwy trzymał rękę zaciśniętą na srebrnym wisiorze. Po około godzinie zasiadł do księgi. Skrupulatnie przygotował zaklęcia, które akurat dziś mogą mu najlepiej posłużyć. Obmył się, ubrał i opuścił swoją stancje. Postukując swym kosturem pierw wpadł do magistratu, gdzie jednak zmarnował kwadrans by dowiedzieć się, że na dziś jego umiejętności nie będą potrzebne. Jako, że od umówionego spotkania dzieliło go jeszcze półtorej godziny, postanowił odwiedzić Grystorma i zdać mu relacje. Tym razem pocałował klamkę.

Od Grystorm'a ruszył więc wprost do Benice.
Otieno dostrzegł dwie kobiety zmierzające do wejścia jadłodajni. Jako, że miał jeszcze chwilę przed umówionym spotkaniem, zatrzymał się i przepuścił damy, otwierając przed nimi drzwi. Gdy go mijały, w młodszej rozpoznał jednego z gości Wyverna.
- Witam, widzieliśmy się chyba wczorajszego wieczora u pana Wyverna?

Panna spojrzała na niego z obojętnością. Lekko zmarszczyła brwi, jakby skądś kojarzyła jego twarz, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd. Wreszcie skinęła głowę - to ten człowiek towarzyszył magowi, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru.
- Dobry wieczór. Zaiste, gościłam na urodzinach Jona Wyverna. - Odpowiedź była uprzejma, acz nieco chłodna.
Otieno wszedł za nią do środka: - Otieno Windslay - mag pokłonił się nieznacznie, widząc, że ma do czynienia z osobą szlachetnie urodzoną - Zdaje mi się, że podążamy na to samo spotkanie
Dziewczyna przytaknęła. Zamiast niej wszelako odpowiedzi udzieliła towarzyszka.
- Panienka Rosalynn rzeczywiście jest jedną z zaproszonych osób...
- Antoinette, czy pozwoliłam ci się odezwać? - przerwała jej karcącym tonem dziewczyna. Kobieta ucichła, zaczerwieniwszy się - nie do końca wiadomo, z urazy, wstydu czy gniewu.
- Rosalynn de Cochevis. Być może słyszał pan o mym ojcu, baronie de Cochevis. Ale mniejsza o to. Wydaje się, że jesteśmy nieco przed czasem. Od dawna zna pan Wyverna? - Słowa popłynęły jedno za drugim. Co ciekawe, wymawiane były tonem niezabarwionym emocjonalnie, wręcz zblazowanym. Dziewczyna zdawała się myśleć o czymś innym, a mówić tylko dlatego, że było to w dobrym tonie

Na twarzy maga zagościł tajemniczy uśmieszek: - Osobiście od kilkunastu godzin, lecz jego twórczość od lat. Uczyłem się podstaw swego zawodu, właśnie w oparciu o "Wykład" Wyverna. - wykonał krótką pauzę - Panny ojciec to poważana persona w mieście. Bycie członkiem rozpoznawanego rodu musi być wielkim przywilejem... albo i odpowiedzialnością. - dodał, rozglądając się po wnętrzu restauracji.
Dziewczyna prychnęła. Antoinette spojrzała na nią z przyganą.
- Zapewne, dla mężczyzny - stwierdziła Rosalynn.
Mag lekko skonfundowany obecnością przyzwoitki, zmienił temat: - Jak podobało się pani przyjęcie u Wyverna? Widziałem, że pies był bardzo zadowolony.
Po raz pierwszy panna de Cochevis uśmiechnęła się. I był to cokolwiek złośliwy uśmiech.
- Schmetterling zawsze dobrze się bawi. Jak każde zwierzę, pozbawiony jest trosk nieobcych nam, ludziom. Co zaś się tyczy przyjęcia - darzę pana Wyverna szczerą przyjaźnią, więc czas spędzony w jego towarzystwie zawsze upływa miło. - Odpowiedź była jednocześnie grzeczna i wymijająca.
Otieno uniósł jedną brew: - Mnie zaintrygował fakt, że goście niemalże zlekceważyli pojawienie się widma i rzucenie dwóch zaklęć. Jak dla mnie jest to co najmniej zastanawiające
Rosalynn odwróciła się gwałtownie w stronę rozmówcy. – Więc pan także zauważył to... zjawisko?
- Oczywiście - Windslay rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Wyverna - I szczerze mówiąc wszyscy zebrani mieli wiele szczęścia. Poltergeist należy do grona wyjątkowo silnych nieumarłych. Po za tym dysponował magią, o której połowa gildii może pomarzyć.
- To zabawne, jeszcze wczoraj rozmawiałam z kolegą pana, Antonem Orlanthem. Opowiadał o tych wszystkich planach, składających się ponoć na wszechświat, i o tym, skąd się bierze magia. - Panna de Cochevis ożywiła się wyraźnie.. – A dzisiaj pan mówi o jakimś poltergeiście. Moim zdaniem większość gości po prostu go nie dostrzegła. Cokolwiek to było. Ja sama nie miałam pewności, czy widziałam go rzeczywiście. Skąd się tam wziął? Pan zna się na tym, może opowie coś więcej? Bardzo jestem ciekawa.
Otieno uśmiechnął się: - Duchy, upiory, widma i szereg innych, należą do grona nieumarłych. Można ich porównać do cieni, jakie pozostają po ludzkiej egzystencji. Większość powstaje jako efekt nekromancji, część potrafi samowładnie rozmnażać się, zazwyczaj poprzez uśmiercanie innych, a część, na szczęście bardzo nieliczna, jest efektem samoprzemiany. Tym co łączy te stworzenia, jest negatywna energia - moc, która utrzymuje je przy bycie. Jeżeli miałbym powiedzieć coś więcej na temat tamtej zjawy, musiałbym dogłębnie zbadać zjawisko. - Otieno wykonał pauzę, by pani de Cochevis miała okazję przyswoić informacje: - Tuż po zniknięciu istoty rzuciłem proste zaklęcie, wykrywające ślady po aktywnej magii. Upewniło mnie to w przekonaniu, że duch nie był omamem spowodowanym przez wino, czy jakimś przewidzeniem
- Osobiście zastanawiam się, czy Jon to zauważył. Nie zdążyłam go o to zapytać, ale był czymś mocno wzburzony. Zwykle nie rozmawiam o takich rzeczach z obcymi ludźmi, lecz skoro pan zna się na podobnych zjawiskach, być może coś panu powie fakt niezwykłego jak na Wyverna frasunku.

Otieno wzruszył ramionami i w tym momencie oboje dostrzegli Wyverna znajdującego się w głębi wynajętej przezeń sali. Bez wahania ruszyli w jego stronę.

Suarrilk 06-24-2010 16:02


W końcu Rosalynn uznała, że nie można już bardziej przedłużać tych nielicznych porannych chwil, kiedy była całkiem sama. Trzeba powrócić do rzeczywistości. Wezwać Antoinette. Zażądać kąpieli. Przejrzeć suknie i ułożyć włosy. Zjeść śniadanie z ojcem i siostrami. Dopilnować, by w domu zadbano o porządek... Służba wykazywała się nagannym lekceważeniem wobec ideału czystości, który bezskutecznie usiłowała wpoić jej najstarsza baronówna. Bywało, że wszystko trzeba było po nich poprawiać. I pomyśleć, że się im za to jeszcze płaci! Zirytowana, zaścieliła łóżko, nie czekając na pokojówki i bez końca wygładzając jedwabną narzutę.

Baron z pewnością będzie wypytywał o przyjęcie Wyverna, a wtedy córka z nieprzyzwoitą przyjemnością opowie mu o pannie Klarysie jako o domniemanym obiekcie adoracji medyka – co prawdopodobnie będzie kłamstwem – wywołując wzburzenie rodziciela. Niezmiennie bawił ją upór, z jakim ojciec wierzył, że uda mu się osiągnąć wyznaczony cel, i nie miała oporów, by grać mu na nerwach, poddając w wątpliwość jego wysiłki. Zresztą, dzięki temu ojciec nie będzie wzbraniał się przed wysłaniem Rosalynn do restauracji. A przecież obiecała Jonowi, że przybędzie.

Zachodziła w głowę, z jakiej okazji medyk zaprosił na obiad akurat taką grupkę osób. Widać były w jakiś sposób ważne dla niego lub to, co mógłby chcieć im przekazać, wymagało obecności magów. Zresztą, Jon często otaczał się ludźmi, których najlepiej określało słowo... Hm, tak – nietuzinkowi. Do dziś pamiętała tę szlachciankę o dość niejasnej sytuacji rodzinnej. Jak jej tam było... chwila... Henrietta von Meller. A może von Sternberg. To też nie było pewne. Na pewno zaś kobieta była jedyna w swoim rodzaju. Zafascynowana mistycyzmem, nie rozstawała się ze stoliczkiem do seansów spirytualistycznych, bez przerwy rozprawiała o duchach, czarach i tajemnicach. Przy tym znała wszystkie ploteczki, wstrząsające Thornwardem, i była największą chyba modnisią, jaką pannie de Cochevis dane było spotkać. Słynęła jednak przede wszystkim z kolekcji nakryć głowy, które wprawiały w oszołomienie. Oraz z tego, że w każdym nowopoznanym mężczyźnie zakochiwała się z miejsca, na zabój i gorączkową miłością. Wariatka, myślała wtedy Rosalynn, mieszając herbatę siedem razy w lewo i siedem razy w prawo i układając symetrycznie herbatniki na swoim talerzyku. Nigdy nie mogła pojąć, jak to możliwe, że świat nadal trzyma się w posadach, choć stąpają po nim równie dziwaczne indywidua. Wyvern tymczasem twierdził, że nie zna drugiej tak dobrej, uczynnej i współczującej osoby, jak Henrietta. Ciekawe, co się z nią stało, swoją drogą. Słuch o biedaczce zaginął... Rosalynn bardzo chciałaby zobaczyć reakcję pani von Meller-Sternberg na widok ducha, który zawitał na urodziny medyka. Czy wtedy też tak garnęłaby się do rozmowy ze zjawą przy stoliczku spirytualistycznym?

Musiała jednak przyznać, że znajomi Wyverna zawsze ubarwiali organizowane przez niego spotkania. To były jedyne przyjęcia, których nie odwiedzała wyłącznie pod przymusem obowiązku córki względem życzeń ojca. I nie tylko dlatego, że Jon pozwalał jej godzinami przesiadywać w bibliotece. Jego goście dostarczali materiału do przemyśleń na długie dni. Najczęściej też do kpin i śmiechu, za które medyk po przyjacielsku ją karcił.

Pogrążona w tych rozmyślaniach, jechała powozem ulicami Złotej, by zdążyć do "Benice" na pierwszą. Może Orlanth dokończy swój eksperyment. Byłoby to doprawdy zajmujące.

Przekraczając próg lokalu, natknęła się jednakowoż na innego maga. Chwilę trwało, nim go sobie przypomniała i skojarzyła z przyjęciem, niemniej skoro już ją zagadnął, nie wypadało pozostawić człowieka bez odpowiedzi. Chcąc, nie chcąc, wdała się w uprzejmą pogawędkę z Windslayem. Mężczyzna nie bawił się w rozmówki o pogodzie i zdrowiu. Nie owijając w bawełnę, niemal od razu przeszedł do kwestii zdarzenia, które w zasadzie minęło na przyjęciu bez echa, jakby nie stało się nic i temat nie istniał. Ot, odświeżający pragmatyzm nisko urodzonych.

Rozmowę przerwało pojawienie się medyka. Rosalynn podeszła do niego żwawo, uważnie przyglądając się twarzy mężczyzny.
- Jonie, niech pan zdradzi, proszę, z jakiej okazji dzisiejszy obiad? Czyżby poprawiny po urodzinach? – Uśmiechnęła się nieznacznie. Ona też nie lubiła pustych frazesów i przydługich wstępów do prawdziwej konwersacji.

vvojtas 06-25-2010 18:41

-Wybaczcie proszę przybycie po czasie. Całkowicie pochłonęły mnie eksperymenty.- Powiedział Orios wchodząc spóźniony do restauracji. Miał na sobie ten sam przetarty frak co wczoraj. Z tym że teraz był odrobinę przypalony. Był to nieistotny skutek drugiego incydentu poprzedniego wieczora.
Przez resztę przyjęcia, jakoś od zakończeniu koncertu Klarysy, Orios widziany był jedynie w okolicach kominka. Kręcił się koło, coś dłubał, spoglądał prze lupę... Aż do mniej więcej godziny dwunastej, gdy płomienie z paleniska wystrzeliły gwałtownie w górę, zaś na dywan w pobliżu poczęły spadać barwne iskry.
-Spokojnie, to całkiem naturalne. Nie ma śladów strumieni energii.- Informował odrobinę zrezygnowany alchemik. W końcu odciągnięto go od kominka, ogień ugaszono, zaś Oriosowi zabroniono wprowadzania więcej chaosu na tym przyjęciu.

Teraz młodzieniec stał w stroju, który stanowiłby towarzyskie samobójstwo, gdyby tylko noszący posiadał jakiś status towarzyski i niepewnie spoglądał na zaproszonych przez medicusa gości. Niby miał szansę natknąć się na tych ludzi poprzedniego wieczoru, ale rozmowa wtedy nie stanowiła realnego zagrożenia. Magowie, szlachcianki, zdecydowanie miał prawo czuć się nieswojo.

-Ach Oriosie- Jon wyraźnie ucieszył się na widok młodego alchemika -Dobrze wiesz że nie powinieneś tracić całych nocy na swoje doświadczenia. Zwłaszcza teraz, gdy nie ma w pobliżu twojego mistrza, by cię przypilnował. Ale powiedz nam proszę co cię tak zajmowało.

-Parę testów na krwi.- machnął lekceważąco ręką, ale mówił dalej -Znalazłem trochę na parapecie przy oknie, gdzie pojawił się Spirytus Spoek, znaczy się duch- Jon wyraźnie pobladł na wspomnienie o zjawie. Zupełnie niezrażony tym alchemik kontynuował -Postać manifestacji krwawiła obficie, więc jeśli ta próbka byłaby jej pozostałością, mogłaby stanowić świeże spojrzenie w substancjonalnej teorii spirytystycznej. Jednak aby sprawdzić czy pobrana próbka jest nietypowa potrzebny był jakiś materiał do odniesienia. Zaś najbliższym dawcą byłem ja sam.- rzeczywiście był dziś wyjątkowo blady, nawet jak na siebie
-Niestety rzekoma pozostałość po duchu okazała się zwykłą krwią drugiego typu i we wszystkich testach jej zachowanie nie odstawało znacząco od materiału referencyjnego, znaczy się mojej krwi.
Potem wpadłem na pomysł jeszcze paru eksperymentów. Czerwona ciecz płynąca w naszych żyłach kryje przed alchemikami jeszcze wiele sekretów. na przykład, czy wiedziałeś Jonie, że krew po dodaniu odrobiny soku z cytry krzepnie ok dwa razy wolniej. I to zarówno w próbie dmuchania, mieszania jak i statycznej.
Chyba przeprowadziłem o jeden eksperyment za dużo, bo później odrobinę zasłabłem i w efekcie spóźniłem się na spotkanie- uśmiechnął się przepraszająco.
Na moment po tym stwierdzeniu zapadła pełna konsternacji cisza, by po chwili Jon zaproponował inny swobodniejszy temat.

W pewnym momencie Orios dostrzegł dość intrygujący, choć mało ergonomiczny sposób w jaki panna przedstawiona mu jako Rosalynn de Cochevis mieszała herbatę.
-A wie panienka, że tak duża liczba obrotów jest zbędna przy stosowaną przez panienkę ilości cukru, oraz obecnej temperaturze herbaty?- zagadnął niesmiało -Zaś mieszanie w przeciwną stronę powoduje jedynie niepotrzebną stratę uzyskanej szybkości kątowej płynu, co spowalnia rozpuszczanie się słodzika. Z moich doświadczeń wynika, że całkowicie wystarczające byłyby trzy, cztery obroty. A w przypadku gatunków herbaty w których reakcja rozpuszczania zachodzi wolniej konieczne mogą się okazać rozbicie tej liczby na dwa początkowe zamieszania, po czym dwa kolejne w tym samym kierunku, gdy płyn się niemal zatrzyma. Co innego gdyby woda była , dajmy na to letnia...-

Panna de Cochevis spojrzała na młodego człowieka z tak wielkim zdumieniem, że jej oczy przypominały w tej chwili spojrzenie sarny, która znienacka wyskoczyła z leśnej gęstwiny na drogę. Zaraz jednak odzyskała rezon.
- Pan wybaczy, ale to chyba moja sprawa, ile razy słodzę, a tym bardziej - ile razy mieszam herbatę. - Ton jej głosu był wyniosły i karcący.
- Zresztą, ja panu nie wypominam tej wielkiej torby, którą pan ze sobą taszczy. Cóż pan tam dźwigasz? Kręgosłup sobie pan zepsuje. Będzie potem garbaty i pokrzywiony.

Orios momentalnie skurczył się w oczach. Skulił jakby próbował ukryć się wbijając we własne krzesło. Co zresztą kazało Rosalynn zastanowić się czy do wspomnianego skrzywienia kręgosłupa już nie doszło.

- I dlaczegóż pan tak zamilkł? Z pańskich słów wnoszę, że jesteś naukowcem, chyba uczą was retoryki? Więc odpowiedź na moje proste pytanie nie stanowi chyba problemu, prawda? - Przypatrywała mu się, odstawiwszy spodeczek i filiżankę.

-Przepraszam...- powiedział niepewnie -Nie chciałem obrazić... A w torbie tylko odczynnik i inne przedmiotu badawcze. Przydatne... gdy chcę coś zbadać- próbował się usprawiedliwić.

- A co pan bada? Chyba nie zagląda pan w filiżanki gościom na przyjęciach, by inwigilować fusy herbaciane?

-Fusy herbaty są dość ciekawym zagadnieniem.- Resztki elokwencji jakoś powróciły do Oriosa, gdy rozmowa wróciła na bardziej naukowe tory, nie związane ze skomplikowanymi zagadnieniami etykiety. Mówił przy tym z niewinnym zapałem prawdziwego pasjonata. -Właściwie to podczas badania właściwości jakiejś rośliny jedna ze standardowych procedur jest posiekanie jej liści na kawałki i zalanie wrzątkiem. Po około godzinie można oddzielić płyn od fusów, a następnie przeprowadzając kolejne testy na obu można dojść z jakiś substancji składa się roślina...
Jednak "inwigilować" uznałbym za nienazbyt trafne sformułowanie.

- Po co badać, z jakich substancji składa się roślina? - zapytała, przybierając równie niewinny ton. Oparła łokieć o stół, a na szczupłej dłoni - podbródek. Najwyraźniej złamała jakąś zasadę dobrego wychowania, ponieważ przyzwoitka poczerwieniała na twarzy, ale skarcona wcześniej już kilkukrotnie, nie śmiała wtrącać się do rozmowy.

-Aby móc je później z tych roślin pozyskać. Zaś posiadając już same substancje możemy wytwarzać mikstury o wielu przydatnych właściwościach. Na przykład od czasów zbadania mlecznika pewien kwas stał się znacznie bardziej powszechny, co z kolei na stałe obniżyło koszt wykonania rac niskiej jakości. Innym przykładem może być...
W tym momencie Jon przerwał tę trudną dla młodzieńca konwersacje.
-Wybacz mi moja droga, ale Orios mógłby tak opowiadać godzinami, a szkoda aby zupa ostygła. Po za tym jako lekarz domagam się aby nasz eksperymentator po utracie krwi zaliczył przynajmniej jeden ciepły i pożywny posiłek!

- Nie śmiem poddawać w wątpliwość opinii medyka. - Panna Rosalynn uśmiechnęła się z jakiegoś powodu. Uśmiechem ledwie zauważalnym, ale dziwnie rozbawionym.

Gantolandon 06-26-2010 12:36

Anton


Reszta przyjęcia obfitowała w tyle wydarzeń, że Anton do samego końca nie mógł narzekać na nudę. Ledwo zdążył się zainteresować piękną i tajemniczą kobietą, a zaraz zjawił się duch i dwóch gości padło trupem. Ci wprawdzie nic a nic go nie obchodzili, ale trafiła się okazja do zbadania nowego, ciekawego zjawiska. Mag planował więc spokojnie wymknąć się do ogrodu.

Niestety, nie było mu to dane. Jakiś żłób przyplątał się do niego tuż przy wyjściu i zaczął opowiadać coś o czci swojej żony. Zniecierpliwiony Anton odparł, że dziękuje pięknie, ale nie skorzysta. Ta uwaga nie została przyjęta zbyt entuzjastycznie.

- Żądam satysfakcji! - wrzasnął w końcu rozsierdzony urzędnik.
- Polecam burdel w takim razie - Anton odwrócił się i poszedł zająć ciekawszymi sprawami.

Dopiero potem się dowiedział, że sprawy przyjęły chyba poważniejszy obrót, niż sądził. Jak zazwyczaj, kiedy się odzywał.

**

Mistrz Vindex nalał sobie wina do pucharu.
- Trochę nie rozumiem - powiedział - Podobno ocuciłeś jego żonę, która z jakiegoś powodu zemdlała. Dobrze rozumiem?
- Tak, mistrzu.
- Jakiś czas po tym dostałeś od jej męża wyzwanie na pojedynek?
- Tak, mistrzu.
- Czy jesteś, do kurwy nędzy, w stanie wskazać na jakikolwiek związek przyczynowo-skutkowy między tymi zdarzeniami?
Anton rzucił nauczycielowi spojrzenie sarny patrzącej na myśliwego.
- Dobrze, widzę to tak - Vindex pociągnął łyk wina z pucharu - Jak zwykle nie myślałeś ani chwili nad tym, co robisz i co mówisz. Tym razem w dodatku przedmiotem awantury jest jeden z największych tuczników w całym Thornwardzie.
- To nic poważnego, nawet Jon Wyvern mówił, żeby to zignorować - wtrącił pośpiesznie Anton.
- O nie, nie - starszy mag czknął i spojrzał z namysłem na dno kielicha - Nie możesz przecież uczynić takiego despektu damie. W melancholię ją wpędzisz i zacznie jeść jeszcze więcej. Pomyśl o biednych wieśniakach, których wszystkie plony znikają w paszczy tego monstrum. Nie, myślę, że jednak staniesz do tego pojedynku.
- Ale ja przecież nie umiem! - młody Orlanth pobladł.
- Tak, spodziewam się, że dostaniesz lanie - mistrz pokiwał głową - Potężne lanie. Takie, które sprawi, że z twoich portek poleci brązowy deszcz kiedy głupia myśl chociażby na moment przyjdzie ci do głowy.

Zapadła krępująca cisza. Anton udawał, że nie chce nic powiedzieć, a jego nauczyciel usilnie starał się nie zauważać jego miny.

- A, i jeszcze jedno - powiedział Vindex - Nawet nie myśl o tym, żeby oszukiwać. Jako twój sekundant nie chcę się za ciebie wstydzić.

**

Resztę nocy spędził w księgach.

Anton znał swojego mistrza jako człowieka nie tylko złośliwego, ale na dodatek jeszcze upartego. Było pewne, że Vindex przemoże swoją niechęć do wstawania z łóżka przed południem po prostu dlatego, że tak zapowiedział. Nikt i nic nie było w stanie skłonić go do zmiany zdania, jeśli chodziło o ustępstwo na rzecz "nieopierzonego gówniarza".

Przy takim obrocie sprawy, Anton nie żałował, że zostawił księgę opatrzoną jego notatkami u Jona Wyverna. Miała to być zemsta za trzy dni, które uczeń musiał spędzić na czyszczeniu pracowni. Obawiał się, że trochę przesadził z odwetem, teraz jednak wydawał mu się on słuszny i sprawiedliwy. Zresztą miał jeszcze kilka godzin na opracowanie planu, który sprawi, że staruchowi oko zbieleje.

Szczęśliwie "nie oszukuj" dla Vindexa oznaczało zaledwie "nie daj się złapać". Pewnie zauważy użycie magii, ale nie przerwie wtedy pojedynku i nie zrobi mu wstydu. Co najwyżej skończy się na reprymendzie na osobności i paru dniach karnych robót. Młody mag i tak spędzał na nich połowę czasu swojej nauki, więc kilka dni więcej nie zrobiło mu wiekszej różnicy.

W grę wchodziło kilka rozwiązań. Mógł z lekka ulepszyć swój miecz energią pobraną z Acheronu, ale wolał się do tego nie uciekać. Broń stanie się bardziej posłuszna, co pewnie zrobiłoby różnicę doświadczonemu szermierzowi. W jego przypadku niewiele by to dało. Kakofonię nawet wioskowy przygłup rozpoznałby jako magię, podobnie zresztą Oko Oinos. A jakiekolwiek przywołania odpadały w ogóle. Zresztą... pozostawała jeszcze kwestia legendy, którą owiane było miejsce pojedynku.

Ciekawe, jak bardzo skłonny do kreatywnej interpretacji reguł pojedynku byłby duch...

**

Przyszli rankiem. Mistrz Vindex szedł na przedzie, jego uczeń zaś wlókł się z tyłu, mrugając przekrwionymi oczami. Brak snu dawał mu się dość mocno we znaki. U jego boku przypasana była krótka szabla, którą znalazł na strychu. Chyba była dobrze wyważona, zresztą Anton nie wiedział nawet, jak miałby to stwierdzić.

Jego przeciwnik czekał już na miejscu. Na twarzy miał maskę. Młody mag nie miał pojęcia, po co mu ona i nieszczególnie się tym przejmował. Jeżeli tylko nie ułatwiała mu walki, niech sobie nosi.

Postarał się, żeby amulet, który założył, był widoczny. Tanie gówno z bazaru nie robiło właściwie nic poza świeceniem, ale wyglądało dość groźnie. Nic, co pomagałoby w walce, ale jego oponent właśnie tego powinien się spodziewać.

Zerknął z boku na mistrza Vindexa. Starzec był wściekły. O tej porze przewracałby się z lewego boku na prawy, a za godzinę siadałby do śniadania. Doskonale. Cały plan Antona opierał się na tym, że jego mistrz nie będzie zachowywał się rozważnie. Zwłaszcza, kiedy jego przeciwnik zakwestionuje ich uczciwość...

Ticket 07-01-2010 16:28

Otieno, Rosalynn, Orios


-- Jonie, niech pan zdradzi, proszę, z jakiej okazji dzisiejszy obiad? Czyżby poprawiny po urodzinach? – Rosalynn uśmiechnęła się nieznacznie. Ona też nie lubiła pustych frazesów i przydługich wstępów do prawdziwej konwersacji.

-Zawsze twierdziłem że przyjemniej upija się w kameralnym towarzystwie niż w dużym gronie osób - żart medyka był typowym jaki prezentowała zamożna klasa, dość odważny by zmarszczył się ładny nosek Antoinette, nie dość zabawny by wywołać cokolwiek poza wątłym uniesieniem kącików ust. W dodatku, co mogłyby zauważyć bardziej uszczypliwe osoby, trochę nie ma miejscu wziąwszy pod uwagę fakt że medyk był wczorajszego wieczora poważnie wstawiony.

-Żartuję tylko. Tak naprawdę to moja droga Klarysa, poprosiła mnie bym przedstawił jej jutro podczas obiadu, gości których uważam za najciekawszych, a których ona sama jeszcze nie zdążyła poznać. Jakże mógłbym jej odmówić?

Klarysa odgarnęła niesforny kosmyk włosów opadający jej na czoło. Przyzwoitka Rosy, wysłana wczoraj na przeszpiegi mające wywiedzieć się jak najwięcej o tajemniczym gościu Wyverna, zdążyła zauważyć że zabawa włosami to jej strat peti. Drobna gierka- ostentacyjnie grzeczny manieryzm, mający rozpraszać uwagę lub drażnić, prowokując rozmówcę do popełniania błędów. Stara sztuczka dyplomatów. Klarysa była w tym naprawdę dobra.

Był to jeden z tych pogodnych dni, obiad trwał w najlepsze, goście żartowali, wymieniali komplementy i grzeczności i co oczywista, delektowali się wspaniałym jedzeniem. Gdy przechodzące obok Eva Blair i Julia Tekel, studentki adorowane wczoraj przez Ołkę Szu, umiejętnie wprosiły się w posiedzenie, Jon taktownie nie wspominał o prawdziwym powodzie zebrania ich tutaj, zamiast tego podając za przyczynę spontaniczność i przypadek.

Ładnych parę chwil później, rozmawiając już na inny temat Rosalynn rzuciła mimochodem:

-To niemal godne podziwu, gdy mężczyzna potrafi być tak czarująco nieszczery-spojrzawszy przelotnie na Jona, na tyle znacząco by ten pojął do czego pije.

Klarysa tymczasem, jak mogło się zdawać obecnym przy obiedzie paniom, robiła wszystko by oczarować obu mężczyzn jakich zaprosił Wyvern.

-Och, to takie podniecające. Zbadał pan krew ducha? Może i poddamy testom moją, by porównać czy jest inna niż zjawy? Wspominałeś Oriosie, wybacz że przejdę na ty, ale porzućmy formalności na chwilę, że istnieją jej różne typy?

-Tak...Tak, to znaczy... Jest typ pierwszy, jaki posiadał rzeczony duch, a raczej jaki został znaleziony w miejscu jego pojawienia się. Są też inne: wyróżnia się, zerowy, drugi i ich kombinacje.

Zgrabna dłoń pojawiła się nagle na kolanie zdolnego alchemika. Orios przełknąwszy ślinę zauważył akademicko że Klarysa jest ładnie zaokrąglona dokładnie w tych miejscach gdzie kobieta powinna się zaokrąglić. Poprawił okulary, zsuwające się ze spoconego czoła.

-Ja... to znaczy...

-Proszę mnie ukłuć. -poprosiła Klarysa.- Tu i teraz. Śmiało, to takie ekscytujące, chciałabym poznać typ swojej krwi. Może wpadnę jutro do pańskiej pracowni, zobaczyć wyniki.

I drugi kawaler nie mógł narzekać na brak jej zainteresowania. Widnslay uznał że Klara, niezaprzeczalnie atrakcyjna, jest także inteligentna- ten błysk w jej oczach, czasem zdradzał pogardę dla wolniejszych umysłów. Dostrzegał u niej hamowaną napastliwość, tak charakterystyczną dla ulicznych awanturników- zaostrzony apetyt na ostrą rywalizację.Podjadała wisienki w czekoladzie z posrebrzanego pudełeczka, nieznośnie wolno oblizując palce, patrząc przy tym prosto w oczy rozmówcy. Kolejna strat peti, pomyślałaby Antoinette.

Szybko znaleźli wspólny temat. Damę wyraźnie interesowała zjawa, była zachwycona faktem że większość obecnych otwarcie przyznawała się do jej zauważenia. Sprawiało to że dzielili wspólnie tajemniczy, być może groźny sekret, o którym otaczający ich zwykli ludzie nie mogli nic wiedzieć. Błysk w jej oku, gdy miewała te myśli, jako żywo przypominał diamenty.

-Jon też kiedyś interesował się spirytyzmem.-poinformowała ich Klarysa- Ma w Ainorze bardzo stary i tajemniczy dom... pewnie w nim straszy. Pamiętasz nasze seanse Jonie? Klaudiuszowi od tamtego czasu kompletnie się w głowie przewróciło. Prowadzi kursy wróżbiarstwa wiesz?

-Prowadziła pani seanse spirytystyczne? - zapytał Otieno.

-Owszem, czasami. Choć obawiam się że była to kompleta amatorszczyzna, do wczoraj nic bardziej ekscytującego od dźwięków na poddaszu, czy dżentelmenów łapiących mnie pod stołem za kostki, się mi nie przydarzyło. Czy takie seanse mogą działać, z kilkuletnim opóźnieniem?- zaśmiała się.

-To raczej wykluczone. Widzi panienka, jeżeli chodzi o zmarłych i ich wywoływanie potrzeba eksperta, większość z tych którzy próbują, uprawia nic innego jak zwyczajne gusła.

-Eksperta takiego jak pan? Niech pan powie, Otieno, przecież jest pan kapłanem prawda?

-Klaryso, nie zamęczaj naszego gościa dziecinnymi pomysłami, jestem pewien że Windslay nie ma najmniejszej ochoty na zabawę w wywoływanie duchów. Zresztą to wcale nie jest zabawne, zaczynam raczej myśleć o zaproszeniu egzorcysty by wypędził...

-Ależ to jest zabawne! -przerwała mu podekscytowana dziewczyna- Zgnuśniałeś trochę z wiekiem Jonie. Niech pan się zgodzi panie Otieno. Niech pan powie że możemy go wywołać.

Ticket 07-01-2010 18:20

Anton


Jasper został do tego stworzony- pomyślała jego małżonka, owa dama której honor został urażony. Umysł doskonały do łuku i postura zdolna znieść specyficzne wymogi jakie, jak przypuszczała, nakładała nań konieczność walki mieczem. Jej mąż walczył pięknie: piruety, salta, błyskawiczne ataki i zwody jakie demonstrował na ćwiczebnym placu wprawiały ją w szczery zachwyt. Jej mąż był krewki i często się pojedynkował, lecz jakaś jej część, choć mało skłonna była zmuszona przyznać że były to właśnie- pojedynki, nic więcej. Kończyły się co najwyżej urażoną dumą, zazwyczaj nie jego. Jak poradziłby sobie w walce? -zastanawiała się czasem, między oklaskiwaniem jednego a drugiego manewru szermierczego- Czy wyszedłby bez szwanku ze starcia z wrogiem który miast ośmieszyć, życzyłby sobie go porąbać na kawałeczki?

Pal licho niepewność. On wygląda tak wspaniale!I ta maska, niczym lord Dunny, bohater jej ukochanych powieści romantycznych. Z pewnością wygra, a ona będzie musiała się postarać by ten biedny magik nie poczuł się nazbyt urażony koniecznością przeproszenia jej za uszczerbek na honorze. Po prawdzie, nie miał za co przepraszać. Sama zemdlała. Ale co tam, to takie romantyczne!

***

Anton przyszedł do walki odpowiednio przygotowany, lecz los nie chciał ułożyć się po jego myśli. Gdy jego skrzący się magią wabik przyciągnął jak należało się tego spodziewać wzrok adwersarza, ten skwitował go jedynie zawadiackim uśmiechem i jakby nigdy nic przeszedł do rzeczy:

-Ładny dzień dzisiaj mamy. Oto reguły pojedynku: jako przeciwnicy możemy zaoferować sobie nawzajem sposób walki, a jeżeli nie będziemy jednomyślni sprawę rozstrzygną krótkie miecze. Proponowałbym do pierwszej krwi, bez ciosów w głowę.Następnie należałoby zgodzić się na satysfakcję, w przypadku wygranej -moja jest jasna, żądam przeprosin jakie pan na kolanie przyklęknąwszy złożysz mej małżonce. Jako że ja pana rodzinie honoru nie uchybiłem, proponuję satysfakcję pieniężną. Teraz... moja propozycja sposobu walki jest następująca...

Jeden z jego sekundantów wystąpił naprzód otwierając wyłożoną aksamitem podręczną skrzynkę ujawniając jej zawartość.



Oto eliksiry przygotowane w pracowni mistrza Laiosa, proszę spojrzeć na oryginalną sygnaturę. Zawierają one alkohole o różnej mocy i działaniu, niektóre o łagodnych efektach halucynogennych . Są wymieszane z sokami owocowymi i smakowymi ekstraktami które skutecznie, jak mi powiedziano, eliminują zdolność pijącego do rozróżnienia dawki zawartego w nich alkoholu.

-Każdy z nas otrzyma łuk i cztery strzały. Po każdej rundzie strzelania do celu, przegrany musi wypić jedną miarkę z wybranego eliksiru, a każdy eliksir zawiera ich trzy. Zwycięzcą jest ten którego strzały będą najcelniejsze. Oczywiście, skoro moja sława jednego z pierwszych łuczników Thornwardu stawia mnie w oczywistej początkowej przewadze zgadzam się na pierwszy drink, przed rozpoczęciem pojedynku. Przyjmujesz pan, odmawiasz, czy proponujesz własne zasady?

ObywatelGranit 07-01-2010 20:40


- Kapłan? - Otieno uśmiechnął się z politowaniem - Różnie mnie do tej pory nazywano, ale z tym przydomkiem spotkałem się po raz pierwszy.

Klarysa z niekłamanym zaskoczeniem odchyliła się na krześle:
-Jak to? Nie jesteś duchownym? Kimże więc?
Antonette ścisnęła trzymanego w dłoniach Schmetterlinga, tak że ten szczeknął z protestem.
- Jestem magiem. Pracuje dla gildii oraz magistratu. - mrugnął dwukrotnie, układając palce w trójkąt. - Co wywoływania duchów... Jest to zależne bardziej od woli nieumarłego niż mocy medium i szczerze mówiąc takie spotkania są z natury niebezpieczne.

- Zarumieniłam się niczym truskawka, prawda? - cóż, była to istotnie prawda – Po prostu słyszałam jak mamrocze pan coś do siebie, stałam obok ciebie gdy pojawił się duch - przechodzenie Klarysy od "pana do "ty" powodowało że Krzywa, gdyby tu była, oskarżyłaby przyzwoitkę Rosy o okrucieństwo wobec zwierząt. – i uznałam to za modlitwy. Jak ta głupia gęś. Masz taki miły, spokojny, ciepły głos. Naprawdę przypominasz mi człowieka duchownego.

Windslay uniósł nieco brew. Zignorował wzmiankę o truskawce i ciepłym głosie: - Może panienka zwracać się do mnie per "ty". Nie dbam o takie szczegóły. - wzruszył ramionami - Inkantacja dla niewtajemniczonego rzeczywiście mogła przypominać modlitwę.
- Co może być niebezpiecznego w niewinnej zabawie? Przecież robiliśmy to już kiedyś, prawda Jon? Poza tym nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy wynajęli, albo jeszcze lepiej, poprosili kogoś z twych znajomych by asystował nam przy wywoływaniu duszy zmarłej. W obecności specjalisty, co złego może się stać?
- Naprawdę Klaryso, myślę że Otieno ma rację - próbował okiełznać energiczność będącej pod jego opieką dziewczyny, Wyvern – Kolejny wieczór takich atrakcji, nie jest czymś co uznałbym jako pożądane.
-Och, proszę jesteście tacy nudni. Panie Orios, niech pan mnie poprze!

Otieno ściszył nieco ton głosu: - Zapewnianie sobie rozrywki kosztem spokoju umarłych to dość próżna zabawa. Zwłaszcza gdy nie wie się, z jaką siłą ma się do czynienia - lodowate słowa maga zawisły w powietrzu: - Co innego zgłębianie tajników ciała zmarłego, które jest pustą skorupą, niezbadanym, dziewiczym lądem, a co innego wydzieranie ich duchowi. Czyli temu co istotne w każdym bycie.

Suarrilk 07-02-2010 20:36

Była trochę rozczarowana nieobecnością Orlantha, liczyła bowiem, że podda swemu eksperymentowi także innych zaproszonych. Rozmowy, toczącej się przy stole, słuchała bez ożywienia, pożywiając się niczym ptaszek – wcale nie dlatego, że tak wypadało posilać się damie, ale dlatego, że skręcało ją wręcz, by dowiedzieć się, co gnębiło Jona Wyverna i dlaczego nie wszystkim pragnął ową tajemnicę wyznać.

Nim pociągnęła łyk wina, Rosalynn obejrzała pod światło kieliszek. Och. Jak tak można. Skinęła na kelnera.
- Ten kieliszek jest brudny, proszę spojrzeć. Wyraźnie widzę odcisk palca. To oburzające. Proszę przynieść mi czysty kieliszek albo od jutra całe miasto będzie wiedziało, że trujecie gości. – Sługa zgiął się w ukłonie, stokrotnie upraszając o wybaczenie, lecz panienka nie zwracała już na niego uwagi, natychmiast bowiem odwróciła się w stronę Klarysy. - Napatrzyłam się już na panią Henriettę, nie mam chęci na kolejną mistyczną szopkę. To psuje apetyt. Bardziej chciałabym wiedzieć, co pojawiło się wczoraj w ogrodzie, zdaje mi się, że ktoś tu zna prawdę, tylko nie potrafi się nią podzielić.
- Ależ Rosalynn, czyżbyś sugerowała że umyślnie spłatałem gościom tak niesmacznego figla? - spytał wprost Wyvern.
- Skądże. To nie byłoby w twoim stylu. Sądzę raczej, że to... to coś z jakiegoś powodu pana prześladuje, Jonie.

Nie spuszczała wzroku z medyka, ten jednak udawał, że nie dostrzega jej spojrzenia. Nawet jeśli zamierzał coś odpowiedzieć, ubiegła go Eva Blaire.
- Tym bardziej musimy dowiedzieć się, co to takiego. Czego może pragnąć ta zagubiona dusza? Może to jedna z twych studentek, tragicznie zmarłych, nim zdążyła wyznać panu miłość? - zainteresowała się. Podopieczna medykusa najwyraźniej dostrzegła szansę, by dopiąć swego celu.
- Panno Blaire, panno Tekel oraz panno de Cochevis, czy chciałybyście zaszczycić nas swą obecnością na jutrzejszym seansie?- zapaliła się ponownie.

Julia odmówiła, motywując niechęć słabym żołądkiem i brakiem przyzwyczajenia do nadmiaru wrażeń, Eva natomiast zdawała się być równie podekscytowana, co pianistka. Rosalynn spojrzała w oczy Wyvernowi. Wciąż unikał jej wzroku. Zdawał się wielce zainteresowany stojącym przed nim kieliszkiem. Rozdrażniło to pannę de Cochevis. Zmarszczyła brwi. Ton jej głosu był dość ostry.

- Doskonale. Widzę, drogi Jonie, że to kobiety muszą za pana podjąć decyzję, by rozliczyć się z przeszłością. Pan Windslay wprawdzie twierdzi, że to niebezpieczne. Sądzę, że jako mag jest pan w stanie - może wraz z przyjacielem, panem Antonem? - zapewnić jakąś magiczną ochronę podczas seansu? Zabezpieczające amulety? Ochronne kręgi czy tam pentagramy? Nie wyznaję się na tym, może coś pomieszałam, ale z pewnością wie pan, co mam na myśli.

<Dalszego ciągu, niestety, nie przekopiowałam do Worda, mam tylko swoje posty zapisane.>
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]
Suarrilk jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172