Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-03-2012, 14:27   #1
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
[Forgotten Realms 3.5] Za Koronę!



Velprintalar, Pałac Simbul

***

- Panowie i panie, tym problemem już zdążyłem się zająć - po pokoju rozeszło się echo kolejnego męskiego głosu, ten cechował się typowo szlacheckim intonowaniem końcówek zdania i przekonaniem, że bez jego właściciela właściwie wszystko by już diabli wzięli. Pogrążona w dyskusji czwórka magów nawet nie zauważyła, że ktoś od kilkunastu sekund przysłuchuje się ich konwersacji, co było tym bardziej dziwne, że jeden z mężczyzn nosił na sobie dość solidnie wyglądającą kolczugę.
- Wygląda na to, że siedzenie w bibliotece i korzystanie z dobrodziejstw pałacu skutecznie przytępiło wasze zmysły - odrzekł ten w zbroi. Mężczyzna nawet nie starał się ukrywać swojej mieszanej krwi (która generalnie stanowiła połowę populacji Velprintalaru) i dumnie eksponował lekko spiczaste uszy wystające z pod krótko przystrzyżonych, ciemnych włosów.
- Kapitanie, myślę że zbytnio nie doceniasz naszych magów, w końcu studiowali oni u samej Simbul i... - tutaj pierwszy głos zrobił przerwę, wbijając wzrok we framugę drzwi - prawdopodobnie gdyby tylko im na tym zależało, byłbyś panie przypieczony na skwarek.


Po karku uzbrojonego półelfa przebiegło kilka iskierek pochodzących z ciągle uśpionej pułapki. Hovor Seawind oraz Nerrol Hamastyr, pierwszy był kapitanem straży i wojsk Simbul ze sławnymi Aglarondzkimi gryfimi jeźdźcami na czele, drugi osobistym doradcą i posłańcem czarownicy ze wschodu. Seawind, jak na zwierzchnika sił zbrojnych przystało, nie rozstawał się ze swoim pancerzem, elfickiego pochodzenia kolczugą z pozłacanymi elementami wpuszczoną w szeroki, skórzany pas przytrzymujący całość wraz z pokrowcem na broń, z którego w chwili obecnej wystawała długa, zdobiona rękojeść miecza. Twarz kapitana była podłużna i bardzo pociągła, bardziej przypominająca czystej krwi elfa niż mieszańca, oczywiście jak to u wojskowych bywa, nie stroniła ona od cienkich blizn będących pewnie pamiątkami z wieloletniej służby na froncie. Stojący obok niego doradca różnił się od kapitana znacząco, przede wszystkim od razu biła w oczy jego delikatna, niemal kobieca uroda i zadbana cera pozbawiona jakichkolwiek znamion boju. Podobnie do większości szlachciców gustował on w drogich, jedwabnych szatach obszywanych futrem i jeszcze droższej biżuterii. Co dziwne, mimo pojedynczych siwych pasemek przecinających gęstą czuprynę, Nerrol Hamastyr nie wyglądał staro, a nawet wręcz przeciwnie - zdecydowanie za młodo na posadę osobistego doradcy Simbul.
- Rozgośćcie się, kapitanie Seawind, jak już był uprzejmy wspomnieć Nerrol, nie weszlibyście tutaj gdyby wasza obecność nie była przez nas pożądana. Co rozumiesz przez ‘zdążyłem się tym zająć’, Nerrolu? - Zapytała białousta magini podnosząc lekko kaptur tak, że zgromadzeni mogli ujrzeć jej lśniące w płomieniach świecy, szmaragdowe oczy.
- Dokładnie to, co powiedziałem droga pani. Kapitan Seawind oraz ja skontaktowaliśmy się z naszymi siłami wywiadowczymi i zleciliśmy werbunek osób, którym można będzie powierzyć sprawę korony. Jak rozumiem, wasza czwórka w międzyczasie zajmie się szukaniem sposobu na odkręcenie tego wszystkiego...? - Plotki rozpowiadane po całym królestwie, że Nerrol Hamastyr znalazł sposób na odmładzanie się dzięki magii zdawały się mieć potwierdzenie w jego zaradności, organizacji i umiejętnościom zapobiegania wszelkim odchyleniom od grafiku. Z drugiej zaś strony posady doradcy Simbul nie dostaje się od tak, z ulicy.
- Rozumiem więc, że my, ślepi i głusi magowie możemy nie zaprzątać sobie głów zorganizowaniem drużyny poszukiwawczej bo skoordynują to za nas reprezentant dworu i kapitan straży? - Odpowiedział z zapewne zbędnym sarkazmem mężczyzna, któremu z pod kaptura wystawała wyłącznie drewniana maska.
- Ujmując to w nieco mniej złośliwych słowach tak, jak najbardziej. Ja oraz kapitan zasugerowaliśmy naszym agentom kilka możliwości... Sekundkę - półelf zrobił pauzę, wyjmując zza szaty kilka papierów - oczywistym wyborem wydaje się nasza wiekowa Erianne oraz jeden ze strażników królewskich... Zawsze mieszałem krasnoludzkie imiona, Ragnar oraz...
- Ragnar Flammestein? Ten krasnolud, któremu jakiś czas temu zregenerowałam rękę?
- Zregenerowałam nie jest tutaj chyba dobrym stwierdzeniem -
dodał mężczyzna w masce.
- Na Mystrę, zamknij się! Nerrol, chodzi nam o tego samego krasnoluda? Czy ty wysyłasz ich na bitwę ze smokami? Zdajesz sobie sprawę, że jemu ciężko znaleźć jakiegokolwiek partnera ze względu na... Gabaryty? - Zapytała białousta wydając się rzeczywiście zainteresowana tematem.
- Tak, tak... Nie wiadomo czego użyła pani Simbul do pilnowania swojego dobytku, ale wolałbym żeby drużyna poszukiwawcza wróciła z wyprawy w miarę cała, chyba że masz na składzie więcej protez o pani. Wracając do tematu, w mieście pojawiła się bardzo interesująca czarownica, myślę że możemy ją po prostu kupić, a co do pozostałych nie będę was zanudzał. W każdym razie trybiki są już w ruchu, jutro powinienem mieć informacje odnośnie tego, kto się zgodził i komu płacimy i ile.

***
Velprintalar, Twierdza Griffonheight

***

Właściwie rzecz biorąc, Erianne nie odpowiadała bezpośrednio kapitanowi straży miejskiej, ani też porucznikom z gryfich jeźdźców. Czasami jedynie otrzymywała przez nich rozkazy w przypadku, gdy ktoś wyżej był zwyczajnie zbyt zajęty żeby pofatygować się do styranej życiem elan. Generalnie kobieta odpowiadała przed kapitanem wojsk Aglarondzkich, Hovorem Seawindem lub od czasu do czasu przed doradcą królowej, który nieoficjalnie koordynował też akcje szpiegów i agentów korony. Specyfika jej zawodu była dość niezwykła, teoretycznie była zbyt uzdolniona do trzymania wśród strażników miejskich i milicji, ale też profil jej umiejętności nie do końca pasował to na szpiega, to na członka gwardii Simbul. Skończyło się więc w ten sposób, że oficjalnie w papierach była żołnierzem, agentem do zadań nietypowych i właściwie takie też misje otrzymywała. Jeżeli coś było zbyt trudne dla zwykłych piechurów z mieczem, wysyłana została Erianne Rind. Nieoficjalnie zaś pracowała również jako jednoosobowa jednostka egzekucyjna, czasami wysyłana za zdrajcami i dezerterami o randze przynajmniej porucznika. W jeszcze innych przypadkach służyła radami i informacjami historykom zgłębiającym los upadłego już psionicznego imperium Jhamdaath. Zastanawiać więc mogło, co też płomiennowłosa wojowniczka robiła u stóp twierdzy Griffonheight będącej koszarami militarnych oraz gryfich jeźdźców. Zazwyczaj rozkazy otrzymywała listownie lub na wezwanie do Szmaragdowego Pałacu, jednak nie tym razem.

Początkowo zdziwił ją fakt, że charakterystyczna, błękitna koperta zapieczętowana godłem Velprintalaru i podpisana przez nadwornego Simbul nie zawierała rozkazów, a polecenie udania się do Griffonheight z rana, najlepiej jeszcze zanim większość strażników się pobudzi i rozpocznie poranne ćwiczenia. Jak to się mówi, służba nie drużba, więc i Erianne nie marudziła zbytnio tylko zrobiła to, czego od niej oczekiwano zrywając się skoro świt i przemierzając puste jeszcze uliczki, a na końcu wielki, długi plac znajdujący się u stóp koszarów. Twierdza była jednymi z kilku, aczkolwiek ciągle głównymi barakami miasta mieszczącymi w sobie blisko czterystu pieszych i kawalerzystów. Jej architektura była o tyle charakterystyczna, że oprócz standardowego placu ćwiczeń dla rekrutów, ich kwater oraz kwater dowództwa posiadała dodatkowe piętro na którym trzymano oswojone gryfy, wierzchowce sławnych Aglarondzkich jeźdźców. Sam budynek wzniesiono na wzgórzu panującym po części nad miastem, co sprawiało równocześnie że był on najlepszym punktem widokowym w Velprintalarze. W ostatnim czasie Griffonheight wzbudziło sporo powodów do plotek powiększając swój obszar niemal dwukrotnie co znowu zrodziło pytania - po co Simbul fortyfikuje twierdzę, czy Aglarond szykuje się do wojny i czy pokój z Thay wisi na włosku?

Mimo, że Erianne nie przepadała za przesadnie długimi schodami prowadzącymi na szczyt, uporała się z nimi stosunkowo szybko i po kilku minutach stała pod głównymi wrotami twierdzy. Zdawała sobie sprawę z niemiłosiernie wczesnej godziny i wiedziała, że strażnik na bramie może być jeszcze nie do końca przytomnym (tak jak i z tego, że bez względu na porę przytomny być powinien), tak więc cierpliwie poczekała aż ten zda sobie sprawę z jej obecności i otworzy jej drewniane, kute stalowymi belkami drzwi otwierane do zewnątrz. Instrukcje w kopercie zalecały udać się do starszego porucznika strażników, gryfiego jeźdźca Drodtha Kingslayera. W duchu kobieta cieszyła się, że akurat o tego, najmłodszego ze starszych poruczników chodziło. Ona sama formalnego stopnia wojskowego nie posiadała, bo w pewnym sensie była poza militariami i to zazwyczaj decydowało o takim, a nie innym traktowaniu jej przez co starszych sierżantów i poruczników traktujących wszystko bez belek na ramieniu jako gorsze gatunkowo. Drodth taki nie był, jak imię wskazywało wychował się u krasnoludów i to prawdopodobnie tam nauczył się oceniać żołnierza po umiejętnościach, nie po stopniu. Równocześnie był to porucznik pod którym Erianne służyła na początku swojej kariery w Velprintalar, jeszcze zanim odkryto jej specyficzne talenty i przeniesiono do służb specjalnych, tak więc wizytę traktowała również po części jako towarzyską, odwiedzyny starego przełożonego z koszar.


Urody porucznikowi odmówić nie można było, bo rzeczywiście w pewien sposób wpasowywał się w portret idealnego samca posiadając ostre i twarde rysy twarzy, umięśnioną sylwetkę rzeźbioną niczym od dłuta, wieczny kilkudniowy zarost i gęstą kaskadę długich włosów spływających po twarzy. Zupełnie inna sprawa, że sam zainteresowany skupiał się na służbie i odkąd wstąpił do wojska, nie widziano go w towarzystwie płci pięknej poza sprawami służbowymi oczywiście. Właściwie to sam staż miał dopiero kilkunastoletni, jednak talent w szermierce, bezwzględne oddanie Simbul i umiejętności przywódcze szybko wyniosły go do rangi starszego porucznika co, w oczach starych ramoli piastujących swoje stanowiska od lat było wręcz świętokradztwem. Erianne zastała go już w pełnym rynsztunku siedzącym przy biurku nad jakimiś dokumentami, z których wyłowić zdążyła tylko ‘ściśle tajne’, zanim porucznik zakrył je innymi papierami. Sądząc po delikatnych workach pod oczami musiał siedzieć tutaj przynajmniej od zeszłego wieczora.
- Erianne! - Niemal zakrzyknął, na jego twarz z miejsca wstąpił uśmiech i w ułamku sekundy znalazł się na nogach przyjmując postawę ‘na baczność’ i salutując koleżance po fachu. Odczekał jedynie na podobny gest ze strony płomiennowłosej, po czym zwyczajnie podszedł do niej i uściskał jak przyjaciela, którego nie widział od długiego czasu (co w sumie dalekie od prawdy nie było, bo służąc w wywiadzie Erianne rzadko odwiedzała baraki).
- Służby specjalne nie dają ci zbyt wiele czasu na odwiedzenie starego porucznika? - Zagadał z tym samym, szczerym uśmiechem dwudziestolatka, którym był jeszcze dziesięć lat temu - chciałbym, żeby twoja wizyta miała nieco luźniejszy charakter, jednak będę cię potrzebować w sprawach dość... Nieprzyjemnych - zakończył robiąc chwilę przerwy i gapiąc się w przestrzeń gdzieś ponad ramieniem Erianne. Kobieta znała ten gest doskonale, porucznik został zmuszony do decyzji, z podjęciem której miał pewien problem.
- Ciężko przyznać się do szpiega we własnym domu, a tym bardziej mówić o tym innym, ale z niedawno przedstawionych mi dowodów wygląda na to, że mam wtyczkę i to w dodatku z Thay... Chłopaki zauważyli rąbek tatuaża niewolniczego na udzie jednego z moich poruczników i jak go nie było, przeprowadzili mu rewizję rzeczy osobistych... Dlatego też wezwałem ciebie. Wolałbym nie tracić dobrych ludzi, a sam wątpię że ktoś nawet takiej rangi odważy się wystąpić przeciw członkowi sił specjalnych i to o twojej reputacji... Wiesz, chłopaki z koszar strasznie was demonizują, rozumiesz skrytobójcy zabijający własne matki o ile zajdzie potrzeba. Chodź, odpowiem na twoje pytania już po drodze, wolałbym wyrobić się póki nie ma wielu świadków - powiedział otwierając drzwi i według wszelkich zasad dworskich, przepuszczając kobietę przodem.

***
Velprintalar, Twierdza Zielonej Pani

***

Sareth nie do końca wiedział, czemu służyć miało wysłanie go aż do Velprintalaru i to jeszcze do kościoła Chauntei. Podróż z Dhast, gdzie służył w świątyni Lathandera minęła mu niezwykle szybko, a to głównie w podzięce karawanie podążającej właśnie do stolicy Aglarondu, która (jak to karawana) nie pogardziła opieką zaprawionego w boju kleryka. Wiedział on oczywiście, że w rodzimych stronach ciągle niektórzy spoglądają na niego z pode łba, rozpamiętując wymyśloną przez nich historię odnośnie zajścia w ciążę jego matki. Może to dlatego? Może starsza kapłanka chciała go po prostu chronić przed ludźmi zazdrosnymi jego dziedzictwa? W końcu to Sareth, nie kto inny został zaszczycony krwią niebiańską płynącą w jego żyłach i to on był tym młodym, obiecującym sługą poranka którego obawiali się pozostali kapłani. Obawiali się, że to on któregoś dnia zajmie ich miejsce mimo krótszego stażu, starsza kapłanka zaś doskonale zdawała sobie sprawę z tego co się dzieje w jej domenie. Nie powiedziała tego młodzieńcowi, o nie. Mimo wszystkich jej zalet nigdy nie potrafiła mówić źle o swoich podopiecznych i dlatego oficjalna wersja przekazana Sarethowi mówiła o charakterze świątyni w Velprintalarze, który powinien bardziej pasować młodemu i żądnemu przygód śmiałkowi. No i tutaj właściwie rzecz biorąc się nie myliła, wcale a wcale.

Kościół, a właściwie to niewielka twierdza poświęcona Chauntei wybudowana została w zachodniej części miasta nieco dalej wgłąb lądu, oddalona od brudnego portu. Sama świątynia była nieregularną, niską budowlą składającą się z przybytku bożego, młyna wraz z otaczającymi go polami oraz fortecy, w środku której znajdowała się jeszcze jedna kaplica oddana bogini upraw. Co ciekawe, większość obecnych kapłanów była w rzeczywistości mnichami i to była pierwsza różnica od kościoła Lathandera. Tutaj nie było czasu na nudę, tutaj non-stop coś się działo, to trzeba było pomóc na polu, to coś naprawić, to dostarczyć coś gdzieś, to pomóc przy kadziach i tak dalej. Sareth miał faktycznie pełne ręce roboty, zaś treningi z mieszkańcami twierdzy były czymś, czego tak bardzo mu brakowało w spokojnym życiu świątynnym w Dhast. Sami bracia zakonni nie musieli polegać na wsparciu miasta, gdyż utrzymywali się sami z wyrobu sławnego na cały Aglarond i jeszcze poza nim, zielonego piwa. Z około stu mnichów mieszkających w twierdzy na stałe blisko połowa pracowała na roli, pozostali doglądali kadzi i procesu fermentacji, uwaga, pietruszki gdyż to właśnie była baza niezwykłego trunku i pierwszego towaru eskportowego Velprintalaru.

Sareth otrzymał pokój o dużo lepszym standardzie niż komórka z łóżkiem i biblioteczką, w której mieszkali bracia zakonni. Nie oznaczało to oczywiście luksusów, a jedynie własną toaletę która posiadała nawet balię do kąpieli i doprowadzenie wody z zewnątrz, dwie szafki więcej na ubrania, stojak na broń i zbroję oraz wygodniejsze łóżko (któremu i tak bliżej było do pryczy). Mimo, że on sam zazwyczaj upierał się przy pracy w piwiarni lub na roli nie chcąc odstawać od pozostałych, najczęściej dostawał lżejszą robotę tak, żeby później miał jeszcze siłę na trening z opatem lub którymś ze starszych mnichów. Poranek zapowiadał się raczej spokojnie, na dzisiaj zaplanowane mieli zbiory i przewiezienie tego wszystkiego do składów, tak żeby od jutra znów mogła wystartować produkcja. Właściwie jego porządek zburzył jeden z młodszych braci zakonnych, najpierw pukaniem do drzwi, a później poleceniem udania się jak najszybciej do opata w podobno jakiejś ważnej sprawie nie cierpiącej zwłoki. Pan poranka nie ubierał na siebie nawet zbroi, gdyż ta do prac codziennych nie była mu potrzebna, bardziej martwiło go nagłe wezwanie do opata, gdyż to mogło oznaczać albo reprymendę (aczkolwiek nie miał pomysłu za co), albo całkowite wywrócenie porządku dnia do góry nogami. Nie zwlekając więc założył na siebie czystą koszulę i spodnie, po czym wyszedł ze swojej izby i udał się do kaplicy znajdującej się w twierdzy, gdyż tam na zapleczu rezydował opat Correy.


Opat Correy był mężczyzną w kwiecie wieku (czyli pod czterdziestkę) i jako jeden z nielicznych mnichów klasztoru, w przeszłości był poszukiwaczem przygód. Opowieści o wyczynach zwierzchnika świątyni często były tematem numer jeden podczas wieczornych spotkań albo zwyczajnie w czasie posiłków. Jak większość braci zakonnych golił się na krótko (z czym on faktycznie po prostu wyłysiał), rekompensując sobie brak włosów na głowie dość gęstą i zadbaną brodą. Oczywiście jako mężczyzna żyjący z wysiłkiem fizycznym za pan brat, mógł się pochwalić naprawdę niezłą sylwetką. Sareth dość nieśmiało zapukał do drzwi jego pokoju, tak samo skromnego jak reszta, tylko nieco większego. Ostatni raz był tutaj sam krótko po przybyciu do miasta i właściwie miejsce to było po prostu w jakiś sposób zimne, nieprzyjemne.
- Sareth - powitał go opat odstawiając miskę ze spożywaną właśnie zupą - już myślałem, że nie przyjdziesz. Wybacz to wszystko, proszenie cię do mnie osobiście, ale moja prośba jest zwyczajnie dość osobista - przerwał wstając z krzesła, po czym zaczął grzebać coś pod łóżkiem, wyjmując z pod niego całkiem słusznych rozmiarów paczkę.
- Piwo, jeden z najstarszych roczników jakie mamy w swoich zbiorach. Wiem, że miałeś dzisiaj pomagać przy zbiorach, ale gdybyś był w stanie dostarczyć tę przesyłkę mojemu przyjacielowi, byłbym naprawdę wdzięczny. Corrik jest elfem, poprosił o dostarczenie paczki do tawerny Pod Paladynem w porcie, myślę że przy okazji dobrze będziesz, jak nawiążesz kontakt z kimś z poza klasztoru, nie sądzisz? - Zagadał wręczając zawiniątko kapłanowi.
- Aha, zanim wyruszysz zajrzyj proszę do młyna, brat Nuka da ci jeszcze jedną rzecz, którą chciałbym żebyś przekazał Corrikowi.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 26-03-2012, 14:28   #2
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
***
Velprintalar, Centrum Miasta

***

Rynek, jak to w newralgicznych punktach większych miast bywa, tętnił życiem. Przypominali o tym co chwila przeróżni kupcy i sprzedawczykowie drąc japę na pół placu z coraz to nowszymi przechwałkami na temat swoich towarów. ‘Kulki mięsne Jharedda skuszą nawet smoka’, ‘dłuta Cormacka wyrzeźbią nawet w demonich łuskach’, ‘miłosne eliksiry Natali sprawią, że nawet sukkub będzie miał mokro’ i inne, wyszukane (przynajmniej w gustach ich autorów) slogany reklamowe niepodzielnie panowały dziś na rynku Velprintalar. Pomimo prostoty i pewnej chamówy tego miejsca, Claudii zwyczajnie przypadło ono do gustu. Nie dlatego, że podobało się jej przeciskanie po tłumach i czucie co chwila męskiej dłoni na swoich pośladkach w nadziei, że nawał ludzi pomoże zatuszować sprawcę występku. Po pierwsze było tutaj dziwnie przyjemnie, otaczająca ją zabudowa zdawała się być czystsza i bardziej cywilizowana niż brudne przedmieścia lub jeszcze mniej czyste doki, w których młoda dziewczyna jej pokroju mogła co najwyżej zarobić... Właściwie nie ważne było to, co mogła zarobić a raczej to, co mogła tam stracić. W centrum zaś roiło się od strażników (zajętych jednak bardziej kontrolowaniem uprawnień i papierów kupców, niż ściganiem rabusiów), było bezpieczniej, a przede wszystkim ta menażeria różnych ras i ludzi różnego pochodzenia dawała Claudii nadzieję na podjęcie tropu w sprawie poszukiwanego przezeń przedmiotu. Kilka dni temu udało się jej dotrzeć do w miarę interesującego źródła, mianowicie Thayskiego kupca i brokera informacji twierdzącego, że widział podobne cacko na wschodzie domeny Czerwonych Czarodziejów. Jak to z tego typu istotami (bo brokerów z ich brakiem moralności ciężko było podciągnąć do rangi człowieka) bywało, czarodziejka przepuściła ten bełkot przez sito swoich danych i tego, co ewentualnie mogło mieć w tym wszystkim jakiekolwiek prawdziwe podstawy. Tak czy siak, ów broker polecił jej spotkać się z Impilturskim handlarzem ziela (i pewnie narkotyków, jednak ten fakt mężczyzna postanowił przemilczeć) mającym w miarę aktualne wtyczki na wschodzie Thay. Problem był jednak takiej natury, że jak to każdy poważniejszy diler, ów Impilturczyk nie przyjmował każdego i Claudia potrzebowała zaświadczenia, świstka papieru od kogoś, kto ją przysłał, zanim dotarła na miejsce postanowiła jeszcze raz je obejrzeć, tak dla pewności... Tylko papierka tam już nie było. Kobieta ze zdenerwowaniem rozejrzała się dookoła, nie widząc nikogo pasującego do stereotypu targowego złodziejaszka.


Dostrzegła go dopiero po kilku sekundach, mężczyzna siedział na murku stanowiącym granicę jednego z domów wgłąb uliczki idącej od głównego traktu idącego przez miasto. Siedział tam i z bezczelnym uśmiechem machał jej zwiniętym świstkiem papieru drugim palcem wykonując gest milczenia, po czym znów pokazując tym samym palcem na dokument. Brzmiało to bardziej jak ‘uważaj co robisz, bo twój dokument może się przypadkowo stracić’, Claudia odruchowo sięgnęła jeszcze raz do pasa chcąc sprawdzić, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Kolejna przykra wiadomość, tym razem w postaci braku sakiewki z pieniędzmi i mimo że wiedziała już, kto ją sobie przywłaszczył postanowiła sprawdzić. Tak, teraz rabuś podrzucał jej mieszek ze złotem. Jasne było, że zrobił to wszystko celowo chcąc ją sprowokować do pościgu tylko jaki mógł mieć w tym cel? Być może był to człowiek Impilturskiego dilera i chciał sprawdzić, jak daleko posunie się przyszła rozmówczyni żeby tylko doznać ‘audiencji’? Nieświadomie Claudia wykonała kilka kroków w kierunku bocznej alejki, złodziej zaś widząc to wstał i wykonał zapraszający gest dłoni, zeskakując z rozpadającego się murka na ziemię i kierując dalej, w jeszcze inny zaułek, jeszcze bardziej odcięty od wzroku codziennego tłumu. Może to i lepiej? Może nie wiedział, że ma do czynienia z kimś, kto mógłby go zwyczajnie spalić żywcem i zrobienie tego wśród tylu świadków mogło poskutkować dla ów kogoś kłopotami?

***
Velprintalar, Okolice Pałacu Simbul

***

Można powiedzieć, że pałac w którym pomieszkuje Simbul jest prawdziwym klejnotem miasta w przenośni i dosłownie. Zbudowano go z zielonego kamienia sprowadzanego z Mulhorandu i postawiono na wzgórzu górującym nad Velprintalarem, jednocześnie znajdującym się w jego centrum. Pałac zastąpił swojego drewnianego poprzednika spalonego do cna podczas ataku czerwonego smoka (którego truchło do dziś spoczywa jako relikt w centrum doków), miało to miejsce zaś kilka pokoleń temu. Generalnie każda osoba rządząca miastem, jak i całym Aglarondem dodawała od siebie kilka kolejnych osłon magicznych, zaś trzeba powiedzieć że w tej dziedzinie Simbul przebiła wszystkich swoich poprzedników razem wziętych, sprawiając że jej domena stała się najbezpieczniejszym miejscem na całym półwyspie. Ragnar był w pewnym sensie jednym z filarów tego bezpieczeństwa i o ile (nie dosłownie) nie był tworem magii, tak był przedstawicielem jednej z najbardziej szanowanych grup w Velprintalarze, gwardii Simbul. Pomijając spore zarobki, prestiż i szacunek niższych kast, krasnolud brał udział w najgroźniejszych akcjach mających miejsce na terenie kraju i misjach często dotyczących bezpieczeństwa narodowego. Było to coś, o czym właściwie każdy jego pobratymiec mniej lub bardziej marzył. Móc walczyć w imię swojej pani, będąc pewnym że to co się robi jest dobre, jednocześnie dostając najlepsze uzbrojenie i opiekę, jaką Velprintalar mógł tylko zapewnić.


Strażnik zauważył, że ktoś go śledzi dosłownie na moment, zanim przywalił w coś twardego tracąc równowagę i przewracając się na ziemię. Mężczyzna (człowiek) mógł mieć najwięcej dwadzieścia lat, ubrany był w skórznię, beret pasujący do kurtki, zaś to co najbardziej krasnoludowi rzuciło się w oczy to zakrzywiony nóż, taki jakich najczęściej używali asasyni. Ragnar podniósł się najpierw na klęczki, później na proste nogi i rozejrzał się dookoła. Mężczyzna również się zatrzymał i oparł o mur, udając że odpala papierosa, ale to co zaskoczyło brodacza to to, co znajdowało się za jego plecami (w sensie krasnoluda). Było to... Nic, krasnal poczuł się idiotycznie ale ewidentnie w coś uderzył. Wyciągnął przed siebie dłoń i zaraz coś poczuł, to było jak jakaś niewidoczna bariera. Puknął w to coś jeszcze kilkakrotnie, powłoka zdawała się być jak ze szkła, ale była oczywiście dużo, dużo twardsza skoro wytrzymała impet ponad stukilogramowego krasnoluda. Kątem oka Ragnar dostrzegł, że jego ‘ogon’ zbliżył się o kolejne kilka kroków, co ciekawsze była to jedyna osoba w pobliżu, żadnych strażników, ludzi kręcących się zazwyczaj wokół pałacu, ogrodniczych, służby, nic. Co tu wiele mówić, sytuacja nie wyglądała normalnie i zapewne też taka wcale nie była. Co jeżeli mężczyzna w berecie miał coś wspólnego z nietypowym porankiem? Brodacz szybko wyłapał ruch ręki człowieka, który oparł dłoń na rękojeści swojego ostrza. Co miał zrobić? Pytań było znacznie więcej niż odpowiedzi, a jedynym wspólnym elementem wydawał się pseudozabójca w berecie... Który właśnie odwrócił się na pięcie i szczerząc się do krasnala, udał się w kierunku centrum miasta.

***
Velprintalar, Dom Czterech Księżyców

***

Druga w mieście świątynia poświęcona była Selune i zbudowano ją we wschodniej części Velprintalaru, praktycznie po linii prostej do przybytku Chauntei. Kościół stał na niewielkim wzgórzu w pewien sposób nie tyle górując nad sąsiadującymi budynkami, co będąc w pewnym sensie punktem orientacyjnym klejnotu Aglarondu. Wizualnie jest to przepiękna katedra zbudowana w dość klasycznym stylu, z białego kamienia. Podobnie jak większość przybytków Selune, jego budulec posiada specyficzną właściwość jasnej, lekkiej iluminacji pod wpływem światła księżyca, co samo w sobie daje nocą piękny efekt. W odróżnieniu do spokojnych mnichów Chauntei, kapłanki Selune jawnie angażują się w walkę ze złem często wyręczając w tym drogich najemników, dodatkowo utrzymując stałe kontakty z Harfiarzami. Stragos Valesjus przez lata stał się jednym z filarów kościoła i w pewnym sensie jego zbrojnym ramieniem często walczącym u boku sióstr zakonnych. Służba wojskowa wyrobiła u niego charakter i silne poczucie obowiązku, zaś autorytet strażnika Simbul czasami działał cuda wobec osób naprzykrzających się głównej kapłance. Mimo posiadania dość sporego domu w centrum miasta, rycerz sporo czasu spędzał także w boskim przybytku pomagając, rozmawiając, a czasem po prostu odpoczywając w charakterystycznej, spokojnej atmosferze od czasu do czasu mąconej tylko przez nawał wiernych, przybycie Harfiarza albo kogoś wszczynającego burdy, kogo trzeba było grzecznie wyprosić. Tak było też i dnia dzisiejszego, Stragos z samego rana udał się do świątyni na osobistą prośbę wielkiej kapłanki, przypuszczając że to właśnie Harfiarze mogli prosić o asystę w jakiejś ważnej sprawie, co w przeszłości miało miejsce nie raz. Jako członek elitarnej straży Simbul miał przyzwolenie, a wręcz obowiązek traktowania próśb organizacji jako części zakresu zadań strażnika.


Spokój poranka w murach świątynnych zburzył hałas, pijackie okrzyki i ogólny rozgardiasz spowodowany przez uczestnika zapewne wczorajszej imprezy, ot taki niuans lokalizacji bliskiej dokom. Rzecz jasna sytuacje takie jak ta zdarzały się bardzo rzadko, ale czasem ktoś był na tyle trzeźwy, żeby dać się ponieść aż na sam szczyt wzgórza goszczącego na swym grzbiecie dom czterech księżyców. Cóż powiedzieć, Stragos widocznie miał taki fart, że jego obecność przyciągała cały okoliczny margines, co znajdowało potwierdzenie w chwili obecnej.
- Aalee nje bdź ta*hic*ka, clibat je-est głubji, cho-odź pokaże ci lebsze bó*hic*stwo - protesty młodszej kapłanki zdawały się nie mieć skutku wobec mocno wczorajszego jegomościa. Nie pomagały też argumenty o braku celibatu w kościele Selune i zwyczajnym brakiem zainteresowania ze strony adeptki w śmierdzącym, upoconym i częściowo obrzyganym flakiem z wyszytym na koszuli symbolem psiego pyska otoczonego rombem. Wspinający się do wrót świątyni, gdzie toczyła się cała scena, Stragos już z daleka dostrzegł miecz wiszący u pasa młodzika, zaś po wyszytym symbolu i dość butnym zachowaniu dopisał już sobie sam, że pewnie kilka dni temu przyjęto go do którejś z kompanii najemnych, co dość mocno odbiło się na jego ego. Po kilku kolejnych krokach zaświtało mu nawet, o którą kompanię chodzi. Najemnicy Czerwonego Ogara pojawili się w mieście kilka dni temu i generalnie zachowywali się, jakby w momencie wejścia do Velprintalaru otrzymali akt własności każdej tawerny w okolicy.
- Sir Valesjus! Pomóż! - Krzyknęła adeptka wyrywając się z uścisku pijanego najemnika i biegnąc w kierunku swojego (niemal dosłownie) rycerza w złotej zbroi. Pochowane wewnątrz świątyni młodsze kapłanki wychyliły się nieco dalej obserwując całą sytuację. Pech chciał, że co starsze przedstawicielki Selune powybywały poza granice miasta, zaś te młodsze nie zdążyły otrzymać niezbędnego treningu bojowego.
- Krrwa rceszrz! Paczżcie obrni jo rcerz! Klecha chce sta-anć przciw Czrwnemu -garowi! Noo chodź dziadu - krzyknął mężczyzna na widok brodacza, opierając niepewnie dłoń na rękojeści ostrza. Stragos znów został postawiony przed wyborem, którego wolał uniknąć. Z jednej strony nie powinien karmić przemocą młodych adeptek, z drugiej słowne wyprowadzenie całej sytuacji może mieć równe szanse powodzenia, co kupno okularów lustrzanek beholderowi...

***
Velprintalar, Doki Velprintalar

***

Doki, jak to w większości dużych miast bywa, były swoistym drugim centrum. Na próżno było tu szukać uniwersytetów i przybytków związanych z kulturą, za to pełno było tu spelun, burdeli, magazynów i klnących marynarzy. Konstrukcyjnie przystań była świetnie rozwiązana, wysoki mur dzielił nabrzeże od reszty miasta, przez co to było w jakiś sposób chronione przed nagłymi zmianami nastroju morza, zaś pierwsze domy i magazyny zaczynały się od niego dopiero kilkanaście metrów, również w celu zabezpieczenia przed podmyciem. Szeroka zatoka, w której zbudowano też Velprintalar, gości w swoich ramionach zarówno niewielkie barki jak i wielkie, Sembijskie i Impilturskie galery wypełnione towarami z każdej strony świata. Od niedawna cumować zaczęły do nabrzeża również statki Thayskie, nie było ich może wiele, ale warto pamiętać że pokój dwóch nacji był jeszcze stosunkowo świeży. Wschodnia część doków przeznaczona była dla marynarki wojennej i ich wielkich, wypolerowanych do błysku galer. Można było odnieść wrażenie, że to tutaj skupia się życie miasta, wśród przenoszących skrzynie magazynierów i ludzi zatrudnionych z ulicy do noszenia skrzyń. Pokrzykiwania właścicieli towarów mieszały się z wyzwiskami kapitanów narzekających na swoich ludzi, a raczej na tempo ich pracy. Chwilami ciężko było uwierzyć, że to wszystko trzyma się kupy, zaś momentami nabrzeże było nawet spokojniejsze niż rozdarte nawoływaniami kupców centrum. Ostatnia ważna rzecz, o której na pewno wypada wspomnieć przy okazji doków to świetnie zakonserwowane ciało czerwonego smoka znajdujące się w ich newralgicznej części. Ów smok spalił niegdyś pałac królewski niemal do ubitej deski, przez co zdecydowano się na wzniesienie nowego. Narven cieszył się wolnym porankiem kosztując świeżego powiewu nadmorskiego powietrza. Sam kręcił się wokół centralnej części portu, gdzie najwięcej było galer Thayskich, miał nadzieję że uda mu się zasłyszać przy okazji cokolwiek, co mogło naprowadzić go na trop, którego szukał od tak dawna... Niestety od dłuższego czasu bezskutecznie.


- Hej, elfie, nie chcesz może zarobić łatwo kilku monet? - Zagadał do Narvela szczupły, wręcz patykowaty mężczyzna o aparycji szkieletu. To, co bardziej wzbudziło zainteresowanie elfa to zdobienia jego szat sugerujące, że pochodzi z którejś z bogatych rodzin Thay, potomków pierwszych Czerwonych Czarodziejów.
- Potrzebuję kogoś twojego pokroju do rozładowania kilku skrzyń... I kilku innych spraw, o których wolałbym tutaj nie rozmawiać. To jak, jesteś zainteresowany czy mam dać zarobić komuś innemu? - Z jednej strony kto chciał mieć cokolwiek wspólnego z Thay, tym bardziej biorąc pod uwagę wspomnienia elfiego zwiadowcy? Z drugiej strony może to był właśnie przełom, którego potrzebował zaś zapłata za wykonane zadanie niekoniecznie musiała opiewać na sumkę wypłacaną złotem. Jak to się mówi, czasami po prostu informacja posiada największą wartość, szczególnie od kogoś kto ma w domenie Czerwonych Czarodziejów plecy...
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 26-03-2012, 19:20   #3
 
Lomir's Avatar
 
Reputacja: 1 Lomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputację
Sareth szybko zaklimatyzował się w klasztorze Chauntei. Mimo, że nie czcił Bogini Zbóż i większość rytuałów i obrządków była obca jego sercu to praca fizyczna i pomoc mnichom pozwalały mu przezwyciężyć tęsknotę za Świątynią Pana Poranka. Początkowo, czuł się trochę nieswojo, nigdy wcześniej nie pracował na roli ani przy wielkich kadziach do warzenia piwa, choć do samego wysiłku był przyzwyczajony. Co do przyczyn, z jakich go tu wysłano, to nie zastanawiał się nad nimi, zwłaszcza, że nie były sprzeczne z jego potrzebami duchowymi. Wysłano go tutaj z pomocą, a niesienie pomocy bliźnim było jedną z doktryn wiary Lathandera. Nawet mimo to, że przywykł do mniej „spokojnego” pomagania. Do tej pory był wysyłany przez swój kościół na misje, jako jeden z Czempionów Poranka, gdzie nie raz stawał w obronie słabszych i pomagał swoją wiedzą medyczną i mocą uzdrawiania.
Mimo tak odmiennego charakteru pomocy, młody kapłan, robił to z równym zapałem i ochotą.

Szybko opanował podstawowe zasady dotyczące warzenia piwa, które jemu samemu bardzo smakowało i wcale nie dziwił się, dlaczego jest tak popularne na cały Aglarond. Praca przy kadziach sprawiała mu zadziwiająco dużo satysfakcji, ale najprzyjemniejszym punktem dnia był moment kiedy mógł ćwiczyć wraz z innymi mnichami. Po pewnym czasie zaczął jednak odczuwać, mimo napiętego planu dnia i mnóstwa zajęć, monotonię. Pobytowi Saretha w kościele Bogini Zbóż brakowało akcji, dynamiki. Praca w polu, zbiory, praca przy kadziach, treningi, posiłki – to wszystko było interesujące, gdy robiło się to pierwszy, drugi raz. Kapłan Poranka zaczynał powoli wątpić w sens jego pobytu wśród murów kościoła Zielonej Pani. Iskierka nadziei zapłonęła wraz z przyjściem jednego z braci zakonnych, którego Sareth znał i czasami pracował z nim na polu. Sareth tego dnia obudził się jak zwykle przed wschodem słońca i przygotował wszystko do odprawienia rytuału Powitania Poranka. Przygotował swój symbol Lathandera, księgę z psalmami na jego cześć i odpalił świecę. Po chwili, przez okno jego celi wpadły pierwsze promienie porannego słońca, oświetlając jego twarz. Sareth nie musiał prosić o pokój od wschodniej strony, gdyż zakonnicy wiedzieli jaka jest jego wiara. Gdy kapłan odśpiewał psalm „O zwycięstwie Poranka nad Mrokiem Nocy”, zamknął księgę, zgasił świecę i schował wszystkie rzeczy do małej szkatułki, na której wieczku widniał symbol Pana Poranka. Chwilę potem rozległo się pukanie do drzwi. Odwiedziny najpierw zaskoczyły Aasimara, lecz gdy usłyszał, że ma zgłosić się do samego opata jego entuzjazm, wywołany nimi, opadł. Mimo, że nie obawiał się nagany to czuł nieprzyjemny stres związany z odwiedzinami u starszego kapłana. Podziękował za informację, przebrał się i ruszył w kierunku siedziby opata Correy’a.

Gdy wszedł do pokoju opata ukłonił się zwierzchnikowi klasztoru i wysłuchał w milczeniu tego co ma mu do powiedzenia. Lecz wraz z jego słowami podniecenie rosło w młodym kapłanie. Często musiał coś gdzieś zanieść, ale nie miał jeszcze okazji wyjść poza klasztor, więc taka odmiana była mu jak najbardziej na rękę. Gdy Correy skończył mówić Sareth wziął od niego pakunek i powiedział:
- Oczywiście, panie. – Ukłonił się po raz kolejny, starszy kapłan budził respekt w Sareth’cie – Jeśli to wszystko, to wyruszam natychmiast. – Nie doczekawszy się innych rozkazów, Aasimar pożegnał Correya i ruszył z pakunkiem, niesionym oburącz, w kierunku młyna, gdzie miał spotkać się z bratem Nuką. Droga z siedziby opata do młyna upłynęła mu błyskawicznie, gdyż głowę miał zaprzątniętą myślami o tym, co zobaczy w mieście i kogo spotka. Mimo, że to tylko głupie dostarczenie paczki do tawerny w dokach, to i tak, wyjście w miasto, możliwość obejrzenia zabudowań, ludzi i zgiełku towarzyszącemu temu wszystkiemu wywoływało u niego przyjemne ciepło w żołądku. W młynie zapytał jednego z pracujących tam mnichów, gdzie znajdzie brata Nukę. Gdy odnalazł go już, powiedział, przyglądając mu się wyczekująco:
- Witaj, bracie Nuka. Opat mówił, że masz coś co mam przekazać Corrikowi. -
 
Lomir jest offline  
Stary 26-03-2012, 20:20   #4
 
Mizuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Mizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znany
- Wstawajcie Stragosie, rycerzowi nie przystoi się tyle wylegiwać ! - podstarzała gospodyni wparowała do sypialni paladyna w iście bojowym nastroju, którego mógł pozazdrościć jej niejeden barbarzyńca. Spod pożółkłego czepka wystawały jej siwe kosmyki włosów, tworząc godziwą ramę dla jej pomarszczonej niczym ogara bojowego twarzy.
Wybałuszyła oczy i otworzyła szeroko usta, odsłaniając swe iście wojskowe [ co drugi wystąp ] uzębienie, widząc ubranego już Stragosa zasiadającego przy prostym sekretarzyku w kącie izby.
- I nic nie mówicie ? Sama mam zgadywać, kiedy podać śniadanie ?- warknęła gestykulując przy tym zamaszyście - Chcecie mnie wykończyć chłopcze ?
Mężczyzna uśmiechnął się bezradnie przymrużając oczy. Choć Rossa tworzyła pozory oschłej i wulgarnej wypływało to jedynie z troski jak i potrzeby wypełniania swych obowiązków. Samemu paladynowi przypominała nieco matkę, która ile by lat nie miał, otaczała go opieką uważając, iż nawet z trzydziestką na karku nie potrafi należcie o siebie zadbać. Kobieta dbała o domostwo, gotowała i zajmowała się drobnymi zakupami. Wybuchała irytacją przy choćby najmniejszym odchyleniu od grafiku swych zadań. Pomimo, że nie przywykł do tego typu udogodnień starał się nie protestować ale i nie robić kobiecie więcej roboty. Wszystko by tylko czuła się potrzebną i wzorową panią domu.
- Z chęcią zjadłbym nieco jajecznicy, Rosso. Byłabyś tak dobra ?- przemówił łagodnie, powracając wzrokiem do przeglądania listów.
- Jajecznicy się paniczowi zachciało, psia morda... Ehh, dobrze. Niech będzie, ale następnym razem zejdźcie i powiedzcie, że już nie śpicie. - mruknęła udobruchana wycierając dłonie w ścierę przewieszoną za pas.
- Dobrze, wybacz Rosso. Po śniadaniu wychodzę.
- Że co ? To po cholerę żem dźwigała to wszystko z targu, co ? Obiad gotować miałam !
- wywróciła oczami wznosząc dłonie ku niebu.
Stargos milczał, pozwalając kobiecie wygłosić kilka kolejnych tyrad na temat jego nieodpowiedzialności, zmienności, jej niedoli w tym domostwie i niedocenianiu jej kuchni. Po wszystkim, ciskając przekleństwami pod nosem udała się na parter domu przygotować posiłek.
List otrzymany od głównej kapłanki świątyni Selune nieco zaniepokoił mężczyznę. Na tyle, że kolejne gromy ciskane z ust gospodyni w jego stronę zdawały się brzęczeniem muchy po drugiej stronie jego domostwa. ~Czemu list ? Bywam tam niemal codziennie...~.
Oficjalny ton listu nakłonił go do przygotowania pełnego rynsztunku. Nowej , połyskującej zbroi , która w przeciwieństwie do poprzedniej nie cuchnęła Brunatnymi Moczarami i wydawała się odpowiednia do [ jak podejrzewał ] oficjalnej wizyty u duchowej przewodniczki świątyni.
Wraz z jajecznicą do pokoju wparowały kolejne narzekania gospodyni - a to na pogodę i ból w kościach nią wywołany, a to na nieuporządkowane łóżko, a to o ociąganie się przy śniadaniu. "Moja jajecznica smakuje dobrze na ciepło, do jasnej cholery ! Już się zajmę tym łóżkiem, jedzcie no Stragosie !"wrzeszczała, aż ściany drżały.
Wraz z wyjściem Rossy komnatę opuściły również czarne chmury. Po zakończeniu rozpoczętych przed wejściem Rossy spraw, Stragos przywdział swój pancerz. Przełożył przez ramię rzemyk podtrzymujący stalową tarcze, na której białej powierzchni wymalowany był symbol Selune - para oczu otoczona siedmioma gwiazdami, oraz przy użyciu odpowiedniego uchwytu podczepił buzdygan do pasa.
- Dobrego dnia Rosso -rzucił w kierunku kuchni wychodząc.
- A cholera by go...
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Domostwo, przydzielone Stragosowi po pasowaniu na rycerza ulokowane było w jednej z najbezpieczniejszych dzielnic w mieście. Zapewniało to sąsiedztwo jednego z posterunków straży miejskiej.
Paladynowi trudno było odnaleźć się w nowej jak dla niego sytuacji. Choć pochodził ze stolicy, jedenaście lat służby na Brunatnych Moczarach odcisnęło na nim swe piętno. Złowrogie porykiwanie bestii z bagien zastąpiły wrzaski tłumów wypełniających, zdawało się po same brzegi, ulicę Velprintalaru. Twarze, które widywał codziennie zastąpił ocean nieznajomych, bezkształtnych pyszczydeł spoglądających na niego z zazdrością bądź całkowitą obojętnością. Ludzie ocierali się o siebie, krzyżowali swoje szlaki - nie jak w Upodlisku, gdzie każdy uważał się za wyrzutka i starał nie odsłaniać przed drugim człowiekiem zbyt bardzo.
Zastanawiało go teraz czy stolica zawsze była takim miejscem , czy też jego pamieć płatała mu figla, pozwalając zapamiętać jedynie ciepło rodzinnego domu, zapach matczynych wypieków i błogi spokój, który jako młody chłopak odnalazł w świątyni Selune.
- Taka sama dzicz, jedynie drzewa ciszej szumią...- westchnął, po czym ruszył przez ulicę w kierunku świątyni, obejmując ramieniem zdobiony hełm zbroi.

+-+-+

- Krrwa rceszrz! Paczżcie obrni jo rcerz! Klecha chce sta-anć przciw Czrwnemu -garowi! Noo chodź dziadu - krzyknął mężczyzna na widok brodacza, opierając niepewnie dłoń na rękojeści ostrza.
Stragos uśmiechnął się lekko, pozwalając kapłance skryć się za swymi plecami. W osobie najemnika widział jednego “ze swoich chłopców”. Strażnikom Szarego Fortu nie raz zdarzało się wypic o kilka kufli za dużo i urządzać burdy w “Upodlisku” - jak nazywali wioskę położoną nieopodal fortu. Postawa najemnika przywoływała wspomnienia... Bowiem każdy z chłopców , sfrustrowany uciążliwą służbą na Brunatnych Moczarach, kiedy przyszło co do czego widział w sobie tego, który ma prawo powiedzieć NIE i robić co mu się podoba.
- Dziadu ? - pokiwał lekko głową i uśmiechnął się do własnych myśli - Widzę , że jesteście najemnikiem mój panie , co ? - wskazał podbródkiem herb na stroju mężczyzny. -Daleko was wyniosło od doków, a powiadają, że lepszych burdeli nie znajdziecie w całym mieście. To jednak - wskazał palcem świątynie - Jest nieco inny przybytek. Pozwólcie , że wskaże wam coś bardziej odpowiedniego, a wieczorem jeśli pozwolicie ugoszczę dzbanem wina … Na pewno znacie historie, które ucieszą ucho każdego poszukiwacza przygód, czy nawet tak zgorzkniałęgo rycerza jak ja.
Najemnik zabulgotał coś pod nosem, co miało zapewne imitować zastanowienie, chwilową aktywację mózgu niestety poprzedzoną nagłym powrotem treści żołądkowej do gardła, co ten skrzętnie zamaskował zakryciem ust dłonią, po czym przetarcie nią brody niby sprawdzając zarost... Tak, czy czasem nie uciekł od zeszłego wieczoru.
- A-ale ja ni chsze do burdlu... Ja chcsz tylko mijłoścji! Nikt mni khrwa ni rozumie... Klecho jo tu miłoścji przyszł szukać!
Stragos zbliżył się ostrożnie do mężczyzny i pewnie ułożył swoja dłoń na jego ramieniu.
- Życie najemnika pełne jest wyrzeczeń , nieprawdaż ? - przemówił najpoważniejszym tonem na jaki w komicznej sytuacji było go stac. - Tutaj jednak miłości nie odnajdziecie, dobry człowieku. Zresztą... kapłanka ? Pomyślcie sami jake uciązliwe by to było ? Wy , wiecznie niesieni przez wiatr w potrzebie bohaterskich działań, a wasza kobieta uwięziona tutaj, w tym białym domu ? - pokręcił ze współczuciem głową. - Skąd pochodzicie, żołnierzu ?
Mężczyzna odrzucił ramię rycerza i niemal popluł go tym, co zalegało mu wciąż w gardle szykując kolejną tyradę.
- Nje! Jstś takji sam jak krwa inni! Spadaj gadać kzania w kośćle! Ja zab*hic*ram swją panią i ni-ic ci do tego! K-chanie idźi-iemyy! - Wykrzyczał, po czym złapał kapłankę pod rękę chcąc wyciągnąć ją z bram świątyni.
Stragos ustąpił drogi najemnikowi, przepuszczając go w kierunku kapłanki. Kiedy tylko jednak odwrócił się plecami do paladyna, ten wymierzył mu pełen “zrozumienia” i “miłosierdzia” cios w potylicę.
- Tutaj sobie chyba odpoczniecie żołnierzu...
 
__________________
"...niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys"

Ostatnio edytowane przez Mizuki : 26-03-2012 o 20:34.
Mizuki jest offline  
Stary 26-03-2012, 21:28   #5
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Rudowłosa podziwiała miasto. Było tu tak brzydko i zarazem tak paskudnie. Każdy kupiec pragnął by zwróciła na niego swoją uwagę, każdy żebrak błagał by poświęcić mu tylko chwilę, na wyciągnięcie kilku monet z kieszeni i wrzucenie do wyciągniętych rąk. Chadzała między straganami, podziwiała lokalną sztukę, uśmiechała się do przystojnych mężczyzn, a także do strażników miejskich. Miała świadomość, że nie należy do grona brzydkich dziewcząt, że wpada w męskie oko. W razie jakichkolwiek problemów, któryś z strażników miejskich mógł ją skojarzyć z miłą i życzliwą osobą. Niby taki szczegół, ale mógł kiedyś pomóc.
Claudia nie była osobą, która pakowała się w kłopoty, to raczej one lgnęły do niej. Co zrobić? Taki już miała charakter. Nikomu nie dała wejść sobie na głowę, a do tego cięty język nie pomagał jej w jednaniu sobie ludzi. Na szczęście ciepły uśmiech wiele nadrabiał.

Optymizmem napawał ją również fakt, że coś mogło się ruszyć w sprawie broni, którą tak bardzo szukała od jakiegoś czasu. Thayczycy. Skurwiele, którzy mieli patent jak opanować światowy rynek. Skurwiele, którzy mogli wiele i byli świadomi swoich wpływów. Być może dla nich był to tylko zwykły bicz. Dla Claudii był to klucz do przywilejów u pewnego znajomego. Zielarz, do którego miała się udać był na wyciągnięcie ręki. Ktoś jednak postanowił z niej zadrwić i pobawić się z nią w berka. Kobieta wejrzała z zawadiackim uśmiechem na człeka, który ją okradł w dość zręczny sposób. ~Berek?~ rzuciła w duchu, podejmując pogoń za uciekinierem. Nie lubiła przesiadywać na uczelniach, czy bibliotekach. Zdecydowania wolała ruch i aktywność fizyczną. Teraz jej się to przydało. Goniła złodziejaszka z całkiem niezłym skutkiem.

Co prawda nie udało jej się go dogonić, ale wiedziała, że ów osobnik bawił się z nią i nawet gdyby nie nadążała on pewnie gdzieś zaczeka i da jej możliwość dogonienia się. Przez myśl przemknęło jej by cisnąć w żartownisia błyskawicą, jednak obawiała się, że razem z trupem mógłby się usmażyć jej świstek, którego tak potrzebowała do spotkania z zielarzem. Biegła zatem w dalszym ciągu. Ślepa uliczka, okazała się nie lada problemem. Jednak i z tym problemem Claudia sobie poradziła. Kilka cegieł wystających nieco z ściany pozwoliły jej wdrapać się wyżej w miejsce, gdzie uciekinier pewnie się udał.
-Zamienię cię w skwarek, jeśli zniszczę sobie dłonie...- warknęła pod nosem już nie na żarty.
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 27-03-2012, 11:00   #6
 
andramil's Avatar
 
Reputacja: 1 andramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłość
Ciemność. Nieprzeniknione odmęty mroku otaczające cały świat. Brak światła, brak widoczności, brak nadziei... Otworzył oczy. Zaspał? Nie. Już nie mógłby zbyt długo spać.
Czuł kujący ból w prawej ręce. Dziwne. Nie powinien go odczuwać. W końcu jej nie miał. Co dzień nawiedzało go to urojenie. Co dzień przestawało gdy uświadamiał sobie, że metal nie jest w stanie nic czuć. Że jest to nie możliwe. Za każdym razem.
Ragnar usiadł na swym łóżku i podrapał się po swej gęstej, rudej brodzie spoglądając na żelazną protezę widniejącą mu zamiast prawicy. Ciągle miał nadzieję, że po przebudzeniu ujrzy swą naturalną dłoń. Że był to tylko zły sen, który właśnie dobiegł końca. Że wszystko znów jest normalne... Nie było. Metalowa kończyna zwisała bezwiednie ku ziemi, ciężkie płyty przymocowane nitami do obojczyka wdzierały mu się w skórę, a małe, błękitne strumyki żelaza wpływały mu w żyły. Poruszył palcami po czym podniósł dłoń na wysokość oczu patrząc się tępo na tą parodię krasnoludzkiego ciała. Westchnął ciężko i ruszył do stolika napić się trochę piwa które stało w dzbanku. Spojrzał przez okno. Świt dopiero co wstawał, ludzie jeszcze w większości nie myśleli by budzić się ze snu, jeno nieliczni krzątali się po ulicach.
Po porannej toalecie i zjedzonym obfitym śniadaniu przyodział swą zbroję i uniform. Nie lubił opuszczać domu bez owej ochrony. Nie dość, że czuł się bezpiecznie, wszak chronić go miała przed ranami śmiertelnymi, to jeszcze chroniła go przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi i elfów. Pancerz nie lichej roboty idealnie maskował ułomność brodacza ściśle przylegając do mechanicznego ramienia i stapiając wizualnie w jedną całość. Pochwycił Smokobójcę i wychodząc zamknął drzwi na klucz. Mieszkał sam, żył sam i jak sądził umrze też w samotności.

Do pałacu nie miał dalekiej drogi. W sam raz by rozruszać zaspane jeszcze kości i obudzić swe mięśnie. Przechadzając się jeszcze nie zatłoczonymi uliczkami mógłby podziwiać nie tuzinkową urodę architektury miasta jak i przepiękny pałac widoczny na horyzoncie. Kiedyś to go nawet cieszyło.
Nim dotarł do pałacu zauważył coś co go zaciekawiło i z lekka zaniepokoiło. Mężczyzna w berecie już od dłuższego czasu szedł za nim, ewidentnie go śledząc. Już postanowił się odwrócić i skonfrontować się z nim twarzą w twarz gdy nagle w coś uderzył. Z powodu swego nie przyzwyczajenia do nowej masy i przemieszczonego środka ciężkości, małe zachwianie równowagi zakończyło się upadkiem na tyłek.
- Do pieruna. - szepnął pod nosem i wstał zdezorientowany. Toć to przed nim nic nie było. Wyciągnął powoli dłoń by po chwili natknąć opór nie do sforsowania. Jakaś niewidzialna ściana blokowała mu wejście do zamku. - Cholerna magia – zaklął pod nosem i odwrócił się w stronę szpiega który właśnie doszedł do wniosku, że lepiej się ewakuować. - Oż ty gagatku... jeśliś w to zamieszany, to urwę ci nogi z dupy tuż przy samej głowie. A potem naprawisz mi zamek. - warczał do siebie pod nosem idąc za odchodzącym mężczyzną.
 
__________________
Why so serious, Son?
andramil jest offline  
Stary 30-03-2012, 15:08   #7
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
-Nie wzbudzisz we mnie poczucia winy w ten sposób młodzieńcze, jeśli ty jesteś stary to ja jestem wręcz przedwieczna.-Opowiedziała odwzajemniając uścisk. Lubiła nawet porucznika Drodtha, był sumienny, rzeczowy i pracowity, szanowała go za te cechy i za fakt, że starał się zachowywać wobec niej po przyjacielsku. Oczywiście była to poza gdyż jako jej przełożony nie mógłby sobie na to pozwolić ale miło było że się starał, w końcu nie musiał. Równie oczywiste było, że mimo tej pozy wyśle ją na każdą misję, pewnie nawet samobójczą, bez mrugnięcia okiem. Może potem będzie miał wyrzuty sumienia ale cóż, taką miał pracę, i za to też , o dziwo, go szanowała. Słuchała go przez dłuższą chwilę, coś się kroiło, Thay oczywiście zawsze starał się wkręcić swoich ludzi gdzie tylko się dało. Zresztą kilka razy brała udział w eliminacji agentów i komórek wywiadowczych i wyglądało na to, że szykowało się coś podobnego. Ale skoro chodziło o członka Straży to sytuacja była bardziej kłopotliwa.

-Potrzebujesz mnie żeby go zatrzymać, postraszyć, czy …?-Spytała cicho. Pauza nie była spowodowana delikatnością ponoć przyrodzoną jej płci, po prostu nie wydawało jej się żeby ściągnięto ją tu na eliminację. Za dużo głosów krzyczałoby, że ten „czerwonowłosy upiór” wyrywa się spod kontroli. ~A może w ten sposób, chcą rozwiązać problem mojej osoby?~ pomyślała nieco podejrzliwie ~Wykańczam strażnika i ląduję jako kozioł ofiarny, do odstrzału, a góra jest czysta bo przecież „działałam z własnej woli pewnie gnana szaleństwem”.~
-Wiesz, że jeśli coś ci się stanie to dostanę po zadzie więc mam nadzieję, że nie planujesz iść teraz ze mną zatrzymać go we dwójkę jak w taniej balladzie? -Wątpiła żeby taki był plan porucznika i dlatego ostatnie zdanie wypowiedziała dość żartobliwie. Wątpiła też w opcję wrobienia jej, ale cóż, paranoiczne wizje działań i motywów innych istot były już praktycznie jej drugą naturą. Po prostu nie umiała nie być podejrzliwa mimo iż raz za razem podejrzenia były bezpodstawne.

- Potrzebuję cię, żeby go zatrzymać i nastraszyć, głównie nastraszyć. Jeżeli to nie podziała i będzie agresywny, to z nas dwóch to ty jesteś specjalistką w szybkim unieszkodliwianiu i mam na mysli unieszkodliwianie, nie pozbawianie życia. Potrzeba nam go żywego do przesłuchań... Zakładając, że Czerwoni nie zamontowali mu w głowie zaklęć, które spalą mu mózg w przypadku wyjawienia jakichkolwiek informacji -Odpowiedział kapitan, upewniając się że klinga wiszącego u boku miecza nie zablokuje się w pochwie w razie potrzeby jego nagłego dobycia.
- Co do mojego stanu zdrowia, nie martw się. Może jestem tylko człowiekiem i to w twojej perspektywie tak młodym, że aż śmiesznym, ale bronić się potrafię. Kto wie, czy na otwartym polu w asyście mojego Hawklinga nie dalibyśmy tobie rady? Jeżeli o balladę chodzi... Nie wiem, czy próbujesz czytać mi w myślach, ale tak, dokładnie taki mam plan. Chodzi mi o szybkie załatwienie sprawy, bez zbędnego hałasu, plotek i rekrutów pieprzących mi za uchem, że we własnych barakach trzymam wtyczki.
-Że co?!- Powiedziała głośniej niż zamierzała. Patrzyła na porucznika jak na kogoś kto zaproponował właśnie, że pójdzie się kąpać w morzu pełnym rekinów, oblawszy się wcześniej kubłem świeżej krwi. Ilość rzeczy jakie mogły się nie udać w takiej sytuacji jak ta była porażająca.

–Wiesz jako mój przełożony masz prawo do różnych nierozsądnych zachowań. Ale pozwól, że przypomnę ci iż idziemy po agenta Czerwonych bez twojego przerośniętego indyka i bez wsparcia magicznego, co znaczy, że nasz cel może całkiem skutecznie nam zniknąć za pomocą czarów. Skoro jednak się upieracie poruczniku to trudno, tylko pamiętajcie że ja jestem ten „Zły” Strażnik a wy ten „Dobry” i mam nadzieję, że dobrze wam idą przesłuchania i że macie mocny żołądek. Pamiętajcie też, że jeśli ten chłopaczek zacznie się rzucać to pewnie poprzetrącam mu gnaty albo i coś gorzej, choć postaram się pozostawić mu zdolność komunikacj. - Powiedziała urzędowym tonem, wzruszając ramionami i koncentrując się na najbardziej podstawowej umiejętności jakie opanowała jeszcze w innej epoce. Ścieżka bestii ,jak nazywano ją w Jhamdaath, Droga do zezwierzęcenia, Talent prymitywów. Nielubiany aspekt mocy umysłu, lepszy niż brak mocy ale niewiele. Symbolem Imperium była Droga miecza, najszlachetniejsza ze ścieżek łącząca potęgę umysłu i mistrzowską szermierkę. Fakt, że ona, szlachcianka okazała niższy talent tego rodzaju był plamą na honorze jej domu. ~Cóż, teraz to już nie ważne.~ pomyślała kpiąco i przywołała szpony.
–Powiedz mi coś o tym nieszczęśniku,- poprosiła porzucając służbowy ton.-imię, rysopis, umiejętności nie chcę tam wpaść i sponiewierać kogoś innego przez pomyłkę. Ani dać się zaskoczyć jakąś sztuczką.
- Nie, nie, nie, źle mnie zrozumiałaś, a raczej masz po prostu niewielkie braki w wiedzy odnośnie Thay. Tatuaż niewolniczy oznacza, że osoba go posiadająca nigdy nie zostanie dopuszczona do używania magii i jest... Jak to powiedzieć, obywatelem niższej kategorii będącym w służbie u Czerwonego. Co do magii, udało nam się przeskanować jego pokój i nic tam nie ma - odpowiedział szybko porucznik, chcąc wyprostować sytuację.
- Co do naszego nieszczęśnika -tutaj zrobił pauzę, spoglądając na szpony psioniczki - to nie rozumiesz jego sytuacji. Raczej wolałbym się z tego wygadać, niż robić krwawą jatkę. Naprawdę nie zdajesz sobie pojęcia, jakie warunki mają niewolnicy w Thay. Technicznie rzecz biorąc, jeżeli nie wypełnił powierzonego mu zadania - zginie w męczarniach. Jeżeli wykonał - wróci do rzeczywistości, może od czasu do czasu rzadziej ktoś przeciągnie go batem. Przykre, ale tak wygląda los nawet uzdolnionych osób, jednak źle urodzonych, w obecnym Thay. Generalnie w naszym lochu on i tak będzie miał lepsze warunki niż w domu...

~Można by pomyśleć że dwa tysiące lat to dość czasu aby ludzie zrozumieli głupotę idei niewolnictwa i nauczyli inaczej rekompensować swoje kompleksy. No ale gdyby wszystko było tak proste nie byłoby wojen.~ Pomyślała, „znikając” szpony.
–Uważasz, że dasz radę go przekonać? Nie wiemy co mu obiecano, jeśli na przykład zabiją mu rodzinę za niewykonanie zadania poza zwyczajowymi rozrywkami? Tak wiem od tego jestem tu ja.-powiedziała unosząc dłoń.-Umówmy się tak, wchodzimy, zaczynasz rozmowę, jeśli uznasz, że jesteś zagrożony albo facet nie rokuje nadziei wpleciesz w rozmowę frazę „rozstaniemy się jak przyjaciele”. Wtedy wchodzę do akcji, tak samo jeśli nas zaatakuje. I sam rozumiesz, że nie obiecuję, że nie zginie, wiesz jak bywa, ale się postaram. Prowadź.
 
Rudzielec jest offline  
Stary 01-04-2012, 20:52   #8
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
***
Velprintalar, Twierdza Zielonej Pani

***

- Witaj, bracie Nuka. Opat mówił, że masz coś co mam przekazać Corrikowi - powiedział Sareth wchodząc do świątynnego młyna. Młyn, jak to młyn pełen był worków z nawozem i narzędzi potrzebnych na roli, przez co też dziennie przewalało się tam sporo osób, zaś brat Nuka starał się to wszystko koordynować i w miarę zapamiętywać co, komu wydaje (nie żeby zdarzały się w kościele przypadki kradzieży) i co przyjmuje z powrotem. Kompozycja zapachowa różnego rodzaju nawozów w dużej części fundowanych przez miasto co prawda nie wypadała korzystnie, jednak stali mieszkańcy świątyni i okolicznej jej infrastruktury już dawno zdążyli przyzwyczaić się do charakterystycznego swądu przypominającego coś między mokrą ziemią, a wysuszonymi ziołami. Nuka w momencie, w którym wszedł do środka Sareth segregował kupkę narzędzi rozdzielając je na różne ich rodzaje, co pomóc miało pewnie w czasie ich potrzeby. On sam był w wieku dość zaawansowanym jak na pracującego na roli mnicha, bo niedawno strzeliła mu sześćdziesiątka. Mylił się jednak ten, który sądził że dano mu stanowisko w młynie ze względu na słaby kręgosłup. Brat był krzepki i zwinny, a i pewnie niejednemu dwudziestolatkowi spuściłby łomot bez większego problemu. Nad powoli rosnącym brzuchem ciągle widoczna była silna klatka, ramiona i ręce pamiętające jeszcze jak trzymać broń. Twardy podbródek zaś mówił o pełnej bijatyk przeszłości duchownego, teraz pokryty już siwą szczeciną maskującą niektóre blizny po rozcięciach i uderzeniach.


- Um... Tak jest, oczywiście że tak - odpowiedział szukając czegoś po kieszeniach. Po kilku sekundach wyciągnał z nich dwie złote monety na srebrnych łańcuszkach.
- Trzymaj, opat dał mi je wczoraj żebym przekazał je naszemu wspólnemu przyjacielowi, Corrikowi, ale zwyczajnie nie będę mieć dziś czasu ich dostarczyć. Sam rozumiesz zaczęły się zbiory i teraz potrzebny jestem tutaj właściwie od rana, do zmierzchu. Poza tym dobrze ci zrobi spacer poza mury, młody człowiek jak ty nie powinien marnować życia na pomaganie nam, reliktom przeszłości przy pietruszce - odrzekł wybuchając śmiechem, jednocześnie zaś uciekając wspomnieniami gdzieś, do lat swojej młodości kiedy i on pałętał się po ulicach szukając zaczepki. Na odchodne rzucił jeszcze Panowi Poranka, stojąc do niego już plecami i odkładając kilka uszkodzonych cepów na bok.
- Aha zapomniałbym, Corrik będzie w tawernie Pod Paladynem około popołudnia. Prosił żebyś przyszedł w miarę punktualnie i szczerze mówiąc, znając życie pewnie będzie miał do ciebie jakiś inny interes...
Generalnie rzecz biorąc Sareth miał cały dzień dla siebie, do popołudnia było jeszcze dużo czasu, o czym świadczyła dość niska jeszcze pozycja słońca na niebie.
- Sareth! Nie powinienem tego mówić, ale skoro Corrik prosił osobiście o ciebie jako osobę dostarczającą przesyłkę to weź ze sobą wszystko, co może przydać się w podróży. W młodszych czasach ja sam często wypełniałem zlecenia od niego i... To twoje życie, ale jeżeli chcesz żeby działo się w nim coś ciekawego, zwyczajnie na wszelki wypadek weź ze sobą ekwipunek - krzyknął mu jeszcze mnich w drzwiach. Nowina ta zaskoczyła młodego kapłana, czy on na pewno tego chciał? W sensie tak sobie powtarzał od dawna, ale niespodziewana nowina powiedzmy, że wywaliła jego dzień do góry nogami. Miał jeszcze kilka godzin na podjęcie decyzji i zapewne musiał sporo przemyśleć. Tak czy siak, wychodząc będzie musiał zdecydować czy idzie w pełnym rynsztunku i da się ponieść chwili, czy zrezygnuje już teraz, wybierając spokojne życie na polu i codzienne pomaganie mnichom w zbiorach.

***
Velprintalar, Dom Czterech Księżyców

***

Rycerz wyczekał tylko chwili, w której najemnik odwróci się od niego żeby móc zadać czysto cios. Co prawda było to mało po rycersku, ale zdawał sobie również sprawę z tego, że mężczyzna miał w pewnym sensie zakładniczkę i gdyby mu odbiło w pijackim widzie, mógłby ją skrzywdzić. Wykonał więc krok za natrętem i spokojnie wymierzając, trafił zaraz nad płytkami pancerza noszonego przez miecznika. Ręczna argumentacja wsparta metalowym okuciem dłoni Stragosa definitywnie przechyliła szalę ciężaru dnia dzisiejszego i natychmiastowo wysłała najemnika w objęcia Morfeusza przynajmniej na kilka godzin, zanim wytrzeźwieje. Paladyn teraz dopiero miał okazję w pełni przyjrzeć się byłemu, potencjalnemu adwersarzowi i chyba ucieszył się, że załatwił sprawę dość polubownie. Ewentualny pojedynek mógłby odbić się negatywnie na zdrowiu i ewentualnej ilości krwi w ciele adeptek. Co prawda umięśnienia i siły mężczyźnie pewnie odmówić nie można było, ale Stragosa bardziej martwił słusznych rozmiarów półtorak wiszący na plecach żołnierza. Uderzenie takiego ostrza mogło nieuzbrojonego człowieka bez problemu przeciąć na pół, zaś jeżeli tamten potrafił się takim kawałem żelaza posługiwać... Cóż, mógł stanowić faktycznie problem w murach świątyni, całe szczęście już nie teraz. Profilaktycznie Stragos odpiął kaburę z ostrzem z torsu najemnika i przeszukał go na wszelki wypadek schowanej innej broni, miecz odrzucił chwilowo na bok i właściwie pozostała już tylko kwestia co z nim zrobić zanim wstanie, gdy przez westchnienia i szepty adeptek przedarł się znajomy rycerzowi głos.
- Stragosie, widzę że jak zwykle masz świetne wyczucie czasu. Ciałem się nie przejmuj, może tylko zabierz stąd ten miecz, w międzyczasie posłałam kilka adeptem po przebywające w pobliżu kapłanki, one już będą wiedziały co zrobić dalej, póki co wejdź do środka - powiedziała główna kapłanka Selune świątyni w Velprintalarze. Nelyna Lavael, bo tak się rzeczywiście nazywała, piastowała swój urząd przynajmniej od kilkudziesięciu lat, a niektórzy mówili nawet, że ponad sto.


Urody odmówić jej nie można było, bo jak większość elfek w ludzkich gustach uchodziła za piękność. Długie, zadbane włosy koloru blond spływały kaskadami po jej śniadej skórze przeplatając się z charakterystycznym tatuażem wykonanym w podobny sposób, co sam przybytek Selune, czyli świecącym w świetle księżyca. Kobieta preferowała odsłaniające sporo ciała, lekkie i zwiewne suknie w jasnych kolorach, kontrastujących z dość ciemnym jak na elfa umaszczeniem skóry. Stragos bez słowa udał się za kapłanką do środka świątyni, mijając stadko ciągle zaaferowanych wydarzeniem adeptek. Oboje minęli główny ołtarz, piękny pomnik poświęcony bogini księżyca i rzędy ław w których modlili się wierni. Służka boża minęła podest na którym zazwyczaj stała podczas większych świąt i skierowała się na tył budynku, gdzie pokoje miały adeptki, kapłanki oraz ona sama. Kilka młodszych kapłanek widząc głowę kościoła w Velprintalarze ukłoniło się nisko, za moment powtarzając ten sam gest w stronę Stragosa. Po kilku minutach wspinaczki po krętych schodach oboje znaleźli się na górnym piętrze świątyni, gdzie kwaterę miała Nelyna Lavael. Paladyn bywał już tutaj nie raz, gdyż w tym miejscu główna kapłanka przyjmowała osoby, co do których miała sprawy tajne i zazwyczaj poufne, nierzadko związane z bezpieczeństwem miasta.
- Stragosie, przepraszam cię za pośpiech i organizację tego wszystkiego... Jak to wy ludzie mówicie, na ostatnią chwilę, jednak o wszystkim sama dowiedziałam się dopiero wczoraj w nocy - zaczęła kapłanka siadając przy jednym ze stolików i zapraszając do tego samego paladyna.
- Wiem niewiele więcej niż ty, ale skontaktowali się ze mną Harfiarze i poprosili o najlepszego i najbardziej zaufanego mi człowieka. Jedyne czego dowiedziałam się od posłańca, to że chodzi o bezpieczeństwo kraju i że spotkanie, na które powinieneś się udać odbędzie się Pod Szmaragdowym Gryfem równo ze zmrokiem. Przepraszam jeszcze raz, to takie nagłe... Ale słysząc najbardziej zaufana osoba pomyślałam od razu o tobie, nie proszę cię o udanie się na misję samobójczą. Proszę cię jedynie, byś pojawił się w na piętrze tawerny i sam zdecydował, czy chcesz się w to wszystko mieszać.

***
Velprintalar, Centrum Miasta

***

Nie bez większego trudu Claudia w końcu wspięła się po murku. Co prawda ściana do najczystszych nie należała i kobieta oczywiście odczuła to na swoich dłoniach, ale jak to się mówi, cel uświęca środki. Będąc już na dachu przeklinała wszystkich bogów, a już najbardziej mężczyznę zmuszającego ją do takiego spaceru. Ów złodziej siedział na kalenicy kilka domów dalej i o ile nie wyglądał na kogoś, komu się spieszy najwyraźniej nie mając zamiaru się stamtąd ruszać, tak czarodziejce pozostawał ciągle problem - jak się do niego dostać? Kobieta-kot to z niej nigdy nie będzie, ale nie bardzo widziała inne wyjścia. Dość pokracznie, przynajmniej w oczach wygimnastykowanego złodzieja, zaczęła przełazić z dachu na dach, przechodząc po ścianach i okapach okolicznych domostw. Kilka razy była pewna, że zaraz zleci i już miotała w myślach błyskawicami, gdy udawało się jej jednak utrzymać równowagę. Co prawda spodziewała się tego (i póki co nie miała innego pomysłu oprócz spalenia delikwenta żywcem) i brnęła w to bagno jeszcze bardziej, mężczyzna zaś widząc ją kilka metrów od siebie wstał i przeskoczył na drugą połać dachu, po chwili całkowicie znikając. Ze względu na cenzurę, to co ewentualnie mogło dziać się w głowie Claudii pozostawimy jej samej, aczkolwiek dawka wszelkiej maści kurw i męskich genitaliów spotęgowały się w chwili, w której poczuła dotyk na wysokości swoich kostek, a zaraz potem mocne szarpnięcie w dół.

Zanim czarodziejka zdołała cokolwiek powiedzieć, wyczarować albo chociaż zrobić widziała tylko jak rynna śmignęła jej przed oczami, a może sekundę później łupnęła plecami o ziemię, kolejną chwilę walcząc o chociaż odrobinę powietrza. Oddech Claudii powoli się normował, zaś pulsujący ból w klatce piersiowej potęgował tylko uczucie gniewu i chęci spalenia czegokolwiek. Ku jej zdziwieniu, zamiast nieba przed oczami pojawił się jej ten sam mężczyzna, którego od kilkunastu już minut ścigała (bezskutecznie zresztą).
- Wybacz to wszystko, ale musiałem upewnić się że faktycznie zależy ci na tej informacji - powiedział, upuszczając obok rudzielca papierek i dwie sakiewki brzęczące znajdującymi się wewnątrz monetami.
- To premia za to, że chciało ci się mnie ścigać. Twój kontakt nie ma poszukiwanej przez ciebie informacji... Ani żadnej innej, wczoraj straż miejska go aresztowała. Inna rzecz, że właściwie nigdy jej nie posiadał, wiedział tyle co i ty... Że przedmiot, którego szukasz przebywa gdzieś w Thay. Ja z drugiej strony, to co innego, ale jeżeli chcesz dowiedzieć się czegokolwiek, przyjdź na piętro Szmaragdowego Gryfa wieczorem. Spotkasz tam kilku innych najemników i agentów Velprintalaru, po prostu gdy temat zejdzie na kwestię zapłaty, powiesz czego chcesz. Zgadzasz się? - Zapytał mężczyzna w kapturza łapiąc Claudię za rękę i podnosząc do pionu, po czym znikając za rogiem pobliskiego budynku. No cóż, co najmniej dziwne było to spotkanie...

***
Velprintalar, Okolice Pałacu Simbul

***

Ragnar rozmasowując sobie bark (ten zdrowy) udał się w kierunku miasta za mężczyzną, który widać aż prosił się o bycie zauważonym i śledzonym. Oboje minęli bramę prowadzącą na wgórze, gdzie znajdował się pałac, nieznajomy celowo trzymał odległość około sześciu metrów od strażnika, ten zaś z powodów rasowych (i nieco innych, już mniej ludzkich) nie był w stanie owego dystansu zmniejszyć. Nie było to jednak tak, że mężczyzna starał się ogon zgubić, raczej co jakiś czas odwracał się za plecy sprawdzić, czy krasnolud jeszcze za nim idzie. Dość szybkim krokiem minęli plac prowadzący do twierdzy Griffonheight, przepychając się przez dziesiątki ludzi, elfów i półelfów krzątających się po improwizowanym targowisku, które zapewne zostanie rozgonione wraz z pierwszym porannym patrolem. Oboje minęli Dom Czterech Księżyców, po czym nieznajomy skręcił w uliczkę prowadzącą gdzieś na podwórza domów. Ragnar nie zamierzał oczywiście odpuszczać i wszedł za nim mijając jakąś bandę smarkaczy bawiącą się w berka, po czym musiał stoczyć pojedynek z rozwieszonym po całej szerokości ulicy praniem. Na jego szczęście była to ślepa uliczka i poza ścianami, dachami i tym podobnym rozwiązaniem nowy kolega krasnoluda nie miał już gdzie iść. Ku zdziwieniu (a może i nie, bo od początku wiadome było że człowiek po prostu nie chciał mieć świadków) strażnika mężczyzna stanął i skinął gestem dłoni topornikowi, by do niego podszedł pokazując jednocześnie puste dłonie, znak że nie szuka w żaden sposób zwady.

Pierwsze co zdziwiło Ragnara to gest człowieka, gdyż ten mając go już przed sobą zwyczajnie zasalutował zdejmując wpierw beret z głowy. Później po prostu podał mu dłoń (o ile rudobrody uścisk w ogóle odwzajemnił) i odezwał się jako pierwszy, jeszcze zanim krasnal zaczął wykładać mu piękno mowy jego ziomków z podkreśleniem bogatego wachlarza przekleństw i innych obelg.
- Ragnar Flammestein, na Maskę byliście poza zamkiem w chwili incydentu. Niestety większość zaufanych nam osób jest uwięziona wewnątrz w kopule, na którą sami chwilę temu wpadliście. Mówiąc większość mam na myśli kapitana straży, podopiecznych Simbul, jej straż a i sama królowa podobno zapadła w śpiączkę, jednak dalszych szczegółów nie przedstawiono nawet mnie - zrobił przerwę grzebiąc w wewnętrznej stronie płaszcza, z której wyciągnął po chwili glejt z podpisem Nerrola Hamastyra stwierdzający, że on, Livius Quietcloak jest agentem w służbie Simbul i jednym z czołowych jej szpiegów, oczywiście wszystko z wymaganymi pieczęciami.
- Tak jak stwierdza glejt, Livius Quietcloak, agent w służbie koronie i jeden z członków wywiadu, któremu powierzono zebranie, jak to ująć... Zespołu kryzysowego. Chodzi mniej więcej o to, że bez magii Simbul nikt nie jest w stanie zdjąć magicznych osłon z pałacu, co zostawia nas praktycznie bez dowództwa. Reszta agentów staje na głowie w poszukiwaniu artefaktu pozostawionego przez Panią na taki właśnie wypadek, jednak podejrzewamy że ten będzie dobrze pilnowany... I dlatego oboje się tutaj znaleźliśmy. Ja sam wiem niewiele więcej, jeżeli jednak służba nie jest wam panie obojętna, udajcie się do Szmaragdowego Gryfa, tam na piętrze zorganizowaliśmy z kilkoma agentami spotkanie dla pozyskanych do tego zadania osób - zakończył zdanie, czekając na ewentualne pytania ze strony krasnoluda. Rudobrody zdecydowanie nie tak planował spędzić dzień, ale czego nie robi się dla miasta, kraju i Simbul przede wszystkim?

***
Velprintalar, Twierdza Griffonheight

***

- Artemis Zeu, złóż broń i poddaj się bez rozlewu niepotrzebnej krwi. Jesteś oskarżony o zdradę Aglarondu na rzecz Thay i przemyt informacji wojennych. Jeżeli oddasz się w ręce władz bez walki weźmiemy to pod uwagę podczas przesłuchań i ogłaszania wyroku - powiedział już w drzwiach starszy porucznik do siedzącego wewnątrz pokoju mężczyzny. Oprócz niego nie było w komnacie nikogo, wszyscy niżsi stopniem od porucznika wyszli już dawno na poranną musztrę, co sprawiało że pora była najlepsza do ewentualnego aresztowania. Zaraz za Drodthem weszło dwóch zbrojnych zebranych po drodze, mężczyźni byli żołnierzami stopnia kaprala i oboje rozstawili się po flankach trzymając włócznie w gotowości. Sam Artemis Zeu był człowiekiem postury przynajmniej byka, zachodzić wręcz można było w głowę czy wśród przodków nie miał jakiegoś minotaura, a przynajmniej półdemona, po którym mógł odziedziczyć sylwetkę i umięśnienie. Mierzył sobie ponad dwa metry wzrostu, zaś złośliwi mogliby powiedzieć, że drugie tyle miał w barach. Cerę miał bladą jak ściana, bez jakichkolwiek skaz w postaci blizn, miał jedynie kilka prześwitujących żyłek w okolicach brązowych oczu. Tłuste, czarne włosy miał ulizane do tyłu w taki sposób, by te nie przeszkadzały mu w walce opadając na czoło. Potężne cielsko zakute było w czarną zbroję udekorowaną kolcami i zadziorami w taki sposób, że osoba próbująca wejść z nim w zwarcie mogła zapamiętać swój błąd do końca krótkiego życia. W pierwszej chwili strażnik chwycił za powieszony niedaleko korbacz i zakręcił nim młynka, jakby sprawdzając czy się nada. Pomocnicy Drodtha stanęli po obu jego flankach odgradzając go starszego porucznika dwoma metrami włóczni. Sam Kingslayer położył dłoń na rękojeści miecza i pozwolił wejść za sobą jeszcze jednej osobie, drobnemu rudzielcowi mającemu na sobie insygnia sił specjalnych i co gorsza, reputację bezwzględnej zabójczyni, jednoosobowego plutonu egzekucyjnego.
- Artemis, doskonale wiesz że to nie musi się tak skończyć...


Kolos przez chwilę bił się z myślami, knykcie ściskające korbacz automatycznie mu pobielały i można powiedzieć, że dopiero obecność Erianne przeważyła szalę niezdecydowania.
- Poruczniku, zdajesz sobie sprawę, że jeżeli nie zginę tu to w domu i tak zostanę poddany torturom i zgładzony? - Zapytał, opuszczając broń w dół.
- Zdaję sobie, dlatego jako twój przełożony postaram się dać ci ochronę w twojej celi, oczywiście pod warunkiem że informacje, które przekazywałeś nie były szkodliwe dla państwa.
- Nie, przekazywałem tylko minimum potrzebne, żeby nie dostać rozkazu powrotu do Thay.
- Erianne, jak widać jednak się myliłem i obejdzie się bez rozlewu krwi. Poczekasz chwilkę na zewnątrz? -
Zapytał porucznik, chociaż kobieta usłyszała w tym raczej polecenie.

Po kilkunastu minutach olbrzym już bez broni i zbroi wyszedł w eskorcie dwóch strażników, za nimi zaś wyszedł starszy porucznik Drodth Kingslayer.
- Wybacz szopkę, ale nie to było powodem wezwania cię tutaj. Musiałem po prostu mieć wymówkę, muszę zachować tajemnicę i wzywanie tutaj członka sił specjalnych od tak, na pogaduchę może wzbudzić zbyt wiele pytań - przerwał, rozglądając się czy aby są sami w korytarzu - Erianne, jeżeli to co dostałem dzięki komunikacji magicznej jest prawdziwe, a przekazał mi to sam kapitan Seawind, to Simbul zapadła w śpiączkę i automatycznie odcięła cały pałac od reszty świata. Zbyt wiele sam nie wiem, dostałem po prostu polecenie zwerbowania kogoś zaradnego i zaufanego, chodź do mnie do biura, tam postaram się odpowiedzieć ci na ewentualne pytania - powiedział, przepuszczając kobietę w drzwiach.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 01-04-2012, 21:59   #9
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Irytacja, która w niej wrzała była tak silna, że gdyby człowiek nie miał w sobie tyle wody, to pewnie by padła ofiarą samozapłonu. Najbardziej denerwował ją fakt iż człowiek, którego ścigała zwyczajnie sobie z niej drwił. Niemal śmiał jej się w twarz.
~Czekaj, jeszcze będziesz błagać, żebym ci skróciła cierpienia...~ pomyślała przeskakując niezdarnie kolejny dach. Jednym z nielicznych plusów tej pogoni był fakt, że przynajmniej dowiedziała się iż nie ma lęku wysokości. Mimo tego iż miała silny charakter i z zasady rzadko czegoś się bała błagała wszystkich bogów, by to się w końcu skończyło. Zawsze miała złe zdanie o ludziach poruszających się nocą, albo po dachach. Najgorsi byli ci, którzy łączyli te dwa sposoby spędzania czasu. Tchórze, którzy zwyczajnie nie potrafią stawić czoła przeciwieństwu na ubitej, neutralnej ziemi, zdając się na własne umiejętności.

Bogowie wysłuchali jej próśb, bo niespodziewanie znalazła się na ziemi... Jeśli można to tak było nazwać. Świat zawirował a po chwili zobaczyła przed oczami ciemność. Ból zaś był tak silny, że w mgnieniu oka zapomniała o całym swoim arsenale ofensywnych zaklęć, które chciała wykorzystać przeciwko uciekinierowi. Ten zaś ostatecznie dopiął swego pochylając się nad nią. Szczyt drwiny, o tak. Kiedy osobnik przemówił Claudia wysłuchała go uważnie. Cóż mówił konkretnie, ale bogowie wiedzą czy nie kłamie. Z zasady tchórze chadzający po dachach to łotry na całego, nie znające honoru ani pojęcia prawdy. Mimo wszystko jego słowa zdawały się czarownicy dość... Prawdziwe. Przyjęła pomocną dłoń i wstała. Kątem oka spojrzała na świstek papieru, oraz złoto, które jej rzucił osobnik. Kiedy odchodził pokręciła głową, odprowadzając go wzrokiem.

-No ładnie potraktowałeś damę...- syknęła pod nosem, po czym wzięła to, co rzucił jej człek. -Grr... Jak ja wyglądam?!- dodała po chwili przez zaciśnięte zęby. Miała ubrudzone ręce, rozczochrane włosy, oraz pogniecione, brudne ubranie. -By cię jasna cholera...- dodała -Dowodów potrzebował... Jakby nie mógł ze mną po prostu porozmawiać...- kontynuowała nie wiedzieć czemu do siebie samej. Claudia wytarła ręce, poprawiła nieco włosy i wytrzepała ubranie w miarę możliwości.
Pierwszym miejscem, do którego się udała po opuszczeniu tamtego przeklętego zaułku był krawiec, gdzie zakupiła elegancką suknię, godną mistrzyni magii. Szara suknia była długa do łydek, dość spory dekolt przyciągał wzrok w kierunku jej biustu. Odkryte plecy dawały zaś mężczyznom okazję popuszczenia wodzy fantazji, wszak było nie od dziś wiadome, że każda kobieta jest piękna, ale te rude są najbardziej pociągające.

Później Claudia udała się do szynku. Oporna na przygłupie zaczepki lokalnych, stałych bywalców zjadła obiad, by nie iść na spotkanie głodną. Wino jej smakowało, poprosiła karczmarza, by sprzedał jej butelkę, przynajmniej nie pójdzie w gości z pustymi rękami. Schowała butelkę w plecaku. Resztę dnia spędziła w swej izbie, odpoczywając. Lubiła czasami poleżeć wygodnie nie robiąc nic. Kiedy zaś nadszedł czas, zabrała swoje rzeczy i ruszyła na miejsce spotkania.
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 02-04-2012, 00:31   #10
 
Lomir's Avatar
 
Reputacja: 1 Lomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputację
Młody kapłan rozejrzał się po młynie. Dzisiaj taka praca go minie. Dziś ma okazje wyjść poza mury. Ciężko było mu zachować powagę przed Bratem Nuką, ponieważ wewnątrz rozpierała go radość.
~ Ci mnisi wiedzą, że ciężko mi tu wysiedzieć, już druga osoba mówi, że wyjście poza mury dobrze mi zrobi ~
Sareth wziął monety i obejrzał je dokładnie, odstawiwszy uprzednio pakunek od opata. Obracając sztuki złota w palcach jednym uchem słuchał tego co ma mu do powiedzenia Nuka. Dopiero gdy zapadła cisza, sługa Poranka zorientował się, że brat skończył monolog. Nie same monety zaciekawiły sługę Brzasku, przewracał je raczej bezwiednie, a jego myśli odpłynęły już poza klasztorne mury. Jednak gdy cisza wyrwała go z zamyślenia zacisnął dłoń na monetach i spojrzał na Nukę.
- Ymmmm… tak… tak… Wiem, południe. – Powiedział, mocno starając się przypomnieć sobie o czym mówił do niego brat. – Nie spóźnię się. Jeśli to wszystko to już pójdę, bywaj! – Sareth schował monety do kieszeni i schylił się po paczkę od opata i już wychodził, gdy Nuka znowu się odezwał. Stał już tyłem do młodego kapłana i wrócił do swoich zajęć, ale powiedział
Sareth! Nie powinienem tego mówić, ale skoro Corrik prosił osobiście o ciebie jako osobę dostarczającą przesyłkę to weź ze sobą wszystko, co może przydać się w podróży. W młodszych czasach ja sam często wypełniałem zlecenia od niego i... To twoje życie, ale jeżeli chcesz żeby działo się w nim coś ciekawego, zwyczajnie na wszelki wypadek weź ze sobą ekwipunek – . To już prawie zwaliło sługę poranka z nóg. Nie dość, że mógł odpuścić sobie nudne zajęcia, mógł wyjść poza mury klasztorne to będzie miał okazję ponownie założyć zbroję Czempiona Poranka i miał szansę na prawdziwe zadanie! W pierwszej chwili miał lekkie wątpliwości, ale zniknęły zupełnie i nie pozostał po nich nawet ślad. Pożegnawszy Nukę, Sareth opuścił młyn i udał się powolnym krokiem do swojej celi. Po drodze myślał jakie to wspaniałe i godne zadanie może mieć dla niego Corrik. Skoro prosili osobiście o niego, wiernego Sługę Brzasku, Czempiona Poranka, to musiało to być coś ważnego i wyjątkowego. Przynajmniej tak myślał Sareth. Był bardzo dumny z tego kim był, może czasami zbyt dumny…
Gdy dotarł do swojego pokoju, położył pakunek wraz z monetami na łóżku, a sam udział koło stojaka na zbroję. Już nie mógł się doczekać, kiedy znów poczuje jej ciężar na swoich barkach. Wziął do rąk szkatułkę, ale nie tą z symbolem Lathandera, tylko tą drugą, zwykłą, drewnianą. Położył ja sobie na kolanach i otworzył. Wyciągnął flakon z olejem i kilka bawełnianych szmatek. Wstał i podszedł do stojaka ze zbroją. Przykucnął przy niej i zaczął czyścić metalowe, pozłacane płyty swojego pancerza. Najpierw usunął warstwę kurzu, która nie była zbyt duża, gdyż młody kapłan często czyścił swoją zbroję. Był to pancerz, który otrzymywali Czempioni Poranka po inicjacji i była pierwszym z trzech elementów wyposażenia. Była to zbroja pełna zbroja płytowa, której płyty były pozłacane, a na piersi widniał symbol Lathandera, wschód słońca wykonany z różowych, czerwonych i żółtych klejnotów. Klejnoty były oczywiście namalowane. Dodatkowo zbroja nabita była kolcami, które często zniechęcały potencjalnych napastników. Gdy już starł kurz ze zbroi, wziął flakonik i naoliwił i wypolerował pyty oraz kolce. Efekt zadowolił Saretha. Kapłan wziął ze stojaka drugą rzecz, którą otrzymał od swojego boga. Był to ciężki buzdygan, zwany Świętość. Otrzymują go Czempioni Poranka, którzy odbyli swoją pierwszą misję i wrócili z niej zwycięsko. Sareth miał za zadanie stanąć w obronie mieszkańców pobliskiej wioski, która była nękana przez bandytów. Wyruszył do wioski i nie musiał długo czekać na przyjazd łotrów. Sukcesem młodego kapłana było to, że udało mu się zażegnać konfliktu unikając rozlewu krwi. Używając swoich umiejętności dyplomatycznych w połączeniu z małymi groźbami dotyczącymi gniewu Pana Poranka i charyzmą Saretha, osiągnął sukces. Po powrocie do świątyni został nagrodzony Świętością. Był to magiczny buzdygan, wykonywany w głównej Świątyni Poranka i podobno zawiera w sobie cząstkę boskiej esencji Lathandera. W każdym razie, zdaje się ranić dotkliwiej osoby, które kierują się w życiu złem. Sareth wyczyścił swoją broń i wziął ostatnią rzecz, tę, z której był najbardziej dumny. Tarczę Poranka – ten przedmiot otrzymują tylko nieliczni Czempioni Poranka, Ci, którym udało się osiągnąć coś wyjątkowego, dokonać jakiegoś heroicznego czynu i młody sługa Poranka do nich należał. Była to średnia tarcza, choć trochę dłuższa niż zwykła tego typu tarcza. Była w kształcie języka ognia lub łzy, jak niektórzy ją widzieli. W górnej części, szerszej, znajdował się symbol Lathandera, a promienie tego symbolu wychodziły poza krawędź tarczy, tworząc kolce, które z kolcami nabitymi na sztorc na niej dawały całkiem niezłą ochronę. Jednak nie sam kształt był niezwykły lecz to co potrafiła. Była wykonana z wytrzymałego stopu metali i zaklęta światłem Brzasku. Mogła rozbłysnąć oślepiającym światłem, które mogło rozświetlić ciemności, a nawet podobno niszczyć stwory zrodzone z mroku. Sareth otrzymał ją za misję, którą wykonywał daleko na zachodzie, na Wybrzeżu Mieczy. Służył wtedy w świątyni Lathandera w Beregoście. Gdy kapłan wracał z miasta, okazało się, że świątynia została zaatakowana przez fanatyków Cyrika, Czarnego Słońca, wroga Lathandera. Nie myśląc wiele Sareth rzucił się w wir walki, wspomagając swoich braci. Udało im się odeprzeć atak, ale wielu kapłanów zostało rannych, niektórzy poważnie. Tu przydała się wiedza lekarska młodego kapłana, który pomógł dojść do zdrowia ofiarom ataku. Gdy odsłużył swój czas w tej świątyni został odesłany do swojego rodzinnego miasta, Dhast. Tam został obdarowany tarczą, co było dla niego zaskoczeniem. Jak się później okazało, większość z kapłanów, którzy walczyli wtedy zostało odznaczonych tym wyróżnieniem.
Młody kapłan skończył polerować tarczę, odgonił wspomnienia i uśmiechnął się, widząc swoje dzieło.
Spod pryczy wyciągnął swój plecak, który spakował sprawnie i szybko. Do swoich przedmiotów dorzucił pakunek od opata, a złote monety na srebrnych łańcuszkach wrzucił do sakiewki. Zawiesił sobie na szyi swój święty symbol Lathandera, następnie założył zbroję, przypiął swoją broń do pasa i zabrał tarczę.
W pełnym rynsztunku wyglądał zupełnie inaczej niż w zwykłych szatach mnicha, było w nim coś co budziło przestrach u wrogów Poranka i szacunek u jego sprzymierzeńców. Na koniec Sareth założył na głowę hełm, który był częścią zbroi, wziął głęboki oddech i wyszedł ze swej celi, kierując się w stronę wyjścia z klasztoru.
Miał jeszcze trochę czasu, ale kierował się od razu do Tawerny Pod Paladynem, najwyżej poczeka na Corrika.
 
Lomir jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:10.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172