Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 21:27   #1
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[Grhwk-DnD]Awantura!

Parę pięknych dni i kilka wieczorów, które kończyły się nad ranem. Paru poobijanych przez życie wyrzutków balowało. Balowało i jeśli nie po królewsku, to przynajmniej po hrabiowsku trwoniąc pieniądze w tempie, które każdemu kupczykowi gwarantowałoby zawał. Gorzałka lała się z glinianych dzbanów do kielichów, z kielichów do spierzchniętych od ciągłego chlania ust, z przesiąkniętego alkoholem stołu na ziemię, z rozbitych o ścianę naczyń strużkami w dół i w końcu zmiksowana niczym materia Limbo, wprost z wołających o zmiłowanie żołądków pod nogi. Wykwintne jadło z początku służyło zaspokojeniu wilczych apetytów, potem pełniło rolę źródła nowych doznań i smaków dla przyzwyczajonych do żarcia na co dzień ziemniaków i chleba biesiadników. Później bażancie wątróbki i insze specjały stały się ledwie zagryzką pod lejące się bez umiaru trunki, a w końcu potrawy znalazły dziesiątki nowych zastosowań, od grania w rzutki szaszłykami po wykorzystanie rodzynek i winogron jako żetonów do pokera. Służba, którza krzątała się nieustannie między stolikami znała się dobrze na ekonomii. Hulakom bez grosza przy duszy, albo takim o płytkich kieszeniach zamknięto by drzwi przed nosem, a gdyby przyszła im ochota na igraszki to prysznic w wylanym z okna wrzątku odwiódłby zawadiaków od szaleństw. Tymczasem tę bandę ochlapusów tolerowano. Tolerowano, choć darli mordy niemiłosiernie, niezależnie od pory dnia i nocy, zupełnie zresztą rozmytych w ich radosnym uniesieniu. Tolerowano, choć szczypali w tyłki czy ładowali łapska za koszule służących, wyraźnie zmęczonych festiwalową atmosferą. Tolerowano mimo, że niemal wszystkie meble połamali, zrzucili na kupę i w końcu wykorzystali do budowy barykad zza których ostrzeliwali się i obrzucali pociskami. Z jednej z najlepszych gospód w mieście wypłoszyli wszystkich gości, ale wcale nie było tam pusto. Sproszone z zamtuzów i ciemnych zaułków dziewczęta dotrzymywały chwackim awanturnikom towarzystwa, gdy akurat zebrało im się na czułości. Później zresztą do przybytku zwaliły się też mniej profesjonalnie podchodzące do sprawy niewiasty, młode mieszczki, które spragnione przygody, słaniając się na nogach, człapały w głąb sypialń swych herosów. Muzykanci, akrobaci, krupierzy ze świątyni Norebo, tancerki, słodcy jak tona chałwy kompani do picia potrzebujący "niewielkiej pożyczki", hazardziści, gotowi zakładać się z każdym i o wszystko, no i cała zgraja cwaniaków, którzy "akurat przechodzili obok z tragarzami". Hassan i jego przyjaciele ściągnęli pod dach "Wieczornego Cienia" prawdziwą menażerię, która w miniaturze obrazowała ciemną stronę miasta. Tolerowano ich, bo mieli pieniądze. Całą górę złota, której nie powstydziłby się pewnie żaden starożytny smok.

Chociaż... To nie do końca było tak. Banda, która korzystała z dobrodziejstw Rel Astry nie należała do potentatów. Awanturnicy, których dziwne zrządzenie losu zetknęło z bakluńskim szlachcicem, byli na dnie. Albo podchodząc do sprawy bardziej optymistycznie: na starcie. Byli goli. Ciśnięci w otchłań miejskiego molocha z marnymi oszczędnościami, garścią monet, które w nowym środowisku znikały jak woda. Włóczyli się po zatłoczonych ulicach czekając na uśmiech Fortuny. Jedni czekali bardziej aktywnie, uwijając się z bronią w wąskich uliczkach doków, a inni... Inni zabijali czas na swój własny sposób. Hassan nawinął im się przypadkiem. I to każdemu z osobna, poddając rozsądek multiuniwersum poważnej próbie. Miał coś dla każdego, jak dżin spełniający życzenia. Jowialny, wiecznie uśmiechnięty zjednywał sobie ludzi nim jeszcze zdążyli zadać sobie pytanie, kim on do chuja jest. Nowych druhów przywlókł ze sobą do eksluzywnej gospody i szczebiocąc słodko z właścicielem zapewnił całej hałastrze tydzień nieskrępowanych harców. Młody, dwudziestoparoletni chudzielec ładował do kasy "Wieczornego Cienia" bajońskie sumy, a kiedy przychodziło mu sięgać po mieszek wcale nie sapał, ani nie krzywił się z bólem. Gdzie tam! Zmęczonym hulanką zachciało się białego proszku, by złapać siły do dalszych figli? Dostali całą szklaną taflę specyfiku. Roztarte dziąsła i poczerwieniałe nosy swędziały potem jeszcze przez kawał czasu. Ktoś tam w ciżbie chciał zobaczyć tańczącego niedźwiedzia na łańcuchu? Sprowadzono niedźwiedzia. Białego. Bogowie raczą tylko wiedzieć skąd go wzięto. Ostatniego dnia wyburzono balustradę i skakano z piętra na ułożone na parterze sienniki. Zarwała się podłoga i jakiś czarnoskóry żongler z połamanymi nogami wylądował w piwnicy. Zabawa była szampańska.

Hassan obiecywał jednak, że to dopiero preludium do prawdziwego szaleństwa. Szykował deal życia i potrzebował paru rąk do pomocy. Jakiś biznes, wymiana, coś-tam, "sami zobaczycie". Nie był zbyt precyzyjny, gdy temat schodził na bankiet u d'Arloniego i chyba nawet mistrzowie tortur Szkarłatnego Bractwa nie byliby w stanie wyciągnąć z niego choćby słowa. Męczony, nagabywany, podpytywany o wszelkie możliwe szczegóły wymykał się sieciom i wnykom jak lisi weteran. Tu się roześmiał, tam wskazał palcem na połykacza ognia, którego ktoś chciał podpalić zawiniętego w dywan, tu znowuż wyszczerzył zęby w czarującym uśmiechu. Zawsze jakąś sztuczką zmieniał temat, odsyłał go w sferę rzeczy małych i nieważnych, sprawiał, że ludzie o nim zwyczajnie zapominali. Jasne było tylko to, że na bankiecie nowi przyjaciele hochsztaplera mają się zjawić w eleganckich ciuchach i potem odeskortować go do starego druha, postaci dla całej sprawy kluczowej. Drugą pewną rzeczą było, że po tej misji wszyscy mieli zainkasować potworne pieniądze. Sumę, której posiadanie, rzekomo, było przestępstwem i czyniło samego Zilchusa, boga kupców, zazdrosnym. Złotousty Hassan pięknie bajerował, ale jeśli z planowanego wypadu możnaby wyciągnąć choć połowę tego, co kombinator wydał w przeciągu tygodnia to było grzechem w ogóle się zastanawiać. Nikt z kumpli Bakluna nie grzeszył. W tym wypadku, bo patrząc z szerszej perspektywy to ich dusze dawno były już zgubione i żaden klecha nie dałby im rozgrzeszenia. Trudno. I tak nie łazili do świątyni, a jeśli już to wygrzebać monety z puszki "Na remont kościelnej elewacji". Takie to były szuje.

* * *

Wielki dzień w końcu nadszedł i harce dobiegły końca. Nie było mowy o opróżnianiu kolejnych flaszek i nieprzyzwoitych rozrywkach, gdy na horyzoncie jawił się już wytworny bankiet. Trzeźwi, wyszorowani, wypomadowani, skąpani w olejkach i elegancko wystrojeni znajomi Bakluna byli gotowi. Równiutko skrojone kreacje w dziewczętach wzbudziły zachwyt, a westchnienia mijających je przechodniów stanowiły najlepszą recenzję ich wyglądu. Dżentelmeni, choć karkołomnym było przypuszczenie, że kiedyś tę bandę obdartusów będzie można tak określić, teraz pasowali do tego miana. Ciuchy nieco cisnęły tu i ówdzie, bo i cała zgraja przez tydzień bardzo sobie pofolgowała, ale dało się oddychać. Prowadzeni przez odzianego w krzywdzące dla oczu kolory Hassana, szpanującego złotymi sygnetami na palcach i szmaragdem wpiętym w turban, śmiałkowie pocili się. Denerwowali, rozglądali naokoło i chrząkali nerwowo. Każdy czuł się nieswojo bez kuszy przy boku czy chociaż solidnego miecza. Awantura była straszna, ale Baklun nie uległ. Pomysły, aby podstawić pod mury rezydencji sir Bertholda wóz z orężem (halabardy, glewie, gizarmy i co tam jeszcze będzie potrzebne!) albo dla bezpieczeństwa zabrać ze sobą Burka z doków i jego hałastrę podrzynaczy gardeł nie spotkały się z entuzjazmem chłopaka. Każdy zdołał przemycić w zakamarkach szat jedynie sztylet, a i to było niezłym wyczynem po rewizji, jaką przeprowadzili goryle opłaceni przez gospodarza bankietu. Monsieur d'Arloni nie oszczędzał na bezpieczeństwie. Porozrzucani po parku strażnicy wyglądali naprawdę okazale. Łapska grube jak konary stuletniego dębu, szyje, których nie było i klaty dość szerokie by z jednej uczynić parking dla powozów. Masywne sylwetki ochroniarzy były zapakowane w elegancką czerń, wypastowane, skórzane buty błyszczały jak onyksy, a na twarzach nawykłych do ponurych grymasów widniały wypracowane w pocie czoła sympatyczne uśmieszki. Wszystko było tutaj de luxe.

Jadowicie zielona trawa, przystrzyżona równiutko, dopieszczona przez ogrodników w wielogodzinnych operacjach żegnała się ze swym żywym kolorem pod obcasami dziesiątek butów. Eleganckie damy w błyszczących kreacjach tuliły do serc lisie kity i inne zwierzęce resztki, posyłały zalotne spojrzenia młodym oficerom, których dumnie wypięte piersi drgały pod ciężarem zgromadzonych medali. Młodsze szlachcianki i zamożne mieszczki w wydekoltowanych sukniach wodziły drapieżnym wzrokiem za wąsatymi dżentelmenami w słusznym wieku. Mieszane grupki szczebiotały radośnie tu i ówdzie, sącząc trunki z kryształowych kielichów, które kelnerzy w granatowych liberiach napełniali bez chwili wytchnienia. Snopy światła skapywały na trawnik z okien i otwartych na oścież portafinestrów, zgromadzeni na werandzie białego dworku muzycy zacinali na skrzypkach i wiolonczelach. Muzyka płynęła poprzez park, wśród gałęzi magnolii i miłorzębów, w zakamarkach labiryntowego żywopłotu, aż po bramę wiodącą wprost do serca Starego Miasta. Hassan życzył swym kompanom miłej zabawy i nakazał nie oddalać się poza ogród, samemu niknąc gdzieś pośród stołów w głębi dworku. Otoczeni szczelnym kordonem ochroniarzy, niewidoczni dla oczu pospólstwa szlachetnie urodzeni bawili się dość... swobodnie. Brak obycia druhów Bakluna nikomu tu nie przeszkadzał, a wręcz przeciwnie. Dodawał uroku, tanio kupował sympatię zmanierowanych paniczyków i wyperfumowanych nimfetek. Można było zupełnie zapomnieć, jaki był prawdziwy cel tej wizyty...

* * *

Uśmiechnięty od ucha do ucha Hassan zmaterializował się wśród rozluźnionych towarzyszy z parą skórzanych toreb. Przepraszająco poklepał młodziutką - jak zdążyła Veinrickowi się pochwalić - poetkę i aktorkę i wręczył rycerzowi pokaźny pakunek, w którym coś pięknie brzęczało. Taki brzęk wszyscy łatwo rozpoznali, bo śnił im się po nocach, a i na jawie marzyli, by pławić się wśród żółciutkich krążków. Drugi ładunek powędrował w łapy półorka, który - chyba jako jedyny - bawił się umiarkowanie, traktowany przez otoczenie, deliktanie mówiąc, z rezerwą. Torba nie była lekka, ale przy potężnej sylwetce wojownika wyglądała jak piórnik na ołówki i pewnie jej waga była dla niego równie kłopotliwa.

"Będziemy się chyba zbierać, bo stary Marlon pewnie czeka na nas z herbatą" - rogal na twarzy Bakluna jeszcze się powiększył - "Bez obaw drogie panie i szlachetni waszmościowie, moi czarujący przyjaciele pewnie niedługo znów będą mieli szansę się z wami spotkać. A już na pewno coś o nich usłyszycie".

Hassan mrugnął porozumiewawczo i zalecił druhom marsz w stronę bramy. Sam skusił się jeszcze na króciutką pogawędkę z sir Bertholdem d'Arlonim, szpakowatym dryblasem o mordzie beja. Przepita twarz, czerwona jak maki, była rzekomo efektem poparzeń od "czarodziejskiego ognia", ale wszyscy wiedzieli o wakacyjnych urlopach spędzanych przez barona w piwnicach winiarni. Chwila, moment i kroczyliście trawnikiem ku bramie. Cała dziewiątka. I byłoby naprawdę pysznie, gdyby liczba Baklunów na bankiecie zgadzała się ze stanem początkowym. Jeden młody, wystrojony jak papuga Baklun obwieszony złotem, zbrojny w wysadzany kamykami kindżał i perłowobiały uśmieszek. Teraz było dwóch. I ten drugi, otoczony przez piątkę zbirów o porowatych, przypominających sita mordach był tym właściwym. Tym, którego sir d'Arloni przepraszał, gdy jego ludzie sięgali po broń i ruszali w kierunku oszusta.

"A to kurwa heca..." - Hassan pierwszy raz od tygodnia przestał się wesoło szczerzyć - "Jazda wariaty, spierdalamy!"

Ewakuacja zdawała się najsensowniejszym rozwiązaniem. Strażnicy d'Arloniego wyczarowali kusze chyba spod ziemi. W mgnieniu oka celowali w cwaniaczka i w jego skuszonych łatwym zarobkiem kumpli. Pierwsze pociski świsnęły nad głowami uciekinierów wśród akompaniamentu tłuczonych naczyń i krzyków przerażonej szlachty. Ściągnięte przez Bakluna zbiry wygrzebały znikąd noże i kastety, a sam sobowtór Hassana okazał się chwackim człowieczkiem i też w podskokach gonił pechową grupkę.

Pędzili jak opętani, obraz rozmywał się przed oczami, a w uszach szumiało. Jakieś kształty szybowały nad głowami i obok. Wszędzie dookoła. Ręce w górę i próbować tłumaczenia? Dwóch tłustych wąsaczy wypadło zza wystrzyżonej w kształ stożka tui, wymachując orężem. Wyglądali na zapaśników, ale rapiery w ich łapskach sugerowały, że z dyscyplin preferują raczej szermierkę. Ołka skoczył jak jelonek, unikając zabójczego sztychu. Potknął się przy lądowaniu, parę metrów przebył właściwie na czworakach. Brama! Żelazna brama zdobiona kwiecistymi motywami była szarpana przez śniadego grubasa z kucykiem. Z wieżyczek po obu jej stronach starali się wygramolić dwaj, trzymani na specjalne okazje, lokaje o więziennej urodzie. Gdzie biec? W lewo! Tam wyrastał żywopłotowy kompleks, labirynt zieleni, ciągnący się pewnikiem przez wiele metrów. Wyjście drzwiami ogrodowymi, służba musiała mieć swoją ścieżkę! Albo to, albo główne wyjście. Można było skręcić lub biec prosto. Ujadanie ogarów gdzieś z tyłu. Nie odwracać się, nie można. Hassan. Hassan nie znał takich podstaw? Nie, nie do pomyślenia. Ale odwrócił się, odwrócił się przecież! Byli blisko. Musieli być blisko, skoro go dopadli. Trudno, choć na sekundę, łeb w tył, wzrok w bok, sekunda, by spojrzeć!

Spojrzeli w tył, jeden moment. Leżał rozciągnięty wśród zieleni jak zrobiony ze zwierzaka dywan. Zatłuczony przez rodaka, który okazał się diabelnie szybki. I mało litościwy. Reszcie też nie chciał odpuścić. Był w awangardzie, gnał przed peletonem podrzynaczy gardeł i łamaczy żeber, miał zbiegów raptem trzy kroki przed sobą. Były dwie drogi. Runąć w morze liści, kryć się wsród labiryntu, po omacku brnąć ku bocznym drzwiom, a może pędzić do bramy? Nie zwalniać, postawić na jedną kartę. Może uda się przemknąć zanim służba zatrzaśnie wrota. Tam paręnaście, może dwadzieściakilka metrów. Tu trochę więcej niż połowa tego. Ale pracujące na pełnych obrotach mózgi, buzujące od adrenaliny analizowały już i inne rozwiązania. Kalkulacja. Co opłacało się najbardziej. No właśnie, co?
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-08-2010 o 21:32.
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:57   #2
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
ObywatelGranit

Veinrick von Dusk nigdy nikomu nie odmówił szklaneczki miodu, czy kufelka dobrze schłodzonego piwa. Nie zdarzyło mu się też zaniechać osuszenia flakoniku dobrego wina, czy butelczyny nie zgorszej gorzałki. Nie przypominał sobie by odprawił z kwitkiem szlachcica proponującego odrobinę samogonu, czy marynarskiego grogu. Tym więcej uradowało się jego rycerskie serce gdy z pośród bezbarwnego tłumu szaraczków, wyłowiło go czujne i baczne oko Hassana. Veinrick z szeroko śmiejącą się gębą, przyjął propozycji hulanki, zwłaszcza, że to nie jego kiesa miała zostać obciążona. Baklun ugościł ich jeśli nie po królewsku, to co najmniej po pańsku i za to zyskał sobie wdzięczność szlachcica. Mężczyzna dał się poznać kompanom jako charakternik i niezmordowany łeb do chlania. Nie przebierał w panienkach sprowadzonych do karczmy, klejąc się do rudych i ciemnych, tłustych i szczupłych. Gził się za dwóch, pił za trzech lub czterech, a szkód narobił za ośmiu. Gdzieś około czwartego dnia niekończącej się libacji, do jego obciążonej oparami alkoholu głowy zaczęły docierać niepokojące sygnały. Hassan wydawał coraz więcej i więcej, a nie wspominał nic o zapłacie. W podgolonym łbie błędnego rycerza, rozległ się dźwięk dzwonu bijącego na alarm.

Wszystko co dobre szybko się kończy, także więc było z hulanką. Dzień siódmy imprezy, Veinrick spędził polując wraz z kotami na białe myszki, przy czym długi miecz średnio nadawał się do likwidowania objawów delirium. Oporządził też tarczę, z herbem swego zacnego i szanowanego (przynajmniej według Veinrick'a) rodu, która ostatniej nocy służyła jako sanie do karkołomnych zjazdów po schodach. Na przyjęcie oporządził się jak potrafił najlepiej, pod żupan i komtusz wdziewając kolczugę. Niestety nie mógł wziąć tarczy, hełmu i miecza, ale zadbał o to, by rycerski pas był należycie wyeksponowany. Podgolił i podkręcił wąsa, który dziwnie ogorzał od wszystkich specyfików, które w ostatnich dniach wypalił jego właściciel. Tak wyfircykowany był w pełni gotów by towarzyszyć Hassanowi.

Błyskawiczny rozwój wydarzeń na miejscu wyrwał rycerza z stanu poalkoholowego zejścia. Jego pikawa zaczęła pompować adrenalinę na skalę masową, a nogi niosły prędzej niż kiedykolwiek. Cóż znaczył bez swojego uzbrojenia, nie wspominając o koniu? Czuł oddech pogoni na karku, a decyzję trzeba było podjąć wartko. Bez wahania rzucił się sprintem w krzaki, nie bacząc na wredne gałązki rysujące jego wąsate oblicze.

* * *

Bielon

Ołka Szu

W sumie życie nauczyło go tego, że wszystko co dobre kończy się prędko. Czasem na tyle prędko, że człek nie orientował się, że było już to dobre. Sam często mawiał „Lepsze jutro było wczoraj”. Tyle, że mawiał to złapanym dłużnikom, wytropionym ofiarom dla których był swego rodzaju memento. Tak właśnie o sobie myślał. Wielu z jego klientów miało zdanie odmienne. Nie mówili mu o tym. Zbyt często jednak musiał szukać nowych zleceń gdzie indziej, by samemu na to nie wpaść. Być może winna była jego nie wyparzona gęba, być może bezkompromisowość a jeszcze bardziej prawdopodobnie fakt, że wiele spośród jego „ofiar” miało ogromny żal o zastosowane metody. Dość jako przykład podać żonę rozżaloną o to, że śledząc jej męża i złapawszy go na zdradzie, uciął skurwielowi przyrodzenie. Ołka miał jednak własne spojrzenie na sprawę. A dziesięcioletnia kurewka, która do złudzenia przypominała jego siostrzenicę również.

Hassan zdawało się, spadł mu z nieba. Kiesa ziała pustką a po rozbiciu mordy nazbyt butnego wierzyciela Szu miał serdecznie dość swej roboty. W takiej właśnie chwili pojawił się baklun, który zdawał się mieć w serdecznym poważaniu wszystko to co na mieście mówiło się o Szu. I miał, zdawało by się, nieprzebrane zasoby gotowizny. Oraz dziwny sentyment do takiej zbieraniny w której nawet Ołka czuł się niespecjalnie wyróżniającym się indywiduum. Wraz z pijacką bracią Szu cieszył się więc każdą chwilą. Świadom tego, że jutro będzie wspominał wczoraj. Pozostało więc zrobić wszystko, by było co wspominać. Dziewki i morze wypitego alkoholu cieszyć mogło dni kilka, jednak Ołka nie była aż takim długodystansowcem by chlać dni siedem. Już czwartego dnia trzepało go na widok okowity i kurował się ledwie piwkiem. Co prawda jednym za drugim a szczanie z okna oberży na przejeżdżających rycerzy dawało mu mnogość zabawy, zwłaszcza gdy udawało mu się być lepszym w tej konkurencji od współtowarzyszy, to jednak było to piwo. Niektórzy z kumotrów walili na zmianę z treścią żołądka, co znacznie utrudniało rywalizację. A po trzecim zjeździe na tarczy za Veinrickiem Ołka wyrżnął łbem w dębowy stół i w dupie miał pozostałe zawody. Zaczęło wiać nudą.

Szczęściem i na to Hassan znalazł lekarstwo. Ołka wystroił się na ile mógł, ale i tak niektórych rzeczy zmienić było nie sposób. Na przykład gęby. Szu więc trzymał się półośka zdawkowo i półgębkiem odpowiadając miłym gościom. Do czasu aż zobaczył Rendricka. Ten akurat był jednym z nielicznych klientów Szu o którym on sam wypowiadał się dobrze. I co najważniejsze z wzajemnością. Tyle, że w mieście bywał rzadko. Ostatnio zaś wyjeżdżał. Ważne sprawy wielkich kompanii kupieckich. Ołka aż tak w jego interesy nie wnikał by wiedzieć gdzie i po co ten jeździł. Nikt mu za to nie płacił. Teraz jednak już chciał podejść, kiedy nagle okazało się, że Hassanów jest … dwóch. I że gospodarz zdecydowanie ma temu, który im płacił, za złe.

- Do koni! – krzyknął Szu gnając na złamanie karku za kilkoma kompanami, którym udało się już wysforować. Nie mieli żadnych koni, ale ci, którzy ich tropem gnali wiedzieć tego nie musieli. Szu zaś nie tracąc chwili czasu na zbędną analizę możliwych wyjść rzucił się w krzaki pędząc intuicyjnie ku ogrodzeniu. Wiedział, że psów nikt tak szybko nie spuści. Za dużo było w ogrodzie gości. Zawsze jednak mógł się jednak mylić…

* * *

majk

Miejski labirynt przemierzał w przebraniu by nie przyciągać niezdrowych spojrzeń i szeptów, pomst do miłościwych bogów i płaczu dzieci chowających się za spluwającymi na jego widok matkami- nierzadko niewiele ładniejszymi od niego samego. Odziany w długi, przeciwdeszczowy płaszcz kroczył przez tłum budząc niekryty respekt. Spod kaptura w świetle dnia można było dostrzec czarne, spięte z tyłu włosy; brutalnie spoglądające oczy ziejące ciemną otchłanią źrenic; wystające na dolną wargę przerośnięte kły. „Pomnikowa” cera potęgowała słuszny lęk mieszczan. Więcej strachu wzbudzał tylko jego niemy towarzysz- wystająca z przeciętego na plecach materiału rękojeść wieńczyła szeroki i potwornie długi miecz. „Dar”. Przykrą oczywistością było to, że jedynie długość jego ostrza dzieliła „cywilizowanych” mieszczan od prozaicznego linczu i dumnego pochodu za niesionym na pikach i gizarmach truchle ulicami miasta z finiszem w którejś ze świątyń. Mniejszy wpływ miało już pokojowe nastawienie czy maskowanie swojej tożsamości dla własnego i ich dobra- nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nikt nie doceniał jego gestu. Zdarzali się „bohaterowie pierwszego zdania”- rzucali losowymi obelgami łamanym głosem i czujnie by w razie czego dać nogę. Głosu dobywali zazwyczaj gdy minął ich na dobre dziesięć stóp: „bękart orkowej kurwy, na pohybel ci psi synu”, „gównolicy dzikus szukający słusznej śmierci” czy „czarci pomiot bluźniący miastu i nam wszystkim”. Przypominali dzieci rzucające kamykami w psa na uwięzi. Szkraby wychodzące przed szereg -by wszyscy widzieli- brały nieporadny, aktorski zamach i czmychając do linii by uniknąć konsekwencji kpili z bestii na łańcuchu. Czasami łańcuch pękał- ostatnio rzadziej. Nie oglądał się za siebie, nie słuchał. Splunąłby im „nawzajem” gdyby już dawno nie brakło mu śliny.

***

Od pamiętnej nocy minęło ledwie pół roku, a miesiące zdawały się latami negatywnych doświadczeń. Pierwsze dni były najcięższe. Tułaczka bez pomysłu, środków i celu. Setki kroków do niczego nie przybliżały, okolica przypominała stepy- koniec świata. Po chłodnej nocy dzień prażył słońcem nie dając wytchnienia przy forsowaniu kolejnych dzikich łąk, wzniesień i skarp, mateczników i strumieni. Długa, piesza podróż co kilka godzin zmuszała do odpoczynku. Umęczone mięśnie dotknęły kolejny raz chłodnej, cieniodajnej skały, a myśli odpłynęły jak za dotnięciem magicznej różdżki. Sen. Zbudziły go głosy dwójki -jak się później okazało przypadkowych- przejezdnych w drodze na urodziny krewnej.

-Ja pierdzielę jaki wielki.. Co to jest u diabła?! -młody, wręcz chłopięcy głos zdradzał podniecenie na widok wielkiego, błyszczącego w zaciśniętej dłoni miecza jakiego dobywał pół-przytomny wojownik nieludzkiej postury.
Słyszał jak we śnie tańczące w miejscu konie, „dwa?”, „trzy?”.

-Zasuszył się.. -odpowiedział mu inny, nieco dojrzalszy, obeznany, niewidzialny głos.

Nadal bowiem nie zdołał podnieść powiek, spontanicznie przyjął cechy głazu, w duchu modlił się do Kelanena o podobną odporność na ciosy mieczem. Nieme prośby o siłę kierował do dzierżonego ostrza, symbolu boga.

-Weźmy go na Staates, cioteczka Bili i wuj Konor padną trupem jak go zobaczą. A wiesz, że ich jedyną krewną jest mała Lili. Takie trofeum na pewno zjedna mi wujostwo i ułatwi przeprawę z tą dziewuchą. Bierzemy go ze sobą. -chytry plan zakończył zdecydowanym poleceniem.

„..który jesteś ostrzem na mych wrogów...”

-Liliana ma ledwie trzynaścio wiosen Sir, wujostwo nie zechcą jej wydać w tak młodym wieku.. -przypomniał przytomnie sługa

„...nie opuszczaj w bitewnej dolinie... dodaj sił do walki..”

-Nie mówiłem, że „padną trupem”, Francis? Zresztą już nie twój to kłopot, zdecydowałem, zabieramy to diabelstwo na zamek. -ostatnie słowa przepełniała odraza.

„...a Twoim ostrzem będąc.. odnajdę swój tor Twoim śladem..”

-Paniczu, to zdaje się niemożliwe. Nie mamy wozu ani dodatkowych koni...-sługa wyraźnie nie miał ochoty na taką przeprawę, nie miał też niestety wyjścia. Młodzik był uparty.

-Pojedziecie na jednym Francis, nie kombinuj tu ze mną. Sprawdź czy zdechło i pakujcie to na kasztankę. -jego ton nie znosił sprzeciwu.

Zmysły nie wracały, „..teraz mam tu zdechnąć jak zwierz? Po tym wszystkim...” Przeciągły ślizg wyciąganego ostrza wierciły mózg- jakby metal już zatapiał się w ciele i powoli obracał. Nie chciał umierać, „..nie w ten sposób.”,czara goryczy ponownie się przelała wieszcząc zgubę każdemu z obecnych- to bełt wbił się w ramię tnąc mięśnie i tryskając juchą. Bolesny sygnał, impuls, siła, mnóstwo siły. Zadowolony z siebie strzelec zaśmiał się triumfalnie gdy granitowe powieki błyskawicznie odsłoniły ciemne oczy lustrując dwóch jeźdźców i zbliżającego się pieszo trzeciego.

-Ożesz ty bestio plugawa co nie chcesz zdechnąć.. Nie ma dla Ciebie miejsca na tym świecie.. po moim trupie! -krzyknął Francis dobywając broni.

Ludzie „z zewnątrz” kiepsko raegowali na jego osobę. Przyszłe pół roku było ciągiem przykrych przypadków i gorzkich słów, żadne nie były śmiertelne. Jenks mawiał: co cię nie zabije to cię wzmocni. Doceniał tę mądrość dzień po dniu. Słowa świętej pamięci Francisa-ochroniarza też brzmiały jak klątwa czy raczej złowroga wróżba. Poniekąd.

***

Szynk nad drzwiami głosił pospolicie „Zakuty łeb”, nad nim hełm typu jeż straszył rdzą i gołębią sraką. Przybytek od razu się spodobał, drzwi prawie wyleciały z zawiasów gdy wielgachny wojownik pchnął je do środka. Jeden ze stolików okupowała grupa biesiadników, za ladą młody chłopak stał z rozdziawioną gębą- szybko uciekł wzrokiem pod szynkwas. Gdy wyjrzał zza niego ponownie zakapturzony klient był już po drugiej stronie.

-Szukam noclegu. Ile liczycie za noc? -Głos miał jak studnia, zimny, głęboki i tajemniczy- dłonią odsłonił przypięty do pasa mieszek by nie posądzono go -jak kiedyś- o wymuszenie. „Jedna noc w jednym miejscu”- proste i skuteczne.

-Pię...

-Chwilkę chłopcze, chyba nie dasz schronienia tej kreaturze, hmm? -człowiek który odłączył od towarzyszy wykazywał typowe cechy plebsu- Bo jeśli tak to może od razu zdrajców stanu i samych demonów zaproś. Jego psubraci zresztą, tfu, brzydactwo parszywe jak sto zbrodni. -wyszukane obelgi wzbudziły równie typowy entuzjazm kamratów wyszczekanego gościa.

-Daj mi klucz -powiedział spokojnie, obojętnie w stronę chłopca- czasami działało.

-Czy nie słyszałeś co mówię diable? Mam na ciebie splunąć czy dalej rugać jak dziadowskie pierdy? -śmiechy przybierały na sile, to zwiastowało burzę.

-Nie rób tego-odpowiedział krótko i cierpliwie. Za jego plecami ktoś otworzył naruszone drzwi do knajpy.

-Chyba nie... -nie zdążył rzucić kolejnego zdania gdy wojownik złapał go za łeb jak szmacianą lalkę i przyłożył rozkrzyczaną gębą do rantu lady.

Uniósł pięść przymierzając czerep nieszczęśnika gdy chwyciła go pozłacana dłoń. Palce tonęły w sygnetach, pierścieniach i obrączkach. Nadgarstek z trzema bransoletami ze szczerego złota i aksamitna szata jaskrawej barwy. To wystarczyło by go powstrzymać, a dalej było tylko lepiej- tak poznał Hassana. Tak „Zakuty łeb” zmienił się w „Wieczorny Cień”. Bezcelowa tułaczka w walkę o wyśnione bogactwo.
Początkowo zdawał się powietrzem dla świty bogacza, gdy już jego parszywa gęba opatrzyła się reszcie i szok zanikł był już częścią zespołu. Przynajmniej w oczach Bakluna, który nie szczędził środków na integrację zespołu i potęgowanie zapału luksusami. Dni mijały w pijackiej zadymie, początkowo niechętny pół-ork szybko znalazł ukojenie w alkoholu i innych używkach. W zasadzie był to najlepszy tydzień jego zasranego życia. Beztroska i zabawa były czymś zupełnie nowym, tak dalekim od spania po stodołach i wiadrami pomyj -stąd płaszcz przeciwdeszczowy-, obelgami i utrudnianiem i tak niełatwego żywota. Hassan nie dbał o jego wygląd, ba, w jego oczach wojownik dostrzegał iskrę zrozumienia i wiary.

- „Niemożliwe.. niby skąd?” -zwątpił lustrując amulety na grubych łańcuchach i kolorowe paciorki w licznych pierścieniach swego mecenasa.

Coś jednak było na rzeczy skoro mały radża wyłowił go z tłumu i wszedł za nim do „Zakutego łba”. Jakiś cel, plan. Dwa słowa które do tej pory nic dla niego nie znaczyły, teraz tak bardzo kuszące i bliskie. Po kilku dniach, ciepłego wieczoru w luksusowej posesji „znajomego” Hassana- na wyciągnięcie ręki.
Ciasne ubranie piło dosłownie w każdym miejscu, a najmniejszy ruch w wykrochmalonym fraku swędział i tarł jak diabli. Osobistości bawiące się w ogrodach mijały go spiesznie starając się nie patrzeć w oczy eleganckiemu neandertalczykowi. Cenił spokój, którego rzadko doświadczał w towarzystwie, choć akurat w tej chwili chętnie by komuś przypieprzył- byle tylko rozszarpać to opięte cholerstwo śmierdzące beczką naftaliny. Nikt nie dał mu powodu, o ironio. Chwile gdy czekali na swojego sponsora dłużyły się niemiłosiernie, ale w końcu Hassan powrócił. Na moment. Rozdał woreczki z kasą, podziękował paniom i panom po czym ruszył do ucieczki. Chwilę później był już trupem zatłuczonym przez wykidajłów właściciela i swoje drugie „ja”. Głód krwi pozostał w nich jednak, bo zaraz po urąbaniu Hassana ruszyli za jego kompanią z podobnym zamiarem.

-Nareszcie...-tubalny głos wyrażał nieskrywaną ulgę.

Wielkie ramie objęło szczelnie torbę ze złotem, a nogi spięły się do ucieczki. Atletyczna budowa i długie kończyny dawały dużą przewagę, chęć wyrwania się z szykownych więzów również. Kilka susów później potężny wojownik z trzaskiem przebijał kolejne ściany liściastego labiryntu. Biegnący za nim mogli słyszeć okrzyki zadowolenia i ulgi oraz rozdzierane naprędce szaty.

-Nigdy..! Więcej..! Oooooaaaaaaahhh.....! -sztywna skorupa brązowego fraku leżała w strzępach jeszcze zanim dobył pierwszej ścianki. Łamane gałęzie przyjemnie orały wszystkie części ciała, po chwili zawrócił jedną alejkę i odbił w prawo. Nasłuchiwał pogoni rozglądając się za wyjściem z obrzydzeniem wąchając swój nowy zapach na następne dni. „Naftalinowy wabik”.
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:04   #3
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Mike

Jamila

Jamila jak większość kobiet szukała męża. Oczywiście była szczupła i gibka, a jak chciała to i charakter nie dawał się poznać tak na pierwszy rzut oka. Jednak te przymioty nie wiele pomagały w poszukiwaniach, ale nie wpędzało to jej w rozpacz ponieważ w przeciwieństwie to większości kobiet miała wprawę w poszukiwaniu męża. Robiła to już któryś raz z kolei, tym razem było jednak trudniej, ten wielbłądzi zwis, Akbar przeszedł samego siebie i znikł na trzy miesiące. Wiedziała o nim wszystko i wiedziała też, że bez kobiety może wytrzymać góra miesiąc, potem przychylniejszym spojrzeniem obrzucał nawet wielbłądzice. A to oznaczało tylko jedno! Znowu miała współżonę, do tego sadząc z okolicy w jakie trop prowadził, prawie na pewno była to jakaś blada i nieopalona lafirynda.

Jamila była Baklunką. Śniada i ogorzała od pustynnego wiatru w wydekoltowanej kiecce sadziła wielkimi susami w kierunku wolności trzymając w jednej dłoni podciągniętą sukienkę. Całe szczęście, że wystroiła się w taką z rozcięciem aż do samego tyłka. Raz, że ścigani rozpraszali się widokiem grających pod opaloną skórą ud mięśni jakich nie powstydziła by się tancerka w najdroższym burdelu. A dwa, dzięki temu mogła sięgnąć do ukrytych sztyletów. Oczywiście możliwe miejsca ukrycia sztyletów dla dżentelmenów pozostaną tajemnicą do końca życia. Nie dżentelmeni mogli się o tym dowiedzieć zanim umarli. Kto w tych przypadkach był bardzie wygrany można było polemizować, ale bez sensu rozważać coś gdy niema to absolutnie żadnego znaczenia.

Brama była coraz bliżej, niestety wolne przejście kurczyło się nieubłagania. Nie czas było na psoty w krzakach, Jamila zerwała spódnice jednym ruchem. Taak, delikatny jedwab ma swoje zalety. Kolorowy kłąb materiału pofrunął na ścigających, Jamila zaś z rozpędu wskoczyła na rzeźbionego w kamieniu krasnoluda siedzącego w zadumanej pozie, stamtąd, już był tylko krok do dzielnego łowcy wyglądającego zwierzyny. Kształtna stopa wybiła się z ramienia posągu i poszybowała na dach stróżówki. Brama zamarła, strażnik nieopatrznie zerknął w górę i zyskał pewność, że Jamila faktycznie jest brunetkę. Nie mogło być inaczej, wiedza ta przez oczy wdarła się do mózgu i szukała teraz spokojnego miejsca by osiąść. Niestety każda z myśli chciała się z nią przywitać, olbrzymi tłok myśli w głowie sprawił, że strażnik zamarł obserwując szybujące na tle gwiazd zjawisko.
Jamila nie traciła czasu z dachu stróżówki płot nie był już tak wysoki, wystarczy tylko jeden sus, a potem… tak z pewnością pojawi się pędzący woź z sianem lub karoca wypełniona grubymi arystokratami. Miękkie lądowanie było prawie pewne. Prawie…

* * *

Rychter

Była pochmurna, deszczowa noc. W karczmie panował zgiełk. Pijackie śpiewy, stuk kufli, głuchy prask wymiocin padających na ścianę, jęki, wrzaski. Przy stoliku w kącie kilku podejrzanych jegomościów grało w karty, brzęczały pieniądze, sypały się przekleństwa. Fortuna sprzyjała roześmianemu ubranego na czarno typkowi, który znany był pijackiemu półświatkowi jako Myvern Solettan. Przed nim spoczywał spory stosik monet, a po obu stronach siedziały dwie, piękne, skąpo ubrane panienki, które miotały w jego stronę urocze spojrzenia, trzepocząc długimi rzęsami i klejąc się do niego przy każdej okazji. Kiedy jedna z dziewuch nachyliła się nad jegomościem, tak że jego nos prawie utonął w jej wielkim, prawie odsłoniętym biuście, z rękawa mężczyzny wypadło kilka kart. Wszyscy grający wtopili wzrok w oszusta, który nieświadom niczego obmacywał śmiejącą się w głos dziewczynę. Kiedy jednak zrozumiał co się stało, skamieniał. Odepchnął niewiastę, po czym rzucił się do ucieczki. Jednak odurzony alkoholem, nie zdążył nawet postawić kroku, obraz zawirował mu przed oczami, nogi odmówiły posłuszeństwa i wylądował pod stołem.
W tawernie rozgorzała bójka, dało się słyszeć jeszcze więcej przekleństw, jeszcze więcej wrzasków, mieszanych z odgłosami padających ciosów, łamanych krzeseł i tłuczonych dzbanów.
Po chwili, z brzękiem tłuczonych szyb przez okno gospody wyleciał półprzytomny Myvern, lądując twarzą w wielkiej kałuży. Leżał tak przez chwile bełkocząc coś pod nosem. Po kilku nieudanych próbach, udało mu się w końcu wstać, wrzaski w karczmie powoli cichły, bójka dogorywała. Noc była ciemna, a rzęsisty deszcz bił w opuchniętą gębę pijaka.
Mężczyzna przemierzając chwiejnym krokiem mroczne, brudne uliczki, nagle zatrzymał się i wybełkotał:
- Hhhurwwa! Beth mię szszabije!
Beth, była jego przyjaciółką z dzieciństwa. Samotna matka, musiała wychowując dziecko, jednocześnie prowadzić dom. Zarabiała psie pieniądze w znajdującej się obok jej domu gospodzie.
Zgodziła się by Myvern mieszkał u niej, w zamian miał jej pomóc w utrzymaniu domu i od czasu do czasu... dostarczyć samotnej kobiecie trochę przyjemności.
***
- Jak ty wyglądasz? -
powiedziała otwierając drzwi i pomagając mężczyźnie wtoczyć się do izby.
-Domyślam się, że twój kolejny genialny plan na zdobycie pieniędzy znów zawiódł i nie masz dla mnie ani miedziaka. - powiedziała z wyrzutem, pomagając Myvernowi pozbyć się przemoczonego ubrania
– Jak Ty sobie to wyobrażasz? Niedługo nie będę nawet za co miała wykarmić małego, o czynszu już nie wspominając. Albo zrobisz coś ze sobą, albo szukaj sobie innego mieszkania. - mówiła, obijając jednocześnie dłonie Myverna, które uparcie próbowały dostać się pod jej spódnicę. Wzięła wiadro i zimną wodą i chlusnęła na spocone ciało hulaki, a on sam cicho krzyknął.
- No co? Śmierdzisz Myv, nie będę spała z śmierdzielem... Aha i dziś możesz o TYM zapomnieć, jesteś pijany. - po chwili dodając jeszcze – możesz zapomnieć, dopóki nie przyniesiesz pieniędzy... – Mówiąc to wyszła z pokoju, zostawiając pijaka samego.

***

Spotkanie z Hassanem Myvern uznał jako długo wyczekiwany uśmiech szczęścia. Bez zastanowienia przyjął propozycję Bakluna. Wstąpił do domu Beth, ubrał swoją skórznie, przymocował do pasa dwie klingi i przewiesił przez plecy kołczan z łukiem i strzałami. Pożegnał się z przyjaciółka, zapewniając ją żarliwie że wróci z pieniędzmi, po czym zarzucił na ramię plecak i skierował się do „Wieczornego Cienia”. Przez te kilka dni hulanki, mężczyzna większość czasu spędzał przy stole, często lądując pod nim. Regularnie znikał za drzwiami swojego pokoju, prowadząc tam za każdym razem inną kobietę, w karczmie niewiele było takich, na których Myvern przez te siedem dni nie położył swoich łap. Raz, podczas szalonego zjazdu po schodach na tarczy nowego druha Veinricka, jego żołądek odmówił posłuszeństwa. Myvern zwymiotował w połowie drogi, wywołując falę śmiechu, po czym wylądował na stole, kryjąc pod sobą dorodnego pieczonego świniaka, czemu towarzyszył gromki aplauz widowni.

Myvern starannie przygotował się do bankietu. Zgolił gęstą już szczecinę pokrywającą jego gębę, zmył z siebie kilkudniowy smród potu, dymu i skwaśniałego piwa.
Wdział na siebie obszerną, świecącą koszulę koloru grafitowego, pod którą na wszelki wypadek założył napierśnik ze swojej skórzni. Wbił się w czarne bryczesy, które z niewiadomych powodów skurczyły się. Ten wytworny, nietypowy dla niego strój wieńczyły wysokie skórkowe buty, w których ukrył sztylet. Na przyjęciu otoczył się bogatymi córeczkami tatusiów, które znudzone towarzystwem lalusiowatych kapitanów i pierdołowatych kupców lgnęły do niego niczym mucha do miodu.
Kiedy Hassan oznajmił grupie, że czas się oddalić, Myvern schował jeszcze za pazuchę butelkę przedniego wina, rzucił uwodzicielski uśmieszek białogłowom, po czym razem z towarzyszami ruszył do wyjścia.
To co stało się później całkowicie go zaskoczyło. Puścił się pędem przed siebie. Koło niego świstały bełty. Zbroja pod ubraniem i sztylet w bucie dawały mu namiastkę poczucia pewności, zarazem jednak żałował, że nie ma przy boku swoich ostrzy. Rozejrzał się dookoła, Hassan już nie żył, część jego towarzyszy gnała w kierunku zarośli, które nie gwarantowały ocalenia, jednak mogły przedłużyć nędzne życie Solettana. Alternatywną drogą była brama, która już za chwilę miała się zatrzasnąć, pewne, lecz ryzykowne wyjście.
- Co robić? -w jego głowie przemknęło pytanie, odbijając się długim echem – Lepiej załatwić to szybko, nie mam zamiaru pół dnia chować się po krzakach z niewiadomym skutkiem!Biegł jak szalony do kurczącego się wyjścia. Musiał zyskać na czasie, trzeba było coś zrobić z drabem zamykającym bramę. Wygrzebanie noża, spoczywającego w cholewie buta nie wchodziło w grę, Myvern sięgnął za koszulę i z największym żalem cisnął w przeciwnika butelką wina.
- Nawet jeżeli go nie trafię, zyskam kilka sekund. - pomyślał, po czym jeszcze szybciej zaczął przebierać swoimi chudymi nogami.

* * *

Bloodsoul

-Fritta? - otwierając jedną powiekę na drugą cześć łóżka, powiedział cicho, tak aby nie zbudzić trzymiesięcznego Louisa, który leżał w żłobku nieopodal w tym samym pokoju. -Fritta? - powtórzył imię swej kobiety kolejny raz, tym razem gdy stanął na środku pokoju, ziewając i rozciągając się. Udał się do pokoju gościnnego. Potem do łaźni. Następnie kolejno do kuchni oraz jadalni, aby na końcu pójść na taras. Wszystko łączyło się w jeden, jednorodzinny kompleks, dom, niewielki, kupiony za niewielkie pieniądze. Drzwi na zewnątrz były otwarte, drewniana podłoga skrzypiała pod kolejnymi krokami półnagiego mężczyzny. Wszystkie zmysły Benathiego wyostrzyły się. Szum pojedynczej jabłoni niedaleko tarasu dawał się we słuch. Światło wschodzącego słońca przyświeciło prosto w oczy, by kolejne sekundy minęły aż do momentu w którym Benathi zobaczy jakaż to okropna tragedia stała się owej nocy, dnia ósmego, wczesnego lata Talahai. Fritta leżała na środku drewnianej posadzki, a plama krwi zrobiła wokół niej prawie że równy wypełniony okrąg.


***

-Mowa jest srebrem, a milczenie złotem, nie? - parsknął do równie pijanego półorka, który wydawał się niezwykle wyciszony. Oczywiście brak odpowiedzi, ni parsknięcia, ni skinięcia głową dawał ewidentny znak potwierdzenia słów mężczyzny w średnim wieku.

Wszystko w okół, nawet latające winogrona były dlań czymś nowym. "Z takich okoliczności trzeba korzystać" pomyślał i niezwłocznie "częstował się" każdej atrakcji, od jadła, poprzez alkohol, aż po kobiety. Zabawa przednia, a końca nie widać. To co stanie się później było oczywiste, jak oczywisty jest powiew wiatru wysoko w zaśnieżonych górach, jak oczywisty jest szum morza i śpiew ptaków. Wszystko z czego czerpiemy naturalną energię. Lecz mimo to, Benathi najwidoczniej był spragniony przedniej przygody, a zarazem odskoczni od normalności. Choć w mniemaniu każdej innej osoby życie dało mu w kość już wystarczająco. Najwidoczniej jemu było mało.

Dzień za dniem upływał ślamazarnie, a zarazem ekscytująco wraz z każdym nowym wydarzeniem, każdą nową przyśpiewką grajków, każdą dostawą wyśmienitego jadła. Jamila kręcąc swymi pośladkami tu i ówdzie przyprawiała tę biesiadę do końca perfekcyjnie. Finezyjny wzrok przystojnego, długowłosego mężczyzny przeszywały każdą część ciała młodej dziewuchy, niezwykle obdarowanej przez naturę. Niestety nie miał wielu okazji wspólnej konwersacji. Oczywiście trunki ostro mieszały w głowach wszystkim tutaj, to Benathi potrafił się opamiętać i choć nie jest "niewyżyty", miał wielką ochotę "zapoznać" się bliżej z ową nieznajomą, gdy nadejdzie właściwa chwila.

Koniec końców wszystko ma swój kres. Także ta impreza. Z zaschniętym pyskiem i z lekko nietrzeźwym umysłem było wybrać Benathiemu ścieżkę ucieczki. "Toż to pościg z prawdziwego zdarzenia, coś co daje nagły zastrzyk adrenaliny". Myśli kłóciły się ze sobą, i z dwóch opcji: skręcenia w lewo do ogrodu, kupy liści oraz w prawo - "Jakieś drzwi!", wybrał niespodziewanie pobiegnięcie prosto, w nadziei, iż zdąży przed zamknięciem głównych wrót. Codzienna bieganina w ramach rozgrzewki w klasztorze może w końcu da swój obrót w ciężkiej chwili - "Hextorze! Dodaj mi sił..."

W ostatnim momencie ujrzał chudego mężczyznę biegnącego w bardzo podobnym kierunku. I jakby złapał nieświadomy cynk na synchronizację. Także wyjął zza pasa butelkę czerwonego wina i również cisnął nią w "gościa od bramy". "Co dwie butelki to nie jedna."

* * *

Rudzielec

Rozejrzała się szukając ubrań w bajzlu który oficjalnie był jej sypialnią, kolejny dzień pijaństwa, obżarstwa i cudzołóstwa czas zacząć!
~A nie dziś mamy iść na tą robotę.~ Pomyślała myszkując w pościeli, ku swemu zdumieniu i radości znalazła młodzieńca którego, na jego własną prośbę, wczoraj przykuła do łóżka. Na trzeźwo był jeszcze ładniejszy niż w nocy, miła sylwetka, gładka skóra, burza czarnych włosów i chłopięco śliczna twarz w której, jak pamiętała, królowały niesamowicie błękitne oczy. Wyglądał tak kusząco niewinnie i bezbronnie przykuty do łóżka... Aaa tam nie spieszy jej się przecież, z godzinkę się jeszcze znajdzie, pomyślała gdy otworzył oczy i uśmiechnął się do niej, no może dwie godzinki...

Schodząc jakiś czas później pomyślała, że może nie był to najlepszy pomysł... Miała kaca. Paskudnego. Właśnie wkraczał on w fazę w której wydawało jej się, że już jest wszystko w porządku, że znów jest istotą ludzką, tylko po to by za chwilę znowu zafundować jej migrenę stulecia i „delikatną” sugestię że warto byłoby odwiedzić kibelek czy coś, bo żołądek ma jej coś do pokazania. Jednak przyznać trzeba, niebieskooki chłopak był naprawdę miłym początkiem dnia, wartym nawrotu tego cholernego kaca, może nawet później go rozkuje? Teraz jednak potrzebowała czegoś na wzmocnienie, jak to dobrze że kucharze wyłazili z siebie żeby im dogodzić. Ech takiego życia jeszcze nie widziała, ba, nie słyszała nawet o kimś kto widziałby takie harce. Mało nie spadła ze stołu kiedy zobaczyła zjazd na tarczy. A gdyby nie była tak pijana pewnie lepiej by jej poszło w rzucaniu szaszłykiem do celu, ale i tak uważała, że powinna dostać dodatkowe punkty za trafienie w zadek tego pajaca który wylazł z kuchni z tacą smażonych raków... Milo było też w końcu zobaczyć jak wygląda niedźwiedź tylko po jaką cholerę ma białe futro?!.
Instynkt podpowiadał jej, że ktoś kto funduje bez mrugnięcia okiem taką imprezkę, zechce czegoś w zamian. Ale co z tego? Miała gdzieś Hassana, miło z jego strony, że tak hojnie dzielił się złotem na ich rozrywki, ale bez mrugnięcia okiem poderżnie mu gardło jeśli nie spodoba jej się przysługa jakiej oczekiwał za swoją hojność. Na razie nie było źle, ubranie które miała na sobie ściągało na nią mnóstwo spojrzeń, ale większość i tak skierowana była tylko na jej biust lub tyłek. Zależnie od płci z zazdrością lub pożądaniem co miło łechtało jej kobiece ego. Dobrze, że Jamila odciągała od niej uwagę. Śmiech ją brał gdy widziała niektórych mężczyzn nie mogących się zdecydować czy wolą spróbować sił u ślicznej brunetki czy tej blond laleczki.

„Wszystko szło świetnie, do czasu aż wszystko się porypało” jak mawiał jeden z jej starych znajomych. W jednej chwili irytowały ją idiotyczne efekty chowu wsobnego płci obojga zwane miejscową szlachtą, a w następnej była zwierzyną łowną pierwszej klasy. Kac i ospałość zniknęły w momencie w którym zaczęły lecieć w jej stronę strzały. Ruszyła do wyjścia ale jakiś pajac chcący chyba zgrywać bohatera chwycił ją za ubranie, choć zdawał się celować raczej w biust, krzycząc „Mam ją!”. Krótki ruch kolanem i frajer leżał na trawie łapiąc się za krocze i popiskując coś falsetem. Kerin w tym czasie biegła już w drugą stronę zdzierając z siebie jednym ruchem spódnicę ze specjalnie osłabionym szwem. Sztuczka niektórych striptizerek podpatrzona przez nią już dawno temu. Pod spodem miała zwyczajne spodnie pasujące do topu sukni. Ruszyła za postawnym półorkiem w zdeterminowanym najwyraźniej zrobić sobie własną ścieżkę w krzakach. Zaklęła szpetnie pod nosem słysząc psy, ale na szczęście miała zabawkę która mogła nieco je spowolnić. Błyskawicznie sięgnęła do uda po małą flaszkę i kawałek drewna, po czym wpadając do labiryntu cisnęła obie rzeczy w ścieżkę za sobą. Płyn z rozbitej butelki nagle zapłonął zapalając również drewienko które zaczęło paskudnie dymić, może krzaki się nie zapalą, pomyślała, wolała nie ryzykować pożaru. Była pewna, że normalny zwierzak nie lazłby w ogień a dym przesłaniał widok, więc o ile kundle są normalne a strzelcy nie mają dziś farta to kupiła właśnie parę sekund życia więcej.
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:07   #4
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Granatowe obłoczki płynęły leniwie po nocnym niebie, raz to osłaniając Rel Astrę od księżycowego światła, raz wydając na jego pastwę. Srebrzysty blask rozlewał się po morskiej tafli, oświetlał blado uśpione miasto. Sen zmógł rozwrzeszczaną za dnia metropolię, cisza zaległa nad niezliczonymi uliczkami i alejami molocha. Nowe Miasto drzemało, sterane przygotowaniami do nadciągającego Święta Warzenia, głoszącego nadejście jesieni. Dzielnica Cudzoziemska i wszystkie jej dystrykty wciąż roiły się od lokalnych i zamorskich handlarzy i klientów. Zwinięte stragany zalegały na kupach wśród wąskich alejek, a dobijający ostatnich targów kupcy gaworzyli między sobą. Ich głosy nikły wśród zaułków, ginęły pośród budynków, przytłumione szumem fal Solnoru. Stare Miasto też zaległo w niezmąconym spokoju. Światła pogaszono, a ludzie udali się na spoczynek. Cisza i cień wlewały się w każdy zakamarek.

"Aaaaaaaa! Nieeeee, błagam niee!"
"Oczy, moje oczy! Ratunku, bogowie ratujcie!"
"Brać ich do kurwy nędzy! Brać ich, niech zdechną skurwysyny!"
"Aaargh... Ty mała suko! Zapłacisz za to... Słyszysz? Rozerwę cię na strzępy ty kurwo!"
"Locksey, bierz psy, na co kurwa czekasz? Biegiem!"


Było takie jedno miejsce, w którym zabawa trwała nadal. Rezydencja sir Bertholda stała się miejscem igrzysk, stadionem dla olimpijskich zmagań. Rozgrywał się tu sprawdzian siły, sprytu i szybkości. Szybkości przede wszystkim.

* * *

Blak nie myślał o niczym szczególnym, nie układał w głowie skomplikowanych planów. Pędził jak burza, nie znał przeszkód. Czarna, posągowa sylwetka rozbijała wszystko na swej drodze niczym zmaterializowana, przyobleczona w formę furia żywiołów. Gałęzie trzeszczały. Rozerwany jak jedwabna firana żywopłot chłostał po twarzy, drewno kaleczyło, wbijało się pod skórę, zrywało ciemne płaty z cielska olbrzyma. Półork nie zwalniał, był poza tym wszystkim. Wprawiony w ruch pędził niczym meteor, niemożliwy do zatrzymania. Chuderlawy człowieczek w skórzni wychynął spośród krzewów wyprzedzając wszystkich o trzy ruchy. Wszystko miał poukładane. Wiedział, gdzie się zaczaić, zdawał się znać przebieg całej tej historii na pamięć. Zanim się jeszcze wydarzyła. Blaka miał dokładnie przed sobą, na linii strzału. Wzniósł kuszę, przymierzył.
"Stój pokrako! Stój, jeśli ci życie miłe!" – wybełkotał. Zrozumiał, że układając te puzzle pogubił kluczowe elementy. Granitowa postać nie słyszała, ani nie widziała strzelca. Widziała tylko drogę przed sobą z wyrastającymi, co krok przeszkodami. Z tak bliska nie można było nie trafić. Zieleń zakotłowała się, rwana darń, morze szmaragdowych cząstek wszędzie wokół. Rozpędzony kataklizm przebił się dalej. Strzelec runął pod nogi giganta. Kusza wyślizgnęła się ze spoconych dłoni, bełt wciąż uwięziony na cięciwie. Rozszarpane ściany roślinności wyznaczały nową ścieżkę, w której dudniły kroki niewidocznego już półorka.

Ołka, Kerin i Veinrick mrużyli oczy mknąc w ślad za niszczycielską siłą, osłaniając się od wirujących w powietrzu resztek żywopłotu. Baklun sięgał już łapskiem po warkocz dziewczyny, szykował cięcie na odsłoniętą szyję damulki. Skręcili w boczną alejkę, rozpędzeni tak, że az zniosło ich na przeciwległą ścianę. Zakręt za zakrętem, bukszpanowa ścieżka, w którą wbiegli wiła się jak serpentyna. Wyhamowując prawie zaryli nosami w żwirek alejki, noże błysnęły w tej samej chwili. Dwóch goryli wypadło zza rogu sapiąc donośnie, wypatrując zdobyczy. Chlast, ostrze świsnęło, bluznęła krew. Dryblas w ciemnej tunice zawirował w piruecie szykując cios. Oberwał pod żebra, sflaczał. Wylądował niezdarnie w ramionach Ołki, który dźgał i dźgał, uwalniając agresję. Następny łowca wparował z toporkiem w dłoni, tnąc na oślep, osłaniając się szerokimi wymachami od ewentualnych napastników. Baklun był tuż za nim, krok czy dwa. Znał podłe sztuczki asasynów, wiedział, czego się spodziewać. Nie ładował się pierwszy, gdzie jego wzrok nie sięgał. W plątaninie korytarzy zwolnił, poruszał się ostrożnie, mięcho armatnie posyłając przed sobą.
"Do mnie! Tu są!" – ryknął, odsłaniając skrytą pod płaszczem kolekcję noży do rzucania.
Dym buchnął mu w twarz, siarka wdarła się w głąb płuc. Kerin miała świetne wyczucie czasu i teraz ratowała tyłek sobie i dwójce towarzyszy. Tercet osiłków, którzy przygnali za Baklunem cofnął się, gdy w ślad za chmurą dymu podążył wybuch płomieni. Ciśnięta w odpowiednim momencie kombinacja ognia alchemicznego i patyków dymnych okazała się dobraną parą. Łatwopalna substancja ściekała po roślinności, a ogniki rozprzestrzeniały się z prędkością podobną do sprintu Blaka. Ściana ognia oddzielała Bakluna i jego asystę od uciekinierów. Osamotniony wśród trójki ściganych wojak z toporkiem natarł na bezbronną niewiastę, wyprany z nadziei. Ołka i Veinrick wiedzieli, co robić i drwal mógł tylko odwlekać nieuniknione. "Tanio skóry nie sprzedam" – przebiegło mu przez umysł, kiedy runął na laleczkę, młócąc toporzyskiem. Bzdura, dostał z dwóch stron. Wypatroszyli go w oka mgnieniu, był bliższy rzuconej na wystawie wędlinie niż człowiekowi. Kerin, von Dusk i Szu. Znów rwali przed siebie, zamotani wśród dymu i tulących się do żywopłotu płomieni.

* * *

Kurs na bramę! Benathi i Myvern lubili hazard. Teraz ładowali wszystkie swoje fundusze w galop ku wolności, przebierali nogami jak chomiki na wybiegu. Mięśniak z kucykiem splunął, uśmiechając się paskudnie. Zostawił bramę w spokoju, niedomkniętą. Gwarantującą swobodną ucieczkę, jeśli tylko się do niej dotrze. Nie było już całej hordy mknącej ku niemu. Było tylko dwóch leszczy na przystawkę i smakowita sztuka na deser. Poprawił włosy spięte w kucyk i stanął w pozycji. Jamila nie miała ochoty na igraszki, poszybowała na drugą stronę i drągal nie miał już tutaj nic do powiedzenia. Nie wyglądał na strapionego. Został sam. Dwóch oprychów wytoczonych ze stróżówek zaliczyło błyskawiczny knockout, gdy butle wińska palnęły ich prosto w pysk. Myvern i Benethi skoczyli jak koniki polne, mijając strażnika z dwóch stron. Bingo! Solettan szarpnął za żelazne pręty, mignął w bramie i wyparował. Za załomem muru dla gończych był już duchem. Poza zasięgiem kusz i łuków, rzucony w miejską otchłań, bezpieczny.

Z Jamilą było prawie tak samo. Spocona, opalona sylwetka oddychała obfitym bufetem biorąc męskie mózgi we władanie absolutne. Obraz zrzucającej ciuchy Baklunki wbił się w umysły widowni niczym korkociąg, narobił zamieszania i zapewnił sobie stałe miejsce w panteonie erotycznych fantazji mieszczuchów. Dziewucha popisywała się cyrkowymi akrobacjami igrając z lordowską architekturą. Hop, zamajaczyła na tle nocnego nieba żegnając bankiet i swych prześladowców. Cwaniara, musiała ćwiczyć takie ucieczki tysiące razy, bo wóz pełen grubych babsztyli, mniszek z zakonu kontemplacyjnego Heironeusa, naprawdę był po drugiej stronie muru.
Szkoda, że nie tam gdzie trzeba. Złodziejka wypadła na bruk uliczki tuż przed parę rozpędzonych ogierów ciągnących powóz. Kopyta zadudniły na kamieniach, przycisnęły bidulkę do ziemi. Ściągnięte lejce, jakiś krzyk. Czyj? Jamila nie miała już siły krzyczeć, zamarła z ustami otwartymi w niemym wrzasku. Leżała nieruchomo, a wóz przetaczał się nad nią. Kilka długich sekund nie mogła zebrać się nawet na mrugnięcie oczami, ale doszła do siebie. Twarda sztuka. I miała cholerne szczęście. Końskie kopyta nawet jej nie drasnęły, za to przyszpiliły do ziemi wbijając się w poły szaty. Luźnej, takiej jakie lubiła nosić. Zerwała się na równe nogi, otrzepała z pyłu i westchnęła ciężko widząc, co zostało z jej pięknej szaty, rozerwanej teraz na tysiąc kawałków i rozprutej w stu miejscach. Myvern, który wytoczył się akurat z bramy też westchnął. Trochę inaczej, bardziej na swój sposób. Oboje wolni, zeszli ze sceny w mrok Starego Miasta.

* * *

Piorun rozrywający wszelkie bariery, skąpany we krwi i roślinnych sokach, zwalniał. Wychłostany cisowymi i grabowymi gałązkami, z obolałymi płucami posuwał się naprzód coraz wolniej, wciąż groźny jak góra lodowa. Tyle, że był jak góra lodowa płynąca na południe, topiona równikowym słońcem. Drzwi dla służby nie było. Może były, gdzie indziej, ale tutaj nie. Widzące w ciemności ślepia olbrzyma wypatrzyły rzuconą niedbale w trawę drabinkę. Popękane szczeble trzeszczały alarmująco, ale opadający z sił Blak jakoś wgramolił się na mur. Po drugiej stronie ułożył się w jakiejś łódce i dał się ponieść nurtowi rzecznego kanału na południe. Wiosłować nie miał sił. Nurt niósł go w nieznane.

* * *

Rozwidlenie dróg. Veinrick pognał prosto, Kerin odbiła w lewo. Ołka pognał za dziewuchą. Zły wybór. Rozpalone liście były źródłem gęstego, czarnego dymu. Nie jarały się zbyt dobrze, ale czarny opar snuł się wśród ścieżek labiryntu, ograniczał widoczność, nadawał gonitwie nowy wymiar. Von Dusk prędko znalazł wydartą w ogrodowej florze drogę, biegł znów po śladach półorczego towarzysza. I jak on wypadł na wolność nad kanałem, znajdując dla siebie jakąś łupinę i parę wioseł. Gorzej było z Szu i jego koleżanką. Kluczyli między jednym ślepym zaułkiem, a drugim, by ostatecznie wypaść na placyk z fontanną i wspaniałą kolekcją delfinów, kangurów, smoków i jeleni wystrzyżonych w bukszpanie. Mityczne, ogrodowe drzwi dla służby! Były tutaj, w tym urocznym zakątku. I był też Locksey. Wąsaty gończy z trójką psiaków. Można było zawrócić, igrać z losem w zadymionych zakamarkach labiryntu lub ruszyć naprzód. Ogary, jakaś mieszanka dobermanów z czymś ogromnym i paskudnym, nie miały takich dylematów. Pan kazał, pies gryzł. Spec od wymuszeń i topienia dłużników w kałużach i czarująca ślicznotka ceniąca sznurówki w butach wyżej niż ludzkie życie. Bestie przeciw bestiom. Uczciwy układ.

* * *

Pudło, zły wybór. Benathi znalazł się po niewłaściwej stronie, Myvernowi mógł tylko pozazdrościć wolności. Skakał do bramy, wszyscy zostali z tyłu. Wyrzeźbiony jak antyczny posąg dryblas z kucykiem też. Wstrząs jak przy upadku z konia, obraz rozciągnięty, zszarzały, skąpany w mroku. Potem brzuch, powietrze wyrwane z płuc potężnym uderzeniem aż zaświszczało. Znów cios na głowę. Broda zniknęła, straciła rację bytu. Był tylko ból wślizgujący się w każdą piędź ciała, bujający umysłem jak sztorm marną krypą. Benathi był ze stali, niepodobny ludziom, twardszy od najtwardszych ulicznych zakapiorów. Mógł obrywać cios za ciosem, kopniak za kopniakiem, a wciąż trwał. Ciągle walczył, uspokojona jaźń kontrolowała każdy ruch, każdy proces zachodzący w organizmie. Tak było, gdy stawał do orężnych rozpraw i tak było, gdy wdawał się w karczemne burdy. Teraz... To była zupełnie inna rzeczywistość. Śniady mężczyzna naprzeciwko niego znał Sztukę. Mnich odzyskał równowagę, zanurkował pod gradem ciosów drągala, wymierzył atak na szyję. Zgięte knykcie miały weżreć się w tchawicę oponenta. Pudło, pudło, trzykrotnie pudło. Wygięty w tył spróbował kopniaka pod kolano, podcięty runąłby jak dłógi, gdyby nie brama, której zdążył się schwycić. Zgiął się jak przy skurczu, uniknął uderzenia kolanem. Odbity od żelaznej zapory zaatakował łokciem. Nacierał bez ustanku, kończyny migały, rozmazywały się przed oczami. Trafił na mistrza, kogoś, kto Ścieżką kroczył od dziesiątek lat. Rzucił się w przód szczupakiem, zaryzykował atak zupełnie niehonorowy. Z głowy, z czoła wprost w nochal wojownika. Trafił! Trafił na bogów, kość chrupnęła aż zapiekło w uszy. Kontra zbroczonego krwią mistrza była natychmiastowa. Hak pod żebra niemalże przerzucił Benathiego nad ogrodzeniem, poprawka w splot słoneczny pozbawiła go złudzeń. Walczył, aby się uśmiechnąć. Uśmiechnąć paskudnie i splunąć na buty osiłka, który go wykończył. Pokazać, że nawet u progu śmierci jest naprawdę dumnym skurwysynem i nikt nie ma prawa go lekceważyć. Każdy oddech przynosił piekło i w tej sytuacji uśmiech zdawał się nieosiągalny niczym pokój na świecie. Cios miłosierdzia miał zakończyć żywot mnicha.

Cholera, o kimś w całej tej zawierusze najwyraźniej zapomniano. Albo to wrodzony spryt uwolnił go od kłopotów. Arthan przyglądał się całemu zamieszaniu z kamienną twarzą, chichocząc w duchu nad perfidią losu. Odbił od grupy Hassana, gdy Baklun wymieniał z Bertholdem pożegnalny uścisk dłoni. Przyplątał się do jakiejś loży podtatusiałych urzędasów, zasłuchany w farmazony, jakie prawili. Co go do tego podkusiło nie wiedział nikt poza samym elfem, obserwującym ze spokojem jak jego towarzysze stają się zwierzyną łowną. Zwinął ze srebrnej tacy pełną butlę szampana i niepewnym krokiem ruszył do wyjścia, mając widok na plecy uciekinierów i łowczych. Przyspieszył, gdy większość pościgu ruszyła na polecenie Bakluna w głąb ogrodu, a Benathi został sam na sam ze swym rywalem. Ktoś tam biegł w jego stronę, ale Arthan, jakby nigdy nic wpakował mu nóż w podgardle. Wyrósł za plecami dryblasa wznosząc flaszkę szampana niczym katowski topór. Przygrzmocił ile tylko sił w mięśniach. Zgroza i nieopisane zdumienie wykwitło na twarzy sir Bertholda, gdy jego pupilek spoczął nieprzytomny na trawniku.

"Wspaniały rocznik!" – elf zarechotał donośnie, machając do skamieniałego szlachcica. Delektował się jego porażką... Dopóki trzech nowych goryli Bertholda nie wypaliło do niego z kusz. Szarpnął ogłuszonego kompana za skraj szaty, ciągnąc go z trudem po ziemi. Byli na zewnątrz. Mieli pogoń na karku i słabe perspektywy na przyszłość.

Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony. "Na święty miecz! Co tam się dzieje u licha?" – pulchniutka zakonnica spoglądała z wozu na dwójkę desperatów – "Najpierw ta diablica ładuje się nam pod koła, a teraz ledwo żywy człapie tutaj wasz duecik!"
Siostry pokiwały zgodnie głowami i niespodziewanie wśród ich spasionych kształtów znalazła się wolna przestrzeń dla elfa i Benathiego. "Siostro Hiacynto, przytnij z bacika, a chyżo! Widzę, że naszych pasażerów gonią jakieś zbiry. Szybko, trzeba to zgłosić straży!"

Wehikuł ruszył, pędząc szybciej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Mniszki odbijały się od siebie nawzajem, brały za bary z prawami fizyki manewrując na zakrętach wbrew możliwościom ludzkiego pojmowania. Goście odjechali, bankiet dobiegał końca.
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:16   #5
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Rychter

Tłusty koleś zostawił wrota w spokoju i przygotował się do ataku. Butelka, którą Myvern rzucił roztrzaskała się na gębie jednego z drabów spieszących mu na pomoc, kładąc go na ziemi, flaszka biegnącego za Solettanem towarzysza wykluczyła z gry drugiego. Między nim a bramą stał tylko długowłosy grubas.
- Został ostatni...- przebiegło mu przez myśl.
W tym samym momencie, nad jego głową śmignęła Jamila w niekompletnym stroju, widok ukazał mu się dziwnie znajomy, powróciły rwane obrazy z wielkiej popijawy. A może to pomyłka, w ciągu tych kilku dni przez jego łóżko przewinęło się przecież wiele kobiet, chociaż faktycznie żadna nie dorównywała egzotyczniej urodzie Baklunki. W jego przyciasnych bryczesach zrobiło się jeszcze ciaśniej. Tuż za nim biegł muskularny, długowłosy towarzysz, a grupa która szukała ucieczki w krzakach, zostawiła za sobą przeszkodę w postaci ściany ognia i dymu. Świadomość że w drodze do wrót nie jest sam, oraz widok Jamili dodał mu sił. Ostatnie metry, szczelina rosła w oczach. Unik! Strażnik został z tyłu. Myvern chwycił wrota, jakby chciał mieć pewność, że droga do wolności nie zamknie się nagle. Jeszcze krok...

Udało się! Jest wolny! Mężczyzna miał ochotę krzyczeć z radości. Rozejrzał się dysząc, miasto powoli kładło się do snu. Minęło kilka chwil, a Benathi, który biegł za nim nie pojawiał się. Solettan nie mógł pomóc towarzyszowi, powrót tam był ogromnym ryzykiem, a uzbrojony tylko w sztylet byłby bardzo łatwym przeciwnikiem. Mógł tylko mieć nadzieję, że towarzysz jakoś sobie poradzi.
Po bruku przetaczał się wóz, nagle Myvern zauważył coś niezwykłego, tam ktoś leży! Podszedł bliżej... Niemożliwe! To była Jamila! Pobiegł w jej kierunku. Ubranie, którego nie pozbyła się wcześniej, było podarte odsłaniając jeszcze więcej jej ponętnego ciała. Mężczyzna miał wrażenie, że jego spodnie zaraz pękną. Ciasno przylegające do ciała bryczesy zdradzały stan, w jakim teraz znajdował się Myvern.

- W porządku? Dasz radę iść?- zapytał pomagając kobiecie podnieść się z ziemi. Zdjął swoją koszulę, ukazując skórzany napierśnik i nagie, chude aczkolwiek umięśnione ramiona, po czym podał ją towarzyszce.
- Może Ci się przydać. Domyślam się, że nie masz zamiaru chodzić po mieście z gołym tyłkiem.- powiedział z uśmiechem. - Chociaż... hmm... w sumie nie masz się czego wstydzić - dodał z figlarnym uśmiechem.
Odczekał chwilę, po czym poważniejszym tonem zapytał:

Rozumiesz coś z tego wszystkiego? Co to wszystko do cholery znaczy?
Mam nadzieję że reszta miała tyle samo szczęścia co my...- w tym momencie pomyślał o Benathim, który został za bramą. Co robimy dalej? To wszystko wygląda na grubszą aferę, możemy mieć przesrane. Trzeba szybko się dowiedzieć co tu się wyprawia
.-ciągnął- Marlon powinien coś wiedzieć, to chyba nasz jedyny trop. -
W tym momencie przerwał, by przemyśleć to wszystko jeszcze raz.
- Jeżeli siedzi w tym gównie tak samo głęboko jak my, musimy się spieszyć, zanim ktoś postanowi skrócić go o głowę. Przydałoby się też zahaczyć o karczmę i zebrać sprzęt. W tej sytuacji bez lepiej nie ruszać się nigdzie bez broni. Co myślisz? Dasz radę chodzić?

* * *

ObywatelGranit

Veinrick z trudem łapał oddech. Sprint w kolczudze na dystansie stu metrów, nie należał do jego koronnych dyscyplin. Zwłaszcza po tygodniowym katowaniu organizmu przeróżnymi używkami. Płuca paliły żywym ogniem, ślepia miał załzawione, a od królującego w ogrodzie żaru i sadzy kręciło mu się we łbie. W końcu jednak udało mu się ujść z płonącego labiryntu, dla odmiany stając twarzą w twarz z żywiołem wody. Dostrzegł zbitą z drewnianych odpadków łódeczkę i niewiele zastanawiając się wskoczył na jej pokład. Miał nadzieję, że rachityczny środek transportu wytrzyma jeszcze jedną przeprawę. Kąpiel w pancerzu zdecydowanie mu się nie uśmiechała.

Adrenalina przestała buzować, znalazła się odrobina czasu na oddech i uporządkowanie rozbieganych myśli. Hassan nie żył. Veinrick spojrzał na torbę, którą przez całą gonitwę kurczowo przyciskał do piersi. Teraz on miał łup bakluńskiego oszusta. On i półork. Rycerz pociągnął parę razy wiosłem. Tak czy inaczej tym razem ich gospodarz okazał się nie dość sprytny i nie dość szybki. Wciąż miał w pamięci scenę, w której jego krajan zamienił go w miazgę. Czy możliwe by taki cwaniak, poległ równie amatorską śmiercią? Chybotliwa łódka dopłynęła do brzegu na jakimś zadupiu. W powietrzu królowała woń gotowanych skór i psujących się ryb. Veinrick wytoczył się na brudny piach, dostrzegając dochodzącego do siebie Blaka.

Szlachcic ciężko opadł na ziemie zerkając w stronę posiadłości:
- Szkoda Hassana. Porządny był z niego skurwiel. - pokręcił głową na wspomnienie wszystkich rozrywek dostarczonych przez nadzianego Bakluna. Rycerz zerknął na worek półorka, po czym przeniósł spojrzenie na swój własny. Czy Blak był gotów rozerwać go na strzępy dla tych pieniędzy? Z pewnością potrafił tego dokonać. Veinrick nawet bez uzbrojenia i konia, był jednak wymagającym przeciwnikiem. Przez chwilę zawiesił spojrzenie na wojowniku, wyczekując na jego reakcję.

* * *

Bloodsoul

Jako jedyny został zmuszony do walki. Kilka prawych sierpowych, które były podstawowym źródłem porządnego łomotu, do tego kolanko, łokieć i płaska dłoń uderzona w nos. Wszystko dobrze się skończyło, jeśli nie liczyć połamanych kilku żeber oraz poobijanej twarzy. Można ująć, iż wyszedł z tego nieźle, bo określenie "dobrze" może być jednak trochę na wyrost wypisane w jego aktualny stan. Niezwłocznie otrzepał się z piachu, poprawił włosy, coby mu nie zasłaniały widoczności oraz nie zapychały ryja - "Arghhh" zawsze powtarzał to w myślach, bo nie cierpiał tego uczucia. Tradycja przywiązała go do tej długości fryzury. Szybko by nikt nie zauważył umknął gdzieś w ciemną uliczkę, by szybko znaleźć jakiś przytułek. Musiał się ogarnąć, umyć oraz przespać przede wszystkim, a nóż później natrafi na któregoś z biesiadników, z którymi umknął przed chwilą z rezydencji tego zakapiora. Choć z drugiej strony nie zżył się z nimi na tyle by teraz specjalnie za nimi tęsknić, ot chciał być może "podzielić" się sumką którą dostali ork oraz rycerzyk von Dusk, który miał straszny wyraz twarzy. No tak, jedyną osobą, która mogłaby pokrótce powiedzieć co dalej z nimi, biednymi będzie, jest niejaki Marlon. I to do niego Benathi uda się, ale pierw chciałby zaczerpnąć trochę informacji. Rozwinął kawałek papieru, małą karteczkę z adresem tego gościa. Poszedł właśnie w to miejsce, a następnie jakby nigdy nic udał się do najbliżej położonego przytułku, jakiejś karczmy?

Cel: "Gospoda pod Wyuzdaną Dziewuchą", swoją drogą ciekawa nazwa. Trochę naderwany szyld i kałuża wymiocin przed wejściem nie świadczyły o dobrym utrzymaniu tego cholernego przytułku, lecz Benathi nie miał czasu ani ochoty pałętać się po mieście i szukać bardziej porządnego miejsca. Zaraz na wejściu przywitał go jakiś dealer białym proszkiem. Dziwne, że ten straszny chuderlawca nie nadwyrężył sobie mięśni szczęki, bo peplał jak najęty. Pieść swędziała mnicha, ale powstrzymał się jak zobaczył trzech osiłków siedzących nieopodal, którzy odkąd ich zauważył ślepią na niego. Podziękować musiał cztery razy, zanim mały dżolobolo, który nazwał się Zbawcą, odczepił się. Przy okazji zobaczył kolejny cel wchodzący do gospody zaraz za Benathim. Odetchnął i ruszył do lady. Po drodze ktoś próbował podłożyć mu nogę, jakiś pijany niziołek, tym to nigdy za mało żartów. Wyszczerzył zęby niczym pies i przybił wzrokiem małą postać do taboretu, który najwidoczniej uświadomił sobie, że zakapturzonej postaci nie jest do żartu. Kilku ludzi obejrzało się za nim, lecz jego wygląd nie przyciągał tłumów. Nałożył na wszelki wypadek kaptur, w takim miejscu nie ma powodu do zachowywania jakiegokolwiek luzu. Ciężko było czuć się bezpiecznie, jak połowa towarzystwa pijana, a druga połowa na haju, choć z drugiej strony to dobrzy dostarczyciele informacji.

-Mógłbym prosić wodę? Muszę się przemyć i przy okazji zimnego piwa poproszę. - powiedział do przeciętnej z urody barmanki. Ta tylko skinęła głową i poprosiła mężczyznę na swojego rodzaju taras. Tam już czekała beczka wypełniona wodą, czystą, na szczęście. Kilka chwil później udał się z powrotem ku ladzie. Odebrał piwo, zrobił szybki łyk.

-Cholera- przeklął pod nosem, chwile po obmacaniu pustych kieszeni płaszczu. Nie miał kasy za usługi a droga do drzwi była dość długa. Nie miał wyboru, przy pierwszej lepszej okazji, szybkim krokiem udał się do drzwi. Usłyszał tylko dwa słówka "A zapłata?" i w mgnieniu oka dwóch umięśnionych gości wstało od stolika. W momencie w którym chciał przyśpieszyć kroku, poczuł tylko, że coś podłożyło mu nogę. "Cholerny nioziołek!!!". Nauczył się miękko lądować na twardym podłożu. Dobrze napięta sylwetka potrafi na tyle zamortyzować upadek, i do tego można było szybko odbić się i iść, albo w tym przypadku biec, dalej. Tak też zrobił, odbił się do połowy. Zrobił obrót z nogą wyprostowaną do przodu. Jeden z osiłków upadł tak, że zarył głową o kant jednego ze stolików. Drugi dosięgnął go, chwycił za rękę i próbował ją wykręcić. Skuteczny manewr ręką jednak temu zapobiegł i mnich wydostał się z wnyków. Nie chętnie było by walczyć z gościem, który na oko waży sto dwadzieścia kilogramów. Zatem szybko się odwrócił, wskoczył na pierwszy stolik od prawej, następnie chwytając się lampy naftowej wiszącej z sufitu - przeleciał spory kawałek w powietrzu i wylądował za osiłkiem. Ten zaś ledwo zdążył odwrócić głowę i już Benathi stracił się mu z oczu, a drzwi od karczmy zamykały się ze skrzypiącym dźwiękiem.

-Za co wam płacę? Brać go! - kolejne słowa wypowiedziane przez żeński głos. Ale to i tak nic nie dało. Wybiegające szafy mięsa zobaczyły cichy zgiełk, niezbyt zatłoczonej ulicy. Mnich opanował bezapelacyjnie sztukę "znikania" w takich sytuacjach. Ci dwaj podrapali się po bezsilnie po głowach, przeczekali moment i powrócili z powrotem.

"Ode mnie kipi aura przygody, czuję to, muszę niezwłocznie udać się do tego Marlona" podekscytowany ruszył naprzód z lekkim uśmieszkiem na twarzy.

* * *

Mike
Jamila
Dziewczyna była lekko skołowana, kto by nie był po przejechaniu powozem. Do tego jakiś skurwiel chciał to wykorzystać i właśnie się rozbierał. W końcu fakty zaczęły wskakiwać na miejsce. Dłoń zaciśnięta na sztylecie rozluźniła się. Dzięki temu Myvern wiele lat później mógł powiedzieć: „Tak to właśnie było synku…”
- Czegoś się czepnął tego chodzenia, wóz mnie przejechał a nie łamali mnie kołem. – szarpnięciem wyrwała podawaną koszulę – Jest jakiś specjalny powód dla którego nosisz zbroje pod bielizną, czy po prostu to cię kreci?
Jako tako ubrana ruszyła ulicą.
- Zanim ponownie zapytasz, tak. Mogę chodzić. A teraz idziemy po graty.
- Afera nie wygląda mi na grubszą, raczej na nieudaną robotę. Choć trzeba przyznać pomyślane było nieźle. Niestety, mieliśmy niefart.

Droga do karczmy upłynęła raczej spokojnie, o ile nie liczyć przekradania się miedzy patrolami, różnicy zdań z alfonsem na Wozowej, który opacznie zrozumiał strój Jamili, krótkiego pościgu oraz zaprószenia ognia w tajnej szulerni.
- Wejdę oknem, gdzie zostawiłeś swoje graty? – zapytała Myverna, popychając go pod ścianę i wskakując po beczcie mu na barki. Stamtąd tylko kawałek dzieliło ją od gzymsu, po którym mogła dostać się do okna swojego pokoju.

* * *

Majk

Szczekanie gończych psów wróżyło kłopoty, dymna zasłona sprytnej współ-uciekinierki skuteczna tylko chwilowo, a droga dobra jak każda inna. Po kilku chwilach gorączkowego poszukiwania i bezczelnego ignorowania zasad labiryntu zgrzany wojownik wypadł na niewielką przystań. Muskularny tors ociekał krwią z dziesiątek płytkich ran na całym ciele, podobnie uśmiechnięta twarz. Przy drewnianej, solidnej szopie w kanał wbijał się rozgałęziony pomost. Burty kilku łupin stukały leniwie o drewnianą konstrukcję.

~”Sprytne..” -pomyśał, deski pomostu trzaskały pod jego krokami. Za sobą dosłyszał jakiś hałas co ponownie przyśpieszyło ruchy do tempa ucieczkowego.

Wbrew swoim gabarytom wybrał jedną z maleńkich łódeczek przycumowanych do drewnianych pali, ostrożnie sprawdził czy aby go uniesie, po czym wsiadł i jednym silnym ruchem odepchnął się od przystani. Prąd był w tym miejscu dość silny i bez użycia wiosła chwilę później dryfował w ciszy nasłuchując pogoni. Cisza dla jego pobratymców prawie zawsze była równoznaczna z myśleniem i choć intelektem przewyższał większość swego rodzaju to tym razem potwierdził regułę.

~”... choć był oszustem, to jednak trochę mi pomógł.” -torba którą przed zejściem podał mu Baklun cały czas z trudem przeciskała się przez grube łapska Blaka. -”Margot..? Marlowe..?, gdzie Hassan kazał cię szukać..?” -jedyny trop po „szlachcicu” prowadził do jego znajomego gdzieś w mieście.

Słaba pamięć do nazw i nazwisk wspomożona litrami wina pod Baklunowym wiktem płatała figle. Pozostało wygodnie założyć, że „tego” znajdzie się prędzej czy później. W pierwszej kolejności zamierzał zajść do Cienia w którym, w jednym z pokoi za masywną szafą, zostawił coś o dużo większej wartości. Nad kanałem z mroku wyłaniała się jedna z kładek, obrał kurs do brzegu. Lekki prąd i szerokie wiosło w moment go tam przeniosły. Powietrze zalatywało smrodem garbarni i rybim targiem. Znajomo. Po wyciągnięciu i obróceniu skorupy kucnął w jej cieniu nasłuchując szumu kolejnej łodzi. Płynąca prosto na niego łódka niosła znajomą postać, z bliska dojrzał Veinricka, rycerza-awanturnika, z którym poznał się bliżej właśnie w karczmie. Po chwili namysłu postanowił poczekać na hulakę.

~”Nie powinien być groźny dopóki ma swoją działkę. Może pamięta co Hassan mówił o kolejnym etapie. Mógł też zostawić coś w „Wieczornym cieniu”, o ile przyłoży się do tego wiosła to mamy szansę dotrzeć tam przed tamtymi.” -argumentował swojej porywistej naturze.

Gdy von Dusk wygramolił się na brzeg znajomie kurczowo ściskał pod pachą bliźniaczą torbę. Chwila ciszy od razu zdradziła niepokoje obu znajomych, siła była po jego stronie, czas niestety nie. Przeszedł do rzeczy:

-Potrzeba mi wrócić do naszej knajpy. Zostawiłem tam coś, to kawałek w dół tej ulicy, a czas jeszcze gra dla nas. We dwójkę mamy większe szanse na każdym odcinku trasy do naszej wtyki. Pamiętasz co mówił Baklun... to jak? -Miał nadzieję, że nikt na kładce nie słyszał jego barytonu. Szept zniknąłby pośród fal i ich plusków.

Poprawił sakwę z łupem po czym ruszył wolno w stronę wału. Nie kłamał mówiąc, że we dwóch ich szanse rosną. Z drugiej strony dał wojakowi do zrozumienia, że nie zawaha się iść samemu. Żadna nowizna.
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:20   #6
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Noc była jeszcze młoda, a rozsadzane od nadmiaru adrenaliny ciała spragnione wrażeń. Jedni tłamsili żądzę wrażeń, zgniatali w kulkę i wpychali na dno umysłu. Inni dawali mocy ujście, pozwalali akcji toczyć się samej. Rachunki blizn i wierzycieli życzących śmierci stawiały tych drugich na przegranej pozycji, ale to tylko statystyki. Statystykom nie można ufać. Coś było do stracenia, ale i coś do zyskania. Cyferki i tabele nie były w stanie pokazać wszystkich szczegółów.

Myvern i Jamila

Przekonali się o tym dobitnie. Wieczorny spacer miał więcej cech wieczornego joggingu, choć pretensje o wybór tej aktywnej formy spędzania czasu parka mogła mieć tylko do siebie. Zaczepianie rozochoconych widokiem Baklunki pijaczków było niezłą zabawą, bo i cóż może być śmieszniejszego niż zgrywający szarmanckiego szlachcica kuternoga z cuchnącą plamą na spodniach? Kupa śmiechu. Do czasu, gdy w okolicę nie zlezie się całe stado amantów. Potem jeszcze sutener z krzaczastą klatą, żądający od dziewczyny dziennego utargu i robi się nerwowo. Zawsze rycerski Myvern znokautował brzuchacza, uśmiechnął się zalotnie i naprężył mięśnie zadowolony ze swych wyczynów. Źle dobrał moment, bo po damulce nie było na Wozowej ani śladu. Zmyła się widząc jak bosonodzy i śmierdzący tanim piwskiem (dla kontrastu obwieszeni monstrualnymi łańcuchami ze złota) Rhennee pędzą alfonsowi na odsiecz, wywijając maczetami. Rycerz dał dyla w Powroźniczą, zakręcił się między kamieniczkami, trasę skończył spotkaniem z Jamilą przy kasynie pod auspicjami Kurella. Mieli dziś fart obydwoje, musieli zagrać raz czy dwa. Myvern grał 'do trzech razy sztuka' i nie miał nikomu za złe, że po trzech przegranych pod rząd kolejkach wyrzucono go od stołu. Mniej podobała mu się chciwość współgraczy, którzy nie zrozumieli, że to był przedni dowcip zagrać (i przegrać) bez pieniędzy i rozpętali straszną awanturę. Ktoś zrzucił kaganki na stół, jakaś pochodnia liznęła kurtynę przy wyjściu i ot tak, z niczego, cała szulernia zaczęła płonąć. Żaden kapłan nie zginął, a ci akurat grający, których przygniotły spalone belki to byli źli ludzie, którzy nie płacili alimentów. Szkoda by robić z igły widły, ale Kurell, patron skrytobójców, szulerów i złodziei, bóstwo zemsty i zazdrości, miał pokręconych wyznawców. Strasznie pamiętliwi, radzili sobie nawet bez notesów, twarze wrogów nosząc zawsze przed oczami. Krzyczeli do uciekinierów coś o rychłym spotkaniu, ale z odległości nie dało się dokładnie usłyszeć. Co w takim razie nie tak ze statystykami, co niby było do zyskania? Bakluńska złodziejka dobrze wiedziała co. Wdrapała się na piętro gospody, bezszelestnie zgarnęła swój ekwipunek i miała cały poziom budynku do swojej dyspozycji. Cichy, pogrążony w mroku. Pełen dobytku jej - może już zresztą martwych? - towarzyszy. Brać, wybierać. Jeśli ochota przyjdzie. W końcu na dole, pod oknem, czekał tylko Myvern.

Blak i Veinrick

Półork i dumny szlachetka, dziwnie udany duet, musieli od kanałów nadkładać drogi, a ostrożność przy patrolach straży też kosztowała kapkę. Obyło się bez przygód. Pożar, który wybuchł gdzieś niedaleko odciągnął uwagę miejskich sępów w decydującym momencie, ratując tyłki znużonym wędrowcom. Wyrwane z zawiasów drzwi "Wieczornego Cienia" powitali z ulgą. Leżały wśród sterty spalonych rupieci, w jakiejś śmierdzącej szczynami alejce. Nie do końca tam, gdzie się ich spodziewali, ale ich obecność świadczyła dobitnie o tym, że sama gospoda też jest gdzieś w pobliżu. W końcu w pijackim amoku daleko drewnianych odrzwi wynieść by nie zdołali. Po nitce do kłębka, idąc śladem bohomazów na ścianach i wyłamanych okiennic, dotarli do gniazda rozpusty, skąd przypuszczali swoje nietrzeźwe rajdy na bezbronne otoczenie. Powrót kogokolwiek spośród figlarzy Hassana był dla właściciela przybytku trudnym doświadczeniem. Siedział na zmasakrowanych tarczowym saneczkowaniem schodach i rozwartymi na oścież ustami łapał powietrze. Franco, syn bidulki, a samemu nie lada frant, zwołał migiem służbę, z rękawa wyczarował jakieś napitki i żarcie, węszył dalsze zyski. Źle kalkulował. Obaj goście byli w pośpiechu, przybyli zgarnąć swój sprzęt i ruszali dalej. Wieść, że przybyli na miejsce jako pierwsi potraktowali z mieszanymi uczuciami, lecz były i dobre strony. Ścigających nie było nigdzie w pobliżu.

Dochodząc do wniosku, że jeden na uspokojenie nie zaszkodzi wojacy łyknęli po kielichu i jazda, naprzód. Von Dusk rozsznurował lekko swój przyciężki pakunek, a oczy aż zakłuły od blasku. Rzucił na szynkwas garść złotych monet, rozanielony ładował się po schodach na górę. Oszołomiony, nieostrożnie stawiał kroki, od dzikiej radości kręciło mu się we łbie. Przyciśnięta do serca skórzana torba była po brzegi wypełniona nowiutkimi dukatami. Blakowi widok nie umknął. Szybko, acz dyskretnie zapuścił żurawia do własnego ładunku. Żadnego złota, żadnych kamieni. Tylko mała, owinięta szarym papierem bryłka. Podążając za kompanem półork delikatnie obierał przedmiot z opakowania, resztki w zamyśleniu upuszczał za siebie, na podłogę. Zerwana w czasie pijackich harców balustrada bardzo by się teraz przydała, bo widok, który uderzył w oczy olbrzyma omal nie zwalił go z nóg. Mało brakowało, a wojak runąłby z piętra do piwnicy, poprzez wybitą w podłodze dziurę. Nie większy od pięści obsydianowy sześcian pokrywały runy. Identyczne z tymi na jelcu miecza. Materia przedmiotu była zaś taka sama, jak ta, z której wykonano naszyjnik. Obaj zbrojni, uderzeni wagą swych znalezisk, wkroczyli na piętro. Wszystko tonęło tutaj w mroku.

Benathi i Arthan

Od mnicha bez dwóch zdań kipiała aura przygody. Po tym jak ledwo żywy, dzięki pomocy Arthana, wykaraskał się z grubych tarapatów przeżył najdziwniejszą podróż swego życia, wieziony przez spasione siostrzyczki Niezwyciężonego. Hiacynta i jej banda obżartuchów sprezentowały dwójce śmiałków przejażdżkę, która wycisnęła z ich żołądków wszystkie soki. Dobroduszne babuszki miały jakąś receptę też na nudności, choć schorowanych pasażerów już nie znalazły. Na samą myśl o terapii zamroczeni podróżni pognali, gdzie pieprz rośnie. Po drodze narobili ambarasu w szynku "Pod Wyuzdaną Dziewuchą", zebrali parę kuksańców, trochę materiału na szwy dla cyrulika. Grunt, że odzyskali rezon i orientację w terenie. Marlon czekał i dobrze wiedzieli gdzie.

Do Dzielnicy Cudzoziemskiej, a konkretniej jej flańskiego skrawka zwanego złośliwie składem drewna trafili bez kłopotu. Okolica była szczególna. Flańskie domy, podłużne i przysadziste, od progu po strop były drewniane. Ponad każdym dachem wznosił się komin czy, co wciąż było widokiem częstym, w dachu wybity był otwór nad paleniskiem, z którego unosił się dym. Złożone z bali domy były parterowe, ale dość długie, dawały schronienie kilku rodzinom jednocześnie. Rejon był ubogi, jak i rolnicza flańska ludność, którą los wyrwał z ziemi i przygnał do Rel Astry. Część miała resztki swych poletek poza granicami miasta i co dzień, ruszała je doglądać. Część straciła swe włości i teraz żyła na łasce krewnych, żerując na tradycyjnej w tym rodzie gościnności. Marlon nie był Flanem, ani biedakiem. Miał być antykwariuszem, który urządził sobie zakładzik w porzuconej kapliczce Heironeusa, w sercu obcego ludzkiego żywiołu. Tyle, że po żadnej kapliczce nie było tu śladu. Wyludnione, błotniste uliczki wiły się między drewnianymi barakami i nigdzie widoku żadnej kamiennej konstrukcji. Nawet z krytego strzechą dachu na który wdrapał się Arthan nie dało się znaleźć nic, co wychodziłoby poza drętwy, flański schemat. Jeśli Marlon czekał, gdzieś na gości z herbatą to pewnikiem zdążyła już dwa razy wystygnąć. Jeśli czekał.

Kerin i Ołka

Nie było czasu, ni miejsca na finezję. Lepkie od posoki palce ślizgały się na uchwytach noży, zbielałe dłonie drgały wbrew rozkazom napływającym spod czaszki. Ołka był większy, mniej zwinny, stanowił łatwiejszy cel. Mrugnął, bo tylko tyle mógł zrobić, gdy ogar rzucił mu się do szyi. Potknął się, w porę uchronił od upadku podpierając ręką. Zębiska zacisnęły się na przedramieniu, jucha trysnęła na wierzch. Ogar gryzł, szarpał, spijał krew z rozrywanej ręki. Łowca krzyczał wniebogłosy, wił z bólu, nie przestawał walczyć. Szamotał się z bestią, sięgającej kłami ku jego krtani, spychał w dół. Uderzał w nos, potem w oczy. Schwycił psa za gardziel zacisnął aż łzy poleciały mu z oczu. Martwe truchło opadło na bok. Zmartwiała dłoń wypuściła sztylet, drętwiała od upływu krwi, kaleczona i rwana psimi kłami.

Kerin była szybka. Ciachnęła potworowi nożem przed nosem, uskoczyła w tył. Zraniony w kinol ogar spokorniał. Zbliżał się do dziewczyny powoli, tocząc pianę z pyska, warcząc. Nie skoczył, nie rzucił się na dziewkę całym ciężarem. Ona skoczyła na niego. Spadła pakując ostrze między ślepia, kończąc z zagrożeniem raz na zawsze. Sztych, sztych, sztych. Dziabała włóczącego Ołkę ogara jak wprowadzony w berserk barbarzyńca, wywlekając wnętrzności stworzenia na wierzch. Zatłukła obie bestie. Biały jak ściana Szu wcześniej zdążył wykończyć swoją część sfory. Krew lała się z niego niczym z mokrej, wyciskanej w dłoni gąbki. Na nogach z waty nie przeszedłby sam nawet metra. Dobrze, że blondynka wsparła go ramieniem. Sięgnęła po jakiś skryty na czarną godzinę zapas sił, zdołała pociągnąć mężczyznę ze sobą. Aż do wyjścia. Nikt go już nie blokował. Locksey zmył się ukradkiem, nie chcąc podzielić marnego losu, jaki spotkał jego pupili. Jakaś łódka, paręnaście metrów od muru rezydencji. Wróg gdzieś z tyłu, sił brakuje.
"Dam radę..." - wymamrotał Ołka, któremu ciemniało przed oczami. Kerin puściła mężczyznę, zanurkowała w głąb łodzi przykrywając się jakąś plandeką. Szu człapał, zostawiał karminowe krople na całej długości ulicy. Nie było mowy o skoku, ostrożne zejście do łodzi też było chyba ponad siłami człowieka. Runął w przód, bezładnie, głęboko wierząc, że trafi w szalupę. Trafił. I mógł się teraz martwić, płynąc razem z Kerin, jak zatamować swój krwotok, póki jeszcze zostało coś do zatamowania. Póki czarne kształty przed oczami były kształtami, a nie jednolitą, nieprzeniknioną czernią.
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:46   #7
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Mike

Jamila

Wślizgnęła się przez szybko i sprawdziła drzwi, zamknięte tak jak zostawiła. Doskoczyła do swoich sakw zrzucając pożyczoną koszulę i resztki sukni. Zaczęła się ubierać „służbowo”, znaczy na czarno. Wbrew pozorom ubranie nie było idealnie przylegające, co więcej było nawet miejscami luźne, w kocu gdzieś broń musiała schować, a tam gdzie schowała ją podczas ostatniej imprezy było trochę niewygodnie sięgać. I nieobyczajnie!
Zabrawszy swoje rzeczy wymknęła się z pokoju, poszukała drzwi Myverna. Miała nadzieję, że towarzysz nie pokładał wielkiej nadziei w zamku, bo ten puścił ledwo wsadziła wytrychy. Rozejrzała się szybko i zaczęła zbierać graty. Co się dało wepchała do sakw, co się nie dało zawinęła w koc z łóżka. Przebiegła szybko do swojego pokoju i rzuciła Myvernowi. Już miała wyjść, ale coś przyszło jej do głowy. Pokazał na migi że zaraz wraca i wybiegła na korytarz.
Taak. Które to były drzwi? Zresztą czy to ważne, jak się da to odwiedzi wszystkich. Zamek w drzwiach pokoju postraszony wytrychem puścił od razu. Akurat na czas, bo usłyszała kroki na schodach. Kroki zbliżały się powoli. Zaklęła i rozejrzała się szukając kryjówki. Kroki zatrzymały się przed drzwiami.

^ ^ ^

Rudzielec

Nie zastanawiała się, chciała uciec ale pokazywanie pleców byłoby totalnym szczytem głupoty. Więc walczyła jak każdy szczur zagnany do kąta przez wrogów, ostro i brutalnie. Opamiętała się dopiero kiedy właściciel pieska któremu właśnie wywlekała trzewia uciekł z pozieleniałą ze strachu i obrzydzenia twarzą. Spojrzała na swego kamrata, paskudnie dostał, ale mógł się przydać, jeśli wyzdrowieje a jeśliby spotkali jakichś wrogów zawsze mogłaby go zostawić na przynętę. Na szczęście dla mężczyzny pożar najwyraźniej przekonał ścigających by uciekali zanim zaczną skwierczeć, gdyż nikt im już nie przeszkadzał.

Gdy dotarli do łodzi popatrzyła pytająco, jednak jej towarzysz stwierdził, że da rade, fakt, że wpadł do łodzi jak długi świadczył o delikatnym przecenianiu swych umiejętności. Przykryła ich oboje i oderwała rękawy jego szaty by spróbować opatrzyć jego ranę, słuchając mamrotania którym chciał jej chyba wyjaśnić co ma robić. Po wszystkim przemyła twarz i ręce, bieganie po mieście okrwawiona niczym niezręczny czeladnik rzeźnika nie powinno wchodzić jej w nawyk a jednak zdarzało się aż nazbyt często...
~No cóż jeśli umrze to mam przynajmniej drugi nóż.~ pomyślała oglądając ostrze które upuścił jej towarzysz w czasie gdy przytulał się z pieskiem. ~A jeśli przeżyje to przynajmniej zajmie na chwilę jakiegoś napastnika.~

O dziwo udało im się bez większych problemów przekraść do gospody, dziewczyna ułożyła towarzysza w cieniu gdzie wyglądał jak kolejny pijaczek odsypiający całodzienne potyczki z butelką, spytała tylko, popierając pytanie „orzeźwiającym” strzałem w twarz, gdzie jej towarzysz zostawił rzeczy i co chciałby żeby zabrała. W końcu albo mu się przydadzą albo będzie miała co sprzedać...

Po chwili wspinała się do okna swego pokoju mając nadzieję, że nikt nie da jej w łeb jak tylko wejdzie do środka...

$ $ $

Rychter

Myvern zawsze dbał przede wszystkim o swoje interesy, ale teraz musiał przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Plątał się po mieście prawie nieuzbrojony, cudem udało mu się oszukać śmierć i wpakował się po uszy w jakieś wielkie gówno. Wiedział, że sam nie ma szans, musiał współpracować. Wszyscy, którzy towarzyszyli tego wieczoru Hassanowi jechali na tym samym wózku, w tej chwili zjawiskowej urody Baklunka była cennym sojusznikiem, a jej krągłości pozwalały Myvernowi chociaż na chwilę rozpędzić obawy błąkające się po jego głowie. Dbając o towarzyszy, zapewniał sobie cień szansy na przeżycie. Kooperacja była konieczna, przynajmniej do czasu. Nie zastanawiał się więc długo, jak zareagować na natarczywego sutenera, kilka szybkich ciosów pozbawiło drania przytomności.

- Trzeba wiać. - pomyślał. Obejrzał się za siebie, Jamili już nie było. W drodze do karczmy wstąpił jeszcze do kasyna. Tym razem poszło mu lepiej niż zwykle, nie przegrał żadnych pieniędzy, ale to żadna sztuka jeśli się ich nie ma. Zrobiło się gorąco, podczas przepychanki wybuchł pożar. Już po raz trzeci tej nocy Solettan salwował się ucieczką. Zatrzymali się dopiero pod swoimi kwaterami. Kiedy Jamila oparła obie stopy na jego ramionach, Myvern spojrzał w górę, a po jego twarzy przebiegł uśmiech. Kobieta zniknęła w oknie. Po chwili mężczyzna miał już w rękach swój cały sprzęt. Kobieta dała mu znak że jeszcze ma coś do załatwienia. Solettan uwolnił się z obcisłych spodni, wdział na siebie kompletną zbroję, pas przyozdobił dwiema klingami i zarzucił na siebie lekki płaszcz z kapturem, który zaraz ukrył jego twarz w mroku.
Przedłużająca się nieobecność towarzyszki zaczęła go niepokoić. Szybkim krokiem skierował się do drzwi "Wieczornego Cienia". W środku nie było Jamili, zamiast niej ujrzał znajomego półorka i szlachcica, którzy z otwartymi dziobami przegrzebywali torby otrzymane od Hassana. Człowiek zrzucił kaptur, towarzysze zauważyli go, na ich twarzy widać było zakłopotanie.
Sytuacja była niezręczna. Nie wiedział jakiej reakcji się spodziewać. Miał broń, jednak mogła ona nie wystarczyć, dwóch mięśniaków stanowiło potężny duet.

- Walka nie wchodzi w grę! W sumie to wszyscy mamy tak samo przesranie. - przeszło mu przez myśl. Postanowił udać, że otwarte sakwy nie zrobiły na nim wrażenia.

- Byłą tu Jamila? Wiecie co z resztą? Jak udało wam się uciec?
Z jego ust popłynął grad pytań...

# # #

ObywatelGranit

Para wojowników parła przed siebie uliczkami Rel Astry. Zaułki dybały na nich złowieszczo, a błotniste alejki zdawały się chciwie zerkać na Hassan’owy łup. W końcu udało im się przedrzeć przez noc i dotrzeć do karczmy, gdzie znajdował się ich ekwipunek.

- Ile tego będzie? - zapytał niedbale wojownik wskazując na pakunek Veinricka
Rycerz wzruszył ramionami: - Bo ja wiem? Miesiąc chlania... albo i rok? Czyste, nowiuśkie dukaty... – rycerz rozmarzył się.
- W mojej torbie nie było złota, a to - wyjął kamień pokazując go rycerzowi – Ciekawe na czym tak naprawdę zależało Hassanowi.
Veinrick przyjrzał się inkrustowanym przedmiotowi: - Wiesz co to może być? Bo ja nie mam pojęcia.
-Też nie. - skłamał bez namysłu po czym schował zawiniątko za pazuchę
- Gdzie Hassan kazał sie spotkać po akcji? Nie wiem czy to mądre iść w ciemno z tymi sakwami.. może lepiej je gdzieś schować. W razie czego.
- Malkoy? Marlen? Marlon? Coś takiego. Weźmy broń z naszej gospody i poszukajmy tego typa. A co do pieniędzy - szelmowski błysk zagościł w jego jedynym oku - Nie zamierzam się z nimi rozstawać.
- Tak, masz chyba rację - odrzekł barytonem pół - ork dalej zadumany nad zagadkowym kamieniem.
- Dobra wielkoludzie, pomóż mi znaleźć moją stal - Veinrick zaczął eksplorować sypialnie.

Kilka minut potem trzymał już miecz, a na plecach zwisał mu garnczkowy hełm. Odnosił wrażenie, że nie jest sam na pogrążonym w mroku piętrze karczmy...
- Panny Jamili nie widziałem - rycerz schował sakwę do plecaka, który przerzucił przez jedno ramię:
- Jak na razie spotkałem tylko Blaka i Ciebie, Myvernie. Nie powinniśmy zostać tu zbyt długo - będą nas szukać.

@ @ @

majk

Główne ulice były nie do sforsowania, patrole biegały w tę i z powrotem dzwoniąc rynsztunkiem. Furty i okiennice trzaskały odbijając się echem po śpiących ulicach. Kilka alejek za nimi głośne komendy kapitana patrolu rozdarły powietrze, za nim rozległo się szczekanie.

-Znów spuścili swoje kundle, znajdą nas w moment jeśli.. -z drzwi kilka kroków za nimi z trzaskiem wyleciał jeden z ich kompanów.

Nie bacząc na nich przeleciał wszerz alejkę i zniknął w okiennicy jakiegoś magazynu po drugiej stronie. Kątem oka Blak widział jeszcze jak z domostwa wybiega koło pół tuzina drabów niewiele mniejszych od niego, najwyraźniej kogoś szukających. Klęli głośno na łotra obficie przy tym spluwając, ktoś krzyczał coś o wiadrach i studni. Później okazało się, że w kasynie „wybuchł pożar”.

-To powinno zatrzymać nasz ogon. -odpowiedział w pędzie Veinrick na wcześniejsze obawy orka.

Musiał mieć rację, bo w gospodzie nie zastali nikogo prócz właściciela. Tego minęli jednak tak szybko jak się dało kierując kroki do pokoi na piętrze. Przez moment wojownik przysiągłby, że w sąsiednim pokoju słyszy kroki jednak chwilę później wielki kocur z okrutnym wrzaskiem zleciał rynną w dół robiąc tyle rabanu, że to jemu przypisał wcześniejszy hałas. Odsunął dębową szafę za którą na klinie wisiał oręż. W tym czasie Veinrick przetrząsał kufer wybierając swoje rzeczy z bajzlu wyrzuconego na łóżko. Blak ucieszony odzyskaniem miecza oparł go o ścianę, ostrze było prawie jego wzrostu.

~Jak mogłem Cię zostawić.. -pomstował na zapewnienia Hassana o zerowym ryzyku.

Spod swojego materaca wytargał szeroki koc w którym schował wcześniej swoją skórę. Szybko odpakował pancerz, przełożył przez głowę i spiął szlufkami po bokach. Przełożył szelkę pochwy i olbrzymi miecz wylądował na plecach. Zarzuciwszy na plecy płaszcz i upewniwszy się co do pozycji rękojeści podszedł do rycerza. Ten badał swoją sakwę, a skoro odzyskał miecz to też mógł sprawdzić swoją.

-Ile tego będzie? -zwrócił się do rycerza wskazując na torbę złota

- Bo ja wiem? Miesiąc chlania... albo i rok? Czyste, nowiuśkie dukaty... – rycerz rozmarzył się.

Veinrick'owy tobołek przelewał się złotą monetą, jego wręcz odwrotnie. Na dnie lnianej sakwy, w starannym zawiniątku znalazł czarny kamień.

~Jak.. mnie znalazłeś..? -obracał sześcian w ręce przyglądając się runom. -Kelanenie- żyje by ci służyć.. - i choć sam nie był pewien co do rodzaju tej służby to gorliwie zawinął tobołek z powrotem i schował pod płaszczem.

-W mojej torbie nie było złota, a to – pokazał kamień rycerzowi – Ciekawe na czym tak naprawdę zależało Hassanowi. -obawiał się, że ktoś upomni się o kamień. Jego kamień.

Dlatego szybko skłamał zapytany czy ma jakieś pojęcie o przedmiocie. Postanowił zmienić temat na pieniądze. Wybór okazał się trafny, szlachetka zarumienił się na ponowną myśl o kwocie jaką dysponuje na podorędziu.

Gdzie Hassan kazał sie spotkać po akcji? Nie wiem czy to mądre iść w ciemno z tymi sakwami.. może lepiej je gdzieś schować. W razie czego. -von Dusk jednak źle odebrał propozycję nie chcąc kamuflować zdobyczy.

Blakowi bardziej zależało na zabezpieczeniu obsydianu, ale o tym już jego towarzysz nie musiał wiedzieć.

- Malkoy? Marlen? Marlon? Coś takiego. Weźmy broń z naszej gospody i poszukajmy tego typa. A co do pieniędzy - szelmowski błysk zagościł w jego jedynym oku - Nie zamierzam się z nimi rozstawać.

- Tak, masz chyba rację - odrzekł barytonem pół - ork dalej zadumany nad zagadkowym kamieniem.

W rzeczywistości dumał jakby to zrobić by kamień został przy nim, przy reszcie przedmiotów. Bo skoro w swej mądrości Kelanen wysłał go po niego, to nie rozsądnym byłoby go oddawać. Nawet za największe fortuny. Gdy do pokoju wpadł Myvern nie powiedział ni słowa.
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 22:52   #8
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Macki d'Arloniego bez wątpienia sięgały w wiele miejsc, a często takich, o których nie wypada dżentelmenom mówić, ale tej nocy ktoś rozeźlonego szlachica w załatwianiu porachunków wyręczył. Jedni mieli szczęścia więcej i dumnie paradowali uliczkami miasta z pokaźnym majątkiem pod pachą, inni mniej i wśród tych samych alejek błądzili szukając tajemniczego Marlona, a jeszcze inni nie mieli go wcale. Taki na przykład Ołka. Urocza towarzyszka łowcy załadowała swe zgrabne kształy na piętro gospody, przemykając się wśród cieni, rannego mężczyznę zostawiając pod budynkiem tylko na moment. Ile to mogło być? Trzy minuty, może pięć. Kerin przerzucała własny ekwipunek, napychała kieszenie towarem, gotowała się do drogi. W tym czasie Szu dochodził do siebie, omiatając ciemną uliczkę mętnym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. Przyszpilony do muru, pozostawiony bez żadnej broni był łatwym łupem dla band szakali włóczących się po nocy. Nie żeby okolice 'Wieczornego Cienia' były jakimś szczególnym siedliskiem drapieżników. Wręcz przeciwnie, okolica była zazwyczaj spokojna, oddalona o zdrową odległość od gniazd zepsucia, których w Rel Astrze było bez liku. Ci, którzy przypałętali się pod oberżę nie byli zawodowymi mordercami, ani złodziejami. Zwykła garstka pijanych młokosów w wypastowanych na glanc butach, wracająca z popijawy i igraszek w burdelu. Dopadli Ołkę dla frajdy, aby rozruszać zamulone gorzałką ciała i umysły. Chcieli się trochę rozerwać i okazja była znakomita. Kopniaki spadły na pysk rannego bez ostrzeżenia. Jeden po drugim ślamazarne kopnięcia dewastowały mordę tropiciela, ograniczały uzębienie, zmieniały wygląd nie do poznania. Oszołomione alkoholem organizmy nie działały zbyt sprawnie i krewcy młodzieńcy po swych dzielnych atakach musieli nie raz zbierać się z ziemi. Łatwo było się potknąć, stracić równowagę, runąć na bruk. Dziwnym było winić nieprzytomnego już Ołkę za te upadki, ale wystawione na pośmiewisko kolegów łamagi swoje zawstydzenie topiły w coraz liczniejszych, wymierzanych łowcy razach. Seans nienawiści dobiegł końca, gdy spocona gówniażeria straciła siły i mimo szczerych chęci, nie była już w stanie 'walczyć' dalej. Rumiany na twarzy grubasek zwymiotował na dawny postrach Rel Astry, czyniąc epilog historii o nieustraszonym windykatorze ponurą groteską. Ubabrana we krwi i wymiocinach martwa kukła była wszystkim, co pozostało po Ołce Szu. A to i tak było lepsze niż to, na co naprawdę zasługiwał.

Towarzystwo w karczmie

Kiedy Blak i Veinrick w pośpiechu wpadli do oberży byli tu pierwszymi i jedynymi spośród gwardii Hassana. Na horyzoncie nie było ani śladu po towarzyszach. Ale tylko przez moment. Cała kompania zaczęła w jednej chwili wysypwać się ze wszystkich zakamarków gospody, jak podczas urodzinowego przyjęcia niespodzianki. Kto komu robił niespodziankę ciężko było powiedzieć, bo wszyscy wydawali się być równie zaskoczeni nagłym pojawieniem się druhów. Półork i szlachcic przetrząsali swe izby, a zaniepokojony zniknięciem Jamili Myvern szukał jej po całym budynku. Kerin w tym czasie zdążyła ogołocić szafę Ołki z jego rynsztunku i miała zamiar ulotnić się przez okno, ale cała czwórka w jednym momencie spotkała się na korytarzu. O ile Solettana spotkali już na schodach, o tyle kolejna postać do kolekcji trochę zaskakiwała. Kiedy już wszyscy udali się na dół, słysząca kroki na schodach i pewna, że piętro jest czyste Baklunka dołączyła do kamratów. Podobno długo nie mogła czegoś tam znaleźć w swoim pokoju, choć w sypialniach Arthana i Benathiego, co chciała znalazła bez trudu. Swe cenne odkrycia pozostawiła jednak w tajemnicy przed towarzyszami niedoli, bo i po co zaprzątać im głowę dodatkowymi sprawami, skoro problemów było bez liku. Uzbrojeni po zęby, więc i czujący się dużo pewniej niż na bankiecie awanturnicy ruszyli by złożyć wizytę Marlonowi. Brutalnie zamordowanego Ołkę polecili pogrzebać znajomym z 'Wieczornego Cienia' i nie tracąc czasu pognali do Skansenu, jak złośliwi zwykli nazywać flańską dzielnicę. Skoro łowcę dopadli tuż pod oknami miejsca, gdzie przebywali to niemądrze było ryzykować pozostawanie w okolicy ani chwili dłużej. Grunt palił się pod nogami.

Flański dystrykt

Roztropność była cnotą nierzadko przypisywaną mnichom, a historia, która wydarzyła się w Rel Astrze owego wieczora tylko ów pogląd potwierdzała.
"Wspinaczkę na dachy zostaw małpom!"
"No złaź wreszcie z tego dachu, bo się połamiesz!"
"Skończ te cyrki, ja Cię nie będę z ziemi zbierał!"
"Na bogów Arthanie, nie mam już do Ciebie siły. Zejdziesz tu w końcu?"

Benathi ostrzegł magika raz, ostrzegł i drugi. Potem był trzeci i czwarty. Może i elf miał dobry wzrok, ale skoro za pierwszym razem nie dostrzegł w okolicy ani śladu kamiennej kapliczki Heironeusa to czy warto było szukać dalej? Taki budynek wyróżniałby się pośród oceanu drewnianych bud na pierwszy rzut oka. Sensowniej było podpytać mieszkańców, ale pora nie sprzyjała. Pukać do drzwi w środku nocy, na nieznanym rewirze, budzić całe familie, które gnieździły się w zbitych z desek i bali chatach. Oeridyjczyk zaryzykował, ale nie spotkał się z ciepłym przyjęciem. Pierwszy, przestraszony nocnym kołataniem staruszek niewiele powiedział, bo i zarzekał się, że nic nie wie. Później było jeszcze gorzej. Nikt nie chciał otwierać zaryglowanych drzwi nieznajomemu, a jeśli już trafił się ktoś tak odważny to zwykle po to, by intruza zbluzgać. Mina Benathiemu zrzedła, ale to było jeszcze nic.
"Na litość boską, złaź stamtąd!"
Arthan zupełnie chyba postradał rozum. Można było też patrzeć na to z innej strony, zarzucać przewrażliwienie mnichowi, ale okazało się, że to czarnowłosy wojownik ma rację. Ładujący się na komin, balansujący na szczycie flańskiej konstrukcji elf, wytężał wzrok. Kamiennego komina trzymał się tylko jedną ręką, szukając śladów kapliczki. Pierdolony, domorosły akrobata. Debil poślizgnął się na spróchniałej desce, zjechał tyłkiem po nieheblowanym drewnie i runął w dół. Jeśli miał jakiś testament, jakąś pożegnalną mowę czy krótką sentencję do wygłoszenia na zakończenie swojego długiego, elfiego życia to szlag je wszystkie strzelił. Czarodziej zwalił się z dachu prosto na łeb i skręcił kark. Nie zdążył się nawet wysmarkać. Benathi przewalił oczami, przejechał ręką po twarzy i z ciężkim westchnieniem zwalił się na ustawiony na werandzie domostwa fotel.

Wszyscy

Przytłoczonego głupotą towarzysza, wbitego w wiklinowy mebel mnicha znaleźli bez większego problemu. Był dokładnie tam, gdzie miał być zakładzik Marlona. Ewidentnie paru elementów w tej układance brakowało. Właściwie dwóch: kamiennej kaplicy i samego antykwariusza. Zmęczeni całodziennymi i całonocnymi wariactwami śmiałkowie mieli już całkiem dać za wygraną (na tę przynajmniej chwilę), gdy napatoczył im się przypadkiem jakiś przechodzień. Myvern poznał drania od razu, chociaż od ich ostatniego spotkania minął już kawałek czasu. Dziki Jim, as wśród lokalnych szulerów i zniszczony nałogiem alkoholik. Jak wielu Flanów łatwo pożerany przez miłość do trunków i jak niewielu, skory do rozmowy.

"Stara kapliczka Heironeusa, antykwariusz Marlon. Kojarzysz?"
Kiwnięcie głową, zaprzeczenie.
"Nic? Zupełnie nic ci to nie mówi? Mieszka tu gdzieś, w tej okolicy!" – Solettan nie dawał za wygraną.
"A gówno prawda, żaden taki tu nie mieszka. Ani tu, ani nigdzie w tej dzielnicy. Czym by tu, kurwa, handlował? Myślicie, że jest w okolicy popyt na zabytkowe lampy i porcelanowe wazy?"
"A kaplica? Kaplica Niezwyciężonego?" – Benathi włączył się do rozmowy.
"Była. Kiedyś była. Drewniana, spaliła się jak były jakieś zamieszki. Trzy czy cztery... Raczej cztery lata temu. Ani śladu po niej" – długowłosy Flan oparł się na dębowym kosturze, którym wywijał w czasie przechadzki – "Coś jeszcze?"
"Naprawdę nie kojarzysz Marlona? To był kumpel Hassana, Bakluna. Ciemna japa, turban, pełno biżuterii..."
– Veinrick też chciał mieć udział w dyskusji.
"Aha! O niego wam chodzi..." – czerwonoskóry zaśmiał się dobrodusznie.
"No pucuj się, co z nim?" – Kerin niecierpliwiła się, ale nie bardziej niż wszyscy inni. Czegoś w końcu można było się złapać.
"Z tym Marlonem dalej nic. Hassan też niewiele mi mówi, ale znam jednego gościa, który będzie tu idealnie pasował do opisu. Rashid czy jakoś tak... Obwieszony złotem i kamykami, zasuwa w tych bandażach na głowie. Tasak zawsze przy boku i towarzystwo paru zbirów. Zbirów o takich..." – szuler zamilknął na chwilę, wyraźnie szukał odpowiedniego słowa – "O takich porowatych ryjach. Jak po ospie. Ooo, tego to znam".

Flan rozkasłał się paskudnie, aż oczy zaszły mu łzami. Dojście do siebie trochę mu zajęło, ale w końcu powiedział, co miał powiedzieć.

"No... To wiem, gdzie go znaleźć".



* * *
Awalona proszę o niepostowanie (choć chyba nie muszę nawet o to prosić, do tej pory wychodziło mu całkiem dobrze). Bielona proszę o niepostowanie i publiczne przeprosiny na łamach gazet, za zawiedzenie pokładanych w nim nadziei.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-08-2010 o 22:55.
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:12   #9
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Mike
Jamila


- No... To wiem, gdzie go znaleźć.
Nastała chwila przedłużającej się ciszy. Najwyraźniej nieświadomy wbitych w niego spojrzeń Flan popatrzył zadowolony z siebie po wszystkich.
- No… - zachęciła go Jamila.
- No! – potwierdził Flan.
- No to, kurwa, powiedz wielbłądzi dzwońcu! – nie wytrzymała nerwowo Jamila łapiąc go za klapy i potrząsając.
Flan nie oponował, jedynie przytrzymał kapelusz coby mu w błoto nie spadł i się nie umarasił.
- Pprzepraszaam panienko – wymamrotał, Jamila przestała – U kowala ostatnio byłem i mi zło… nowe plomby z żelaza wstawił i mówił coby nie trząść głową, bo wylecieć mogą.
I były by to ostatnie słowa gdyby nie Myvern, który chwycił skaczącą do gardła Flanowi Jamilę. Zagięte niczym szpony palce o włos minęły szyję, pożal się boże, informatora.
Jamila wbrew pozorom się uspokoiła.
- Zdajesz sobie sprawę, że teraz wyglądamy dosyć dwuznacznie? – zapytała Myverna go patrząc przez ramię. Myvren popatrzył na swoje dłonie trzymające na wpół pochyloną Jamilę za biodra. Sam rzecz jasna stał tuż za nią. Szczęściem jeszcze nie przypomniał sobie sytuacji, gdy pożyczał jej koszule bo wtedy sytuacja stałaby się doprawdy niezręczna.

* * *

Panicz

Dziki Jim żył z karcianych rozgrywek, oszukiwania współgraczy i uśmiechania się serdecznie, gdy to jego dymano. Kiedy rozwścieczona Jamila rzuciła się na nieszczęśnika, łobuz nawet nie drgnął. Pokerowa twarz, oczy wbite w biust Baklunki, uśmiech złotych zębisk wystających z cuchnącej paszczy.


"Serdeczne dzięki Myvern, zawsze był z Ciebie porządny dzieciak" - Flan puścił oko swemu zbawcy i zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie zapalił fajkę - "Ziółko z południa. Porządnie odpręża".

Konsternacja. Wirujące pośród zgromadzonych kółeczka z dymu. Charakterystyczny, zgniły zapaszek. Jamila uwolniona z uścisku Solettana, sięgająca po kindżał.

"Rashid robił ostatnio dla sir d'Arloniego, lokalnego potentata w handlu winem. Widziałem jak klepali się po pleckach, łoili razem te zapomniane przez bogów roczniki z bertholdowych piwnic. Ledwie z tydzień temu" - fajka była pusta, można było zabrać się za pogaduszki - "Nie wiem, gdzie turban jest teraz. Poprzednio zatrzymał się "Pod gęsią i rusztem". Znacie to, nie? Tam kole ratusza".

Zajazd wszyscy dobrze kojarzyli, a ratusz nawet i lepiej. Górował w końcu nad całym miastem, wznosząc się dobrych dziesięć czy dwanaście pięter ponad okoliczne kamienice. Niezły punkt widokowy i ulubione miejsce spotkań straży.

"Albo jest tam, albo w posiadłości d'Arloniego. To jest..."
"Wiemy, gdzie to jest" - Myvern przerwał typowi w pół słowa - "Coś jeszcze?"
"No, dobrze. Wiecie, że pojutrze... Właściwie to już mamy kolejny dzionek, więc jutro. Jutro jest Święto Plonów. Czyli dziś wigilia tego festiwalu" - łatwo było w ferworze wydarzeń ostatnich dni zapomnieć o zbliżających się uroczystościach - "Wieczorkiem pewnie już wszyscy zaczną chlać i szaleć. Ci o głębokich kieszeniach, może i wasz Rashid, zbierają się w "Grubej Henrietcie". Walki na arenach, czerwona krew na piasku i błękitna tętniąca w żyłach widzów. Gruba impreza, bez dwóch zdań".

- - -

Rychter

- Masz rację. Odłóżmy to na później. -Myvern odpowiedział Jamili chichocząc, po czym wypuścił ją z uścisku i dodał - Ten gość to nasza jedyna poszlaka. Postaraj się go nie zabić...
Jamila kiwnęła na niego porozumiewawczo. Jednak widać było że najchętniej posiekałaby Flana na cienkie plasterki i z trudem powstrzymywała rosnącą w niej wściekłość.

- Nie ma za co. Gadaj szybko co wiesz, bo następnym razem osobiście pomogę rozsmarować Cię po bruku!
Na Jimie nie zrobiło to wrażenia. Dalej powoli pozbywał się cennych dla grupki informacji.
- Nic się nie zmienił. Wciąż ten sam, wkurwiający flegmatyk... - pomyślał Myvern. Istotnie, przydomek "Dziki" nie pasował do tego pijaczyny, który wydawał się najbardziej ślamazarną istotą na świecie.

- Kolejny element układanki i kolejne pytania bez odpowiedzi. - przeszło mu przez myśl.
Dziany Baklun bratający się z d'Arlonim - kolejny trop. Jednak Marlon rozpłynął się w powietrzu, kapliczka spłonęła kilka lat temu, coś było nie tak.

- Które z zapewnień tego skurwiela Hassana okażą się jeszcze bujdą? Najpierw rzekomo bezpieczny zarobek, teraz ten cały Marlon. - wybuchnął. Wziął głęboki oddech i już spokojniej kontynuował. - Czy jest ktoś, kto mógłby znać Marlona? - zapytał, chociaż zaczynał wątpić w jego istnienie. W jego głowie pojawił się nowy pomysł, którym miał zamiar podzielić się z towarzyszami, kiedy Dziki oddali się od nich.
- Te obżartuchy z okazji Święta Plonów pewnie zdrowo przywalą w kocioł. Jak możemy dostać się do "Grubej Henriety"? Wspominałeś coś o arenie walk...

^ ^ ^

Panicz

Jimmy wytrzepał popiół z fajki, zanurzył łapę w spodniach, wyczarował kolejną torebeczkę magicznego pyłku na wszelkie problemy. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, wypuszczając - na przemian - uszami i nosem smużki dymu. Zadowolony z pokazu swoich czarnoksięskich umiejętności po przyjacielsku poklepał Myverna w policzek i rzekł do chłopaka:
"Wjebałeś się po kolana w gówno, a teraz jeszcze chcesz dawać w to szambo nurka?"

Flan pokręcił głową, uśmiechając się dobrodusznie. Oczami powędrował w stronę rozwleczonego w błocie uliczki Arthana.

"Nie wiem, co Wam droga młodzieży się przydarzyło, ale sprawa nie pachnie perfumami. Jeśli jesteście równie sprytni jak ten połamany człowieczek, który chciał się bawić w skrzypka na dachu to zawczasu ślę kondolencje" - szuler puścił oko swoim rozmówcom - "Jeśli chcecie szukać tego Marlona to może wśród kolegów po fachu. Najbliższy antykwariat u Burke'a Lesliego, dwie mile stąd. A co do areny..."

Jim powiódł wzrokiem po całej zbieraninie...
"Można wejść drzwiami. No fakt, trzeba przejść selekcję, ale potem jakoś pójdzie. Choć jak na Was patrzę to niektórym może być przy wejściu ciężko wpasować się w aktualne, modowe trendy" - mówca uśmiechnął się serdecznie do Blaka i Veinricka - "Można jakoś zakraść się od wejścia dla służby, choć pewnie ochrona będzie ścisła. Albo ruszyć do walki na arenie. Gladiatorzy gotowi umrzeć za sympatyczną sumkę i rozruszać publikę są zawsze mile widziani".

& & &

Jamila

Popatrzyła przeciągle na informatora, odeszła na bok obejrzeć trupa. Zgadzał się to ich były kumple. Wydobyła sztylet i bezceremonialnie wydłubała mu srebrne kolczyki z uszu. Wrzuciła je do sakiewki otarła sztylet o trupa i rzekła:
- Chodźmy do tego leśnego burka, może on coś wie i nie gada jak niektórzy...
Niektórzy zaś najwyraźniej niczym nie przejęci kopcili dalej fajkę.
- Idziemy - zarządziła.

* * *

majk

Olbrzym instynktownie wyobraził sobie walki na arenie, pod łopatkami poczuł znajome, ostre mrowienie. Walka i splendor po wygranej, tak do tej pory wyglądała jego wędrówka. Teraz jego myśli uparcie krążyły dookoła obsydianowej bryłki- kolejnego daru.

~Jeśli zawitamy do Henrietty.. - zaklinał się, by nie pobiec na arenę tak jak stał by zapisać się na jutrzejsze walki.

-Rozsądnie byłoby rozdzielić się, strażnicy wciąż mogą nas szukać. - rzucił w eter, do wszystkich którzy słuchali. -Ustalić metę i tam... - -przyjrzał się Jamili, która zdzierała z trupa błyskotki - ..tam się spotkać po wizycie u antykwariusza.

I choć kierowała nim chęć ochrony kamienia to miał sporo racji również w kwestii ich bezpieczeństwa. Leżący pod ścianą umrzyk był dobitnym przykładem tego jak łatwo o śmierć w Rel Astrze o tej porze.

~Nie on pierwszy zginął tej nocy i pewnie nie ostatni. -skwitował w myślach.

-Burke to najbezpieczniejszy trop, ale można też sprawdzić Turbana Rashida - tu skierował spojrzenie na Myverna i łotrzycę. -Jeszcze dziś, przed Świętem Plonów.

Blak nie był przyzwyczajony do rozkazywania czy kierowania oddziałem, ale też -wbrew aparycji- nie milczał jak kamień gdy miał coś do powiedzenia. Tymbardziej gdy miał w tym "swój" interes.

^ ^ ^

Obywatel Granit

Veinrick podkręcił nieco swego wąsa:
- Jestem za spotkaniem z Burke i to jak najszybciej. Może on wreszcie wytłumaczy mi co do kurwy nędzy tu się dzieje. A co do moich szat, wara ci od nich - gniewnie oparł dłoń o rękojeść miecza. Jak można było krytykować tak dobrze leżący, no może ciut brudny po przygodach z kanałami, żupan?!

% % %

Rychter

Myvern przewidział wszystkie opcje dostania się do "Henriety", żadna nie była bezpieczna ani pewna.

- Dzięki Jimmy. Równy z ciebie gość - rzucił szturchając go w ramię - Jeżeli wyjdę z tego w jednym kawałku, może przechylimy wspólnie kilka kufli piwa jak za dawnych lat?

Obrócił się do reszty i zaczął:

- Czas gra na naszą niekorzyść. Trzeba szybko sprawdzić Burke'a. - zamilknął na chwilę, by poskładać myśli do kupy - Dwie mile... Kurwa, całkiem spory kawałek drogi. Możemy się rozdzielić... Może zrobimy tak, że większa cześć z nas pójdzie do tego buraka i postara się wyciągnąć z niego coś na temat Marlona. Jakaś dwójka sprawdzi turbana "Pod gęsią i rusztem", musimy wiedzieć czy to ten którego widzieliśmy u d'Arloniego. Jedna osoba przyjrzy się "Henriecie", jeśli Rashid ma z tym coś wspólnego i nie uda nam się go dorwać zanim zacznie świętowanie, będzie trzeba przeniknąć do gospody, będzie ciężko, więc przynajmniej znajomość miejsca się przyda.
Tutaj przerwał i uśmiechnął się szelmowsko.
Dla sprawdzających karczmy przydałyby się konie. Trzeba będzie odwiedzić stajnie najbliższej gospody i wypożyczyć kilka. Próba zwinięcia 6 koni to szaleństwo, ale trzy może udać się podprowadzić. Czy ktoś z was zajmował się tym kiedyś?
 
Panicz jest offline  
Stary 23-08-2010, 23:15   #10
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Jimmy to był, zaiste, dusza nie człowiek. Fakt, dość flegmatyczny i z wzrokiem trochę mętnym, oczętami zaczerwienionymi i mrugającymi nerwowo jak przy światłowstręcie, ale ogólnie dawał się lubić. Niektórym. Bo bywali i tacy, w których na sam jego widok odzywała się żyłka myśliwego i opróżniali błyskawicznie cały kołczan strzał. Jamila marzyła o spotkaniu z tymi ludźmi. Razem wiedliby beztroski, rajski żywot, a uśmiech nigdy nie schodziłby im z twarzy. Z drugiej strony maniery miała nienaganne... Maniery. No, rzeknijmy, że kiedyś podsłuchała rozmowę, w której to słowo padło. Grunt, że nawet ona nie odmówiła, kiedy staruszek Jim zaprosił całą hałastrę do swej kwatery. Razem z Kerin ogołociła tylko zwłoki Arthana z kosztowności, zostawiając elfa skróconego o uszy (w których nosił z dumą srebrne kolczyki i które ciężko było wygrzebać) i obie dziewuszki były gotowe do drogi. Benathi, któremu magik uratował skórę patrzył na ten spektakl z zażenowaniem, ale nie miał już siły na połajanki i bez słowa powlókł się za resztą towarzystwa.

Chałupa Dzikiego Jima z zewnątrz niczym nie różniła się od okolicznych domostw, ale że różniła się od nich wnętrzem łatwo było stwierdzić. Niemożliwe było bowiem, żeby taki bałagan występował gdziekolwiek indziej. Nie był to syf w stylu zagrzybiałych lepianek czy ziemianek pełnych szczurów i robactwa. Raczej coś w stylu lamusa czy piwnicy, potwornych graciarni zawalonych tonami badziewia. Kolekcja fajek i tuzin karcianych talii zalegały pod rozbitym w szczapy regałem, zestaw wypchanych zwierząt – od rosomaka wiszącego pod sufitem po owiniętego wokół wbitych w ścianę kołków węża boa – szokował od samego wejścia, a rzucone w kąt lichtarze i świeczniki ściągały kwintale kurzu.
"Trochę bałagan, ale tak to jest jak się wygrywa i wygrywa, a ludzie nie mają czym płacić. Potem zostaję z takim, o!" – szuler potrząsnął nabitym na gałąź cietrzewiem – "A z drugiej strony nie mam serca się tego pozbywać. To wszystko symbole mego triumfu".
Pościel, zapakowana szczelnie w nowiutkie, skórzane kufry znalazła się, jak na taki pierdolnik, zaskakująco szybko. Flan rzucił posłania swym gościom i nie minął pacierz, a wszyscy już twardo spali. Czemu się dziwić, ostatnia noc obfitowała we wrażenia. A zanosiło się na kolejne.

* * *

Odrobina relaksu zrobiła swoje i teraz cała szóstka dziarskim krokiem maszerowała szukać kolejnego ogniwa hassanowego planu. Problemu ze znalezieniem Burke'a nie było, bo człowiekowi, który chce zarobić zazwyczaj nie zależy na kamuflażu. Skup staroci Lesliego w Złotym Zaułku od razu przykuwał uwagę wymyślnym szyldem ze smokami i złotym kielichem, mosiężne drzwi z kołatką w kształcie trupiej czaszki też nie wyglądały na masową produkcję, a witrażyki w oknach jeszcze wzmacniały efekt.

"Marlona nie znam, a jeśli ktoś robi w antykach w tym mieście to znać go muszę. Ergo Marlon nie robi w żadnych antykach. Nie kojarzę też nikogo takiego, kto... handlowałby na czarnym rynku" – siwowłosy staruszek w śliwkowym szlafroku, z włosami spiętymi w kucyk mówił wolno i wyraźnie, jakby chciał się upewnić, że w jego słowa nie wkradł się choćby gram niejasności – "Skoro jednak szukacie kogoś takiego to coś macie do odsprzedania. Lub coś konkretnego do kupienia. Słucham w takim razie. Na pewno pomogę bardziej niż jakiś tam Marlon".

Świdrujące spojrzenie przebiegło po wszystkich zebranych, znajdując drogę przez tafle powiek aż do głębi umysłu. Dreszcz przebiegał po plecach. Coś jakby staruszek naprawdę zaglądał w głąb myśli. Niedorzeczność.
 
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172