Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 29-08-2010, 22:07   #1
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[DnD 3.5 FR] Rok Synów Umarłych

Rok Synów Umarłych




Śródlecie Roku Pojedynku Dwóch Smoków (1371 RD)
...jedna ze sfer, Sala Wyroków


Sala Wyroków zaczynała się od końca, gdyż jej początek –kościany tron i Ołtarz Wartości- znajdował się w końcu kolosalnej kolumnady ciągnącej się poza widnokrąg. Olbrzymie bryły obsydianu tworzyły każdą podporę wyrastającą z kamiennej posadzki w ciemność sklepienia, a podpór były setki, tysiące. Przypominałyby mityczny, złowrogi las, ale były doskonale wyrównane w lustrzanych rzędach. Tron był niewielki, nieco tylko za duży dla człowieka- ale jego budulec predestynował zupełnie inne istoty do zasiadania na nim. Z daleka zdawało się, że jak kolumny wyrzeźbiono go w skale na mroczną modę nekromantów. Im bliżej jednak mu się przyjrzeć stawał się jaśniejszy i bardziej prawdziwy by z bliska okazać się demonicznym siedziskiem złożonym z idealnie dopasowanych części szkieletów. Konstrukcja ta była niesamowicie skomplikowana, oko gubiło się pośród białych kości przeplatających się i zachodzących na siebie by nadać kształt i splendor godny swego właściciela.
Na wysokim oparciu siedział monstrualnych rozmiarów kruk o srebrnych plamach na piórach i dwóch potężnych głowach. Był ledwie odbiciem woli władcy tego planu, jego dodatkową parą oczu by doglądać Ołtarza Wartości- gigantycznego, złotego posągu kościanej ręki trzymającej ramiona kunsztownej wagi o dwóch szalach. Ptak nerwowo obracał głowę przyglądając się ciągnącemu się w głąb korytarza szeregowi postaci. W równym szeregu ciągnącym się pomiędzy kolumnami aż po horyzont stały widmowe sylwetki cormyrczyków, ludzi dolin, goblinów, orków i innych- wszystkich innych, którzy chwilę temu jeszcze walczyli na śmierć i życie na polach Deilidallar. Teraz stali nieruchomo przesuwając się tylko o krok w kolejce po swój osąd. Już nie walczyli, nie spierali się nawet. Brzemię śmierci opadło na ich umysły przesłaniając „to wszystko” co było ich życiem żelazną kurtyną końca. Kolejka rosła prze Ołtarzem z każdą minutą mnożąc widma u końca sznura.



Srebrny kruk o dwóch głowach łowił chciwie kolejne twarze- młodzik o brązowych włosach i przeszywającym spojrzeniu przywdziany w srebrną zbroję płytową, elf w sile wieku odziany w malowaną zielonym wzorem skórznię, kolejny rycerzyk. Ptaszysko jedynie biernie przyglądało się ołtarzowi –obserwując tylko kołyszące się szale- jego stwórca z niechęcią i zgorzknieniem oglądał plac oczyma potwora- jak zdążył się już przekonać wielu, którzy stanęli tego dnia przed jego obliczem ujrzało przedwcześnie Salę Rozrachunku. Niemniej z tym większym poczuciem obowiązku i odpowiedzialności za nich sądził ich nieśmiertelne dusze zapewniając każdej z nich uczciwy proces na ołatrzu i sprawiedliwe miejsce w swym wiecznym królestwie.
Rosły mężczyzna odziany w pełny pancerz wolnym krokiem zbliżał się przed kościany tron. Wojownik o rysach twarzy szlachetnych jak u królów kroczył po kamiennej posadzce by zatrzymać się kilka kroków od ołtarza. Jego jasna zbroja płytowa zadrżała nienaturalnie by podzielić się na dwoje jednakowych widmowych wizerunków. Obydwa skierowały się do Wagi stojącej przed tronem, równym krokiem dotarły do przeciwległych szali i stanęły na nich. Sędzia patrzył jak szala dobrych uczynków przeważa drugą stronę windując „złą” połówkę w górę. Był świadkiem tej sceny miliony razy i nie wątpił, że jeszcze miliony przed nim pokornie wkroczą by poddać się jego ostatecznemu osądowi. Niezależnie od wyroku.
Salę przeszył huk, nagły i donośny, odbijał się echem od skalnych kolumn przez dłuższą chwilę. Olbrzymi kruk o dwóch głowach zaskrzeczał przeraźliwie, jego ciało wygięło się nienaturalnie, gdy jedna z głów opadła do przodu. Srebrnopióry konstrukt wił się w agonii u stóp kościanego tronu gdy niezmierzony las czarnych kolumn zatrząsł się w posadach. Postacie z szeregu nie bacząc na to przesuwały się poddając się ważeniu. Podpory zadrżały a z niektórych osypał się ciemny pył, po chwili jednak chaos ustał, podobnież męki ptaka. Dwie pierzaste sylwetki siedziały na kamiennych płytach obdarzając się nawzajem nerwowymi spojrzeniami. Srebrzący się zimno ptak badał swoje odbicie jakby nie dowierzając w szczerość lustra, drugi czarny niczym najciemniejsza noc po chwili wzbił się ponad ziemię i głośno kracząc odleciał. W nieskończoność alei prowadzącej przed tron, nad sznurem białych postaci czekających na Proces. Szereg jednak urywał się po chwili, nie rozrastał się już kolejnymi jaśniejącymi sylwetkami przybyłymi z pól Cormyru.

...tereny leżące na północ od Lasu Królewskiego i na południe od Grzmiących Rogów na wysokości Dhedluk- Równiny Deildallar

Dorath Vyverspurn pochylał się do przodu idealnie współgrając ze swoim wierzchowcem, który pędził w dół zbocza mijając w szaleńczym tempie drzewa Królewskiego. Lewą ręką trzymał mocno wodze swego śniadego rumaka, prawą klepał jego zad obnażonym szerokim mieczem. Spod kopyt rozpędzonego konia strzelały w powietrze kawałki ziemi, pomiędzy nimi psy bojowe dotrzymywały kroku jeźdźcowi pędząc przez las. Tętent kopyt narastał kilkanaście metrów za nimi, szarżujący oddział pięciuset kawalerzystów jak burza zmierzał ku granicy drzew by oskrzydlić nieprzyjaciela. Psy wypadły za linię drzew, za nimi Lord Vywerspurn z wyciągniętym przed siebie mieczem wbił się w zaskoczoną grupę zielonoskórych w bezlitosnej szarży. Sekundy później klin ciężkiej jazdy jego śladem miażdżył szeregi Hordy z niszczycielską siłą rozpędu i masy połowy tysiąca ciężkozbrojnych jeźdźców z Cormyru. Rycerze taranowali zaskoczonych orkowych siepaczy kopytami wierzchowców, kłuli lancami przeszywając zielone cielska barbarzyńców i siekali mieczami tnąc ich świńskie ryje i ludzkie ciała. Przybyli w samą porę gdyż najeźdźcy spychali pikinierów z Marsember z powrotem do kniei utrudniając im walkę. Teraz „zieloni” mieli na plecach kawalerię, a ta dotkliwie wdarła się w ich szyk i zniweczyła przewagę potężnym uderzeniem.



Kilkaset metrów dalej dwójka rycerzy z Suzail walczyła o życie wśród oblegających ich najeźdźców. Stali odwróceni do siebie plecami w odległości mniejszej niż pół metra, kręcili się dookoła co chwila doskakując do przeciwników i cofając się z powrotem do partnera. Wyższy- mężczyzna w sile wieku o szlachetnych rysach doskonale radził sobie w tym wojennym tańcu. Drugi z rycerzy był jednak o niemal trzy dekady starszy od niego, jego twarz była pomarszczona i blada, a kilkudniowy zarost przypominał biały szron na jego chudych policzkach. Młody ciął kolejnych agresorów potężnymi ciosami odganiając skaczące dookoła nich gobliny, jednak jego „plecy” zbyt szybko opadały z sił. Kolejni trzej zielonoskórzy padli pod ich stopami gdy senior został raniony w bok przez krótką dzidę jednego z zielonych pokurczów. W odpowiedzi lord Corwail z Suzail pchnął lśniącym ostrzem przeszywając zieloną, owłosioną szyję i piętnując jego twarz śmiertelnym zaskoczeniem- rycerz cofnął rękę, z rany na twarz starca trysnęła krew. Złapał się za przebity bok, upadł na kolana. Spod jego ręki pulsowała czerwona strużka.
-Ojcze! –krzyknął drugi spoglądając na to, zbił uderzenie topora puszczając siłę uderzenia prawą stroną, wykonał pół-obrót i tym potężnym ciosem ciął orka przez plecy.
Ostrze dwuręcznego miecza wbiło się do połowy w barbarzyńcę z gór kończąc jego żywot, sir Deneith szarpnął za rękojeść wyciągając broń z bezwładnej już ofiary i ruszył biegiem w stronę starca na kolanach osłaniającego się przed dwoma goblinami. Gdy doskoczył do pierwszego tnąc od góry zgniło zieloną skórę drugi dźgnął krótkim mieczem sir Corwaila pod żebro, okrążył klęczącego i tym samym ostrzem poderżnął mu gardło. Deneith sekundę później zamaszystym ciosem zdekapitował dzikusa- sekundę za późno. W następnej poczuł jakby ktoś rzucił nim silnie o kamienny mur. Chwilę później otworzył oczy, jak przez mgłę widział wysoką na kilka metrów sylwetkę zmierzającą w jego stronę. Ogr ciągnął za sobą po ziemi solidny konar drzewa z korzeniami, stojąc kilka metrów od oszołomionego rycerza zamachnął się wielką maczugą by zmiażdżyć go ostatecznym ciosem.



Bitwa trwała od kilku godzin na polach Deilidallar obficie rosząc zielone trawy przelaną krwią. Rycerze Cormyru dzielnie odpierali kolejne fale zielonoskórych spływające w nieokiełznanej żądzy krwi na ich ojczyznę, a świadomość, że gdzieś w bitewnym zamęcie równie dzielnie walczy sam król Azoun IV dodawała sił i zapału w tej najtrudniejszej z prób. Ich trud jednak nie przystawał nawet do heroicznej walki monarchy z czerwoną smoczycą- mimo potężnych przedmiotów zesłanych przodkom Azouna pono przez samego Helma i wsparciu Wojennych Czarodziejów szala tej potyczki przechylała się z jednej strony na drugą przy każdym manewrze, każdym uniku i kontrze. Nalavarauthatoryl jednak powoli ulegała Świętemu Obowiązkowi dzierżonemu przez króla Cormyru, a pierwsze zaklęcia przebijały już ochronne czary i bariery, którymi się chroniła- porażka Diabelskiej Smoczycy zdawała się nieunikniona. Ona jednak wzbiła się kilkanaście metrów ponad wrzawę wojujących, a każde machnięcie jej skrzydeł przewracało tuzin orków i tuzin rycerzy, póki jej magia ochronna działała stała się nieosiągalna dla cormyrczyków. Nalavara nie uciekła jednak- zaczęła tkać zaklęcie, a przed nią materializowała się jaśniejąca, wijąca się i kotłujaca w swym obrębie kula energii. Magom słowa czarów więzły w gardłach, dzierżący łuki zszokowani otwierali szeroko usta i oczy, wojownicy uspokajali wierzchowce sami jak zahipnotyzowani patrząc w górę. Ci którzy tam byli mogli jedynie biernie obserwować jak z pola bitwy przed ich oczyma wzbijały się w powietrze czerwone drobinki przypominające płatki róży porywane do tańca przez wiatr. Cząstki zdawały się być tak liczne jak pozostali na równinach walczący obu stron, unosiły się nad głowami orków i rycerzy, goblinów i żołnierzy, szamanów i magów- Azoun widział jak tysiące płatków lgnie do kuli pulsującej przed jaszczurzycą. Wszystko to trwało ledwie dekasekundy, kolejne drobiny z coraz większym impetem wsiąkały w energię by w końcu magiczna sfera przestała kotłować się sama w sobie- stała się nieruchoma, a w jej wnętrzu król dostrzegł wirujące dookoła czerwone płatki, pośród nich sama śmierć patrzyła wprost na niego pustymi oczodołami głowy szkieletu. Rzesze wojujących których objęła potężna magia Diabelskiej Smoczycy, niezależnie od strony, padły bez życia na wysokie trawy równiny, wśród nich król Azoun IV i sama Nalavarauthatoryl. Bitwa dobiegła końca i choć wygrana stała po stronie dobra to nie wielu cormyrczyków i zielonoskórych przeżyło magiczny kataklizm by móc nazywać siebie wygranymi czy przegranymi, a ci którym się udało nie mieli pojęcia co dokładnie wydarzyło się tego dnia na równinach Deildallar.




Śródlecie Roku Dzikiej Magii (1372 RD)
...północno wschodni Cormyr, miasteczko Hillmarch




Ciepły letni wieczór stroił niebo czerwoną paletą barw nad dachami Hillmarch o tej porze, kupcy leniwie zbierali wyłożone towary licząc chciwie, że jeszcze ktoś dokona zakupu, a w karczmach robiło się tłoczno od spragnionych i wygłodniałych gości wszelkiego pokroju. Ci jednak, którzy jeszcze chodzili ulicami miasteczka mogli widzieć, bądź nawet słyszeć, jak do osady wkracza wojsko. Ci zaś którzy stali wtedy przy głównej ulicy mieli się za szczęśliwców obserwując z zachwytem „defiladę”. Nie wielu znało znaczenie słowa, ale hasło rzucone w tłumie stało się tematem rozmów na kilka kolejnych dni wśród mieszczan Hillmarch.
Na przedzie kolumny kilkuset konnych jechała kobieta odziana w czerwone pancerze, przy niej dwóch poważnych paladynów raziło powagą rozentuzjazmowany „Czerwoną Lady” tłum. Prawie równie docenioną przez obserwatorów była obecność transportowanych dwóch potężnych, opancerzonych wozów zakutych w blachy i wzmacnianych metalowymi nitami i kolcami. Liczni spekulanci głośno obstawiali „jeńców”, „złoto”, a nawet „regentkę Alusair” podróżującą incognito. „Coś cennego”- skwitował ktoś mądrze, a tłum słuchał- lśniący rycerze w metalach mienili się niczym cud dla pospólstwa. Pochód przesuwał się przez miasteczko zbierając przy swej trasie coraz liczniejszych gapiów. Stojący na Kładce Wędrowca nad główną ulicą podziwiali równe szeregi hełmów i tarcz zdobionych purpurowym jaszczurem. Patrolujący ulice gwardziści Helma dumnie i z uśmiechem spoglądali na konnych przesyłając im pozdrowienia tajemniczym gestem, kobiety słały całusy dmuchając w dłonie, a inni kłaniali się lekko z błogim wyrazem twarzy. Nieliczny sceptycy widzący to zajście powiedzieliby, że do Hillmarch wkroczył oddział aasimarów prowadzony przez samego lorda Strażnika. Lud tych ziem jednak lepiej niż przejezdni postrzegał kawalerię z Suzail, pamiętał okrutną wojnę sprzed roku zbyt dobrze, by psioczyć na „paniczy ze stolicy”. Przynajmniej tak długo jak owi panicze spełniali swe zadania przepędzając pozostałości Hordy z ich ziem- przy okazji stabilizując cały region swą obecnością. Toteż farmerzy wracający do swych domów poza miastem, rzemieślnicy zamykający warsztaty, kupcy magazynujący na noc swoje towary i zwykli, krzątający się tu i tam, stali mieszkańcy Hillmarch pochylali głowy chwaląc rycerzy.
„Defilada” niestety trwała niecałe pół godziny i przeminęła, jakby uciekając przez wścibskimi oczyma mieszkańców Hillmarch, toteż gapiowie zdegustowani rozleźli się po domach, knajpach i świątyniach zaspokajać pozostały potencjał gdy oddział opuścił miasteczko północną bramą. Kilka godzin później, gdy niebo poszarzało na wieczór, z tej samej bramy wyłoniła się owa „Czerwona Lady” kierując konia okrężną drogą do świątyni Helma. Za nią z pół-mroku portalu wyjechały wozy otoczone przez sześciu zbrojnych na koniach. Podążyli tym samym kierunku.

-Arthru; Haveloc, Karima

Po przekroczeniu bram Hillmarch Karima odłączyła od karawany kierując się do Tawerny. Lekko ukłoniła się przed Haveloc’iem i rycerzem Arthru po czym rzekła z uśmiechem.
-Jeśli obowiązki pozwolą zapraszam do tego zacnego przybytku –wskazała duże drzwi do wnętrza lokalu-na mój rachunek, jestem wam zobowiązana za ratunek i choć tak mogę się odwdzięczyć bohaterskim nieznajomym. – po czym ruszyła w stronę Wzgórzowego Olbrzyma.
Obaj byli oczarowani kobietą i o ile Haveloc gotów był ruszyć za nią już w tej chwili to baczny wzrok Arthru przypominał: najpierw obowiazki. Ruszyli więc dalej na północ –w kierunku helmowego domu- jak powiedział rycerz. Miasteczko było nie duże jednak po dużej ilości podróżnych i zatłoczonym centrum można było tego nie zauważyć, okresowi kupcy, stacjonujące wojsko i dziesiątki przejezdnych stwarzały wrażenie większej mieściny. Przemierzali trakt mijając wozy karawany, kupcy dziękowali im i pozdrawiali- żaden jednak nie zaproponował zapłaty, znali widać już wcześniej szlachetnych rycerzy purpury. Przed wozami miejsca było więcej i widoku nie krępowały ich płachty, mijali po prawej huczny deptak handlowy tłoczący w ich kierunku zapachy, odgłosy i odległe obrazy, a po lewej kontrastujące, spokojne domostwa z kwitnącymi dookoła krzewami o pomarańczowych kwiatach. Po drodze Arthru naliczył aż cztery patrole piesze i dwa konno, helmici dosłownie kontrolowali miasteczko. Rycerz cieszył się z tego, wiedział, że Hillmarch jest w dobrych rękach. Jechali tak chwilę w zupełnej ciszy błądząc gdzieś myślami gdy w jednym momencie zagapili się przed siebie, droga którą jechali przebiegała pod drewnianym mostem stanowiącym chyba część deptaku. Gdy przekroczyli tą niby-bramę oczom ich ukazał się rynek Hillmarch. W oczy pierwsza rzuciła się świątynia. Budynek ten na planie prostokąta był wykonany z żółtawego piaskowca, od czoła od którego go widzieli wieńczyła go fasada wysokich na kilkanaście metrów smukłych kolumn. Popędzani przez sir Adama ruszyli w jej kierunku.
Młody chłopak stojący przed gmachem był ubrany w szary, poplamiony na wysokości ramion habit, a po jego twarzy ciągnęły się krzepnące stróżki krwi. Mimo tego młodzieniec o kasztanowych włosach przyciśniętych uplecioną z ciernistych gałązek opaską z uśmiechem złapał konia za pysk i pogładził po szyi czekając aż zbrojny zejdzie z wierzchowca. Twarz Arthru przeciął nienazwany grymas.
-Oby jego Pan łaskawiej spojrzał na tą ofiarność- rzucił gorzko sir Adam, a rycerz zdał sobie sprawę ze swojego nagannego zachowania. Widząc to senior dodał już cieplej:
-Każdy z nas służy swojemu lordowi, ilmateryci dzień i noc pracują w lazarecie dopełniając obowiązku wobec rannych. Niektórzy jednak nie mają zdrowia do takiej pracy- to mówiąc uśmiechnął się serdecznie do chłopaka- więc pomagają tam gdzie mogą, prawda Dawidzie?
-Tak jest, sir, zawsze do usług – chłopiec żachnął się w odpowiedzi przywiązując już konie do drewnianej ramy.
Dziedzic podczas tego pouczającego wykładu poprawił nierówności szaty i otrzepał je z kurzu traktu, ręka odruchowo sprawdziła jeszcze raz zawartość torby u jego boku. Rycerze zaś jak jeden mąż poprawili broń po czym ruszyli w stronę wejścia. Pokonali trzy stopnie schodów przed kolumnami po czym sir Adam zwrócił się do swego podkomendnego:
-Wspaniale się dziś spisałeś rycerzu –klepnął ojcowsko w opancerzone ramie młodego paladyna-, na dziś wypełniłeś zadanie, lecz jutro niesie nowe obowiązki, bądź tedy na nie gotów. –rzekł pogodnie po czym z młodym Deneith’em udał się do wnętrza świątyni.

-Haveloc




Młody szlachcic podążył za sir Adamem przez wysoką bramę świątyni, mury budowli sprawiały wrażenie niesamowicie wysokich, a kolumny pięły się leniwie ku stropowi. Wnętrze budynku pachniało palonymi przy ołtarzu kadzidłami niosącymi się po oświetlonych żółtym światłem pochodni holu. Gwardzista stojący przy wejściu był młody, nie wiele pewnie starszy od Dawida- sługi Ilmatera- ale odziany w najprawdziwszy pancerz gwardzisty. Stał wyprostowany po prawej stronie bramy, tylko lekkim skinieniem głowy przywitał Adama- obydwaj nosili symbole Strażnika. Świątynia zaczynała się dwoma pomniejszymi, przejściowymi salami, dopiero za nimi korytarz ukazywał główną salę i ołtarz domu helmitów. Haveloc podążał za rycerzem mijając kamienne kolumny zwieńczone misami przy wejściu do auli. Świątynia była niesamowicie jasna, podłogi, kolumny i sufit wykonano z prawie perłowego budulca skalnego z wielkim rozmachem. Tym bardziej jak na nieznaczną przecież miejscowość jaką było Hillmarch. W ławach skierowanych do ołtarza siedzieli pojedynczy kapłani, akolici, rycerze- wszyscy ze spuszczonymi głowami opartymi na skrzyżowanych przedramionach. Deneith’a dobiegały szepty modlitw kierowane do Helma siedzącego na ołtarzu. Dziesięciometrowy, srebrny posąg wyobrażający spoczywającego na tronie olbrzyma zakutego w zbroję. Dopiero z bliska Haveloc dostrzegł, że Czujny Lord nachyla się ich stronę, podpiera się o wielki miecz jakby podnosił się na nogi. O jego tron oparta była wysoka tarcza z płaskorzeźbioną rękawicą o niebieskiej powiece. Przeszli całą salę modłów by wejść w drzwi po prawej stronie ołtarza prowadzące do kwater, następnie mijając kilkoro pozamykanych drzwi dotarli do celu.
-To tu –oznajmił rycerz,- poczekaj chwilę. –dodał, po czym zniknął za drzwiami.
Haveloc starał się dosłyszeć co mówi sir Adam zapowiadając go, głosy jednak nie docierały do jego uszu, a przynamniej nie tak by mógł cokolwiek z nich zrozumieć. Po chwili Adam otworzył drzwi zapraszając gestem do środka, sam wyszedł zamykając za sobą drzwi z drugiej strony i pokazując dziedzicowi, że poczeka na niego na korytarzu.
Za masywnym stołem w równie okazałym krześle siedziała kobieta- młoda jak na takie honory, o ciemnych włosach, jasnej karnacji i ciemnych, brązowych oczach. Rzucił okiem na pomieszczenie, które określiłby mianem gabinetu wysokiego kleryka- dwa regały zastawione księgami różnej wielkości, drewniany modlitewnik obszyty czerwonym materiałem z rozłożonym na pulpicie tomem, nad biurkiem wisiał też metalowy odlew symbolu Helma, patrona świątyni. Wielka rękawica raziła swym okiem każdego rozmówcę siedzącego po przeciwnej stronie stołu. Kobieta siedząca spokojnie w wysokim krześle sama była wysoka jednak nie przystawała Havelocowi na wojownika, miała bardzo kobiecą sylwetkę. Wąskie ramiona, drobną szyję i pogodną, prawie uśmiechającą się do niego twarz. Postąpił kilka kroków, a ona wskazała mu krzesło przed sobą sugerując by spoczął. Tak zrobił, ona zaś odezwała się pogodnie:
-Witaj Havelocu Deneith de Chymerion, jestem Lady Trufire z Suzail. Przybywam ze stolicy by stanowić wolę samej Alusair na tych odległych ziemiach, przynoszę również najszczersze kondolencje z powodu śmierci lorda Gordrica. –jej twarz spochmurniała, a głos przycichł- Zapewniam Cię, że cała stolica opłakuje twoją stratę. Przykro mi, że nie uczestniczyłam w uroczystościach pogrzebowych, ale rozkazy regentki są bardzo pilne. Gordric był wspaniałym człowiekiem, wielkim, w każdym aspekcie. Jego odejście to wielka strata dla nas wszystkich. –zakończyła zadumana, a jej twarz wyrażała autentyczny smutek. Po chwili jednak wróciła myślami do Haveloca.- Jestem w posiadaniu dokumentów...
Nie skończyła zdania gdy jej monolog przerwało natarczywe pukanie do drzwi.
-Wejść! –niemal krzyknęła, ale głos miała delikatny i równy, nie pasujący do tego określenia.
Przez wejście pół kroku postawił jeden ze zbrojnych helmitów kłaniając się nisko w przepraszającym geście.
-Pani, posłaniec powrócił z Przełęczy. Mówi, że pilne raporty niesie jedynie dla ucha twego, tedy proszę o wybaczenie, ale uznałem, że zechcesz wiedzieć natychmiast. –wyrecytował pośpiesznie obmyśloną po drodze formułę.
-Miałeś rację Zowiaszu, to sprawa pierwszej wagi. Niech zaczeka pod drzwiami, lord Deneith zaraz go wpuści. –tu skierowała spojrzenie na Haveloca oznajmiając tym samym strażnikowi by zamknął drzwi- Jak mówiłam: przynoszę również dokumenty wielkiej wagi dla.. nowego lorda Chymerionu, niemniej wymagają one czasu i obecności urzędnika. Oczekuj zatem Panie posłańca ode mnie jutro po południu w tej sprawie. Tym czasem przepraszam Cię, ale muszę niezwłocznie mówić z gońcem z północy.
Haveloc podziękował Lady za wieści i kondolencje, zapewnił też, że przyjdzie gdy po niego poślą by załatwić formalności związane z zamkiem i ziemią. Za drzwiami czekał sir Adam rozmawiający z posłańcem, gdy zobaczył młodzieńca klepnął zwiadowcę po ramieniu i zamknął za nim drzwi komnaty Lady Trufire. Odprowadził Haveloca do samego wyjścia ze świątyni, a dowiedziawszy się, że ten musi przyjść tu jeszcze jutro polecił mu Gospodę Masońską jako najlepszy dla niego lokal w Hillmarch. „Pościele są czyste, wina mocne, a obsługa więcej niż ładna”- powiedział z tajemniczym wyrazem zadowolenia na twarzy.

-Diego



Po powrocie do miasta oddział rozdzielił się w tłumie, Diego jechał z grabarzem na północ osady- on po zapłatę do świątyni, a starzec do swojej chatki przy północnej bramie. Podróż przez Hilmarch dzielili w ciszy, kompan Diega nie był zbyt wylewny toteż tropiciel rozglądał się tu i ówdzie z grzbietu swego konia. Zarówno główna droga na północ jak i kupiecki Szlak Wędrowca o tej porze powoli wyludniały się- ludzie znikali w drzwiach rozmaitych budynków jak woda w piach zbierając się po tawernach, świątyniach i domostwach do nocnego życia niewielkiej mieściny. Gdy mijali wóz rolnika wracającego z dwójką synów tropiciel przyłapał się na szacowaniu szans. Banda zielonoskórych, która wymordowała rodzinę młynarza i spaliła jego dom mogła uderzyć ponownie- to by nawet pasowało do dzikich ludów gór. Patrole helmitów które tutaj mijali o krok, nie zapuszczały się na farmy, a przecież ci ludzie też płacą podatki do skarbca miasta- dywagował, gdy mijali kładkę nad drogą. Grabarz skinął dłonią na pożegnanie po czym odjechał bez słowa w swoją stronę, Diego domyślał się, że podróż wycieńczyła i tak już dogorywającego starca. Nie zrażając się jednak wiekiem towarzysza ruszył w stronę świątyni Helma. Zostawił konia chłopcowi od ilmaterytów podrzucając w górę złotą monetę, którą młodzik zwinnie złapał dziękując znajomemu łowcy z uśmiechem, gdy ten już znikał w bramie świątyni. Sala Modłów nie robiła już na nim takiego wrażenia, owszem wzbudzała szacunek, ale daleko mu było do zakłopotania sprzed tygodnia. Zwłaszcza po tym jak dowiedział się o barwnej historii helmitów w Hillmarch i ich zasługach na tej ziemi- świątynia wydawała się tedy adekwatna do swej roli. Kleryk Arkronnus ubrany w ceremonialną szatę z wyszywaną wielką białą powieką na niebieskim tle zauważył go momentalnie i wyruszył mu na przeciw zapraszając do jednej z bocznych naw. Tropiciel zdążył już poznać sędziwego kapłana podczas swojego pobytu w mieścinie, pełnił funkcję sędziego dla świątyni podczas procesów przestępców. Mniej już osób wiedziało, że pełnił też bardziej przyziemne obowiązki jednego ze stróżów prawa i jako taki organizował mniej oficjalne, ale lepiej płatne zadania. Tym sposobem gwardziści pilnowali miasta podczas gdy chciwi awanturnicy i najemnicy nadstawiali karku w dziczy poza murami. Gdy zasiedli na obitych materiałem siedziskach nawy Arkronnus wypytał Diega o ofiary notując na wydobytym z rękawa szaty notesie imiona zmarłych i dzisiejszą datę: Szesnasty dzień Śródlecia 1372. Upewnił się, że spalili zwłoki nieszczęśników, uzupełnił notatkę i schował kartkę i pisadło. Gdy Diego zaraportował, że orkowie uciekli kapłan skrzywił się lekko, ale wyciągnął zza pazuchy niewielki mieszek dyskretnie podając do tropicielowi i dziękując za „przysługę dla namiestników Czujnego Lorda”. Nieco zniesmaczony tym pysznym sformułowaniem helmity przyjął zapłatę i pożegnał się z klerykiem.
Godzinę później sączył drugie piwo w „Komediancie”, w holu jednego z budynków przy lazarecie miejskim. Przejezdni nie znali tego lokalu, miejscowi też rzadko do niego zaglądali. W dużej sali byłych koszar stała scena na której tutejsza grupa teatralna ćwiczyła przedstawienie od kilku tygodni. Diegowi odpowiadało to miejsce, brak natrętnych oczu, pijackich awantur, dobre piwo i względny spokój, którego szukał tego wieczoru. O ile dobrze pojmował aktorzy odgrywali historię wojownika wychowującego się pod okiem bogatego kupca. Gdy mężczyzna dorósł wyruszył w podróż dowiedziawszy się, że podrzucono go pod drzwi domostwa jego dzisiejszego domu. Wiele podróżował, aktorzy zainscenizowali nawet walkę z iluzoryczną hydrą z którą toczył bój podczas tułaczki i na bieżąco przebierali się wcielając się w kolejne role. W połowie trzeciego –i jak dosłyszał Diego: ostatniego- aktu wojownik odnalazł swego ojca, który toczył skromne życie jako bednarz w niewielkiej wiosce nad strumieniem Ishfar. Bohater długo toczył wewnętrzny monolog dzieląc się z nielicznymi widzami swoimi myślami, w wybuchu nagłego gniewu zabił starca. Wojownik padł na kolana nad zwłokami ojca i zapłakał, reżyser jednak przerwał próbę stanowczo wyrażając swoje niezadowolenie z tej sceny i kazał powtórzyć. Wojownik padł na kolana, zamknął oczy zmarłego ojca i uderzył się w pierś po czym zapłakał. Reżyser jednak nie dawał za wygraną. Sytuacja mniej więcej powtórzyła się jeszcze kilka razy, aktor wyraźnie nie rozumiał twórcy spektaklu.

Fortney II




Wojownik ruszył przez Szlak Wędrowca w stronę południowej bramy kierując się do obozu. Nieliczni przechodnie bezsłownie przemykali drugą stroną deptaka unikając spojrzenia najemnika. Czuł strach tutejszych przed takimi jak on, a to godziło w jego wielką dumę. Bronił towarzyszy w myślach: „odwalamy za nich najgorsze by mogli siedzieć w swych przytulnych chatkach. Cóż za rozczarowanie, niewdzięczni prostacy.” Trzej strażnicy pilnujący bramy nie byli odmianą, mierzyli wojownika niczym godnego przeciwnika, ich nieufne spojrzenia pozostały jednak nieme. Chwilę później przemierzał już obozowisko, które w przeciwności do miejskich alei kipiało życiem. Co kilka rzędów ogniem trzaskały ogniska otoczone licznymi mężczyznami i mniej licznymi kobietami przebywającymi w obozie, po drodze mijał kolejnych wstawionych żołdaków, ktoś wymiotował na jasną płachtę namiotu posterunku medyków. „To nie dla mnie ta ścieżka”- stwierdził myślą i zniknął pomiędzy dwoma długimi namiotami sypialnymi. Znał obóz jak własną kieszeń, prawie sam go rozplanował wykładając kapitanowi Azbekhowi swoje taktyczne spostrzeżenia. Spod grubej tkaniny kolejnych szałasów dobiegały go urywki rozmów o parszywej pogodzie przeplatanej upalnymi dniami. Okrążył prowizoryczną stadninę idąc na skróty do swego namiotu mieszczącego się zaraz obok „domu” Azbekha. Gdy doszedł do tej odległej części obozowiska przystanął na chwilę przy jednym z namiotów. Jego uszu dobiegły stłumione głosy, wsłuchał się bardziej rozróżniając słowa.
-...na farmie,... niż w tych cholernych górach... potrzebują ochrony.., zobacz jak ci pieprzeni helmici... w Hillmarch –głos należał do jednego z ważniejszych ludzi w obozie i choć Veras nie kojarzył teraz jego twarzy to był pewien, że wkrótce sobie przypomni.
-Zapłacili nam... za te cholerne góry a Kapitan dotrzymuje słowa –tubalny głos bez wątpienia należał do Azbekha- ..., powstrzymaj swoich ludzi... czekaj na rozkazy! –zakończył stanowczo dowódca, a najemnik wyszedł z jego namiotu idąc w drugą stronę alei.

Zoi



Gdy wszyscy mężczyźni opuścili karczmę Chultanka szukała wzrokiem obsługi by wychylić jeszcze jeden kufelek przed snem. Rzuciwszy okiem na szynkwas dostrzegła mężczyznę którego wcześniej chyba tam nie było, patrzył na nią, wysoki blondyn o pociągłych rysach w czarnej szacie. Podniósł kufel w pytającym geście, dziewczyna przytaknęła podświadomie prostując się. Przyjrzała mu się uważniej: czarną szatę przewiązywała w pasie biała szarfa, zawieszony na plecach wielki miecz podrygiwał w miarę kroków równo z blond, prawie pomarańczową czupryną młodzieńca. Postawił dwa duże kufle na krzywo zbitym blacie przy którym siedziała i uśmiechnął się.
-Nazywam się Kairo –odezwał się pierwszy i wyciągnął rękę.
Dziewczyna zmierzyła go wzrokiem, oceniając czego może chcieć, w jej spojrzeniu zawarte jest ostrzeżenie by nie próbował niczego, ale kiwnięciem głowy daje przyzwolenie by się przysiadł. Nie podała u ręki nadal nie ufna, ale postanowiła rozpocząć z nim rozmowę.
- Zoi, czym zawdzięczam to zainteresowanie, mna?
Uśmiechnął się ponownie gdy nie podała mu ręki
-Jesteś jedyną tu zdolną do rozmowy jak sądzę -wskazał mozolnie podnoszących się najemników- za twoją sprawą. -uśmiechnął się tajemniczo, musiał widzieć co tu zaszło.
Zoi zastanawiała się, gdzie ten tu się uchował kiedy tamci uczestniczyli w bójce.
- Tylko to cię interesuje Kairo, rozmowa?- bardziej stwierdziła niż zapytała, choć w jej głosie słyszalna była nutka niedowierzania. Rzadko ktoś ją zagadywał by tylko sobie porozmawiać.
-Tylko, zapewniam. Nie musisz się mnie obawiać, nie przyszedłem z nimi -znowu zasugerował poległych tu i ówdzie najemników. -Podróżuję po Krainach i chyba sam Tempus złośliwym żartem przywiódł mnie w te okolice. A ciebie co tu sprowadza z Chultu? -zapytał z niewinnym uśmiechem.
Była zaskoczona, że mężczyzna tak bezbłędnie rozpoznał skąd pochodzi ale nie dała tego po sobie poznać.
~Zapewne domyśla się też w jakiej pierwotnej formie wyjechałam �-z Chult.
- „Zbieg okoliczności i ślepy traf”, najlepiej oddaje aktualny stan rzeczy. - w sumie nie skłamała, zbiegiem okoliczności została uratowana a na ślepy traf podejmowała większość decyzji od kiedy Rhil ją zostawił.
-Jesteś w Cormyrze od niedawna? -zapytał wścibsko
-..wyglądasz na zagubioną. -dodał gdy długo nie odpowiadała
Dziewczyna próbowała wymyślić do czego ten człowiek zmierza. Niestety było to nadal przed nią ukryte. - Jestem tak długo ile zajmuje dotarcie z granicy Amn tutaj. - I po prostu jestem w tym mieście pierwszy raz. - zripostowała na zarzut zagubienia, starając po sobie nie poznać jak brakuje jej teraz mistrza.
Skrzywił się jakby jego podejrzenia ziściły się, po chwili jednak podniósł temat:
-Zdążyłaś więc zwiedzić kawał kraju. Czy widziałaś smoki? -zapytał, a Zoi przez chwilę zdało się, że rozmawia z rozmarzonym dzieckiem, a nie dorosłym mężczyzną.
Mężczyzna umiał zmieniać ton rozmowy zadziwiająco szybko, jakby nie umiał trzymać się jednego tematu.
- Nie widziałam smoków, ale jeśli przypominają jaszczury z Chult to nie wiem czy chce.
Kairo opowiedział jej po krótce jak to podróżował z damarskim oddziałem kawalerii w górę Oblodzonej Rzeki. Podróżowali konno przez bezkresne pustkowia i kilkudniowe śnieżyce w głąb północy kierując się do Góry Kelvarii. Gdy burze śnieżne ustały dostrzegł ich drapieżca odległej północy- biały robak. Mimo przewagi liczebnej znakomitych damarskich rycerzy potwór z łatwością zabijał kolejnych żołnierzy, a i Kairo był pewien swej rychłej śmierci od której uratował go wielki, srebrny, latający jaszczur. Smok porwał robaka wysoko w powietrze i zniknął w chmurach, a Kairo do dziś nie dowiedział się czemu srebrnołuski uratował im życie. Od tej pory jednak –jak zapewnił nieznajomą- pragnie poznać jak najbliżej te stworzenia, a podobno cormyrskie lasy zamieszkują potężni przedstawiciele tego gatunku. Jego pobudki wydawały się Zoi naiwne i dziecinne, jednak pewność siebie budziła rodzaj szacunku do wojownika. Im dalej Kairo rozwijał dialog tym stawał się tematycznie bliższy Chultance, opowiadał bowiem o swoim pobycie w Cormyrze, a to już bardziej ją interesowało.
-..mówią, że najlepsi z najlepszych polegli tamtego dnia w ofierze swego narodu.–jego głos był poważny, a paleta uśmiechów ustąpiła miejsca zadumie- W Dolinach słyszałem takie przysłowie „Szczęśliwy ten kto nie traci bliskich”, a tutaj prawie każdy kogoś stracił. Państwo dźwigane przez Azouna i innych poległych na równinie jest teraz niesione ramionami tysięcy wdów i sierot naznaczonych dotykiem śmierci. Piętno ofiary ich mężów i ojców, siła i słabość. –zakończył enigmatycznie.
Kobieta siedziała zaskoczona obserwując jak marzący o smokach chłopak opada w cień rozmyślań i była prawie pewna, że Kairo doskonale wie o czym mówi.

Matrim

Łotrzyk sprawnie wspinał się na dach świątyni zeczepiwszy kotwiczkę długiej liny na atefiksie dachu. Ręce Mata pracowały ciężko podciągając jego ciało wzwyż, nogami przebierał powoli „idąc” po zwężającej się u góry jasnej kolumnie i po krótkiej chwili stał pewnie na czerwonej płytce zadaszenia. Lina w mgnieniu oka zwinęła się do góry i wylądowała z powrotem w plecaku i złodziej mógł ruszać na przeciwległą stronę budynku z której dobiegały go głosy. W myślach dziękował Chauntei za suchy dzień, przeprawa po tym samym dachu w deszczową pogodę mogła wyglądać zupełnie inaczej niż obecnie. Gdy dotarł do krawędzi jego oczom ukazały się pancerne wozy na prędce rozładowywane z zawartości przez helmitów. Dwójki kapłanów niosły kolejne skrzynie za sznurowe uszy wystające po obu stronach pojemników mijając tych którzy dopiero szli po pakunek- Mat musiał przyznać, że uwijali się jak mrówki z tą pracą. Wtedy zauważył kleryka z „Interesu” wyłaniającego się z drzwi pod jego stopami. Z niesmakiem stwierdził, że ojczulek zdążył się przebrać w szykowną szatę niczym władca miasta witający gości. Kapłan z rozwartymi ramionami zmierzał w kierunku kobiety, która do tej pory stała za rumakiem –pewnie przywiązując wodze- ukrywając swą obecność przed dachowym obserwatorem. Mat z zainteresowaniem przyglądał się personie: odziana w czerwony, płytowy pancerz dziwnej mody, przy pasie niosła dwa miecze chociaż nie wyglądała na wojownika. Miała jasną cerę choć Largo widział tylko jej twarz przysłoniętą ciemnymi włosami to dostrzegł w jej rysach coś egzotycznego. Kobieta przywitała się z klerykiem, a złodziej przeklął w myślach, że nie dosłyszał grzeczności jakie wymienili gdy jeden z kleryków nieopatrznie upuścił jedną stronę skrzyni. Widział jedynie jak zlękniony młodzian przeprasza ukłonem, podnosi zgubę i przyśpieszonym krokiem znika w drzwiach. Mat znowu przeklął- tym razem wytrzymałą skrzynię, która nie zdradziła mu swej zawartości. Po paru chwilach cały ładunek został przeniesiony do wnętrza świątyni gdzie znikli również wszyscy aktorzy spektaklu tajemnicy. Mężczyzna kucający na skraju dachu uśmiechnął się chytrze po czym zniknął pośród cieni nocnego Hillmarch.

***

Zamek był pogrążony we śnie od kilku godzin, nieliczni tylko wartownicy patrolowali dziedziniec, kilku obstawiało wieże. Najwięcej bo aż dziesięciu zbrojnych pilnowało murów na wysokości bramy. Czarna sylwetka wspinała się niczym pająk po pionowej ścianie muru w miejscu gdzie stykał on się z litą skałą. Zarówno buty jak i rękawice były uzbrojone w cienkie szpikulce wbijane każdorazowo w wąskie łączenia bloków, kamienna ściana z boku też dawała miejscami dobre podparcie. Chwilę później mężczyzna dobył murów, przełożył nogi przez blanki i kucnął w cieniu- rycerz idący przed nim nie zauważył go, choć obejrzał się za siebie, ale ruszył dalej. Sylwetka w cieniu zasłaniała twarz chustą tłumiąc dyszenie, mięśnie zdawały się pękać pod skórą dotkliwie piekąc. Z niewielkiego worka wyciągnął drugie buty które szybko przywdział. Worek z butami pajęczej wspinaczki zawiązał, zlustrował mur, i cisnął nim mocno wzdłuż muru w stronę bramy. Powstał a na jego torsie skrzyżowane dwa czarne pasy zalśniły dwoma rzędami krótkich ostrzy w blasku księżyca. Ruszył lekko, ale w kilku susach dogonił wartownika i mijając go zostawił pierwszy sztylet wbity w jego zaskoczoną twarz na wysokości jabłka adama. Biegł coraz szybciej, kusznik zapatrzony w dziedziniec nie widział go do ostatniego momentu, gdy było na to już za późno. Ostrze godziło go przez szyję, a na policzku poczuł jedynie podmuch czarnego kształtu. Kolejny strażnik nachylał się przez blanki usłyszawszy hałas upadającym wśród wysokiej trawy workiem i wytężał wzrok szukając zagrożenia. Cień wbił w jego kark kolejny nóż- ciało bezwładnie zawisło na krawędzi muru. Kolejny szukający źródła huku pod murami zobaczył nadbiegającego mężczyznę kilka kroków od siebie, obnażył miecz. Pędzący cień kopnął z góry ledwie wyciągnięte ostrze by zaserwować wartownikowi ostry podbródkowy przybijając jego język do podniebienia jednym z ostrzy. Przystanął, z jednej z kieszeni wydobył czarną obrączkę i wsunął ją na palec. Jego sylwetka rozmywała się mroczną mgiełką gdy biegł wzdłuż muru prawie nie wydając przy tym dźwięku poza szumem swego pędu. Kolejni trzej wartownicy nawet nie wiedzieli co właściwie ich zabiło- przed oczyma zatańczyła falująca smuga czerni, sztylety rozdzierały witalne miejsca wściekłymi cięciami. Świst rozcinanego powietrza i kolejni dwaj upadli głucho na kamienne podłoże krwawiąc obficie z okolic szyi. Rzucone ostrza bezbłędnie dotarły celu. Po chwili brama otwarła się głośno skrzypiąc, a na dziedziniec w kilka chwil wylała się masa zielonoskórych wojowników. Na murach pół tuzina goblinów szyło z łuków do pojedynczych obrońców. Mglista czerń okrywająca postać sunęła z zawrotną prędkością po murach i tuż przed drzwiami wybiła się o blankę wskakując na dach. Sekundy później drzwi otworzyły się z hukiem a z oświetlonej komnaty wybiegali zaalarmowani strażnicy. Cień był już na dachu galerii gdy obudzeni rycerze wybiegali rozchełstani z budynku koszar na dziedzińcu, a dzwon zabił na alarm po raz pierwszy. Mężczyzna przeskoczył nad dachową okiennicą i przy jednej z wież skręcił o 90 stopni w prawo. Przed nim odsłonięte przejście między komnatami jawiło się puste i ciche. Zamek strzelił mechanicznie i drzwi stanęły przed nim otworem, ostatni raz powtórzył w myślach plan korytarza i rozmieszczenie pułapek w drodze do kaplicy. Obnażył długi miecz wiszący do tej pory na ukośnie na plecach i wbiegł w cienie zamku.

***

Śłońce świeciło tego dnia z nieprawdopodobną siłą i konsekwencją zsyłając na miasteczko upały, Veras siedział w cieniu młodego drzewa jabłoni rozkładając na murku drewnianą planszę. Choć chłód jaki dawała roślina był wyczuwalny to mężczyzna z utęsknieniem patrzył w niebo szukając chmur. Nie było ani jednej.
- ..a on na to, że rozmawiał ze złotym smokiem na północ od Klifu Kochanków i to jaszczur go ostrzegł. –zakończył przechodzący gwardzista rozmawiający z partnerem patrolując rynek i obydwaj wybuchli gromkim śmiechem,
- Mają tupet ci harfiarze, słońce im chyba nie służy w podróżach. –skwitował drugi po chwili gdy znikali pod kładką.
Kolejne figury lądowały na swoich polach i Fortney powoli oswajał się z perspektywą pojedynku przeciw samemu sobie gdy zauważył obleczone w białą tkaninę stopy na nietypowych drewnianych chodakach. Podążał wzrokiem w górę: czarna szata z białą szarfą i płomienno barwne, krótkie włosy. Młody mężczyzna przyglądał się mu, a może szachom.
- Czy czekasz na konkretnego przeciwnika? –zapytał, a widząc przeczące kiwanie głowy zdjął z pleców swą broń i usiadł po drugiej stronie drewnianego panelu.
Viver z niepokojem obserwował jak nietypowy miecz dwuręczny o potwornie szerokim ostrzu lądował przed nim opierany o kamienne bryły ich siedziska. Nie zapytał jednak uznając to za wścibskość. Nie miał zresztą czasu na rozmowę, bo chłopak mimo, że młody grał niezgorzej od starców z klubu z którymi Fortney miał okazję konkurować jeszcze w Suzail. Przed świątynią nie wiele się działo, jedynie grubawy kleryk spacerował od kolumny do kolumny zatrzymując się w cienistych pasach. Widać wieczór bardziej odpowiadał ochotnikom do zadania helmitów, bez zapłaty poszukiwacze przygód nie zamierzali wystawiać się choćby na upalne słońce. Szlachcic-najemnik zauważył jednak, że Kairo- bo tak przedstawił się wojownik- również zerka na świątynię z podobnym jak jego wyrazem twarzy. Gdy niebo poczęło tracić barwę, a na dworze zrobiło się nieco zimniej z zakamarków zaczęli wyłazić rozmaici wojowie, cienie poruszały się tu i ówdzie, a zacna magini, rycerz i bogaty młodzian zajechali na swych koniach przed kościół Helma.

W drzwiach powitał ich młody kleryk w jasnej szacie przypominającej suknię, na piersiach helmowa rękawica wyhaftowala na niebieskim kapłańskim szalu. Miał około 25 wiosen, twarz pulchną z głęboko osadzonymi oczyma i jasnym kilkudniowym zarostem łączącym się u czubka głowy w bujną blond czuprynę. Widać czekał tu na chętnych wysłuchania oferty helmitów cały dzień.
-[i] Witajcie w Domu lorda Helma, Czujnego obrońcy tych ziem i wszystkich jego mieszkańców. –chłopak miał charakterystyczny, tubalny głos- Udajcie się za mną, a moi bracia wytłumaczą Wam jego wolę. –wyuczona formuła brzmiała rzeczywiście niczym boska wola.
Mężczyzna prowadził przez przedsionek i salę lorda Helma mijając wielką statuę, gdy w końcu korytarza dotarli do kilkorga drzwi.
W osobnych gabinetach z każdym ze śmiałków helmici przeprowadzali wywiad zadając dziesiątki pytań: jaką parasz się dziedziną? Od jak dawna? Skąd pochodzisz? Co sprowadza cię do Hillmarch? Czy wierzysz w bóstwa, a jeśli tak to którym oddajesz cześć? Dlaczego chcesz pomóc helmitom? Przesłuchanych w ten sposób awanturników zbierano w głównej sali świątyni by tam w ławach czekali na „osąd bezstronnego Strażnika”. Zoi wyszła z gabinetu i podążyła za jednym z kleryków, w komnacie modłów zauważyła siedzącego w jednej z drewnianych ławek Kairo- przyglądał się bacznie pomnikowi na ołtarzu nie zauważając jej. Haveloc siedział sam w jednej z ław świątyni badając łapczywie każdy centymetr płaskorzeźb, zdobień, ornamentów i pomników. Kaplica w zamku Chimerion miała się do świątyni Helma jak pieprz do ambrozji, a był pewien, że są w Krainach jeszcze większe cuda budowlane poświęcone bóstwom. Nie był przeciwny pomocy helmitom, ale też nie zamierzał się mieszać w tę sprawę- dlatego siedział tu sam czekając na Karimę i Arthru rozmawiających z klerykami. W miarę znużenia jednak jego umysł wędrował coraz to dalej od rodzinnego zamku, poczuł nieznany wcześniej głód, którego nie potrafił określić a co dopiero zaspokoić. Przypomniała mu się rozmowa z Karimą o jej wolności i podróżach po Krainach i o tym dlaczego jemu nie jest to pisane. Otwierane drzwi przerwały zadumę, nie wiadomo kiedy obok niego znalazła się czarodziejka, za nią dumnie kroczył rycerz zakonu Arthru. Za nimi zaś szła kobieta z którą rozmawiał poprzedniego dnia, smukła i zgrabna sylwetka wkroczyła na piedestał przed ołtarzem i bez słowa zebrała wszystkie oczy i uszy na siebie. Po jej lewicy stał w ceremonialnej sukni kapłan Helma, znany niektórym z nich jako Arkronnus, który założył ręce na piersi i mierzył bystro zebranych. Mężczyzna nachylił się i szepnął jej coś na ucho- Zoi, Matrim i Veras mieli złe przeczucie co do podszeptów sędziego, o ile oczywiście rozpoznał ich tożsamość czym odgrażał się helmita po ich zabawie w Złotym interesie.
- Nazywam się Lady Trufire i będę przewodzić wyprawie do zamku Crag. –kobieta stojąca za kamiennym pulpitem na pół-kolumnie nie przekroczyła z pewnością trzydziestu wiosen, jej twarz była gładka i sprężysta, choć nieco blada.- Twierdza została zdobyta przez wrogie oddziały podczas gdy garnizon wyruszył do lasów Redwood. Szukam śmiałków, którzy wesprą mnie orężem i umiejętnościami w drodze przez zachodnie wzgórza w stronę Szczytu Obserwatorów. –ciszę przerwały szepty podniecenia i zgrozy tych co to znali zachodnie wzgórza. Lady ucięła je ze stoickim spokojem pewna swojego argumentu:- Nagroda po powrocie czekać będzie tutaj w Hillmarch w tej świątyni, a każdy kto powróci z wyprawy za kilka dni będzie cięższy o dziesięć tysięcy cormyrskich dukatów.
Druga fala pomruku poniosła się po sali gdy skończyła zauważywszy pomiędzy nimi młodego Deneith’a. On nie odrywał za to od niej wzroku od dłuższej chwili, gdy widział ją wczoraj w półmroku komnaty nie docenił jej urody. Poza niesamowitą sylwetką przyciągała go też zagadkowa twarz dziewczyny. Miała bladą, aksamitną cerę, a jej ciemne oczy nietypowym kształtem zdradzały teraz orientalne lub nie-ludzkie korzenie. Jej czarne jak noc włosy sięgające do ramion nieśmiało zwisały kilkoma pasemkami przez twarz, wydatne, różowe usta kreśliły kolejne zdania:
-Misja odbicia zamku wychodzi ze świątyni lorda Helma i jest przezeń opłacana, ale służy wszystkim którym leży na sercu los Cormyru i jego mieszkańców. Jak zapewne wiecie Crag jest głównym punktem obrony północy i samej Przełęczy Gnolli wiodącej na Skaliste Ziemie, Morze Księżycowe i Twierdzę Zhentil, dom syna Bane’a, Yachtu Xvim’a. Wyruszamy jutro o świcie z bramy południowej, za dwa dni powinniśmy dotrzeć do Crag. Kto z was, tu obecnych, stawi się na wołanie Obarskyrów? Komu Cormyr miły? Kto wielkodusznie odciąży helmitów ze złotych dukatów?

***

Wielka sala skrywała ściany i sufit w mroku, tylko niewielki plac i sadzawka były oświetlone stojącymi dookoła metalowymi pochodniami. Na powierzchni unosiły się lilie, najwięcej kwiatów otaczało stojącą po środku zbiornika kryształową, półprzezroczystą bryłę. Na krawędzi wody stanęła postać w szkarłatnej szacie ciągnącej się półtora metra za nią. Materiał mienił się w skaczących po latarniach płomieniach, krawędzie zdobił czarny pas koronek upstrzony maleńkimi rubinami. Odrzuciła kaptur spod którego wylały się długie, proste blond włosy, chwilę później stała naga stawiając w wodzie pierwszy krok. Pociągła sylwetka o kobiecych kształtach ginęła na wysokości ramion w jasnych pasemkach, pochyliła się. Zanurzyła lewą stopę- nie naruszyła gładkiej tafli, ani kolano, ani biodra- powierzchnia sadzawki nie drgnęła. Blondwłosa sunęła niczym duch w stronę skały na środku mijając lilie, które na niezmąconej wodzie podążały za nią. Przetarła ręką po powierzchni kryształu na wysokości oczu, za jej dłonią ciągnęła się czerwona smuga krwi. Jeszcze przed chwilą niewzruszona woda nabrała koloru i poczęła bulgotać i kotłować się w zbiorniku, kryształ rozświetlał się zdradzając wewnątrz ciemny kształt złowieszczej sylwetki.

Haveloc:


Kilka chwil później podążał za tym samym młodym klerykiem który witał ich przy wejściu. Skutkiem tego młody szlachcic podążał za akolitą krzywiąc się pod nosem na ostry zapach potu unoszący się za jego przewodnikiem. Uśmiech zagościł na twarzy Haveloca gdy opuścili świątynię i okrążyli budynek, w szarej powierzchni muru dostrzegł ciemny prostokąt drzwi do magazynku świątyni. Idąc rozmyślał o kobiecie-rycerzu, która znała jego brata. O jej sugestiach na jego temat i o celu jaki miała we wplątywaniu go w „akcję Crag”. Szli kamiennym chodnikiem a mrok niósł ich kroki na pustym placu. Gdzieś po drugiej stronie ulicy ktoś męczył się z przelanym dziś winem, dwójka mężczyzn dopingowała jego trudy. Szlachcic był pewien, że Lady nie przedyskutowała jego „poczęstunku” z kapłanami, ale również, że posiada ku temu władzę i wolę.
-Piekielny skwar ustępuje. Nie masz pojęcia jak gorąco jest w tej sukni. –blondyn odpiął od pasa pęk kluczy i wybrał swoim zdaniem stosowny. Chwilę później przekraczali drzwi, rozmaite zapachy przechowywanych substancji doleciały ich całkowicie tłumiąc przykre zapachy. Akolita rozpalił dwie pochodnie jedną wieszając u wejścia a drugą przy końcu magazynu. Podniósł ze stołu słomkę, którą odpalił od pochodni i otworzył żelazną latarnię podpalając lont. Gdy płomień zatańczył za szybką zamknął drzwiczki i podał ją Haveloc’owi po czym podszedł do drzwi.
- Tylko się pośpiesz, chciałbym już zrzucić tą szatę, umyć się i zjeść w końcu wieczerzę. –Haveloc widział jak zamyka za sobą drzwi i słyszał jak odchodzi kilka kroków po kamiennym chodniku.
Magazyn zbudowany na podstawie niewielkiego prostokąta miał może z dwadzieścia metrów długości i połowę z tego szerokości. Rzędy półek i regałów wzbudziły zapał alchemika, wkroczył pomiędzy szereg przyświecając latarenką na zapasy kapłanów. Jego oczy skierowały się na mały pakunek stojący nieco powyżej wysokości jego wzroku. Drewniana skrzynka wysoka na pół łokcia była otwarta, w niej w trzech przegrodach wypełnionych sianem z miękkiej powierzchni wystawały korki fiolek. „Prawdomówność; ognisty oddech; wieczny dym” głosiły przypisy na zwiniętych w rulonik karteczkach przy każdej z nich. Zdjął ją z półki, zamknął wieko i przeszedł kilka kroków dalej gdy u końca półek zauważył fragment masywnego pulpitu zagraconego egzotycznym sprzętem. Gdy podszedł bliżej plątanina kształtów okazała się szklanymi pojemnikami w metalowych szkieletach, moździerzem z białego kamienia i alembikiem, gdzieś dalej leżała retorta. U końca biurka labirynt drewnianych ścianek wydobył na jego twarz uśmiech triumfu.
~Składniki alchemiczne
Po chwili spoglądał z góry na równe rzędy podpisanych przegródek wypełnionych różnokolorowymi odczynnikami. Nasiona i owoce, piaski i pyły, okrągłe liście, niebieskawe kamyczki, zasuszone narządy zwierząt i kawałki korzeni. Na wysokości jego oczu pudełko z papierowymi torebkami do porcjowania i mieszek z ciemnej skóry przyciągnęły jego ręce. Chwilę później metalową miarką w wielkim skupieniu Haveloc nabierał z poszczególnych przegródek i zapełniał kolejne saszetki.
~.. zielony winnis, suszone robaki jiz- przydatne prawie zawsze.., ..paskowy, oleg taggit.. proch..- bardzo trujące, mogą się przydać.
Gdy składniki wylądowały w przegrodzie jego torby ruszył ku kolejnym półkom. Stąd na wysokiej półce błyszczący klejnot okuty w stojącą podstawę przykuł jego uwagę. Podszedł do regału i z bólem stwierdził, że nie dosięgnie kamienia. Na początku szeregu wysoka drabina opierała się o półkę, po chwili szarpania się i walki o utrzymanie równowagi pod jej ciężarem szlachcicowi udało się oprzeć ją tam gdzie chciał. Stojący na trzech rzeźbionych w srebrnym metalu nóżkach i otoczony taką samą koronką u podstawy klejnot był skierowany szpicem ku górze. Gdy Haveloc chwycił go by przyjrzeć się jego barwie kamień rozświetlił się białym, bladym światłem by po chwili nabrać mocy i świecić dużo jaśniej niż jego latarnia leżąca obok. Wyciągnął z kieszeni dużą chustę w którą zawinął kamień i schował do torby.
-Skończyłeś już? Na prawdę powinienem być już po służbie.. –kleryk stał przy końcu półek zawodząc błagalnie by Deneith pośpieszył się. Tak też zrobił.

Diego:

Diega w nocy nawiedzały koszmarne sny. W jednej chwili miał wrażenie, że ktoś szepcze mu do ucha, w drugiej nieznane mu obrazy przelewały się przez pół-przytomny umysł. Wizje były na tyle alegoryczne by móc podejrzewać ich nadnaturalne pochodzenie. Na tyle rzeczywiste by czuł się w nich jak żywy. Był wilkiem przemierzającym szeregi zielonogłowych olbrzymów, kroczył pomiędzy ich nieruchomymi nogami przypominającymi potężny las. Co jakiś czas przystawał by przyłożyć nozdrza do podłoża i ruszał dalej wywęszonym tropem. W końcu dotarł dalej, ale krajobraz nadal był zbyt nierzeczywisty by móc go opisać- przed wilkiem majaczyły wielkie kamienne domy i zamki, zbudowane chyba da olbrzymów które minął. W połowie drogi do gigantycznych budowli zamajaczył pagórek, na jego szczycie bystre oczy drapieżcy dostrzegały nienaturalny szczyt, zdawał mu się wyrzeźbiony w schody na których szczycie migotał złoty punkt. Wizja przesunęła się w czasie i Diego w swej ludzkiej formie stał przed złocistą szczeliną wirującą i pulsującą żółtym światłem co chwila oślepiając go i ukazując skrawek drugiej strony. W szczelinie jego atakowane światłami oczy wychwyciły zwiewną sylwetkę kobiety, sekundy później widział uprawę zboża i grube kłosy pszenicy. Kolejny skok w czasie i wilk biegł co sił po prostej ścieżce zbudowanej ze światła ku jaśniejącemu okręgowi. Tropiciel czuł strach choć nie wiedział przed czym ucieka i dokąd doprowadzi go dziwna ścieżka, nie mógł jednak obejrzeć się za siebie w tym biegu, a instynkt nie pozwalał się zatrzymać. Gdy zwierze długim susem dopadło świetlistej bramy jej moc pochłonęła go zadając wielki ból, świat zwolnił a wszystko co widział do tej pory zdawało się odległe i nieważne. Z otaczającej go oślepiającej bieli formował się kształt, wilk ruszył w jego kierunku. Gdy zbliżył się do perłowo białego piedestału na niesamowicie kunsztownej kolumnie był już na powrót człowiekiem, z odległości kilku metrów dostrzegał leżący na pulpicie czarny kawałek metalu. Stanął nad nim, z góry przypominał monetę wielkości dłoni wykonaną z czarnego stopu, zamiast godła na jej powierzchni mieniła się głowa kościotrupa której coś wystawało z ust. Schylił się bardziej i dostrzegł jak na jego oczach kształt medalionu zmienia się, u ustach czaszki pojawiła się pięść która po chwili wybiła się z metalu. Koścista ręka wysuwała się w jego kierunku a zgodnie ze swymi najgorszymi obawami nie mógł się poruszyć by jej umknąć. Czarne szpony powiększały się tuż przed jego nosem by osiągnąć rozmiar większy od ludzkiego, pobłyskujące czarne kości wystrzeliły w jego twarz. Wtedy dopiero wybudził się z koszmaru, a przynajmniej częściowo- w fotelu przy jego łóżku siedział rozparty grabarz z którym tropiciel od niedawna przystawał. Starzec jeszcze oddychał, a gdy Diego zbliżył się o krok zasnute bielmem oczy umierającego zatrzymały się na nim patrząc mu prosto w oczy.
- Twój bóg przemówił.. –po czym głowa grabarza opadła na ramię w śmiertelnym osłabieniu.

Wszyscy:

Słońce nieśmiało przypominało o swojej kolei na nieboskłonie wylewając kolory błękitu i bladej pomarańczy za horyzontem. Miasto spało jeszcze w najlepsze, jedynie koty i ptaki odzywały się z różnych stron i odległości. Południowa brama pilnowana przez trzy osobową załogę nie spała jednak, przynajmniej nie w całości. Giliam stojący na szczycie wieżyczki bystro mierzył Trakt Masoński przykładając raz za razem do twarzy długą na łokieć lunetę. W środku, na parterze, na prostej pryczy z siana na drewnianych nogach i dwóch kocach spał Aldbert. Jego warta na górze minęła ledwie dwie godziny temu, toteż mężczyzna chrapał łapczywie chłonąc odpoczynek. Ryczał we śnie tak głośno, że stojący po drugiej stronie drzwi na zewnątrz Melil spluwał nerwowo kląc pod nosem na kolegę. Sam był nielicho zmęczony, a do końca jego wachty zostało jeszcze kilka godzin. Spacerował w tę i z powrotem odganiając sen, wyglądał ruchu na ulicy czy pierwszych krzyków na targu. Miast tego doszedł jego uszu stukot końskich kopyt. Chwilę później zza budynków wyjechał rycerz w ciemno czerwonym pancerzu na czarnym, objuczonym, rumaku. W miarę jak zbliżał się do bramy Melil wracał do pełni formy, widok był to niecodzienny a nuda jaka mu doskwierała rozwiała się wraz z coraz bliższym stukotem konia. Gdy jeździec dotarł bramy strażnik z trudem opanował zdziwienie. Na czarnym koniu siedziała kobieta-rycerz w wyglądającej na wypalaną w krwi zbroi, która przejeżdżała przez Hillmarch kilka dni temu. Ręce drżały Melilowi, ale obowiązek dodawał sił:
- Gdzież to jedziesz zacna pani z tym wozem, jeśli można spytać? –rzucił niby serdecznie gładząc ciemne wąsy i spoglądając w górę, na jeźdźca.
- Zmierzam do Crag, strażniku, a wiedzie mnie obowiązek. -jej dobór słów nie zostawił mu żadnych wątpliwości co do tego, że Lady wyznaje Pana Strażników – .. zarzuć pytania i wracaj do swej pracy. –zakończyła ostro.
Melil zniesmaczony wywyższaniem się kobiety musiał wykonać jej polecenie, wrócił za bramę by splunąć na pychę paladynki. Chwilę później kolejne miarowe odgłosy kopyt uderzających o kamienny bruk rozbrzmiały za zakrętem.
 

Ostatnio edytowane przez majk : 15-09-2010 o 00:34. Powód: obrazkiii
majk jest offline  
Stary 21-09-2010, 13:48   #2
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
zrekonstruowane wspólnymi siłami kilka kolejek sprzed awarii forum

 

Ostatnio edytowane przez majk : 22-09-2010 o 19:56.
majk jest offline  
Stary 24-09-2010, 09:38   #3
 
Ruchi's Avatar
 
Reputacja: 1 Ruchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skałRuchi jest jak klejnot wśród skał
Mimo chłodu poranka, Arthru bez ociągania odrzucił ciepło koca i zaczął przygotowywać się do wymarszu. Wprawnymi ruchami pozwijał swoje posłanie. Z plecaka wyciagnął szczotkę, zgrzebło i mały worek po czym ruszył w stronę swego wierzchowca, Gladiusa.
Biały rumak zarżał lekko na widok swego jeźdca. Arthru odpowiedział uśmiechem i pogłaskał go po pysku. - Jeszcze sporo drogi przed nami.- Wyszeptał rycerz - Ciekawa grupa. - Powiedział wziąwszy szczotkę w prawą rękę. - Nie sądzisz?- Mocnymi ruchami rozpoczął czesanie. Glaius jedynie delikatnie zarżał jakby zgadzając się z rycerzem.

~... kieruj mą ręką aby ostrze mego miecza sprowadzało zgubę na niegodziwych i strzegło prawych i sprawiedliwych.
Młody rycerz, nie zważając na krzątaniny reszty drużyny klęczał przed mieczem wbity w ziemie pogrążony w całkowitym skupieniu oddając swą duszę w opiekę swego opiekuna i strażnika Tyra sprawiedliwego. Od półgodziny właściwie się nie poruszył, nie licząc spokojnych miarowych oddechów pogrążony w modlitwie. Po chwili wstał podniósł miecz i ucałował gardę po czym ruszył w stronę rumaka gotów do wyruszenia.
 
__________________
"Celem jest szczęście, brak cierpień, wszelkie przyjemności. Dlaczego mamy się bać śmierci, jeżeli gdy my jesteśmy to jej nie ma, a gdy nas nie ma, to śmierć jest?"
Epikur z Samos
Ruchi jest offline  
Stary 25-09-2010, 00:37   #4
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Czekał tylko na tyle długo, żeby zarejestrować fakt porażki pająka a raczej pajęczyska bo stwór rozmiarowo należał do typu, który porywa bydło z pastwisk. Tak więc gdy miecz wdarł się w chitynowy pancerz, nogi Mata zaczęły pędzić w stronę drogi. Pokazał przy tym całą swoją wrodzoną zręczność, jaki i wyuczony kunszt taneczny, robiąc półobroty, skoki i fikołki, w celu ominięcia poszczególnych przeszkód. Zwolnił dopiero kiedy między drzewami zaczął przebijać trakt, gdzie poczekał na resztę, która nie była zresztą zbyt daleko w tyle.

Nie czuł się zbyt dobrze a ramię mu nieco dokuczało, niemniej kolację zjadł z apetytem, chłopcy kupca popisali się i jakiś mięciutki królik skończył w żołądku tancerza zamiast w pajęczej sieci. Posiłek nieco poprawił jego humor, ale nie na tyle żeby chciało mu się robić coś konstruktywnego, zamiast tego, dusił się we własnym sosie, psiocząc pod nosem że tak łatwo dał się wciągnąć w pułapkę pająka i na dodatek chyba nawet ukąsić. Zdarzało mu się czasem oberwać, ale zwykle na treningach, lub kiedy wróg miał przewagę liczebną, miał na sobie tylko dwie blizny, co jak na kilka lat w kompani najemnej było osiągnięciem samym w sobie. Nie dochodząc do żadnych sensowniejszych wniosków niż to że będzie musiał zrezygnować z podobnych eskapad i zająć się faktycznie tańcem, czego próbował od lat lub zacząć trenować fechtunek z większym zaparciem, położył się spać. Posłanie rozłożył niedaleko ogniska, usnął z plecami zwróconymi do ognia, żeby nie oślepiało go gdyby go zbudzili w nocy.

Nikt mu nie przeszkadzał we śnie, ale nie znaczyło to że noc minęła spokojnie. Znowu męczyły go sny, tym razem nie do końca przeszłość i zwariowane ekscesy jakie musiał wyprawiać jako najemnik, ale przeżycia poprzedniego dnia musiały się jakoś wmieszać między majaki senne, albo zwyczajnie Sehanine chciała sobie z niego zadrwić. Gdy leżał sobie na różowym obłoczku, wpatrzony w błękitne niebo, pokonany wczoraj troll porwał go do tańca, na karku miał tylko wyczyszczoną z mięsa czaszkę i uśmiechał się do Mata trupim grymasem, gdy miotał nim w obrotach tanga jak szmacianą lalką. Chmurka nie była w stanie utrzymać takiego ciężaru, więc przebili ją na wylot, tracąc oparcie i spadając, nie przeszkadzało to gigantowi w kontynuowaniu jego obłędnego tańca. Prócz furkotu rękawów tancerza, zaczął słyszeć w tle również dziwną muzykę, jakby pijany dyrygent próbował kierować orkiestrą złożoną ze szkieletów i zombie grających na instrumentach będących w podobnym stanie co grajkowie. Później nie było wcale lepiej gdy zielony stwór stopił się całkowicie a łotrzyk zamiast spotkać się z ziemią jak grawitacja nakazała, wpadł prosto w pajęczą sieć. Już po chwili był oblepiony tysiącami pająków a jeden wbił kły prosto w ramię nieszczęśnika. Nagły impuls bólu zakończył deliryczny sen. Najwyraźniej rzucając się w nocy musiał przekręcić się na zranione ramię. Bolesną pobudkę powitał niemalże z wdzięcznością. Zrzucił koszulę i przyjrzał się ramieniu, głośno przełknął w co zamieniła się, jak wczoraj mu się wydawało, drobna ranka.

Z koszulą zarzuconą tylko częściowo na siebie, podszedł do krzątającej się już Lady Trufire. Nie lubił nikogo prosić o pomoc, wolał być niezależny i załatwiać wszystko po swojemu, ale jedyną alternatywą jaką on sam mógł zastosować, był rozpalony do czerwoności nóż i wypalenie rany, na co ani nie miał ochoty ani czasu, jeśli miał być użyteczny w czasie misji.
- Przepraszam Lady że tak od samego rana w negliżu nachodzę, ale chyba mam drobny problem, któremu mogłabyś zaradzić, wygląda na to że wczorajsze draśnięcie było czymś więcej, albo wdało się zakażenie lub trucizna. - Mat pokazał swoje uszkodzone ramię, miał nadzieję że sprawę da się załatwić szybko i możliwie bezboleśnie.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 28-09-2010, 21:40   #5
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wieczór to był dobry czas, na dokonanie paru rozliczeń, siedząc przy ognisku i oprawiając ubite pająki Haveloc miał czas na rozmyślania i wspominania. Na przykład.
Czemu się tu w ogóle znalazł. A wszystko zaczęło się pewnego smutnego dnia:

Był późny wieczór. Widok rozciągający się z wież zamku rodziny Deneith zapierał dech w piersiach. Czerwone słońce schodziło co raz niżej i niżej w ciemnozielone objęcia Lasu Królewskiego barwiąc białe chmury na kolor szkarłatu.
Gdyby ktoś stał teraz na jednej z tych wież, podziwiając to niesamowite dzieło bogów, zauważyłby również jak od strony Bospir zbliża się niewielka drużyna wojskowych. Dwóch rosłych rycerzy w srebrnych zbrojach i purpurowych płaszczach, na swoich wierzchowcach, z dumą lecz powoli rozpoczynało pochód. Pierwszy, starszy o krótko ściętych włosach i dużych ciemnych wąsach przypominał nieco skałę, cały czas wpatrzony przed siebie nie zważając na wieczorny chłód. Drugi, blondyn, zdecydowanie młodszy, z utęsknieniem wpatrywał się w twierdze, marząc o łyku grzańca przed kominkiem.
Za nimi jechał młody chłopak, miał może piętnaście lat. W ręku trzymał długi drzewiec, z przymocowanym do niego proporcem. Widniała na nim srebrna pięść na purpurowym tle.
Następnie, kołysząc się lekko, jechał wzmacniany żelaznymi płytami wóz. Za nim podążało dwudziestu zbrojnych.

Młody mężczyzna o długich ciemnych włosach i przenikliwym spojrzeniu wyszedł na spotkanie.
Ciemne obszerne i staromodne szaty dodawały mu powagi, ale świadczyły o zaściankowości, przynajmniej jeśli chodzi o gusta.
Tuż za nim podążała ubrana w karminową sukienkę dziewczyna młodsza od niego o dwa może trzy lata. Suknia to dodawała jej dziewczęcego uroku.
Młodzieniec był nieuzbrojony. Ale w tej części Cormyru było o wiele spokojniej, przynajmniej w tych dniach.
Zmierzył wzrokiem przybywający orszak, spojrzał na trumnę i spochmurniał. Dodał cichym głosem do dziewczyny.
-Alhano idż do domu.
-Ale braciszku.
- zaprotestowała młoda kobieta, lecz brat zgromił ją wzrokiem. Więc szybko wykonała jego polecenie. Choć skorzystała z okazji, by pokazać mu język, gdy był odwrócony do niego plecami.
Młodzieniec podszedł do trumny i odsłonił znany mu herb jego rodziny.


Przesunąwszy dłonią po trumnie, spytał nieco łamiącym się głosem.
- Gordric, prawda? Jak... zginął?
Dwóch rycerzy ze smutkiem spoglądało na młodzieńca.
- Za Króla i Cormyr. Walcząc z plugastwem podczas Pojedynku Dwóch Smoków.-Po chwili odpowiedział starszy rycerz, o twarzy porozcinanej bliznami świadczącymi o wielu bitwach w których brał udział. - Twój brat, panie, z miłości do Ciebie, twej Siostry oraz Kraju z dumą i odwagą ruszył w bój przynosząc Tobie i całemu rodowi Deneith chlubę i chwałę po wsze czasy. Król Azoun V wraz z regentką-siostrą Alusair przesyłają wyrazy współczucia.- Widząc smutek i żal w oczach młodego szlachcica surowe dotąd spojrzenie rycerza trochę się rozpromieniło i dodał: - Nie znałem Twego brata, panie, lecz wdzięczny bogom jestem, że mogłem oddać cześć tak odważnemu i walecznemu człowiekowi jakim był Gordric Deneith i żywię głęboką nadzieję, że dane mi będzie dowiedzieć się czegoś więcej o życiu człowieka, który oddał życie również za mnie.-
Po tych słowach drugi rycerz odwrócił się na pięcie i głową dał znak najstarszemu z piechurów. Wtem ośmiu żołdaków w purpurowych pióropuszach i srebrnych napierśnikach oderwało się z szyku i równym krokiem zbliżyło do trumny. Wziąwszy ją na ramiona ruszyli za arystokratą i dwoma rycerzami do zamkowej kaplicy.

Kaplica była spora, a sporą jej część zajmowały umieszczone po bokach płyty nagrobne, z imionami przodków. Ród Deneith wielce się przysłużył Cormyrowi, płacąc za to często wysoką cenę. Trumna została ustawiona przed ołtarzami trzech bóstw, Cahuntei, Lathandera oraz Helma.
Świątynia w zamku Chimerion, służyła kapłanom tych trzech obrządków, jako że były to najpopularniejsze bóstwa w okolicy. Sam Haveloc jednak wyznawał inną wiarę.
Zgodnie jednak z poleceniem arystokraty trumnę ze zwłokami zmarłego ustawiono głową w kierunku ulubionego bóstwa Gordrica, Helma.
Po załatwieniu tej sprawy Haveloc rzekł.- W zamku nie ma stałej posady dla kapłana, więc muszę posłać sługę po niego do pobliskiej świątyni Helma, a i wy pewnie jesteście drogą znużeni. Pozwolicie zatem, że zaprowadzę was do sali jadalnej, gdzie podany zostanie posiłek.
Arystokrata zaprowadził ich do sporej sali jadalnej. Była ona jednak dość skromnie i staroświecko urządzona. Pasowała jednak klimatem do całego zamku rodu Deneith, świadczyła o dawno zapomnianym i mocno zakurzonym splendorze tej szlacheckiej rodziny. Cały Chimerion był taki, jak i jego obecni właściciele. Niemniej służba dość szybko przynosiła kolejne półmiski mięsiwa i wina srebrnych dzbanach. Uczcie daleko było do wspaniałych uczt na królewskim dworze, ale po długiej podróży wszystko smakuje wspaniale. A i była wszak przygotowana naprędce. Gospodarz zjawił się wkrótce i usiadł przy stole w milczeniu. Wkrótce dołączyła do nich siostra Haveloca, ubrana w piękną złocistą suknię przyozdobioną srebrnymi wstążkami.


Chociaż starała się to ukryć pod makijażem, musiała płakać. Widać mężczyzna musiał przekazać jej złe wieści dotyczące brata. Przez chwilę szeptali coś między sobą, aż wreszcie Haveloc rzekł.- Ja i moja siostra wdzięczni jesteśmy, za przywiezienie zwłok mego brata. Wybaczcie tak skromne ugoszczenie, niegodne tak szlachetnych osób, ale gości się nie spodziewaliśmy.
Alhana zaś nieśmiało się uśmiechała milcząc.

Gdy weszła lady Alhana, jak na komendę wszyscy siedzący przy stole wstali. Zasiedli ponownie do uczty dopiero gdy szlachetna pani zasiadła przy stole obok swojego brata.
-Panie, jesteśmy wdzięczni za twe dary.- Młodszy rycerz zwrócił się do gospodarza. - Tak pysznej gęsi nie jadłem od lat.- Dodał wesoło.
Haveloc uśmiechnął się tylko nieco kwaśno i zaczął w głowie szukać jakiejś dyplomatycznej odpowiedzi, ubiegła go jednak siostra mówiąc wesołym głosem.- Na pewno na królewskim dworze uczestniczyłeś rycerzu w wystawniejszych ucztach, a i jadłeś bardziej smakowite potrawy.
Po czym uśmiechnęła się promiennie.
Starszy rycerz skarcił młodzika wzrokiem za zbytnie spoufalenie, po czym zwrócił się do lorda Haveloca - Panie, proszę o wybaczenie, ale nie mieliśmy jeszcze okazji się przedstawić.- Wstał i ukłonił się lekko. - Jestem sir Adam herbu Srebrnej Pięści, dowódca pierwszego hufca zakonu Rycerzy Purpury, ten nieokrzesany młodzik -Nagana rycerza spowodowała, że teraz młody Arthru siedział wyprostowany niczym gdyby połknął kij. - to sir Arthru herbu Złotego Miecza. Zastępowy z mojego hufca. Obok niego siedzi Maksymilian, mój giermek.- Wskazał tu na piętnastoletniego chłopaka o długich ciemnych włosach, ubranego w lekkie skórzane szaty. - Na końcu mój stary przyjaciel kapitan Tom Ravenwood, dowódca piątej drużyny piechoty.- Każdy z obecnych po wywołaniu oczywiście wstał i ukłonił się głęboko okazując szacunek gospodarzowi i jego siostrze.
Zakończywszy prezentacje stary rycerz usiadł na swoim krześle i upił łyk wina. -Chciałbym jeszcze raz złożyć kondolencje Tobie Panie i Tobie Pani i przeprosić, że w takiej chwili muszę prosić o pośpiech, ale Miłościwie Nam Panująca w Imieniu Króla Azouna V Regentka Alusair Obarskyr prosi ciebie o panie, abyś spotkał się z Lady w Hillmarch.-
Haveloc spoglądał ze zdziwieniem na przywódcę rycerzy. Przez chwilę nerwowo pocierała palcami lewej dłoni po prawym nadgarstku. Wreszcie rzekł. -Tak... nagle? Dopiero co przywieźliście mi sir Adamie trumnę z moim bratem. Jeszcze nie zdołałem go pogrzebać. Alhana powiadomiła ojca przed kilkoma minutami o śmierci najstarszego syna. Nie powinienem teraz wyjechać.
Zaś siostra Haveloca spytała wprost sir Adama. -Kim jest owa tajemnicza Lady?
-Moja pani, chciałbym móc spełnić życzenie damy w żałobie, jednak Lady uważa, że pierwsze wrażenie jest ważne i prosiła mnie o dyskrecje w sprawie jej osoby, bardzo mi przykro. -
Pozostali w ciszy przegryzali swoje dania. Stary rycerz wzdychnął po czym spojrzał na pana zamku.
-Wiem panie, że ciężko ci opuszczać rodzinę i proszę o wybaczenie tak śmiałej prośby jednak Lady była pod tym względem stanowcza prosiłbym, więc o ile to możliwe aby pogrzeb odbył się jutro o świcie. -
-Jedź, ja się zajmę pogrzebem i zamkiem. Jestem wystarczająco duża.-
szepnęła cicho Alhana. A brat pokiwał smętnie głową, mówiąc.- Nie podoba mi się ta cała sytuacja, ale dobrze. Postaram się wrócić jak najszybciej. Nie narozrabiaj tutaj, gdy mnie nie będzie.
-A teraz może szlachetni goście opowiedzą, co się dzieje na świecie. Do Chimerionu tak rzadko docierają nowiny.-
młodsza siostra Haveloca, szybko przejęła rolę pani tego zamku.
-Niestety, jeszcze minie sporo czasu, o pani, zanim życie w Cormrze powróci do normy.- Tym razem to blond włosy młodzieniec przemówił. - Wielu wspaniałych ludzi oddało swe życie, a co gorsza wielu jeszcze będzie musiało je złożyć na ołtarzu Wolności. Zaiste krwawa jest to pani i jak pisze poeta Darminish "Z pośród całego narodu, tylko krew dzielnych, sprawiedliwych i odważnych może ją zadowolić".
-Piękne słowa.-
rzekła dziewczyna patrząc na młodzieńca roziskrzonym spojrzeniem. Tak bardzo różnił się od synów właścicieli ziemskich majątków sąsiadujących z rodem Deneith. Różnił pozytywnie w dodatku. Haveloc mógł tylko bezsilnie westchnąć, podsumowując zachowanie Alhany.
Nastąpiła chwila smutnej ciszy, gdy wszyscy rozważali wypowiedziane wcześniej słowa. -Panie, w naszym zakonie śmierć gości często.- Przerwał cichą kontemplacje Arhtru.- Mówi się wręcz, że ona nigdy go nie opuszcza, czasem tylko po ciężkich żniwach odpoczywa gdzieś pod drzewem. - Tu chłopak zrobił przerwę jakby się nad czymś zastanawiał. - Mamy więc taką tradycje. Wieczorami, gdy zasiadamy do wieczerzy wspominamy poległych towarzyszy. Wsłuchujemy się w opowieści o ich czynach, życiu i o ich wartościach.-w tym momencie się uśmiechnął lekko rozbawiony myślą - Tak jakbyśmy prosili ich o jeszcze jedną radę, jeszcze jedną lekcje, jak my którzy przetrwaliśmy mamy iść przez swe życie.- Sir Adam spojrzawszy na młodszego rycerza z dumą pokiwał głową, lecz mu nie przerwał. - Tak więc, chciałbym prosić cię o kilka słów o twym bracie, panie. Chciałbym aby i on udzielił mi tych kilku cennych rad, abym mógł tak dzielnego człowieka nazwać swym nauczycielem.
Na pytanie sir Arthru na temat Gordrica Haveloc wyraźnie się zmieszał.-Nie wiem co mógłbym powiedzieć. Ojciec szkolił mego brata w sztuce wojennej i walce mieczem. Gordric jest... był osobą szlachetną, odważną i wesołą. Był świetnym wojownikiem i dobrym bratem. Ale, odkąd udał się na królewski dwór, rzadko się zjawiał w Chimerionie. Częściej przychodziły do nas jego listy. Myślę, że jego towarzysze broni, mogliby powiedzieć więcej o mym bracie, niż ja.

Rycerze słuchali z przejęciem. Te kilka zdań, tak błahych dla większości, dla nich wyczerpująco opisywało życie Gordica, który może i nie nosił rycerskiego pasa, jednak z pewnością miał rycerskie serce. Oni sami od ponad roku nie zawitali w swe rodzinne strony. Rzucani z jednego frontu, na drugi. Z twierdzy do twierdzy. Walczyli, zabijali, ginęli. Ich rodziny pozostawione w odległym Espar mogły jedynie liczyć na strzępy wiadomości zawarte, w krótkim liście wysyłanym każdego tygodnia.
- Dość już może zmartwień na dziś.- wtrąciła Alhana, pokręciła głową dodając.- Na żałobę jeszcze przyjdzie czas.
Spojrzała po rycerzach, szczególnie długo spoglądając na młodego Arthru.-Może któryś z panów uraczy nas dla odmiany jakąś radosną historyjką, w ten i tak już dość ponury dzień?
-Hana zachowuj się.-
rzekł cicho Haveloc zażenowany mało dyplomatycznym zachowaniem siostry, przy okazji zdrabniając jej imię.

Arthru niepewnie spojrzał na sir Adama. Ten lekkim kiwnięciem dał mu znak, aby usłuchał życzenia panienki. Młodzieniec pociągnął jeszcze łyk wina z kielicha zanim rozpoczął opowieść.
- Tę historię usłyszałem od jednego ze starszych rycerzy, który z racji swego wieku nie brał udziału, już w czynnej służbie. Jakkolwiek zaklina się, że cała historia wydarzyła się naprawdę, to choć nie chciałbym wątpić w słowa tak dzielnego rycerza, czasem zastanawiam się, czy to wszystko nie jest tylko bajką opowiadaną młodym paziom późnymi wieczorami.
Wydarzyło się to wszystko, gdy ów rycerz był jeszcze młodym giermkiem i razem ze swoim rycerzem pełnił służbę w twierdzy Moenia, położonej na zachodnich stokach Burzowych Rogów.
Pewnego dnia w twierdzy pojawił się tajemniczy wędrowiec ubrany w kolorowe łachmany.-
Tu zrobił krótką przerwę, po czym ponownie podjął opowieść, jednak lekko zmienionym głosem - Jestem Examplar Niepokonany, najpotężniejszy mag Fearunu, władca Ognia i Lodu! Poddajcie się, albo posmakujecie gniewu Examplara!- Tu wrócił do swojego normalnego głosu. - Dowódca twierdzy tylko wyśmiał dziwnie ubranego jegomości i kazał usunąć go z twierdzy i tak też zrobiono. - Następnie jeszcze raz zmienił głos. - Popamiętacie mnie! Jutro, gdy w samo południe, niebo spadnie wam na głowy będziecie błagać Examplara o zmiłowanie!- Arthru lekko podniósł głos wypowiadając te słowa, gestami sugerując grożenie nie widzialnemu wrogowi. - Następnego dnia rycerze, którzy nie przejęli się zbytnio groźbami wędrowca prowadzili normalny rozkład zajęć, gdy w południe z odległego szczytu usłyszeli głośny wybuch. Niebo nagle poczerniało. Wiatr zaczął się wzmagać. Rycerz przeklinając samych siebie i wędrowca, rozpoczęli naprędce wypełniać wiadra wodą i wzmacniać konstrukcje twierdzy dodatkowymi belkami. Wtedy się zaczęło. Zamknięci w twierdzy rycerze usłyszeli stukanie o bruk, coś tam spadało. Wyjrzeli przez otwór strzelniczy i zobaczyli spadające na ziemie..- tu zawiesił głos- Kurze jajka. -Teraz bardziej wesoło dodał- Z nieba spadało setki jajek rozbijających się o mury i plac twierdzy. I tak przez pół-godziny. Jajko za jajkiem. Później podobno przez miesiąc szorowali mury. I rzeczywiście biedni giermkowie, na których barki spadły najgorsze prace, późnymi wieczorami błagali Przepotężnego Examplara o zmiłowanie. - Zakończył lekkim śmiechem.

Alhana wydawała się chłonąć słowa młodego rycerza patrząc na niego roziskrzonym spojrzeniem.
Jej brat w tym czasie, dyplomatycznie siedział cicho popijając wino.
Ale sama opowieść rozbawiła oboje rodzeństwa. Perlisty śmiech śmiech Alhany rozbrzmiewał głośno w sali jadalnej, a i Haveloc chichotał cicho.
Później jednak zwrócił się do rycerzy.- To o której i kiedy, planujecie wyruszyć w drogę powrotną ?
Teraz ponownie zabrał głos starszy z rycerzy. - Panie, nie śmielibyśmy podejmować takich planów bez konsultacji z Tobą, jednak sugerowałbym aby nie zwlekać zbytnio. Jeżeli udałoby się zorganizować pogrzeb jutro o poranku, jak zaproponowałem wcześniej, to moglibyśmy wyruszyć jeszcze przed południem.-
-Nie zostaniecie na dłużej ? Tak rzadko mamy gości, poza sąsiadami wpadającymi od czasu do czasu.-
wyrwało się Alhanie, a Haveloc zaczął jej tłumaczyć.- Rycerze mają swoje rozkazy Alhano, nie przyjechali tu dla przyjemności.
-Niestety, pani, rad jestem z tego zaproszenia, jednak Lady wyraźnie zaznaczyła, że sprawa jest pilna.-
Spokojnie odpowiedział sir Adam.
Nagle Arthru wstał, wyminął zaskoczonego rycerza i pana zamku i klęknął przed Alhaną. -Pani- Odezwał się patrząc w podłogę. -Racz wybaczyć śmiałość, lecz widzę, że wciąż obawiasz się o życie swego szlachetnego brata. Wiedz więc, że Ja, Arthru herbu Złotego Miecza dowódca zastępu "Wilczków" pierwszego Hufca Rycerzy Purpury nie dopuszczę, aby twemu bratu, Haveloco'wi Deneith, stała się jakakolwiek krzywda. Tak mi dopomóż Helmie Obrońco!-
Sir Adam zastanawiał się przez chwilę czy by czegoś nie powiedzieć. Powinien to wcześniej przewidzieć. Młody rycerz widzący kobietę w smutku gotów jest jej przyrzec gwiazdę z nieba. Miejmy nadzieje, że nic nieprzyjemnego z tego nie wyniknie.
Haveloc omal się nie zakrztusił winem, ale Alhana uśmiechnęła się łaskawie i przez chwilę rozmyślała nad odpowiedzią. Po czym zerwawszy wstążkę ze swej sukni, zaczęła mówić poważnym tonem.- Przyjmuję twe śluby sir Arthru herbu Złotego Miecza. A żeby uczynić je bardziej pamiętnymi...- z kolejnymi słowami zaczepiła wstążkę swą o zapięcie płaszcza rycerza.-...przyjmij tę wstążkę jako znak twego ślubowania i pamiątkę po po mnie. I noś ją z dumą zawsze przy sobie.
-Tak, Pani, będę ją nosił z dumą-
Młodzieniec podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
A oczy dziewczyny promieniowały radością, dumą i szczęściem. A na jej ustach błąkał się delikatny uśmiech, gdy mówiła. -Wierzę, że tak uczynisz, dostojny rycerzu.
Arystokrata westchnął cicho. Po czym rzekł głośno.-Co do pokojów, służba dostała polecenia. Niestety, w tej chwili na zamku nie ma zbyt wielu komnat przeznaczonych dla gości, więc będziecie się musieli pomieścić parami.
-Nie będzie to żaden kłopot, panie
- Odpowiedział sir Adam, nie okazując w żaden sposób, aby takie rozwiązanie go uraziło, w końcu sypiał w gorszych warunkach.
Wkrótce wieczerza dobiegła końca i zarówno goście jak i gospodarze udali się na spoczynek.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 28-09-2010 o 21:43.
abishai jest offline  
Stary 28-09-2010, 21:44   #6
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Potężna kula złocista kula powoli znikała za horyzontem, kiedy kupiecka karawana osiągnęła już półmetek drogi do Hilmarch. Przewodnicy już powoli rozglądali się za miejscem do biwakowania, a Karima z rozkoszą łapała ostatnie błyski słońca. Jej ciemna twarz przyciągała uwagę wielu, nikt jednak nie poważył się na niestosowne zachowania. Sama jej dumna sylwetka była onieśmielająca, a do tego była ponoć magiczką, a z tymi jak wiadomo żartu nie ma. Co najwyżej, któryś z bogatszych kupców proponował wygodną podróż na wozie, ona jednak z uśmiechem dziękowała i zostawała na swej karej klaczy Zoraj.

Teraz z zamyślenia wyrwał ją wycie psów, szum strzał i krzyki ludzi. Zasadzka!

Zoraj szarpnęła się się w panice przed wybiegającymi z lasy zielonoskórymi i zrzuciła swoją panią. Uderzenie o ziemie było bolesne i Calimshanka na chwilę straciła oddech. Jej złote szaty i biżuteria widoczne z daleka, błyskawicznie przyciągnęły uwagę orków. Wywietrzyły łatwy cel, przy którym można by się nieźle zabawić. Błąd ostatni w ich życiu.

Potężny wybuch ognia pozbawił ich życia błyskawicznie, a Karimie dał czas by się podnieść i ocenić sytuację. Na lewo kupcy z ochroną porobili barykady z wozów, ale już pierwsze gobliny osiągnęły jej wysokość, z drugiej strony ogry w bezwładnej plątaninie spanikowanych ludzi zabijały mężczyzn zostawiając sobie kobiety i dzieci zbite w małe gromadki. A na skraju lasu pojawiało się coraz więcej i więcej zielonoskórych, w tym także kilku w kolorowych szmatach i z wysokimi laskami. Ich zaklęcie ostatecznie miały złamać kupców. Karawana ginęła.


Podróż ciągnęła się godzinami. Ale Haveloc miał wiele spraw do przemyślenia nim dotrą do Hillmarch. Więc nie zwracał na spokojny, acz monotonny tryb podróży. Trudno było go nazwać gadatliwym towarzyszem. Milczący arystokrata niespecjalnie znał się na wojaczce, mimo kunsztownego rapiera przy pasie. Poza tym, przygniatała go wszak śmieć brata i nagłe przejęcie obowiązków głowy rodu. Nie wspominając już o tajemniczym powodzie obecnej podróży.
Nie śmiał wypytywać jednak o te sprawy Arthru, rycerz zapewne albo nie wiedział, albo przysięgał milczeć w tej sprawie. A Haveloc nie chciał wprawiać go w zakłopotanie.
Wypytywał jednak rycerza herbu Złoty Miecz, o samo miasto...
Nagle tą monotonię przerwał wybuch kuli ognia, a oczy Haveloca przyciągnęła atakowana karawana. Nie trzeba było mówić rycerzowi co ma czynić, a sam arystokrata... nie był jednak rycerzem, więc postanowił ruszyć za nimi, by wspierać ich za pomocą umiejętności i wiedzy, które nabył jako samouk.


-Arthru! Pełna szarża dwoma brzegami drogi!- Krzyknął starszy rycerz zakładając na głowę srebrzysty hełm. - Maksymilian ostrzał w tamten róg!- wyciągnowszy miecz wskazał najbardziej oddalone od ich pozycji skupisko zielonej masy. - Kapitanie Tom dziesięciu ludzi przez las, na flankę. Reszta osłania. - Zwrócił się do nadbiegającego dowódcy piechoty-Nie otaczać!- Kapitan kiwnął głową, że rozumie. - Panie trzymaj się blisko Maksymiliana. -Zwrócił się do arystokraty. Kiwnął głową Arthru i ruszyli. Najpierw kłusem, a po kilku sekundach równo przeszli w pełny galop. Z uniesionymi wysoko mieczami niczym dwie srebrne strzały pomknęli na spotkanie orczym najeźdźcom. Za nimi Maksymilian, giermek sir Adama zeskoczył z siodła dobył łuk i kołczan i wraz z dziesięcioma kusznikami wymierzyli i puścili pierwszą salwę zwracając uwagę stworów na nowych przeciwników.
Wraz z pierwszą salwą swojego celu dosięgnęła szarża dwóch rycerzy. Arthru ciał najbliższego orka przez jego pysk przecinając jego twarz niemal na dwie części, nie zwalniając nawet na chwilę kolejny stwór padł pod kopytami czarnego ogiera zwanego Gladius.
Kolejna salwa położyła trupem dwóch goblinów i jednego szamana. Piechota dotarła do flanki i parła naprzód zmniejszając źle wyćwiczonym stworom możliwości manewru.
Arthru przyjął na tarcze uderzenie buzdygana po czym wyprowadził kopniaka napastnikowi odrzucając go do tyłu i wybijając kilka zębów równocześnie wyprowadzając cios mieczem w zbliżającego się z drugiej strony orka. Gdy wyciągał miecz z obficie krwawiącego orczego ramienia zobaczył pędzącą w jego stronę błyskawicę. Nie mógł nic zrobić, nie było za czym się schować. Błyskawica miała już dosięgnąć chłopaka gdy nagle się rozproszyła.
Za barykadą młoda czarodziejka odetchnęła z ulgą, w samą porę udało jej się rozproszyć czar. Jednak nie czas jeszcze na odpoczynek. W myślach już wybierała kolejny morderczy czar.

Haveloc siedząc na wierzchowcu obserwował manewry rycerstwa. Nie miał doświadczenia w walce z orkami, nie był też wojownikiem, a bardziej uczonym. Dlatego też z pewną fascynacją przyglądał się obcej czarodziejce. Choć uroda jej miała tym w swój udział, to przede wszystkim jej obce pochodzenie, szczególnie intrygowała arystokratę. Mieszkając w zaściankowej części Cormyru, rzadko spotykał przybyszy z obcych krain, a jeszcze nigdy maga.
Niemniej nie czas był na takie rozważania. Popędziwszy nieco wierzchowca zbliżył się do orczych szamanów na bezpieczną odległość, i sięgnąwszy od fiolek ukrytych w połach swego płaszcza szybko zmieszał ich zawartość, wstrząsnął i po chwili rzucił z zabójczą precyzją ową wybuchową miksturę zabijając kilku orków w dość silnej i sporej ognistej eksplozji. Haveloc musiał ostrożnie wybierać cele, by uniknąć zranienia zarówno sojuszników, jak i ofiary napaści...ale w posługiwaniu się wybuchowymi miksturami miał znaczną wprawę.
Wystrzelona orcza strzała, która przeszyła udo szlachcica, przypomniała mu o jego śmiertelności, na szczęście przybywały posiłki. A i Haveloc miał przygotowaną miksturę z której pomocą rana szybko się zaleczy. Wyrwał strzałę i odrzucił sycząc z bólu, szybkim ruchem dłoni sięgnął po eliksir i wypił duszkiem.

-Panie!- Maksymilian krzyknął do oddalającego się jeźdźca, jednak ten był już za daleko. -Szlag!, kontynuować ostrzał, zawęzić obszar, nie strzelać do uciekających!- Krzyknął i rzucił się na swojego karego konia. Wyjąwszy z pochwy przy siodle miecz ruszył za arystokratą.
Sir Adam wypatrzył w tłumie największego i najbardziej pooranego bliznami orka nawołującego pozostałych do wyprowadzenia kontrnatarcia. Rozpoznając w nim dowódce rozpoczął przedzieranie się w jego stronę po drodze tratując, kopiąc i dźgając orczy pomiot.
Co bardziej tchórzliwi orkowie zobaczywszy, że jednak karawana nie jest tak łatwym celem postanowili ratować własną skórę ucieczką.
Mały goblin zaczaił się między drzewami z oszczepem w ręku. Arthru rozłupał czaszkę kolejnemu napastnikowi odwracając się do niego plecami, ten bez wahania rzucił w jego plecy prymitywną bronią. Na szczęście dla rycerza oszczep okazał się nie wystarczająca aby w zbroi dokonać więcej uszkodzeń niż tylko wgniecenie.
Zauważywszy oszczep, jeden z kuszników celnym strzałem powalił ukrywającego się goblina.

Arthru mimo świetnej kondycji odczuwał powoli zmęczenie. Powalił już w końcu kilkunastu przeciwników, a następni się zbliżali, choć widząc ciała swoich towarzyszy z większym ociąganiem. Czarodziejka wypowiedziała słowa mocy i pięciu orków zakręciło się i upadło wywołując mały zamęt wśród atakujących. Młody rycerz postanowił to wykorzystać i sam rzucił się w ich stronę tnąc na odlew wszystko wokół.
Jeden z orków zobaczył szlachetnie urodzonego młodzieńca dosiadającego rumaka i stwierdził, że będzie to zdecydowanie lepszy cel niż obkuty w metalową zbroję i uzbrojony w zakrwawiony miecz rycerz. Haveloc zobaczywszy ogromnego zielonego stwora, z jeszcze większym toporem w ręku z początku lekko spanikował, lecz szybko przywołał się do porządku i zaczął mieszać substancje. Ork był jednak za szybki. W oka mgnieniu pojawił się obok z uniesionym toporem.
Maksymilian w ostatniej chwili zeskoczył z konia pędzącego galopem na stwora. Impet przewrócił obu na ziemie i zaczęli się toczyć przez chwilę po ziemi.
Arystokrata wkroczył po raz ostatni do boju, sięgając po rapier i podjeżdżając do zaangażowanego w bój orka od tyłu. Szybkie pchnięcie w plecy, tuż pod łopatkę zakończyło żywot zielonoskórego. Nie było to honorowe podejście do sprawy. Ale też i Haveloc nie był ciężkozbrojnym rycerzem mogącym przepuszczać takie okazje w imię wyrównywania szans.
Zużył już wszystkie przygotowane na ten dzień bomby, więc pozostawił resztę bojów sir Arthru i jego rycerzom, a sam zawrócił w kierunku karawany.

Sir Adam w końcu przedarł się do orczego dowódcy. Ten krzyknąwszy coś zaszarżował na starszego rycerza. To zaskoczyło doświadczonego wojownika. Mimo to był przygotowany i ogromy topór ześliznął się nieszkodliwie po tarczy. Nie mógł jednak wyprowadzić ciosu gdyż z drugiej strony podszedł kolejny stwór z maczugą. Sparował jego atak mieczem i silnym kopniakiem zmiażdżył mu szczękę. Orczy przywódca zamachnął się ponownie swoim toporem. Tym razem rycerzowi nie udało się przyjąć ciosu na tarczę. Potężne ostrze zatopiło się w lewym ramieniu rycerza i tylko dzięki zbroi cios nie odrąbał jego ręki lecz pozostawił głęboką krwawiącą ranę. Sir Adam zdusił okrzyk bólu i całą energie zgromadził do ciosu rozłupując orczą głowę zakutą w ciemny hełm na dwie części.
Dla zieleńców śmierć ich wodza była ostatnim znakiem beznadziejności dalszej walki. Jeden po drugim zaczęły uciekać przez jedyną otwartą "ścianę" czworoboku tworzącego przez barykadę, dwóch rycerzy i linię żołnierzy.

Haveloc będąc już przy karawanie oglądał zwycięstwo rycerzy. Podjechał bliżej do siedzącej na wierzchowcu egzotycznej czarodziejki i rzekł.- Niezbyt przyjaźnie powitała was cormyrska ziemia, pani. Niestety, ostatnio nie jest tu zbyt bezpiecznie. Można wiedzieć dokąd zmierzacie...Jeśli to nie zbytnia śmiałość z mej strony, pytać o to?

Zbrojni pojawili się niczym wybawienie, zielonoskórzy rozpierzchli się w panice, a Zoraj pojawiła się przy boku Karimy przepraszająco trącając ją łbem. Czarodziejka uspokajająco poklepała chrapy konia, by następnie z gracją go dosiąść.
- Karawana kieruje się w stronę dolin, a ja razem z nią. Komu zawdzięczamy wybawienie?
-Rycerzom Cormyru... i trochę mnie. Im zostawię przyjemność przedstawienia się jak i swych zasług w twej obronie. A ja jestem Haveloc z rodu Deneith, do usług.-
rzekł w odpowiedzi arystokrata lekko się kłaniając. Spojrzał na dziewczynę oceniając jej wygląd i strój. Po czym rzekł.- Przyznam, że nie potrafię określić po stroju, z jakiej krainy pochodzisz pani.
Nagle jakby zesztywniał, po czym szybko rzekł.- Wybacz tą niezdrową ciekawość. Przywara każdego uczonego. Powinienem wpierw spytać cię o imię.
- Karima Az Azam, a pochodzę ze słonecznego Calimshanu. A jak twe miano panie? Twe i twojego druha.
Skłoniła lekko głowę, przed rycerzem, który właśnie do nich podjechał.
W międzyczasie, w jednej z jej sakw przymocowanych przy siodle zaistniał jakiś ruch i ciche bulgotanie. Zaraz też wyjrzały na świat małe, ciemne oczka, a oceniwszy, że jest bezpiecznie małpka wskoczyła raźno na ramię swojej pani.
- A to jest Abu.
-Haveloc...jak już wspomniałem. A to jest Mędrzec, jedyny wierzchowiec który nie boi się wybuchów.-
klepnął delikatnie po karku swego konia. -Alhana twierdzi, że dlatego iż jest za leniwy na ucieczkę.
Uśmiechnął się dodając.- Ale rozpieszczone młodsze siostry bywają złośliwe, prawda Mędrzec?
Spojrzał na zbliżającego się Artrhu i rzekł.- Pozwolisz pani że przemilczę. Nie chcę mu odbierać tej przyjemności, jaką jest osobiste przedstawienie się twej szlachetnej personie.

- O wszechmocny Helmie, wspomóż swego wiernego sługę i uśmierz jego cierpieniom.- Sir Adam cicho wypowiedział po raz kolejny słowa modlitwy. Po chwili poczuł zanik pulsującego bólu. Rana przestała krwawić, odzyskał też czucie w tej ręce. Zszedł z konia i podniósł upuszczoną tarczę. Spojrzał na zwłoki swojego przeciwnika. Kiwnął mu głową, jakby w podzięce za dobrą walkę i zawołał kapitana. - Zebrać rannych, sprawdzić zniszczenia, przenieść dobra do wozów będących wstanie kontynuować podróż. Po dwóch żołnierzy o dwieście metrów od karawany w każdą stronę. Za godzinę karawana ma być gotowa do drogi.

Rosły młodzieniec zdjął hełm ukazując swe młode oblicze. -Pani, Jestem Arthru herbu Złotego Miecza dowódca zastępu "Wilczków" pierwszego Hufca Rycerzy Purpury.- Tu skłonił się lekko. - Do usług.-
Wtem z oddali rozległ się krzyk -Arthru! Do mnie!-
-Proszę o wybaczenie, obowiązku.- Ukłonił się raz jeszcze i pognał swego czarnego rumaka w stronę starszego rycerza.
-Pojedziemy w pogoni, musimy wykorzystać ich rozproszenie. Jest nas tylko dwójka więc trzymamy się blisko i bez heroizmu jasne ?-
-Tak jest Sir.-
Odpowiedział młodzieniec po czym oboje ruszyli za uciekającymi orkami.
Ledwie kobieta zdążyła przywitać się z mężczyzną, ten już zniknął przywołany przez obowiązki. A tak, rycerskie życie. Karima odprowadziła go wzrokiem, co skwapliwie wykorzystała małpka zręcznie doskakując do toreb Haveloca.
A szlachcic zareagował wręcz panicznie i szybko sięgnął dłońmi za sakwami, dodając nerwowo.- Moje torby to nie miejsce do szperania. Pełno tam trucizn i groźnych dla zdrowia substancji. Jeśli to twój chowaniec, mogłabyś go przywołać do siebie? Nie chcę mieć na sumieniu twego pupilka.
- Najmocniej przepraszam. Abu! Wstydziłbyś się! - zawołała gdy nieznośny stworek z miną niewiniątka znalazł się ponownie na jej ramieniu. - Przepraszam jeszcze raz. To strasznie ciekawa małpka, nawet jak na standardy swojego gatunku.
- Nie szkodzi...ciekawość, to akurat cecha godna podziwu.- odparł Haveloc pocierając dłonią czoło i czując, że się spocił ze strachu.-Przyszykowane przeze mnie eliksiry nie są zbyt bezpieczne dla osób do nich nieprzyzwyczajonych.
Spojrzał na małpkę i na szaty, szybko uciekając wzrokiem od dekoltu kobiety. Który poniekąd mógł przyciągać męskie spojrzenia niczym magnes opiłki żelaza. Jednak niestosownym było się tak gapić. Spytał po chwili.- Czy będzie niegrzecznym poprosić cię, jeśli nadarzy okazja, o chwilę rozmowy na temat twych rodzinnych stron? Calimshan to dość odległe miejsce i pewnie różni się od Cormyru, prawda?
- Opuściłam je dawno temu, ale to prawda, jest zupełnie inny. I przede wszystkim dużo cieplejszy.

Zaśmiała się w sposób, który przywodził na myśl dzwonienie wielu małych dzwoneczków.
- Widzę, że na szczęście nie ma wielu rannych, i wkrótce będziemy mogli ruszyć dalej.
-To i dobrze...bo choć leczyć nieco umiem, to nie wiozę ze sobą opatrunków i maści leczniczych.
-odparł Haveloc i spojrzał na dziewczynę.- Jesteś pani... jesteś Karimo, najemną czarodziejką ? Czy też twoje wędrówki mają jakiś cel?
Zmieszała się lekko przy tym pytaniu.
- Chyba tak, chyba jestem najemną czarodziejką. A co do celu... któż może być pewien swego?
-Och można, zaiste można. Zwłaszcza gdy ci cel wyznaczają ci inni.-
rzekł cierpko szlachcic spoglądając na krzątających się rycerzy. Po czym dodał.- Mogę jedynie zazdrościć ci swobody i wolności Karimo.
- O tak, wolność po 25 latach to coś co naprawdę można docenić
-uśmiechnęła się trochę kwaśno - W tej chwili podróżuje tam, gdzie mnie los rzuci trzymając się tylko z daleka od Amn.
Arystokrata domyślił się że dziewczyna ma za sobą jakieś ciężkie doświadczenia. Uśmiechnął się i rzekł cicho.- Nie znam się za bardzo na konwersacji z... U nas na prowincji nie było zbyt wiele okazji.- Zamyślił się i po chwili dopiero rzekł.- Przykro mi, że me słowa wywołały smutne wspomnienia. Jeśli to nie kłopot...to może powiesz mi, czemu jedziesz do Dolin?
- Bo tam jedzie karawana -
uśmiechnęła się ponownie do chłopaka, na znak, że nie ma żalu - Nigdy tam nie byłam i nic mnie z tym miejscem nie łączy. Praktycznie jak z żadnym w tej części świata.
- Szkoda... miło mieć dom.-
odparł szlachcic, pocierając podbródek.- Fascynujesz mnie...-po tych słowach przerwał. Odchrząknął, zaczerwienił się i wreszcie rzekł.- ... twoje pochodzenie i osoba. Nigdy nie spotkałem czarodziejki, ani kogoś z tak daleka. Jak wspomniałem jestem uczonym i chciałbym poznać twoje opowieści o świecie.
Haveloc czuł się przy Karimie nieco głupio, ciągle popełniając gafy... Nic niezwykłego, zważywszy na braki w jego doświadczeniu jeśli chodzi o rozmowy z kobietami.
Młodzi chłopcy bywali tacy rozczulający. Uśmiechnęła się tym razem tylko w myślach, by nie urazić szlachcica.
- Chętnie wymienię się opowieściami. Powiedz mi jednak jaki jest cel twojej wędrówki?
-Sprawy rodzinne.
- westchnął smutno Haveloc, po czym dodał.- Niedawno zostałem głową rodu Karimo. I będę musiał przejąć obowiązki z tym związane.
Spojrzał na czarodziejkę dodając.-Dlatego ci zazdroszczę Karimo, ja nie zaznam swobody. Bycie dobrze urodzonym nie jest...tak wspaniałe...jak się wielu wydaje.
Po około piętnastu minutach z oddali wrócili obaj rycerze. Sir Adam sprawdził stan rannych, w głowie obliczył zdolności bojowe pozostałych. Zarekwirował tymczasowo dwa konie, aby na ich grzbietach wysłać dwóch żołnierzy na przód aby pełnili rolę zwiadowców. Pozostałych żołnierzy rozlokowano na wolnych miejscach w wozach aby przyśpieszyć odrobinę marsz. I karawana ruszyła powoli do przodu.
Kobieta spięła konia i spokojnie ruszyła do przodu.
- Nie ma czego zazdrościć tak naprawdę Havelocu. Swoboda często powiązana jest z samotnością, a póki masz rodzinę i zobowiązania względem niej nigdy nie jesteś samotny.
- To prawda, ale... można podróżować i nie być samotnym.-
odparł szlachcic patrząc gdzieś przed siebie.- Niziołki, przynajmniej niektóre klany, ponoć podróżują całymi rodzinami. Szlachta jest przykuta do ziemi, nie mniej niż ich poddani, może nawet bardziej. A obowiązki... nie zawsze są przyjemnością.
Spojrzał na czarodziejkę dodając żartobliwym tonem.- Ojciec powiada, że piękna kobieta nigdy nie jest samotna. Ale nie powiedział nigdy, co miał na myśli.
Arthru podprowadził konia bliżej Haveloca. Nie trzymał w rękach lejc, kierując konia jedynie nogami. Z jednej z sakw wyciągnął kawałek szmatki i zaczął czyścić ostrze swego miecza.
- Oczywiście, że obowiązki nie są przyjemnościami, inaczej nie nazywałyby się obowiązkami - dyskretnie pominęła wątek pięknej kobiety - Uczono mnie, że arystokrata jest odpowiedzialny na ludzi, którzy mu podlegają i to ich dobro powinien mieć na względzie. Dopiero później może myśleć o sobie.
Haveloc spojrzał na rycerza i westchnął cicho... Liczył że bardziej obyty z dworem i dwórkami Arthru oszczędzi mu tego kłopotu. Chyba jednak nie zamierzał. Wpierw jednak rzekł.- Myślę że wieśniaków mało obchodzi kto nad nimi panuje, byleby robił to dobrze.
Po czym rzekł wskazując dłonią.- A i pozwolisz pani, że przedstawię ci sir Arthru, który także dzielnie bronił twego bezpieczeństwa pani. Sir Arthru, to jest Karima Az Azam z dalekiego Calimshanu.
Na twarzy młodzieńca widać było zmęczenie. Ciężka to była walka. Przerwał czyszczenie broni i pokłonił się lekko czarodziejce. - Pani.-
- Panie - przywitała się uprzejmie, po czym wróciła do rozmowy ze szlachcicem - Oczywiście, że wieśniakom chodzi o dobre rządy. ale zbyt wiele arystokratów skupia się tylko na swoich osobach i swoim bogactwie, całkowicie nie zważając na poddanych i ich potrzeby.
-To prawda.-
odparł Haveloc, potarł podbródek.- Tak bywa zwłaszcza, gdy majątek jest duży i ród szlachcica zatraca kontakt z poddanymi. Ale jak ma się tylko dwie wsi, zamek i połać lasu. To większość poddanych zna się po imieniu i ich kłopoty... stają się moimi. -arystokrata uśmiechnął się do czarodziejki i dodał smętnie.- Chciałbym mieć jednak tylko takie problemy. Niestety o wiele smutniejsza sprawa sprowadza mnie do Hillmarch.
- Jeżeli to nie tajemnica, cóż panie Cie sprowadza?
- Och..to nie tajemnica.-
westchnął Haveloc, spojrzał na czarodziejkę i przez chwilę myślał pocierając kciukem podbródek, nim rzekł.- Ale, jeśli pozwolisz, zanim ci opowiem, poproszę cię o coś. Skoro podróżujesz wedle swej woli, to może pojedziesz ze mną do Chimarionu, mego zamku w odwiedziny. Alhana byłaby rada...rzadko mamy gości. Cóż...gości nie będących sąsiadami zza miedzy.
- Chętnie odwiedzę twe włości i skorzystam z gościny.
Uśmiechnęła się miło.
Haveloc uśmiechnął się radośnie... miło będzie wracać z Hillmarch w towarzystwie. I pewnie bezpieczniej. Wątpił bowiem, czy eskorta rycerzy będzie mu towarzyszyła w drodze powrotnej. Ród Deneith może był i zasłużony dla Obaskyrów, ale utracił wiele z wpływów i bogactwa.
Arystokrata wciągnął powietrze w płuca i wypuściwszy je rzekł.- Ostatnio... Może zacznę od początku. Głową rodu Deneith do niedawna był mój brat, Gordric. Reprezentował rodzinę, na dworze królewskim i dbał tam o jej interesy. Niestety... Gordric zmarł tragicznie. A sir Arhtru przywiózł trumnę z jego ciałem i pilnuje mego bezpieczeństwa w drodze do Hillmarch. Zostałem wezwany, zapewne po to by pozałatwiać wszelkie sprawy, jakie zostawił mój brat.
- Współczuje ci serdecznie w takim razie. Razem z śmiercią brata spadły na ciebie wielkie obowiązki, niełatwe to brzemię.
Koń szlachcica był blisko wierzchowca czarodziejki, więc szlachcic delikatnie położył swą dłoń na jej dłoni mówiąc.- Nie musisz się o mnie martwić Karimo, większość obowiązków już dawno Gordric zostawił na moich barkach. A i podczas podróży do Hillmarh zdołałem się pogodzić ze jego stratą.
A zorientowawszy się, że pozwolił sobie na gest nazbyt poufały wobec czarodziejki, szybko cofnął dłoń dodając.- Liczę że szybko uda mi się załatwić sprawy i wrócić do Chimarionu. A rozmowy o twych podróżach, z pewnością odgonią ode mnie ponure myśli.

Arthru skończył polerować ostrze. Przyjrzał się mu uważnie po czym płynnym ruchem schował do pochwy, przytroczonej do siodła. Rozejrzał się wokół. Większość podążających w karawanie, również żołnierzy, już spała. Młody giermek rozmawiał o czymś z kapitanem, co jakiś czas wybuchając śmiechem. Zapewne Tom opowiada mu jeden ze swoich sprośnych żartów. Na czele jechał sir Adam, zajęty jednak rozmową z przywódcą karawany. Spojrzał w niebo. Ciemne chmury zbierały się nad nimi, a mieli wciąż jeszcze z dwie godziny jazdy. Westchnął lekko. Po czym wyjął z sakwy małą książeczkę oprawioną w czerwoną skórę i zgłębił się w lekturę.
Z ulgą przyjęła wzięcie ręki przez młodzika.
- Nie oczekuj wielkich opowieści o mych podróżach, mało widziałam. A teraz zechciej wybaczyć, ale muszę sprawdzić swoje sprawy na końcu karawany.
Spięła konia i wycofała go lekko. Zamierzała zerknąć jak radził sobie przywódca karawany i czy nie potrzebował jakiejś magicznej pomocy. W końcu za to jej płacił.
Gdy tylko czarodziejka oddaliła się na bezpieczną odległość, arystokrata uśmiechnął się kwaśno i mruknął pod nosem.- Brawo Haveloc, speszyłeś kolejną dziewczynę. Alhana miałaby kolejny powód do swych ostrych żarcików.
I zatopił się w rozmyślaniach.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 28-09-2010, 21:45   #7
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Do tawerny "Pod wzgórzowym olbrzymem" obaj młodzieńcy dotarli dość późno. Więc Haveloc miał nieco posępną minę. Wszak, ileż można kazać damie czekać? No cóż... przeszli przez próg karczmy, Arthru pełniący rolę ochroniarza jako pierwszy, Haveloc za nim. Arystokrata zacząl się rozglądać po karczmie szukając szafranowej barwy jaką charakteryzował się strój egzotycznej czarodziejki.
Dzień spędzony w karczmie przyniósł zasłużony odpoczynek. Oczywiście poza tym jednym atakiem zielonoskórych, Karima nie miała wiele do roboty, ale i tak nieprzyzwyczajona do ciągłego siedzenia w siodle z ulgą przywitała miękkie łoże i ławy na jej prośbę wyłożone poduszkami. Nim nadszedł wieczór była już po drzemce, kąpieli i kolacji. Z zainteresowaniem przy bocznym stoliku wsłuchiwała się w pianie młodego barda, którego maślane oczy jednoznacznie wskazywały komu dedykuje pieśń.
Dostrzec czarodziejkę nie było trudno, wyróżniała się pod wieloma względami od tutejszej klienteli. Wedle Haveloca, wyróżniała się na plus. Przez chwilę szlachcic się zapeszył. Może jednak nie powinni przeszkadzać dziewczynie. Może pod zaproszeniem, kryła się jedynie grzeczność. I Karima wcale nie zamierzała ich zapraszać, obciążając swoją kiesę dodatkowymi kosztami. Ale już tu zaszli, więc... Haveloc chwycił za rękaw rycerza i pociągnął w kierunku Karimy.
Musieli teraz wyglądać wyjątkowo głupkowato. Ale cóż...
Gdy podeszli do stolika czarodziejki, Haveloc spytał.- Nie przeszkadzamy?
Speszony poufałością młodego szlachcica Arthru nie bardzo wiedział przez chwilę co ma począć, jednak szybko się opanował i głęboko ukłonił się siedzącej czarodziejce.
Czarodziejka zauważyła ich jak tylko weszli i z uśmiechem na twarzy przywołała do stolika.
- Oczywiście, że nie przeszkadzacie, proszę siądźcie. Kolacja zaraz zostanie należycie podana.
Kobieta klasnęła dwa razy w dłonie, zdecydowanie obcym zwyczajem, ale dziewki karczemne w mig pojęły. Zresztą już wcześniej Karima złożyła stosowne zamówienie, z prośba by zrealizować je jak pojawią się jej goście. Na ławie zaczęły pojawiać się proste, ale syte i smaczne dania, plus dzbany miodu tutejszego.
- Załatwiliście wszystkie swoje sprawy?
Zapytała grzecznościowo zamaczając usta w kielichu.
- Nie... wygląda na to, że skorzystam z gościny tutejszej karczmy do jutra. A ty Karimo, masz jakieś plany związane z tym miastem? - odparł Haveloc posilając się odrobinę, zaraz po tym jak usiadł.
Arthru rad z zaproszenia odpiął pochwę z mieczem od pasa i zasiadł za stołem. Miecz oparł o brzeg stołu obok siebie, a sam siedział wyprostowany niczym na oficjalnym balu.
- Pobędę chyba w mieście kilka dni, a później ruszę dalej z jakąś karawaną -kobieta mówiąc to wzięła jeden z owoców leżących na tacy i wsadziła go do torby, skąd rozległo się zadowolone mlaskanie.
-Czyli jednak nie będziesz chciała odwiedzić mojej posiadłości.- rzekł nieco...zawiedzionym tonem głosu Haveloc. Po czym dodał weselej.-Rozumiem, nie ma tam wszak nic wartego zwiedzania. Stary zamek, parę wiosek i las.
-Panie, jest pan nazbyt skromny
.- Wtrącił rycerz. - Zamek rodziny Deneith, jest niczym klejnot pośród otaczających go złotych pól. Byłem tam, krótko jednak może mi pani wierzyć, jest to jeden z najpiękniejszych zamków jakie widziałem.- Powiedziawszy to z rozmarzeniem spojrzał na wstążkę przymocowaną do jego płaszcza.
A Haveloc uśmiechnął się kwaśno. Już on tam wiedział, o jakim "klejnocie" rycerz mówił. Niech no się tylko Alhana dowie. Będzie miała ubaw po pachy... z drugiej strony, siostrzyczka robiła maślane oczka do tego rycerza. Kto wie co z tego wyniknie.
- Nie wątpię i nie powiedziane przecież, że jakaś karawana nie będzie zmierzać w tamtym kierunku. -Karima uśmiechnęła się lekko, a korzystając z nieuwagi opiekunki małpka wyskoczyła z torby i wskoczyła na stół. Błyskawicznie zjawiła się na przeciwko rycerza i poczęła przeglądać się w jego zbroi szczerząc zęby i robiąc głupie miny. - Jakaś... na pewno.- mruknął tylko Haveloc po czym dodał głośniej.- Chimarion leży na uboczu. Pies z kulawą nogą nie raczy tam zaglądać. Jesteśmy zaściankiem królestwa.
Spojrzał na małpkę Karimy, zastanawiając się kto z siebie robi większego głupka? Dwaj szlachcice czy ta małpka. Zapytał jednak wskazując na pupilka Karimy.-Chowaniec?
- Raczej przyjaciel, Abu!
- przywołane zwierzątko tylko na chwilę wskoczyło na ramię medyczki, by zaraz znaleźć się przy Havelocu i dość bezczelnie zaglądając mu w talerz.
-Szczęściarz z niego.- mruknął cicho Haveloc, odruchowo delikatnie drapiąc małpkę za uchem, jak to zwykł czynić w przypadku kotów. Te zamkowe lubiły tą pieszczotę. A zorientowawszy się że swe myśli wypowiedział na głos. Lekko się zaczerwienił i dodal szybko.- Propozycja gościny w Chimerionie jest nadal aktualna Karimo. Mam nadzieję, że jutro już będę mógł wrócić do domu i miło być mieć towarzystwo... -spojrzał na Arthru i sprecyzował.- ...liczniejsze towarzystwo. Choć nie chciałbym byś się czuła przymuszona do czegoś.

- Wcale nie czuje się...

Magiczka nie zdążyła dokończyć zdania, gdy do karczmy wszedł herold w otoczeniu dwóch gwardzistów. Wesoły młodzian w kapeluszu z piórkiem odchrząknął skupiając na sobie wszystkich gości.
- Niech wiadomym będzie, iż Dom Helma poszukuje śmiałków płatnych o różnorodnych dyscyplinach do zadania najwyższej wagi i chwały Lorda Strażnika. Świątynia Helma czeka na ochotników od południa do wieczerzy.
Po tych słowach skłoniwszy się lekko udał się do następnego przybytku.
- Oh, słyszeliście panowie coś więcej o tej misji? - na policzki Karimy wystąpiły wdzięczne rumieńce.
-Coś tam ludzie gadali.- rzekł w odpowiedzi Haveloc, którego uwadze nie umknęły rumieńce czarodziejki, poniekąd urocze. Wzruszył ramionami dodając.- Ale wiadomo, szczegółów nikt nie zna.
- To trzeba będzie wypytać
- Karima w ogolę nie zwróciła uwagi na Abu, który wachlował się ze zblazowaną miną piórkiem podkradzionym z czapki herolda - Wszak to może być interesujące i służące czemuś dobremu.
-Czemu nie. Popytać zawsze można.-
rzekł w odpowiedzi Haveloc. Wszak nie miał nic ciekawszego do roboty, poza czekaniem. Spacer w towarzystwie Karimy był więc ciekawą alternatywą. A od pytania, do zgłoszenia długa droga. Arystokrata, jednak zgłaszać się nie zamierzał. Pomijając fakt, że nie potrzebował pieniędzy, to nie miał czasu na misje helmitów, o doświadczeniu w takich robotach nie wspominając.
Rycerz przez cały ten czas tylko siedział wyprostowany od czasu do czasu podjadając coś z półmisków. Skacząca wokół małpka trochę irytowała Arthru, nie przyzwyczajonego do takich "atrakcji" podczas posiłków.
-Chyba w takim razie najlepiej będzie od razu udać się do świątyni - powiedział widocznie zadowolony z tego pomysłu. Zastanawiał się już jakiś czas na czym ma polegać to tajemnicze zadanie, chociaż z drugiej strony, jeśli to zadanie byłoby naprawdę ważne to zapewne Sir Adam, albo któryś inny z starszych rycerzy został by do niego wyznaczony.
- To skoro już zjedliśmy, nie ma co marnotrawić reszty wieczoru. Jesteście konno czy piechotą?
-Konno.-
odparł krótko Haveloc, spoglądaj na towarzysza dodał bez przekonania w głosie.- Ponoć tak najlepiej poruszać się w Hillmarch.
- W takim razie ja wezmę Zoraj, raczcie chwilę poczekać
- czarodziejka oddaliła się. by szepnąć coś karczmarzowi, by po chwili powrócić ze swoją torbą, do której zaraz wskoczyła małpka - Myślę, że możemy już ruszać.
Przy wejściu do karczmy klacz już czekała na swą panią, która zgrabnie dosiadła jej grzbietu.- To w którą stronę do domu Helma?
Haveloc wsiadł na grzbiet Mędrca i spojrzał na sir Arhtru, po czym dodał wskazując jeden z kierunków.- O ile się nie mylę, tam powinniśmy się udać. Prawda?
Po tym pytaniu spojrzał ponownie na rycerza oczekując... odpowiedzi od niego.
Gdy Arthru potwierdził, arystokrata spytał czarodziejkę.- Jak to jest być awa... poszukiwaczką przygód?
- Awanturnicą? -
roześmiała się głośno - Nie wiem, póki co byłam przy kilku karawanach i jedyne interesujące wydarzenie to był ostatni atak, w którym nas uratowaliście.
-Awanturniczką... chciałem powiedzieć.-
zaczął bronić się Haveloc. Po chwili wzruszył ramionami dodając z nutką tęsknoty w głosie.- Zapewniam cię Karimo, że widziałaś więcej miast i miejsc podczas podróży do Hillmarch, niż ja w całym swoim życiu.
- Pewnie tak. O to chyba Dom Helma...
-Trudno go pomylić z czymkolwiek innym.
Wielki budynek dumnie wyróżniał się wielkością i ozdobną elewacją. Kobieta zeskoczyła z konia i oddała uzdę w pewne ręce sługi. Podziwiając jeszcze chwilę płaskorzeźby wkroczyła do środka.
A Havelocowi pozostało podążyć za nią. Arystokrata zostawił konia, sprawę opieki nad wierzchowcami zostawiając Arthru. Wszak rycerz, był z świątynią Helma obznajomiony lepiej niż Haveloc. Po czym ruszył za egzotyczną czarodziejką, planując nie wtrącać się w jej sprawy i ograniczyć się do roli widza.
Arthru rozejrzał się po placu w poszukiwaniu akolity pod pieczą którego mógłby zostawić wierzchowce. Po chwili dostrzegł chłopca, który przywitał ich przed bramą świątyni poprzednio. Przywołał chłopaka, po czym sam udał się, za towarzyszami, do świątyni.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 28-09-2010, 21:49   #8
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Do wyprawy tej się nie garnął. Wprost przeciwnie, był całkowicie przeciw. Jednakże los zadecydował inaczej...a może jego ciekawość?

- Skłanianie głowy nie było potrzebne.- odparł Haveloc cicho i po chwili dodał.- To ty jesteś wszak reprezentantką korony, nie ja.
Po czym ruszył za Lady Trufire.
-Kultura nie łączy się z hierarchią, jest ponad koronami i tytułami. -odrzekła lady gdy zmierzali do jej gabinetu.
w gabinecie czeka Arkronnus-sędzia, w jego obecności Lady i Haveloc muszą podpisać dokumenty (akt własności zamku Chimerion z imienia i nazwiska wypisany w wieczyste posiadanie sir Havelocowi Deneith i jego potomkom).
-Co zamierzasz gdy już dopełnimy formalności?
- Nie wiem pani... prawdopodobnie wrócę do domu. Alhana czeka tam na mnie.-
odparł arystokrata podpisując.
-Rozumiem, że chcesz ją chronić swą obecnością..? Swoją własną piersią, jeśli byłoby trzeba? -lady zadawała kolejne pytania również wypełniając kolejne pola na podpis i pieczęcie.
-To moja siostra, pani, moja jedyna rodzina. Ona i niedołężniejący ojciec. Nie mam komu powierzyć nad nimi opieki.- odparł Haveloc, odcisnął pieczęć w wosku.- Gordric miał mnie. On mógł robić karierę na dworze i odbudowywać wpływy rodu Deneith. Ja zaś nie mogę, zresztą ... żaden ze mnie rycerz, lady Trufire.
Sędzia który potwierdził pieczęcią pisma pokornie wyszedł z gabinetu gdy Trufire mu podziękowała, zostali sami. Kobieta wpatrywała się w niego gdy mówił o swej odpowiedzialności, siostrze i ojcu.
-Masz szczytne cele Havelocu, jednak twoje dotychczasowe życie przesłania ci szerszą perspektywę. Moi ludzie zostali na Chymerionie by bronić zamku przed bandytami, jest ich jednak tylko kilka tuzinów.
Zwróciła uwagę szlachcica na rozłożone na stole pergaminy, które okazały się mapami i szkicami map północnej części Cormyru. Wskazała czarną kropę podpisaną Crag.
-Ten zamek chroni pół królestwa przed goblinoidami z gór, barbarzyńcami ze skalistych ziem i zhentilczykami od północy. Jak widzisz jest jedyną zaporą przy Przełęczy Gnolli. -jechała palcem w dół- tu jesteśmy teraz, ten prostokąt to Hillmarch. -kolejny ruch palcem po mapie na południe- a tu Chimerion i równiny przy Wodach Wywernów. Jeśli armie wroga przełamią Crag to przeleją się właśnie w tym kierunku spływając między Borem Hullack i bastionem Arabel.
Lady zrobiła przerwę bacznie obserwując Haveloca.
-Czy naprawdę chcesz bronić swego domu i rodziny Havelocu? Możesz myśleć, że Gordric gonił za sławą i uznaniem, prawda jest jednak bardziej przyziemna: bronił Ciebie, twojej siostry i ojca z Suzail.
-Możesz myśleć, że was opuścił. Gordric poświęcił życie by was chronić, a jego nieobecność była ceną którą płacił każdego dnia myśląc o rodzinnych stronach.
-Gordric był rycerzem, ja nim nie jestem... Po co więc?... Jaki byłby ze mnie pożytek?-
Deneith przesunął palcem po mapie.- Ile może zdziałać jeden człowiek? I czemu bierzecie awanturników, a nie regularne wojsko, do odbicia Crag?
-Jesteśmy tym kim musimy być Havelocu, nie rodzimy się z przypisaną rolą do odegrania.. -
jakby odpłynęła na moment we wspomnieniach- Ile może zdziałać jeden człowiek? Wiele, bardzo wiele. Są w Krainach ludzie tak potężni, że przesuwają góry, a każdy z nich był kiedyś starszym czy młodszym bratem, czyimś synem i mężem.. Zamek został obsadzony przez wroga, potrzebujemy sprytnego sabotażu by odbić Crag, a ten uda się jedynie z zaskoczenia i od wewnątrz- jeśli wiesz co mam na myśli. -zakończyła znacząco.
-Potrzebujecie ryzykantów.- westchnął Haveloc, spoglądając na mapę.- Jeśli nawet odbicie się powiedzie... to ci którzy przeżyją, sami nie utrzymają Crag. Potrzebna jest jeszcze armia, która wesprze ich od strony murów podczas podboju i przejmie po nich zamek... regularna armia.
Nagle spojrzał prosto w oczy kobiety.- Dlaczego ci zależy, abym się w to zaangażował?
Kobieta, czy jak bardziej przystawało do jej typu urody "dziewczyna", uśmiechnęła się i nachyliła się nad dzielącym ich stołem tak że jej łokcie wylądowały na blacie. Tym samym zbliżyła się do stojącej na stole świecy pisarskiej którą zostawił Arkronnus, znowu przemawiała całą sobą w pełnym świetle.
-Będzie i armia, moja w tym głowa. Mi zaś leży na sercu powodzenie ich ataku, powodzenie całej wyprawy. -jej twarz spochmurniała nieznacznie- Kto lepiej wypełni to zadanie niż ci którzy mogą stracić wszystko na jego niepowodzeniu? Znam też historię Gordrica Deneith, mogę opowiedzieć ci o jego "podbojach" w Suzail -uśmiechnęła się, a cała powaga rozmowy prysła w szczerości jej rozbawienia.
- Domyślam się.-
rzekł nieco ironicznie się uśmiechając Haveloc.- Zapewniam cię pani. I w rodzinnych stronach, miał powodzenie.
Arystokrata wiedział, że jego brat był tym wszystkim, czym on nigdy nie będzie. Lekko zakłopotany obecną sytuacją Haveloc spytał.- Czy można poznać twe imię? Jeśli nie jest to zbyt wielka śmiałość... z mej strony.
- Miałam na myśli podbój królewskiego dworu Havelocu, od przybysza z prowincji po wiernego rycerza Azouna i przyjaciela regentki. Moje imię nie jest tak znane tak samego Gordrica, a i to nie bez powodów których wolałabym nie wyjaśniać. "Imiona to sztylet dla przyjaciela" jak mawiał mój dawny druh. Rozumiesz zatem.. -urwała zdanie nadal jednak patrzyła na niego przenikliwie.
-Podbój królewskiego dworu nie dla mnie. Choć udam się do Crag by pomóc, to nie sądzę bym był potrzebny w czasach pokoju.- odparł Haveloc dodając z lekkim uśmiechem.- Nie każdemu pisana kariera na dworze, pani.
Spojrzenie Haveloca spoczęło ponownie na mapie.- A skoro już tam wyruszam, to czy mogę samolubnie zażądać paru rzeczu? Po pierwsze dostępu do zapasu ziół i mikstur świątyni Helma, Po drugie, sprowadzenie baryłki prochu dymnego z najbliższej świątyni Gonda.
- Mogę przekonać kleryków by podarowali ci kilka mikstur, ale nie wiele ponad to. Najbliższa świątynia Gonda.. do niedawna znajdowała się w Tilverton. Teraz pozostały jedynie w Suzail i Marsember. Proch dymny to rzadki towar, ale gdy wrócimy będziesz miał czym przetrząsać magazyny i prywatne składy, rzadki ale osiągalny w czasie wojny.
- Mikstury byłyby przydatne pani, ale... jeśli można sam także wolałbym przetrząsnąć ich zapasy.- Haveloc nie potrafił się zdobyć na szczerość, i powiedzieć czego zamierza szukać. A mianowicie trucizn i jadów których używano do produkcji odrtutek i antidotów.
Po czym zmienił temat pytając.- Kto właściwie będzie przewodził tej całej grupce ochotników, którą dzisiaj zwerbowała świątynia Helma. Ty, czy może ktoś inny?
- Ja osobiście. -odrzekła krótko.
- Dysponujesz oczywiście mapami zamku prawda? Otoczony on jest fosą?- upewnił się arystokrata.
- Znam zamek jak nikt inny, niech cię to nie martwi.
-Nie jestem pewien jakiej pomocy będę mógł udzielić tobie. Jestem alchemikiem, nie żołnierzem, czy magiem.-odparł Haveloc.
- Czy masz zatem jakieś przydatne napoje? Potrafisz wytwarzać eliksiry i przyrządzać rośliny by służyły swymi właściwościami zwalczać przeciwności? -pytała z lekką ironią, choć nie retorycznie. Istotnie była ciekawa jego umiejętności.
-Potrafię tworzyć mikstury o sporych możliwościach, ale działających przez zbyt krótki okres czasu i na własny użytek. A także zwykłe eliksiry jakie sporządzają magowie, ale... tak samo jak u magów, zajmuje mi to sporo czasu.-odparł arystokrata przyciśnięty jej spojrzeniem "do muru".- Dysponuję wiedzą medyczną, ale przypuszczam, że w tym przypadku lepiej zdać się na kapłanów. No i nie zabrałem odpowiednich narzędzi medycznych. Więc będę odpowiedni zestaw musiał pożyczyć ze świątyni. No i... tworzę bomby. Ładunki wybuchowe... jednak nie tak silne jak proch dymny. No i bezużyteczne chyba w tak subtelnej misji.
- Twoja skromność budzi szacunek Havelocu, jestem pewna, że skrywane pod nią umiejętności również. Do Crag musimy jeszcze dotrzeć, a drogi nie są bezpieczne, zwłaszcza dla naszych wrogów, gdy eksplozje rozerwą ich szeregi. -oświadczyła pochwalnie.
-Skromność...- Haveloc uśmiechnął się kwaśno. Nie uważał się bowiem za skromnego, a realistę. Spojrzał na podpisane dokumenty dodając.- Pozostaje jeszcze jeden szczegół. Przygotowanie podobnych papierów, gdybym... poległ. Czy możliwe jest przygotowanie czegoś takiego, bez fatygowania Alhany wyjazdem?
Trufire oniemiała na moment, po czym odpowiedziała smutnym głosem:
- Oczywiście, zostawię instrukcje helmitom, możesz być pewien, że dotrzymają obowiązku.
- Cieszy mnie to. Zapewne masz teraz dużo do przemyślenia i przygotowania pani. Ale... jeśli nadarzy się okazja, chętnie porozmawiałbym o mym bracie. -Haveloc skłonił się przed kobietą powoli szykując się do wyjścia.
- Tedy do następnego spotkania, nic nie zabija nudy na trakcie lepiej niż rozmowa. Przywołaj Metiasa stojącego przed wejściem, zaprowadzi cię tam gdzie chcesz się udać. Dobrej nocy. -odpowiedziała gdy zamykał drzwi.

Zgodnie z zaleceniem Lady Haveloc zamykając za sobą drzwi, zwrócił się do mężczyzny stojącego obok nich. - Jesteś Metias, prawda? Lady nakazała byś mnie zaprowadził do komnaty w której helmici przygotowują mikstury i zioła.


Haveloc wyszedł ze świątyni Helma zamyślony. Lekko opuszczona głowa spoglądała wprost na drogę tuż przed stopami szlachcica. Arystokrata opuścił przybytek Helma dość późno, tak więc zapomniał nawet z kim tu przybył. Myśli jego nie krążyły ani wokół rycerza, ani wokół egzotycznej czarodziejki. Zabawne jak jedna rozmowa może obrócić życie do góry nogami.

Zamyślony arystokrata spokojnie przekroczył próg Gospody Masońskiej. W głównej sali kilkoro innych gości spożywało wieczerzę, jednak Haveloc pragnął jedynie jak najszybciej dostać się do wynajętego pokoju oraz ciszy i spokoju jaki miał mu zapewnić. Nie sprawił mu więc przyjemności widok sir Arthru, który zobaczywszy go zakończył rozmowę z oberżystą i ruszył dziarskim, wojskowym krokiem w jego stronę
-Lordzie Deneith.- Ukłonił się nisko. - Czy mógłbym zająć waszmości chwilkę?- Zapraszającym gestem wskazał jeden z niezajętych stołów.
Arystokrata spojrzał na rycerza nieco roztargnionym spojrzeniem, po czym rzekł.- Oczywiście. Czemu nie.
Po czym przysiadł się do wskazanego stolika, bębniąc nerwowo palcami po jego blacie.
Arthru zajął miejsce na przeciwko arystokraty. -Muszę prosić o wybaczenie, ale nie będę mógł towarzyszyć waszmości w drodze powrotnej do Chimerionu. Dostałem nowe rozkazy, jutro wyjeżdżam.
-Rozumiem.-
odparł spokojnym tonem szlachcic nie dziwiąc się temu obrotowi sytuacji. Po chwili zaś dodał.- Nie masz się z czego tłumaczyć sir Arthru. Żołnierz posłusznym być musi... czy jakoś tak.
-Dziękuje za zrozumienie, panie.-
rycerz się uśmiechnął. - Jednak obiecałem zapewnić waszmości bezpieczeństwo, a rycerz zawsze dotrzymuje raz danego słowa.Dla tego, panie, gdy już uporasz się ze wszystkimi sprawami jakie sprowadziły cię do Hillmarch udaj się do komendanta straży miejskiej. Rozmawiałem z nim wcześniej i zgodził się wysłać z waszmością kilkoro strażników w drogę powrotną. W ten sposób, będę miał pewność, że powrócisz panie bezpiecznie do swej zacnej siostry i rodzinnego zamku.
- Ja...
- zaczął arystokrata, by po chwili przerwać. Źle się czuł w tej roli. Nie zwykł bowiem tłumaczyć się ze swych decyzji, ani też zwierzać.-...Obawiam się, że pilne sprawy opuźnią mój wyjazd do Chimerionu.
Ani kłamstwo, ani prawda. Arystokrata nie potrafił się zdobyć na nic więcej.
Po chwili spytał.- Czy znasz może kogoś godnego zaufania? Potrzebuję gońca, który dostarczy mój list do siostry.
-Niestety panie, moja chorągiew wyruszyła do lasu Hullack, by dopaść ukrywających się tam orczych maruderów, w mieście nie znam właściwie nikogo.-
Powiedział przecząco kręcąc głową. - Chociaż, są jeszcze sir Michał i sir Tom, również rycerze purpury i moi serdeczni przyjaciele.- Dodał po chwili namysłu. - Niestety obaj w tej chwili wyruszyli ścigać niedobitków zieleńców, których spotkaliśmy wczoraj. Wrócą zapewne za kilka dni.
- To... kłopotliwe.-
westchnął Haveloc. Podniósł w górę dłoń i przywoławszy służkę zamówił wino. A gdy przyniesiono alkohol, nalał sobie do przyniesionego pucharka i wzniósł toast.- Za przyszłe zwycięstwa i sukcesy.
Rycerz pospiesznie nalał drugie naczynie i wzniósł je do góry. - Za sukcesy.- Powtórzył toast i obaj upili łyk czerwonego trunku.
-To wyruszasz do lasu Hullack. Niebezpiecznie tam?- spytał Haveloc popijając wino.
-W Lesie Hullack?-Arthru zamyślił się przez chwilę.- Raczej nie. Rycerze mają tam do czynienia z raz już pokonanymi goblinoidami. Zapewne większość z ukrywających się tam grup nie ma nawet przywódcy. Jednak nie tam wyruszam.- Podniósł kielich upijając mały łyk wina. -Sir Adam polecił mi przyłączyć się do grupy lady Trufire wyruszającej do Craig.-
I arystokrata się zakrztusił... Przez chwilę wykaszliwał wino z siebie, wybałuszając oczy w stół. Dopiero po chwili odetchnął głeboko i...otarł usta, mówiąc wreszcie.- Pogratulować otrzymania tak szlachetnej misji.
Haveloc nie bardzo wiedział, jak powiedzieć, że sam też wyrusza. Więc przemilczał sprawę.
Spytał za to.- Dobrze znasz lady Trufire?
-Nie, właściwie to nigdy z Nią nawet nie rozmawiałem.-
Odpowiedział Arthru przyglądając się to szlachcicowi to pucharowi wina. Po chwili podjął. - Sir Adam jednak zawszy wyrażał się o pannie Trufire z najwyższym szacunkiem. Chociaż zdecydowanie tym razem wolałby, aby zamiast grupy awanturników zabrała ze sobą wyćwiczonych rycerzy.- Rycerz uśmiechnął się do swojego rozmówcy.
-Jednym słowem... wielka niewiadoma.- Haveloc nalał wina do kielich i przyglądał się rubinowemu płynowi. Wypił i patrząc wprost w oczy Arthru.- A jakie jest twoje zdanie o niej. Po tym co dziś widziałeś. O samej wyprawie?
-Panie, zebranie niewielkiej grupy przypadkowych ludzi jest..
- Tu rycerz chwilę się zawahał zastanawiając na właściwym słowem - ... "niecodziennym" sposobem odbijania twierdzy z rąk wroga. Jednak nie mnie jest oceniać decyzje dowódców. -po czym cicho, jakby do siebie dodał -"Tylko generał wie w którą stronę ma ruszyć pionek". - I dopił ostatni łyk wina.
- To nie oceń jej jako generała tylko jako osobę. Jakie na tobie wywarła wrażenie. Co sądzisz o jej przemowie?- spytał Haveloc nalewając wina zarówno sobie jak i sir Arthru. Alchemik do pewnego stopnia był odporny na trucizny. Czego ubocznym skutkiem było to, że wino i inne alkohole działały na niego słabiej. Czasem był to efekt pozytywny, czasem negatywny. Zależnie od sytuacji.
Rycerz podziękował Havelocowi za dolewkę. - Wydaje się zdecydowaną kobietą, a przemowa była krótka i zwięzła.-Odpowiedział, nie bardzo wiedząc czego oczekuje od niego arystokrata. - A dlaczego pytasz panie?-
-Bez powodu... z ciekawości.-
odparł mętnie arystokrata. Spojrzał na wpół opróżniony kielich wina i dodał.-To pewnie jutro wczesnym rankiem musisz wstać, prawda? Nie chcę cię zatrzymywać, ale jeśli masz czas opowiedzieć o swych wojennych czynach, chętnie posłucham.
-Niestety, panie, muszę jeszcze sporo przygotować, a czasu niewiele. Opowieści będą musiały poczekać na przyszłe, lepsze czasy.-
Odpowiedział Arthru. Spokojnie dopił wina i pożegnawszy się z arystokratą opuścił gospodę.


***
Kolejny dzień zaczął się od zbiórki, przeszedł w napaść orków z trollem na dokładkę.
W boju tym najemnicy spisywali się całkiem nieźle, a i Haveloc raz czy dwa się wykazał.
Niemniej o wiele mniej niż pozostali. Arystokrata nie uważał się za wojownika, a choć umiał nieco walczyć, to... nie był to jego fach.
On zajął się rannymi, a dokładniej rannym Fourtney’em z wyraźnym brakiem empatii. Cóż...znajomość sztuki leczeniem, jeszcze medykiem nie czyni.
Wędrówka ciągnęła się dalej, aż do pajęczego jaru, gdzie zaginął kupiec i jego córka. I tu też pod wodzą Lady Trufire najemnicy wyruszyli na poszukiwania, a potem do boju. Wpierw walczyli z porywaczem, potem zaś...z pająkami. I tu też Haveloc ograniczył się do roli widza i zabijania pomniejszych poczwar. Arystokrata nigdy nie czuł się wojownikiem. Pociągu do walki i zabijania nigdy nie miał. Jego rapier, „Pogromca Duchów” służył mu głównie do samoobrony.
Dlatego też i w przypadku walki z wielkim pająkiem trzymał się z tyłu. Skoro jego pomoc w boju nie była wymagana, nie czuł potrzeby się w walkę angażować. Zamiast tego osłaniał kupca i jego córkę przed pajęczym drobiazgiem.

I właśnie tym drobiazgiem zajmował się w tej chwili. Kilka zabitych pająków leżało przed alchemikiem. Były jego zdobyczą, jego zyskiem z tej wyprawy. Więc ostrożnie rozcinał ich głowotułowia, wyjmował kły jadowe wraz z gruczołami i wyciskał truciznę. To samo rozbił z odwłokiem. Części pająka mogły posłużyć do stworzenia wielu alchemicznych mikstur.
Zajęty swoją robotą arystokrata nie poświęcał większej uwagi reszcie obozu. Zimne analityczne spojrzenie, wędrowało za precyzyjnymi ruchami sztyletu dokonującymi sekcji zwłok ubitych pająków.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 29-09-2010, 21:19   #9
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Po powrocie do obozu nie ominęło ich ciepłe powitanie. Walka z pajęczakiem odcisnęła na kondycji szlachcica swoje piętno dla tego z ochotą zasiadł do ogniska. Jedząc,pijąc i dyskutując z zebranymi myślami przywoływał ostatnie dni. Dawno nie zaznał tylu dziwnych przygód w tak krótkim czasie, życie kompani było raczej monotonne. A pomyśleć, że znalazł się tu tylko dlatego że podsłuchał pewną rozmowę swego kapitana...

Fortney II uchylił wejście do namiotu w którym znajdował się Azbekh, i spojrzał z uśmiechem na swego kapitana. Jedynie jego ręką i głowa była widoczna, gdyż nie raczył wejść do "pomieszczenia" bez pozwolenia.
- Witam kapitanie, nie będę teraz panu przeszkadzał?
- Viver.. to ty. Wejdź. -rzekł kapitan a Fortney usłyszał tylko jak klinga mężczyzny ląduje na stoliku przed nim.
Vyvernspur rozejrzał się po pomieszczeniu, jego dowódca siedział na swoim posłaniu. Jak an starca był naprawdę postawnej budowy. Kuśtykał na jedną nogę, mówił że to pamiątka po bitwie, większość z najemników nosiła jakieś. Fortney złapał skrzynkę i gdy kapitan kiwnął głową przysiadł na niej.
- Musze przyznać kapitanie, że pana rozmowę z tamtym mężczyzną słychać było na kilka namiotów dookoła. Czyżbyśmy dostali jakieś nowe rozkazy? - zainteresował się szermierz. Nie musiał martwić się o to czy ma dostęp do takiej wiedzy, gdyż był jednym z głównych taktyków w obozie. Dostęp do rozkazów i ważnych informacji był mu niezbędny do pracy, a po za tym miał dobre kontakty z kapitanem.
- Chybaś ty słyszał -wysyczał kapitan- a teraz zamknij gębę durniu. Jesteś dobrym taktykiem Viver, znaj więc swoje pole na szachownicy. -był czymś poruszony, Fortney widział już ten wyraz napięcia na jego twarzy i nerwową nutę w głosie.
- Kapitanie, z całym szacunkiem, ale czy nie uważa pan ,że przedyskutowanie tego zemną będzie niosło więcej korzyści niż strat? Wie pan że mam posłuch i dobrą reputację w obozie, więc jeżeli będę wiedział co ma zostać ukryte, to to zostanie zatajone tym bardziej. Chyba pan ufa w moje podejście taktyczne? - Fortney spojrzał na niego swoimi bystrymi oczyma i pomyślał " Pionek wystawiony, czas na twój ruch."
- Jedyną osobą która ma posłuch i szacunek w tym obozie jestem ja chłopcze i doputym żyw tak pozostanie! -podniósł dramatycznie głos i przybrał groźną minę. W oczach podstarzałego wojownika krył się jednak strach. Zaciekła obrona była naturalnym odruchem na ten rodzaj gniewu, Veras wiedział, że to stadium minie.
- Ależ Kapitanie przecież ja wiem, iż moja reputacja nie sięga pańskiej do pięt. - zaczął słodzić szlachcic by udobruchać kapitana. - Nawet pan nie wie ile razy najemnicy mówili o panu wiele dobrych rzeczy! Kapitan to, kapitan tamto, poezja po prostu! - Veras uśmiechnął się w myślach przesunął kilka figur. - Kapitanie, przecież pan wie, że ja uważam pana za najlepszego dowódcę w tym królestwie. Przyjął mnie pan mimo tego. - wskazał kikut ręki. - I mianował jednym ze strategów. Czy pan uważa że śmiałbym mówić o panu źle i podważać pana autorytet? - skoczek ustawił się na odpowiednim polu. Takie zmiękczenie powinno wystarczyć póki co. Fortney II uśmiechał się ciepło czekając na ruch kapitana.
- Widzę żeś skorzystał na tym stanowisku więcej niżby się zdawało, nawet talenty oratorskie w tobie wezbrały- kolejny spośród mych "zdolnych uczniów" -ostatnie zdanie zdawało się dobrze rokować Verasowi gdyby nie kąśliwy akcent przy ostatnich wyrazach. Wydawało się jednak, że jego wysiłki nie są całkiem bezowocne- kapitan powiedział "cokolwiek" mimo ironii w głosie, a stąd już blisko do "czegoś" powiedzianego niby od niechcenia.
Jednoręki zaśmiał się szczerze. - To jest właśnie ten kapitan którego znam. Nikomu nie oszczędzi swego humor! Ja i orator, cóż pan plecie, ja tu jestem od tego by na mapach zaznaczać flagami różne miejsca, a potem machać szablą w pierwszym szeregu. Żyjemy by wydawać nam rozkazy, czyż nie? - ta niby luźna uwaga, była punktem zaczepnym dalszego planu Fortneya, który powoli układał go w swej głowie.
-Właśnie tak Viver, właśnie tak.. Ale nie wszyscy znają swoje miejsce jak ty chłopcze, każdy patrzy na szybki zysk, krótkowzroczność to zła cecha. -mówił enigmatycznie do Fortneya zupełnie nie przejmując się ile z tego najemnik zrozumie, a ile uzna za bełkot- Przybyliśmy do miasteczka by stąd ruszyć dalej na północ z żołnierzami, taka była umowa, rozkazy wydano. Niektórym z nas jednak Hillmarch przypadło do gustu aż nazbyt i nie mówię o dezercji Viver, rewolta! Moi ludzie stają niepewnie przeciwko mnie, przeciwko rozkazom. Nie chcą ginąć w górach jak przystało na wojowników, wolą żyć tu jak bandyci na koszt farmerów odwlekając swój koniec jak najdalej, ślepi głupcy. -zakończył z wyczuwalnym w głosie zawodem.
Fortney II słuchał tego skupiony, i wcale mu się to nie podobało. Zwalczanie zielonoskórych było honorem i zaszczytem a nie przykrym obowiązkiem. Ale do głowy wpadł już mu pewien plan. Idąc przez miasto słyszał o tym jakoby Helmici poszukiwali ochotników do jakiejś misji. To w połączeniu z wpływami kapitana mogło ruszyć kompanie na przód.
- Kapitanie, chyba mam pewien pomysł jak temu zaradzić. - powiedział i odkaszlnął. - A zatem, słyszał pan zapewne o tym że świątynia Helma poszukuje najemników do wykonania jakiejś misji. A co by się stało gdybym ja jako strateg się tam udał? Mógłbym wybadać teren, sprawdzić jakimi siłami dysponuje wróg a jakimi sojusz. Na pewno wpłynęło by to pozytywnie na morale, zwłaszcza gdyby zaczął pan wspominać o łasce Helma która spłynie na nas za pomoc jego kapłanom. Nie uważa pan że należałoby tego spróbować? Jakie jest pana stanowisko w tej sprawie? Myślę że perspektywa gniewu bożego ruszy z miejsca każdego, nawet największego tchórza czy obiboka. - zakończył Viver, któremu zależało by kompania ruszyła w bój.
- W tym problem, że Helm nagradza strażników a nie tchórzy- a im chodzi jeno o żołd i hulankę co to ją tutaj dostają. -Azbekh przeżuwał słowa z pogardą je wypluwając- Jeśli zechcą odejść odejdą, na tym to polega, cholera. Ale możesz sprawdzić co ojczulkowie knują, uważaj- pod błękitnymi szatami są niewiele lepsi niż ci tutaj..
-obrzucił wzrokiem namiot sugerując najemników w obozie.
- Życzy pan sobie jakiś konkretnych informacji o nich? Pozycje, liczebność, cel misji? - spytał Fortney przeczesując ręką włosy, głosem sugerującym ze te informacje mogą być przydatne.
- Nie walczymy z kościołem Helma, ale tak, te dane też byłyby pomocne.
- Czyli mam rozumieć że zostaje właśnie wysłany na prywatną misję, i wyraża pan zgodę na moje czasowe opuszczenie obozu? - spytał by upewnić się ,że kapitan wie na co się zgadza.
- [i] Wszystko co zarobisz u ojczulków jest twoje Veras, ale pamiętaj "że nie wszystko złoto co się świeci". Po powrocie zdasz mi szczegółowy raport i wracasz pod komendę, zrozumiano?
- Tak jest panie kapitanie! - wstał salutując lewą ręką, po czym skłonił się i opuścił namiot. Cóż czas było ruszać do swojego lokum by zabrać ekwipunek, i udać się do świątyni.

Do namiotu droga daleka nie była i po chwili Vyvernspur już tam był. Powoli zaczął zbierać swoje rzeczy, nie musiał się spieszyć, do świątyni zamierzał wyruszyć dopiero jutro. Podniósł z ziemi plecak i zaczął pakować najważniejsze rzeczy. Butelka jego ulubionego wina, ubrania podróżne i szlacheckie, podrobione dokumenty, rodzinny sygnet trochę złota i dwie magiczne mikstury. Wsadził wszystko do plecaka i rozejrzał się po namiocie, a jego oczy dostrzegły poszukiwanego przedmiotu. Stara szachownica leżała przy zwijanym posłaniu. Wytarta od licznych partii jakie na niej stoczył, znał na pamięć każdą rysę na każdej z figur. Uśmiechnął się i chwycił ją lewą ręką. Cóż może u kleru znajdzie się dla niego jakiś godny przeciwnik.
Rodzinny sygnet ukrył w wewnętrznej kieszeni kaftana, póki jego imię nie było oczyszczone wolał się z nim publicznie nie pokazywać.
Fortney II Vyvernspur „ Krwawy Floret” usiadł na swoim posłaniu i wyjął swój rapier. Spojrzał na piękne ostrze, robione na zamówienie przez najlepszych kowali jego rodu. Na rękojeści widniał deseń ognia i gwiazd, zaś po ostrzu przebiegała cieniutka błyskawica. Rapier był doskonale wyważony i przystosowany do predyspozycji jednorękiego. Zwał się „ Rapierem czterech tańców” i szlachcic był bardzo przywiązany do tej broni, nie raz uratowała mu życie. Vyvernspur wydobył z kiszenie jedwabną szmatkę i przetarł ostrzę.
Ustawił przygotowany plecak przy wyjściu za namiotu i z uśmiechem ruszył na dalszą przechadzkę po obozie. Musiał pożegnać się z kilkoma przyjaciółmi, nie wiadomo kiedy dane będzie mu wrócić z tej misji.

Następnego dnia, Fortney wstał skoro świt, przeciągnął się i wykonał kilka skłonów. Lubił rozruszać się o poranku, rozgrzewka zajęła mu kilka chwil. Następnie wyszedł z namiotu udając się do obozowego kucharza po swój przydział. Gdy już spożył posiłek wrócił przed swój namiot i wziął wiadro które stało przed nim. Skoro miał iść do świątyni wypadało jakoś wyglądać. Udał się do studni, przy której rozbili obóz ( specjalnie rozplanował obóz tak by zachowując strukturę obroną jego namiot był jedynie kilka kroków od niej.) Bez zbędnych ceregieli rozebrał się i wydobywając wodę oblał się nią cały. Mimo braku jednej ręki szło mu to całkiem sprawnie, i już po chwili wylewał na siebie trzecie wiadro. Świeża i zimna woda od razu orzeźwiła go, a on owinął się w pasie, wcześniej zdjętą koszulą i powrócił do swojego namiotu. Tam osuszył się i ubrał swój strój szlachecki. Czarny kaftan zapinany na złote guziki i wygodne czarne spodnie, które trzymał czarny skórzany pas. Stwierdził ze zbroja aktualnie nie będzie mu potrzebna, więc jego skórznia jak i reszta przydatnych rzeczy znajdowała się w dużym plecaku podróżnym. Zapiął guziki kaftana, i przeczesał ręką mokre jeszcze włosy. Dopełnieniem stroju była czarna niczym noc peleryna ze złotymi sprzączkami. Na nogi założył wysokie skórzane buty na lekkim obcasie. Lubił to obuwie, mógł w nim równie dobrze tańczyć, podróżować i walczyć. Nasunął na swoją lewą dłoń rękawiczkę z czarnego aksamitu, a do pasa przypiął swój rapier. Spojrzał po sobie, wyglądał bardzo elegancko, a w standardach najemników, nawet za elegancko. Zarzucił na ramię plecak(wcześniej upychając do niego swoje zwijane posłanie.) , i opuścił namiot. Szedł przez obóz pewnym sprężystym krokiem, ostatni raz w najbliższym czasie oglądając znajome mu twarze.

Droga przez miasto, nie należała do interesujących, co prawda parę razy jakaś wścibska dłoń chciała ukraść mu sakiewkę, ale jednoręki szermierz zaskakiwał potencjalnych złodziejaszków swoją zręcznością i spostrzegawczością. Nie brał konia którego przydzielono mu w kompani, były to drogie zwierzęta a nie było pewne kiedy Fortney powróci do najemników. Przed świątynią znalazł się około południa, nie mając nic ciekawego do roboty, przysiadł na pobliskim jej murku, i czekał na tych którzy postanowią tu przybyć. Był pierwszy, ale nie należał do osób które czekanie uważają za nudę. Z plecaka wydobył szachy i rozłożył je przed sobą, rozpoczynając partię z samym sobą. Zapowiadała się długa i ciekawa gra.
 
Ajas jest offline  
Stary 29-09-2010, 21:20   #10
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Po niedługiej chwili zbliżył się do niego mężczyzna w bieli i przedstawił się jako Kairo. Jego wielki miecz robił niemałe wrażenie, a chęć rozegrania partii szachów, sprawiła że Fortney przychylnie na niego spojrzał.

Kairo dosiadł się na murku koła szlachcica, a Viver szybko pozbierał szachy, i ustawił je na pozycjach. Z grzeczności pozwolił nowo przybyłemu zacząć partię, i wręczył mu do ręki białego króla, bo przybysz sam ustawił go na planszy. Kairo uśmiechnął się i ustawił króla po czym z uśmiechem rzekł.

- To zaczynamy?

Pion szybko powędrował z pola E2 na E4, Fortney skontrował tą zagrywkę, przesuwając swego małego drewnianego rycerza na E5. Przybysz w drewnianych chodakach najwyraźniej nie lubił długo czekać z atakiem gdyż jego laufer już w drugim ruchu znalazł się na C4. Vyvernspur uśmiechnął się pod nosem i zablokował zagrożone pole przesuwając skoczka z G8 na H6. Szlachcic lubił gdy przeciwnik szybko atakował, im szybszy był atak tym szybciej można było popełnić błąd. Kairo uśmiechnął się szczerze i powiedział do Verasa.

- Widzę ,że na takie proste sztuczki się nie nabierzesz, to dobrze. Zapowiada się ciekawa gra.

Pion ubranego na biało wojownika szybko osłonił laufra, gdyż został ustawiony na B3. Viver skupiony na planszy nie odpowiedział swemu oponentowi. Kiedy grał reszta świata praktycznie dla niego nie istniała, skupiał się całkowicie na grze, i poświęcał jej całą uwagę. Veras wysunął piona na F6 i po tym nastąpiła szybka i dynamiczna sekwencja ruchów obu graczy. Biały pion na F3 czarny na C6, G4 skontrowane przez G5. Biały goniec szybko znalazł się na D3, a Veras uniósł lekko brew, był zaskoczony ,że Kairo cofnął figurę zanim przeprowadził na nią swój planowany atak. Jednak dalej postępując zgodnie ze swym planem ustawił piona na B5. Kairo ruszył swego białego drewnianego żołnierza na C4 blokując tym samym ekspansję jaką chciał przeprowadzić Fortney. Szlachcic zapewnił bezpieczeństwo swojej bierce ustawiając jednego z czarnych wojowników na A6. Jednak agresywny styl gry przybysza dał się we znaki, gdyż w tym momencie nastąpiła szybka wymiana figur na prawym skrzydle szachownicy. Cały kawałek został oczyszczony z wzajemnie bijących się pionów. Vyvernspur przeanalizował powstała lukę w obronie i poruszył koniem na C6 by zapewnić sobie wsparcie na tym froncie. Kairo z uśmiechem przesunął ostatniego ocalałego z prawoskrzydłowej bitwy piona o jedno pole na przód. Cicho stuknęło gdy biała bierka stanęła na polu A5, tworząc w zamyśle wojownika pułapkę na Verasa. Jednak stało się to co Fortney przewidział wcześniej, jego przeciwnik chciał być za agresywny, za szybko i za małymi siłami zdobyć plansze nie zauważając luki w swym planie. Viver niby od niechcenia przesunął skoczka z C6 na A5. Kairo jak gdyby tylko na to czekał i zaatakował swoją wieżą zbijając skoczka, chwycił powaloną figurę w dłoń i wesoło rzucił do Verasa.

- Jeden koń mniej, moja przewaga.
- Jedna wieża mniej, wyrównałem. – mruknął Fortney z wzrokiem wbitym w plansze przesuwając swojego hetmana na A5. Kairo szybko zbadał sytuację na planszy a mina mu zrzedła. Najwidoczniej nie zauważył tej luki w swoim planie, gdyż od tego momentu zaczął przykładać o wiele większą wagę do gry. Nastąpiła seria szybkich ruchów. Po chwili na lewym skrzydle wywiązała się walka o pole F5, obaj gracze poświęcili tam kilka figur jednak w ostatecznym rozrachunku Kairo zdobył to pole, przepuszczając jednak jednego z pionów Verasa za swoją linię obrony. Kolejne ruchy przyniosły oczyszczenie zawiłej sytuacji na prawym skrzydle która powstała w celu ochronienia białego laufra. Sytuacja na ł planszy wskazywała jakoby to Kairo miał przewagę. Miał o jedną figurę więcej niż Vyvernspur, a ponadto jego król był dobrze chroniony. Jednak Veras wciąż był wpatrzony w plansze i szukał jakiegoś sprytnego fortelu. Seria szybkich ruchów, i obaj królowie byli nagle chronieni przez swoich hetmanów. Fortney uśmiechnął się i zaczął powoli prowadzić piona do przodu, zbliżając go do linii na której figury ulegały zmianie. Zmagania tych dwóch graczy musiały wyglądać nader interesująco, przybysz ubrany w białe szaty dowodził małą drewnianą armią białych żołnierzy. Fortney zaś w swym czarnym stroju wyglądał niczym generał sił czarnych pionów.
Kairo mimo że widział ruchy pionem nie miał w jaki sposób przeprowadzić kontry, gdyż Vyvernspur związał jego figury walką defensywną na lewym skrzydle szachownicy. Zwycięstwo Fortneya było już tylko kwestią czasu, po pięciu minutach król Kairo stał na H4 matowany przez wieżę Fortneya. Ubrany na biało wojownik pstryknął króla który opadł na planszę.

- Świetna gra! – powiedział głośno Kairo, i przeczesał ręką czuprynę.- Zacny z Ciebie racz! Dawno nie stoczyłem tak pasjonującego pojedynku umysłów! Mam nadzieje że przyjdzie nam jeszcze zagrać. A póki co wybacz, ale chyba Helmici wpuszczają śmiałków do swych siebie. Tez na to czekasz prawda? – zapytał wesoło wojownik patrząc na jednorękiego który zbierał figury do pudełka.

- Owszem, też przybyłem tu by zobaczyć do czego potrzeba klerowi tak wielu ludzi. Miejmy nadzieję ,że to cos godnego uwagi. – odpowiedział róniweż wesoło Fortney który schował szachownicę do plecaka.- A więc do następnej partii mości Kairo. – powiedział i skłoniwszy się udał się wraz z tłumem poszukiwaczy przygód do środka świątyni Helma.

Budynek prezentował się naprawdę gustownie, chociaż nie umywał się do świątyń w stolicy. Jednak jak na taką mieścinę była to świątynia godna uwagi. Fortney nie zdziwił się słysząc o tym ,że każdego z nich czeka krótka rozmowa. Było to normalne i bez jakiegokolwiek stresu wkroczył do małego pokoiku. Po kilkunastu minutach ciągłego dopytywania się praktycznie o to samo Vyvernspur ziewnął przeciągle po raz trzeci tłumacząc czemu jest ateistą. Jego podrobione papiery tożsamości przewinęły się przez ręce urzędnika który nie zauważył w nich niczego niezwykłego. Jedyny moment który go lekko zdenerwował to pytanie o to czym się zajmuje.

- Jestem szermierzem. – odpowiedział zmęczony już całą tą farsą Viver. Jednak uchwycił wzrok urzędnika lądujący na jego brakującej ręce.
- Szermierzem powiada pan? – zachrypiał Helmita – Mam nadzieje ,że ta ręka to wypadek przy pracy a nie pokaz pana umiejętności gdyż... - tu duchowny przerwał gdyż spotkał wzrok Verasa. Spojrzenie przekazywało jedną treściwą wiadomość: „ Jeżeli chcesz pokaże Ci co umiem, ale wtedy ty wyjdziesz stąd bez rąk.” Więcej Helmita nie wspominał o brakującej prawicy Fortneya.

Szlachcic z ulgą opuścił pokoik i zasiadł na świątynnej ławie. W tłumie wypatrzył znajomą mu z wczorajszego dnia kobietę, i zdawało mu się że i Mat gdzieś mu mignął. Siedział wygodnie niedaleko jakiejś trójki osób. Kobieta o egzotycznej urodzie tak jak poznana wczoraj Zoi, szczupły człowiek wyglądający na szlachcica, i ktoś kto na pierwszy rzut oka mówił całym sobą „ Jestem rycerzem, i jestem z tego dumny.”

Lady zaczęła swoją przemowę, a Vyver starał nie rzucać się w oczy, gdyż sędzia mógł słyszeć coś o wczorajszych burdach a on nie chciał się narażać już od początku. Wspomniana suma wywołała delikatny uśmiech na jego twarzy, bądź co bądź było to sporo dukatów. Jednak jedna rzecz była ważniejsza, i to o wiele. Odbicie owej twierdzy, na pewno było czynem który znacznie pomoże królestwu. A tego Fortney pragnął z całego serca, chciał pomóc krajowi który kochał, i chciał oczyścić swe imię. A taka wyprawa mogła mu na pewno w tym pomóc. Gdy inni awanturnicy i podróżnicy zaczęli stawać w rządku, on podszedł do nich. W tym momencie Zoi i druga kobieta o egzotycznej urodzie wystąpiły z szeregu zgłaszając chęć uczestniczenia w wyprawie. Jednoręki uśmiechnął się szeroko, i poprawiając plecak dyndający na ramieniu wystąpił na przód.

- Veras II Viver, strateg i szermierz do dyspozycji. – powiedział głośnym i pewnym siebie tonem, kłaniając się w stronę Lady. Nie cofnął się do szeregu, lecz stał na przedzie wraz z dwoma egzotycznymi kobietami.

Następnego dnia wyprawa ruszyła z samego rana.
Fortney jechał na swym koniu niedaleko Diego. Ponieważ Lady nie przydzieliła mu konkretnej pozycji w szyku stwierdził ,że zaufała jego umiejętności strategicznego myślenia i zezwoliła mu osobiście na dobór miejsca. Wraz z łowcą wypatrywał niespodziewanego, ale niestety i on dał się zaskoczyć. Jednak nie miał zamiaru tracić zimnej krwi, był przyzwyczajony do wojen, bitew i zasadzek. To nie było niczym nowym, gdy Diego cofał się do reszty lekko opancerzonych wojowników Viver spiął konia i krzyknął głośno.

- Nie pozwólcie się otoczyć! Hej wy tam! – tu wskazał palcem swej jedynej ręki na dwóch pobliskich zbrojnych.- Jedźcie za Lady i pomóżcie jej, migiem! – Viver był w swoim żywiole, umiał myśleć strategicznie nawet w samym, sercu walki dlatego tez od razu wziął się za wydawanie głośnych rozkazów.

- Kairo pomóż łucznikom! Odgoń od nich te zielone paskudy, niechaj nie mają sposobności przejść do zwarcia z nimi! – przypominając sobie swa partie szachów z tym egzotycznym wojownikiem krzyknął jeszcze.- Ale tym razem bez agresji! Spokojna defensywa, nie próbuj dominować pola! – Fortney wiedział że ten zrozumie o co mu chodzi. Zakładał iż Kairo to naprawdę inteligentny wojownik który mu zaufa. Co do innych nie obchodziło go co pomyślą sobie o tym „wydającym rozkazy jednorękim” liczyło się zwycięstwo.

- Jest tu jakiś mag!? Jak tak niech spopieli tych tam! Wiem ,że macie swoje sztuczki i nie będzie to dla was problem! – mówiąc to wskazał grupkę zielonoskórych nie związanych jeszcze walką z żadnym z podróżnych. I tyle co do rozkazów na więcej nie było czasu, teraz należało obrać własną role w tej potyczce.

Fortney II Vyvernspur ruszył pełnym pędem na orków którzy zbliżali się do łuczników. Było cih trzech, wielcy muskularni jak wszyscy przedstawiciele tej rasy. Viver cieszył się ,że ma tu swojego konia, gdyż ten znał swego pana i wiedział jak zachować się gdy ten zeskoczy.
Jednoręki szermierz mimo pełnego pędu swego wierzchowca stanął na siodle. Był to popis wybitnych umiejętności jeździeckich szlachcica. Ale czymże jest taka drobna sztuczka dla mistrza szermierki? Koń skręcił tuz przez barbarzyńcami pozwalając Viverovi na czysty skok. Młodzian odbił się nogami od siodła i poszybował z gracją w stronę pierwszego zaskoczonego orka. W momencie gdy wierzchowiec Fortneya oddalał się od wrażych ostrzy, szlachcic, będąc wciąż w powietrzu wbił swój piękny rapie w szyje orka. Trysnęła krew a buty Vivera wylądowały na ziemi. Dawnymi czasy wojak znany był ze swego akrobatycznego stylu walki. Mimo młodego wieku Fortney był dość znany w Cormyrze, dla tego tez posługiwał się fałszywą tożsamością.

Szlachcic wyrwał ostrze z szyi przeciwnika i uniknął ciosu kolejnego orka. Zostało jeszcze dwóch wrogich siepaczy, niezbyt wielu, Viver nie dawał im dużo czasu. Lewa ręką z niezwykła prędkością wyprowadziła sztych wycelowany w serce kolejnego wroga. Magiczne ostrze bez problemu przeszyło pancerza pozbawiając orka życia w mgnieniu oka. Ostatni z przeciwników myślał chyba ,że szlachcic zajęty walką nie uniknie jego ciosu. Mylił się, Vyvernspur wyrwał ostrze z martwego już orka i odparował atak. Widać było ,że mają do czynienia ze zwykłym mięsem armatnim. Zero kunsztu, zero pomyślunku, praktyczne zero przeciwnika. Szlachcic tanecznym krokiem ominął ostrze przeciwnika które po raz kolejny wędrowało w jego stronę. Znalazł się za plecami orka w mgnieniu oka i z błyskiem w oku pozbawił go życia jednym sprawnym pchnięciem.

Mimo braku jednej ręki, młodzian wciąż zachował dawny kunszt i doświadczenia, więc ci zieloni nie byli dla niego żadnym przeciwnikiem. Szybko ruszył w stronę kolejnej fali atakujących. Podskakując co jakiś czas by ciągle być w ruchu, ciągle w powietrzu okrążał co kolejnych wrogów, zabijając większość jednym precyzyjnym pchnięciem. Stojąc u boku dwóch innych wojowników krzyknął głośno.

- Pokażmy tym świnią co znaczy zadrzeć z siłami Cormyru! Niech się dławią własną krwią!

Powalił kolejnego przeciwnika i otarł twarz z krwi, by wzrokiem szybko ocenić przebieg bitwy.

Potem też nie działo się mało, pojawienie się trola, posłańców, poszukiwania zaginionych w lesie no i walka z pajęczakami. A pomyśleć, że nie było by go tu gdyby nie pewne wydarzenia z przeszłości...

~*~

Veras potrząsnął lekko głową by wyrwać się z zamyślenia. Reszta grupy rozmawiała głośno, mimo że niektórzy próbowali już zaznać snu. Dziewczyna którą uratowali co chwilę rzucała w stronę Fortneya ukradkowe spojrzenia. Ten jednak nie miał ochoty na romanse tego wieczoru, zmęczenie robiło swoje, a myśli związane z przeszłością wysuwały się na wierzch umysłu. Szermierz czuł, że nie zazna spokojnej nocy. Wstał od ogniska i żegnając się ze wszystkimi ruszył w stronę swego posłania, wywołując tym samym lekki smutek na twarzy córki szlachcica.

Noc nie minęła mu spokojnie, dręczyły go koszmary o dawnych czasach. Miejsca, osoby i zdarzenia których nie chciał pamiętać. Życie które utracił, życie które nigdy nie będzie takie samo...
Obudził się spocony, chwytając się za kikut swej ręki. Sen przerwany został w momencie gdy ostrze pędziło w stronę jego prawicy. Była to rzecz która co jakiś czas nie pozwalała mu spokojnie spać, ale przecież trzeba żyć dalej.

Ubrany w jedynie spodnie zabrał się do wykonywania swych ćwiczeń porannych. Po krótkiej rozgrzewce zaczął skakać, wykonywać salta i majestatyczne obroty w powietrzu. Upadał delikatnie na nogi niczym wprawny tancerz by znowu wybić się w górę. Całą sekwencje zakończył szpagatem i dźwignął się z ziemi. Spożył śniadanie i wrócił do namiotu ażeby ubrać się w swój podróżny strój. Jego ukochany rapier już po chwili wisiał przy jego pasie, a peleryna z sporą dziurą po odnóżu pajęczaka powiewała na wietrze. Szlachcic w pełni wyekwipowany był gotów do drogi.

Viver ruszył do Lady, kobieta jednak nie była już sama, gdyż Mat pokazywał jej ranę. Veras odczekał, aż kobieta skończy załatwiać sprawy z tancerzem i gdy było już po wszystkim podszedł do swojej aktualnej przełożonej.
- Wybacz że nachodzę, lecz chciałbym się dowiedzieć za ile stąd wyruszamy. Osobiście wolałbym ruszać jak najszybciej.
 
Ajas jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172