Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-09-2010, 18:28   #21
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Domenico Scaloni

Półleżał oparty o kontuar, modląc się, by był wystarczająco gruby do zatrzymania ewentualnych pocisków.
Wyciągnął sztylet z cholewy, ale zdawał sobie sprawę, że licha to broń przeciw siepaczom uzbrojonym w samopowtarzalne kusze.
W tym momencie zauważył brata. Z nową dziurą w brzuchu.
- Niezwyciężony, kurwa, ja pierdolę. - jeknął i przyczołgał się do niego.- Alessio, słyszysz mnie? Otwórz oczy, do chuja!
Zerwał z siebie fartuch, złożył szybko i przycisnął do jego rany. Więcej, póki co, zrobić nie mógł.

Po chwili, która wydała mu się wiecznością, usłyszał głos Luigiego. Zdecydował się wreszcie wyjrzeć zza baru. Ostrożnie wystawił głowę i rozejrzał po sali.
~ Skurwysyny, w rzeźnię mi karczmę zamienili. ~ pomyślał z wściekłością.
Rzeczywiście, wszędzie była jucha, na odłogach, ścianach, nawet suficie, przydupasy nowobogackiego porąbani na kawałki, paru trafionych bełtami, ci, co jeszcze zostali, albo stracili przytomność, albo rzygali. Jednym słowem, masakra.

Ponieważ napastnicy już się ulotnili, pobiegł do kuchni i chwycił za kołnierz pierwszego służącego, który nawinął mu się pod rękę.
- Goń po medyka, ma tu zaraz być!

Wtem uderzyła go myśl, od której nogi się pod nim ugięły, a zimny pot wystąpił mu na całym ciele.
Poleciał na górę i wpadł do pokoju, niemal wywalając drzwi z zawiasów, który zajmował razem z rodziną.
- Vincenzo!
Na szczęście jego syn był tutaj, razem z matką, która osłaniała go własnym ciałem, wciśnięta w kąt.
- Dzięki bogom, nic wam nie jest. - odetchnął, biorąc w ramiona dziecko i pobladłą żonę.
- Domenico, co się stało? Słyszeliśmy jakieś krzyki... - wyszeptała drżącym głosem.
- Napad. - powiedział oględnie, cicho, by Vincenzo nie usłyszał. - Zostańcie tutaj. Pod żadnym pozorem nie schodźcie na dół, jasne?
- Ale...
- Żadnych ale! Kiedy wyjdę, zamknij i zabarykaduj drzwi. Nie otwieraj nikomu poza mną, rozumiesz? Apollonia, czy rozumiesz, co mówię?
- Ttak...

Przykucnął, chwycił syna za ramiona.
- Vin, musisz tu zostać z matką. Rób wszystko, co ci powie. Ja muszę zająć się... tym co się stało. - nie dając mu czasu na odpowiedź, przytulił go mocno, podniósł się, pocałował żonę i wybiegł z pokoju.

- Gdzie ten cholerny felczer!? Luca! - zauważył brata i podszedł do niego. - Przypilnuj tu wszystkiego, wychodzę. - powiedział krótko.
Z pod lady wyciągnął dębową pałę, zatknął ją za pas, narzucił na siebie jakiś płaszcz i opuścił karczmę.

Karczma, czy raczej buda z przegniłych desek o nazwie "Miś Kudłacz", cieszyła się zasłużoną sławą jednej z najgorszych spelun w Gradsul. Jej klientela też należała do najgorszych w Gradsul. O tym wiedzieli wszyscy.
O czym natomiast wiedział mało kto, to to, że była również siedzibą Króla Szczurów, władcy, jeśli nie wszystkich, to znakomitej większości żebraków i kapusiów w mieście.
- Niejaki baron Burgo. Gnojek, gołowąs. Wyglądał na takiego, co niedawno dostał sporo kasy. Chcę wiedzieć, kto zlecił jego porwanie i kim były te chuje, które przerobiły mi lokal na ubojnię. Jeden czarnuch, ledwo gada po naszemu, reszta to brudasy. Jeden miał ten ich ręcznik na ryju. Tu masz zadatek. - sakiewka przeszła z ręki do ręki i zniknęła wśrod łachmanów okrywających Króla Szczurów. - Dowiedz się tego jak najszybciej, a nie pożałuję grosza.
Domenico skinął mu głową, wstał i wyszedł.

- Co myślisz, szefie?
- Myślę
- odrzekł po chwili Król Szczurów. - że ktoś urządził jatkę w złej karczmie. Ci Scylliańczycy to zajadłe skurwiele. A wendeta to ich sport narodowy. Heh, będzie ciekawie. Przykaż naszym, żeby byli ostrożniejsi.
- A co z nim?
- Ze Scalonim znam się nie od dziś. I słyszałeś go
- błysnął jasnymi, zdrowymi zębami, tak niepasującymi do jego zawodu i pozycji oberżebraka. - nie pożałuje grosza.
 

Ostatnio edytowane przez Cohen : 13-09-2010 o 10:21.
Cohen jest offline  
Stary 12-09-2010, 20:38   #22
 
Gantolandon's Avatar
 
Reputacja: 1 Gantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodze
Lorenzo Scaloni

Stella, jak zawsze, powitała go czule.
- Gdzie żeś się szlajał? - warknęła.
- Szukałem lekarstwa.
- Akurat. Znowu byłeś u jakiejś dziwki.
Lorenzo skrzywił się. Tą samą rozmowę toczył mniej więcej od pięciu lat i nie miał najmniejszej ochoty teraz jej kontynuować. Czasu zresztą też nie?
- Gdzie Teo?
- Poszedł popatrzeć na cyrkowców. Gdzie masz to lekarstwo?
Były strażnik postawił butelkę na stole.
- Nie chciałabyś odpocząć sobie za miastem przez jakiś czas? - postarał się zdobyć na jak najbardziej niewinny ton.
Stella parsknęła.
- Ciebie chyba zupełnie posrało.
- Nie, ja mówię poważnie. U rodziców, na wsi. Gdziekolwiek, ale nie w mieście.
- Wystarczająco mi narobiłeś wstydu tymi swoimi ladacznicami, ale to...
- Nie, do cholery! - warknął Lorenzo - Posłuchasz mnie wreszcie?
- A może to znowu cudza żona?
- Nie! Zamknij się chociaż na moment!
Tym razem posłuchała.
- No? Śmiało. Nie mogę się doczekać, co wymyślisz tym razem.
- W mieście się szykuje niezła ruchawka. Gadałem z Vencarlo, a on zazwyczaj wie, co mówi.
- Znaczy, że co? Czemu to by miało ciebie dotyczyć?

Lorenzo otworzył usta. Jeśli chodziło o kobiety, z którymi był lub mógł być, jego żona wykazywała się przenikliwością godną weterana w straży. Bezbłędnie potrafiła na przykład wychwycić zapach perfum. Przesłuchania też szły jej znakomicie. Niestety, nie wykazywała się taką przenikliwością w kwestiach, w których powinna.

- Poza tym... kuzyni wiszą nieco pieniędzy Blademu Marco.
- ŻE CO?!

Teraz chyba zdobył jej zainteresowanie.

**

Tym razem żona nie miała nic przeciwko jego nieco późnemu wyjściu z domu. Wręcz przeciwnie... Można było powiedzieć, że ma jej pełne błogosławieństwo. Obiecała mu, że jeśli w jakikolwiek sposób uchybi szanownemu gościowi, nie czekając na Bladego Marco obetnie mu wszystkie wystające kawałki ciała. Poczynając od kutasa.

Miło było widzieć, że tak go wspierała.

Dotarł w końcu do drzwi karczmy i znieruchomiał. Były wywalone z zawiasów. To zdecydowanie nie był dobry znak.

Ostrożnie sięgnął po sztylet. Żałował, że nie wziął ze sobą jakiejś większej broni, ale czegoś takiego zazwyczaj się nie nosi na wizytę u kuzynów. Kto by się spodziewał?

Bardzo ostrożnie zajrzał do środka i aż jęknął. Po czym niemal poślizgnął się na czymś, co podejrzanie przypominało kawałek jelita. Cuchnęło obrzydliwie.

- Ja pierdolę - skomentował - Luca? Miki? Co się tu do kurwy nędzy stało?

Rozejrzał się z niedowierzaniem. Oglądał już w życiu takie rzezie, oczywiście. Ale dlaczego tutaj i teraz? Marco nie miał przecież powodu, żeby nasyłać na nich swoich ludzi już teraz. Więc kto?

Tak czy inaczej, były pilniejsze sprawy do załatwienia. Zaraz ktoś wezwie strażników, jeżeli już nie wezwał. Ktoś będzie musiał z nimi pogadać i upewnić się, że nie dojdą do mylnego przeświadczenia, że trzeba by wokół tej sprawy powęszyć. Odrobina pieniędzy powinna załatwić sprawę.

Ostatnie, czego im jeszcze trzeba było w tej chwili, to gwardziści na karku.
 
Gantolandon jest offline  
Stary 13-09-2010, 09:40   #23
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Luca Scaloni

Nie był wojownikiem, kurna, nie był nawet za specjalnie zdolny w posługiwaniu się sztyletem, czy garotom, które to narzędzia dostawali w Scyliii jako zabawki zaraz po tym gdy nauczyli się samodzielnie chwytać przedmioty. Luca po prostu nie był miłośnikiem przemocy. Nie na tyle żeby się jej brzydził, lub nie był w stanie w sytuacji ostatecznej się do niej posunąć. Po prostu nie zwykł robić rzeczy w których nie był dobry, a w dziedzinie pozbawiania ludzi życia dobry nigdy za specjalnie nie był. Wolał pozostawić to innym członkom rodziny których bogowie obdarzyli w tej materii szczodrzej.

To co przed chwilą miało miejsce w karczmie zadziało się dla Scaloniego za szybko, serce waliło mu jak szalone i gdyby tylko mogło wyrwać się z opasłego ciała, uderzałoby o ściany schowka na szczotki.

- Przypilnuj tu wszystkiego, wychodzę. - usłyszał zdawkowo od brata i skinął odruchowo głową.

Jeszcze chwilę musiał sam otrząsnąć się z tego co miało miejsce, lecz zbyt wiele w swoim życiu widział, by wrażenia z tej niespodziewanej wizyty blokowały go jakoś specjalnie długo.

- Gdzie Luigi? - zapytał najbliższego z chłopaków, gdy zdał sobie sprawę, że tego gdzieś poniosło zaraz za bandytami.
Odpowiedź nie napawała optymizmem, młodziak poleciał gdzieś za siódemka mężczyzn, którzy już na pierwszy rzut oka nie wyglądali na amatorów. ~ Oby nie napytał sobie biedy.
- Panie Scaloni - drżący głos Franca wyrwał go z rozmyślania o Luigim.
Odwrócił się i beznamiętnie spojrzał we wskazane miejsce. Momentalnie drugi raz tego wieczora serce stanęło mu niemal w miejscu.
Alessio leżał bez ducha za barem a dookoła rosła nieprzyjemna kałuża krwi. Sterczący z samego środka brzucha potężny bełt nie wróżył najlepiej. Materiał, którym docisnął ranę Domenico nie wyglądał już jak fartuch a bardziej jak nasiąknięta szkarłatną farbą szmata. Ukląkł nad bratem unosząc delikatnie jego głowę - Nawet nie waż się teraz uciekać - wyszeptał - ktoś drogo zapłaci za to co się stało, ale na bogów nie każ nam samym prowadzić tej vendetty...
 
Akwus jest offline  
Stary 14-09-2010, 06:48   #24
 
dreamwalker's Avatar
 
Reputacja: 1 dreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetny
Alessio padł na ziemie porażony strzałem z kuszy. W ustach zmęł przekleństwo i odruchowo chwycił po nóż. Tyle, że walka nie miała zbyt wielkiego sensu. Zwłaszcza, gdy barman zaczął osuwać się za bar i siłą rzeczy tracić z widoku przeciwników. Kolejny raz zaklął szpetnie czując, jak ręka, którą trzymał się do pionu coraz bardziej rozluźnia chwyt na kontuarze. Alessio padł na plecy słysząc krzątaninę Domenica, który próbował go jakoś uratować.

- Zajeb skurwysynów - mruknął cicho Alessio próbując dosięgnąć bardzo ciężką ręką Domenica - i daj wódki

Na czole barmana pojawił się perlisty pot. Alessio zaniechał ostatnich wysiłków. Chciało mu się spać. Bardzo. Zaczął mówić coś bez ładu i składu i chwilę później zamknął oczy.
 
__________________
Światło dzieli od ciemności
Czasem tylko mały krok -
Wskazać można tych z jasności,
Innych nadal skrywa mrok.
dreamwalker jest offline  
Stary 14-09-2010, 12:20   #25
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
'Kochaj bliźniego swego jak siebie samego' - mówiły nauki, chyba tuzina różnych, powszechnie uważanych za 'dobrych i miłosiernych' bogów. Był w tym pewien dysonans, pewna niemożliwa do pogodzenia sprzeczność. Wprawdzie na papierze czy wyryte w marmurze frazesy wyglądały ładnie, ale nie sprawdzały się w życiu. Jak na przykład, kochając siebie samego – czyli mając dość oleju w głowie, by nie wystawiać swego kruchego ciała (więzienia duszy!) na szwank – ratować biednego barona Burgo z rąk porywaczy? No jak, skoro nawet przypadkiem wystawiając łeb ponad kontuar można było zarobić pocisk między oczy? Nikt ze świty Scalonich nie roztrząsał tego dylematu. Wszyscy mieli poważniejsze zajęcia, wciśnięci za barowe deski, przygnieceni worami mąki, tracący oddech w miniaturowym schowku. Robili, co mogli, by nie zrobić nic. Nic, co w najmniejszym choćby stopniu zwróciłoby na nich uwagę okutanych czarnym płótnem zbójów. Taktyka okazała się wyśmienita, rozbójnicy opuścili przybytek zostawiając za sobą tylko 'symboliczną' liczbę ofiar, oszczędzając bełty i ostrza maczet na lepsze okazje. W tej samej chwili, w której ostatni z kuszników przestąpił próg karczmy cała scyllijska familia poderwała się na równe nogi, wariackim tempem zabrała do porządkowania bałaganu. Bałaganu szeroko rozumianego: trzeba było uprzątnąć trupy, rozpuścić wici po mieście, że paru brudasów znalazło się wysoko na liście 'Do odjebania', ułożyć ze strażą, która zawsze zlatywała się do ścierwa jak sępy, zapewnić familii ochronę i przede wszystkim załatać Alessia. Barman był ledwo ciepły, farba sączyła się z niego niczym woda w fontannie, dzikim spojrzeniem wodził gdzieś po suficie, nie było z nim żadnego kontaktu. Tylko absolutny ryzykant, by nie rzec głupiec, postawiłby na Alessia. Przelicznik byłby kuszący i pewnie z jednej monety możnaby zrobić sumę zdolną pokryć naliczony przez Bladego dług, ale szaleństwem była wiara choćby w to, że ranny dożyje przybycia medykusa. Oberża Scalonich była miejscem pełnym szaleńców. Stłoczeni wokół dogorywającego wora mięsa i kości trwali w nadziei. Konwulsje i agonalne wicie były dobitnym znakiem, że kolejka przed bramami Piekieł jest dziś wyjątkowo długa. Nieważne jednak, długa czy nie, zawsze posuwała się naprzód diablo szybko. No i Alessio w końcu się doczekał. Doczekał się koła ratunkowego, rzuconej mu z góry liny. Ktoś, ku wyraźnej złości służby, którą barman komenderował, zdecydował się wyrwać czarta z otchłani. Powięzić jeszcze trochę w ludzkim ciele, w murach miasta Gradsul.

* * * * *

Miki

W życiu liczy się szybkość. I to kto jest szybszy. Miki był obdarzony niezłym refleksem, potrafił zwędzić plasterek szynki ze stołu tak, by nikt nie zauważył, albo wpakować komuś serię ciosów nożem pod żebra, nim ofiara zdała sobie sprawę, że ma kogoś za plecami. I Kula też był szybki. W bocznej uliczce, pośród porozwalanych pak i wyrzuconych z oberży resztek jedzenia miało się okazać, kto jest szybszy. Scaloni natychmiast, gdy tylko wyściubił nos poza gospodę zrozumiał jak łatwo dał się oszukać. Połknął największą porcję blagi w swoim życiu i świst, który rozległ się za nim zwiastował bolesne otrzeźwienie. Przycupnięty na ścianie nad wejściem niczym jaszczurka, Murzyn trzymał w łapie jakąś potężną, najeżoną gwoździami dechę. Miki niemal zdążył się odwrócić, prawie zdążył zobaczyć, czym za moment oberwie w baniak. Trochę zabrakło i decha palnęła chłopaka w tył głowy aż oczy wyszły z orbit, nogi zgięły się niczym sprężyny, wyrzuciły Mikiego na utytłany odpadkami mur po drugiej stronie alejki. Scyllijczyk oparł się łapami o ścianę, zamroczony, zakołysał w lewo, wodząc wokół siebie zamglonym wzrokiem zderzył się ze zmontowaną z cuchnących skrzynek konstrukcją. Na oślep cisnął flakon z kwasem. Rozbita butla grzmotnęła w ziemię, uwolniony roztwór zasyczał topiąc zalegające na bruku rybie resztki, dym uderzył w górę. Kula był za blisko, o wiele za blisko. Kopnął w drewnianą wieżyczkę zza której atakował młodzian, zwalił tłuste od rybich wnętrzności paki na Mikiego. Chłopak stracił równowagę po raz kolejny, osłonił się przed gradem desek, boleśnie rąbnął tyłkiem o bruk. Touv skoczył jak żbik, sękate pięści gotowe okładać zwalonego na ziemię. Nie tylko skoczył, ale i zasyczał, jak żbik, gdy następna rozbita flaszka z kwasem poparzyła mu dłoń. Odbił się od Mikiego wzorem kauczukowej piłki i klnąc w swym barbarzyńskim narzeczu rzucił się do ucieczki. Młodzik wyczarował skądś jeszcze jedną, ostatnią już butelczynę z trucizną. Spudłował minimalnie, przerzucając fiolkę nad potężnymi barkami Murzyna. Kula musiał zwolnić, wyminąć parującą kałużę kwasu, prześlizgnąć się pośród kubłów z pomyjami. Miki mógł ruszyć za nim. Lub zostać i więcej już, tego wieczora, nie kusić losu.

* * * * *

Vittorio

Jimmy uśmiechnął się serdecznie i gulnął sobie z przyniesionej przez patrona karafki. Obficie, ogołacając naczynie niemal do cna. Zerwał kapelusz z głowy jakiegoś siedzącego obok zabijaki i starannie wytarł nim sobie usta, na koniec otrzepując sobie z pyłu przykurzone obuwie. Miejscowy gangus zerwał się z krzesła bez wahania sięgając po wiszący u pasa sejmitar. Wywołał potworne oburzenie pijanych grających w kości marynarzy, na których stole wylądował po sprzedanym mu przez gladiatora kopniaku. Dwóch jego koleżków, jednych z nielicznych powracających z południa weteranów kampanii przeciw Bractwu, porwało za szable. Jeden, wzięty za kark jak kocię, przebił się przez blat stołu i utkwił w wybitej w podłodze dziurze. Drugi miał więcej szczęścia, bo z oboma połamanymi nogami można było przecież żyć. Trzeba było tylko wcześniej zejść z żyrandola. A Jimmy nie żywił do nikogo urazy, ściągnął uwieszonego pod sufitem żołnierza i posłał gdzieś pod kominek, by wydobrzał w cieple. Lubujący się w karczemnych awanturach klienci 'Rybki' błyskawicznie zmienili zainteresowania na ciche opowiadanie sobie historii rodzinnych i liczenie słojów drewna na stołowych blatach.

W 'Szalonym Boo' było trochę lepiej, bo znajomy Vittoria, szef tegoż bajzlu, poinstruował ludzi, by trzymali się od duetu gości specjalnych z daleka. Przybysz z Greyhawk był niepocieszony widząc jak żądne krwi wilczyska w ludzkiej skórze odsuwają się odeń, posłuszne poleceniom właściciela. Pocieszył go dopiero widok samicy ettina, związanej żelaznymi łańcuchami, rzuconej na piasek areny. Jakaś lampka musiała się zapalić na ten widok w głowie Jimmy'ego, bo zażądał natychmiastowego uwolnienia bestii. Czy to pobudki humanitarno-ekologiczne kierowały wojownikiem czy jakieś inne Vittorio mógł tylko zgadywać, bo samą prośbę o oswobodzenie potworzycy przegapił. Na moment stracił czujność i teraz pluł sobie w brodę. Jego podopieczny, sam jeden, wylądował na piasku areny, w wydrążonej pośrodku lokalu jamie, głębokiej na dobre dwadzieścia stóp. Naprzeciw siebie Jimmy miał dwugłową, niemalże czterometrową poczwarę. Długie i grube łapska szurały po ziemi, zgarbiona sylwetka musiała ważyć dobrze ponad dwie tony, a pragnienie wolności i krwi, rozbudzone na nowo w uwolnionej z oków ohydzie odbijało się w jej żółtozielonych ślepiach. I Jimmy był tam na dole, jako pierwszy, najbliższy cel i posiłek stwora.

* * * * *

Luigi

Wściekłość na rzeźników, którzy zmienili Bracką w jatkę odbijała się na ostrożności. Luigi w czasie swej pogoni za porywaczami nie raz łapał się na tym, że wyciągał już ostrze, chciał wpaść pomiędzy bydlaków, roznieść ich na kawałki. Już to jednak, że targany emocjami nie wyostrzał zmysłów mogło go zdradzić, przynieść mu zgubę i zakończyć nieumiejętne śledzenie na dnie jeziora. Tyle szczęścia Batisty, że ci, których tropił byli równie nieostrożni jak on. Mieli dobre powody, mało kto ważyłby się wystąpić na drogę takiej zgrai osiłków. Tym bardziej, że byli na misji dla ważnej osobistości. Potężnej postaci, która przyjmowała ich w środku doków, w magazynie pełnym nadpsutego żarcia na eksport do biedniejszych sąsiadów, w miejscu tak nieprzystającym do jej wpływów i zamiłowania do luksusów. Przycupnięty na balkonie, za beczkami twardych niczym stal sucharów, Luigi obserwował. A było co!

Don Matteo, jak zwracali się do niego zamaskowani zbójnicy, pieklił się niewiarygodnie. Lżył swych najemników, tłukł ich po pyskach otwartą dłonią, darł się aż ogromna hala drżała w posadach.
"To nie jego chciałem, nie jego mieliście tutaj sprowadzić do kurwy nędzy!" – ryczał mafiozo.
"Ależ panie... Jest nietutejszy, przybył dzisiaj statkiem ze wschodu. Z Greyhawk..." – bronił się przywódca szajki, ten który wydał rozkaz poszatkowania kumpli barona na kawałeczki.
"To jakiś pajac, gówno w drogiej panierce, piszcząca kurwa, a nie wojownik! To nie jest człowiek, który miał walczyć dla Bladego! Wy tępe cipy!" – złość wzbierała w gangsterze bardziej i bardziej, nadymał się niczym balon – "Nie umiecie rozpoznać wojownika? Przywozicie mi tu jakąś pizdę, która rywalizację zna tylko z gry w pchełki? Na Dziewięć Piekieł!"

Po tej serii wrzasków zapadła cisza. Dało się z niej wyłowić tylko sapanie dona i jakieś niewyraźne pomruki dookoła. Batista wytężał wzrok, ale w panującym powszechnie mroku był w stanie rozróżnić tylko sylwetki, odsłonięte twarze porywaczy ginęły w ciemności. Don Matteo i otaczający go ochroniarze stali jeszcze dalej, zamazywały się nawet kontury ich postaci. Rozpoznać można ich było tylko po głosie, który wyborna akustyka hali niosła w każdy jej zakamarek.

"Dobra, zostańcie tu z tym chujkiem, naprawicie, co żeście spieprzyli. Czekać do rana. Dostaniecie szansę, by naprawić błąd. Jedną. Tylko jedną" – głos dawał nutę nadziei, a podziękowaniom ze strony ciemnoskórego towarzystwa nie było końca. Ton zmienili dopiero, gdy zleceniodawca ich opuścił, zniknął za wrotami z grubego drewna. Luigi miał zamiar ruszyć w ślad za nim, wymknąć się tylnymi drzwiami, którymi wparował na miejsce. Skamieniał słysząc zatrzaskiwane skoble i szuranie jakiegoś ładunku, który przystawiano z zewnątrz blokując wejścia z obu stron.
"Co jest kurwa grane?" – parsknął szef grupki rzeźników – jak okazało się po rozpaleniu przez nich pochodni i zdjęciu masek, nie Baklun, a Rhennee. Co było grane? Z sufitu zaczęła skapywać jakaś substancja, alkohol. Zapach był nie do pomylenia z niczym innym, a dym, który leniwie zaczął się wkradać przez szpary między dechami ułatwiał rozwiązanie równania. Prostego, jak dwa plus dwa. Odcięto wszystkim drogę ucieczki i szykowano uwięzionym saunę. W bardzo wysokiej temperaturze.

* * * * *

Domenico, Lorenzo, Luca, Alessio

Kiedy już don Scaloni powrócił do Brackiej czekały go niespodzianki dwojakiego rodzaju. Widok nieprzytomnego, ale podobnież stabilnego już, będącego na dobrej drodze, by za jakiś czas znów móc wkurwiać służbę Alessia sprawiał, że serce pęczniało z radości. To, że na miejscu zjawił się potrzebny teraz, jak nigdy dotąd, Lorenzo też podnosiło na duchu. Widok jakiejś dziwacznej, zgiętej w pałąk postaci, przypominającej z wyglądu miks żebraka z trefnisiem wywoływał z kolei zdumienie. Zwłaszcza, że to podobno ta kpina z człowieczego rodu była odpowiedzialna za uzdrowienie barmana. I na tym dobre i... dziwne wieści się kończyły. Inne były złe.

Zła była wiadomość, że baron Burgo był synem dobrego przyjaciela miejscowego władyki. Jeśli sam książę zagiął na kogoś parol to chuja mogły zdziałać łapówki i szantaż. Trzeba było grać bardzo ostrożnie, tylko na przyjemnych dla ucha nutach. No i uważać ze strażą, od której na miejscu się już roiło.

"Pan Domenico Scaloni?" – wąsaty kapitan straży wziął Scyllijczyka pod rękę, prowadząc go na stronę – "Bardzo mi przykro z powodu tej sytuacji, która się tu wydarzyła. Współczuję panu straty tych służących. Dobrze, że cudak uratował pańskiego brata".
"Dziękuję, miło mi słyszeć takie słowa z ust... przedstawiciela władzy" – Scyllijczyk bąknął pod nosem, wyczekując ciosu, który pies pewnikiem zostawiał sobie na deser.
"Chronić i służyć, nasz obowiązek" – kapitan niedbale zasalutował – "Mam nadzieję, że nie ma pan jakichś poważnych planów związanych z gospodą w najbliższych dniach. I z własnym czasem też nie".
"Słucham?"
"Będziemy musieli zamknąć gospodę na jakiś czas, może to będzie tylko kilka dni. Trzeba tę sprawę wyjaśnić, a panowie, świadkowie całego zdarzenia, zostaną przesłuchani. Pewnie przez różne... instancje. No, ale..." – wąs zmierzał do sedna – "Póki co nikt tu nie może wchodzić, ani wychodzić na zewnątrz. Przykro mi".

Przykro. Wszystkim musiało być kurewsko przykro. I nawet Blady Marco pewnie się martwił, bo ani nie było miejsca, by zatroszczyć się o jego człowieka, ani doły kopane przez ogrodników nie były jeszcze gotowe. Po prostu klops.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 14-09-2010 o 12:53. Powód: JP/100
Panicz jest offline  
Stary 15-09-2010, 22:26   #26
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Vittorio Scaloni

Scaloni musiał przyznać, że nie o to mu chodziło, kiedy czynił zapraszające gesty do przybysza. W sumie jednak wyszło nieźle, bo znaleźli się, tam gdzie zamierzał. Poznał też Jimmyego z nową atrakcją tego wesołego przybytku. Co właściciel przyjął z dużym entuzjazmem. Cóż, jak wskazywała nazwa lokalu, był nieco szalony.

- Stawiam dwadzieścia, że Luiza go sklepie, zgwałci a później zje. –
Boo już wyczuwał dobrą zabawę, widząc jak służba uwalnia z łańcuchów samice ettina.
- Wchodzę – odpowiedział bez wahania Vittorio - Ale bez gwałtu i jedzenia. Nie wiem jeszcze jakie on ma preferencje w tym temacie. Choć niczego wykluczyć nie można. –
Boo zaśmiał się tylko, obserwując z góry zaczynającą się walkę. Vittorio opuścił jego loże, wystającą nieco nad arenę i ruszył w głąb karczmy. Znali go tu, więc nikt go nie zaczepiał. Ostatnim razem, kiedy taki incydent miał miejsce Vittorio urządził gościnne występy w kuchni Szalonego Boo. Boo smakowało.

- Vittorio! –
Słodki głos powitał go, gdy tylko wszedł do zamkniętej alkowy, zarezerwowanej dla specjalnych gości.
- Różo. –
Odpowiedział z uśmiechem, witając nieziemską piękność spoczywającą na łożu. Kobieta uśmiechnęła się z zadowoleniem. Tylko on tak do niej mówił. Takie było jej imię, w języku jej ludu. Tyle, że nikt nie potrafił go wymówić i zostało po prostu Damą w Czerwieni. Ponoć brzmiał tajemniczo.
- Powiedz Vittorio, co mogę dla ciebie zrobić? Czy wreszcie mogę coś dla ciebie zrobić! Przecież wiesz, że ja dużo mogę... –
Róża uśmiechnęła się lubieżne siadając na łożu. Czerwony, aksamitny szal zsunął się z ramion, odsłaniając powabne piersi.
- Ależ Różo, już tak wiele dla mnie zrobiłaś. Jesteś wszak mą Muzą. –
- Ja jestem kurwą Vittorio i doskonale wiesz co miałam na myśli. –
- Kurwą, kurwą! – oburzył się młodszy z braci - Kurwa to znowu, a Muza.... to stan ducha. Kurwą możesz być, dla każdego. Muzą jesteś tylko dla mnie. –
Dama w Czerwieni, spłonęła rumieńcem. Komplementy. Zawsze działały. Zawsze, nawet jak umysł wie, co się za nimi kryje.
- Czy ktokolwiek mógłby to kupić? –
Szepnął Vittorio, delikatnie muskając zarumieniony policzek elfki.
- Nikt. – oznajmiła szeptem, skrywając ciało na powrót w aksamitny szal. Po chwili odzyskała normalny rezon - No, to skoro nie mogę ci nawet obciągnąć, to czym mogę służyć? –
Vittorio uśmiechnął się w odpowiedzi, wstał z łóżka i podszedł do kotary zakrywającej ścianę, tuż za nim. Mechanizm otwierający tajemne przejście zadziałał idealnie. Jak zwykle.

Prowadziło na zaplecze przybytku Szalonego Boo. Vittorio znał je doskonale, więc szybko odnalazł pomieszczenie, którego szukał. Wąski i ciasny korytarz prowadził na arenę. Tędy wprowadzono tu „atrakcje” tego lokalu. Luzja, która właśnie siłowała się z Jimmymim na pewno już go znała. Korytarz był ciemny i śmierdzący, zazwyczaj odgrodzony od areny żelazną kratą, zamykaną na potężną kłujkę. Gdyby miał klucz, otwarcie jej nie zajęłoby mu dużo mniej czasu.

Przystanął, skryty w mroku, niewidoczny dla wścibskich spojrzeń widowni i wyjął z jednej z niezliczonych kieszeni płaszcza rozkładaną dmuchawkę. Z innej wydobył igłę. Zawahał się dopiero przy wyborze trucizny. W sumie to nie chciał zabić Luizy. To było by w złym guście i Boo mógłby mu nie wybaczyć. Wystarczyło ją trochę otumanić, a by mieć pewność że Jimmy sobie z nią poradzi. W końcu zdecydował się na numer 17. Normalnego człowieka to powinno powalić praktycznie od razu, ale na dwu tonową bestie potrzeba było kilku minut. Obudzi się z potwornym kacem, ale nic poza tym. No chyba, że Jimmy zechce wykorzystać sytuacje.

Załadował pocisk do dmuchawki i wycelował. Co prawda nie był specjalnym specjalistą od ettinów, Luiza była pierwszym, którego spotkał, ale spodziewał się, że ma skórę dość grubą, aby zatrzymać tak lekki pocisk jak igłą z dmuchawki. Trutka musiała dostać się bezpośrednio do krwi potwora. Tu jednak pomocne okazało się pragnienie wolności Luizy. Stalowe łańcuchy, które ją krępowały zostawiły po sobie krwawe ślady. Wystarczyło trafić w jeden z nich. Scaloni przystawił dmuchawkę do ust i czekał odpowiedniego momentu. Miał w tym wprawę jak mało kto a walczący byli raptem kilka metrów od niego. W końcu Luiza odwróciła się do niego plecami, wystawiając się idealnie na strzał i Vittorio mocnym wydechem posłał igłę w kierunku rany potwora.

Teraz pozostawało tylko czekać. Na wszelki wypadek jednak, Scaloni wydobył oba miecze i sprawnym ruchem na nie również nałożył trutkę. W razie gdyby sprawy na arenie nie układały się po jego myśli gotów był wspomóc Jimmyiego w staraniach, o względy damy. Choć to była ostateczność, bo to naprawdę było by w złym tonie.
 
malahaj jest offline  
Stary 16-09-2010, 11:22   #27
 
Marjan's Avatar
 
Reputacja: 1 Marjan jest na bardzo dobrej drodze
Miki
Pierwszy cios zaskoczył go kompletnie, reszta walki przebiegła w akompaniamencie smrodu kwasu i wnętrzności rybich.
Po ostatnim rzucie kwasem Miki szepnął
-Ja ci dam kurwa uciec, nowa kurtka od Claudii, od mojej Claudii. Rozglądał się pod stopy gdy murzyn dobiegał do plamy kwasu.
Spojrzał pod nogi i dostrzegł tam coś co mogło by mu pomóc, jedna z desek okazała się połączona z druga przy użyciu jelit jakiegoś stworzenia.
Miki szybko schylił się po nią. Przy-celował delikatnie bujając deską, Murzyn w tym czasie zwolnił aby wyminąć kałuże z kwasem. Miki rzucił celując w nogi.
Widział jak deski i jelita trafiają w nie i murzyn się wywraca. Ciekawe czy na tyle by przynajmniej Miki zdążył go dorwać. Wyszarpnął sztylet z pochwy, ten sam cudowny sztylet, delikatnie zdobiona rękojeść, ostrze faliste, świetnie rozpruwało wnętrzności delikwenta z którym się spotykało.
Co sił w nogach pędził do Kuli uważając jak choroba by samemu się nie wywalić. I jeśli tylko zdołał go dorwać skakał na niego obydwoma nogami i przykładał sztylet do szyi. Zaraz Miki rozpocznie przesłuchanie, złapie go za lewą dłoń, tą która zostawała polana kwasem. Zobaczymy jak bardzo twardy jest Kula.

Miki wiedział, że w takiej dzielnicy straż miejska się nie zapuszcza a ludzie nie zaglądają do uliczek głębiej niż by wejść i się odlać, więc został sam z Kulą.
 
Marjan jest offline  
Stary 16-09-2010, 17:02   #28
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Luigi Batista

~Don Matteo... To wdepnęliśmy w gówno. Skoro sprawa dotyczy też Bladego, to stoimy w gównie obiema nogami i to po kolana. ~

Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi sprawił, że Luigi poczuł dziwny ucisk w żołądku, zapach alkoholu i dymu spotęgował jeszcze to uczucie.

~ Kurwa, chyba czas się zmywać. Trzeba powiedzieć Scalonim co w trawie piszczy.~
istotnie sytuacja wyglądała niezbyt ciekawie, jednak Luigiemu przyszedł do głowy pomysł
~ Sam mogę sobie nie poradzić, poza tym Burgo może sowicie wynagrodzić wybawcę... A chuj! Gorzej nie będzie!~ stwierdził, po czym wyprostowany wyszedł z ukrycia.
Porywacze zaczęli wrzeszczeć, spanikowali. Szlachcic choć miał zawiązane oczy, wyczuł że coś jest nie tak, wiercił się i postękiwał coś przez zakneblowane usta. Z początku grupka wydzierających się i biegających w kółko zbirów nie zauważyła stojącego na balkonie Batisty. Jednak gdy zabrał głos, stanęli jak wryci, bez słowa.

– Zapowiada się nam bardzo gorąca noc...-

Rhenee stali z otwartymi gębami, gapili się na niego całkiem zdezorientowani. Luigi z uprzejmym uśmiechem kontynuował więc:

- Należę do rodziny Scalonich. Gdy zrobiliście jatkę w gospodzie, pobiegłem za wami aż tutaj. Zważywszy na to, że znajdujemy się w kiepskiej sytuacji, musimy sobie pomóc, w przeciwnym wypadku się usmażymy. Jeżeli uda się nam stąd wydostać, pójdziecie ze mną do „Brackiej”, tam wyśpiewacie nam wszystko co wiecie o waszym chlebodawcy. Ja w zamian zapewnię wam, że Scaloni nie zemszczą się na was, a może nawet pomogą się zrewanżować szanownemu Don Matteo, któremu wszyscy jesteśmy coś winni. Jeśli mi nie pomożecie, a jakimś cudem ujdziecie z życiem, mogę wam zagwarantować, że Scaloni w końcu was znajdą i pozażynają jak prosięta. Tylko ze mną macie szanse na przeżycie. To jak możemy sobie pomóc?

Nie miał pojęcia czy Scaloni dadzą im szansę i nie obchodziło go to. Luigi zrobił to w czym był dobry, nakarmił napastników stekiem kłamstw, dał nadzieję na przeżycie i zemstę. A kłamcą Batista był doskonałym, chyba jednym z najlepszych w całym mieście. Teraz mógł tylko mieć nadzieję że mu się udało. Zbiry dalej stały z otwartymi paszczami i gapily się w niego jak na gołą babę

– Zaznaczam, że czas płynie, a ta buda zaraz pójdzie z dymem... razem z nami... -
powiedział z przekąsem w oczekiwaniu na reakcję porywaczy.
 
Rychter jest offline  
Stary 18-09-2010, 09:34   #29
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Luca Scaloni

Wsłuchiwał się w rozmowę brata z kapitanem straży jednocześnie doglądając tysiąca spraw w gospodzie. Nie chciał się rzucać w oczy żołdakowi, bo od samego początku widać było, że w sprawie działać trzeba będzie co najmniej lekko nieoficjalnie, z półcienia, bez pokazywania twarzy, czy wręcz pociągając za dziesiątki sznureczków przymocowanych do osób, które zrobią coś za Scalonich. Luca mówcą nie był, za to na manipulacjach znał się przednio, wolał więc tylko przysłuchiwać się rozmowie z bezpiecznej odległości.

- Będziemy musieli zamknąć gospodę na jakiś czas, może to będzie tylko kilka dni. Trzeba tę sprawę wyjaśnić, a panowie, świadkowie całego zdarzenia, zostaną przesłuchani. Pewnie przez różne... instancje. No, ale... – wąs zmierzał do sedna – Póki co nikt tu nie może wchodzić, ani wychodzić na zewnątrz. Przykro mi.
Po tych słowach strażnika Luca zbystrzał czując co się święci.
- Pióro, kałamarz i trzy kartki - rzucił zdawkowo do przechodzącego obok Franza cały czas łapiąc też każde słowo z rozmowy obu mężczyzn. Poczekał chwilę aż uda mu się złapać wzrokiem brata i sugestywnym spojrzeniem poprosił o zajęcie jego rozmówcy jeszcze przez parę chwil.
- Zdaje Pan sobie sprawę kapitania, że zamknięcie lokalu oznacza dla nas straty w interesach - odparł nadal spokojny Domenico.
- Czy godzi się przedkładać nad jakiekolwiek interesy, bezpieczeństwo mieszkańców, lub wręcz ludzkie życie - wąsaty strażnik odparł z taką ironią, że ta wręcz wylała się z jego ust na mokrą jeszcze podłogę.
~ Ty gnido, przedkładałeś złoto nawet nad kwestie gwałconych nieludzi ~ Luca wspomniał niedawne wydarzenia na mieście ~ bogowie gdyby istnieli powinni wypalić ci ten plugawy język, żebyś nie mógł przy okazji podlizywać dup swoich przełożonych. Nawet o łapówkę nie potrafisz z klasą poprosić.

W tym momencie chłopak przyniósł mu wspomniane przedmioty. Scaloni nadal przysłuchując się rozmowie rozłożył powoli papier na barze, po czym zaczął kreślić na kartkach całe linijki słów. Pisał niemal tak szybko jak myślał, więc nim jego brat wymienił ze strażnikiem kilka kolejnych zdań dokument był już gotowy.
- Dokładnie w momencie gdy podpisze pierwszy dokument - nakazał Franzowi podając mu dzbaniec z winem. Młody jedynie skinął głową ze zrozumieniem.

- ... takie prawo i nic na to nie poradzę.
Wąsaty jegomość zamierzał już skończyć ciągnącą się zbyt długo jak na jego standardy wymianę słów. Styl w jakim prowadził ją Scaloni zmęczył go zmuszając do nielubianego tak myślenia a w ramach rekompensaty za ten wysiłek nie posypała się nawet jedna moneta.
- Dobrze Panie Kapitanie, rozumiemy prawo - Luca podszedł do rozmawiających wcinając się w rozmowę. - Niech więc i Pan ma na uwadze konieczne kroki prawne jakie musimy podjąć. Ot zgłoszenie szkód u naszego ubezpieczyciela, będzie nam WSZYSTKIM o wiele łatwiej coś odzyskać jeśli będziemy mieli potwierdzenie przedstawiciela WŁADZ na świeżo z miejsca zdarzenia.
Tu skłonił się po raz kolejny wąsaczowi ciesząc się w duszy do uśmiechu jaki mimowolnie wypłynął na jego twarzy.
- Pozwoliłem sobie spisać krótką notatkę o całym zajściu, jeśli zgodziłby Kapitan się pod nią podpisać znakomicie ułatwiłoby nam to sprawę.
Obrócił w stronę żołdaka kartkę pokrytą drobnym druczkiem i po raz kolejny uśmiechnął się na widok przerażenia jakie wypłynęło na twarzy wąsacza w obliczu konieczności przeczytania takiej ilości tekstu.
- Jedna kopia dla Pana Kapitana, by mógł się Pan na spokojnie z nią później zapoznać, jednak dla nas i jedna dla ubezpieczyciela.
Świadomość, że będzie mógł spokojnie kazać to przeanalizować komuś innemu w odpowiednim czasie wyraźnie poprawiła strażnikowi humor. W końcu jeśli Scaloni zawrze w opisie cokolwiek naciąganego zawsze będzie mógł tu wrócić z dowodem na piśmie.
Wąsacz skinął głową i podciągnął rękaw kurtki by nie przeszkadzał w podpisie. Luca tymczasem ułożył już idealnie równo trzy kartki i zapraszającym gestem podał mu pióro.
Udając że zapoznaje się z treścią wąsacz przejechał wzrokiem po kilku linijkach lecz sens całości zgubił gdzieś w okolicy trzeciego wyrazu, więc odpuścił sobie sprawę z miejsca. - Dam to jeszcze do sprawdzenia oczywiście.
- Oczywiście -
odparł najspokojniej w świecie Luca.

Krótki gryzmoł kapitana nie był może szczytem wyrafinowania, lecz wystawiony ręką człowieka niewprawnego w pisaniu był dość trudny do podrobienia.
- Wino dla panów - zagadał zza pleców rozmawiających młody chłopak.
Kapitan odruchowo odwrócił głowę z nadzieją na dobry napitek. Luka w tym momencie podniósł delikatnie pierwszą stronę odsłaniając jedynie dół kolejnej - Jeszcze dwa podpisy i będziemy mogli przejść do mniej oficjalnej części. Będzie Pan łaskaw.
Kapitan nie zaprzątając sobie już głowy pismem złożył na dole kolejnych stron swoje parafki po czym niesiony aromatem wina odwrócił się w stronę dzbanuszka.
- Hola! - zreflektował się nagle - Ten dokument, podpisałem trzy kopie.
Luka skłonił się potwierdzając
- Gdzie więc ta dla mnie?
Scaloni z uśmiechem na ustach podał strażnikowi zwiniętą w rulon zapisaną drobno kartkę - Proszę uprzejmie.
- No! To teraz możemy faktycznie przejść do spraw mniej formalnych...

Sięgał już po dzban, gdy do karczmy weszło dwóch kolejnych strażników od razu wzrokiem namierzając swojego dowódcę.
- Panie kapitanie. - zasalutowali tuż przy nim - Mamy czym prędzej udać się za Krzywy Rynek, potrzebują tam pomocy.
- Ot, chronić i służyć -
pokręcił ze zniechęcenia głową - taka dola...

- Masz? - zapytał Domenico gdy tamci już opuścili gospodę.
- Mam. - odparł Luca pokazując bratu dwie kartki podpisane in blanco przez kapitana.
 
Akwus jest offline  
Stary 18-09-2010, 20:41   #30
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Domenico Scaloni

- Zrób z tym co trzeba. - mruknął, rozglądając się w roztargnieniu.
Zauważywszy Lorenza, podszedł do niego i objęli się powitalnie.
- Dobrze, że jesteś. - rzekł Domenico. - Jak widzisz, wyniknął pewien problem.
- Co ty nie powiesz... Co tu się, do kurwy nędzy, stało?
- Banda brudasów wpadła tu po jakiegoś szlachetkę i przy okazji pofolgowali sobie trochę.
- Szlachcic? Tutaj?
- Lorenzo nie mógł powstrzymać parsknięcia. - Co to za jeden?
Domenico wzruszył ramionami w odpowiedzi.
- Słuchaj, przydałoby się, żebyś pogadał ze swoimi znajomkami w straży. Chcę, żeby trzymali się od tego z daleka. To nasza sprawa. Kwestie finansowe omów z Lucą. Przepraszam cię na chwilę... - przerwał i ruszył w stronę ułożonego na jednym ze stołów brata. I jego wybawcy.
Domenico zastanawiał się chwilę, jak zwrocić się do cudaka.
- To pan - zdecydował się wreszcie. - uratował naszego brata? Ma pan zatem wdzięczność całej rodziny Scalonich, panie...?
 
Cohen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172