Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-09-2010, 12:59   #1
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
[DnD Greyhawk] Cyjanek, garota i inne specyjały [+3]

Cyjanek, garota i inne specyjały



* Prowadzący: Bielon i Panicz
* Kwestia konwencji: BielHekowy heros-slowfood. Greyhawk.
* Kwestia zgodności z settingiem: Zhodnie z Living Greyhawk, lato roku 621. Nasza interpretacja settingu jest naszą interpretacją settingu. A świat jest nieco inny. Reszta w sesji się okaże.
* Kwestia zastosowania mechaniki: W tej sesji opieramy się na logice i zdrowym rozsądku, wszystkie rzuty wykonuje MG lub zdesperowany Gracz. Gramy korzystając z mechaniki. Jakiejś. O konieczności odwołania się do niej decyduje MG. Spory z MG, Graczami i mechaniką MG rozstrzyga również. Zawsze na swoją korzyść. Spory pomiędzy Graczami najczęściej są powodem stosowania mechaniki. Jakiejkolwiek.
* Kwestia kontroli MG nad poczynaniami graczy: Gracze mają nieograniczoną swobodę, jednak opis konsekwencji ich znaczących czynów leży w gestii MG. W niektórych (sami sprawdźcie jakich) sytuacjach gracze wchodzą w interakcję za światem na opisanych zasadach i sami opisują skutki niektórych swoich czynów. Należy jednak pamiętać, by starać się pisać tak, aby nie ucierpieli na tym Bohaterowie innych Graczy. Ani też, by ich wolna wola nie była gwałcona. Gwałcicieli nikt nie lubi. Niemal.
* Kwestia relacji wewnątrzdrużynowych: To jest życie, więc konflikty w drużynie są akceptowane, choć nie patrzę już na nie tak przychylnym okiem jak niegdyś. Fabularnie uzasadnione są zawsze zasadne.
* Kwestia częstotliwości postowania: Tempo postowania ustalamy na post co drugi dzień. Nie bądźmy minimalistami. Ja i Panicz postaramy się nie być. Wolał też będę postować krócej a częściej. Tym pierwszym postem się nie sugerujcie. To wstępniak i 99% pisał w nim Panicz, którego styl wprawia Was w ekstazę. Ja wiecie, cyferki i inne duperele. Kolejne będą krótsze, bo być muszą . Bo będa moje. Prosił bym o zachowanie tej rytmiki: post MG, dzień na odpowiedź Graczy, post MG w przedziale 24h-48h po poprzednim poście MG a do 24h po ostatnim poście Graczy. Bym miał czas przemyśleć co napisaliście. Lekkie obsuwy są zrozumiałe. Z naszej strony, nie z Waszej! Byle nie zmuszać MG do definitywnego usuwania postaci za nie pisanie bo ruszamy z kampanią.
* Kwestia preferowanej długości postów: Długość się liczy mniej, ważniejsza jest jakość a najważniejszy MG. Gracze piszący posty jednolinijkowe są mile widziani, w charakterze mięsa armatniego. W końcu trzeba zapracować na tytuł "Rzeźnik". Jednak 5 stron opisu blasku księżyca jest widziane równie mile.
* Kwestia poprawności i schludności notek: Żadnych emotek, psują nasz nastrój. Post zaczynamy imieniem postaci, by go nie musieć poszukiwać w treści notek.
* Kwestia dialogów: Dialogi piszemy. Kursywą oraz poprzedzamy myślnikiem. Z większością NPCów można samemu sobie dialogi wymyślać. Nawet jeśli mają wpływ na stan gry.
* Kwestia zapisu myśli postaci: Jeżeli znajdzie się postać decydująca się na myślenie to myśli postaci zapisujemy wybranym przez MG kolorem czcionki - czarnym. Myśli poza tym zaznaczamy z obu stron tyldą oraz piszemy kursywą. Lub inaczej, choć lepiej nie.
* Kwestia podpisów pod notkami graczy: Wyłączamy podpisy w notkach sesyjnych, jeśli to możliwe. Lub nie. Można umieszczać w podpisach pochlebne opinie na temat MG i Forum. Lub inne. Pochlebne względem MG mniej. Wedle wolnej woli jednostek. Każdy odpowiada za to na swój rachunek.
*Walki w grze: Rzecz bardzo ważna o ile nie najważniejsza. Chciałbym byście pamiętali i wzięli sobie to poważnie do serca, że walka to ostateczność. To sposób rozwiązania konfliktu, gdy wszelkie inne metody zawiodły. A walkę wygrywa nie ten który zabije przeciwnika, tylko ten, który przeżyje. W walce można wszak zginąć i wierzcie mi, może się to stać waszym udziałem w tej sesji. Nie życzę wam tego. Wy sobie, jak sądzę, również tego nie życzycie. Pamiętajcie więc o tym obywając broni. Bo nasi NPCowie dobywając jej iść będą zwykle na pewniaka. Bo też chcą żyć. Czego i wam życzymy.


Lista Graczy:

1. Domenico Scaloni: starszy z braci, człek rodzinny w całym tego słowa znaczeniu, kucharz o wysublimowanym smaku.
2. Vittorio Scaloni: młodszy z braci, kucharz o nieco psychopatycznej naturze.
3. Kuzyn Lorenzo: były strażnik, człek … przydatny.
4. Luca Scaloni: najstarszy z braci, ale to brat przyrodni, specjalista od papierkowej roboty, gadżeciarz i bibliofil
5. Kuzyn Miki: może nie najbliższy członek rodziny, ale jednak członek…
6. Alessio Scaloni: pedantyczny barman o anorektycznym wyglądzie, niezdrowej cerze, tyran posługaczy.
7. Kuzyn Luigi Batista: z racji małej przydatności w kuchni oddelegowany do ... lżejszych prac...


=======================


Monety brzęczały, toczyły się wśród kałamarzy i porozciąganych sakiewek, szeleściły na poplamionych pergaminach i dudniły o drewniane blaty. Zderzały się jedne z drugimi, pluskały spadając w kałuże i piętrzyły w kupki przy akompaniamencie piskliwego zawodzenia kupieckiego narodu. Trzepane dywany, porozciągane na całej długości ulicy stękały głucho lane bez opamiętania przez chuderlawych chłopaczków. Poupychane w klatkach ptactwo nie milkło ani na moment, prosiaki i barany kwiczały i beczały, a ich pieczeni na rożnach pobratymcy skwierczeli z cicha. Ktoś w obwieszonym praniem oknie zdzierał gardło zawodząc potwornie, siląc się na śpiew, kalecząc jakąś lokalną przyśpiewkę. Kontra ze strony ubzdryngolonych marynarzy, huczących szantową nutę przez moment odpierała wokalny atak kalekiego barda. Ale tylko przez moment, bo zaraz wszystkie głosy utonęły w fali przekleństw handlarek, rozwścieczonych jak sto diabłów. Ktoś komuś świsnął jakieś duperele, życzliwy doniósł. Darcie ryjów rozległo się naraz, tłuste lochy okładały się z hukiem ciężkimi torbami, zrywane znad stoisk plandeki trzepotały donośnie, stukot łamanych straganów ściągał wzrok. Kibiców wnet zebrało się co nie miara, zawsze to walczące baby! Kupcy przekrzykiwali się, klienci targowali bezwzględnie, nachlane bydło dymiło do wszystkich, a jakiś panikarz - w zmowie zresztą z kieszonkowcami - ryczał jak wół robiąc wokół siebie zbiegowisko, dając złodziejaszkom zarobić. Hałas był niemożliwy. NIE-MO-ŻLI-WY. Naprawdę był straszny.


Dla kogoś, kto pierwszy raz przybywał do Gradsulu był uczuciem zgoła fizycznym, doświadczeniem bolesnym, walącym w bębenki uszne z siłą gladiatora. Aklimatyzacja nie przychodziła łatwo, choć chętnych, by się w mieście osiedlić nigdy nie brakowało. Coraz to nowi przybywali z sercem nadziei pełnym, a kieszeniami pustymi. Wsiąkali w to miejsce, krzywili się i zaciskali zęby, marszczyli czoła i sapali, ale nie odjeżdżali. Przyzwyczajali się, zapuszczali korzenie, zostawali oni, ich dzieci, a potem wnuki. To, co z początku bolało jak cierń w boku szybko uczyli się doceniać. Nie chcieli już znać innego życia, nie było o tym nawet mowy. "To jest Gradsul, to nasze miasto" - mówili z dumą, z góry spoglądając na przyjezdnych. Codziennie mówili to nowi, następni, kolejni. Tych, którzy tu żyli i tu chcieli umrzeć było z każdym dniem coraz więcej.


Deklaracje przywiązania płynęły ze wszystkich stron, ze wszystkich dzielnic. Czy to przypominający wyniośle, że to ich lud był założycielem miasta Suelowie, czy przekomarzający się z nimi Oeridyjczycy. Miejsce dla siebie widziała tu bosonoga, flańska biedota i jeszcze biedniejsi Rhennee, zepchnięci w najgorsze partie miasta. Śniadoskórzy Bakluni za dnia prześcigali się w kupieckich machlojkach, a wieczorami ślęczeli zgięci z głowami przy ziemi w swoich kolorowych kapliczkach. Wśród doków gnieździli się hebanowi Touv i Olmowie, zbiegli czy też uwolnieni z południowych plantacji Szkarłatnego Bractwa, gdzie wypruwali z siebie żyły zmuszani do niewolniczej pracy. Nie brakowało i elfów czy krasnoludów, gnomów i niziołków, w małych skupiskach porozrzucanych tu i ówdzie pośród miejskiej mozaiki ras i nacji.


Prawie tysiącletnie miasto rozrastało się, niczym żarłoczna bestia pochłaniając okoliczne wioski i miasteczka, wydzierając rolnikom ich poletka i karczując lasy pod budowę nowych osiedli. To był proces całkowicie naturalny, oddolny, pozbawiony jakiejkolwiek państwowej kontroli. Urzędnicy mogli tylko wzruszyć ramionami i przybić pieczątkę, akceptując fakt, że kolejne połacie terenów wokół metropolii weszły w jej skład. Powodów szaleńczego rozrostu molocha było pewnie tyle ilu jego mieszkańców, ale jeden element wybijał się przed szereg, wznosił ponad gamę pozostałych argumentów. Na południu toczyła się wojna. Keolandia pożarła się z mnichami spod Szkarłatnego Znaku, oblegano się wzajemnie, robiono podjazdy i toczono bitwy. Było potrzeba żarcia i napitków, broni i bandaży, zbroi i mundurów, koni i taborów, namiotów i narzędzi do robót inżynierskich. A w końcu było potrzeba też statków, które tonęły jeden po drugim w morskich bataliach z marynarką Bractwa i ich marionetkowego sojusznika, Lordostwa Wysp. Krótko mówiąc, potrzeba było wszystkiego, a żeby zrobić to wszystko potrzebne były ręce do pracy. Prócz tych zaś, którzy przybywali harować w zakładach i manufakturach w gradsulskie progi trafiali i ci, którym marzyła się wojskowa kariera. Żołd płacono w złocie, a nachalna propaganda malowała południową kampanię jako przygodę życia dla wszystkich dzielnych żołnierzy. Trochę wojaczki, ale głównie wakacje na złotym piasku, wśród palm i śpiewu rajskich ptaków. To, że trzy razy w ciągu roku trzeba było wyznaczać nowe granice dla miejskiego cmentarza do nikogo nie przemawiało. Rekruci dziarskim krokiem wkraczali na okręty, mijając się z tymi, którzy sztywni, nadpsuci od upału wracali do ojczyzny w zbitych z desek pudłach. O ile było co w te pudła upchnąć. Pełen rozkwit. Gradsul przeżywał największy gospodarczy i demograficzny boom od stulecia.


- - -


Stary Paolo Meosi popijał popołudniową, mocną kawę z półprzymkniętymi oczyma. Słońce mocno grzało, ale nie ono było przyczyną dla której Meosi mróżył oczy. Zawsze mrużył. Zdziwił by się jednak ten, który liczył by na to, że pomarszczony starzec drzemie. Tacy zawsze się trafiali.


- … Giancorli wystawią najpewniej jakiego zamorskiego mistrza, bo posłali po niego nawet statek, którego wypatrują już trzy dni, bo wiatry nieprzyjazne. W porcie już nie mogą patrzeć na ich ludzi, bo wchodzą na teren Bergova a on tego nie lubi. Są jakieś starcia, burdy, nawet podpalenia. Bergov pewnie wziął by się za to, wiecie panie Paolo jaki on jest w gorącej wodzie kąpany, ale że jest „pax” to i czeka. Mówią, że odgraża się, że po wszystkim ukręci łeb Giancorli. On sam ma tego co i w zeszłym roku krasnoluda. Runiego? Brudniego? Durniego? Gówno, plugawe te ichnie imiona, spamiętać uniesposób. Ale pry, że niezły. Wtedy doszedł do ósemki, teraz liczy na więcej. O ile nie trafi na Proroka od Rossich. Ten, jak wiecie, jeno trupy za sobą ostawia a zeszłego roku wygrał. Teraz też się na to sadzą i kładą ponoć tysiąc w złocie na szalę! No, ale i Marcone i Rudy też liczą na zwycięstwo. Mówi się, że Marcone to jakiego barbarzyńcę z północy zwołał…


- Co to barbarzyńca…?- wyrwało się smykowi który przysłuchiwał się wszystkiemu od jakiegoś czasu za nic sobie mając dyskrecję miejsca w którym usiadł ze swoim rozmówcą Paolo Meosi. Jego rozmówca, młody i szczurkowaty z wyglądu nie zdecydował się na odpowiedź. Był tu gościem, nie jego rolą było strofować domowników. Korzystając z okazji sam uraczył się aromatyczną, acz stygnącą kawą. Przednią.


- Filio, serce moje i iskro mego żywota, czy nie powiedziałem ci, że to prywatna rozmowa? – Paolo przemówił cichym, spokojnym głosem człowieka o gołębim serduszku. Nikt oceniając tego staruszka po tym jak zwrócił się do smyka i jak wyglądał nie wziął by go za głowę bandyckiego rodu. Nie sposób było uwierzyć, że ma on na swoim sumieniu niemal pół tysiąca istnień i nosi przydomek „Papa Rzeźnik”.


- Tak dziadku, ale ja chciałem posłuchać…. - smyk będą zupełnie pewnym, że nic mu nie grozi podszedł do starego Paolo i pocałował go w rękę a potem wdrapał mu się na kolana. Oblicze „Papy Rzeźnika” nabrało zupełnie innego koloru.


- Matka będzie na ciebie zła…- mruknął Paolo po czym skinął na swego rozmówcę, by ten kontynuował. Nim jednak zaczął smyk zdążył odpowiedzieć wprawiając swego dziadka w doskonały humor. – Ona zawsze jest zła.


- Jako rzekłem, Marcone z jakimś dzikusem z północy ściągnie. Są tacy co mówią, że już jest w mieście, ale nikt go nie widział. Może go gdzie ukrył, ale po co miałby to czynić? Tak czy siak na stole jest teraz około trzydziestu tysiąców. W złocie! Ma być trzydziestu czterech, więc pewnie kogo dobiorą.


- Znajdź mi tego od Marconich. Chcę się o nim więcej dowiedzieć. – dziadek Paolo prosił, więc jego rozmówca skrzętnie prośbę w pamięci notował. Niegrzecznie i niebezpiecznie było lekce sobie ważyć prośby starego Paolo. W mieście było takich niewielu i zwykle byli przyjezdnymi. Spośród osób znajomych prośby Paolo Meosiego potrafiła zlekceważyć tylko jedna osoba. A Filio w tym rozrachunku nie liczył się zupełnie…



- - -


Obita boazerią, pełna zwierzęcych skór i różnych bibelotów salka na zapleczu gospody była doskonałym miejscem, by się zrelaksować. Wyciągnąć nogi przy kominku, złożyć je na pufce przed buchającymi płomieniami, zatrzasnąć drzwi na cztery spusty i na tych parę minut pozwolić, by interes bronił się sam. Niedużo było takich chwil, a ta obecna też do takich nie należała. Domenico i Luca siedzieli w izbie, bo była odcięta od reszty karczmy, przytulna i bezpieczna. Idealna do rozmów o sprawach najwyższej wagi. Siedzieli, bo nie mieli wyjścia. W progi ich przybytku ściągnęli niezapowiedziani goście i chcąc czy nie (z czystej chociażby grzeczności wypadało) dwóch najstarszych Scalonich w rodzinie musiało przybyszy zaprosić na małe co nieco. Wizytacja zjawiła się w osobie siedmiu wspaniałych. Piątka, która została za drzwiami do rodzinnego sanctum wyglądała naprawdę solidnie. Nogi jak filary mostu, grubsze w udach niż korpus niejednego rozrabiaki, łapska napuchnięte, wciśnięte w krótkie rękawki kamizelek chyba jakąś czarnoksięską sztuką i plecy, które można by wykorzystać pod budowę osiedla domków jednorodzinnych. Poszukiwacze legendarnego Oka i Dłoni Vecny mieliby chyba łatwiejszą misję niż poszukiwacze szyi u owych ponurych dżentelmenów. Pyski poznaczone bliznami i wgnieceniami, siniakami i śladami po pęknięciach kości dobrze świadczyły o chłopakach. Byli solidniejsi niż krasnoludzkie pawęże i choć ślady ekstremalnego użytkowania zaznaczyły się na nich wyraźnie to wciąż działali super sprawnie, a gwarancję mieli dożywotnią. Duet, który wkroczył za Domeniciem i Lucą mógł czuć się z taką obstawą całkowicie bezpieczny. Bez niej też zresztą mógłby, bo nikt na te persony ręki podnieść by się nie odważył. Nie tu.

Carlo Clivio, trzydziestokilkulatek o zmierzwionej czarnej grzywie, wiecznie zarośnięty i w nieładzie. Teraz też paradował w rozchełstanej, czarnej koszuli i narzuconym nań niedopiętym kubraku. Oba krótkie miecze, które nosił przy pasie były zdobyczne. Jako morderca do wynajęcia często wchodził w posiadanie ładnych rzeczy, bez konieczności kupowania czegokolwiek. Oszczędzał czas i pieniądze.

Jego suwerena bracia Scaloni znali jeszcze lepiej. Blady Marco był tym dobrodusznym człowiekiem, który zlitował się nad nimi, gdy byli w finansowych tarapatach i wspomógł solidną pożyczką. I choć dostawał co jakiś czas dowody wdzięczności wciąż rachunek mu się nie zgadzał. Cyfry musiały być w prawdziwym nieładzie skoro sam pofatygował się do swoich dłużników. Rozparty wygodnie na krześle, z nogą zarzuconą na nogę uważnie lustrował pomieszczenie. Szarozielone oczy miał bystre, żywe, zdolne wychwycić najdrobniejszy szczegół. Ale na gospodarzy przybytku spoglądał ciepło, uśmiechał się promiennie ukazując równe rządki perłowo-białych zębów.

"Nie idzie wam interes panowie? Fortuna się od Was odwróciła?"

"Idzie... No, dość niemrawo" - skłamał głupkowato Domenico.

"Wszyscy jakoś przędą, a teraz szczególnie dobra pora dla biznesów, a u Was znów dziurawe kieszenie..." - Marco zasępił się, spuścił nos na kwintę. Dobry był z niego komediant, ale chyba przypomniało mu się jakieś umówione spotkanie czy inna pilna sprawa, bo szybko spoważniał.

"Wisicie mi górę złota, a ja nie usłyszę nawet przepraszam. Termin spłaty już dawno minął, odsetki poszły w górę, księgowi zdążyli już zanotować wpłatę od was. A tu chuj! Nie ma żadnej wpłaty!" - mężczyzna podciągnął rękawy jedwabnej koszuli i oparł obie nogi na ziemi - "Idę do tych pizdowatych dupowłazów i pytam, co z moim złotem. Gdzie jest kurwa kufer z monetami, na którym mógłbym sobie postawić doniczkę z paprotką? Nie ma, jebnęli się, wpisali w księgi, ale kasa nie przyszła. Wkurwiłem się, bo - zwierzę wam się tutaj - bardzo lubię porządek. Porządek w aktach, porządek w domu, porządek na mieście. Ręce mi się pocą i czuję się, jakby mnie pchły oblazły, kiedy ktoś robi u mnie burdel".

Komentarzy nie było, wszyscy słuchali z uwagą tyrady, która zwierzała w coraz niebezpieczniejsze strony.

"Za waszą sprawą zrobił się bajzel i aż mnie skręcało. Medykusy dały mi jakieś piguły na spokój, ale wziąłem tego cały wór i dalej chodziłem podkurwiony. Stwierdziłem, że sprawę trzeba rozwiązać raz na zawsze. Pojechałem z chłopakami do sadu... Mam taki sad. Drzewka pomarańczowe, jabłonki, śliwy, nawet cytrynki. Nie wiem czy wiedzieliście, to mówię".

Nerwowe kiwnięcia głową potwierdziły, że żaden z braci o owocowym sadzie bandyty nie miał pojęcia.

"Ogrodnicy mieli przesadzać jakieś krzewy, nasypali takie kupy ziemi, nakopali dołów. Każdy z was by się do takiego dołu zmieścił, przysypać kompostem, wyklepać. Ziemia spulchniona, agrest i porzeczkę można by tam posadzić. Tak będzie" - Marco uśmiechnął się wrednie, a Clivio jasno odczytywał takie sygnały. Dłonie zabójcy czekały już na rzeźbionych rękojeściach mieczy.

"Macie miesiąc, żeby zgromadzić forsę. Dopóki trwają prace u mnie w ogrodzie, dłużej nie będę czekał" - bandzior skrzywił się słysząc gorączkowe zapewnienia Scalonich, że wszystko będzie jak należy - "To miłosierdzie nie jest całkowicie bezinteresowne. Zadanie, które dla was mam jest powodem mojego odroczenia wyroku".

"Jak wiecie, niedługo będzie miał miejsce coroczny turniej. Krwawy sport to najlepszy sport, a najlepiej bawi się ten, kto wygrywa. W tym roku to mój czempion ma sięgnąć po mistrzowski tytuł" - ton sugerował, że innej możliwości być nie może - "Facet przypłynie ze wschodu, dziś po zmroku. Przez cały czas do rozpoczęcia walk będzie przebywał u was. Macie zapewnić mu bezpieczeństwo i spełnić wszystkie jego zachcianki. Jeśli o trzeciej w nocy zażyczy sobie pieczonego dzika to będzie waszym pierdolonym obowiązkiem mu go dostarczyć. Choćbyście musieli sami ruszać w pole z widłami polować na świnie. Jasne, prawda?"

Upewniwszy się, że sprawa jest zrozumiała Marco kontynuował: "Ugościcie go jak trzeba i wpłacicie pieniądze na moje konto do końca tego miesiąca i zapomnimy, że kiedykolwiek mieliście ze mną jakieś problemy. To rozwiązanie pierwsze. Dwójka to kariera jako nawóz pod owocowe krzaczki. Jeśli wolicie trochę jeszcze pomieszkać powyżej poziomu gleby to o dziesiątej w doku piętnastym, ze statku „Córa Fortuny” odbierzecie mojego gościa. Proste, prawda?"

W zapewnieniach o prostocie proponowanego rozwiązania prześcigać się nie musieli. Godzinę później, już po wyjściu Marco, cała bliższa i dalsza rodzina Scallonich zastanawiała się jak też wypełnić tę prostą … prośbę. Jak? Bo, że od tego zależy życie całej rodziny Scalloni, począwszy od najstarszego brata a skończywszy na spłodzonych przypadkiem przez najdalszych kuzynów bękartach, nie wątpił nikt. A do wyznaczonej przez Marco godziny dziesiątej zostało ledwie dwie godziny…



.
Raz jeszcze powodzenia.
.
 

Ostatnio edytowane przez Bielon : 04-09-2010 o 16:40.
Bielon jest offline  
Stary 04-09-2010, 15:50   #2
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Luca Scaloni

Zbliżający się do czterdziestki mężczyzna pogłaskał się po swoim potrójnym podbródku i delikatnie przyczesał starannie wypielęgnowany zarost. Szybko poruszające się palce przywykłe bardziej do precyzyjnej pracy musiały się czymś nerwowo zajmować, bo mimo iż stał przed członkami rodziny, to dopiero co tłumaczył im dość przykre sprawy. Skończywszy spojrzał raz jeszcze po twarzach wszystkich zebranych i wzruszył ramionami.
- Nic kurwa do kroćset nie wyczaruję, cyfry mówią same za siebie, żebyśmy się zesrali każdy na złoto, to braknie nam kasy na spłacenie tego Gnidy.
- Układanie się z tym jak to nazwałeś "Gnidą" -
odezwał się spokojnie jeden z braci - było, że pozwolę sobie ci przypomnieć, głównie twoim pomysłem, więc teraz myśl lepiej jak nas z tego wyciągnąć.
Luca opadł ciężko w fotel, chora noga nie przywykła do długotrwałego obciążenia a tłumacząc pozostałym jak kiepsko stoją z finansami musiał wstać w odpowiedzi na rozemocjonowne zachowanie pozostałych. Czekając aż młokosy przestaną przerzucać się w jego stronę doskonale zakamuflowanymi imperatywami i określeniami pozwalającymi uznać język ulicy za najbardziej z rozbudowanych, rozmasowywał sobie spokojnie kolano.
Siedzący po przeciwnej stronie stołu Domenico uśmiechał się lekko pod nosem spoglądając na swojego brata. Luca nie miał mu nic więcej do powiedzenia, prócz tego co przed chwilą przedstawił pozostałym. Sytuacja wyglądała źle, acz nie beznadziejnie, musieli szybko zebrać kasę, co znów nie było dla nich aż taką nowością. Fakt, że musieli jej zebrać dość pokaźną sumę mocno całość komplikował, ale też nadawał jej posmak wyzwania, które obaj najstarsi braci nad wyraz lubili. Trzeba było działaś szybko, acz z rozmysłem, o tym ostatnim wiedzieli zaś dobitnie mając jeszcze w pamięci to co spotkało ich ojca.

- Dobrze.
Przerwał niewiele wnoszące do sprawy rozmowy po raz kolejny podnosząc się ciężko z fotela - Za trzy kwadranse sługus Marconiego dobije do brzegu. Który z was weźmie go na siebie?
Pytanie zawisło w powietrzu niczym topór pod który nikt nie kwapił się podstawić głowy...
 
Akwus jest offline  
Stary 04-09-2010, 16:21   #3
 
dreamwalker's Avatar
 
Reputacja: 1 dreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetny
Alessio wpółleżał na fotelu wpatrując się w ogień. Języki płomieni zgrabnie lizały podłożone im pieńki, które już za chwilę obrócą się tylko w popiół. Tyle z nich zostanie. Alessio wpatrywał się w ogień i zastanawiał się. Leniwie bawił się wyciągniętym z wewnętrznej kieszeni kamizelki sztyletem. Sztylet był dość niezwykły, widać było, że broń robiona jest na zamówienie. Ostrze było wyjątkowo płaskie i trochę mniejsze, nie widać go było pod ubraniem, nie krępowało ruchów a specjalne "podobno mithrilowe" wzmocnienia sprawiały, że było mimo wszystko całkiem skuteczne.

Alessio wsłuchał się biernie w rozmowy "krewnych". Sam pewnie też przyłączył się do ogólnego jazgotu, prób uciszania i innych fascynujących czynności, które w sumie składały się na porządną rodzinną kłótnię, ale już z samego rana obsługa napsuła mu nieźle krwi. Najpierw ten nowy chłopaczek, którego ostatnio przyjał do terminu. Smarkacz rozlał piwo na szatę samemu Donellusowi Merke. Kolejny dziany szlachetka będzie omijał tą karczmę z daleka. Gdyby Alessio wiedział, że Donellus gustuje w chłopcach, to pewnie pozbył by się niewygodnego obdartusa w ramach przeprosin. Zrobiłby kurwa wszystko, ale ten się uniósł honorem i choćby Alessio zrobił mu laskę żonglując przy tym kurczakami, to pewnie i tak nie ubłagałoby bogacza. Alessio splunął na dywan i rozparł się wygodniej w fotelu. Po tym rozpoczęciu dzień zapowiadał sie znakomicie i barman zastanawiał się, czy ma szanse dożyć do wieczora. Wszak ledwo minął poranek, jeśli dzień rozkręci się jeszcze bardziej po takim otwarciu, to będzie wesoło. W złym tego słowa znaczeniu.

Tymczasem, zupełnie gdzie indziej, Młody szorował srebra. Właściwie od początku nie dostał żadnej karczemnej ksywy, pseudonimu, imienia, czegokolwiek a jego własne imię - Sergio, zostało pogniecione i wrzucone w bardzo ciemne i niedostępne miejsce. W pewnym metaforycznym sensie. Młody tarł z zapałem srebrny talerz aż nie zobaczył z nim swojego odbicia. Mały chłopiec o lekko szczurowatej aparycji i szarych oczach uśmiechnął się. Nie, to Młody uśmiechnął się. Odbicie pokazało minę, która nie przypominała śmiechu. Chłopiec w srebrze wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać. Młody przetarł jeszcze raz talerz i szybko odłożył go na miejsce unikając spojrzenia swojego alter ego. Rzucił się w wir pracy. Teraz już nie chodziło o to, by zarobić. Teraz musiał pracować, by móc wogóle coś zjeść. Czy ten Alessio nigdy nie bywa w dobrym humorze?

Alessio uśmiechnął się błogo i schował sztylet pod połą kamizelki. To jest życie. To było życie. Do tego dnia. Barman mógłby podać dokładną godzinę, w której wszystko nagle runęło. Oczywiście, wiedział że tylko oszukałby sam siebie. To, że koniec jest bliski było jasne od dawna, ale kto by sobie zaprzątał tym głowę? Na pewno nie oni. Zgraja łachudrów z całego świata. Alessio dopiero po chwili wpadł na to, że sam ma podobny rodowód. Zaśmiał się w głos i odchylił w fotelu. Skupiony na nim wzrok rodziny oznaczał, że popełnił małe faux pas. Nikomu nie było dzisiaj do śmiechu.

No cóż, koniec wypoczynku. Barman przesunął fotel tak, by słyszeć wszystkie słowa padające w dyskusji. Na razie nic nie mówił, ale słuchał uważnie, by w razie czego włączyć się w jej bieg.
 
__________________
Światło dzieli od ciemności
Czasem tylko mały krok -
Wskazać można tych z jasności,
Innych nadal skrywa mrok.
dreamwalker jest offline  
Stary 04-09-2010, 16:39   #4
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Domenico Scaloni

- Dobrze nie jest. - odezwał się, gdy Luca skończył. - Ale dzięki złożonej propozycji, mamy jeszcze miesiąc. To oznacza... - zamilkł na chwilę, by przyjrzeć się każdemu obecnemu w pokoju uważnie i z osobna. - To oznacza, że może wydarzyć się bardzo wiele. - dokończył ogólnikowo.
Ale kto miał łeb na karku, mógł się domyślić, do czego pije. A następne słowa Domenico potwierdziły te domysły.
- Vittorio i Alessio, zostańce. Reszta niech wraca do swoich zajęć.

Gdy zostali już tylko w najbliższym gronie, Domenico odchrząknął i ponownie zabrał głos.
- Rębajło, którego ściągnął sobie Marco to jedna sprawa. Którą, oczywiście, się zajmiemy. Bo daje nam bezcenny w tym momencie czas. Osobiście będę miał go na oku, tu, w karczmie. - odpowiedział na pytanie brata. - Na ulicy niech zajmie się nim kto inny.
- I wyrzuciłeś wszystkich tylko po to, by nam to powiedzieć?
- przerwał przedłużającą się ciszę jeden z braci.
- Nie. - rzekł zmienionym głosem Domenico, zmrużywszy oczy. - Drugą sprawą jest sam Marco. Nadszedł czas, żeby zrzucić sobie tego gnoja z pleców. Bo nie sądzicie chyba, że nawet jeśli uda nam się go spłacić tym razem, to o nas zapomni.
Znowu zapadła cisza. Każdy trawił dopiero co usłyszane slowa na własny sposób.
- Prześpijcie się z tym, braciszkowie. Jeśli do jutra o tym nie zapomnicie, powiem wam więcej. Bo nad tą kwestią zastanawiam się nie od dzisiaj.
Domenico wstał, skinął braciom głową i wyszedł z pokoju.

- Co ty tu robisz, smyku? - zapytał, gdy pod drzwiami natknął się na swojego syna, pięcioletniego Vincenza. - Chyba nie podsłuchiwałeś, co?
- Niee-e. - chłopiec zdecydowanie pokręcił głową. - Mama kazała cię znaleźć.
- Tak?
- mruknął z uśmiechem, biorąc go na ręce. - Więc chodźmy zobaczyć, o co chodzi.
 
Cohen jest offline  
Stary 04-09-2010, 20:27   #5
 
Marjan's Avatar
 
Reputacja: 1 Marjan jest na bardzo dobrej drodze
Miki

Miki przysłuchiwał się słowom Pana Scaloni z uwagą.
W sytuacji która się wydarzyła zauważył idealną sytuację dla siebie aby w końcu się wykazać.
~hmmmm, moze w końcu docenią jakoś moją brudną robotę. W końcu nie z samego zabijania człowiek żyje~
Uśmiechął się pod nosem, Alessio w tym momencie roześmiał się.
~Wyzyskiwacz jeden, anorektyk żyjący we własnym świecie, ale zna się na swojej robocie.~
Już chciał się zgłosić aby pójść po tego gościa, gdy Pan Domenico wyprosił wszystkich.
~Szlag, muszę poczekać.~
Stanął kawałek od drzwi, czekając słyszał głosy w środku i rozumiał co niektóre słowa. Ton głosów mówił mu że coś niemiłego się szykuje. Usłyszał tupot nóg, lekkie chaotyczne kroki, wskazujące na dziecko. Po chwili zza rogu wyszedł mały syn Pana Domenica, pokazał chłopcu otwartą dłoń w geście przywitania i uśmiechał się. Mały żywotny szkrabek, nieraz chciał mu się głowę urwać i wsadzić w ziemię ale gdy spojrzało mu się w oczy złość przechodziła.
Maluch przystawił głowę do drzwi i nagle od nich odskoczył, zza nich wyszedł jego dziadek.
Miki odczekał chwilę i podszedł do Pana Domenica.
-Panie Domenic. Przepraszam jeśli się narzucam.-Powiedział spokojnym głosem po czym szybko dodał.
-Chciałbym się zgłosić jako ochotnik który by wybrał się po naszego "Gościa". O-oooczywiście jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.-Zająknął się, bo dostrzegł coś w oczach Pana Domenica, rozdrażnienie czy ulgę?
 

Ostatnio edytowane przez Marjan : 05-09-2010 o 01:26.
Marjan jest offline  
Stary 04-09-2010, 23:57   #6
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Vittorio Scaloni



Vittorio wyglądał na sporo starszego, niż faktycznie był. Dodatkowo wrażenie potęgował spokój, z jakim podchodził do życia. Stoicki spokój kogoś, kto każde spotykające go doświadczenie chce smakować w pełni, bez pośpiechu i z całkowitą świadomością. Względnie to kwesta diety. Na szczęście jego ciało, wbrew wyglądowi, było w szczytowej formie. Umysł zaś... Cóż, tu było jak zwykle.

- Ten człowiek, ten, który ma dziś przypłynąć, jest ze wschodu? –
Zapytał brata, po wyjściu Domenico.
- Tak, chyba tak. Blady Marco chyba tak mówił. –
- Znałem kiedyś człowiek ze wschodu. –
- I co? –
- Przyrządziłem jego wątrobę z czarną fasolką i cebulą. –
Drugi z braci skrzywił się nieładnie. Vittorio, jak zwykle zdawał się tego nie zauważać.
- To był naprawdę dobry człowiek... –
Vittorio uśmiechnął się do swoich wspomnień. Siedział tak jeszcze przez chwilę, delektując się rubinowym trunkiem, po czym energicznie wstał kierując się do drzwi. Za nimi spotkał Domenica ze swoim szkrabem i Mikiego.

- Idę do portu. –

Poinformował brata krótko, nawet się nie zatrzymując. Uśmiechnął się przy tym do Vincenza. Rodzina jest najważniejsza. To żelazna zasada, której Vittorio był całkowicie wierny i oddany. Co jak na kogoś z jego przeszłością, mogło wydawać się dziwne. Na szczęście nikt za często mu o tym nie przypominał. To było wyjątkowo nie zdrowe. Głównie dla przypominającego.

Jego stanowisko w kwestii rozwiązania problemu z Bladym Marciem, nie musiał nawet przypominać żadnemu z braci. Od początku uważał, że pomysł z oddawaniem jakikolwiek długów jest nieco dziwaczny. Są dużo łatwiejsze i bardziej zyskowne sposoby. Ot, jakby tak dziś ogrodnik Marko zamówił coś do jedzenia lub picia. Vittorio ugościłby go prawdziwie po królewsku. Włożył by w to cały swój talent i artyzm. A problem sam by się po kilku dniach rozwiązał. Niestety Marco aż za dobrze widział, komu pożycza pieniądze i niczego sobie nie zażyczył. Szkoda.

Po drodze do portu, zajrzał do starego Ottawia, odebrać swoje zamówienie. Pierścień wyglądał niepozornie. Nie żadne tam złoto czy nawet srebro. Żadnych drogich kamieni czy wymyślnych zdobień. Ot zwykły sygnet. Nawet jako kastet nie mógł posłużyć, bo groziło to uszkodzeniem. Miał za to inne zalety. Vittorio starannie wypełnił umieszczony w nim mini pojemnik uprzednio przygotowanym specyfikiem. Wcześniej dokładnie sprawdził, czy mechanizm wysuwający igłę działał jak należy. Działał. Na palcu tez leżał idealnie.

W porcie zapytał o drogę pierwszego napotkanego marynarza. Ten sklął go w odpowiedzi solidnie, dokładnie określając zajęcie jego matki. Vittorio przyjął to ze spokojem, poklepał go tylko przyjacielsko po ramieniu i ruszył dalej. Tak, mechanizm działał idealnie.

W końcu znalazł właściwy dok. Logiczne było, że skoro Marco chce ochrony dla swego gościa, to coś musi mu grozić. Pomny tego Vittorio rozpoczął od dyskretnego rozeznania się w bezpośredniej okolicy w poszukiwaniu potencjalnych kolegów po fachu. Znał kilku, znali i jego, więc zabawa zapowiadała się przednia i w doborowym towarzystwie. Dwa krótkie miecze wystawały spod płaszcza. Kusze miał przewieszoną przez plecy. Wypatrując niebezpieczeństw w oczekiwaniu na ważnego gościa w myślach zastanawiał się, co wyjątkowego dla niego przyrządzi...
 

Ostatnio edytowane przez malahaj : 05-09-2010 o 00:03.
malahaj jest offline  
Stary 05-09-2010, 02:18   #7
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Luigi Batista

Szczupły jegomość był właśnie zajęty marynowaniem sporego kawałka wieprzowiny, kiedy drzwi do gospody otwarły się. Z początku nie zrobiło to na nim wrażenia, i całą jego uwagę absorbował kawał mięcha. Jednak głos przybysza wydał mu się znajomy.
~Zaraz... Ten gość chyba nie ma zamiaru zostawić u nas sakiewki.~
Istotnie, był to Marco, żądał spłaty długu. Luigi rzucił ochłapem na blat i popędził w stronę rozmawiających. Przybysz budził w nim uczucie strachu i szacunku.
~Mistrz w złodziejskim rzemiośle, krwawy rzeźnik. Ideał a zarazem śmiertelne niebezpieczeństwo.~ Rozmyślał, a jego wzrok z zazdrością spoglądał na jego broń.
Gość przyniósł złe wieści. Po jego wyjściu Luigi zaczął zastanawiać się co tu zrobić. Kiedy Kuzyn Domenico wyprosił ich, kuchta powiedział do reszty.
- Z tego interesu nie spłacimy długów. Może kilka włamów poprawiłoby nasz budżet? - tutaj przerwał na chwilę, zaśmiał się gorzko i kontynuował - Najlepiej byłoby zabić skurwiela, ale przypuszczam, że prościej sforsować pas cnoty za pomocą marchewki niż przebić się przez jego obstawę. Poza tym, nawet jeśli by się udało, gość zabije nas, nim zdążylibyśmy zadać cios. To zawodowy morderca.
 
Rychter jest offline  
Stary 05-09-2010, 14:10   #8
 
dreamwalker's Avatar
 
Reputacja: 1 dreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetnydreamwalker jest po prostu świetny
Oczywiście. Wiedział to od początku, ale dlaczego nie zdawał sobie z tego sprawy. Tak, tak, przemoc jest rozwiązaniem.

- Powodzenia, chłopaki - powiedział wstając z fotela - jak co, to wiadomo, gdzie jestem, nie? - rzucił na odchodne. Ciekawe, czy karczma jeszcze stoi pod opieką tego gówniarza.

Najstarszy z dzielnej trzódki Alessia był Siman. Młody człowiek, który imał się chyba każdej z dostępnych w mieście prac. Był nawet przez pewien czas grabarzem. Przyjście do Scalonich było już aktem rozpaczliwej desperacji. Siman był chłopcem, którego wciąż prześladował pech. Wszystko leciało mu z rąk i głowy, nie nadawał się ani na uczonego ani rzemieślnika, ale Alessio obiecał mu, że zrobi z niego barmana. Siman cieszył się, że w końcu spotka go jakaś odmiana losu. Jednak szkolenie u Alessio potwierdziło go w przekonaniu, że los nie zmienia się tak po prostu. "Upuszczasz wszystko bo jesteś cholernym cykorem. Dopiero jak przestaniesz się bać. Ale nie osiągnę tego okładając Cię pluszakami i częstując miłym słowem", potem się zaczęło. Przez pierwszy miesiąc Siman pracował tylko z drewnianą zastawą a i tak po tych trzydziestu dniach połowa była do wyrzucenia. Chłopak znał różne oblicza strachu, ale służba u Scalonich była prawdziwą ich skarbicą. Alessio budził go w nocy, nasyłał na niego zbirów, raz nawet wynajął maga, który stworzył iluzję, której Siman przestraszył się na prawdę. Po miesiącu Siman przestał upuszczać talerzy. Po roku stał się drugim Alessio. Zgubny wpływ Scaloniego odcisnął się mocno na psychice Simana. Był teraz co prawda silny i zdecydowany, ale i równie pokręcony jak jego nauczyciel. Mógłby pewnie teraz wyjść z karczmy Scalonich, zająć się czymkolwiek i osiągnąć sukces. Siman jednak nie potrafił. Czuł, że należy już do tego miejsca. Nie ma odwrotu.

Teraz była jedna z nielicznych chwil, gdy Siman mógł się poczuć panem i władcą karczmy. Alessio poszedł wygrzewać dupę przy kominku i młody barman miał dla siebie całe królestwo Scalonich. Z błyskiem w oku przywołał jednego z kelnerów. Na codzień był to jego kumpel, z którym wspólnie palił i klął na Scalonich na tyłach karczmy. Teraz było to podwładny a Siman postanowił nieco poużywać władzy...
 
__________________
Światło dzieli od ciemności
Czasem tylko mały krok -
Wskazać można tych z jasności,
Innych nadal skrywa mrok.
dreamwalker jest offline  
Stary 05-09-2010, 22:40   #9
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Franc Szteren

Tyle razy narzekał na swojego mocodawcę, przeklinał go w duszy gdy nie mógł pisnąć słowa zbierając cięgi od Scaloniego, obsmarowywał go na zapleczu, gdy z innymi kelnerami musieli dać upust swojej frustracji. Było i tak, że zaciskając zęby powstrzymywał się od płaczu, gdy Alessia zjebał go do góry do dołu. Nigdy jednak, żadna z tych sytuacji nie wkurzała go tak bardzo jak chwile, gdy cała gospoda zostawała pod okiem tego pożal się boże barmaniny, nie umiejącego utrzymać w rękach karafki.
Co innego wykonywać polecenie Scaloniego, bandyta, bo bandyta, ale jednak człowiek z ogromnym doświadczeniem i pozycją, której Franc pewnie nigdy się nie dochrapie, co innego zaś, gdy polecenia zaczynają padać z ust człowieka z którym jeszcze przed godziną wspólnie palił i klął na Scalonich na tyłach karczmy.
~ Niektórym, kurwa władza do łba uderza za szybko ~
Pomyślał swoje ale czym prędzej podbiegł na skinienie swojego "szefa".
Tak jak podejrzewał, do zrobienia nie było nic konkretnego, coś co mógł wykonać ktokolwiek i w jakimkolwiek odleglejszym terminie ~ Ten koński zwis musiał udowodnić że ma władzę, ot co! ~ Poszedł na zaplecze wytargać sobie olbrzymi niemyty od tygodnia gar, który miał za godzinę lśnić się, wedle polecenie, "jak psu jajca". ~ Przyjdzie i na ciebie kryska Matysku, przyjdzie ~ myślał Franc Szteren ocierając pot z czoła i pocierając po raz kolejny ostatki po befsztyku na ostro...
 

Ostatnio edytowane przez Akwus : 05-09-2010 o 22:43.
Akwus jest offline  
Stary 06-09-2010, 00:24   #10
 
Gantolandon's Avatar
 
Reputacja: 1 Gantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodze
Lorenzo Scaloni

Postawny mężczyzna siedział w kącie gospody, wcinając chleb z masłem czosnkowym. Wyglądał na nie więcej, niż trzydzieści lat. No, może trzydzieści parę. Rumiana, poczciwa twarz nadawała mu wygląd dobrotliwego wujaszka. Czarne włosy opadały mu na ramiona.

Na wizytę Marco załapał się przypadkowo. Często przychodził do kuzynów, bo w rodzinnej atmosferze jadało się przyjemniej. To, że nie musiał płacić za jedzenie, też jakby przesądzało. Gdyby ta jędza Stella umiała przynajmniej gotować tak jak oni, swoje małżeństwo uznałby za udane.

Przez jakieś siedem lat pracował w straży, zanim nie został wyrzucony z hukiem. Oficjalnie za przyjmowanie łapówek, co było śmiechu warte - to tak, jakby dziwkę wygnać z burdelu za niemoralne prowadzenie się. Może po prostu mieszki przekazywane pod stołem swoim zwierzchnikom były nieco za chude. Większy wpływ jednak miało to, że kapitan pewnego dnia przyłapał Lorenzo ze swoją młodziutką żoną. Od tego czasu jego dni jako stróża prawa były policzone.

Cóż, i tak potrafił wyjść na swoje. Wciąż udało mu się utrzymać stare przyjaźnie - jego towarzysze mieli w większości brzydkie żony, więc z nimi nie sypiał. Od czasu do czasu upijali się gdzieś na mieście, a Lorenzo zawsze wiedział, gdzie znaleźć ładne, tanie dziewki. To w sumie wystarczyło, żeby żyć sobie w miarę dostatnio.

Kontakty kuzyna ze strażą były znane wśród reszty Scalonich, ale nie były niepokojące. Przekazywał informacje o ludziach upierdliwych zarówno dla miasta, jak i dla rodziny. Wszczynających burdy klientach, namolnych i agresywnych żebrakach, czy nieuczciwych dostawcach. Takich, którzy nie narobili wystarczająco dużo burdelu, żeby skończyć na dnie rzeki, ale przydałaby się im mała nauczka. Wszyscy byli zadowoleni - Scaloni, że nikt im nie bruździ a strażnicy, że zgarniają kogoś bez zbędnego wysiłku.

A w sytuacjach, kiedy naprawdę było to potrzebne, były strażnik szedł na najbliższy posterunek z butelką dobrego wina. I sakiewką pełną złota, którą znalazł i koniecznie chciał zwrócić właścicielowi...

**

Sytuacja zdecydowanie nie wyglądała najlepiej. Chociaż Lorenzo tylko stołował się w gospodzie, nie miało to wielkiego znaczenia. Przynajmniej dla Marco. Jeżeli pozbywać się niewygodnego dłużnika, to od razu z rodziną. Dawało mu to odpowiednią motywację do zdobycia pieniędzy, a jednocześnie oszczędzało kłopotów na przyszłość. Niejeden głupi pożyczkodawca w mieście zginął z rąk zrozpaczonego krewnego.

Trochę ubodło go, że kuzyni nie ufają mu na tyle, żeby zaprosić do rozmowy, ale trudno było im się nie dziwić. Bywały takie chwile, kiedy sam sobie nie ufał.

- Dobra - stwierdził - To ja pójdę i się upewnię, że nasz szanowny gość będzie miał wolną drogę. Chłopaki w porcie pracują poczciwe, ale niezbyt bystre i głupio by było, jakby nam gościa zwinęli. Domyślam się, że przyciąga spojrzenia.

Przeciągnął się i wyszedł, zgarniając po drodze resztki jedzenia za pazuchę. Wziął też butelkę wina ze stołu, bo w strażnicy nie wypadało zjawiać się z pustymi rękami.

**

Setnik Vencarlo nalał sobie nieco wina do kielicha. Przełknął odrobinę, mlaskając z uznaniem.

- Co tam u ciebie? - zapytał w końcu.
- Te same nudy. - Lorenzo wzruszył ramionami - Teo znowu coś podłapał i kicha, a Stella drze na mnie mordę, że mam mu kupić jakieś medykamenta. Pojebało ją. Mówię jej, że zawsze na wiosnę jest to samo i że skoro wtedy się wylizał, to i teraz się wyliże. Ale nie.
- Kup jakichś ziół na targu i chuj. Majeranku choćby. I tak nie pozna.
- Wiem, kuzyn coś upichcił z tych swoich przypraw. Tylko odkręcisz korek i capi tak, że aż nos skręca.
- A ta, no, jak jej tam było...
- Klara? Powiem ci, że warta tych pieniędzy, co na nią idą. Chociaż wymagania ma co najmniej hrabianki. A, właśnie, rodzina z wizytą przyjeżdża. Po to w sumie przyszedłem.
- Znaczy?
- A, jakiś tam pociotek - zełgał Lorenzo - Chuj wie. Ja go nie znałem nawet, ale Vittorio się z nim bawił, jak był mały. Albo z jego ojcem.
- Rodzinny z ciebie człek - zarechotał Vencarlo.
- Nie no. Rodzina to rodzina.
- Powiem ci, że też nie mam pamięci do połowy tej zgrai, którą moi wujowie zmajstrowali - wzruszył ramionami setnik - Ja to syna nie mogę się dorobić przez pięć lat, a ci chyba spuszczają się oseskami. Wkurwię się kiedyś, to zaproszę jednego do sypialni i niech on się męczy.
- No... w każdym razie to taki rozrabiaka nieco. Wiesz, poczciwy człowiek, ale czasem go coś strzela po kilku kielichach.
- Eeee... mocno?
- No nie aż tak, ale wiesz, jak to jest. Normalnie do rany przyłóż, ale odjebuje mu czasami. Powiedziałbyś chłopakom, żeby jak nas z nim zobaczą, poszli gdzieś swoją drogą? A przy okazji - Lorenzo wydobył zza pazuchy sakiewkę - To chyba twoje?
- Nooooo...

Przerabiali ten dialog już tyle razy, że nawet nie chciało im się zbytnio wysilać...
 
Gantolandon jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172