Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-11-2010, 15:53   #1
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Oszukać Przeznaczenie - II. Dziedzictwo




Jeśli ktoś twierdzi, że podróże za pomocą teleportu to świetna sprawa jest albo masochistą, albo nigdy w życiu tego nie robił! Ragnar wolno podniósł się z ziemi. Mdłości po wypróżnieniu żołądka wprawdzie nieco przeszły, ale ciągle bolała go głowa. Może była to mocna czaszka wilka morskiego, ale nawet taka niezbyt dobrze znosi bliskie spotkania z twardym lodem. Mężczyzna rozejrzał się w koło. Otulony białym płaszczem świat świadczył wyraźnie o fakcie, że udało mu się opuścić ognistą domenę Ifryta. Jednak w jakim znalazł się świecie nie miał absolutnie żadnego pojęcia. Do tego co gorsze nigdzie w koło nie widział pozostałych towarzyszy wędrówki. Wyglądało na to, że wylądował na środku jeziora, zważywszy, że najwyraźniej panował tutaj środek zimy, fakt że pod jego stopami znajdowała się gruba warstwa lodu, a nie woda musiał przypisywać swojej szczęśliwej gwieździe. Doskonale wiedział, jak szybko człowiek traci przytomność i umiera w lodowatej wodzie.
Musiał teraz podjąć decyzję w którą ruszyć stronę. Zawahał się i w tym momencie do jego uszu dotarły sunące po powierzchni dźwięki. Brzmiało to jak śpiew. Nie zastanawiając się wiele ruszył w kierunku z którego dobiegał dźwięk. Miejsce do którego zmierzał było wyspą, albo półwyspem. W miarę jak podchodził głos stawał się coraz wyraźniejszy, a gdy mógł już zrozumieć słowa stanął oszołomiony, bo pieść wykonywana była w jego rodzinnym języku!

[MEDIA]https://sites.google.com/site/eleanormuzyka/Przeznaczenie1.mp3[/MEDIA]

Słyszę twój głos w wietrze
I słyszę jak wołasz moje imię
"Słuchaj moje dziecko" mówisz do mnie
"Jestem głosem twojej historii"
"Nie bój się - chodź ze mną"
"Odpowiedz na moje wezwanie, a ja puszczę cię wolno"


Przyśpieszył kroku, a po chwili już biegł by dotrzeć do brzegu zanim skończy się pieśń. Była piękna i niezwykła, a głos niesiony po pustej, skutej lodem płaszczyźnie jeziora brzmiał czysto i przepełniony był mocą.

Jestem głosem wiatru i lejącego deszczu
Jestem głosem głodu i bólu
Jestem głosem, który zawsze cię woła
Jestem głosem i nim pozostanę


Wbiegł na niezbyt wysoki brzeg, a później ruszył wzdłuż zamarzniętego strumienia. Dotarł do wodospadu, który skuty ręką zimy wyglądał jak niesamowita rzeźba. Na jego szczycie stała jasnowłosa dziewczyna, odziana była tylko w cienką białą szatę. Była bosa. Rozpostarła ręce, wznosząc je w górę. Zamknęła oczy a jednak jej twarz skierowana była ku górze jakby patrzyła prosto w zachodzące słońce, które zabarwiło lód pod jej stopami krwistą czerwienią i złotem. Wyglądało to jakby krew ściekała po złotej skale. Ragnar na chwile oniemiał z zachwytu. Szybko jednak oprzytomniał. Przecież wystarczył jeden ruch by śpiewaczka pośliznęła się i upadła w dół, kilkanaście metrów niżej. Raczej niewielka istniała szansa by przeżyła taki wypadek! Już chciał biec na pomoc gdy w miejscu zatrzymał go kolejny głos:
- Nie możesz nic zrobić. Nie możesz jej pomóc. Nie teraz, nie tak.

Mężczyzna odwrócił się w kierunku głosu i zobaczył kolejna jasnowłosa kobietę odzianą w białą szatę. Ta jednak była zdecydowanie starsza. Mimo to wydała mu się najpiękniejszą istotą na świecie. Jej oczy błyszczały łagodnością i ciepłym blaskiem.
- Witaj Ragnarze w moim domu – uśmiechnęła się, a uśmiech ten w jakiś niezwykły sposób rozgrzał jego zmarznięte ciało a jego nozdrza pochwyciły jedyny w swoim rodzaju zapach, zapach morskiego wiatru po burzy – Jestem Destiny, ale większość nazywa mnie po prostu Panią. Nie przybyłeś tu przypadkiem. Portal przywiódł Cię tutaj bo jesteś mi potrzebny. Jeśli zrobisz coś dla mnie, w zamian ja spełnię twoje pragnienie i pomogę odnaleźć Różę Przedwiecznych Wiatrów. Chodź wejdziemy do środka i porozmawiamy.
Wskazała dłonią na wodospad. Nieco z boku widoczne było w nim przejście. Dalej musiała się widocznie znajdować jakaś jaskinia.


Podróż z Walls do siedziby rodu ap Gruffyd przebiegała bez większych zakłóceń. Tak sporej grupy, jak ta którą obecnie podróżowali, nie ośmielały się napadać żadne potwory, drogowi bandyci ani nawet grasujące w okolicy grupy hobgoblinów i innego szarego lub zielonego plugastwa. Jedynym problemem okazał się tylko obciążony wóz stale grzęznący w zasypującym drogę śniegu. Na pierwszym wieczornym postoju jednak zbrojni, którzy dość już mieli wyciągania go z kolejnych zasp, za radą i dzięki sugestiom Roberta wystrugali z drzewa solidne płozy, które przyczepili od spodu kół. Od tego momentu „sanie” sunęły po zasypanym śniegiem szlaku niczym szklana kula po kamiennym stole.
Droga do Gruffyddoru nie była długa, najpierw trakt dotarł nad rzekę, a potem wzdłuż jej brzegu poprowadził ich prosto do zamku. Dostrzegli go po pokonaniu kolejnego zakrętu i wyjściu z porastającego brzegi lasu, czwartego dnia podróży na godzinę przed zachodem słońca.


Wszyscy zgodnie musieli przyznać, że wzniesiona na wysokim brzegu warownia wyglądała solidnie i dostojnie, a w blasku zachodzącego słońca niektórym wydała się bardzo romantyczna. Wprawne oko kapłana dostrzegło także zbudowaną po drugiej stronie rzeki nieco mniejszą strażnicę. Budowla wzniesiona została z żółtego piaskowca i pod względem obronnym spełniała najwyższe standardy.
Do zamku prowadziła tylko jedna droga, ostro pnąca się w górę"aleja". By ją pokonać należało przejść wzdłuż murów pod czujnym okiem patrolujących je strażników, którzy wyraźnie zaniepokojeni zebrali się na murach mierząc z kusz w kierunku nadciągających ludzi.
- Stójcie – Krzyknął jeden z nich wyglądający na dowódcę – Nie przyjmujemy gości!
Kenneth wysunął się do przodu i odkrzyknął:
- To tak witasz powracającego do domu pana Hank?
Na te słowa po murach poniósł się radosny okrzyk i po chwili brama została otwarta, a na spotkanie młodego ap Gruffyda wyszedł pospiesznie mężczyzna około czterdziestki o wyraźnie wojskowych ruchach:
- Na bogów Kenneth! Gdzie byłeś! Nie mieliśmy pojęcia co się stało. Zniknąłeś bez słowa... - obrzucił ciekawym spojrzeniem resztę kompanii – Co to za ludzie?
Młodzieniec klepnął go przyjacielsko po plecach:
- Dzięki nim żyję, więc nie ociągaj się tylko prowadź do zamku i każ przygotować ucztę. Potem Ci wszystko opowiem.

Wszyscy ruszyli dalej przez bramę wejściową i sień dostali się na dziedziniec zamku dolnego gdzie zebrał się spory tłum zbrojnych i służby, a stamtąd prze koleją bramę dotarli do zamku górnego gdzie jak wyjaśnił Kenneth znajdowały się pokoje mieszkalne dla rodziny i gości.

***

Biblioteka w Gruffyddorze okazała się naprawdę spora jak na standardy domów szlacheckich. Opasłe tomy zajmowały trzy ściany wysokiego na około piętnaście stóp pomieszczenia. Na trzeciej ustawiony był solidny kominek i wisiało kilka obrazów może niezbyt wysokiej klasy, ale za to z pewnością przedstawiających zamek i okolicę.
- Mój pradziad był zapalonym bibliofilem – powiedział Kenneth tym z gości, którzy zainteresowani byli przeglądaniem księgozbioru – a babka lubiła malować. Jak pewnie zauważyliście w całym zamku natknąć się można na jej zostawione potomności „dzieła” - zakończył z pewnym rozbawieniem.

Goście rozejrzeli się z pewnym powątpiewaniem po zastawionych książkami półkach, bo znalezienie tutaj jakichkolwiek informacji wydawało się wymagać wielu godzin przeszukiwania, ale Kenneth bez wahania podszedł do jednego z regałów i wyciągnął dość sporą, oprawioną w farbowaną na bordowo skórę księgę
- Myślę, że możemy zacząć od księgi rodzinnej – Gdy popatrzyli na niego z ciekawością wyjaśnił – Jeden z moich przodków żyjący w drugiej połowie jedenastego wieku, Mathias ap Gruffydd I postanowił, że najważniejsze wydarzenia w naszym rodzie powinny być spisywane dla potomnych. Opisał tutaj między innymi historię powstania Gruffyddoru. Po nim wszyscy Gruffydzi kontynuowali tę tradycję oczywiście w dość zróżnicowanym literacko stylu, ale to zdecydowanie najlepsze źródło o rodzinie jakie posiadam.
Kenneth położył księgę na biurku i zaczął wertować strony:
- Wszystkie wydarzenia zostały oznaczone datami. Myślę, że powinniśmy zacząć szukać koło 1230r.
- Poszukaj wydarzeń z Mirtula 1228...
- szepnęła stojąca obok Shannon.
Mężczyzna skinął głową.
- Jest wpis Madoca – zerknął w kierunku skąd wcześniej rozległ się głos jego niedoszłej prababki.

„15 Mirtul 1228r.
Jutro wyjeżdżam do Elandone! W końcu Shannon zostanie moją żoną. Mam dla niej prezent, w końcu znalazłem to czego szukałem.
Najszczęśliwszy na świecie Madoc up Gruffydd”


Potem natrafili na opis napadu i wypadku, a także walki z chorobą Madoca podpisany przez jego ojca Kevina, a zaraz po nim kolejny wpis narzeczonego Shannon:
„20 Uktar 1228r.
Moje serce umarło wraz z Shannon. Jestem przeklęty bo myśl o innej kobiecie w mym łożu napawa mnie wstrętem, a jednak ciało okazało się zbyt słabe... Muszę odejść... wybacz mi ojcze...
Madoc”


Kolejne wpisy z datą dziewięć miesięcy późniejszą należały znowu do Kevina i zawierały informacje o narodzinach Ruperta ap Gruffydd oraz tragicznej śmierci Ailin ap Gruffydd. Ojciec Madoca spisał także dokładnie klątwę, którą kobieta rzuciła na dziecko i opatrzył ją modlitwą, by nigdy się nie spełniła.
Potem następowały mniej znaczące informacje i życiu w Gruffyddorze.
Uwagę Shannon przyciągnęła notka zapisana pod datą 21 Eleasiasa 1247r.
„Dzisiaj Rupert kończy osiemnaście lat. To moja wina, że dorastał bez matki i ojca. Nigdy sobie nie daruję, że nie powiedziałem Madocowi prawdy o Shannon. Wiem, że mój syn żyje, jednak nawet najlepszej wieszczce nie udało się odkryć miejsca jego pobytu. Musi być chronione jakąś mocą.”
Kevin up Gruffydd


W roku 1252 urodził się syn Ruperta, a pradziad Kennetha, którego nazwano imieniem dziada. Zaś sam Kevin ojciec Madoca zmarł w 1260r. Kenneth przeglądał dalej wpisy, ale to zaglądająca mu przez ramię Mysz zauważyła ten najistotniejszy i z duma wskazała go palcem:
„5 Flamerule 1278r.
Przybył dziś do nas posłaniec z Opactwa Żółtej Róży z wiadomością o śmierci brata Samuela, który dopiero na łożu śmierci wyznał swoje prawdziwe imię... Madoc up Gruffydd...
Chciałem pojechać tam by przywieść szczątki dziada i pochować w rodzinne krypcie, ale ojciec stanowczo sprzeciwił się temu. Stwierdził, że puki żyje będzie się temu sprzeciwiać.
Kevin up Gruffydd"

Dlaczego szczątki Madoca nigdy nie powróciły do Gruffyddoru wyjaśniło się kilka stron dalej:
„13 Młot 1290r.
Pochowałem dziś jedynego syna. Rodzice nie powinni umierać przed dziećmi...”
Rupert ap Gruffydd”


Dalsze poszukiwania nie przyniosły już żadnych efektów. Tak jakby pamięć o Madocu została specjalnie zatarta w dziejach rodu. Kenneth odłożył księgę i wtedy dopiero powiedział:
- Wygląda na to, że by dowiedzieć się czegoś więcej musimy odwiedzić opactwo. To jednak blisko lodowca i droga tam nigdy nie jest bezpieczna, a dotarcie zimą graniczy z niemożliwością... - zastanowił się - skoro prawdopodobnie mój przodek spoczywa tam w grobie od prawie stu lat nic się nie stanie jeśli poczekam do wiosny na nawiedzeniem jego grobu – Potem popatrzył na swoich gości i dodał:
- Nie mogę uwierzyć, że żył tak blisko i nigdy nie odwiedził rodziny... - pokręcił głową – co z niego był za człowiek! Chyba naprawdę nie miał serca!

***

Fergus musiał przyznać, że jak na położony na odludziu zamek, to ruch w tym miejscu jest całkiem spory.
Najpierw, tego samego dnia co on, przybyła ta rudowłosa dziewczyna, ale ona odeszła cztery dni później na północ po zamarzniętym jeziorze. Odprowadzał ją wzrokiem, aż stała się tylko niewyraźną kropką, nie miał przecież nic lepszego do roboty i miał okazję zobaczyć jak w pewnym momencie zmienia się w szarego wilka. Prawdopodobnie była więc druidem. Świadczył by o tym także kierunek w jakim wyruszyła – północny brzeg porastał gęsty i prawdopodobnie bardzo stary las.
Dwa dni po rudowłosej pojawił się spory oddział zbrojnych w szarych płaszczach. Mieli nawet w swoich szeregach kapłana Helma i jakiegoś maga. Sądząc po fakcie, że zaczęli pojawiać się w patrolach na murach, prawdopodobnie mieli zamiar zostać na dłużej.
Przez następne trzy dni nic się nie działo, na krótko przed zachodem słońca z sąsiedniej wyspy, wyglądającej na całkowicie niezamieszkałą przybył do zamku kolejny Rudzielelec, tym razem płci męskiej, sporej postury i wyglądający raczej na wilka morskiego niż lądowego wędrowca.
Wreszcie dwa dni temu od strony rzeki, nadciągnął spory pochód ludzi wśród których były nawet jakieś kobiety i dzieci. Mieli tyle przeróżnych tobołów, że chyba ich zamiarem było osiedlenie się w tej okolicy.

Oczywiście nie było tu jak na głównym trakcie do Waterdeep, ale i tak człowiek się nie nudził, zwłaszcza jeśli obserwacja była częścią jego natury.
Od początku nie miał miał zamiaru pojawiać się w zamku bez wcześniejszej rozmowy z Moną, ale choć siedział tu już prawie dekadzień, nie miał okazji jej zobaczyć. Nawet jeśli miejsce obserwacji wybrał naprawdę doskonałe, bo dające możliwość nie tylko obserwacji mostu do zamku, ale także części murów obronnych i bramy wjazdowej. Najpierw myślał, że dziewczyna z jakiegoś powodu cały czas siedziała zamknięta w środku, to było jednak do tej ruchliwej istoty całkowicie niepodobne, potem doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie było jej w zamku. Postanowił poczekać jeszcze jeden dzień, a jeśli nic się nie zmieni, spróbować jakoś wywiedzieć się o to co się z nią dzieje i gdzie wyjechała.
Powoli zaczynało mu doskwierać to wszechobecne zimno. Choć od lat żył w północnym Faerunie nadal nie potrafił przywyknąć do mroźnych zim i nawet mocno wytrenowana samodyscyplina przestawała wystarczać.

***

Nie zabawili długo w Gruffyddorze. Czekało na nich Elendone, a w nim mnóstwo pracy i obowiązków. Z pewnością dotarli tam już zatrudnieni do naprawy zamku ludzie, a także nowi strażnicy zatrudnieni przez Wulfa. Od zamku Kennetha na musieli jechać dokładnie na południe. Najwięcej problemów i czasu zajęło przeprawienie się przez rzekę, bo wprawdzie był tutaj przewoźnik, ale jego tratwa nie była w stanie pomieścić naraz zbyt dużo, zajęło im to więc dobrych kilka godzin. Najwięcej problemu było oczywiście z narowistymi końmi. Zarówno Lizus, jak i Persifal wyraźnie okazały co myślą o wejściu na drewnianą łupinkę na środku wody. Dopiero interwencja Roberta zdołała uśmierzyć „bestie”.

Śnieg przestał padać, ale silny mróz utrzymywał się cały czas. Obłoki pary wydobywały się z ust ludzi i koni, a zaczerwienione nosy nie dodawały nikomu uroku. Nawet piękne widoki spowitej w puchową kołdrę krainy powoli przestawały cieszyć. Takie jednak były minusy zimy. Niektórzy zaczynali rozumieć co znaczy życie w tej północnej krainie. Teraz mogli się przekonać jak niewiele zostało ze słynnego niegdyś i mocno uczęszczanego traktu. Zaledwie wąska droga, którą co chwilę należało oczyszczać by zrobić przejazd dla prowizorycznych sań. One także nie były idealne, co jakiś czas należało poprawiać wiązania, bo na nierównej drodze sznury szybko się rwały i niszczyły.
Jechali skrajem Ziemnego Lasu, po lewej stronie mając niewysokie pasmo górskie. Zbrojni co jakiś czas wypuszczali się na patrole, wypatrując śladów hobgoblinów. Te jednaj albo miały swą siedzibę znacznie głębiej, albo zapadły się od ziemię, a może jak niektóre zwierzęta zapadały w sen zimowy? Jak to żartobliwie stwierdził jeden z młodych i mocno rozczarowanych faktem nie natrafienia na przeciwnika, rycerz.

Trzeciego dnia podróży dotarli do brzegu jeziora, w miejscu gdzie przed laty znajdował się port rybacki o nazwie Darhen. Tak jak opisywała im to Nelli znajdowały się tutaj ruiny obronnego muru, a także kamienna wieża obronna o dziwo w naprawdę dobrym stanie i jak się wkrótce okazało zamieszkała!


Pierwszy przekonał się o tym jeden z rycerzy, który z ciekawości podszedł do metalowej bramy i złapał okuta w stalową rękawicę dłonią za klamkę. Wyładowanie elektryczne jakie przeleciało przez jego ciało wywołało nagły spazm bólu i odrzuciło go o metr do tyłu. Potem w środku rozległ się charakterystyczny dźwięk alarmu, a po jakimś czasie w bramie uchyliło się niewielkie okienko, w nim zaś pojawił się najpierw wielki nos, na którego czubku tkwiły binokle, a potem reszta właściciela. Drobna rumiana twarz, wielkie odstające uszy i sterczące na wszystkie strony ogniście czerwone włosy, jednym słowem gnom w całej okazałości.
- Idźcie sobie nic nie kupuję, nic nie sprzedaję, nic nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem!
Sporo czasu zajęło wyjaśnienie wzajemnych zależności, ale ostatecznie Sunne Bombtoster, bo tak dumnie brzmiało nazwisko gnoma, przyjął do wiadomości, że ma do czynienia z właścicielami terenu na którym raczył zamieszkać. Oni zaś dowiedzieli się, że jest jak sam to określił najgenialniejszym wynalazcą i pracuje tutaj w odosobnieniu nad dziełem swojego życia. Oczywiście w tajemnicy, by nikt nie wykradł jego pomysłu.
Po przełamaniu pierwszych lodów gnom okazał się wielce zajmującym choć trochę dziwacznym rozmówcą, a postój w Darhen, bardzo przyjemnym popasem.

Tego wieczoru wpatrzona w widoczną daleko na jeziorze niewielką kropkę Elandone Shannon zdała sobie sprawę, że właśnie upływa kolejny rok jej życia, a właściwie trwania w zawieszeniu między światami. Może nadszedł w końcu czas by wyjść ze swojej skorupy i zawalczyć o życie?

***

W dalszą drogę postanowili się udać w poprzek jeziora. Sunne za pomocą jakiegoś wielce skomplikowanego urządzenia zbadał skorupę lodu i stwierdził autorytarnie, że jego grubość umożliwia bezpieczne przemieszczanie się po powierzchni, nawet koniom czy zaopatrzonemu w płozy wozowi. Wulf i Robert pokiwali uprzejmie głowami, ale dla pewności w kilkunastometrowej odległości od brzegu wyrąbali niewielki otwór, by sprawdzić jak gruba w rzeczywistości jest lodowa pokrywa.

Nie było szans by pokonać jezioro w jeden dzień, więc kolejny nocleg spędzili na lodowej tafli, ale w końcu następnego dnia wieczorem dotarli do swojego zamku, gdzie przywitał ich rozradowany zmianami na włościach Kintal i nowymi ludźmi, Peter. Ucieszył się niezmiernie na ich widok także dlatego, że przecież to na niego pod ich nieobecność spadł obowiązek martwienia się o wszystko.
Od razu zarzucono ich masą problemów, z których najważniejszym był pozostawiony przez statek dzień drogi od Elandone, cały zakupiony materiał budowlany i większe narzędzia. Ze względu na zmarzlinę nie miał bowiem możliwości przepłynięcia dalej. W zamku zaś nie było przecież wozu do transportu tego wszystkiego.

Irma powiedziała im o wizycie młodej druidki o imieniu Ronwym i o tym, że prawie tydzień temu wyruszyła sama w kierunku Ziemnego Lasu.
- Nie powinna była chodzić tam sama. Mówiłam by zaczekała na wasz powrót – stwierdziła kobieta – ale się uparła że musi iść. Wspominała coś o śmierci drzew, że musi się śpieszyć by to wyjaśnić. Ot gorąca głowa! - Kobieta wzruszyła ramionami w geście bezradności. Ruszyła w kierunku schodów gdy nagle coś sobie jeszcze przypomniała:
- Mamy jeszcze jednego gościa. Pan Ragnar Gunnarsson chciał z państwem rozmawiać. Nie wiedziałam gdzie go umieścić więc sypia w głównej sali, ale właśnie się wybrał z Nelli na polowanie. Wielu ludzi przybyło trzeba uzupełniać zapasy.

Wieczorem zaś do Myszy podszedł zaś jeden z nowych pracowników i wręczając jej niewielką nieco wytłuszczoną kartkę powiedział niepewnie:
- Jak żem był się odla... e tego... znaczy tego... na spacerze... żem był - zaszurał nogami i chyba opanował zmieszanie bo dokończył – to dał mi to taki jeden szemrany typ. - Nachylił się w jej kierunku i chuchnął niezbyt aromatycznie - Czarny był jak stwór z otchłani. Niech panienka uważa.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 29-11-2010 o 14:47.
Eleanor jest offline  
Stary 03-12-2010, 11:20   #2
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
… a trzeciego dnia po świętej Arcelli stanęli na zamku Elandone, w baronii Kintal, w królestwie Damary, a prowadzili ze sobą mnogość zbrojnych i pięć dziesiątek kopijników pod wodzą Lorda Brana, baron wszystek ziem Kintal i rycerza prawego Pani Jeziora. Natenczas przyszła do nich nadobna niewiasta Irma i rzekła im, iże białogłowa zwana Ronwyn, czcicielka drzew, samojedna udała się ku wielkiemu lasowi na północy jeziora, kędy srożyły się hop gobliny. I wstał tedy rycerz Velix z Ulmo i rzekł:
- Azaliż mamy iść skorośmy dopiero przyszli?
I rzekł rycerz Hergan z Dvelf:
- Czyśmy jej bracia też swaty byśmy oną Ronwyn, czcicielkę drzew od własnej jej płochości mieli ratować? I od hazardu wybawiać?
Na te słowa odrzekł im baron Kintall rycerz prawy Bran:
- Nie godzi się mężom zratowania niewieście odmawiać. Choćby i krewną nie była, a i własna nierozwagą nieszczęście na się ściągnęła.
I zawstydzili się oni i skłoniwszy głowy rzekli:
- Tyś jest wódź nasz.
I następnego dnia opuścili zamek Elandone, w baronii Kintal, w królestwie Damary i udali się ku miejscu zwanemu Aomidh w Wielkim Zielonym Lesie na północ od jeziora. I stanęli drugiego dnia na brzegu, i Lord Bran, baron wszystek ziem Kintal i rycerz prawy Pani Jeziora wysłał przepatrywaczy, a oni wrócili i rzekli, iże naszli obóz hop goblinów. Ruszyli tedy całą chorągwią ku nim. A wróg stał w kotlince ku osłonie od wiatru i jeno jedna droga prowadziła ku nim, że jako w saku byli. I uderzył Lord Bran, baron wszystek ziem Kintal i rycerz prawy Pani Jeziora całą swoją siła, ku ich wielkiemu pomieszaniu, bo wielu padło nie zdążywszy przyoblec zbroi, czy zgoła za żelazo chwycić i ginęli u progu swych szałasów. I wydani zostali mieczowi zarówno ich mężowie, jak i niewiasty i dzieci. Atoli Lord Bran, baron wszystek ziem Kintal i rycerz prawy Pani Jeziora widząc, iż wszelki wojownik legł, a rzeź okrutna niewiast, a dziatek się tyczy począł nawoływać, a płazować co bardziej zapalczywych, by do opamiętania przyszli. Tako iż ocalały dwa tuziny z półtora setki plemienia. Natenczas zgromadzili ich wszystkich i Lord Bran, baron wszystek ziem Kintal i rycerz prawy Pani Jeziora rzekł im by z ziem Kintal precz się wynieśli, a nie wracali, bo na gardle karani będą. Natenczas jeden z nich, którego zwali Gyrkh, a najstarszy i w największym przez nich poważaniu będący padł do nóg i zmiłowania prosił, bo sroga zima była, a rannych i niewiasty mieli i z głodu im zemrzeć by przyszło.
Na te słowa wystąpił rycerz Hergan z Dwelf i dobywszy oręża zamiarował przebić starca, a inni w jego ślad wyciąć ocalałych miarkowali, by im cierpień, a sobie frasunku oszczędzić. Jakowóż Lord Bran, baron wszystek ziem Kintal i rycerz prawy Pani Jeziora powstrzymał ich słowami.
- Nie godzi się mężom z pokonanym przeciwnikiem, choćby i najpodlejszym tak czynić.
I zezwolił im zebrać z żywności, to co ocalało i więcej jeszcze na podjezdki zabrał i ku granicy baronii ich ekspediował i wolno puścił zakazując jeno powrotu.
Jako iże białogłowy zwanej Ronwyn, czcicielka drzew nie naszli w obozie, tedy ruszyli ku Aomidh w wielkiej ostrożności przodem przepatrywaczy puszczając, na wypadek najścia inszych plemion hop goblińskich.
Tak uczynił Lord Bran, baron wszystek ziem Kintall i rycerz prawy Pani Jeziora.
A spisał to Adso z Helliogabalus ku pamięci potomnych i chwale Pani Jeziora.

 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 03-12-2010 o 14:09. Powód: Literówka.
Tom Atos jest offline  
Stary 03-12-2010, 19:26   #3
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu


Ragnar Gunnarsson

Ragnar leżał na lodowej powierzchni zamarzniętego jeziora i dochodził do siebie po wyboistej podróży. Teleport przeżuł go i wypluł w takim stanie, że ledwo widział na oczy. Żołądek jeszcze skręcał mu się jak powróz od torsji, obity łeb bolał od dość ciężkim lądowaniu. Podniósł się na kolana i rozglądnął wokół. Zaraz poderwał się i wyszarpnął młot zza pasa. Skołatana głowa podsunęła mu bowiem przerażającą myśl, że oto wprost z dziwacznej, ognistej krainy Ifryta przeniósł się do domeny pieprzonej Auril. Ostatnio miał z tą suką na pieńku – uśmiechnął się zadowolony z siebie i potrząsnął wyzywająco swoją bronią. No dalej! A Livia i Violin bezpieczne od ciebie, szmato!
Wzrok wreszcie mu się wyostrzył, zaczynała dostrzegać więcej szczegółów. Jezioro, jakiś zamek w oddali, wyspa. Gdzie ja do stu grubych kurew jestem? Kapłan zebrał rozrzucony ekwipunek i rozglądnął się znowu. Ani widu kompanów… Najpierw odeszli Araia i Lurien, a teraz w ogóle został sam. To jednak nie było królestwo lodowej Auril. Głos przebijający się z daleka przez zimny wiatr hipnotyzował go swoim brzmieniem. Bez zastanowienia ruszył w stronę wyspy, pchał go jakiś przymus, a jednocześnie wiedział że nie ma w tym zagrożenia. Wsłuchiwał się w piękny, tęskny śpiew. Nie znał języka pieśni, a jednak rozumiał jej słowa. Doszedł do zamarzniętego wodospadu i patrzył na śpiewającą dziewczynę. Wizja kruchej kobiety, ledwie przyobleczonej na mrozie w białą suknię, bosą, stojącą na skraju przepaści zawałą mu się wizją właśnie. Obrazem zesłanym przez jakąś obecną wokoło moc. Czuł że tutaj wszystko skrzy się od delikatnej powłoki magii. Kiedy starsza w kobiet odezwała się do niego spojrzał na nią, po czym przykląkł na chwilę na jedno kolano i pochylił głowę. Bogini. Drugi raz w ostatnich miesiącach doświadczał obcowania z bogami. Kapłan wstał i popatrzył w jej piękne oblicze. Nie spuszczał wzroku, stał i patrzył dumnie podziwiając jej moc bijącą z postawy, urody i słów.
- Modron, na krew przodków, wypełnię twą wolę lub zginę próbując – proste, twarde słowa wojownika Północy wypowiadane przez jemu podobnych od stuleci. Srebrny symbol Valkura noszony na piersi zabłysnął jasno, kiedy Kapitan Fal potwierdził i zaakceptował jego przysięgę. Ragnar uśmiechnął się szeroko. Może jednak będzie mógł wrócić do swoich…
Zapamiętał słowa i rady Pani Jeziora. Wychodząc spojrzał jeszcze na szczyt wodospadu, ale jasnowłosej już nie było. Poprawił ekwipunek i ruszył do zamku widniejącego w oddali.

Od dwóch dni czekał na lordów stanicy o egzotycznej nazwie. Wypytał zarządcę o jarla tych ziem i dowiedział się, że władców takowych jest siedmiu w tym kilka kobiet. Starał się nie okazywać zdumienia, w końcu nie takie dziwy widział w ostatnich miesiącach. Dopytał tylko czy oni wszyscy na raz rządzą i zadziwił się znowu, kiedy pan Raine odpowiedział, że po prawdzie to ledwo co zaczęli rządzić, ale tak, wszyscy na raz. Na wieść że lordowie udali się do króla uzyskać potwierdzenie objęcia spadku i złożyć hołd lenny zafrasował się trochę. Zarządca nie miał pojęcia kiedy wrócą. Na końcu rozmowy za to on wprowadził w osłupienie Petera, gdy spytał w jakim kraju tak w ogóle się znajdują. Hmm… Damara przy granicy z Impiltur. W sumie nie daleko, uśmiechnął się pod wąsem. Poprosił o gościnę w stołpie do czasu przyjazdu lordów. Lekkie zakłopotanie żony zarządcy, że pozostaje mu nocleg w głównej sali, skwitował tylko że to aż zbytek wygód. Ciepło, ława do spania, to i tak lepiej niż ostatnio.
Oglądnął sobie zameczek z zewnątrz, wiele czasu poświęcił obserwacji załogi. Wprosił się niemal siłą na polowania z córką zarządcy. Raz że mu się kuczyło już powoli z nudów, a dwa że chciał choć trochę odwdzięczyć się za gościnę. Nelli zaś spojrzała na niego krytycznie, wzięła w końcu chyba tylko po to żeby zdobycz na plecach do zamku nosił, bo myśliwiec był z niego jak z koziej dupy waltornia.
- Destiny, Pani Białego Jeziora. – zaczął od razu na pierwszej wyprawie – Widziałaś ją kiedyś? Często z ludźmi w waszej dolince gada? A nowi władcy? Dobrzy ludzie?
- Nasza Pani rzadko się pokazuje. – Powiedziała szeptem tropicielka tkwiąc bez ruchu na ambonie – A nowych spadkobierców nie znam na tyle by sobie opinię wyrobić.
Urwała dyskusję kładąc mu palec na gębie, bo akurat jelonek strzał wychodził. W drodze powrotnej wypytał dokładnie przynajmniej jak wyglądają.
Już od zamkowej bramy poruszenie wśród załogi i spory orszak roztarasowujący się na dziedzińcu zdradzał że jarlowie wrócili do Elandone. Ragnar zrzucił z ramion jelonka, śniegiem starł dokładnie krew z kolczugi. Poprawił za pasem młot i tarczę z symbolem Valkura na plecach. Szybka, wojskowa decyzja. Skoro Pani Białego Jeziora sama powiedziała, że są godni zaufania i wśród nich ma szukać sprzymierzeńców, to nad czym się zastanawiać.
Wszedł do głównej sali z dumnie podniesioną głową. Odczekał chwilę, aż należycie zauważą jego przybycie i w tym czasie wybierał osobę do której się zwróci. Krótka modlitwa do swojego bóstwa rozwiała też wątpliwości co do kolejnej kwestii. Dostrzegł sześciu lordów, podszedł jeszcze kilka kroków stając na środku sali. Skłonił się lekkim skinieniem głowy i przyłożył pięść do serca.
- Jestem Ragnar Gunnarsson z Hafnafjorduur – powiedział basem, wyraźnie było słychać obcy, zgrzytliwy i trzeszczący akcent koczowników z Północy – Jestem kapłanem Valkura, Kapitana Fal. Przyszedłem prosić o schronienie i pomoc.
Odnalazł wzrokiem najstarszego z rodu, o którego wcześniej wypytał Nelli. Robert Valstorm. Patrzył mu w oczy oceniając od razu swoim zwyczajem, ale mówił do wszystkich. Żaden był z niego mówca, tak więc streszczał się. Jeszcze przed wejściem zdecydował się że wyłoży wszystkie karty na stół.
- Destiny, Pani Białego Jeziora zawierzyła mi misję odzyskania jej własności, naszyjnika i poleciła szukać wśród was sprzymierzeńców. Naszyjnik, ukryty jest w pradawnej świątyni opanowanej teraz przez wyznawców Garagosa. – przeniósł wzrok na kolejnego z jarlów, w tunice z symbolem Tempusa. - Wyprawa będzie niebezpieczna, gdyż sama świątynia jest wśród górskich szczytów ukryta i niedostępna zimą.
- Pani wspominała też o konieczności pomocy maga w misji. – wzrok spoczął na czarnowłosej kobiecie, którą wskazała modlitwa. Kapłan znowu skłonił się lekko. Spojrzał na ich miny i nie wytrzymał. Dudniący, szczery i zaraźliwy śmiech odbił się od kamiennych murów.
- Nie, nie jestem szalony. Sam dopiero jak usłyszałem własne słowa, doszło do mnie jak absurdalnie i niewiarygodnie one brzmią. Tyle tylko że to najszczersza prawda. – opanował wesołość i splótł ręce na szerokiej piersi. – Złożyłem Bloedegass Pani Białego Jeziora. Przysięgę krwi. Rozmawiałem z nią trzy dni temu, tak jak z wami teraz rozmawiam. – Starał się ich przekonać do prawdziwości swoich słów.
- Proszę was o schronienie do wiosny. O dach nad głową za który nie jestem w stanie się odwdzięczyć niczym innym, poza łaską Valkura. Wiosną zaś wyruszę wypełnić wolę Pani, sam czy z wami wszystkimi, czas pokaże.
Popatrzył jeszcze raz na zgromadzonych i czekał na odpowiedź.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 04-12-2010 o 00:42.
Harard jest offline  
Stary 03-12-2010, 19:30   #4
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Jechali w siarczystych mrozach. Robert uczył ich oswajać się dalej z Persifalem, choć tak do końca Alto nie przestał się go bać i koń wyczuwał to doskonale. Nie słuchał go, zrzucał, próbował podgryzać, ale łotrzyk się nie poddawał. Słuchał rad tropiciela i uczył się korzystając z jego wiedzy i przekazywanych umiejętności. Mróz się dawał we znaki, szczególnie podczas noclegów, kiedy szukali odrobiny ciepła w wytwarzanych przez czarodziejkę magicznych schronieniach.
Mysz nie odstępowała go na krok, a on popatrywał za nią gdy tylko zniknęła mu z oczu na chwilkę. Jasna cholera… z zaróżowionymi policzkami od zimna, z błyszczącymi oczami i opatulona futrzanym kapturem była tak piękna, że aż bolało. Migdalili się w każdej wolnej chwili, gadali, śmiali się jakby chcieli nadrobić ten stracony czas na kłótniach i ciszy.
Cztery dni minęło jak z bicza strzelił. Warownia do której prowadził Kenneth wyłoniła zza śnieżnych zasp niespodzianie. Foremny zameczek Alto powitał jak wybawienie, mimo wszystko nie był przyzwyczajony do cholernego zimna i uciążliwości drogi. Co innego leżeć brzuchem do góry na statku sunącym po spokojnych rzekach…
Rozgościł się bez wahania i gdy tylko ogrzał się trochę poszedł szukać Kennetha. W bibliotece stał i słuchał tego co odczytywał im gospodarz z kronik rodowych. Historia Madoca ciekawiła nie tylko Shannon. Teraz gdy okazało się że jego grób jest w tajemniczym klasztorze, uśmiechnął się tylko, wiedząc że wcześniej czy później tam trafią, obiecał przecież Białej Damie. Klątwa Gruffyddów i tajemnica dodawały tylko smaczku przyszłej wyprawie.

Późno już było. Udostępniony Altowi na zamku Kennetha mały pokój był jednak dobrze ogrzany, nawet dzbanek wina znalazł na stoliku na dobre powitanie. Jazda konna niby nie męczyła tak bardzo jak dreptanie na własnych nogach, ale jednak odczuwał długi dzień. A w zasadzie cztery dni jazdy wśród mrozu, śniegu i zadymek. Ściągnął koszulę i umył się korzystając że wreszcie jest swobodny dostęp do ciepłej wody. Usiadł na łóżku, gdy nagle usłyszał ciche dźwięki za oknem. Lutnia? Eee tam zdawało mu się… Wiatr pewnie śwista na blankach kasztelu. Zaraz jednak do lutni dołączył głos Myszy. Co do… Przecież na zewnątrz zimno jak cholera!

Wrzuta.pl - Sade - The Safest Place

Otworzył okno i zobaczył jak zziębnięta siedzi na kamiennym murku i śpiewa, patrząc w jego okno. Zaklął cicho pod nosem i pokręcił głową. Przecież to z serenadami był tylko żart… Uśmiechnął się zaraz na wspomnienie rozmowy jeszcze przed dotarciem do Elandone. Chciał krzyknąć żeby wracała do środka, że przecież zaraz ją zamróz chwyci, ale melodia, jej głos i uśmiech błądzący na twarzy spowodował że zmienił szybko zdanie. Zbiegł po schodach z wielkim, włochatym kocem i siadł obok niej nakrywając plecy bez słowa. Słuchał.
- Zwariowałaś… - mruknął gdy skończyła i pocałował ją delikatnie – trzęsiesz się przecież cała.
Szarpnęła delikatnie ostatnie struny i wreszcie zapadła cisza. Mysz uśmiechnęła się półgębkiem i zadzwoniła zębami.
- To może mnie do pokoju zaprosisz? Grzane wino ponoć cuda może zdziałać.
Opatulił ją ciaśniej kocem i pociągnął za rękę do środka. Wbiegli po schodach jakby się paliło za nimi. Zamknął drzwi i posadził przy niewielkim stoliku po czym zaczął przygrzewać wino na kominku.
- Wiesz co? Jesteś niemożliwa. – zaśmiał się cicho starając rozetrzeć jej zlodowaciałe ręce – Ale pieśń piękna.
Przytulił ją zaraz i pogładził po plecach rozcierając ciepło po jej ciele.
Zagryzła wargę w wyrazie jakiegoś niewiadomego frasunku.
- Na tą okazję ją trzymałam.
Pogładziła łotrzyka po twarzy, zsunęła kaptur i pocałowała krótko, energicznie.
- Nalej mi tego wina, dobrze?
- No już, już momencik. – Alto przyniósł kubek i nalał jej parującego napitku. Popatrzył na nią bystro gdy podchodził do stolika. – Dobrze rozgrzewa. Pomaga na troski. Coś cię gryzie, Mona?
Wypiła jednym haustem aż karminowe strużki pociekły jej po brodzie. Odłożyła kubek z trzaskiem i otarła usta.
- Nie, nic.
Zrzuciła z siebie koc, zdjęła przez głowę sweter, koszulę, jeszcze jedną koszulę i kolejną. Ubrania fruwały po całym pokoju i spadały na przypadkowe miejsca, nie całkiem przemyślane jak choćby palący się kandelabr. Mysz wyciągnęła spomiędzy palców Alta jego kubek i ten także do cna osuszyła.
Wciągnęła głęboko powietrze, przymknęła oczy, wypuściła. I wskoczyła do pościeli zakrywając się nią po czubek nosa.
Przyglądał się opróżnianym kubkom w ekspresowym tempie, ubraniom których pozbywała się chyba jeszcze szybciej. Zrzucił tylko koszulę z kandelabru, pożaru im tutaj nie trzeba. Takiego prawdziwego. Zdecydowała się? Chciał ją złapać i przygarnąć wreszcie, ale uciekła i zakopała się w pościeli. Podszedł i usiadł koło niej, popatrzył w ciemne oczy błyszczące w ciemności rozpraszanej niewielkim kagankiem i kandelabrem kołyszącym się teraz. Chciał coś powiedzieć, ale pocałował ją tylko lekko. Była przejęta, nieswoja. Pogładził jej policzek i uśmiechnął się znowu. Pochylił się i szepnął jej coś do ucha.
Pokiwała głową. Rumieniec zakrył jej twarz. A po chwili zaczęła się wiercić i wyrzuciła spod kołdry spodnie i kalesony.

***

Obudziły ją pierwsze promienie słońca. Z twarzą wtuloną w jego pierś, włosami wciąż wilgotnymi po nocnych wysiłkach. Miała wrażenie, że ledwo co oczy zmrużyła a już wstało słonko. Przygryzła wargę na wspomnienie ostatnich zdarzeń.
Wyślizgnęła się delikatnie z jego objęć i z wdziękiem asassyna zsunęła z materaca. Wszystko ją bolało. Miała zakwasy jak po całodniowym treningu z Fergusem.
Przykucnęła zawodowo aby trzymać ciało blisko ziemi i poczęła zgarniać cichaczem swoje ubrania. Wiedziała, że to głupota straszna. Nie powinna uciekać. Ale w świetle dnia jakoś ciężko było jej spojrzeć prawdzie w oczy. Pomówi z nim popołudniu. Jak trochę ochłonie.
Wsunęła na grzbiet koszulę i z tą myślą przemknęła do drzwi.
- Zaczekaj. – wstał szybko i owinął się ręcznikiem w pasie. – Zaczekaj chwilę.
Podszedł i złapał ją za rękę.
- Dlaczego mi… znaczy mówiłaś, ale… - plątał się jak uczniak – Chcę zdaje się powiedzieć, że przepraszam cię że ci nie wierzyłem.
Jej policzki płonęły.
Ciągle w kuckach, z ubraniami zwiniętymi w kłębek i przyciśniętymi do piersi, odwróciła twarz w jego stronę i posłała mu promienny uśmiech.
- Ja, ekhm... miałam nam... po śniadanie przelecieć.
Zdawała sobie sprawę jak marną to było wymówką. Podniosła się do pionu, zatapiając jedną dłoń w gęstwinie włosów i drapiąc się iście nerwowo ponad czołem. Dziękowała bogom, że chociaż koszulę zdążyła wciągnąć i, o ile świeciła gołymi udami, to już chociaż niczym więcej.
- Ja... nie żałuję Alto - poczuła nagły przypływ szczerości. - Tylko rozumiesz... Ten pierwszy raz... trochę to zaskoczenie jednak... I nie do końca tak to widziałam. To znaczy - wyciągnęła przed siebie dłonie w obronnym geście i zamachała z entuzjazmem. - ogólnie podołałeś. Ba! Wiesz, było pierwszorzędnie... Khm... pomijając sam początek.... - policzki spłonęły szkarłatem a Mysz zakryła dłońmi oczy. - Muszę się oswoić, wiesz... Tyle czasu o tym myślałam... kiedy to się wreszcie wydarzy - zaśmiała się nerwowo. Słowa się plątały- No i w końcu... Bam! Stało się. A do mnie nadal nie do końca to dotarło... I... Tak. Głodna jestem. Muszę iść coś zjeść. Obiecuję, że pomówimy jak tylko coś zjem...
Pocałowała go zdawkowo. Jedną ręką szarpnęła klamkę a drugą zaczęła wciągać spodnie.
Stał ze zbaraniałą miną w progu i słowa nie mógł wydusić z siebie. Czyli jednak żałuje? Szlag! Choć tyle, że jej dziwne zachowanie pozwoliło mu się zorientować, że to jej pierwszy raz. Starał się być delikatny i czuły, nie stracić nad sobą kontroli, choć czekanie na nią powodowało że mu się krew gotowała. Cholera. Przypomniał sobie co jej nawrzeszczał podczas kłótni w Heliogabarze… Mysz tymczasem uciekła z komnaty pogłębiając jego podłe samopoczucie.
Unikała jego wzroku gdy jedli śniadanie razem z kompanami. Postanowił dać jej trochę czasu. Był w pobliżu, gdyby sama chciała zacząć rozmowę. No? Czerwieniła się i opuszczała wzrok ile razy tylko spojrzał na nią. Potem siedziała zadumana, potem znowu się czerwieniła i znowu dumała trzymając kromkę chleba w połowie drogi do ust. Posiłek dobiegał końca, a on nie mógł już wysiedzieć dłużej na miejscu. Wyszła bez słowa, zamykając ciężkie wrota. Podszedł do Brana, wahał się tylko chwilę. Popatrzył w przestrzeń za sobą i skrzywił się przepraszająco, po czym wsunął zielony kamień Lady Shannon Branowi do ręki. Musieli mieć chwilę dla siebie, porozmawiać wreszcie o tym co się stało. Przecież do cholery to nie koniec świata… Poszedł za nią, kierowała się do stajni. Widziała że za nią idzie. Przygotowywali swoje konie do drogi w milczeniu. Podszedł w końcu, sto razy myśląc po drodze jak zacząć.
- Rozczarowana? Tym, że to nie tak jak sobie wyobrażałaś? – dotknął delikatnie jej policzka, ale uciekał wzrokiem. Byli bliżsi sobie niż kiedykolwiek, a czuł że ona dalej wstydzi się go i odgradza się jakoś. – Nigdy nie byłem z… no wiesz z dziewicą. Nie mam pojęcia jak to jest, ale nie wydawało mi się że to coś strasznego. A ty…
Odchrząknął parę razy, podłubał butem dziurę w klepisku. No cholera, nadawał się do takich rozmów jak do tańców dworskich z figurami.
- Tyle wiem, że kolejny raz już nie boli… Można czerpać więcej przyjemności… - spojrzał w końcu na nią – Żałujesz, że to się stało w ogóle, czy że stało się ze mną?
- Przecież mówiłam, że nie żałuje - uśmiechnęła się do niego kładąc zalotnie dłonie na jego biodrach. - Trochę byłam, no wiesz... Musiałam to przetrawić. I już przetrawiłam. A z tym bólem to bujdy. Tylko spięta byłam... A za drugim razem było już... - spuściła wzrok bo rumieniec wypełzł na policzki. - No dobrze mi było. Bardzo nawet. Tyle, że rano jakoś się czułam... Nieważne - pocałowała go lekko. - Przepraszam, że się zachowałam jak ostatnia ździra. Nie powinnam była uciekać. Głupio wyszło. Ale jeśli chcesz to dzisiaj... To możemy... - kolejne pąsy - możemy to powtarzać codziennie.
Cholera jasna. W tej chwili oddałby całe Elandone i jeszcze dołożył sporo swojego od serca by móc wreszcie choć trochę zrozumieć co się w niej w środku działo… Najpierw mówi że to nie tak, potem wypruła z pokoju, a teraz znowu rozpuszcza się jak wosk w jego ramionach. Baby… Myślał że już choć odrobinkę ją czuje, że wie co się po niej spodziewać. Dureń. Kretyn. Okręcała go sobie wokół paluszka jak chciała, a on niczego innego nie pragnął. Nic a nic z tego nie rozumiał. Uśmiechnął się krzywo do swoich myśli, po czym zamknął ją w objęciach i pocałował zachłannie.
- Ja zwariuję przy tobie, słyszysz? – zaśmiał się cicho i puścił ją w końcu
– Codziennie, co? – patrzył jak się czerwieni aż po czubki uszu. Wpił się znowu z pasją w jej usta.

I znowu w drodze. Alto myślał że się przyzwyczai w końcu do tej cholernej zimy, ale nie było rady. Pół biedy z tym, że był mieszczuchem z krwi i kości. Braki w cywilizacji dało się wytrzymać, ale klimat Amn był dużo bardziej łagodniejszy i ciężko było się przestawić. Opatulony w grubą kurtę i dwa płaszcze i ciągle zimno. Mysz też nie ułatwiała sprawy, nie liczył już nawet zasadzek ze śnieżnymi kulami i śniegu strzepywanego ze zwisających nad traktem gałęzi prosto za kołnierz. Śmiał się z tego wszystkiego, po raz pierwszy czując że jego największymi troskami w życiu jest ten cholerny ziąb i znajdowanie jakiś ustronniejszych miejsc, aby porwać ją i drżącymi z niecierpliwości rękami dotknąć jej ciała i poczuć jej gorący i przyspieszony oddech na skórze.
Krótki przystanek przy wieży, zajętej przez gnoma najwyraźniej wynalazcę bądź alchemika uświadomił mu jak mało wiedzą o tym co się kryje na ich własnej ziemi. Złapał się na tym że tak właśnie traktuje już tą okolicę i te kamienne bryły ledwo widoczne po drugiej stronie jeziora. Dom. Chyba pierwsze miejsce, o którym tak myślał odkąd uciekł od rodziców naście lat temu. Dom, o którego trzeba walczyć, w którym można się schronić. Nie tylko etap ucieczki, meta na przezimowanie. Zaczynał wierzyć słowom Srebrnookiej z pierwszego ich spotkania, parę dni po ucieczce z Athkatli.

Ruch jak w ulu, pomyślał i uśmiechnął się półgębkiem widząc najemników w szarych płaszczach, robotników, pierwszych osadników. Peter i Irma najwyraźniej też byli zadowoleni, w końcu ich ukochany zamek zaczynie powracać powoli do świetności. Słuchał nowin którymi zasypali ich niemalże od progu. Transport narzędzi i materiałów… to chyba było najbardziej pilące, choć tutaj mogli się wysłużyć ludźmi. Mieli wóz przerobiony na sanie, nie miał pojęcia ile może potrwać budowa kolejnych środków transportu. Spojrzał na Roberta jako fachurę:
- Lepiej chyba od razu wybrać się choć sprawdzić w jakim stanie nasz ładunek i zabrać co wartościowsze rzeczy, a resztę brać partiami, na spokojnie.
Wysłużyć ludźmi. Znów uśmiechnął się do swoich myśli. Ludźmi. I nie były to kiziory Heima z kosami w kieszeni jak w Athkatli. Pracownicy, robotnicy, najemnicy, smoczyca z pomagierami w kuchni…
Zawierucha od momentu przybycia tylko powiększała się, Irma wspomniała coś o Ronwyn. Druidka tydzień temu wepchała się w sam środek lasu zajętego przez hobgobliny… To chyba było zajęcie na najbliższe dni. Rudym przybłędą na razie się nie przejmował i tak nigdzie nie było go w zasięgu wzroku. Ale na razie sprawy ważniejsze. Walnął plecakiem do swojej komnaty nie zajmując się na razie rozmyślaniem gdzie się będzie rozpakowywał. Znalazł Mysz i poprowadził ją do kuchni, korzystając że obiad już został wydany i wygaszono pod paleniskiem. Otworzył przejście do skarbczyka po czym odpalił pochodnię i zaciągnął ją do tuneli. Tłumaczył co i jak z pułapkami, pokazywał po trzy razy, bo wiedział że wcześniej czy później sama tutaj trafi i wolał żeby nie testowała swoich umiejętności na chybił trafił. Na końcu pokazał jak obejść korytarz w ogniem i gdzie znajdowało się wyjście na zewnątrz zamku. No a potem zabrał ją do skarbu i przypatrywał się z uśmieszkiem jej reakcji. Hmm można było to przewidzieć, skoro kamuszki w grobowcu wcześniej wywołały takie wrażenie. Postanowiła od razu że przyniesie tutaj swoje drogocenne skarpety, czym wywołała zdziwienie graniczące z przerażeniem u łotrzyka. Dopiero po chwili wyjaśniła uspokajająco, że nie po to by je wsypać do wspólnej kasy tylko ukryć tutaj w bezpiecznym miejscu. Po godzinie wyszli starannie zamykając przejście i zasypując ślady popiołem. Mysz szybko poprawiała ubranie i potargane włosy, czerwieniąc się trochę. Szkoda było nie wykorzystać… nastroju.

***

Fergus. Spokój, Alto. Przecież mówiła ci o nim, poczytałeś też sporo w pamiętniku, skurwielu. Jest jak ojciec, no przecież może choć w tym jednym nie kłamała… Popuść rączki, nie zaciskaj tak bo krzywdę sobie jeszcze zrobisz, od zgrzytania ząbkami szkliwo schodzi… Po co on tu przyjechał? Domysły przelatywały mu przez głowę w tempie stu na minutę. No i co tu wiele mówić optymistycznych konceptów nie było za dużo. Zachowanie Myszy też nie uspakajało ani krztynę. Zwalczył pokusę pójścia pod jej komnatę. Potem zwalczył ją ponownie i ponownie. Przecież jej ufał do cholery, nie? A na koniec poszedł do głównej sali i zaczął pić. Rudy, zwalisty kapłan zdaje się chciał się dosiąść i dotrzymać towarzystwa, ale Alto nie był w nastroju na zapoznawcze gadki.
- Słuchaj panie kapitanie – niezbyt dobrze słuchał jak się facet przedstawiał i tylko to mu jakoś utkwiło w głowie – Nie obraź się, ale w tej chwili gówno mnie obchodzi kim jesteś i po co tu przyjechałeś. Nie zatrzymuję, masz pewnie wiele na głowie…
Dopił kubek miodunki, potem drugi. Ufał jej, nie? Przecież to taka prawdomówna istotka. Gniew znowu wezbrał, tym razem też trochę na siebie. Kłótnia nad jeziorkiem stanęła znowu przed oczami. Co się do cholery z nim działo? Jeszcze nie dokończył tej myśli a grzmotnął kubkiem o stół i poszedł na górę. Do siebie miał iść, serio. To trzecie piętro i ucho przy drzwiach to tak przypadkiem kurwa wyszło. Cichy głosik Myszy, perlisty śmiech, po chwili chichotanie jej jakieś takie tłumione, a potem delikatne dźwięki lutni i śpiew. Jego nie słyszał wcale i to go chyba wkurzało najbardziej. Zszedł na dół, zgarnął ze stołu zostawioną butelkę i poszedł w końcu do swojego pokoju.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 03-12-2010 o 19:35.
Harard jest offline  
Stary 04-12-2010, 22:23   #5
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Sembia, 5 lat wcześniej

Mysz wpadła jak burza do karczemnego pokoju. Z uśmiechem opadła na kolana tuż obok łóżka zajmowanego przez zakapturzonego mężczyznę.
- Mam je Fergus! Zwinęłam!
Zamachała mu przed oczami złożonym pergaminem i z triumfem uniosła podbródek. Fergus parsknął ale dziewczynka nie wyczuła w jego głosie kpiny, choć było jej tam aż w nadmiarze. Wyjął jej z dłoni papier i rozłożył na pościeli.
- Fergus... - mała stanęła na łóżku opierając się o jego ramiona i łypiąc zza pleców na kartkę. - Nigdy mi o sobie nie gadasz. Skąd jesteś w ogóle, co? Masz taką ciemną skórę. I dziwaczny akcent.
Mężczyzna posłał jej oszczędny uśmiech, podniósł z łatwością i posadził przed sobą na łóżku.
- Pochodzę z daleka.
- No ale skąd dokładnie?
- Z Zakhary.
- Nie słyszałam nigdy o takim kraju.
- Ponieważ leży daleko – odpowiedział zdawkowo nie odrywając wzroku od pergaminu.
- Opowiedz mi o nim! Opowiedz!
Dziewczynka wstała i zaczęła skakać wysoko na materacu aż zatrzeszczały sprężyny.
- Utrapienie z tobą. Powinienem był cię sprzedać do jakiegoś eleganckiego burdelu, gdzie tłuści arystokraci płacą krocie za zabawę z małymi dziewczynkami.
Mysz się skrzywiła ale nie przestała skakać.
- Ale ja się nie chcę bawić ze starymi tłuściochami! Zawsze mnie straszysz, że mnie sprzedasz do burdelu...
- I kiedyś to najpewniej zrobię.
- Gadanie... Tęskniłbyś za mną.
Upadła zziajana na poduszki i zaplotła ręce pod głową. Mężczyzna w tym czasie zdjął czarną koszulę i rzucił ją na oparcie krzesła. Mysz mogła podziwiać wielki czarny tatuaż zdobiący większą część jego pleców.



- A co to za zwierze? - pytała dalej.
- Skorpion.
- A czemu ja takiego nigdy nie widziałam?
- Widać nie byłaś nigdy na pustyni.
- A w Zakharze są pustynie?
- Owszem.
- A dużo ich tam jest?
- Mysz, na wszystkich bogów chaosu – nie uniósł głosu ale posłał jej jedno z „tych spojrzeń”.
- Ale co ten skorpion znaczy?
- Dom do którego należę.
- Jaki dom?
- Dość – spojrzał karcąco na dziewczynkę. - Zrobisz dziesięć pompek to ci się gadulstwa odechce.
- Dziesięć? Padnę przecież!
Pokręciła nosem ale posłusznie opadła na podłogę. Fergus przyciągnął obok krzesło, rozwinął na kolanach pergamin i śledził go wzrokiem. Jedną stopę oparł o plecy dziewczynki i ta padła zaraz plackiem na deski.
- A to po co?
- Żeby cię dociążyć.
- Ulżyło mi – jęknęła. - Bo myślałam, że to robisz tylko ze złośliwości.
- Nie tylko – nie widziała jego twarzy ale była pewna, że się uśmiechnął. W typowy sobie sposób, jedną połową ust. - Trzeba ci kondycje poprawić. Jesteś chuda jak uliczne pętaki. I równie brudna.
- Ale ja jestem ulicznym pętakiem! - obruszyła się mała starając unieść się na łokciach. - A poza tym mam dopiero trzynaście lat. Przecież urosnę!
Mężczyzna wyjął z kieszeni kilka monet i ułożył je na stole w zgrabny stosik.
- Pójdziesz później do łaźni. Śmierdzisz jak uliczny rynsztok.
Mysz uniosła głowę gdy zabrzęczały monety.
- Nie musisz za mnie płacić. Mówiłam ci, że sama się potrafię utrzymać.
Mężczyzna zdjął stopę z jej pleców i podciągnął do pionu za kołnierz. Mysz schowała głębiej głowę w ramiona przygnieciona jego surowym spojrzeniem.
- Rąbnęłaś komuś sakiewkę? Mimo że ci zabroniłem?
- Nie, ja... wcale nie...
- Nie kłam.
Westchnął ciężko i zwolnił uścisk a Mysz opadła na powrót na podłogę.
- Dwadzieścia pompek wobec tego.
- Ale ja do zmierzchu nie skończę!
- Wobec tego proponuję ci już teraz zacząć.

* * *

Podróż upływała jej w dużej mierze na zgłębianiu wiedzy tajemnej, a dokładniej na zapoznawaniu technik władania językiem. Czyli mówiąc, wprost - na migdaleniu absolutnym.
Całowali się bez ustanku i niemal gdzie popadnie. Całowali się w stajni, całowali w gospodzie, w bibliotece ap Gruffyddów i wieżyczce gnoma. Całowali na stojąco, na siedząco a nawet w siodle się całowali, kiedy mróz siarczysty złośliwie utrudniał Myszy nauki. Całowali przed śniadaniem, przed obiadem i przed kolacją. A i nawet po kolacji też się całowali.
Całowali się prawdę mówiąc tak intensywnie że prawie ze sobą nie rozmawiali.

Niektórzy mogliby więc orzec, że podróż przebiegała Myszy wyjątkowo monotonnie. Ona jednak sobie tego faktu nie krzywdziła. Znajdywała nawet czas żeby jakąś psotę wywinąć. Nowym kompanom śniegu za kołnierz nasypać czy też zagwizdać na któregoś zgrabny tyłek. Rycerze, jak to rycerze, byli nawet zdruzgotani zachowaniem szlachcianki. Ale jaka tam z niej była szlachcianka... Mogła mieć tytuł ale nadal była niewyrodnym dzieckiem ulicy.

Wielkiej kucharki się tylko trochę bała i omijała łukiem. Wolała nie nabijać sobie u niej minusów. Wielce ją zaś zainteresował gnom z kamiennej wieży. Taki pokurcz z zabawną fryzurą, co to Mysz za nim łaziła krok w krok i z zachwytem podziwiała niby dzieło sztuki. Łypała też dyskretnie na jego wynalazki, tyrpała, wąchała i wtykała w nie paluszki. Przynajmniej do czasu aż jeden utknął w tej misternej konstrukcji i za nic wyjść nie chciał. Mysz musiała lekko ją sztyletem podważyć aż odpadło odeń małe zębate kółeczko i to, w przypływie paniki, wetknęła do kieszeni. Pamiątka niczego sobie.

* * *

Cudownie było wrócić do domu. Mysz biegała po zamku w jakimś amoku jakby się chciała przywitać z każdym kamieniem z osobna. Rzuciła bagaże w swojej komnacie i zaraz pognała przywitać się z Irmą, Peterem i Tonim. Chwyciła ze stołu jakiś smakołyk i dała się Altowi zaciągnąć do podziemi, a jak się później okazało, skarbca zamkowego, gdzie też skrzętnie ukryła swoje drogocenne skarpety. Nie na widoku, żeby komuś do głowy nie przyszło, że to część wspólnego majątku. Koniec końców opatrzyła dzianinę karteczką z napisem „Własność Myszy! Nie roztrwonić.”
Nie była pewna czy ostatnia uwaga ma tyczyć się reszty lordów, którzy mogliby przypadkiem odnaleźć jej krwawicę, czy też samej Myszy, która do trwonienia majątku miała predyspozycje ponadprzeciętne.

* * *

Mysz lubiła zapoznawać nowych ludzi.
Wulf zgromadził oddział Szarych płaszczy w zbrojowni i przedstawił w ogólnikach.
- Najemnicy? Prawdziwi? - bardka klasnęła w dłonie i pisnęła podekscytowana.
Marszowym krokiem przedreptała wzdłuż rzędu umundurowanych ludzi gapiąc się na uzbrojenie, twarze i sylwetki. To ci frajda! Co niektórzy mieli biceps szerszy niż jej obwód bioder i wyraz twarzy pod tytułem „zjadłem własną matkę”. Mogłaby z paroma flirty uskutecznić gdyby nie fakt, że się dopiero co zakochała.

- Wulf... A skoro my im płacimy to oni nas będą bronić? - zagadnęła rozanielona.
Kapłan spojrzał na nią wymownie.
- Tak właśnie to działa. Ale tylko przed wrogami, nie samymi sobą.
- A jakbym na grzyby chciała iść – ciągnęła ciekawskim tonem - to któryś pójdzie ze mną żeby goblin na ten przykład mnie nie napadł?
- Wątpię, każdy z nich będzie miał swoje przydziały, nadane przeze mnie. Nie planuję strażników osobistych, ale jeśli chcesz, możesz sama zatrudnić do tego jakiegoś człowieka.
- Ale po co? Skoro ich tu tyle. A ja na grzyby często łazić nie będę... - pokręciła nosem.
- Zawsze możesz zabrać ze sobą Alto. Kiedyś chyba był postrachem ulic czy coś tam, póki nie zaczął się do ciebie ślinić.
- Wykrzycz jeszcze oficjalnie przy mości żołnierzach, że zajęta jestem? - zakpiła frywolnie. - To już żaden się nie będzie za moim tyłkiem oglądał.
- A co, chciałabyś, by się oglądali? Kilku z tych młodzików, którzy za nami jadą, od twojego szacownego tyłka wzroku przez całą drogę nie mogło oderwać.
- Bo to niemożebnie zgrabny tyłek jest! - uśmiechnęła się promiennie i w podskokach poczęła się oddalać. Obejrzała się jeszcze przez ramię i, z nieskrywaną satysfakcją, wskazała palcem wysokiego rębajłę.
- Widziałeś Wulf? Ten też już docenia jego wybitne walory!


* * *

I jeszcze się jakiś rudzielec przypałętał. Mysz oceniła go wzrokiem ale ciężko się było tak z marszu ustosunkować. Twarz miał nawet życzliwą ale nikt tak jak Mysz nie wiedział jak pozory mogą mylić. W końcu przydybała go w głównej sali jak sam sobie siedział i poczęstowała kuflem grzanego piwa. Uśmiechała się chwilę, złapała za kosmyk jego przydługich włosów i rzekła.
- Bardzo jesteś panie.... rudy. Bardziej nawet niż Bran.
Kapłan przyjął napitek, naczynie zaraz powędrowało do ust. Starł pianę z wąsów i odwzajemnił ciekawskie spojrzenie.
- No rudy jestem, nie da się ukryć. – kapłan uśmiechnął się zaraz – Marie, tak? Ładne imię. Mów mi Ragnar po prostu.
Wypił łyk piwa i usiadł wygodniej przy ławie.
- Wy tak całą hałastrą tym zamkiem rządzicie? Nie macie, bo ja wiem takiego główniejszego lorda? – spytał ciekawie. Nie mieściło mu się w głowie że to może się sprawdzać. – Głosujecie, czy jak? U nas to by było nie do pomyślenia. Co jarl to jarl.
Taktownie przemilczał że nie do pomyślenia było przede wszystkim żeby baby brały się za rządzenie.

- Ragnar, tak? Ładne imię – posłała mu najbardziej uroczy ze swoich uśmiechów. - Racz się napitkiem waść Ragnarze. A mnie możesz mówić lady Lature.
Puściła mu oko i odeszła godnie kręcąc swoimi lordowskimi czterem literami.
Gdy się obejrzała stwierdziła z zadowoleniem, że się gapi na jej rozkołysane biodra. Minę miał nieodgadnioną i wrócił do trunku.

* * *

Dzień upływał błogo i już się zbierała do spania kiedy ją zagadnął jeden z nowych Wulfowych nabytków. Przeczytała kartkę, wypieków dostała i zerwała się do biegu niby rącza łania. Traf chciał, że Alto był w pobliżu (bo i się zrośli przez ostatnie dni jak syjamskie bliźnięta) i wyczuwszy dramatyzm zaraz ją dogonił.
- Co się stało? - spytał. - Dokąd cię tak niesie?
Nosem pokręciła a on jak za rękę ją nie złapie, jak kartkę wybada i jużci chce rozwijać!
- Moje to! - krzyknęła wyraźnie rozeźlona i własność na powrót wcisnęła w kieszonkę.
- Nic, no... Nic przecież... - dodała już spokojniej. - Wyjść muszę.
- Iść z tobą?
Przygryzła wargę, uroczo niewinnie, ale energicznie pokręciła głową. - Nie idź. Ziąb taki, a tyś wszak zmęczony... - wyczuł w jej głosie emocje, pośpiech nieskrywany lecz także coś jak namiastkę paniki. Wahała się chwilę ale w końcu podała mu zwitek i nerwowo zaplotła paluszki na piersi.
- Sama pójdę.

Przeczytał, odczekał, chrząknął, kartkę oddał.
- Fergus? Tutaj? – zdziwienie go wzięło. Przypomniał sobie jej pamiętnik i rysunki z podobiznami mentora. Cała gama uczuć przeleciała po twarzy, mimo tego że się starał je sumiennie ukryć. Dlatego nie grał w karty. Wolał kości, tam umiejętność trzymania miny pokerzysty mógł sobie schować w buty. – Czemu po krzakach się chowa? Trzeba go zaprosić w gościnę. Bardzo chciałbym go poznać, Marie. Pójdę z tobą, co?
- Nie, nie. Wykluczone - znów potrząsnęła główką w wyrazie protestu. Przebierała nogami jak koń przed wyścigiem. - Nie znasz go. Lepiej jak sama z nim wpierw pogadam. Ale nic straconego. Przecież go, no... przyprowadzę.

Wiadomość pokazała, mogła przecież skłamać… Alto pokiwał głową i uśmiechnął się ciepło. No cholera, przecież Fergus nie wsadzi jej do worka i nie przytroczy do konia?
- Leć – powiedział w końcu, podając jej z wieszaka ciepłą szubę podbitą kożuchem.

I pobiegła. Nie starała się nawet skrywać szerokiego uśmiechu.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 04-12-2010 o 23:18.
liliel jest offline  
Stary 04-12-2010, 22:38   #6
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Gnała na złamanie karku. Minęła główną bramę i dalej przed siebie, w stronę linii lasu. Zziajała się szybko, grzęzła przeto w zaspach a raz nawet orła wywinęła.
Drzewa powitały ją długimi cieniami rzucanymi na biel śniegu. Słyszała szum wiatru i hukanie sowy. Straszno trochę było lecz ślinę przełknęła i śmiało zapuściła w pierwszą warstwie gęstwiny.
- Fergus - szepnęła, jakby się obawiała, że ktoś niepowołany mógłby ją usłyszeć. - No wyjdźże... To ja. Sama jestem.


Pojawił się jak zwykle nagle i zupełnie cicho. Nawet zmrożony śnieg nie skrzypiał pod jego stopami.
- Nabrałaś ciała, ale mięśnie ci zwiotczały. Chyba się ostatnio opuściłaś w ćwiczeniach - stwierdził pozbawionym emocji tonem.

Obróciła się w kierunku z którego dochodził znajomy szorstki głos.

Nic się nie zmienił. Ot, mężczyzna po trzydziestce, choć Mysz zawsze miała trudność by precyzyjnie określić jego wiek. Mógł mieć równie dobrze lat trzydzieści jeden co i trzydzieści dziewięć. Może to przez to surowe, pozbawione mimiki oblicze, które dodawało mu powagi. Ciemnobrązowa karnacja, prosty nos, wąskie drapieżne oczy. Zazwyczaj nosił się na czarno ale teraz od stóp po czubek głowy oblekał się w biel, najpewniej by się wtopić w zimowe krajobrazy.

Twarz Myszy rozjaśniła się w szczerym szerokim uśmiechu. Nabrała rozpędu i, z biegu, wskoczyła na niego oplatając wokół jego pasa i szyi kończyny niby kałamarnica. Przytuliła czoło do jego zimnego policzka.
- Tęskniłam okrutnie! Myślałam, że mi serce pęknie! - pociągnęła nosem bo łzy się pchały do oczu ale za nic nie chciała by się puściły po twarzy. - Dawno tu jesteś?

Powoli jakby niepewnie objął ją ramionami i uścisnął:
- Jakieś dziesięć dni.

- Dziesięć? W taki ziąb? - szepnęła ciągle szczelnie do niego przyklejona. - Trzeba było do zamku iść, powołać się żeś ode mnie.
- Wolałem się upewnić, że jeszcze chcesz ze mną rozmawiać. - Napięcie które wyczuwała w nim na początku jakby powoli zaczynało schodzić - Teraz kiedy zostałaś wielka damą.
Zeskoczyła w końcu w śnieg i zaśmiała się radośnie.
- Przecież ty dla mnie najważniejszy jesteś. Jak bym mogła nie chcieć cię widzieć? A to? - wskazała dłonią na niknący w mroku zamek. - Nawet nie wiem jak długo pójdzie to ciągnąć. Wiem, zaraz powiesz, że się proszę o kłopoty. Ale Fergus, zważ o ile pieniądza się rozchodzi! Sam rozumiesz, że nie mogłam odpuścić... - nie była pewna czy rozumiał. Zagryzła wargę i czekała jego reakcji.

Patrzył na nią dłuższą chwile bez słowa lustrując uważnie.
- Służy Ci takie życie Mona. Powinnaś tu zostać. Z tego co pisałaś rzecz jest raczej pewna. Dawne życie zostało w Cormyrze. Ciesz się tym co zdobyłaś.

Jej uśmiech nagle zbladł.
- Mówisz jakbyś chciał mnie odprawić. Nie rób mi tego... - wyciągnęła przed siebie palec i groźnie zamachała. - Mam wielką komnatę, miejsca starczy nam obojgu! Wiesz, że ja bez ciebie nigdzie nie pójdę. Przecież możemy tu zacząć od nowa. Fergus... - ujęła jego dłoń i zacisnęła mocno palce.

A on pokręcił tylko głową:
- Nie mogę osiąść w jednym miejscu.


No to silną wolę szlag trafił! Łzy się polały strumieniem choć opuściła głowę ażeby je ukryć. Pociągnęła nosem i otarła policzki rękawem kożucha.
- Pozwól mi się choć spakować - przełknęła łzy starając się by jej mina nie wyglądała nazbyt żałośnie. - Jedną noc. Chodź do zamku na jedną noc. Ogrzejesz się, prześpisz. Rano się spakuję i się z wszystkimi pożegnam.

- Nie Mona - Pokręcił głową - mam robotę i nie mogę Cię zabrać. Chciałem się tylko upewnić czy wszytko u Ciebie w porządku.
Teraz to już wybuchnęła płaczem. Usiadła bezradnie w śniegu i patrzyła na niego z wyrzutem.
- Nie pozwolę ci - natrętnie potrząsała głową. - Nie zostawisz mnie znowu! Idę z tobą, słyszysz? Ja sobie bez ciebie nie poradzę. Jesteś mi jak ojciec. Nie mogę cię znów stracić!

- O ile się nie mylę to ty mnie ostatnio zostawiłaś - uśmiechnął się po raz pierwszy od początku rozmowy - I poradzisz sobie beze mnie Mona, poradzisz sobie doskonale. Nie jesteś już dzieckiem, nie potrzebujesz ojca.
Może i nie potrzebowała ojca, ale Fergusa potrzebowała na pewno.
Wygrzebała się ze śniegu, podeszła do niego i objęła zachłannie.
- Nie - jej głos był stanowczy. - To się nie spakuję. I pójdę jak jestem.
- Jasne - pokiwał głową trochę rozbawiony- a potem będę Cię miał na sumieniu jak zamarzniesz po drodze. Wrócę Mona. Obiecuję że wrócę, wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic.
- Kiedy?

Zastanowił się chwilę:
- Nie wiem dokładnie. Jeśli jednak nie zdołam wrócić w ciągu trzech miesięcy dostaniesz ode mnie wiadomość.

- Trzech miesięcy? Toż to wieki... - nadal go nie puszczała. Obejmowała zaborczo jakby miała wrażenie, że gdy tylko poluzuje uścisk to on się rozpłynie i już na zawsze przepadnie. - Powiedz co zamierzasz.
- Musze kogoś odnaleźć...
- Kogo?
Tym razem nie odpowiadał dłużej. Najwyraźniej się wahał:
- Wiesz jak jest. Nie mogę powiedzieć.

Czas mijał i zawisła nad nimi ta złowróżbna cisza. I tylko wiatr dalej szumiał, sowa pohukiwała a drzewa patrzyły na nich obojętnie jakby nic się w sumie nie stało. Świat przecież stoi jak stał, jest noc a później dzień nadejdzie i życie potoczy się swym rytmem. Tylko Mysz czuła się jak talerz z kryształu, który się wyślizgnął z nieuważnej dłoni i na tysiąc kawałków rozsypał.

Nadal go nie puszczała. Kiedy się odezwała jej głos był już suchy, wyprany z emocji.
- Poczekaj tu. Sprowadzę ci konia i zapas jedzenia. Czemu choć jednej nocy nie chcesz zostać?

- Przecież tego nie powiedziałem...
Westchnęła ciężko, posępnie i ujęła jego dłoń.
- No to chodź. Nie musisz z nikim gadać jeśli nie chcesz. Prześpisz się w ciepłym łóżku, jadłem cię chociaż uraczę. A kiedy będziesz chciał ruszyć wyposażę cię na drogę. Bo widzę, że co do mnie zdania już nie zmienisz.

* * *

Mysz zeszła do kuchni, zebrała wielki talerz jadła i dzban piwa. Do płóciennego worka wrzucała ze spiżarni zapasy, które nadały by się na podróż. Tak załadowana szła z powrotem do swojej komnaty. Zerknęła jeszcze do głównej sali gdzie ludzie biesiadowali przy kolacji. Zaczerpnęła głęboki oddech i weszła do środka. Oczy miała wciąż zapuchnięte od płaczu, nos zaczerwieniony.
- Alto, mogę cię na słówko? - powiedziała w progu i czmychnęła na korytarz bez zbędnych wyjaśnień.

Grzebał w talerzu i spoglądał na schody na górę. Zniknęli tam oboje już jakiś czas temu. Przeszła obok z czerwonymi oczami ciągnąc Fergusa za rękę. Nie spojrzała na niego nawet. Poruszył się niespokojnie i popatrzył znowu na schody. Cholera. No przecież musi jej ufać, nie? Przecież nie pójdzie tam na niewidce – pogładził pierścień mimo woli – i nie będzie podsłuchiwał pod drzwiami. Zobaczył ją w końcu, z workiem wypchanym prowiantem. A więc koniec? Spakowana, pożegnać się i w drogę? Było miło, żegnaj frajerze?
Alto weź się kurwa zbierz do kupy. Zacisnął zęby - zachowujesz się jak dzieciuch. Wstał od stołu i poszedł szybko za nią.

- Alto, konia potrzebuję - zaczęła bez ogródek poważnym tonem. - Lizus może już zaciążył a ja Fergusa nie mogę piechty puścić. Dasz mi twojego wałacha? Oddam w gotowiźnie.
Wysłuchał do końca, choć gdy zaczęła mówić był prawie pewien, że wyjeżdża. Gdy spuściła głowę uspokoił oddech i odpowiedział.
- Jasne, niech bierze konia. Nawet nie wspominaj o zapłacie. – zmarszczył brwi. Milczał i czekał aż podniesie wzrok. – Kiedy… zostanie na noc?

Pokiwała głową.
- Rano wyjedzie - złapała go za rękę. - Jutro pomówimy, dobrze? Ja... sam rozumiesz. Chcę z nim pobyć. Niewiele mam czasu po temu.

Uścisnął jej rękę i kiwnął głową. Odwrócił zaraz wzrok, nie chciał by patrzyła.
- Idź. Porozmawiamy jutro.


* * *

Miło spędzili ów wieczór, jak dawnymi czasy. Mysz porzuciła złe myśli i zaraz wskoczyła na tory dobrego humoru bo i miała okazję po temu by się weselić. Fergus był tuż obok, na wyciągnięcie ręki i to tylko miało znaczenie. Rozpaczać będzie później, kiedy już zniknie za widnokręgiem.
A teraz usta jej się śmiały, mieliła zwyczajowo ozorem, opowiadała mu w szczegółach o wszystkim co się zdarzyło przez ostatnie miesiące. Przybliżyła postać każdego ze spadkobierców, a także ducha, z którym, jak zaznaczyła, są dość poróżnione. Prosiła by zważył co mówi w głos bo ściany tu mają uszy. Przytaknął na znak, że dotarło.

Napawała się jego widokiem. Jakby chciała trochę z niego na zapas zatrzymać.




On słuchał tymczasem, kilka razy się uśmiechał, poprosił wreszcie by mu na lutni zagrała. Mysz trącała precyzyjnie struny, śpiewała cicho, nastrojowo.
Cholera, teraz do niej dotarło... Jacy są podobni. Kaptur głęboko naciągnięty na czoło, ciemna karnacja, rozbiegane oczy, dłoń spoczywająca mimochodem na sztylecie.
Cholera...
Czy dlatego się z nim związała? Z tęsknoty tylko?
Na początku to było nawet jasne, że szukała substytutu. Chciała mieć z Altem profesjonalną relację, aby ćwiczyć palce i odrobinę kondycję. Aby ją trochę w szemranym fachu podciągnął jak zwykł to robić Fergus. Tego szukała w mężczyznach? Podobieństwa do niego? Ta myśl tak ją przeraziła, że szarpnęła fałszywą nutę i harmonia melodii została przecięta jak zbyt cienka nić, na której wisi przyciężki ładunek.
Nie, to nie tak... Zakochała się przecież.

Nie chciała go długo męczyć bo i wyczerpanie wychodziło z niego, zwidziała to bez trudu bo i znała go jak własne pięć palców.
Odłożyła instrument, do kominka dorzuciła drew i zarządziła, że spać kłaść się trzeba. Odwróciła się tyłem i poczęła ściągać z siebie dziesiątki warstw ubrań. Wskoczyła w nocną koszulę i gdy znów stała przodem do niego miał już rozłożony śpiwór na podłodze.

- Co robisz? - palcem przed oczami zamachała żywo. - Tyleś dni na śniegu koczował i myślisz, że ci teraz zezwolę spać jako nieludź?
- A ty myślisz, że będę o przyzwolenie zabiegał?
- Chyba ci rozum odjęło?
- Łóżko widzę jedno.
- Łózko może jedno. Ale wielkie jak pastwisko dla owiec.
Nie przerywał zajęcia. Zdjął koszulę i kłaść się miał w swoje wędrowne pielesze.
- Bo to raz w jednym łóżku spaliśmy? - Mysz protestowała i tupała nogą.
- Ale wtedy byłaś dzieckiem
- Nadal nim jestem. Jeśli cię to pocieszy ani o jotę nie wydoroślałam.
Przykucnęła przy nim. Usta wydęła, brwi groźnie złączyła, marsowa pionowa kreska przecięła jej czółko.
- Choć tyle chce zrobić dla ciebie. Wyśpij się wygodnie zanim mi uciekniesz.

Kiwnął tylko głową.
- Służy ci to - powiedział ponownie wyglądnąwszy za okno. - Jesteś pewna, że nikt nie ma podejrzeń?
- Nie. Nie... - drugie zaprzeczenie już nie było takie stanowcze. - To znaczy Alto wie. Ale sama mu powiedziałam.
Wbił w nią zimne spojrzenie zwężonych oczu.
- Że co?
- No ale jemu ufać można!
- Ufać? - powtórzył za nią jakby bredziła w malignie. - Alto... jak mu jest?
- Alto Paperback... No też nie jest święty. Dobrze ze sobą żyjemy.
- Dobrze żyjecie...

Zajął swoją połowę łóżka odwróciwszy się placami i bardzo szybko zasnął. Poznała to po miarowym wydłużonym oddechu, chociaż wiedziała, że sen ma zawsze płytki i byle skrzypnięcie go może obudzić. Delikatnie jednak przysunęła się do niego wciągając mocno jego znajomy zapach.

A później, przez sen, zdawało jej się jeszcze, że on gładzi ją po włosach. I coś szepcze do ucha. Ale pewności nie miała. Może to już jej się tylko przyśniło?

Obudziły ją blade promienie zimowego słońca. Przesunęła dłonią po materacu ale natrafiła jedynie na pustkę. Wgłębienie w prześcieradle straciło już całe ciepło. Otworzyła oczy i zachciało jej się zapłakać.
Na poduszce zostawił jej prezent. Skorpiona z kości słoniowej na srebrnym łańcuszku. Zawiesiła go na szyi, obok olifanta od Alta, i wyszła z pokoju ze spuszczoną głową.
Uciekł bez pożegnania.
Okryła się szczelniej kocem bo poczuła jak do wnętrza wpełza przejmujący chłód. Już tęskniła.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 04-12-2010 o 22:40.
liliel jest offline  
Stary 05-12-2010, 12:27   #7
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Kolejna podróż, jedyny stały element życia Wulfa od czasu przyjęcia kapłańskich święceń i wyruszenia w drogę z niewielkiego klasztoru na zachodzie Cormyru. Wszystko inne się zmieniało, łącznie z samym olbrzymem, teraz radosnym, nawet jeśli nie na zewnątrz, to wewnątrz. Nie irytowało go nawet zadzieranie nosa przez Brana czy szczeniackie migdalenie w wykonaniu Alto i Myszy. Okropny, zły człowiek z Amn. Jakże przerażający. Górna warga kapłana drgała w pełnym rozbawieniu, gdy widział jaki był teraz. Czy także przeszedł przemianę, jeszcze bardziej gwałtowną?
Prawdę powiedziawszy, Tsatzky wolałby, by nie była aż tak głęboka. Ktoś taki jak on mógł mieć wiedzę złodziejką i czysto bandycką, czyli mógł równie dobrze wykorzystać ją w tą dobrą stronę, do ochrony ich rozrastającego się dobytku. Wulf nie wątpił, że ktoś prędzej czy później się nimi zainteresuje. Stały problem. Wieczne myślenie o tym, co może pójść źle, co robią źle i rozrysowanie sobie w głowie całego planu na czas najbliższy. Tego u siebie zmienić nie umiał.

Niewiele odzywał się i robił podczas tej podróży. Megara zajęta była magicznymi przedmiotami i księgą swojego przodka, kiwając się nad nią nawet podczas jazdy. Z pozostałymi wymieniać uprzejmości ochoty nie przejawiał, ożywiając się dopiero wieczorami, ciekaw zwłaszcza słów dwóch weteranów, jakich udostępnił im król Damary. Od nich to mógł znacznie poszerzyć swoją wiedzę o historii tego rejonu, ze szczególnym naciskiem na ostatnie wojny, zwłaszcza tą, która zrujnowała cały ten rozległy kraj.

Z ciekawością za to poznał Gruffydor, trzecią z owianych tą dziwną legendą warowni. Może nie bibliotekę, jak większość pozostałych, ale sam zamek, wciąż utrzymywany w dobrym stanie, nawet pomijając wyraźny brak kobiecej ręki. Nie zazdrościł tutejszemu rodowi, ale w międzyczasie zdążył zaczepić Kennetha.
- Tę waszą klątwę, to odczynić by się przydało. Wiedźmia magia nijak ma się do boskiej siły, gdy już odkryje się przeznaczenie. Gdy jaka kobieta w rodzie się pojawi, dajcie znać, a pomogę w miarę swoich możliwości i znajomości. Nie będzie żmija nam pluła w twarz.
Poklepał go mocno po plecach, sugerując oprowadzenie po murach. Solidne kamienie, dobre widoki i podziwianie obronności tej konstrukcji było zdecydowanie ciekawsze od jakichś bibliotecznych dyrdymałów!

Niedługo tam zagościli, ciągnięci ku własnym włościom. Przynajmniej Wulfa ciągnęło, wiedząc jak dużo mają do zrobienia. Wręcz ciesząc się z tego. I nawet podróż została uatrakcyjniona spotkaniem zdziwaczałego gnoma, przedstawiciela rasy rzadkiej, nawet bardzo rzadkiej. Kapłan widział takie stworzenie po raz pierwszy w życiu, chyba, że przypadkiem kiedyś pomylił jakiegoś z niziołkiem lub krasnoludem. Eksperyment życia. Kto by pomyślał. Brzmiało raczej niebezpiecznie, stąd olbrzym szybko doszedł do wniosku, że lepiej będzie garnizon i ewentualną wioskę umieścić nieco obok wieży. Na tyle obok, by ów eksperyment nie zagroził ludziom. Lub, jeśli gnom będzie wyjątkowo nieprzydatny, będzie trzeba przemyśleć sprawę jego przesiedlenia.
Szybko jego myśli wróciły do Elandone, które ujrzeli już dnia następnego.


***

Wulf popatrzył na kapłana boga, którego domena znajdowała się daleko stąd.
- Garagosa powiadasz? To ciekawe, że Pani powierzyła misję obcemu, zwłaszcza, że o moich to wrogach opowiadasz, kapłanie. Chyba będę musiał osobiście udać do bogini, może uda mi się cokolwiek dowiedzieć o jej nieprzeniknionych motywach.
- Tak mówiła Pani. Początkowo była to świątynia Czerwonej Rycerki, potem zajęły ją orki a potem jakaś sekta wspierana przez Gargosa właśnie. Zdaje się że dość popularne miejsce. - zamyślił się chwilę - Rzeczywiście ciekawe, że obcemu. Trafiłem tutaj można powiedzieć przypadkiem, choć to wielce szczęśliwy dla mnie przypadek. Pani obiecała mi pomoc w mojej prywatnej sprawie, jak odzyskam dla niej naszyjnik.
- Wierz mi, przypadki i dziwne zbiegi okoliczności mnożą się w okolicy jak hobgobliny, co akurat zważywszy na okoliczny las jest fortunnym porównaniem.

Podszedł do niego i wyciągnął ku niemu dłoń, mocno ściskając.
- Do wiosny wiele czasu, kim byłbym, gdybym nie ufał żadnym słowom. Jestem Wulf Tsatzky. I mylisz się w tym, że tylko łaską Valkura dysponujesz. Wyglądasz na silnego i do pracy zdatnego a my mamy zamek do odbudowania.
Wyszczerzył się do nieznajomego kapłana, uznając, że będą mieli jeszcze czas na odkrycie ewentualnego kłamstwa.
Uścisnął mocno podaną dłoń i uśmiechnął się również
- O nic więcej nie proszę. W odbudowie niewiele pomogę, bo niezbyt się na ciesielce czy kamieniarstwie wyznaję. No ale dechy czy cegły zawsze mogę nosić, dla zdrowia nawet - zaśmiał się cicho - Leczyć mogę. Ryby łowić pod lodem umiem. A i jeszcze jedno dostałem od Pani mapę, gdzie ta świątynia się ma znajdować, ale nie znam dobrze okolicy.
Podał zwitek pergaminu kapłanowi.
- No dobra zupełnie nie znam. Nie mam nawet pojęcia jak to daleko stąd.
- My też nie
- uśmiech Wulfa stał się jeszcze szerszy. - Ale za to na wiosnę i tak czeka nas wyprawa w góry. A tymczasem, skoro i tak tu jesteś, możesz usiąść z nami i raczyć się posiłkiem stworzonym przez naszą nową kucharkę. I radzę ci go chwalić.
Wciąż rozbawiony wrócił do stołu, ignorując spojrzenia. Zamiast tego przedstawił pozostałych, nie zachowując się przy tym jak lord i rozwinął mapę, odkrywając, że wskazywała na góry Galena po drugiej stronie Żółtej Rzeki.
Robert powstał ze swego miejsca, wyciągnął do gościa prawicę i rzekł:
- Pani Jeziora jest i naszą panią, i nic, co od niej pochodzi nie zda nam się dziwne czy szalone. Spocznij przy ogniu i podziel się z nami szczegółami swej misji.


***

W zamku było niezwykle dużo do roboty, zaczynając od przydzielenia tych wszystkich ludzi do jakichś pożytecznych zadań. Wulf jednakże celowo odciął się od tego, pozostawiając takie sprawy pozostałym. Nie żeby go to nie interesowało, ale tylko sprawami militarnymi wiedział dokładnie jak się zająć. W sprawach innych mógł tylko sugerować pewne rozwiązania, które czasem przychodziły mu do głowy.
- Musimy wyruszyć po materiały. Proponuję przerobić nasz wóz całkiem na sanie, a dodatkowo, skoro drewno jest tam, również tam zbudować jeszcze kilka sań. Potem będzie można rozbić je i deski wykorzystać w innych celach. Okaże się też, jak sprawnych najęliśmy rzemieślników.
W sprawie Ronwyn, za którą od razu chciał pędzić Bran, kapłan nie wypowiedział się, zdając sobie sprawę z kilku faktów. Pierwszym był taki, że rycerz szybko może zdobyć pierwszy swój przydomek. Bran Popędliwy.

W dużej mierze z jego też powodów, zebrał wszystkich zbrojnych na dziedzińcu. Najpierw tylko przyglądał się temu, dość komicznemu, porównaniu jego najemników z grupką młodych, niezdyscyplinowanych zbrojnych, tworzących w przeciwieństwie do Szarych Płaszczy, luźną grupkę ludzi. Nawet nie próbowali ustawić się w szeregu, to zresztą nie dziwi, gdyż pochodzili z różnych formacji, a do boju pchał ich głównie animusz. Biorąc pod uwagę, jakiego niedoświadczonego dowódcę dostali, ich wyprawa w las może okazać się tragiczna w swoich skutkach. Wulf mruknął coś do siebie pod nosem i kazał podejść dwóm weteranom, a także Lokerbakowi.
- Stwórzcie z nich jakieś sensowne oddziały. Bran... Lord Bran - poprawił się, choć sam nie wiedział po co - najprawdopodobniej będzie chciał szybko wyruszyć. Nie znam jego doświadczenia bojowego i doświadczenia jako dowódcy, ale jako, że zabiera wszystkich, których można obecnie szkolić, chciałbym, by was dwóch wyruszyło z nimi i wspierało dobrymi radami.

Dwóch ludzi króla najpewniej nie było zadowolonych z ról nianiek, ale teraz nie mieli pozycji i argumentów, by z tą decyzją się spierać. Ciekawe, czy będą mieli odwagę spierać się z Branem? Wyruszenie z takim oddziałem, w środku zimy do nieznanego lasu, było niemalże porównywalne z samobójstwem. Wulf nie miał ochoty brać w tym udziału, a wynajęci najemnicy nie byli po to, by ich tracić.
- Śmiertelny Mieczu. Wy zostaniecie tutaj. Dwie drużyny zawsze niech będą w Eleandone lub jego najbliższych okolicach. Każdy obcy próbujący przekroczyć most ma być wypytywany, a najlepiej przedstawiany mi. Musimy założyć, że nie tylko chęć pomocy czy lepszego życia sprowadzi tu ludzi. Dwie pozostałe drużyny powinny patrolować i utrzymywać trakty przejezdne. Na razie nie ma prawie traktów, skupmy się więc na patrolach maksymalnie do dnia drogi na zachód i południowy wschód. W przyszłości mam także nadzieję, że pomożesz mi wybrać i zebrać rekrutów, ludzi od króla dostaliśmy jedynie w celu pozbycia się hobgoblinów z pobliskiego lasu.
David skinął głową, nie mając w tym temacie więcej do dodania, ale potem jeszcze wskazał na zbrojnych.
- Te hobgobliny są aż tak niebezpieczne, że ta grupa ma je spacyfikować w zimie, nie znając ich liczebności i rozmieszczenia?
Wulf uśmiechnął się kwaśno.
- Struktura dowodzenia u nas nie jest jednolita. Lord Bran dostał ich pod swoje skrzydła, a niczego nie pragnie więcej jak wykazać się, okryć sławą i na dodatek zostać okrzyknięty bohaterem przez piękną białogłową. Dużo legend, bajek i opowieści siedzi w jego głowie, Śmiertelny Mieczu. Poza jednak tym, ja przejąłem obowiązki głównego wodza i ja odpowiadam za was, za obronność Elandone oraz za ewentualne przyszłe wyprawy zbrojne.
Mężczyzna przyłożył pięść do serca, a Wulf przeszedł wzdłuż szeregu najemników, witając się tym razem z każdym z osobna. Nie miał zamiaru dopuścić do tego, by Bran zajął jego miejsce. Mógł sobie dowodzić swoją grupką zbrojnych, ale jego zachowanie sprawiało, że czasami kapłana bolały zęby. Najwyraźniej na prawdę trzeba będzie znaleźć mu białogłową. Najlepiej wielkości ich nowej kucharki, by nie udało mu wyrwać się spod jej szponów.

***

Potem odwiedził kuźnię. Musiał przyznać, że to mogła być nie do końca fortunna decyzja, gdy spotkał wewnątrz kobietę. Krasnoludzką kobietę, nie dało się tego ukryć, zważywszy na jej wzrost, szerokość, rysy i owłosienie w postaci grubych warkoczy. Nieszczęśliwie patrzył się na nią trochę zbyt długo.
- Że niby co?! Że baba, to nie może być w kuźni, hę?!
Uśmiechnął się przepraszająco, unosząc dłonie w obronnym geście.
- Ta, Gerda wie co chcesz powiedzieć. Zawsze to samo! Jesteście jak popłuczyny po orczym łajnie! Każdy taki sam! I czego niby tu szukasz?! Nie widzisz, że muszę ogarnąć ten burdel?!
Zamierzyła się na niego pogrzebaczem, ale nawet nie zamierzała go opuścić, pomijając fakt, że była dużo za daleko. Mina Wulfa nieco zrzedła, gdy próbował walczyć ze swoim zdziwieniem.
- To ja cię zatrudniłem, Gerdo. Choć faktycznie nie spodziewałem się...
Weszła mu w słowo, podchodząc blisko i stając na stołku, tak by jak najmniej musieć podnosić głowę.
-... że będę babą, co?! Myślisz, że jestem gorsza, że do wychowania bachorów się tylko nadaję! Wszyscy tak myślicie!
Kapłan patrzył na nią, próbując powstrzymać śmiech. O ile znał tę rasę, mogłaby to przyjąć całkiem źle.
- Nic takiego nie mówiłem. W zasadzie uważam, że mógłbym się wiele od ciebie nauczyć, jeśli zechcesz czasem pokazać mi to i owo.
Krasnoludzka kobieta zamrugała, zapominając na chwilę języka w gębie. Zeskoczyła ze stołka.
- Może nie jesteś taki zły. Wyglądasz też na silnego. Ktoś musi mi pomóc z tym syfem, który chyba ktoś chciał nazwać kuźnią. Potrzebuję pomocnika. A skoro go nie mam, to nadasz się ty. Weź to kowadło. Kto je ustawił tak daleko od ognia!
Nie wyglądało na to, by mógł się wywinąć. Słowotok kobiety trwał, ale Wulf uznał, że każda nauka do czegoś może się przydać. No i odpowiednio można było docenić swoją kobietę, porównując ją z taką jak ta. Jęknął, gdy Gerda pogoniła go pogrzebaczem dokładnie wtedy, kiedy targał ciężkie jak sto diabłów kowadło.
 
Sekal jest offline  
Stary 05-12-2010, 20:11   #8
 
Lady's Avatar
 
Reputacja: 1 Lady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputacjęLady ma wspaniałą reputację
Jazda konna wychodziła jej coraz lepiej. Przy spokojnym kroku swojej klaczy, Megara potrafiła już bez problemu utrzymywać się na niewygodnym siodle nawet bez użycia rąk i oczu jednocześnie. Bardzo przydatna umiejętność, nauczona tak szybko. Motywacja była kluczem, a bez takiej zdolności nie mogłaby praktykować magii i wczytywać się w księgę Ravena. Noce zapadały szybko, podróż także mijała niemalże błyskawicznie. Zawsze tak było, gdy fascynacja wkradała się do roziskrzonych oczu. Miała tyle do sprawdzenia i nauczenia!
Brała każdy przedmiot, wnikając w niego swoją magią i uważnie studiując. Żaden już na szczęście nie okazał się tak gadatliwy jak Walter i prócz nasycenia magią, twórca nie obdarzył ich niczym więcej. Zaczęła rzecz jasna od skórzanych rękawiczek sięgających prawie do łokcia i ucieszona ich badaniem szybko wsunęła na dłonie, prezentując je Wulfowi.
- Ładne, prawda?
Skarb, którym nie musiała się dzielić! Za to inne przedmioty, nie licząc różdżek i zwojów, mogły przydać się im wszystkim. Swoim już zwyczajem, którego wieczora opowiedziała pozostałym o tym, co znaleźli w grobowcu jej praprzodka.
- Kusza jest niezwykle misternie stworzona, nawet moje oko o dostrzega, choć na broni nie znam się wcale. Przesiąknięta jest bardzo silną magią, która sprawia, że broń jest celniejsza i znacznie lżejsza od zwyczajnej, jednocześnie będąc bardzo wytrzymałą. Bełty powodują dodatkowo odmrożenia, podpalenie lub paraliż, zależnie, którym z nich się trafi.
Oddała Myszy broń wraz z kołczanami pocisków, a potem rzuciła Alto czarny pas ze srebrną sprzączką.
- Może ci się przyda, naciśnięcie sprzączki powoduje lewitację. Tylko nie warto jej naciskać ponownie, gdy jest się wysoko. No i mam nadzieję, że będziesz czasami pożyczał innym chętnym do znalezienia się gdzieś wysoko. Ja jestem za bardzo... przyziemna.
Uśmiechnęła się szczerze, wskazując na płaszcz, którym się owinęła.
- Połowicznie chroni przed żywiołami. W tym przypadku chłodem. Oddam go w Elandone.
Były jeszcze mikstury. Otworzyła sakwę, pokazując zawartość.
- To ostatnie z rzeczy, których mogą używać wszyscy. Nie znam się na magii, jaką wpleciono w większość z nich, ale potrafiłam ją zidentyfikować. Można nimi usunąć paraliż, zaleczyć średnie lub poważne rany, oddychać pod wodą, przyśpieszyć swoje ruchy... i moje ulubione: trzy mikstury, które pozwolą poczuć się jak... Shannon.
Poszukała jej wzrokiem, ale to była niepotrzebna próba. Duch nie ujawniał się i nie kontaktował z nimi prawie w ogóle. Odchrząknęła szybko.
- To znaczy przejść na plan eteryczny. To chyba wszystko. Rękawiczki są bardzo piękne i pozwolę je sobie zatrzymać, zwłaszcza, że ułatwiają tylko rzucanie zaklęć. Różdżki i zwoje także zawierają magię, którą ja jedynie, z naszej grupy, umiem wyzwolić. A Waltera już znacie.
Wskazała na kostur, kończąc kolejną z tych dziwnych "prezentacji".

***

Następne zajęcie na podróż, o którym myślała już od dawna, wymagało jeszcze większej koncentracji. Każde szarpnięcie czy nierówność, wszystkie podrzuty łbem i cała reszta uroków jechania na klaczy, potrafiły zniszczyć cały wysiłek włożony w zrozumienie języka magii, jakim zapisana była pierwsza z ksiąg znalezionych w grobowcu. Megara studiowała ją bardzo pilnie, zaczynając od pierwszej strony, studiując runy i dopiski arcymaga, odkrywające przed nią nieznane tajniki wykorzystania magii. Nawet te pierwsze zapisane czary, które znała całkiem dobrze, miała możliwości, o których wcześniej nawet nie myślała! Często za to wymagały połączenia z bardziej zaawansowaną magią, dlatego nie zajmowała się tym zbyt długo. W końcu dotarła do zaklęć, których wcześniej nie znała.

Ich studia były znacznie trudniejsze, język magii był niezrozumiały, a wskazówki zostawione przez Ravena - bardzo ubogie, jak zwykle, gdy ktoś zapisywał coś dla siebie samego. Postępy szły jej powoli, zwłaszcza wtedy, gdy wieczorami przepisywała zaklęcia do własnej księgi, umieszczając je w doskonale zrozumiały dla siebie sposób. A w czasie dnia wykonywała testy, zaczynając od zaklęć, które przypominały choć trochę te, które już znała. Ukształtowanie metalu zgodnie z jej wolą okazało się proste, podobnie jak okrycie twardą, skalną powłoką, która w ogóle nie utrudniała jej ruchów. Nawet zamiana traktu w najeżoną ostrymi skałami pułapkę, przez co zatrzymała pochód na dobre kilka minut, wydawała się całkiem prosta. I dość zabawna, gdy ona sama nawet nie zwolniła, a skały rozsypały się w pył pod krokami jej wierzchowca.

Ale na koniec zostały inkanty, których działanie było zupełnie inne od jakiegokolwiek, jakiego wcześniej doświadczyła. Zgodnie z instrukcjami na kartach księgi wyryła nożem skomplikowany znak na powierzchni dużej skały, natychmiast robiąc przy tym krok do przodu. Ciemność pochłonęła ją i wypluła pięćdziesiąt metrów dalej, z drugiej skały, którą obserwowała tuż przed rzuceniem zaklęcie. Zaskoczona Megara rozglądała się przez chwilę dookoła, na pewno przybierając przy tym jakąś głupią minę. Ale czuła się tak silna, jak nigdy wcześniej!
Zanim nie rozbolała ją głowa od zaklęć zupełnie niezrozumiałych, znalazła coś jeszcze. Jedna inkanta, lekko tylko zmodyfikowana w dwóch różnych odsłonach. Tą przetestowała w samotności, najpierw przemieniając Dragomira, a potem siebie samą. Groźby przemieniania w żabę stały się prawie realne. O ile oczywiście żaba będzie konstruktem lub stworzy się ją z ziemi. No i Dragomir obraził się na nią do końca podróży do Elandone.

***

Skupiona na zaklęciach, nie zauważyła nawet końca podróży, choć cieszyła się, że odwiedzili sąsiadów. Ta wizyta jednak nie zaprzątała jej pamięci, może przez całkowity brak więzi z Shannon, której dotyczyło to najbardziej. Znacznie bardziej zaciekawił ją gnom i obiecała sobie, że pośle tu szpiega. Gdy tylko jej chowaniec przestanie się obrażać i zziębnięty wróci po kolejną porcję mięsa. Meg była bardzo ciekawa, czy lokator samotnej wieży potrafi wytworzyć coś podobnego do magicznej kuszy znalezionej w grobowcu. W czasie swojej nauki magii słyszała o tej rasie, jako naturalnych, uzdolnionych iluzjonistów i wynalazców i podejrzewała, że zdolności iluzyjne potrzebne były właśnie do ukrywania tego drugiego. Potrzeba matką wynalazków, która w tym przypadku zadziałała w nieco odmienną stronę.
Z radością przywitała się z Elandone, jakże bardziej teraz zaludnionym. Jak dobrze, że ich komnaty były odgrodzone od wszystkich tych ludzi, z których każdy wydawał się czegoś chcieć. A może to tylko jej wrażenie, spowodowane chęcią chwilowej samotności, lub prawie-samotności. W przeciwieństwie do Marie i Alto nie migdaliła się w czasie podróży. Nadszedł czas nadrobienia tego braku. Niestety mogła Wulfa zaciągnąć do swojej komnaty dopiero po kolacji, na której sama także przywitała się z gośćmi grzecznie, choć zdawkowo.
Z drugiej strony komnaty dzięki temu zdążyły się już trochę ogrzać. Wkrótce i tak było im bardzo gorąco.

***

Przejechała palcem po jego odsłoniętym torsie. Wsłuchiwała się w trzask drewna w kominku, zachwycona tą ciszą. Na zewnątrz było już ciemno, ale jej zupełnie odechciało się spać.
- Nie uważasz, że ta komnata jest za duża? Myślałam nad zmianami. Gdyby zrobić przejście między naszymi komnatami, uniemożliwić otwieranie twoich drzwi, to tam można stworzyć sypialnię i garderobę. To miejsce zaś przerobić na prywatne komnaty. I jedną specjalną dla mnie...
Rozmarzyła się, rozglądając dookoła. Wulf obrócił tylko głowę, szybko zniżając wzrok z jej twarzy na coś jeszcze bardziej przyjemnego w obserwacji.
- Z twoimi zdolnościami możesz załatwić tę sprawę nawet jeśli nie w kilka chwil, to na pewno w jeden dzień. I myślę, że masz rację, nie jestem przyzwyczajony do takich komnat. Sypialnia wielkości połowy mojej obecnej komnaty będzie idealna, tam gdzie kominek najlepiej. Od twojej komnaty oddzielić możesz dwie mniejsze, a resztę zostawić razem. Do choćby prywatnych audiencji, w końcu takie się zdarzą. Nie słyszałem nigdy, by coś rządzone przez kilku równych sobie ludzi, obyło się bez zgrzytów i pewnej prywaty.

Meg przekręciła się bardziej, opierając o kapłana swoimi piersiami i obejmując go nogą. Nawet do rozmowy pozycja ta była idealna, choć sama rozmowa mogła nie potrwać długo przy tak jawnej prowokacji.
- Zrobię to jutro. Nasza sypialnia zyska wiele prywatności. Może uda mi się stworzyć takie drzwi, które nie będą odróżniać się od ściany... Zawsze to większe zachowanie pozorów. Tylko przed Shannon nie znam zabezpieczenia. Przez większość czasu nawet o niej nie pamiętam.
Przesunął dłońmi po kasztanowych włosach, starając się jeszcze zignorować jej ruchy i ocierające się o niego ciepłe, nagie ciało.
- Shannon się nie martw, ona i tak nie wykazuje wielkiej chęci do powrotu do świata żywych, a tutejsi domownicy nie dadzą się oszukać co do tego, co my tu robimy. Alto i Mysz nie mają większych problemów z... okazywaniem uczuć. Przejmujesz się takimi rzeczami?
Pokręciła głową, śmiejąc się dźwięcznie.
- Nie. Tylko przyzwyczajona jestem do tego, że pewnych rzeczy nie wypada robić. Byłam szlachcianką zanim dotarłam do Elandone, nie zapominaj o tym. W Ravenrock za takie zachowanie można było trafić na plac i zostać wybatożonym. Aż się boję, jak będą nas postrzegać goście, zwłaszcza tacy wyżej postawieni...

Gdyby mógł zrobić to w tej pozycji, to wzruszyłby ramionami. Obchodziło go to tak mało, że pozwolił sobie nawet nie skomentować. Za to ponownie nabrał ochoty na coś odmiennego od rozmowy. Przyciągnął do siebie głowę Meg i pocałował ją mocno.
- Żyj jak żyłaś wcześniej. Wystarczy pamiętać kto komu tutaj płaci i resztę zachować po staremu. No i nie obrazić nikogo przy okazji, choć Elandone mieni się jako zamek nie do zdobycia, to raczej chodzi o dłuższy okres czasu, a nie samodzielne odpieranie szturmów. Nawet mnie cieszy, że jest w takim stanie. Nie lubię bezczynności. A jeśli już o bezczynności mówimy...
Obrócił ją gwałtownym ruchem, przekręcając się razem z nią.
- ... to myślę, że inne sprawy mogą poczekać.
Objęła go mocno, oddając mu się całą sobą i uśmiechając przy tym pełnią szczęścia.
 
Lady jest offline  
Stary 06-12-2010, 00:22   #9
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Drogę do zamku, choć ciężką, Robert przebył z lekkim sercem. Najgorsze miał już za sobą i mógł zająć się wreszcie tym, co lubił najbardziej - ciężką pracą. Niepomiernie bardziej cieszył go jednak fakt, że będzie szykował zamek dla Poli. Pod opieką królewskich wojaków dziecko będzie bardziej niż bezpieczne w podróży, a i tak choć liczne przygody mogły ją spotkać, drwal nie chciał o tym myśleć. Ważne było jeno to, że wiosną rozjaśni mu serce swoim śmiechem i Elandone stanie się wreszcie prawdziwym domem.

Gdy przekroczyli zamarznięte jezioro niemal nie poznał warowni. Huk ludzi kręcił się po murach i obejściu; po ciszy zimowego lasu gwar rozmów niemal ranił tropicielowi uszy. Ledwie zrzucił z karku wilgotną koszulę i przebrał się w suche stroje, już sprawdzał czy wszyscy rzemieślnicy dotarli i jak urządzili się w zamku. Na szczęście stary mistrz potrafił zapędzić podwładnych do roboty, gdyż wszystko wyglądało niewiele gorzej niźli Robert sam by zrobił. Jeszcze tego samego dnia obszedł z wybranymi ludźmi zalane pomieszczenia, wskazując co i w jakiej kolejności trzeba umocnić i zabezpieczyć. Najmłodszych zaś zagonił do wyrzucania śniegu z podłogi i - powiązanych linami - z bezpieczniejszych części dachu.

Najsamprzód zaś przedstawił Peterowi i Irmie Larishę, nową panią na kuchni - choć tego oczywiście w głos nie rzekł - roztaczając przed małżeństwem fantastyczną wizję odciążenia ich (a raczej Petera) w trudzie gotowania dla takiej hałastry. Równocześnie zaś przed kucharką wylewnie zachwalał mięsiwa, nalewki, miody i przetwory Petera, wyrażając nadzieję iż teraz mężczyzna będzie miał więcej czasu, by wytwarzać rozgrzewające ich w zimowe wieczory cuda. Koniec końców wyszedł z kuchni bardziej zmęczony niż po całodziennej jeździe i z poczuciem, że zrobił wszystko co mógł by udobruchać ludzi, którym nieoczekiwanie odebrano wszystko, czym żyli całe swoje życie.

Osobnym problemem był ładunek ze statku, ten jednak mógł poczekać do następnego dnia. Wtedy to Robert zebrał wszystkie wolne konie, wóz załadował żywnością, narzędziami, linami, kocami i namiotami, zwołał robotników oraz tych rycerzy, którym Wulf nie przydzielił na dłuższy czas innych zadań i posłał ruszyła na lód. Zaś tego wieczoru ciszę jeziora raz po raz przecinał stuk siekier, młotów i rżenie koni, a dźwięki te niosły się aż do zamku. Rankiem podłożono pod drewno potężne płozy, drobnicę załadowano na wóz i wierzchowce z mozołem pociągnęły ładunek do Elandone, gdzie kolejny dzień spędzono na rozładunku i zabezpieczaniu materiałów.

Robert jednak nie ruszył z pracownikami. Wiadomość o wizycie Ronwyn wzburzyła mu krew w żyłach. Gdy więc tylko bez uszczerbku dla gościnności względem Ragnara mógł wyrwać się z towarzystwa, pobiegł na mury i chwycił w dłoń medalion. Nie wiedział jak powinien działać ów prezent, więc patrzał tylko w stronę ziemnego lasu, w nadziei iż jakimś cudem dojrzy szczupłą sylwetkę druidki, mimo iż ta opuściła zamek wiele dni temu. Śnieg świecił jasnym blaskiem odbijając światło księżyca, toteż posłał zirytowaną Yocelyn w stronę lasu, by wypatrywała gościa. Minęło jednak wiele czasu, nim kruk dostrzegł niewielką watahę wilków nieopodal jeziora, a jeszcze więcej gdy ptasie oczy wypatrzyły samotnego wilka, kręcącego się nerwowo na linii lasu. Gdy po dłuższym czasie zachowanie zwierzęcia nie zmieniło się, Robert wziął broń, osiodłał konia, po czym - powiadomiwszy straże przy bramie o całonocnej wycieczce - ruszył na spotkanie szarej wilczycy.



 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 06-12-2010 o 09:03.
Sayane jest offline  
Stary 06-12-2010, 01:57   #10
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
Powrotna podróż mijała Shannon pod znakiem milczenia. Pogrążona w rozmyślaniach wyczekiwała widoku ukochanych murów. Alto był całkowicie pochłonięty bardką, nikt więc nie zakłócał jej odosobnienia. Pośród coraz większej i coraz bardziej hałaśliwej kompanii niewidzialna postać siłą rzeczy nie przyciągała niczyjej uwagi. Na marginesie towarzystwa mogła w spokoju dochodzić do siebie po ostatnio przeżytych wstrząsach. Zwłaszcza, że czekały ją jeszcze odwiedziny w domu Madoca. Ostatni raz postawiła swoją stopę na zamku Gruffyddów na kilka tygodni przed planowanym ślubem. Z pewną dozą autoironii myślała, że teraz jeśli chodzi o ścisłość, stopy też nie postawi.

Do momentu znalezienia się w bibliotece Gruffyddoru starała się unikać popatrywania na Kennetha. Jego postać mimo wysiłków, jakie wkładała w ignorowanie go, sprawiała jej ciągły ból. Ciężko było pogodzić się ze wszystkim, co sobą reprezentował. Powściągała ciekawość, niecierpliwość, irytację i całą gamę innych uczuć, zastygając w pełnej napięcia pozie do chwili, gdy odnaleźli pierwsze, napisane przez narzeczonego słowa. Nikt nie widział palców, które z nabożną czcią przesuwały się po kaligrafowanym piśmie, ani tym bardziej łez kapiących na stronnice, gdy gładziła ostatnie zdania, ignorując pochylających się nad księgą ludzi. Nie odezwała się, niezdolna do wydania dźwięku z zaciśniętego gardła i trwała tak nieruchomo, zwiewna, delikatna postać bezradnie usiłująca przygarnąć ciężki tom do piersi, dopóki ostatnia z osób nie zebrała się od stołu, a moc przeklętego kamienia nie pociągnęła jej za sobą.

To, co w czasie ostatnich dni wywoływało nawet uśmiech na obliczu ducha, nagle stało się nie do zniesienia. Czysty głos bardki, jej radosny śmiech i wreszcie ciche westchnienia wdzierały się brutalnie do zmęczonego umysłu. Siedziała skulona pod drzwiami komnaty tej jeden raz nie potrafiąc być biernym obserwatorem miłosnych scen. W pozie nielicytującej z dumnym, szlacheckim pochodzeniem, z kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę i misternej fryzurze jasnych włosów, z której luźno opadały uwolnione podczas ostatniego lotu w dół kosmyki. Nie chciała być świadkiem życia. Zwłaszcza teraz, gdy obolałe serce znało już miejsce spoczynku Madoca. „Jutro wyjeżdżam do Elandone! W końcu Shannon zostanie moją żoną… Najszczęśliwszy na świecie…

W nocy stała nad śpiącą parą. Bezmyślnym, zagubionym wzrokiem obejmując ich okryte pościelą sylwetki. Wśród rzeczy Alta łatwo było odnaleźć nóż. Poświęciła długie minuty, by wyciągnąć go spośród sterty ubrań i choć częściowo wysunąć z pochwy. Wyczerpana wpatrywała się w kawał odsłoniętego ostrza przygryzając zaciśniętą dłoń. Nie miała dość sił, by go podnieść. W tej jednej rzeczy nikt nie mógł jej pomóc.
Nie zwróciła uwagi na chwile spędzone w towarzystwie rycerza. Było jej wszystko jedno. Mogła powiedzieć to łotrzykowi. Gdyby tylko pamiętała odezwać się do niego choć słowem.

Była coraz bliżej domu. Czuła to. Niemal słyszała jak przez zasłonę apatii przebijało się wołanie szarych ścian. Jeszcze tylko kilka dni, cóż znaczyło ich parę więcej…

Elandone tętniło życiem. Nie było już mauzoleum dla jej wspomnień, ani ruiną jej dawnego życia. Elandone wstawało gotowe sięgać po należną mu chwałę. Shannon nie miała tej siły. Zamiast rzucić się w radosne sprawdzanie zaszłych pod jej nieobecność zmian, ukryła się pokonana we własnych komnatach. Nie potrzebowała już kamienia. Nie była już dodatkiem do bagażu. Uciążliwym i niechcianym, jak ostatnio odniosła wrażenie. Wróciła do domu, do wiecznej agonii…

„Moje serce umarło wraz z Shannon…” Tak bardzo chciała mu to samo powiedzieć. Szeptała te słowa raz po raz, wymawiała je głośno, łkała wyrzucając je wraz z łzami i wreszcie krzyczała, obwiniając głuchą noc, tak że słyszało ją tylko Elandone. W rozpaczy obwiniała wszystkich, którzy przyczynili się do jej nieszczęsnego losu. Emryssa , a teraz jeszcze niedoszłego teścia, za to że nigdy nie wyznał synowi prawdy. Gdyby tylko Madoc wiedział… gdyby tylko ją odnalazł…

Za życia często siadała na parapecie własnego okna wpatrując się w przestrzeń ponad jeziorem i dumając, a potem też spędzała tam niezliczone godziny usiłując marzyć o powrocie do rzeczywistego świata. Teraz tylko opierała policzek o zimną szybę, a wyprany z emocji wzrok zawieszony był w pustce. Minęło kilka dni od jej urodzin. Kolejnych. Bywały takie lata, że zastanawiała się czy czasem innego dnia nie powinna świętować. Nie powiedziała nikomu, nawet Alto pewnie nie wiedział. Nie miało to już znaczenia. Wróciła inna. Na kolejny rok zwyczajnie nie miała już sił. Szyderczym echem odbijały się jej pytania o chęć powrotu do życia. „Do czego miałabym wracać?”, zapytała już raz łotrzyka. Jej nikt nie potrafił dać odpowiedzi.

Zamek nie chował przed nią tajemnic. Wiedziała, że tę noc spędzał sam. Obudziła go szeptem. Biała postać zawisła w powietrzu tuż obok łoża. Nie uśmiechała się, w ciemnościach po raz pierwszy wydawała się naprawdę martwa.
- Zabij mnie – powiedziała. Cichy głos udręczonego ducha.
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172