lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [Greyhawk 3.5] Syn mojego Gniewu (+18) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/9883-greyhawk-3-5-syn-mojego-gniewu-18-a.html)

Uzuu 19-03-2011 15:58

[Greyhawk 3.5] Syn mojego Gniewu (+18)
 

Agamer szybko przemierzał ulice miasta Hochoch, bardzo nie lubił spóźniać się na spotkanie które sam zwołał. Zapewne wszyscy z niecierpliwością czekali na niego i wieści które miał im do przekazania i wcale im się nie dziwił. Gnuśnieli w tym mieście już dobre dwa miesiące i choć Delion, jego młodszy brat świetnie się bawił to niektórzy nie podzielali jego entuzjazmu. Dlatego też gdy tylko powiadomiono go o oczekującym na niego piśmie z królewską pieczęcią natychmiast powiadomił resztę grupy każdego odrywając od codziennej monotonii w którą wpadli. A teraz Agamer zwyczajnie się wahał. Był świetnym dowódcą szanowanym przez swoich podwładnych i współtowarzyszy, często słyszało się o jego ludzkim podejściu do wielu zwykłych spraw i być może chociaż czasami był surowy to jednak nikt nie mógł mu zarzucić niesprawiedliwego traktowania. Był idealnym kandydatem do tego zadania gdyby nie jeden drobny szczegół o którym Król zdawał się zapomnieć. Pogrążony w myślach nawet nie zauważył gdy dotarł do ich ulubionej karczmy w której zwykli wspólnie jadać. Wszedł do środka i od razu udał się do wydzielonego im pomieszczenia. Otwierając drzwi dobiegły go odgłosy zabawy jaka toczyła się w środku a przewodził jej jak zwykle jego brat, grał teraz jakąś skoczną melodię próbując rozweselić towarzystwo, przestał natychmiast gdy tylko zauważył nowo przybyłego. Wszystkie spojrzenia spoczęły na Agamerze a ten przyzwyczajony do tego szybko przeszedł do rzeczy.
- To na co wszyscy mam nadzieję czekaliśmy w końcu nadeszło, dość gnuśnienia w tym głośnym i zatłoczonym mieście - tu uśmiechnał się nieznacznie kącikami ust - moje rozkazy są następujące, wraz z wybranymi przezemnie towarzyszami oraz trzema setkami pikinierów oraz łuczników, mamy wyruszyć na północne ziemie naszego królestwa do miasta zwanego Woldeswar. - muzykant próbował coś powiedzieć ale Agamer nie pozwolił mu dojść do słowa - Mamy się tam spotkać z oddziałami Hrabiego Umbera i Wicehrabiego Entino którzy mają rozpocząć przygotowania do oblężenia miasta.
- Agamer ty chyba żartujesz... - Delion praktycznie wykrzyczał te słowa.
- Jeszcze nie skończyłem. - wojownik patrzył się teraz tylko na swego młodszego brata i ciężko było ocenić czy tylko dlatego że ten przerwał mu w dość gwałtowny sposób czy słowa które wypowiadał były skierowane właśnie do niego.
- Wicehrabia Tinhion, pan tego miasta i przylegających mu ziem został oskarżony o zdradę stanu, dostarczone dowody przez dwóch szlachciców których siły będą nam towarzyszyć przekonały Króla by Wicehrabia Tinhion przybył tutaj pod naszą eskortą na uczciwy proces. Mamy go przekonać do tego słowami lub stalą. Nie zmuszam was do tego byście ze mną wyruszyli tylko proszę. Jeśli się zgodzicie wyruszamy za dwa dni. Póki co bawcie się ja niestety muszę was opuścić by zająć się przygotowaniami, jest sporo do roboty. Delion idziesz ze mną.
Wszyscy wiedzieli że bracia nie zawsze darzyli się sympatnią. Starszy potrafił być niezwykle surowy i stanowczy wobec młodszego, bo choć potrafił się śmiać i bawić to rzadko okazywał jakieś cieplejsze uczucia Delionowi. Dlatego też tak często dochodziło między nimi do kłótni i sporów najczęściej kończących się uległością barda. Tym razem jednak Delion nie odezwał się ani słowem i obydwaj w dziwnej ciszy opuścili karczmę.

***

Bladym świtem kolumna wojska pod dowódctwem Agamera opuszczała bezpieczne mury miasta Hochoch. W podróży oprócz barda uczestniczyli też wszyscy których dowódca tylko poprosił o pomoc choć mógł zwyczajnie wydać im taki rozkaz, zadziwiające jak czasami można się zżyć z towarzyszami ale to chyba równie dobrze można nazwać przyjaźnią.

Jeszcze kilka lat temu taki oddział nazwano by tylko patrolem a dziś miał być głównymi siłami reprezentującymi wysłanników króla. Zaprawieni w licznych bojach żołnierze maszerowali równo dumni z tego że będą służyć nie dość że pod znanym dowódcą to towarzyszyć im będzie cała grupa która przecież wsławiła się w długiej i wyniszczającej wojnie z gigantami. Ale tak samo jak wojowników króla rozpierała radość w tym samym stopniu wiedzieli że wracają na ziemie które nie do końca jeszcze uznać można było za spokojne. Giganci zostali wyparci z większości terenów Geoff ale nadal słyszało się o grupach napadających na podróżnych lub słabo bronione wioski.

Dni ciągnęły się mozolnie jeden za drugim, podróż u granic starożytnego lasu Dim Forest mogła wydawać się niezwykle interesująca gdyby nie fakt ciągłego zagrożenia które mogło nadejść z każdej strony. Zielone stepy rozciągające się na zachód i wysokie góry majaczące gdzieś daleko na horyzoncie były waszym codziennym towarzyszem. Pogoda dopisywała przez całą podróż. Trzeciego dnia podróży dołączył do was oddział lekkiej konnej jazdy w liczbie stu jeźdźców dowodzony przez niejaką Dess - półelfkę o której brawurze słyszało wielu, chodziły również pogłoski jak by swego czasu miała romans z waszym dowódcą ale zważywszy na jej jawnie okazywaną niechęć do Agamera wielu w to wątpiło. Pojawienie się półelfki o ciętym języku nie pomogło i tak dziwnej atmosferze która zapanowała zaraz po wyjeździe. Bracia wiecznie się kłócili i choć robili to zwykle na uboczu nie uszło to uwagi zarówno waszej jak i wielu spośród wojowników. Z każdym dniem który zbliżał was do Woldeswar bracia stawali się coraz bardziej ponurzy i milczący. Ostatnia kłótnia której byliście świadkami skończyła się tym że Agamer wylądował na ziemi po ciosie Deliona, spodziewać by się można było zdecydowanej odpowiedzi starszego brata ale ten jedynie odwrócił się i odszedł wracając do zwykłych obozowych obowiązków. Dess od tego momentu stała się naprawdę irytująca. Ostatniego dnia również jak by tego było mało pogoda znacznie się popsuła, czarne chmury zwiastowały rychłą burzę która jak by czekała tylko na odpowiedni moment by dopełnić ponurego nastroju.

***

Siły hrabiego Umbera i Entino były już na miejscu gdy już przybyliście. Godnym szacunku wydawał się fakt że nie tylko zamknięto miasto w oblężeniu ale i zażarcie je szturmowano, gdyby tylko nie było to w sprzeczności z królewskimi rozkazami. Na widok posiłków z królewskim sztandarem które miały przecież reprezentować wolę króla, rycerskim zwyczajem ogłoszono zawieszenie broni. Poświęcono ten czas na zebranie rannych i oddanie ich opiece kapłanów zajętych w polowym lazarecie. Jęki rannych i umierających mieszały się z okrzykami powitania i zwycięstwa jakie miało przynieść przybycie tak znacznych sił króla dowodzonych przez tak znanych przecież dowódców. Rozmowa z głównodowodzącymi i ich doradcami była krótka i rzeczowa. Po pierwsze rozmowy nie odbyły się ze względu na brak woli takowej ze strony Tinhiona. Po drugie oblegający zdobyli barbakan ale w tej chwili próbują go raczej utrzymać gdyż magowie którzy wspierali ofensywę wyczerpali zasób swoich zaklęć na dzień dzisiejszy natomiast Tinhion jak by trzymał swoich w rezerwie właśnie na taką sytuację.
- Dlatego też nie wstrzymujmy się dłużej i rozpocznijmy ostateczny szturm. Z waszą pomocą to będzie chwila kiedy zapukamy do prywatnych komnat Tinhiona. - to co powiedział Umber wydawało się być zdaniem które podzielała większa część zgromadzonych w namiocie. Wyraźnym było że mężczyzna w sile wieku któremu starość nie odebrała nic z młodzieńczego wigoru ma spore poważanie wśród zebranych.
- A może lepiej skoro panuje zawieszenie broni spróbować rozmów których i tak pewnie nawet nie próbowaliście - zadziwiające było że Delion tak cichy w czasie narad teraz występował tak gwałtownie. Któryś z dowódców już chciał zabrać głos ale Agamer uprzedził wszystkich. Spokojny i pozbawiony emocji głos oraz zimne spojrzenie które omiotło wszystkich starających się zareagować na wypowiedź barda natychmiast się ich uspokoiło.
- Spróbujemy negocjacji bo taka była wola króla a tą właśnie tutaj reprezentuje nasza obecność, w międzyczasie jednak przygotujcie się do szturmu na zamek. Pod moją nieobecność siłami króla bedą dowodzić moi podkomendni. Delion ty zostajesz w obozie, nie mam ochoty oglądać jak twój entuzjazm działa wszystkim na nerwy. - Przez chwilę zapanowała cisza po której Agamar kontynuował dalej.
- Osobiście i sam podejmę się zadania pertraktacji. Wyruszam natychmiast. Dopóki nie wrócę nie podejmujcie żadnych agresywnych akcji. Liczę na was. - z ostatnimi słowami zwrócił się już wyraźnie do swych towarzyszy. Przez chwilę z uśmiechem na ustach się wam przyglądał jak by oceniał każdego z was, uścisnął każdego z was i wyszedł z namiotu nawet nie spoglądając na brata. Wszyscy rozeszli się w oczekiwaniu na powrót dowódcy.

Przybyliście wczesnym popołudniem a teraz powoli zaczynał zapadać zmrok, chmury które tak długo straszyły deszczem w końcu jak by otworzyły się nad wami zalewając wszystkich potokami wody. Agamar nie wracał już od kilku godzin a Lordowie coraz bardziej domagali się waszej decyzji o tym co macie zamiar zrobić. W końcu przysłano do was posłańca który obwieścił wam decyzję Lordów, z waszą pomocą czy bez szturm rozpocznie się za godzinę i z całym szacunkiem z ich strony ale jedyne co możecie teraz zrobić to pomścić swego dowódcę lub próbować go ratować jeśli jeszcze żyje, liczą na waszą pomoc jak i waszą obecność na naradzie. Posłaniec skłonił się i odwrócił by na zewnątrz poczekać na waszą odpowiedź. Deszcz nieustannie bębnił w poszycie namiotu przypominając o tym że tak jak jego kropli spływających w dół niektórych rzeczy nie da się powstrzymać.

***

Mężczyzna stojący przy oknie obserwował krople deszczu rozbijające się o szybę, przyglądał się jak powoli spływają w dół aż do parapetu gdzie znikają zmieszane z tysiącem pozostałych. Nie było ani jednej która mogła wędrować pod górę wbrew wszystkim zasadom, wszystkie w końcu nie ważne jaką drogę obrały czekał w końcu ten sam los. Chrząknięcie jednego z jego oficerów oczekujących na dalsze instrukcje przywróciło go do rzeczywistości.
- Panie? Wróg wdarł się do miasta, niedługo uderzy na zamek, jakie są twoje rozkazy? -
- Czy Ezelkiel już przybył? - mężczyzna nawet na chwilę nie odwrócił wzroku od okna, właśnie zaczęły docierać do nich odgłosy walk które zalały ulice jego miasta. Nie zostawili mu wyboru, cała nadzieja jaką posiadał została przelana w tą jedną szansę którą dostał. Teraz albo nigdy!
- Nie wiem mój panie. Jeśli przybył nic mi o tym nie wiadomo. Czy mamy na niego czekać? Siły Tinhiona i Entino są coraz bliżej i tracimy cenne minuty.
- Masz rację, ruszajmy nie ma co czekać na tego głupca. Zacznij przygotowywać się do opuszczenia zamku, weź tylko garstkę najbardziej zaufanych. Jeśli wszystko się powiedzie jeszcze tu wrócimy. - Oficer jak by właśnie czekał na te słowa odwrócił się na pięcie i wymaszerował z komnaty. Mężczyzna powoli podniósł rękę i dotknął szyby. Nie chciał takiego zakończenia, wiedział że nie ma co liczyć na łaskę ze strony przeciwników, nawet jeśli doczeka się procesu król nie uwierzy jego zapewnieniom, widział jakie mają dowody przeciw niemu i wiedział że zrobią wszystko by tylko dostać jego ziemie w swoje ręce, nie ważne jak bardzo będą musieli kłamać. Modlił się tylko by jego syn zrozumiał to do czego został przygotowany.

Blacker 19-07-2011 23:32

Pierwsze promienie poranka rozproszyły całun ciemności ukazując pełnię zniszczenia które dokonało się w nocy. Trzykrotnie giganci atakowali miasteczko Evard i trzykrotnie udało się ich odeprzeć jednak straty po stronie obrońców były kolosalne. Zmęczone, poranione resztki oddziałów uformowanych nadprędce ze straży miejskiej do której wcielono praktycznie wszystkich zdolnych unieść broń były na skraju załamania doskonale wiedząc, że kolejny szturm będzie ostatnim. Nie poddawali się jednak, zdając sobie sprawę że wróg nie okaże litości i wszystkich tutaj czeka w najlepszym wypadku śmierć. Nawet teraz w desperackiej próbie obrony trwało uzbrajanie starców i niedorostków i choć każdy który o sztuce wojny ma najbledsze nawet pojęcie wiedział że z takich osób w bitwie większy jest kłopot niż pożytek to w tak podbramkowej sytuacji każdy człowiek się liczył. Ci, którzy nie byli zdolni do walki pomagali naprawiać barykady wiedząc że już niedługo nastąpi frontalny szturm gigantów który być może nie zostanie przez nie powstrzymany, ale na pewno przynajmniej zostanie spowolniony. Wrogowie nie dali jednak obrońcom zbyt dużo czasu na przygotowanie, już godzinę po świcie dzwon świątynny obwieścił że giganci nadciągają po raz kolejny. Klęska mieszkańców miasteczka zdawała się pewna, bo choć giganci byli jeszcze dość daleko tylko jeden przesmyk pomiędzy dwoma górami dzielił ich od otwartej przestrzeni otaczającej Evard...

Góry zdają się naturalnym terenem dla gigantów, to jednak jest jedna rasa która wydaje się jeszcze lepiej przystosowana do walki na tym terenie. Na tyle, by zaskoczyć nawet gigantów górskich i wprowadzić ich w pułapkę. Nieostrożność, spowodowana naturalną głupotą bądź też zbytnią pewnością siebie i brakiem przyzwyczajenia do bycia atakowanym sprawiła że nacierająca na Evard zbieranina wpadła prosto w zasadzkę

Płonąca runa ingwaz poszybował prosto w środek grupki nacierających gigantów eksplodując ogniem, zabijając bądź dotkliwie parząc wszystkich którzy znaleźli się w jej zasięgu. Zanim zamieszanie wywołane nagłym rozbłyskiem ognia uspokoiło się na obydwu ścianach przesmyku ustawili się kusznicy zasypując kłębiących się na dole gradem bełtów. Jakby tego było mało, w ślad za potężnym czarem z obydwu stron wmaszerował do środka pierwszy huf ciężkiej piechoty, zwany popularnie ,,krasnoludzkim" gdyż służyli w nim tylko przedstawiciele brodatego ludu. Nie przypominał on standardowych oddziałów, gdyż w jego skład wchodzili zarówno ciężkozbrojni wojownicy uzbrojeni w krasnoludzkie topory i pawęże jak również i tacy którzy nad ciężkie tarcze przekładali walkę urgoshami lub gizarmami oraz ciężkimi kuszami, a nawet tacy na których uzbrojenie składały się wyłącznie obciążone stalowymi kulami łańcuchy, idealne do krępowania nóg i powalania gigantów. Mogłoby się wydawać, że przy walce ramię w ramię tylko nawzajem sobie będą przeszkadzać, jednak dzięki wielogodzinnym treningom oraz doświadczeniu zdobytemu bezpośrednio na polu bitwy radzili sobie znakomicie, niezależnie od tego czy przyszło im się mierzyć z łucznikami, piechotą czy konnicą. Pełną jednak skuteczność, dzięki której zyskali sobie miano zabójców olbrzymów, okazywali właśnie walcząc z gigantami, swoim rasowym wrogiem. Na wietrze łopotały dwa sztandary, jeden królewski symbolizujący z czyjego działają ramienia oraz drugi, na którym widniały młot i kowadło, symbolizujące Moradina, a na czele oddziału kroczyła dwójka krasnoludów - aktualny dowódca pierwszego hufu Tharduf z rodu Runschnitzer, trzeci syn Kadriana Runschnitzera oraz jego zastępca i prawa ręka, Khouryn Schwarcewaage, kapłan w służbie Moradina. Dwójka ta, która poznała się i nawiązała przyjaźń jeszcze w dzieciństwie po wielu latach przypadkowo spotkała się w tym znajdującym się na krańcu świata królestwie. Był to przypadek zakrawający wręcz na niemożliwość, jednak obydwaj mogli być wdzięczni bogom gdyż w tak odległym od domu miejscu udało im się spotkać swojaka. Nic więc dziwnego że Tharduf od razu po objęciu dowodzenia nad oddziałem mianował go swoim zastępcom, gdyż zdawał sobie sprawę że jeśli nie może zaufać Khourynowi to nie może ufać nikomu.

Żaden z gigantów, którzy tego dnia próbowali zaatakować Evard nie zdołał ujść z życiem. Gdy wreszcie wieczorem kapłan dał znać że zrobił co mógł ratując tylu rannych ilu tylko zdołał żołnierze z pierwszego hufu mogli sobie pozwolić na odpoczynek i świętowanie. Mieszkańcy, którzy wciąż nie mogli uwierzyć że zdołali przeżyć ustawili na rynku miejskim stoły i przygotowali taki poczęstunek na jaki mogli sobie pozwolić, by chociaż tak okazać wdzięczność tym, którzy ich ocalili. Choć wielu zginęło, zarówno pośród mieszkańców jak i pośród krasnoludów z pierwszego hufu to jednak żal po poległych nie zdołał w pełni przyćmić radości. Sam Tharduf również świętował wraz ze swoimi żołnierzami, z każdego pucharu odlewając jednak kilka kropel wina na ziemię by choć w ten sposób oddać cześć poległym towarzyszom broni. Świętowanie przeciągnęło się długo w noc, rankiem natomiast przybył do miasta posłaniec, przekazując list do Thardufa przysłany przez Agamera, w którym prosił o przyłączenie się krasnoluda do jego osobistego oddziału jako wsparcia magicznego. Zdając sobie sprawę z tego że za Agamerem stoi bezpośrednio królewska wola musiał zdać dowodzenie w ręce Khouryna i wyruszyć jeszcze tego samego dnia

***

Odkąd działał pod rozkazami Agamera minął już ponad rok. Przywykł do współpracy z nim i choć czasami różnili się zdaniem w niektórych kwestiach to utrzymywali dość przyjazne stosunki. Również jego brat, choć niejednokrotnie działał krasnoludowi na nerwy, był przez Thardufa akceptowany, może z tego powodu że swoim usposobieniem nieco przypominał mu nieco jego brata, Grichta. Trudno było mu mówić o przyjaźni z którymkolwiek z nich, znał ich przynajmniej o dziesięć lat za krótko, ale choć czasem brakowało mu towarzystwa swojej brodatej kompanii z pierwszego hufu to praca pod rozkazami Agamera również mu odpowiadała. Teraz jednak, gdy ich dowódca został najpewniej pojmany Tharduf po raz pierwszy tak dotkliwie poczuł odpowiedzialność jaka spoczywała na nim. Choć wszyscy w oddziale byli równi a on sam wcale nie miał najdłuższego spośród wszystkich stażu to właśnie na niego spadło podejmowanie decyzji, które mogły równie dobrze okazać się bardzo brzemienne w skutki. Walka z gigantami to jedno, tam kwestie moralne schodziły na dalszy plan jako że przeciwnicy byli gorsi niż dzikie zwierzęta, to jednak walka z ludźmi służącymi temu samemu władcy nieszczególnie mu odpowiadała. W trakcie swojej najemniczej kariery przekonał się, że nie ma gorszego konfliktu niż wojna domowa i każdy roztropny władca powinien za wszelką cenę jej uniknąć. Nie miał oporu by zabić wroga w bitwie, niezależnie od jego rasy czy przekonań ale nie oznaczało to że może sobie pozwolić na bezmyślne okrucieństwo. Z tego samego powodu postanowił odwlec moment szturmu, wciąż mając nadzieję że Agamer zdoła wrócić niosąc dobre wieści o kapitulacji wicehrabiego. Nalegał więc na naradę z lordami przed rozpoczęciem szturmu wystarczająco, by pozostali przyznali mu rację.

***

Namiot w którym odbywały się narady był bardzo ruchliwym miejscem ale wszystko uspokoiło się z przybyciem przybocznych Agamera. Nie byli pewni czy lordowie w ogóle się ich spodziewali i czy posłaniec który zaproponował im naradę nie był tylko dworską kurtuazją by nie zaniechać wszelkich dbałości etykiety. Oczy zebranych uniosły się znad mapy rozpostartej na stole, wyraźnie zaznaczona zdobyta północna brama miała być zapewne punktem z którego natarcie się rozpocznie, sęk w tym że przeciwnik też o tym wiedział. Umber jako pierwszy przerwał ciszę która zapanowała.

- W końcu raczyliście się pojawić ale cieszy mnie to bo trzy setki mieczy na pewno się przydadzą. Szczególnie jeśli to co o was powiadają o weteranach z Goven jest prawdą.

Mężczyzna widocznie dominował to posiedzenie gdy reszta wtrącała zapewne tylko drobne uwagi lub słuchała następnych decyzji. Lord Entino stał z boku nie bardzo przejmując się całym zamieszaniem dużo bardziej skupiając swoją uwagę na waszych osobach i to właśnie jego krasnolud uważał za znacznie większe zagrożenie. Najwyraźniej nie musiał on zaznaczać swojej pozycji, czując się na tyle pewnie by móc zgrywać biernego obserwatora. Umber kontynuował.

- Północna brama jest nasza i stąd ruszymy od razu na zamek, pójdziemy przez główny plac i tu uderzy też nasza kawaleria. Oddziały Entino przejmą w tym czasie wschodnią bramę i uderzą na obrońców z flanki potem razem ruszymy na gniazdo tego szczura. Trzeba będzie tylko uważać na kontratak z zachodu bo mają na pewno jeszcze magów ale ten tchórz pewnie zabrał ich by chronić swój cenny tyłek. Ale teraz z wami mogli byśmy pokusić się o równoczesne zdobycie i zachodniej flanki w ten sposób ktokolwiek nie schowa się do twierdzy zostanie wzięty w kleszcze.

Przymrużone oczy patrzyły na nich przenikliwie bo choć plan nie był zbyt wyrafinowany to nie można było odmówić skuteczności jego prostocie. Umber nie wyglądał jak by spodziewał się od was niczego więcej jak przytaknięcia głowami. Na swoje nieszczęście srodze się zawiódł, gdyż taktyka którą przedstawił nie wyglądała dobrze nawet dla kompletnego laika, nie mówiąc już o weteranie który przez wiele lat zdobywał doświadczenia na różnych polach bitew. Łatwo dało się zauważyć że lordowie nie przywykli układać planów, polegając na szarżach kawaleryjskich i wygrywaniu dzięki przewadze liczebnej, nie mieli natomiast pojęcia jak dostosować swoje działania do nietypowego pola bitwy. Tharduf powstrzymał się jednak chwilowo od komentarza, bardziej zależało mu bowiem na opóźnieniu szturmu niż na wytykaniu lordom ich błędów. Gdy tylko szlachcic skończył Tharduf zabrał głos

- Zanim rozpoczniemy szturm chciałbym zobaczyć raporty zwiadowców, zarówno tych dotyczących miasta jak i tych rozesłanych po okolicy by upewnić się, że nie zostaniemy w trakcie szturmu zaatakowani od tyłu podczas gdy nasze wojska utkną w miejscu podczas walk miejskich. Ufam, że zadbaliście również o to?

Roderyk stanął obok khazada opierając swój miecz o stół w milczeniu przyglądając się mapie jak i wysłuchując słów tu obecnych. Natomiast zbroja Umbera zadzwięczała gdy rosły mężczyzna wyprostował się i spojrzał krzywo na krasnoluda, z zewnątrz dało się słyszeć przekleństwa i ponaglenia ale w środku namiotu tylko szepty które nie śmiały nawet przerwać milczenia. Lord zmrużył oczy i w końcu odrzekł uśmiechajac się szeroko.

- A kto by lazł na nasze ziemie szanowny Thardufie, obawialiśmy się czy Dolina nie zechce wspomóc swego ale oni siedzą cicho póki i lepiej dla nich by tak zostało. Giganty wybite prawie do nogi to kto miałby nam leźć na plecy? Ale by zaspokoić twoją ciekawość powiem że nie, zwiadowcy nie donieśli o niczym. W samym mieście nie wiemy co się teraz dzieje a przydało by się ale nie ma jak póki co. Kiedyście spali próbowali nas wyprzeć dwa razy ale im się nie udało i póki co siedzą cicho - Lord pochylił się ponownie nad mapą i wyraźnie wskazał bramę z której to mieliście ruszać. - Tędy i tutaj do tych wrót, zaraz wyślemy gońca coby cofnęli maszyny i taran z tej części i podsunęli tutaj - Mężczyzna po kolei wskazywał wszystkie miejsca swym długim palcem. - Jak zajmiecie bramę nie traćcie czasu i ruszajcie nam z pomocą bo choć nie liczę na problemy to licho nie śpi. Ludzie wyślę nieco swoich by was wsparli ale pilnujcie co by nam ich nie popalili jak przez miasto je będą prowadzić. A no i jeszcze tu jest świątynia. - Umber wskazał większe zabudowania zaraz koło południowej bramy. - Ale ja bym się kapłanami nie przejmował, lepiej im rannych leczyć i dziećmi sie zajmować wychodzi niż w bitwach prawdziwych brać udział.
- Ufam, że masz rację lordzie Umber... atak od tyłu podczas gdy trzon naszych sił jest związany w walkach miejskich oznaczałby naszą śmierć. Dlatego, by mieć pewność wolałbym oddziały kawalerii pozostawić w odwodzie. Nie wątpię w skuteczność tej jednostki w polu, jednak walka w mieście rządzi się całkiem innymi prawami i niestety, zawsze wiąże się z dużymi stratami. Dlatego , choć plan przez was opracowany jest bardzo dobry to jednak atak powinniśmy przeprowadzić w nieco inny sposób. By zminimalizować straty powinniśmy jeszcze bardziej zmęczyć obrońców oraz zmienić nieco podejście do sposobu przeprowadzenia ataku. Z głównych sił należy wyznaczyć kilka mniejszych oddziałów, które na zmianę będą przeprowadzać pozorowane ataki w różnych częściach miasta, najlepiej przez całą noc.W tym czasie nasi żołnierze będą mogli zebrać siły przed szturmem, gdyż zaatakujemy około godziny przed świtem. Nie sądzę również by w tym wypadku jedno zdecydowane uderzenie miało odnieść skutek. Co prawda zwyciężylibyśmy i tak, ale wystarczą barykady oraz wrodzy łucznicy rozmieszczeni w okolicznych budynkach by wielu naszych ludzi straciło życie nadaremnie. Sądzę, że zamiast tego powinniśmy poprowadzić nasze siły kilkoma równoległymi ulicami, by nie pozwolić wrogowi zogniskować oporu, zmuszając go do walki na kilku frontach. Oddziały będą się posuwać w równym tempie by w przypadku napotkania sił przeciwnika mogły sobie nawzajem udzielić wsparcia, najlepiej przypuszczając atak na wroga z flanki bądź też od tyłu. Również istotne jest ostrzeżenie naszych żołnierzy że uczynienie jakiejkolwiek szkody świątyni bądź kapłanom skutkuje sądem wojennym i egzekucją. W końcu przydadzą nam się wszyscy, którzy potrafią zadbać o rannych. Najlepiej, by tych z naszych żołnierzy którzy odnieśli lekkie rany, uniemożliwiające im wzięcie udziału w szturmie ale jednocześnie nie na tyle poważne by ich unieruchomić można przydzielić do pomocy w świątyni, by znosili tam tych którzy ucierpią w trakcie szturmu. Miejsce to możemy wykorzystać jako lazaret

Rycerz w czarnej zbroi spojrzał na krasnoluda i przytaknął mu ruchem głowy. Zaproponowane rozwiązanie było o wiele lepsze niż pierwotny plan Umbera. Karasnolud słyszał komentarze kilku zgromadzonych gdy zabrał głos, szepty za plecami i przytaknięcia lub ruchy głowy kwestionujące jego plany. Ale jak zdążyliście się zorientować ostateczny głos i tak należał do Umbera.

- Chłopcze i mamy im dać czas na wzmocnienie umocnień? Na przygotowanie pułapek wszelkiej maści? Na wzmocnienie załogi zamku? Na to by ich magowie czary sobie znów przygotowali? Teraz albo jutro będziemy zmagać się z nowym silniejszym przeciwnikiem. Może i macie rację coby sił nie rozdzielać. Ale uderzymy dziś z wami czy bez was jak powiedziałem. Kapłanów mu się zachciewa chronić, moich ludzi karać jak któregoś ruszą! - Starszy człowiek wyraźnie nie grzeszył cierpliwością i spokojną naturą. Zapewne mało kto śmiał mu się sprzeciwiać. Na ten wybuch złości Roderyk zareagował jedynie ostrzegawczym ujęciem rękojeści swego ostrza, gdy z pomocą nieoczekiwanie przyszedł wicehrabia Entino.
- Uspokujmy się wszyscy i zachowujmy się jak na sojuszników przystało - młody ale niezwykle pewny siebie, jego głos wydawał się odrobinę arogancki.
- Jak wam wiadomo przyjaciele, posłaniec królewski nadal nie powrócił a wróg podstępnymi atakami zerwał krótki rozejm który zawarliśmy na czas pertraktacji. Lord ma rację że musimy atakować dziś, nasze zaplecze magiczne nie jest zbyt liczne a dając szansę mieszkańcom na odpoczynek wzmacniamy ich. Przykro mi ale słowa zawiodły czas na to by stal przemówiła. Czas na to by zdrajca został ukarany za swoje winy i spiski - mowa jak by przed bitwą lub na mównicy w czasie obrad wielmożów. Widocznie Entino był politykiem z krwi i kości.
- Lordzie Umber, kapłani żywi bardziej przydadzą się nam żywi nie martwi, ale nikt nie ukaże twoich ludzi jeśli będą sie przed nimi bronić przecież i Thurduf ma rację, będą mogli okazać nam wdzięczność zajmując się rannymi. Pamiętajmy przyjaciele że nie chodzi nam o zniszczenie miasta a jedynie o pojmanie przestępcy.

Tharduf skinął głową w podzięce, słysząc słowa lorda Entino, po czym dodał

- Chciałem przypomnieć że zarówno mieszkańcy miasta jak i żołnierze przeciwnika są wciąż waszymi rodakami, którzy po prostu wykonują swoje rozkazy. Wciąż uważam że lepszym podejściem byłoby przeprowadzenie ataku jutro, jednak zdaje sobie sprawę że w tej chwili mamy przewagę czasową. Nie mogę jednak wyrazić zgody na atak już teraz, bez wcześniejszego rozpoznania sił wroga oraz ewentualnych pułapek które mógł na nas zastawić. Tym zajmiemy się my, zbierzemy tyle informacji ile potrzeba oraz przygotujemy dokładniejsze plany ataku na ich podstawie, a następnie przedstawimy je wam. Tymczasem proponuję odwołać tyle osób ile się da ze służb tyłowych i zorganizować ich w grupy które zajmą się transportem rannych do tymczasowego lazaretu. Gdy tylko szturm się rozpocznie poprowadzę część królewskiego oddziału do świątyni by zająć się organizacją pomocy rannym oraz dopilnować by kapłanom nic się nie stało, a następnie dołączę osobiście do szturmu
- Pojadę z kawalerią. -odezwał się czarnowłosy wojownik pierwszy raz od chwili kiedy wszedł do namiotu i przejechał palcem po mapie. - Ale konnicy powinien być mały oddział, łatwo unieszkodliwić ją w mieście, a ciasne uliczki nie sprzyjają szarżą. Wezmę z dziesięciu może dwudziestu najlepszych i poprowadzę szturm. -stwierdził palcem przejeżdżając po jednej z alejek na planie, po czym uśmiechnął się z lekką ironią do brodatego kompana.- Wojna to nie jest czas na myślenie o rodakach. Rachunek jest prosty giniesz ty albo wróg, nie ma co myśleć o tym czy przeciwnik to matka, ojciec czy twój syn. -skwitował krótko poprawiając rzemień rękawic, natomiast krasnolud spojrzał na wojownika nieco zirytowany
- Przede wszystkim wojna to nie okazja do bezmyślnych rzezi, powinniśmy zminimalizować straty zarówno po jednej jak i po drugiej stronie. Dlatego właśnie tak mi zależy na organizacji lazaretu oraz transportu rannych, by zginęło tylko tylu ludzi ilu to konieczne. Poza tym kto wie jak przebiegnie szturm, może życie kogoś z nas będzie zależało do tego, czy uzyskamy dostęp do pomocy medycznej. Nic nas to nie kosztuje a pozwoli nam uniknąć śmierci wielu żołnierzy którzy w przeciwnym razie wykrwawiliby się lub zginęli przez zakażenia. Weterani są szczególnie użyteczni, każdy z nich jest cenniejszy niż dziesięciu rekrutów. Niech więc każdy z nas zajmie się swoim zadaniem, ja zajmę się organizacją zaplecza medycznego a ty poprowadzisz początek szturmu

Roderyk machnął uspokajająco ręką

- Tak, tak, lekarze też są ważni, rozumiem. -mężczyzna wzruszył ramionami i strzelił karkiem głośno, po czym jakoś posmutniał spoglądając na miecz. - Trza przekazać żołnierzom by nie próbowali mi pomagać... gdyby działo się ze mną coś dziwnego. -stwierdził, zaś krasnolud jako jedyny w namiocie o czym mówi wojownik.

Entino stał poza kręgiem osób zgromadzonych wokół mapy, rozmawiał z tymi którzy przybywali i odsyłał ich z powrotem odbierajac raporty lub wysyłał gońca z nowymi rozkazami. Wydawało się że nie za bardzo przysłuchuje się dalszej rozmowie. Umber natomiast łypał na was spod krzaczastych brwi czekając chyba aż skończycie się kłócić lub zwyczajnie próbując zorientować się kiedy została odebrana mu inicjatywa w tym spotkaniu dlatego kiedy braliście oddech na następną wypowiedz Lord wtrącił się.

- Zwiad przyda sie na pewno... - mężczyzna podrapał się po brodzie i kontynuował - Z lazaretem róbcie sobie co chcecie ale skoro chcecie iść zachodnią stroną miasta to możesz od razu otworzyć bramy dla nas i przy okazji zabezpieczyć ten kościółek, radzę ci jednak mieć pewność że żaden z moich ludzi... - Entino położył dłoń na ramieniu towarzysza uspokajając go i powstrzymując przed wypowiedzeniem słów których nawet wysoko postawiony Lord nie mógłby cofnąć, szczupły mężczyzna dokończył tą wypowiedź za niego.
- Obawiamy się spisku kapłanów którzy wierzymy mieli duży wpływ na aktualną sytuację. Nie zrozumcie nas źle, nasz lud wycierpiał się już dość w wojnie ale zdrada jest czymś niewyobrażalnym dla nas i musi zostać ukarana, sprawiedliwość musi znów zapanować w naszym królestwie. A strat jak to na wojnie nie da sie uniknąć. Przyjacielu myślisz że godzina powinna im wystarczyć? - Umber nie odezwał sie uciekajac wzrokiem gdzieś w bok i tylko skinął głową przytakując. - Więc godzina powinna wam wystarczyć, zajmiemy się zebraniem ludzi do transportu rannych i oddamy ich potem pod waszą komendę. Na razie uważam zebranie za skończone. - Entino jednak słuchał uważnie nie pozwalajac uciec żadnemu z wypowiedzianych dzisiaj słów.
- Ech... - westchnął nie stary mężczyzna dotąd milczący i nie rzucający się w oczy - Dajcie mi trochę czasu, a plan miasta będzie uzupełniony o wszelakie barykady i pułapki. Co prawda samemu dłużej mi zejdzie... Ale i mniejsze straty będą. Wstrzymajta się panowie lordowie, informacja cenniejsza jest od czasu. Lepiej wiedzieć ilu ich tam jeszcze dycha i czy czasem zza załomem nie są okopani ichni kusznicy.

Gdy tylko opuścili namiot w którym trwało zebranie Garret przekazał mu jeden ze swoich pierścieni i obłożony przez krasnoluda runą niewidzialności ruszył na zwiad. Tharduf natomiast na lewą rękę założył charakterystyczną rękawicę sokolnika i gwizdnął, przywołując do siebie Haasta. Jego sokół-chowaniec wylądował mu na dłoni i z uwagą wysłuchał tego, co mówi do niego krasnolud. W jego oczach dało się dostrzec błysk intelektu znacznie przekraczającego zwykłych przedstawicieli królestwa zwierząt gdy wzbijał się do lotu i kierował w stronę miasta. Jego więź ze zwierzęciem była wystarczająco silna by dzielić się z nim emocjami, jednak niestety mimo ograniczonej widoczności ktoś zdołał domyślić się że ptak może być szpiegiem i zestrzelił go lub uwięził, na całe szczęście nie odbierając mu jednak życia. Oraz najprawdopodobniej zdobył jedną, bardzo cenną informację - Agamer wciąż żył. Garret przekazał mu że świątynia jest obwarowana a przeciwnik wykorzystuje ją jako lazaret co częściowo pokryło się z planami Thardufa. Pozostawało tylko przekonać kapłanów by w zamian za ochronę zgodzili się współpracować. Wpierw jednak pozostawało mu wykorzystać godzinę jak najefektywniej, zamierzał w tym czasie sprawdzić jak idzie odwoływanie ludzi ze służb tyłowych do oddziału ratowniczego oraz wydać rozkazy jednej setce wojsk królewskich których miał zamiar poprowadzic do szturmu osobiście, zaraz po zabezpieczeniu świątyni. Gdy już się tym zajmie postara się odnaleźć Deliona by przekazać mu dobrą nowinę o jego bracie oraz poprosić by wyruszył wraz z nim jako pośrednik w negocjacjach z kapłanami, jeśli jednak zajmie mu to zbyt wiele czasu to zrezygnuje by przed szturmem udać się ponownie do lordów i przedstawić przynajmniej część zdobytych przez zwiad informacji

andramil 23-07-2011 00:44

Garret jak to zwykle bywa nieziemsko nudził się na zebraniach i radach, zarówno tych w dobrze znanym mu towarzystwie jak i wśród znamienitych lordów nie wartych zbytnio jego uwagi. Nudziaże jednak rwali się tak ochoczo do walki, że nawet nie zważali na brak jakichkolwiek informacji o oblężonym mieście. Najchętniej to na swych rączych rumakach poszarżowali by na barykady ukrytych pikinierów i kuszników. Idiotyzm.
Meżczyzna nigdy nie odnajdywał się dobrze w towarzystwie szarżyjących na siebie facetów. Nie przepadał za uczciwą walką wręcz z rozpędzonym przeciwnikiem, nie mówiąc już o zdobywaniu twierdzy nie wiedząc co czeka człowieka za rogiem. Nie, to nie dla niego. Dziękował bogom, że ktoś mądry zaproponował wcześniejszy rekonesans. Jak zwykle Tharduf go nie zawiódł. Krasnolud, o magicznym nastawieniu bojowym, był na tyle dobrym dyplomatą, że wbił tym zakutym łbom błędne rozumienie sytuacji. Zdecydowano wysłać zwiadowce. A któż był by lepszy niż sam Garret?

Łotrzyk nie zastanawiał się długo tylko dał niewielki pierścień swemu druhowi i gdy tylko krasnoludzki rzeźbiarz run narzucił na niego runę niewidzialności ten ruszył w stronę miasta.
Początek nie był trudny. W końcu dostrzeganie rzeczy niewidocznych nie jest darem jaki posiada każdy żołdak. Chłopak w mgnieniu oka pokonał barykady ich sojuszników i gdy tylko znalazł się na terenie wroga czym prędzej udał się w ciemne, ustronne miejsce. Tam za pomocą swego nie przeciętnego przedmiotu w mig zmienił swój wygląd i zdjął zaklęcie nałożone przez krasnoludzkiego kompana.
Garret wyglądając teraz jak jeden z obrońców nieszczęsnego miasta od razu wtopił się w tłum pracujących wojaków. Było to na tyle wygodne, że bez przeszkód udało mu się spenetrować wszelakie zakątki ulic obleganego miasta.
Zwiadowca posówał się spiesznym tempem w stronę centrum miasta by jak najszybciej dostać się na plac główny. Tam spodziewał się dobyć najwięcej informacji.

Padające krople deszczu z brzękiem rozbijały się o bruk i ginęły wśród setek nóg biegsjacych wszędzie obrońców. Barykady stawiane w pośpiechu obstawiane były przez nielicznych kuszników oraz odziały łuczników i pikinierów. Biegnący człowiek dostrzegł też kilku łuczników ustawiających się na dachu, jednak ich liczba wskazywała raczej na czujki niźli na jakąś sensowną obronę. Nie patrząc już za siebie ruszył w stronę bramy wchodniej.
- Tharduf. Tu Ja, Garret - rzekł cicho jak tylko mógł przemierzający wśród strug deszczu zwiadowca. Zapewne teraz siedzą w cieplutkich namiotach popijając piwo. pomyśał lekko zirytowany mokrym płaszczem. - Północna brama obstawiona przez czujki na dachach. Właśnie minąłem pierwszą barykadę ustawioną na jednej z większych uliczek między bramą północną a wschodnią. Kilku kuszników, łuczników i pikinierów oddział. Konnica nie przejedzie. Szans ni ma. Część z obrońców to mieszczanie przymusu lub z ochoty wcielani do armii. Bez odbioru. - odrzekł i spojrzał na bramę która ukazała się jego oczom.

WieIka budowla zawierająca w sobie nie przeciętne żelazne odrzwia zagradzała drogę do miasta stacjonującym na zewnątrz oddziałom królewskim. Potęzne kamienie oraz solidna brama nie były łatwym wyzwaniem dla szturmujących wojacków. Do tego całą sprawę utrudniała grupa żołnierzy którzy obstawili ów budynek. Łuki w ich dłoniach połyskiwały złowrogo, zaś cięciwy nie były już wystawione na działanie wody. Nie bezie to łatwa potyczka. Całokształty dopełnili dwaj mężowie w cieżkich płytach z czerwonymi płaszczami i znakami krzyża świętego Cuthberta na plecach.
- Niedobrze... Klechy ich czynnie wspierają. Magów jak na razie nie widać. - rzekł cicho. Ktoś kto by go obserwował pomyślał by, że gada do siebie. Jednak prawda była inna.
- Przyjąłem - odpowiedział głos krasnoluda dobywający się z pierścienia - - Zostaw to mnie, postaram się ich przekonać by nie podejmowali walki. Kontynuuj zadanie
Garret przystanął na chwile po czym skręcił w prawo idąc w kierunku głównego placu. Tam spodziewał się głównego punktu oporu.
Wokół ratusza aż roiło się od wszelakiej maści żołdaków. Oddziały milicji, wojska i ochotników zaciągniętych w ostatniej chwili współpracowały by wykonać swe zadania. Choć na minach mężczyzn widać było przerażenie, to w oczach tlił się płomień buntu i walki. Choć nie spodziewali się wygrać starcia to nie zamierzali się tak łatwo poddać.
To co zaskoczyło zwiadowcę były dwie lekkie katapulty ustawione przed ratuszem by razić swym ogniem piechotę nadciągającą z północy i zachodu. Kobiety z symbolem Wee-Jas odprawiały swe błogosławieństwa, a wojownicy skrupulatnie umacniali barykady i sprawdzali stan swej gotowości.
Ruszył w stronę wspólnej świątyni Pana sprawiedliwości i Pani magii zdając po drodze raport ze stanu placu przed ratuszem. Lepiej by wojska królewskie wiedziały co je czeka gdy wparują do miasta.
Krople deszczu nie przerwanie starały się zmyć zmęczenie z ramion wciąż pracujących mężczyzn. Nie każdy jednak wykonywał swoje obowiązki.
Garret biegnąc w stronę boskiego przytułku zobaczył młodzieniaszka, siedząc, opierajacego się o ścianę jednego z domów. Cień zaułka ledwo pozwalał dostrzec jego sylwetke. Garret nie wiele myśląc podbiegł do niego.
- Hej chłopcze! - krzyknął nożownik i ruszył w jego kierunku. Chłopak wstał natychmiast i wyprężył się jak struna widząc iluzjonistyczny uniform mężczyzny idącego w jego kierunku.
- Tak panie? - odrzekł rutynowo. Żałował, że dał się złapać, tym bardziej, jak zobaczył sztylet przy swoim gardle.
- Mam do ciebie kilka pytań - wyszeptał szpieg, a wygląd jego diametralnie się zmienił. Już nie było napierśnika chroniącego tors, ani munduru współbraci chłopaka. Stał przed nim meżczyzna ubrany w ciemnozieloną tunikę oraz szary płaszcz w prawej dłoni ściskający sztylet. Pierścień na jego palcu wszystko rejestrował i przesyłał do krasnoluda wyczekującego raportu- Gdzie jest Agamer. Gdzie jest królewski poseł? - sztylet zaznaczył cienką, czerwoną linię dając dzieciakowi znać, że nikt tu nie żartuje. Mimo to więzień nie był w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Strach całkowicie sparaliżował mu ciało. Ba! Gdyby nie silny chwyt Garreta młodzian zapewne osunął by się na bruk. - Obiecuję ci, że jak będziesz współpracować to krzywdy ci nie zrobię.
- Poseł jest na zamku... Ale nie wiem gdzie - przełamał się chłopiec przełykając głośno ślinę. Nogi pod nim trzęsły się jak osika, lecz krocze wciąż suche było.
- Dobrze... Czemu lord Tinhion nie chce poddać miasta? Mimo waszych barykad nie przetrwacie tej rzezi. - kontynuował
- Lord obiecywał... pomoc... że nadciągnom... jakieś posiłki. I to niebawem.
- Kto?! Gadaj prędko!
- Nie wiem. Ja n... n... na... naprawdę... nie wiem - zaczął się jąkać, a łzy nikły wśród kropel deszczu spływających mu po twarzy.
- Dobrze uspokój się już, wystarczy tego. - rzekł zabierając ostrze. Spokój i szczęście opanowały uśmiech przesłuchiwanego. Nagle w lewej Garretowej ręce zmaterializowało się ostrze które rychło zagłębiło się w nerce młodziana. Garret spojrzał w gasnące oczy człowieka i zostawiając tam ostrze puścił go - Żartowałem. - dodał grobowym głosem - Mam nadzieję że wszystko słyszałeś, nie chce mi się powtarzać.
- Słyszałem... choć nie do końca akceptuję twoje metody to jednak rozumiem, że to było konieczne. Możesz kontynuować, ja tutaj przygotowuję się do szturmu
- Dobra, dobra. Inaczej mógł by wrazić swoją włócznię w jędrną rzyć Lairiel. Albo i tak zginąć pod twoim toporem. Bez odbioru. - odrzekł, zabrał łuk młodzieńca i ruszył w stronę ulicy. Wtem z tyłu dosłyszał głośny krzyk.
- Hej tam! Co tu sie dzie... - głos nagle zawisł niczym ostrze gilotyny nad głową skazańca by nagle udeżyć z morderczym impetem. - Szpieg! Łapać go! - żołnierz nie oglądając się za towarzyszami, którzy słysząc krzyki biegli sprawdzić co się dzieje, ruszył w pogoń za nieproszonym gościem.
W dłoni nożownika zmaterializował sie kolejny sztylet który nie czekając chwili dłużej poszybował w kierunku żołdaka. Łotrzyk ruszył z kopyta by tylko jak najszybciej uciec pogoni. Na jego korzyść przemawiało cięższe wyposarzenie strażników spowalniając ich niemiłosiernie. Garret zagłębiając się w uliczki miasta szybko zdołał ich zgubić. Jak tylko doszedł do wniosku, że nikt go nie widzi, znów użył swej czapki.
Młody adept św. Cuthberta wyszedł na ulicę i spiesznym krokiem ruszył w stronę świątyni.

Wszelkiej maści kapłani ochoczo i sprawnie przygotowywali siebie i żołnierzy do nadchodzącego szturmu. Kapłani boga sprawiedliwości oraz kapłanki Wee Jas dominowali w tej zbieraninie magów objawień. Goście świątynni szykowali broń i rynsztunek by stanąć w obronie imienia pana swego. Garret zaś jak gdyby nigdy nic przemierzał między nimi notując w pamięci wszelakie informacje jakie mogły by się przydać podczas szturmu. Wtem w tłumie zatrzymała go nagle pewna kobieta. Pełna zbroja płytowa ciasno przylegała do ciała, zaś napierśnik uwidaczniał pewne atrybuty. Które swoją drogą były nie małe. Symbol pani magi zwisał między dwoma wzgórzami i z brzękiem obijał się o zbroję.
- Hej chłopcze. Chodź tu na chwilę - zawołała go do siebie. Szlag niech to przeklnąć jedynie mógł w myślach by się od razu nie zdradzić. - Nie pamiętam cię... - rzekła gdy tylko ten znalazł się jej na wyciągnięcie ręki.
- Eee... jestem nowy. Może to dlatego.
- Nie chłopcze, ja pamiętam i znam każdego. Każdego - ruch jej piersi mógł tylko zapewnić młodego zwiadowcę, że nie chodziło tu o znajomości z widzenia. - A ty chłopcze podszywający się pod kleryka jesteś mi nie znany.
Panika w oczach Garreta szybko została stłumiona przez zimną kalkulację. Czy zdoła uciec? To już nie są byle chłopy pod bronią, ale użytkownicy magi. Tfu, niech ich piekło za to pochłonie.
- A więc chłopcze podszywający się pod kleryka... albo zawołam straże... albo sie szybko poznamy - rzekła kusząc swymi wdziękami, które jednak spod pełnej płyty nie działały efektywnie.
- Niech ci będize... - rzekł łotrzyk, zaś kapłanka zmrużyła oczy, wydęła wargi do pocałunku i mruknęła niczym kocica - wołaj straże. - dokończył i uciekając w uliczki miasta naraził się na gniew kapłanki.

Tym razem wracając do swojego pierwszego przebrania ruszył wkierunku bramy zachodniej. Pokręcił sie przy niej czas niedługi i zdał raport Thardufowi.
- Zostanę w mieście i postaram sie otworzyć bramę zachodnia w odpowiednim momencie. Bez odbioru. - dodał do raportu po czym wmieszał się w łuczników broniących tych wrót.

Uzuu 02-08-2011 18:04

Kilka miesięcy wcześniej...

Karczma huczała od dźwięków muzyki i rozochoconych gości którzy obficie raczyli się trunkami w to lokalne święto. Mnóstwo roześmianych twarzy wymieniających się plotkami i spostrzeżeniami długiego i pracowitego dnia. Chłopi na równi z kupcami i ich służbą bawili się głośno nie zważając na nic i na nikogo, ich droga bogini obdarowała ich obfitymi plonami i teraz to co mogli jej ofiarować to swoje szczęście i radość. W jednym z karczemnych pokoi czwórka podróżnych omawiała właśnie rozmowę jaka odbyła kilka godzin wcześniej z elfem który kazał nazywać się Ezelkielem. Ciemnoskóry mężczyzna znów zabrał głos.
- Ama przestań się wygłupiać i powiedz w końcu co myślisz, zaczynasz działać mi na nerwy.
Mężczyzna siedzący do tej pory w kącie pomieszczenia przestał sprawdzać swój ekwipunek i spod kaptura który zdawał się wiecznie zakrywać jego twarz spojrzał na towarzysza po czym wzruszył ramionami.
- To głupi i zdesperowany jasny elf, obieca nam wszystko co zechcemy, pytanie czy tych obietnic będzie w stanie dotrzymać. Ja bym zgodził się póki co na złoto a potem... a potem wydarł wszystko co tylko będziemy w stanie gdy zostaniemy mu tylko my z tych na których będzie mógł polegać. - Dłoń mężczyzny zacisnęła się w pięść a jego towarzysze pokiwali głowami. Ciemnoskóry odezwał się ponownie szczerząc zęby.
- Pójdę, obwieszczę mu dobre nowiny. Braciszku idziesz? - Olbrzym westchną ciężko po czym podniósł się z ławy wspierając się na swym dwuręcznym mieczu.
- Spotkajmy się przy świątyni to od razu zgarniemy dla niego ten przedmiot a potem może jeszcze starczy nam czasu aby się trochę zabawić. - dwaj mężczyźni którzy opuszczali karczmę śmiejąc się ze swych prostackich żartów różnili się diametralnie, począwszy od wzrostu skończywszy na kolorze skóry. Gdyby poznać historię każdego z nich dziwne wręcz było nie tylko że nie rzucili się sobie do gardeł ale że podróżowali razem zachowując się jak najlepsi przyjaciele.

Dwa dni później okolicę obiegła wieść o splądrowaniu lokalnej świątyni Wee Jas, jej kapłani zostali brutalnie wymordowani, nie oszczędzono ani dzieci ani starców ani tym bardziej kobiet którym sprawcy podobno poświęcili szczególną uwagę. Jedyną informację jaką zostawili po sobie sprawcy był wymalowane krwią w języku smoków pojedyncze słowo - Chimera.


Czasy teraźniejsze , oblegane miasto Woldeswar


Rytuał zakończył się. Wszyscy zgromadzeni z napięciem oczekiwali na obiecany cud. Mężczyzna który prowadził rytuał odwrócił wzrok i przygryzł wargę aż do krwi. Wszystko szło nie tak jak było zaplanowane, wszystko to co z takim mozołem budował przez te wszystkie lata nagle rozpadło się niczym zamek z piasku. Wiedział że wszyscy czekają na następny rozkaz, czuł na sobie te godne pożałowania spojrzenia, wiedział co musieli sobie myśleć o następnej, ostatniej już próbie do jakiej przekonał Tinhiona. I wiedział że przyjdzie mu za to zapłacić.
- Co teraz... panie. - ostatnie słowo dodane po chwili wahania i ze sporą dozą kpiny świadczyło tylko o tym że nawet najemnicy którzy mieli być jego siłą nie traktowali go już poważnie. Potrzebował ich, teraz właśnie potrzebował ich najbardziej. Nie miał się już do kogo zwrócić. Nawet jego bogini przestała zsyłać na niego swoją łaskę. Miał przegrać w takim momencie?! Elf wziął głębszy oddech i spoglądając jeszcze raz na okrwawione ciało które nie było w stanie wytrzymać siły zaklęcia zwrócił się do Erena.
- Nic tu po nas, zabijcie resztę więźniów i zniszczcie wszystkie księgi oraz notatki, i tak znam je na pamięć. - Głos kapłana wzbierał na sile i stawał się coraz pewniejszy. Elf powoli podszedł do klatki w której trzymano więźniów, skulonych i trzęsących się czy to ze strachu czy z zimna na które byli wystawieni przez ostatnie kilka dni.
- Co chcesz powiedzieć Lordowi... nie będzie zadowolony że przelałeś krew jego syna...
- Zajmę się Tinhionem, wy zajmijcie się swoja robotą! Wskrzeszę mu tego gnoja jeśli będzie trzeba! - elf już się odwracał by odejść gdy poczuł mocny uścisk dłoni na swoim ramieniu, momentalnie zatrzymał się jak sparaliżowany.
- Atmos będzie ci towarzyszył na wszelki wypadek. - usłyszał tylko od podkomendnego, uścisk zelżał a dłoń opuściła jego ramię. Mężczyzna zdał sobie sprawę że na chwilę jego serce zamarło. Z oddali dobiegały ich odgłosy walk które musiały już dotrzeć do bram zamku. Elf odezwał się bardzo cicho tak że najemnik musiał podejść by usłyszeć słowa.
- Eren... nie chcę żadnych świadków. - ciemnoskóry mężczyzna tylko uśmiechnął się oblizując wargi. Ezelkiel mógł się już tylko modlić o cud, wiedział jednak że nie było takiego boga który by go wysłuchał.

***

Deszcz nadal nieustępliwie rozbijał się o pancerze poległych, ulice zasłane były ciałami zarówno szturmujących jak i obrońców. Brudna woda mieszała się z krwią poległych tworząc purpurowe kałuże. Mimo zapobiegliwości królewskich doradców siły lordów nie uniknęły strat. Pierwszą z niespodzianek było przemieszczenie katapult z pierwotnych pozycji o których wspominał wysłany zwiadowca. Drugą barykada która blokowała główną ulicę prowadzącą bezpośrednio na główny plac, gdy tylko napastnicy ja sforsowali i niczym szarańcza rzucili się w pogoń za uciekającymi drewniana przeszkoda wybuchnęła płomieniami i niczym ściana ognia odgrodziła atakujących pochłaniając wielu z tych którzy się na niej znaleźli. Pozorowana ucieczka obrońców momentalnie przerodziła się w kontratak. Gdyby Roderyk na którym płomienie nie robiły żadnego wrażenia nie zrobił wyrwy w barykadzie walki o plac trwały by o wiele dłużej. Zanim jednak to nastąpiło katapulty siały prawdziwe spustoszenie wśród żołnierzy lordów.

Tharduf prowadzący część sił królewskich na południe natknął się na zacięty opór mieszkańców. Nie byli oni jednak w stanie długo opierać się połączeniu jego magii oraz umiejętnościom doświadczonych weteranów którymi dowodził. Niczym wzburzona fala nieustępliwie parli do przodu w kierunku zachodnio-południowej bramy. Na ten moment czekał Garret który w odpowiednim momencie zwyczajnie otworzył wejście do barbakanu, robiąc po drodze mnóstwo zamieszania i dezorientując obrońców. Niedługo potem do walki dołączyli kapłani Św. Cuthberta pokazując wszystkim jak niesłusznie zostali ocenieni przez Lorda Umbera. Dysponując magią i umiejętnościami wyszkolonych wojowników skutecznie zatrzymali siły królewskie w miejscu. Atakującym na pewno nie pomagał fakt że mieli przykaz brać kapłanów żywcem. Gdy jednak bramy zostały otwarte posiłki szybko przechyliły szalę zwycięstwa na stronę atakujących sprawiając że wojska ponownie ruszyły na zamek prowadząc ze sobą olbrzymi taran. Krasnolud obietnicy dotrzymał, świątynia zamieniał się szybko w szpital do którego znoszono rannych obydwu stron konfliktu. Królewscy mieli przykaz pilnować by nikomu krzywda się nie stała. Delion który nie okazał się wielką pomocą w czasie walk również przy zaprowadzaniu porządku nie okazał się za bardzo przydatny, pojmani kapłani szybko irytowali się a i on nie wykazywał ani polotu w słowach ani i cierpliwości do sług Św. Cuthberta. Zaginięcie brata musiało wpłynąć na barda dużo bardziej niż przyjaciele mogli przypuszczać. Thurduf sam musiał interweniować zdając się e dużej mierze na dobrą wolę i wyrozumiałość ze strony pojmanej przeoryszy świętego przybytku.

Taran niepowstrzymanie zbliżał się do bram zamczyska górującego nad miastem. Burza jak by wybrała sobie dokładnie ten moment aby osiągnąć swoje apogeum, woda dosłownie lejąca się z nieba skutecznie uniemożliwiając ostrzał łucznikom tak licznie zgromadzonym na blankach. Pierwsze uderzenie zdawało się sprawić że nawet mury zadrżały niosąc się daleko potężnym hukiem, zdawało się że ono jedno wystarczy by rozpruć żelazne wrota broniące dostępu do wnętrza twierdzy. Na nic zdały się kamienie czy olej zrzucany na obsługę taranu, na nic szypy które niejednemu z walczących odebrały życie. Po jednym z wielu uderzeń brama w końcu puściła a z setek gardeł wydarł się okrzyk zwiastujący zbliżające się zwycięstwo. Byliście jednymi z pierwszych którzy wdarli się na plac główny, niczym lawina zalaliście obrońców ostrzami mieczy i włóczni. Nie mogli opierać się takiej nawale zbrojnych którzy już po kilku minutach dobijali wojowników Lorda Tinhiona. Dziedziniec był wypełniony nie tylko ciałami poległych i konających. Wszędzie wokół pod murami były porozstawiane drewniane klatki w których jak zwierzęta przetrzymywani byli różnej maści istoty błagające teraz o kroplę wody lub skrócenie żywota, nieliczni prosili o łaskę wolności a dla wielu było już zwyczajnie za późno. Delion jak oszalały zaczął biegać od jednej klatki do drugiej wykrzykując imię swego brata, nikt nie mógł powiedzieć czy więzień znajduje się właśnie tutaj, w końcu to jeden z pojmanych rycerzy wskazał wam wnętrze zamku.

Coraz głębiej brnęliście w czeluści kamiennej twierdzy, jeszcze tylko wrota do sali głównej które ustąpiły jak by były z papieru pod olbrzymim mieczem jakim władał Roderyk. Kilka bełtów od razu śmignęło w waszą stronę, usłyszeliście tylko stęknięcie Thardufa ale nie było to coś co mogło zatrzymać hardego krasnoluda. I znów błysnęła stal tylko tym razem waszymi przeciwnikami nie byli ani najemnicy ani mieszczanie tak dzielnie broniący swego miasta, wasze ostrza skrzyżowały się z mieczami dobrze wyszkolonych rycerz samego władcy tego zamku. Powoli zaczynaliście zdobywać przewagę gdy wasi ludzie wlewali się jeden po drugim do wnętrza pomieszczenia spychając obrońców coraz głębiej. Ciała magów którzy z niewidomych przyczyn leżeli martwi w centrum sali, płonące stosy utworzone z ksiąg i pergaminów sprowadzające upiorny taniec cieni na walczących, huk ognia który mieszał się z krzykami rannych i klatki z których niczym szaleńcy wyli do was uwięzieni. I jedno zakrwawione ale jak dobrze znane wam ciało przywiązane w centralnym punkcie komnaty. Agamer.

Delion od razu rzucił się w stronę brata kompletnie ignorując to co działo się wokół niego Czy to bogowie kierowali dłonią Garreta gdy szarpnął młodzianem do tyłu drugą dłonią blokując cios nieznajomego? A może to właśnie jego doświadczenie powiedziało mu że atak nadejdzie właśnie z tej strony. Dwóch mężczyzn przez ułamek sekundy zaszczyciło się spojrzeniem by nożownik w ostatniej sekundzie zobaczył drugie ostrze mknące w stronę jego gardła. Ciemnoskóry odskoczył gdy jego zwód się nie powiódł, obrócił tylko w dłoniach dwa krótkie miecze z których jeden przyoblekła mleczna mgła zostawiająca za sobą białe smugi, drugie zaś zapłonęło jaskrawymi płomieniami zapewne dobrze wyczuwalnymi gdy stykały się z ciałem przeciwnika. Mężczyzna wyszczerzył zęby i nie czekając dłużej natarł ponownie zasypując Garreta gradem ciosów, by ten po chwili mógł spróbować własnej krwi odpłacając się chwilę później tym samym przeciwnikowi. Nożownik znał ten styl, znał te zagrywki bo sam je stosował, przeciwnik jak i on musiał dorastać w miejscu gdzie przetrwanie nie miało nic wspólnego z honorem i taka też była ta walka, brudna i pełna sztuczek, wydawało się że ciemnoskóry zna ich jednak trochę więcej.

Roderyk był niczym demon zagłady spadając na przeciwników ze swym mieczem, bo jeśli trafiał - zabijał. Często zdarzało się że wróg zwyczajnie uciekał nie mogąc go nawet zadrasnąć a tracąc tylko następnych towarzyszy przy nieudanych próbach. Mistrz miecza sam rzucał się w największy wir walki szukając kogoś kto być może zdołał by mu się przeciwstawić. Roderyk przyjął następny cios a dłoń aż zadrżała mu od siły z którą mężczyzna stojący na przeciw niego wymierzył cięcie. Człowiek wyższy o głowę od chłopaka śmiał się niczym szaleniec, pół jego twarzy pokrywała żelazna maska a reszta ciała ukryta była pod zbroją płytową pokrytą licznymi kolcami, miecz trzymany oburącz zdawał się śpiewać pieśń którą Roderyk znał aż nadto dobrze. Nikt nie śmiał im przerwać, nikt nie śmiał wkroczyć do kręgu w którym stal świergotała a iskry sypały się dodając mrocznego uroku temu przedstawieniu. Normalne ostrza dawno by pękły od siły z jaką ci dwaj mężowie władali swymi mieczami, następny cios i ten którego do tej pory uważano za niepokonanego poczuł jak znów dłoń mu zadrżała, nie miał czasu by sparować następny cios który gładko rozpruł naramiennik nie raniąc go poważnie. Mroczny miecz zaczynał powoli ciążyć w dłoniach a wydawało się że przeciwnik dopiero się rozgrzewa.

Krasnolud wspomagając się magią parł do przodu, nie zostało mu wiele sztuczek ale zdawało się że i te które mu zostały wystarczą w zupełności. O ile wiedział że bitwa jest już wygrana, o ile wiedział że zamek jest już praktycznie zdobyty to nadal zostawało kilka elementów którymi trzeba było się zająć by uznać tą misję za udaną . Choć obydwaj jego towarzysze dawali z siebie wszystko i radzili sobie całkiem nieźle to wiedział że te pojedynki wcale nie są przesądzone a tym co może je rozstrzygnąć to właśnie jego magia! Pierwsza strzała trafiła żołnierza który przypadkiem stanął przed dowódcą najemników zasłaniając go w ten sposób przed śmiercią, druga wbiła się zaraz za pierwszą w jeszcze padające ciało a niewysoka zakapturzona postać właśnie nakładała następny szyp na cięciwę który wypuszczony dopiero w locie zaczął płonąć.

Ajas 11-08-2011 21:33

Gdy narady w namiocie zakończyły się Roderyk bez słowa odłączył się od lordów jak i swych „towarzyszy”. Kolejna bitwa, kolejna wojna, cały świat się na nich opierał, ludzie, elfy, krasnoludy, orkowie... żadne stworzenie nie umiało długo żyć w pokoju. Mężczyzna usiadł pod drzewem nie zważając na deszcz rozbijający się o jego zbroje i twarz, spojrzał w niebo. Ile jeszcze czasu minie, zanim osiągnie swój cel? Jak daleko prowadza jego ścieżki? Roderyk westchnął przymykając na chwile oczy, i gładząc rękojeść swego ostrza. Miecz powinien być jedynym przyjacielem wojownika, a on o tym zapomniał, teraz musi płacić za błędy przeszłości. Wstał i potrząsnął głowa rozrzucając kropelki wody na wszystkie strony. Nie było teraz czasu na smutne myśli, musiał przygotować żołnierzy.

Roderyk kazał zebrać wszystkich wojowników którzy będą pod jego dowodzeniem, na placu przed namiotami. Oparł swój miecz na ramieniu, poprawiając czarną niczym skrzydła kruka rękawice. Spojrzał po twarzach młodych wojowników, jak i po pokrytych licznymi bliznami facjatach starszych wojów. Większość patrzyła na niego z nieukrywanym lękiem, niektórzy wręcz z obrzydzeniem.
- Zostaliście przydzieleni pod moje rozkazy. –huknął głośno ucinając szepty. – Wiem, że wielu z was się to nie podoba, a większość wolałaby trafić pod skrzydła kogoś innego. Ale szczerze mam wasze zdanie głęboko w potylicy.- stwierdził i wywinął z łatwością młynek swoim ostrzem. – Nie toleruje niesubordynacji, jeżeli ktoś chce się zbuntować i stanąć po stronie wroga, lub uciec od walki niech najlepiej zrobi to teraz, bym od razu mógł się z nim rozprawić. –Roderyk splunął na ziemię i przetarł mokre włosy. – Wiem co myślicie, „Wciąż jest nagroda za jego głowę, a on śmie wydawać nam rozkazy” czy też „ Ten diabeł pewnie chce sprzedać nasze dusze do piekła.” –stwierdził wymawiając to głosem ociekającym ironią. – Możecie sobie myśleć co chcecie, ale jesteście żołnierzami nie macie nic do powiedzenia w tej sprawie. Jednak CI którzy umieją ruszyć czasem mózgownicą, powinni mieć świadomość jednego. W tej walce po waszej stronie stoi Czarny rycerz, i to powinno być dla was najlepszą motywacją. –zakończył swoją przemowę, lecz po chwili dodał jeszcze. – Niech nikt nie waży się mi pomagać w czasie walki, może się to zakończyć tylko waszą śmiercią, stójcie z boku i radujcie się kiedy moje martwe ciało uderzy o ziemię. – po tych słowach odwrócił się i odszedł zostawiając żołnierzy za sobą.
Roderyk nie lubił przemawiać, uważał, że podnoszenie morale kłamstwem to głupota, wojownik musi trzymać się faktów i być twardym. Wiedziałem zresztą, że jego śmierć przywitana będzie z ulgą. Wszak nie tak dawno, Ci żołnierze polowali na jego głowę, gdyby nie Agamer pewnie wielu z nich jak i sam Roderyk gryzło by teraz piach. Powoli zbliżał się czas natarcia, nie można było się ociągać...

~*~

Krew pokrywała ostrze, zbroje i twarz Roderyka. Przebili się przez pierwsza falę obrońców a teraz pędzili biegiem na barykadę. Z powodu warunków pogodowych zrezygnowali z konnicy, za dużo wody uniemożliwiało poprawną szarżę, wierzchowce jedynie by zawadzały. Ostrze, mimo że wciąż zapieczętowane śpiewało w głowie rycerza swą zgubną melodię. Było wyraźnie podniecone i szczęśliwe, z otaczającej ich rzezi, zaś widok uciekający obrońców tylko bardziej radowało miecz. Czarny rycerz wraz z pierwsza falą obrońców wdarł się na drewnianą blokadę głównej drogi, a wtedy sprawy się pokomplikowały. Nagle drewno zapłonęło, niczym samo serce piekła, usłyszał krzyki swych podkomendnych, gdy ogień trawił ich ciała, a rozgrzane zbroje dostarczały tylko coraz więcej bólu. Roderyk poczuł jak coś pęka mu pod stopą, po chwili zapadł się już w drewniane piekło. Otaczał go ogień, zaś on leżał między drewnianymi szczątkami, lekko otumaniony przez ten upadek. – I tak mam skończyć? –mruknął sam do siebie podpierając się ręką by podnieść się na kolana. Lecz wtedy dotarło do niego że wcale nie jest mu gorąco. Płomienie były niczym wiatr, spokojnie mógł wkładać w nie dłonie, co napawało go niezwykłym zdziwieniem. W głowie zaś usłyszał coś jak chichot swego miecza, widać broń dbała o swego właściciela. Niczym pasożyt który nie pozwoli umrzeć za szybko osobie którą się żywi. Roderyk powstał i zamachnął się mieczem raz i drugi. Roztrącał płonące drewno jak i zwłoki swych żołnierzy na boki, tworząc przejście dla tych którzy uniknęli tej straszliwej śmierci. Gdy rycerz wydostał się z płonącej pułapki, był niczym demon wyłaniający się ze środka ognistej burzy. Pokryty krwią i drewnianymi odłamkami, z ogniem tańczącym na zbroi.


Obrońcy barykady spojrzeli na niego z lękiem, niektórzy zapewne o nim słyszeli a teraz widząc go na własne oczy, stawali przeciw swemu największemu koszmarowi. Roderyk nie czekał aż wrócą do siebie, zanim którykolwiek z jego żołnierzy przedarł się przez wyłom który stworzył, rycerz już skoczył na swych wrogów. Zamachnął się swym dwuręcznym mieczem, rozcinając zbroję przeciwnika niczym papier. Ostrze zaśpiewało swa przeklęta pieśń gdy świeża krew trysnęła z opadającego na ziemię przeciwnika. To było niczym zapalnik dla wrogów którzy z rykiem złości ruszyli na Roderyka. Ten jednak tylko uśmiechnął się, był w swoim żywiole, nie potrzebował niczego więcej do szczęścia. Ruszył na wrogów, wywijając swym mieczem, tnąc każdego na swej drodze. Kąpał się w deszczu krwi, i członków które nie raz jego broń oddzielała od ciała wrogów.


Morale obrońców placu szybko zostały złamane, wielu z nich zaczęło uciekać, przed Roderykiem, który otrzymał wsparcie swego oddziału. Bełty uderzały w plecy uciekinierów, ostrza zaś w tych którzy postanowili walczyć dalej. Roderyk nie odniósł większych ran, jedynie kilka zadrapań, oraz sporo nowych rys na swej zbroi. Nie tracąc czasu mężczyzna ruszył w stronę zamku.

~*~

Gdy tylko jego ostrze rozbiło drzwi prowadzące do wewnętrznych komnat twierdzy poczuł dziwny lęk, strach których uderzył w jego broń. Ostrze które żywiło się duszami ludzi, czuło strach, co mogło tak bardzo je przerazić? Roderyk rzucił szybko okiem na sale. Martwe ciała, dziwne znaki, ale przede wszystkim Agamer, w tragicznym stanie, nie dało się stwierdzić nawet czy człowiek żyje. Roderyk jako pierwszy po Delionie wkroczył do sali, brat barda bowiem był jedną z nielicznych osób które rycerz darzył sympatią. Gdy zobaczył go w tym stanie coś drgnęło w jego umyśle. Spojrzał na nadbiegająca straż i warknął cicho pokazując wszystkim by się od niego odsunęli. Ogromne ostrze zaczęło parować czarnym dymem, który ogarnął ciało mężczyzny. Miecz okryty czarnym obłokiem, zaczął rosnąć, ostrze wydłużyło się na ponad dwa metry, i stało się niezwykle szerokie, niemal jak dwa miecze. Czubek miecza ciężko opadł na posadzkę, zaś skóra Roderyka, przybrała dziwnej czarnej barwy. Jego skóra wyglądała teraz niczym dym, a w niektórych miejscach pojawiały się czerwone linię które do złudzenia przypominały strużki krwi. Rycerz uniósł swój wielki miecz i z dzikim rykiem ruszył na pierwszą linię wroga. Ostrze pomknęło ku najbliższemu przeciwnikowi, który ze strachem zasłonił się tarczą. Na nic jednak to było, drewniana tarcza nie wytrzymała siły ciosu przeklętego ostrza. Drzazgi i drewniane odłamki rozprysły się w koło, a ręka nieszczęśnika oddzielona od ciała opadła na ziemię, tak samo zresztą jak i on. Straż zamku cofnęła się o kilka kroków do tyłu, z przerażeniem patrząc na czarnowłosego wojownika. Roderyk łypał na nich tylko groźnie, gdy jego oczy stawały się powoli czarne tak jak jego cała skóra. Minęło kilka sekund, a kolejny atak ze strony Czarnego rycerza uderzył w jego wrogów. Nie byli w stanie parować ciosów olbrzymiego ostrza, uderzenia były za silne, miecz za ciężki, ciosy odtrącały miecze, rozrywały tarcze. Jednak po kilku ciosach zaczęto zauważać efekty jakie wywołuje to na Roderyku. Mimo że jeszcze nikt, poważnie go nie zranił z jego nosa poczęła ciec krew. Pot obficie rosił jego czoło, najwidoczniej używanie tak potężnego oręża, męczyło go niezwykle. Wojownik został otoczony przez ciasną grupkę oddziałów wroga, jednak nikt nie ważył się podejść, a właściwie prawie nikt, do kręgu bowiem wkroczył człowiek, którego połowę twarzy zakrywała żelazna maska. Odziany w zbroję płytową, nabijaną kolcami, dzierżący wielki miecz w dłoniach, uśmiechnął się pobłażliwie patrząc na Roderyka. Rycerz nie czekał, tylko uniósł swe przeklęte ostrze, chcąc rozpłatać osobnika w metalowej masce. Broń opadła na wroga, który ku zdziwieniu wszystkich żołnierzy sparował atak. Dwa potężne miecze skrzyżowały się ze sobą, śpiewając zgubne demoniczne pieśni. Siła z jaką wojownicy napierali na siebie krzesiła iskry, które obsypywały wolną przestrzeń dookoła. Roderyk zamachnął się raz i drugi, ale każdy cios został odparty, ba jeden nawet zgranie obity i skutecznie skontrowany. Ostrze przeciwnika przebiło się przez płytową zbroję Roderyka raniąc delikatnie jego bark.

Rycerz ubrany w czarną niczym noc zbroję uniósł swe wielkie ostrze parując kolejny cios. Jego skóra, wciąż miała czarną barwę, pokryta jak gdyby dymem, zaś w wielu miejscach kwitły czerwone ślady które przypominały plamy i strugi krwi. Białka oczu Roderyka stopniowo przybierały bazaltowy kolor zaś jego oddech przyspieszał z każdym machnięciem miecza. Ostrze które dzierżył wzbudzało strach w zwykłych najemnikach, miecz którym na pierwszy rzut oka nie dało się władać. Broń zbyt wielka jak na ludzkie ręce, zbyt ciężka by nią wymachiwać, za długa by wykonywać nią bloki. A jednak, rycerz władał nią niczym największy mistrz, czyniąc cuda ze swym ostrzem, wydawało się że broń jest integralną częścią jego ciała. Roderyk zmierzył wzrokiem swego przeciwnika przygryzając wargi, dawno nie czuł takiego uczucia, emocji przed prawdziwą walką. Jednak tym co go martwiło, było zachowanie jego broni, ona się bała... nie ak bardzo jak na początku pojawienia się wielkoluda, ale mała igiełka lęku wbita była w podświadomość ostrza jak i jego właściciela. Przeciwnik nie był normalnym wojownikiem, siłą z jaką uderzał, sposób w jaki parował broń... była prawdziwym mistrzem jak i Roderyk... albo też czymś o wiele gorszym. Jednak miecz czuł już lęk przed pojawieniem się zamaskowanego, ta sala, to miejsce napawało ostrze żywiące się duszami strachem, co za złowroga siła się tu znajdowała? Roderyk nie wiedział, a teraz go to nie obchodziło. Kto za dużo myśli w czasie walki ten umiera, prosta zasada.
- Jesteś niezły. -mruknął wojak uśmiechając się a jego własny ząb przygryzł wargę tak mocno że po brodzie spłynęła mu strużka krwi.- Ale nie dam się tu wykończyć... mam sprawy do załatwienia gównojadzie.- przez myśli Roderyka przepłynęła twarz mężczyzny o czarnych włosach i miłych rysach. Żyła na jego skroni zapulsowała, nie miał zamiaru zginąć póki go nie odnajdzie. Przetrwał bitwy, pościgi, ha nawet żył jak zwierze, czając się w jaskiniach! Ten zamaskowany jest tylko kolejną przeszkodą na drodze do celu. Wojownik pewniej chwycił ostrze, zaś przyłbica hełmu przypominająca pysk wilka opadła, na jego twarz. Mężczyzna pochylił się wystawiając ogromne ostrze przed siebie.


Wojownik wybił się mocno i ruszył przed siebie biorąc potężny zamach, nie miał zamiaru przegrać. Miecz świsnął w powietrzu, opadając z góry na wroga, jednak ten mimo pełnej zbroi płytowej na swych ramionach z niebywałą szybkością uskoczył i zaatakował od boku. Refleks uchronił Roderyka przed śmiercią, ale ostrze wroga i tak musnęło jego bok. Co prawda nie przebiło zbroi ale siła była aż nadto odczuwalna.
- Ty pie... –jednak Roderyk nie dokończył, bowiem wróg już na niego skoczył, niczym krwiożercza bestia. Ostrza znowu się skrzyżowały, rozrzucając dookoła iskry, zaś wielkolud mruknął uśmiechając się zadziornie. – Lepiej walcz a nie język strzępisz.

Roderyk warknął i odepchnął wroga od siebie, dysząc ciężko. Otaczających ich żołnierze pomyśleli chyba że Czarny rycerz nie ma już sił walczyć i trzech skoczyło na jego plecy z dzikim okrzykiem. Wojownik obrócił się błyskawicznie, jednak z tej pozycji nie miał jak użyć dwóch rąk. Tamci widać to zauważyli gdyż zaśmiali się szyderczo, jednak Roderyk uśmiechnął się pod przyłbicą. Zacisnął lewa rękę mocno na rękojeści i z krzykiem wściekłości, poderwał jednorącz wielkie ostrze. Na twarzach żołnierzy momentalnie pojawił się strach, a po chwili olbrzymie ostrze uderzyło w bok pierwszego z nich. Czarny Rycerz jednak wykonał napiął mięśnie i przepołowił przeciwnika niczym papier, odrzucając pozostałą dwójkę na bok, tym potężnym uderzeniem. Krew i wnętrzności poszybowały w powietrzu, a dwaj atakujący zaczęli ze strachem czołgać się do mężczyzny w żelaznej masce. Ten spojrzał tylko na nich, by po chwili skrócić ich o głowy, bez żadnych emocji wypisanych na twarzy.
- Ta poczwarka jest moja nie wtrącać mi się tu. –burknął i obrócił się w stronę jakiegoś czarnoskórego obrońcy zamku.- Eren! Eren! Ten tutaj ma fajny miecz, wezmę go co?!
- Niedoczekanie twoje. –warknął Roderyk, a obie jego dłonie znowu znalazły się na rękojeści miecza. Przeciwnik był dobry, niesamowicie dobry, a on powoli robił się zmęczony, ostrze wysysało z niego energię. Musiał podjąć ryzyko.

Roderyk wyprostował się i ustawił ostrze równolegle do podłoża, gotowy na szeroki zamach. Była to pozycja na wymianę ciosów. Nie liczyła się defensywa, chodziło o szybkość, siłę, odwagę. Zamaskowany uznał to chyba za niezła zabawę bowiem ruszył na Roderyka biorąc zamach od boku. Czarny Rycerz też machnął celując w bok oponenta. Miecze minęły się ze sobą, ostrze osobnika w metalowej masce pędziło wprost na głowę Roderyka. Ten jednak zacisnął zęby by pochylić ja w momencie gdy tamten nie zdąży zmienić toru miecza. Czas jak gdyby zwolnił... przeklęte ostrze zbliżało się w stronę torsu przeciwnika, a głowa Roderyka opuszczała się powoli w dół, gdy miecz oponenta był już kilka chwil od ścięcia jej.

Miecz wroga śmignął milimetry nad głowa Roderyka, zahaczając o czubek hełmu i porywając metalową ochronę głowy ze sobą. Ostrze rycerza zaś ugodził w bok przeciwnika rozrywając zbroję i ciało. Tamten jednak znowu wykazał się nadludzkim refleksem i mimo bólu odskoczył na tyle szybko by uniknąć śmierci. Roderyk wyprostował się i spojrzał dysząc na swój hełm leżący obok na ziemi, a potem na uśmiech na twarzy rannego wroga. Na koniec jego spojrzenie padło na Agamera. Nie miał czasu na tą walkę, musiał mu pomóc.

Żyły na jego skroni zapulsowały, krew trysnęła z nosa, a on przygryzł mocno swe wargi. Czarne oczy zaszły mu krwią a on ryknął niczym dzikie zwierze.



Mięśnie napięły się do granic możliwości a on niczym lawina uderzył na swego wroga. Ogarnięty pierwotną furią, był szybszy, okrutniejszy dzikszy. Przeciwnik chyba zdał sobie z tego sprawę bowiem jego twarz stężałą a on stanął w pozycji defensywnej. Uniósł miecz do bloku, a gdy ostrze Roderyka uderzyło o jego miecz po sali rozległ się huk zderzanej ze sobą stali. Ręce wroga zadrżały od pierwotnej siły, która znalazła swe ujście w ramionach młodego rycerza. Czarny rycerz zaś uderzał jak szalony, szybki i nieugięty. Mimo krwi która wypływała już z jego ust, uderzał o miecz przeciwnika dalej, a pod zamaskowanym drżały nogi. Po chwili nie był w stanie już parować ciosów, jego garda została przerwana, a potężne ostrze uderzyło od góry w jego pierś. Trysnęła krew, gdy czubek miecza przedarł się przez całą długość piersi przeciwnika. Rana nie była głęboka lecz bolesna. Zamaskowany złapał się za nią jedną ręką, jednak Roderyk nie dawał mu czasu by odetchnąć, ruszając niczym demon do dalszego ataku. Jego oponent skrzywił się i nagle złapał jednego z pobliskich żołnierzy, wyciągając go przed siebie i popychając w stronę czarnowłosego. Ogarniętym szałem Roderyk, uniósł miecz i jednym cięciem rozpłatał żołnierzyka. Posadzka dookoła walczących powoli zamieniała się w jezioro krwi i wnętrzności. Zamaskowany jednak wykorzystał ten nieczysty chwyt, by wyprowadzić kontrę. Jego ostrze rozorało bok Roderyka, jednak rycerz jak gdyby nie czuł bólu, uderzył jeszcze zacieklej. Dwa kolejne ataki Czarnego Rycerza okazały się celne, raniąc dotkliwie lewą rękę wroga. Ten jednak wciąż miał kilka sztuczek w rękawie, bowiem wykonał obrót, i używając tylko jednej ręki machnął swym wielkim ostrzem, niemal nie pozbawiając Roderyka lewego ramienia. Czarny rycerz jednak w ostatniej chwili odbił cios wroga rękojeścią swej broni. Czarny rycerz zakaszlał krwią, a potem ponownie ryknął rzucając się na przeciwnika. Tym razem jednak zamaskowany skupił się na unikach jedynie kilka razy został draśnięty, przez ostrze Roderyka.

Obaj walczący odskoczyli do tyłu, Roderyk zaś chyba wrócił do siebie po tym przypływie gniewu, bowiem oparł się zmęczony na swym ostrzu dysząc ciężko i ocierając krwotok z nosa. Zamaskowany zapewne skoczyłby do ataku, gdyby nie rany na jego ciele. Lewa ręką zwisała bezwładnie, zaś rana na piersi obficie krwawiła. Obaj wojownicy wsparci na swych ostrzach dali sobie chwilę wytchnienia, by zaraz znowu powrócić do tego szalonego tańca śmierci.

Blacker 08-09-2011 10:58

Krasnolud uniósł wzrok spoglądając na stalowoszare chmury przysłaniające niebo. Wszędobylskie krople deszczu wciskały się pod pancerz i nawet pomimo jego przystosowania do chłodu sprawiały przykre wrażenie, dodatkowo potęgowane przez wiejący od północy wiatr. Tharduf doskonale zdawał sobie sprawę że niedługo uczucie zimna zniknie, w bitewnym zamieszaniu będzie momentami zbyt gorąco, ale taka pogoda mimo wszystko sprawiała przygnębiające wrażenie. Żołnierze, którymi przyszło mu dowodzić brali już udział w niejednej bitwie co krasnolud przyjął z wdzięcznością, wiedział że mimo stosunkowo niewielkiej liczebności taki oddział spisze się znacznie lepiej niż trzykrotnie liczniejsza grupa rekrutów. Nieco żałował nadchodzącego rozlewu krwi, zwłaszcza że do ostatniej chwili miał nadzieję że uda się go uniknąć, jednak jak niedługo później mieli się okazję przekonać obrońcy miasta litość nie powstrzymała go ani razu przed zadaniem śmiertelnego ciosu. W końcu wszyscy jego wrogowie z własnej woli stanęli przeciwko niemu, mimo tego że reprezentował sobą królewską wolę a jako dowódca nie miał zamiaru ryzykować życiem swoich podkomendnych tylko po to, by dać przeciwnikowi okazję do zrozumienia błędów. Zapowiadał się więc długi, wypełniony krwią i śmiercią dzień... co prawdę mówiąc w pewien pokrętny sposób cieszyło Thardufa. Może i był przeciwnikiem bezsensownego rozlewu krwi to jednak ten nastrój nerwowego oczekiwania przed bitwą sprawiał mu przyjemność a wojna była jego żywiołem. Wreszcie będzie miał okazję robić to, co potrafi najlepiej, więc z uśmiechem dotknął swojego topora na którego powierzchni rozjarzył się runiczny napis w krasnoludzkiej mowie oznaczający ,,zimno” po czym zwrócił się do swoich podkomendnych by wygłosić mowę przed bitwą...

***

Szturm rozpoczął się zgodnie z przewidywaniami. Tharduf prowadząc część sił królewskich oraz względnie zorganizowane jako nową formację służby tyłowe ruszył na południe by zająć placówkę pod lazaret. Zgodnie z informacjami pochodzącymi ze zwiadu po chwili natknęli się na pierwsze ośrodki oporu, głównie w postaci milicji miejskiej wspieranej przez żołnierzy. Mimo dość dużej liczebności jak i zdecydowania jakie cechowało obrońców doświadczeni żołnierze nie mieli większych problemów w tych potyczkach, skutecznie przełamując wszelki opór na jaki się natknęli. Widać było że siły królewskie również są zmotywowane, być może ze względu na to, że sam Tharduf mimo faktu że specjalizował się w magii to i w walce na pierwszej linii okazywał się dość zdolny. Walka ramię w ramię (czy może raczej ramię w biodro, ze względu na jego wzrost) ze swoimi podkomendnymi, którzy przywykli raczej do tego że dowódca znajduje się gdzieś daleko od bitwy przedkładając swoje bezpieczeństwo nad bezpieczeństwo żołnierzy, skutecznie podnosiła morale a kolejne wygrane potyczki okupione niewielkimi stratami jeszcze wzmacniały ten efekt. Problemy zaczęły się jednak gdy do walki po stronie obrońców dołączyli kapłani, których zdolności rzeźbiarz run miał zamiar wykorzystać w lazarecie. Początkowo żołnierze nie byli pewni jak zareagować, w końcu rozkaz brzmiał by brać ich żywcem to jednak przed bitwą Tharduf zastrzegał że nie tyczy się to sytuacji gdy pojawią się oni na polu bitwy. W takim wypadku ważniejsze było życie żołnierzy walczących po stronie króla niż kapłanów, niestety dzięki wsparciu duchownych w tej walce poległo więcej żołnierzy królewskich niż we wszystkich wcześniejszych potyczkach. W końcu obrona świątyni i tak upadła jednak nawet wtedy zorganizowanie lazaretu było sprawą dość problematyczną ze względu na przeoryszę. Dopiero po długiej, dość burzliwej dyskusji, w której niestety Delion okazał się kompletnie nieprzydatny, udało się dojść do ugody. Nie było to łatwe, nawet pomimo wyraźnego argumentu siły jakim dysponował Tharduf poprzez fakt że królewscy zajęli świątynię to kapłanka okazała się wyjątkowo uparta, ale w końcu rozsądek zwyciężył. Cieszyło to krasnoluda, gdyż w przeciwnym razie byłby zmuszony wydać rozkaz zabicia tej kobiety oraz wszystkich innych kapłanów którzy sprzeciwiliby się jego rozkazom. Po ustanowieniu lazaretu dołączyli do głównych sił, a dzięki zdobyciu drugiej bramy i wprowadzeniu machin oblężniczych do miasta zwycięstwo było tylko kwestią czasu. Raz tylko rzeźbiarz run musiał się oddzielić pod reszty wojska, po to by odnaleźć Haasta. Rana chowańca nie była zbyt poważna, po chwili odpoczynku i interwencji kapłana był on w stanie ponownie wzbić się w powietrze. Po ponownym dołączeniu do sił głównych, wspierając wojsko zarówno siłą ramienia jak i magią krasnolud parł do przodu

***

Widząc, że pozostali jego towarzysze radzą sobie w walce Tharduf był w stanie skoncentrować się na swoim przeciwniku. Potężny łucznik ponownie napinał swoją broń wyraźnie celując w krasnoluda. Rzeźbiarz run uśmiechnął się jednak do siebie, wiedząc że w przeciwieństwie do swojego wroga ma przyjaciela, który może go wesprzeć, spokojnie więc rozpoczął kreślenie w powietrzu runu ognia. Naciągnięcie łuku trwało krócej, przeciwnik wypuścił więc strzałę zanim Tharduf zakończył kształtowanie magii jednak wtedy to gry wkroczył Haast, łapiąc strzałę w locie by ochronić swojego pana. Dało to krasnoludowi wystarczająco dużo czasu by dokończyć symbol, z którego następnie wystrzeliły płomienie, uformowane na kształt promienia. Natychmiast po dokończeniu czaru krasnolud rzucił się do biegu, próbując dopaść swojego przeciwnika i związać go walką wręcz

andramil 09-10-2011 22:52

Zwiad skończony. Niestety nie znaczyło to koniec roboty. Zwiadowca ze smutną miną, czekał na nadchodzącą bitwę, wmieszany w niewielki oddział łuczników. Najchętniej, po tak, według niego, idealnie wykonanym zadaniu, przysiadł by sobie spokojnie w jakiejś cichej i ciepłej karczmie sącząc zimne piwo z drewnianego kufla. Niestety życie jest brutalne, a służba w armii króla nie łatwa. Wiedział, że żeby wygrać tą bitwę z jak najmniejszymi stratami wśród ludzi, nie mógł zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu by wszystko obserwować spokojnie jak mu natura nakazywała. Jedynym pocieszeniem nastawiania karku był przyszły widok zdziwionych min tych nieszczęsnych obrońców. Tak, to było warte wysiłku.

Gdy spostrzegł, nadciągające wojska sojusznicze, które w normalnych warunkach rozbiły by swoje siły o nie ustępliwe wrota bramy, łotrzyk nic sobie nie robiąc z zachęcających wrzasków łuczników szyjących strzałami tuż koło niego, tylko jak gdyby nigdy nic otworzył odrzwia barbakanu.
- Zapraszam na herbatkę - rzekł z szyderczym uśmiechem patrząc jak rozpędzeni wojacy króla wbiegają i wyrzynają w pień zdziwioną obronę tego odcinku muru. - Jak uroczo. Ale nie pchajcie się tak, starczy dla każdego. - roześmiał się i pobiegł szukać swych towarzyszy. Tutaj nie miał już nic ro roboty, a Agamer mógł potrzebować jego zręcznych dłoni by pozbyć się kajdan czy w czym go tam trzymają.

***

Nawet ciężkozbrojne i potężnie opancerzone rycerstwo nie było wstanie zatrzymać sprawiedliwej kary króla w postaci szarżującego berserkera w ciemnej płycie. Ci którzy przeżyli uderzenie jego dwuraka i tak nie nadawali się do dalszej walki. Litościwe ostrze, wyjęte ze sprytnej kryjówki za pasem, kończyło żywot tych którzy mieli czelność jeszcze dychać. Dzięki sile barbarzyńcy nie dłużyła im się droga do komnat gdzie powinien być trzymany ich przyjaciel i dowódca.

To co zobaczyli po wejściu do pomieszczenia zmroziło by im krew w żyłach i przyprawiło o dreszcze gdyby mieli na to czas. Delion pierwszy zareagował co o mało nie przypłacił życiem. Gdyby nie koci refleks Garreta, zapewne ostrze sparowane sztyletem podcięło by mu gardło.
- Wisisz mi piwo - rzekł tylko i drugą ręką wyciągnął kolejne ostrze wcześniej schowane w pochwie przy udzie. Zrobił to o ułamek sekundy za późno by zblokować następny atak przeciwnika. Jednak nie pił i śpiewał by wśród żywych gdyby już dawno nie nauczył się odskakiwać od przeciwnika. Dwa krótkie miecze trzymane w dłoniach czarnoskórego na szczęście nie zapewniały dalekiego zasięgu co sprawiało łatwość w unikaniu ataku łotra. Niestety sztylety miały jeszcze mniejszy obszar zagrożenia. Garret czasami żałował, że w rękach nie trzyma halabardy. Albo chociaż miedzianej latarni.
Taniec czterech ostrzy był dynamiczny i dziki w swej harmonicznej anarchii. Chaos ruchów obydwóch szermierzy miał ukryty ład, niewidoczny dla oka zwykłych śmiertelników. Miecz odbijał się od ostrza sztyletu, zaś niewielki kieł łotrzyka smagał powietrze chybiając zwinne ciało czarnoskórego zabójcy.
Pierwsza krew przyznana była nieznajomemu, lecz chwila euforii jaka go przepełniła kosztowała go podobne cięcie zadane drobną bronią.
Oboje odskoczyli od siebie by zmierzyć się wzrokiem i po chwili znów stanąć w szranki. Tej walki nie mógł wygrać grając uczciwie. Zresztą tego nawet nie lubił.
- Pokazać ci magiczną sztuczkę? - rzekł i nim uzyskał odpowiedz, po prostu znikł. Magia jego płaszcza aktywowana zaledwie myślą pozwoliła mu stać się niewidzialnym. Chłopak nie tracąc czasu, gdyż czar trwać będzie ledwo ponad dwadzieścia sekund ruszył by okrążyć swego przeciwnika i zaatakować od lewej.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:46.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172