Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-06-2011, 19:55   #1
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Dragon Age: Pradawna Esencja (Byki)

Dragon Age: Pradawna Esencja



PROLOG:
DANSE MACABRE


~*~

Świat płonął. Smoczym pogorzeliskiem niósł się płomień przez kurhany i chaty, jęczeli chłopi, wojowie, ludzie i elfy i wszystek ras i klas, wszystek profesji, statusów. Ozory ich, tak inne, tak chętnie wzajem na się plwające, jednakim wyły teraz jękiem bólu. Język śmierci jest przeto jeden, wspólny dla wszystkich, popielonych dusz. Kostucha miała dziś ucztę, o tak, prawdziwą ucztę, posilić się mogła do syta. A była wszystkożerna. Śmierć bowiem wszystkich lubuje jednako, wszystkich odwiedza tak samo. W jej obliczu wszyscy są równi. Danse macabre.

~*~

"Tyś na twarz suknem żałobnym nakryty,
Jam zawarł zmysły w okropnej ciemności,
Ty masz związane ręce, ja, wolności
Zbywszy, mam rozum łańcuchem powity.

(…)

Ty się rozsypiesz prochem w małej chwili,
Ja się nie mogę, stawszy się żywiołem
Wiecznym mych ogniów, rozsypać popiołem."

(fragment sonetu „Do trupa” J.A. Morsztyna)


~*~

- Smok! – wykrzyknęła przerażona Laura, budząc się ze snu. Jej dziesięcioletnie ciałko drżało ze strachu, wyśniony koszmar spłynął jej po policzkach w postaci łez. Odwróciła się, wyjrzała przez okno. Nie było płomieni, nie było śmierci, nie było końca świata. – Jeszcze nie… – wyszeptała Laura i wlazła pod koc, by tam schować się przed strachem. Naraz do pokoju wpadła jej matka, nie mniej przerażona niż sama dziewczynka. –Laura! Co ty wykrzykujesz?! Co się stało?! – zawołała podbiegając do córki i odgarniając koc. Dziewczynka spojrzała na swą rodzicielkę i nagłym ruchem objęła ją mocno, wtuliwszy się zaś w matkę z całych sił, wychlipała przez dławiące łzy:
- Widzia-ałam smoka, mamo, śnił mi się smok! Wielki i straszny, mamo, strasznie straszny! On tu przyjdzie, mamusiu, przyjdzie i wszystkich nas pozabija! – wykrzyknęła Laura i rozpłakała się na dobre…

~*~

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=00d8QKKWU3c[/MEDIA]

~*~

Reihl; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, „u szalonego Joe”

To był ładny dzień, doprawdy; dość wciąż słoneczny by nieprzyjemny chłód nie wkradał się pod przyodziewki, dość jednocześnie wietrzny, by rozżarzone promienie późnego już słońca, nie wydawały się nazbyt upierdliwymi. To słońce zresztą miało się już z wolna ku zachodowi, toteż równie poprawnym byłoby rzec: to był ładny wieczór. Przejrzyste niebo – na którym widniał już zarys księżyca, choć dzień jeszcze nie zgasł do końca – stanowiło zapowiedź nocnego firmamentu, prawdziwie urokliwego dla każdego, kto akurat ceni sobie widok gwiazd. Uliczny ruch zelżał już nieco, a życie cichcem poczynało toczyć się w karczmach, knajpach, w ciemnych uliczkach i wątpliwej sławy domach rozkoszy. Zapach nadchodzącej nocy stanowił przeto obietnicę niemałej klienteli i udanego zarobku.
Ale tobie nie w głowie były swawolne myśli. Ty wracałeś właśnie od pewnego kupca, który najął cię był dzisiejszego ranka do pewnej drobnej robótki, a która to – choć niewielka – dość była opłacalna, oto bowiem, wykonawszy ją w trymiga, wracałeś właśnie z zapłatą, dzięki której sakiewka twoja brzęczała o wiele przyjemnej. A że bardziej głodny byłeś niźli zmęczony, postanowiłeś wstąpić po drodze do karczmy „u szalonego Joe” w poszukiwaniu jakiej strawy. Budynek ten, który to stanął tu przed kilkoma laty, cieszył się niezłą całkiem renomą jak na przybytek o tak pokrętnej nazwie. Co do tej zaś, to wśród bywalców tutejszych najróżniejsze krążyły spekulacje, z których większość sprowadzała się do wersji, jakoby Szalony Joe pędził samodzielnie bimber tak ognisty, że największym nawet moczymordom, gęby w szalone maski wykrzywiał. Inni dodawali zresztą, że Joe spożywa ów specyfik lekko niczym lecznicze ziółka, a w takim razie co-nieco jednak pod kopułą nierówno mieć musi. Szczególnie, że byli też i tacy, co dobrowolne sięgnięcie po bimber Joego uważali za akt najwyższego szaleństwa. Sam zainteresowany zresztą na temat ów się nie wypowiadał, w ogóle raczej małomówny był z niego typ, ale mało to istotne, zważywszy na fakt, że większość czasu spędzał schlany w trupa na zapleczu, za ladą zaś stawał tylko od wielkiego dzwona.

Wstąpiłeś więc do „Szalonego Joe”, jak się rzekło, powędrowałeś następnie w stronę szynkwasu, by tam zamówić strawę i coś do popicia. Otrzymawszy zaś posiłek, zapłaciłeś i udałeś się do jednego ze stolików, by samotnie i w spokoju wszystko skonsumować. Nieopodal, w kominku, buchał czerwono-żółty ogień, małe okienka były pozamykane, w przybytku panował więc tłoczny gorąc. Zewsząd dochodził cię niezrozumiały gwar dziesiątek rozmów, kłótni i hazardowych rozgrywek, pomiędzy którymi poczynał plątać się już gdzieniegdzie pijacki bełkot. Do tego mlaskanie przeżuwanych pokarmów, łapczywe hausty przełykanych w pędzie trunków, stukot naczyń o drewniane ławy i butów na kamiennej podłodze. Nic nie świadczyło o kończącym się dniu, odwrotnie wręcz – życie zdawało się dopiero zaczynać. Ta karczma, to było jak mały, autonomiczny świat wewnątrz świata, w którym stworzenia wszelkiej maści wiodły żywot podług własnych cyklów. Posilały się, załatwiając przy tym swe szemrane interesy lub grając w kości o ostatnie pieniądze, lub też przyglądały się obecnym spode łba, szukając zaczepki. Jak ten barczysty krasnolud, co to samojeden siedział przy drzwiach i gapił się na ciebie z arogancją, wyczekując zapewne aż zacznie ci to przeszkadzać na tyle, by wszcząć upragnioną przezeń burdę. Duszno tu było, nieprzyjemnie gorąco i tłoczno. W ogóle ostatnimi dnami ruch w „Szalonym Joe” nasilił się, a to ze względu na jedno, wielce wartościowe nazwisko: Alexander Sunrise.
Imię to obiegło całe Kirkwall jakiś czas temu, szczególnym zaś zainteresowaniem cieszyło się wśród łowców, zabójców, najemników i innych – szeroko pojętych – szemranych typów, a to ze uwagi na wieść o sporej sumce, jaką można było zainkasować za dostarczenie głowy wyżej wymienionego do „Szalonego Joe”. Reszta pozostawała tajemnicą; kto zabójstwo zlecił, komu rzeczony nieszczęśnik zalazł za skórę i jak, kim jest, nie było nawet pewności, co do jego rasy, ba! – zdarzali się i tacy, co twierdzili, że mowa tu o kobiecie! Dwie tylko rzeczy były pewne: spora zapłata za wykonanie zadania, której suma wahała się w zależności od zasłyszanej plotki, nigdy jednak nie schodząc poniżej wartości horrendalnych (mawiało się nawet, że w grę wchodzą ilości liczone w suwerenach!), oraz, że nieborak pozostawał wciąż żywy i przez nikogo nie spotkany. A niejeden pragnął rzeczonego Alexandra dorwać, choćby po to, by dowiedzieć się, kto zacz. Zaspokojenie ciekawości rzadko jednak bywało powodem jedynym…

Drzwi przybytku otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem, niemal niesłyszalnym pośród tutejszego gwaru. Do karczmy wcisnął się szelmowsko uśmiechnięty jegomość słusznej masy. Podszedł do kontuaru, zamówił kufel piwa, zamienił parę słów z tym i owym, po czym jeden z rozmówców jego rozejrzał się po przybytku, powiódł wzrokiem po obecnych i nagle wskazał jegomościowi ciebie paluchem. Ten zaś poklepał rozmówcę po ramieniu, rzucił mu jaką monetę na ladę w podzięce i przeciskając się przez tłok, ruszył w twoją stronę, piwo swe trzymając w wysoko uniesionej ręce.
- Berg the Pale, miło mi. – przedstawił się znienacka, dosiadając się bez pytania na wolne miejsce naprzeciw ciebie, nim zaś zdążyłeś przełknąć kęs swego jadła, coby odpowiedzieć, on przemówił ponownie – Słyszałem, że uczciwy z ciebie gość, a to bardzo dobrze, bardzo, kogoś takiego właśnie potrzebuję! – mówił szybko i rzeczowo, wskazując przy tym paluchem wolnej ręki na ciebie, ot gestykulacja. Pociągnął solidny łyk piwa, beknął, po czym krótko i niespodziewanie wyjaśnił o co chodzi: - Muszę dorwać pewnego kolesia; Norh D’evielle, nazywa się Norh D’evielle, co ty na to…?


Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas

Poranek był ponury i mglisty, powietrze wciąż chłodne po nocy, a wszystek świata wilgotny od dżdżystego deszczu, którym przesiąkał odkąd tylko otworzyłaś oczy. Stąd też, mimo pory już przecież nie wczesnej, ulice wioski pozostawały wciąż ciche, pogrążone w leniwym letargu. Oczywiście, większość qunaryjczyków obudziła się już dawno i pomknęła do swych zajęć, robili to jednak dziś w jakiejś zmowie przytłaczającego milczenia; widać poranna pogoda nie sprzyjała pogawędkom. To była pogoda samotników. Poza tym, ci, którym do obowiązków swych nie było aż tak śpieszno, wciąż lenili się w ukryciu swoich chat, najmłodsi zaś mieszkańcy smacznie jeszcze chrapali. Dlatego może atmosfera taka szara była, taka senna. Ty chwilowo miałeś jednak większe zmartwienie…
Czułaś się fatalnie, gardło piekło cię niemiłosiernie, w dodatku gdzieś wewnątrz czułaś bulgoczące mdłości. Obudziłaś się przed momentem, czułaś jednak senne otępienie, które w dodatku gniotło cię przytłumionym bólem głowy w okolicach skroni. Było ci gorąco, choć stopy zimne miałaś jak lód, leniwie ukryłaś je pod pierzyną. Podłe jakieś choróbsko dorwało cię przez noc i nie dawało teraz żyć; niech to. Byłaś jednak qunari, co w tych okolicznościach było na plus, znoszenie fizycznych niedogodności przychodziło ci bowiem łatwiej niż reszcie znanych ci ras. Niemniej, co innego atak od zewnątrz, przed którym broniła cię twarda skóra i wszelkie inne atrybuty twego gatunku, co innego zaś dolegliwości rozkładające cię cichcem od wewnątrz; nie dało się przed nimi bronić. Jednakże – co również istotne – byłaś też kobietą, a te, jak wiadomo, zdecydowanie lepiej funkcjonują w chorobie niźli reszta świata, co to nie ma szczęścia zwać się płcią piękną. Skora byłaś więc do opuszczenia swego legowiska, wyjścia na powietrze, ba!, nawet dorwałabyś się do swych zajęć bez zwłoki, a kto wie – może i by to pomogło? Nic jednak z tego, nie było mowy o wychodzeniu z łóżka, twój opiekun nie zamierzał ci na to pozwolić.

Ukochany twój bowiem – imieniem Trask – ledwie tylko spostrzegł, w jakim jesteś stanie, od razu postanowił, że nigdzie nie powinnaś się ruszać. Co więcej, zaoferował, że pogna natychmiast po jakąś fachową pomoc, co to by mogła ci w walce z chorobą dopomóc. Kochany był, zaiste, gdyby nawet dorwał cię byle katar, on z pewnością ruszyłby na poszukiwania najznamienitszych znachorów z najbardziej oddalonych kątów świata, byle tylko ci dopomóc. Jako że jednak sprawa poważniejszą była niż katar, a szukać uzdrowiciela wcale nie trzeba było tak daleko, łaskawie pozwoliłaś mu czynić swą powinnoś. Na nic zdały się zapewnienia, że sama możesz się w tę drogę udać, Trask pędził już prędko w stronę dzielnicy duchownych, ty pozostałaś na miejscu. Westchnęłaś i ułożyłaś się wygodnie, co nie było łatwe wobec złego samopoczucia. Rozmyślałaś.
Trask powrócił po kilku chwila, ciągnąc z sobą młodą duchowną, co to zajmowała się ziołami, lecznictwem i wszelkimi sprawunkami z tym związanymi. Nie pamiętałaś teraz jej imienia, znałaś ją jednak z widzenia, tu z resztą wszyscy się znali bo wioska przecież do dużych nie należała. Znachorka miała przerażenie wymalowane w oczach, widać ukochany twój przesadził nieco, opisując jej po drodze twoje dolegliwości. Qunaryjka przyklęknęła natychmiast przy twym legowisku, rozłożyła misy, naczynka i medykamenty, rozstawiła kotarę, coby mogła dokonać oględzin bez obawy, że luby twój zbyt nadgorliwie będzie się temu przyglądał. Następnie przystąpiła do badań; obejrzała więc całe twe ciało dokładnie, mrucząc przy tym pod nosem ni to modły, ni to zaklęcia jakieś, pozaglądała we wszystek otworów ciała, co z pewnością nie należało do badań przyjemnych, długo miętosiła i gniotła twą skórę w miejscach najprzeróżniejszych, aż w końcu poczęła mamrotać pod nosem:
- No tak, tak… no tak…
Zapytana o efekty swych oględzin, stwierdziła odkrywczo, że jesteś chora, ale nie jest to nic wielce poważnego, po czym przystąpiła do mieszania ziółek, listków i innych składników, nakazując ci spożywać regularnie ów wywar przez cały dzień dziś i jeszcze jutro. - To z pewnością pomoże – orzekła, zbierając swój dobytek – Nie jest to smaczne, co to, to nie, wiadomo. Ale trzeba ci było nie chorować, teraz musisz się kurować i to raz-dwa, moja droga, musisz dbać o siebie, w twoim stanie zdrowie jest najważniejsze… – urwała, widząc wasze zagubione miny, które to zagubiły się gdy padło słowo-klucz: „stan”. Zaraz, zaraz, a w jakim ty niby byłaś stanie? Qunaryjka popatrzyła po was zdziwiona
- To ty nie wiesz, maleńka? – odezwała się – Ty przecież w ciąży jesteś…!
Oniemiała popatrzyłaś na Traska. On też minę miał nietęgą.


Nicolas Silverbade; Thedas, Ferelden, Denerim

Turniej rozpoczął się w samo południe i trwał aż do późnego wieczoru. Niełatwo było walczyć w przypiekającym skwarze, mężnie jednak wszyscy stawali do pojedynku, poza może jednym z wojów, który od tego słońca zemdlał aż i runął na ziemię przed samą walką. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął, a już szczególnie nie ty. Wielu narzekało głośno na ten nieznośny upał, nie traciłeś jednak czasu na wysłuchiwanie podobnych utyskiwań. Skoncentrowany, cichy i skupiony, stawałeś do pojedynków i wygrywałeś je, jeden po drugim. Czułeś, że jest to przyjemne.
Denerimski turniej nie był może przedsięwzięciem na wielką skalę, rokrocznie ściągał jednak – i to już od dobrych dziesięciu lat – niemałe wcale tłumy, zarówno walczących, jak i widzów. Ci drudzy okalali teraz szczelnie arenę, na której odbywałeś właśnie jedną z finałowych już walk, podnosząc dzikie okrzyki z każdym ciosem i blokiem, wiwatując szczególnie gromko przy każdej rozlanej kropli krwi. Och tak, Denerim lubiło takie rozrywki. Wśród obserwujących był też niejaki Lethias Valestil – Szary Strażnik elfiej rasy, który śledził twe turniejowe zmagania szczególnie uważnie. A były ku temu dwa powody. Po pierwsze, radziłeś sobie bardzo dobrze, z lekkością roznosiłeś kolejnych przeciwników, większości nie dając nawet cienia szansy na wygraną, zwycięstwo twoje było niemal pewne, zgromadzeni wokół areny miłośnicy hazardu wszystkie swe pieniądze stawiali na ciebie. Taki pewnik to dla nich zarobek niewielki ale przynajmniej nieunikniony. Jednak Valestil nie przybył tu dla hazardu, ani nawet dla turnieju. Po drugie bowiem: przybył tu dla ciebie. Polecono mu udać się do Denerim, odnaleźć Nicolasa Silverbade, złożyć mu ofertę. Oto więc był, spokojny i zadowolony, bacznie cię obserwujący…

*

Ostatni przeciwnik sprawiał ci nieco więcej problemu, drań był powolny, ale silny, w dodatku miał dobrą technikę. Niemało cię poranił przy tym pojedynku. Ostatecznie jednak, poharatany, przygwożdżony do ziemi, z twoim niewzruszonym ostrzem przy gardle – postanowił odpuścić. Tak oto przypieczętowałeś swój sukces, stając się zasłużonym zwycięzcą turnieju. Byłeś głodny i wycieńczony, aż drżały ci zmęczone mięśnie, w dodatku cały lepiłeś się od krwi, tak własnej jak i cudzej. Niemniej, byłeś zadowolony, szczególnie, że poza satysfakcją, wygrałeś jeszcze sporą sakiewkę miedziaków, mieszczącą w sobie niespełna tysiąc tychże monet.
Przeciskałeś się przez tłum gapiów, którzy wesoło klepali cię po ramionach, wykrzykiwali pod twym adresem jakieś impertynencie zaczepki, lub też informowali z zaangażowaniem, co o tobie myślą, a nie zawsze były to myśli przychylne. Cóż, niektórzy postawili przeciw tobie spore pieniądze. Ty nie raczyłeś nawet obdarzyć ich swym spojrzeniem, na zaczepki pozostawałeś kompletnie niewzruszony. Nagle na drodze wyrósł ci wysoki elf z herbem Zakonu Szarych Strażników na piersi. Lethias Valestil uśmiechnął się do ciebie serdecznie i przemówił ciepłym głosem.
- Witaj, Nicolasie… - zaprawdę, głos jego był tak kojący, że nawet największym mięśniakom na myśl zwykł przywodzić dobrodusznego papę, opowiadającego swym pociechom bajania na dobranoc. A elf był młody, smukły, cerę miał nieskazitelną, a włosy długie i jasne. – Wspaniały turniej. Świetnie walczysz. – zauważył z uśmiechem, po czym dodał: – Mam dla ciebie propozycję… – i uśmiechnął się jeszcze szerzej, jeszcze cieplej.
Czy muszę wspominać, że zaoferował ci przystąpienie do Zakonu?

Denerim

Nie musiałeś odpowiadać od razu, dano ci czas – parę dni na podjęcie decyzji. Lethias i tak miał tu do pozałatwiania jakieś swoje sprawunki, toteż polecił ci dobrze przemyśleć sprawę i w razie potrzeby szukać go wieczorami w tutejszej oberży. Ty jednak decyzję podjąłeś szybko i bez wahania, już następnego dnia ruszyłeś przez ulice Denerim, by odnaleźć elfa w knajpie „Pod smoczym jajem”, gdzie przesiadywał był właśnie z swymi dwoma towarzyszami. Pomachał do ciebie, gdy tylko przekroczyłeś próg przybytku. Jego kompani, rasy ludzkiej, zmierzyli cię bacznym spojrzeniem po czym jeden z nich zwrócił się do elfa: - To ten szpieg?Lethias skarcił towarzysza kosym spojrzeniem, po czym zwrócił się do ciebie tym swoim ciepłym głosem.
- Witaj, Nicolasie. Zdecydowałeś się więc? – Tak, zdecydowałeś się, chciałeś być szarym strażnikiem. Ta informacja bardzo ich ucieszyła. Zaprosili cię do stolika, przysiadłeś się i zostałeś obdarowany potężnym kuflem piwa. - To jest Marv, a to Lorand – elf wskazał kolejno na swych towarzyszy. Lorand był wysoki i barczysty, oczy jego były błękitne, a spojrzenie szlachetne, twarz okolona bordową brodą. Marv zaś był człowiekiem niższym i bardziej krępym, jego twarz była facjatą raczej hulaki niźli rycerza.
- Czy wiesz, dlaczego tu jesteś, Nicolasie? – odezwał się nagle LethiasWiesz, czemu chcemy uczynić cię jednym z nas, szarych strażników? – zapytał, a ty popatrzyłeś na niego. – Bo jesteś zdolny i bardzo nam potrzebny, NicolasieValestil popatrzył ci w oczy. – Tak, tak. Mamy wobec ciebie ważne plany, Nicolasie
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 23-06-2011 o 01:19.
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 22-06-2011, 19:57   #2
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra; hen, „Bogini mórz”

Szum. Spokojny i miarowy, niezwykle nieznośny szum przyprawiał cię o mdłości. Czułeś się fatalnie; gdyby chcieć samopoczucie twoje umieścić na jakiejś obrazowej skali, to huczące ci po głowie myśli wahały się pomiędzy żalem, żeś się w ogóle urodził, a nieprzemożną chęcią ukrócenia własnego żywota i zakończenia cierpień. Szum, znów ten szum, brzmiał trochę jak morskie fale. Ciemność wirowała ci po łepetynie nieznośnym pędem, ciągnęła gdzieś głęboko w dół, nie mogłeś jednak upaść. Spadałeś tylko w tym wirze, od którego mdliło cię jeszcze bardziej. I bolała cię głowa, jakby ktoś pojmał ją w żelazne kleszcze i próbował zgnieść niczym orzech. Słowem; dorwał cię Morderca. Kac-Morderca. A było wczoraj tyle nie pić. Zaraz, właściwie to ile wypiłeś i czego? I gdzie? Dobre pytanie… speluna, tak, definitywnie pamiętałeś spelunę przy samym porcie, była niemal pusta i cała cuchnęła rybami, do kroćset!... wspomnienie tamtego odoru przyprawiło cię o kolejną falę mdłości, omal nie zwymiotowałeś pod siebie. Powieki wciąż miałeś zaciśnięte, ciemność wciąż wirowała, ale nie wiedziałeś, czy otworzenie oczu cokolwiek pomoże, nie wiedziałeś nawet, czy chcesz to sprawdzać… nic nie wiedziałeś. Ach tak, wiedziałeś, że byłeś wczoraj w jakiejś spelunie, no chociaż tyle. I zaczęło się picie, oj zaczęło, aj-aj-aj. Tamta dziewczyna, jasnowłosa taka, ach tak, to do niej się przysiadłeś. Co się z nią później działo? Pytanie!, a co się działo z tobą?! Jakiś brodaty obwieś zaświtał ci w głowie, tak, tak, jakiś obwieś. A może ich było dziesięciu? Tak, oni to mieli łby do picia, ot co! Ty sobie też zresztą nie żałowałeś. A szkoda…
Speluna więc, w niej dziewka imieniem bodaj Eliza, bo chyba tak miała ona na imię, no i obwieś, co do którego nie ma pewności, czy sam był, czy z dziewięcioma kompanami, czy istniał naprawdę, czy stanowił jedynie wytwór twej pijanej podówczas imaginacji. Tyle udało ci się ustalić. Zasadniczo jednak, biorąc pod uwagę stan twojej pamięci, również istnienie dziewki, jak i samej speluny nawet, stawało pod znakiem zapytania. Na dobrą sprawę więc, nie pamiętałeś nic z poprzedniej nocy. Chwilowo jednak postanowiłeś mieć to gdzieś. Powziąwszy równie słuszne, co nietrwałe postanowienie, że odtąd przestajesz tykać się jakiegokolwiek alkoholu, postanowiłeś zasnąć i obudzić się już zdrowym. Nie wyszło…
Przewróciłeś się z powrotem na plecy, ale zaśnięcie było niemożliwością. Po pierwsze, dlatego, że wciąż kręciło ci się w głowie, po drugie, dlatego, że czymkolwiek było cholerstwo, na którym leżałeś – było strasznie twarde i niewygodne. Notabene, całe twoje ciało było obolałe od tego niegościnnego legowiska, które teraz w dodatku poczęło się kołysać. Po trzecie: upierdliwy szum, po czwarte: rozgrzane promienie porannego słońca uderzyły cię w twarz. Przekląłeś więc w duchu… i otworzyłeś oczy.

Oślepiła cię biała jasność słonecznych promieni, które wdarłszy się pod powieki, postanowiły najwyraźniej wypalić ci oczy. Ból głowy nasilił się, ustało jednak uporczywe wirowanie w twojej głowie. Wywracałeś oczami próbując odzyskać wzrok, podłogą znów zakołysało, ty zaś chwiejnie podniosłeś się do siadu. Skacowany, podparłeś się dłońmi, natychmiast wyczuwając, że to, na czym spałeś, było drewnem. Wracał ci wzrok, usłyszałeś stukot czyichś kroków obok, szyderczy, zadowolony czyjś pomruk poniósł się wokoło. Uniosłeś ciężką głowę i przejrzałeś na oczy: nad tobą wisiał gęsty, włochaty kołtun, spomiędzy zarośli którego, wyzierały żółto-zielonkawe zębiska. To była broda. Konkretyzując zaś, była to broda piracka, należąca do wysokiego obwiesia o szerokim i niepokojącym uśmiechu. Przyodziany był w luźne, mocno miejscami wystrzępione łachmany i kamizelkę, na głowie zaś miał kapelusz z szerokim rondem. Pochylał się nad tobą rozbawiony.
- Dzień dobry, panie ładny…


Głos miał ochrypły, ciarkotwórczy, z paszczy zaś zionęło mu odorem wczorajszej popijawy. Wyprostował się dumnie, roześmiał rubasznie i unosząc ręce w wielce teatralnym geście, zawołał do swoich towarzyszy:
- Haa!, panowie moczymordy i obwiesie, spójrzcie no, któż to łaskaw był wrócić do żywych, haa-haa! – następnie wzrokiem powrócił do ciebie i drapiąc się w zamyśleniu po brodzie, wymruczał do siebie fachowym tonem – No nie wiem, nie wiem, co z tego będzie… – załoga jego tymczasem, z wolna zbierała się wokół; niektórzy odrywali się od wykonywanych leniwie zajęć, jak choćby wpatrywanie się w dal horyzontu, inni zwlekali się wolno z pokładowych desek, na których to, najwyraźniej podobnie jak ty, zalegli po pijackiej zabawie. Z tą jednak istotną różnicą, że oni byli u siebie. I najwyraźniej pamiętali więcej.
- No dobra, panowie, słuchać uważnie, bo w grę wchodzą tu również losy waszych parszywych dupsk! – wykrzyknął ponownie kapitan, opluwając co bliżej stojących mżawką śliny wystrzeloną w trakcie mówienia. Kamraci jego nadstawili uszu. – Oto przedstawiam wam pana Kaesha; nowego opiekuna „Bogini mórz”! – to powiedziawszy, wskazał na ciebie sprężystym ruchem długiej ręki, czemu zawtórował gardłowy okrzyk pirackiej bandy. Następnie zaś kapitan odwrócił się do ciebie, zdjął swój kapelusz, i składając nim zamaszysty ukłon, wciąż z tym złośliwym uśmiechem, rzekł: - Zapraszam do steru, kapitanie Olderra! – i roześmiał się rozbawiony. Ty zaś powiodłeś wzrokiem wokół by upewnić się w swych obawach: oto, niewiadomym cudem, znalazłeś się na pokładzie „Bogini mórz” – pirackiego statku, który mknął właśnie przez otwarte może przy pełnych żaglach… i pojęcia nie miałeś, jak żeś się w tę kabałę wpakował…


Alo; Thedas, Tevinter

Była późna noc, księżyc wisiał wysoko nad horyzontem. Pełnia. Uliczki wydawały się być puste, z ciemnych zakamarków dochodziły jednak szepty, a czasem nawet nawoływania. Mnóstwo wśród pogrążonych w nocy uliczek wiło się obszarpańców. Pora była ponura, niebo zachmurzone i bezwietrzne. Wracałeś właśnie do swego ślusarskiego zakładu, krokiem szybkim, choć ze wzrokiem spokojnym. Jedną rękę wcisnąłeś w kieszeń, drugą poprawiłeś opadający ci na twarz kosmyk włosów. Chłód nocy był przyjemny, ale obcy. Twoje kroki wśród ciemnej nocy – donośne, ale równie obce. Ty sam – obcy sobie i światu. Ty sam.
Zatrzymałeś się kilka kroków przed swoim zakładem by przyjrzeć się dokładniej kupie sierści, która się przed nimi uwaliła. Bury i nijaki, z długim pyskiem i łukowato wykrzywionym ogonem. Pies.


Leżał, ale nie spał, podniósł łeb gdy się doń zbliżyłeś i począł obserwować cię z zaciekawieniem. Rozejrzałeś się, nigdzie jednak nie było nikogo, kto mógłby być tegoż właścicielem. Podszedłeś bliżej, pies zerwał się na równe nogi i zamachał wesoło ogonem, chciał do ciebie podbiec, wtedy też spostrzegłeś, że jest on uwiązany do twych drzwi. Szarpał się więc nieborak z owiniętym wokół jego szyi sznurkiem, podczas gdy ty dostrzegłeś jeden jeszcze ważny szczegół: w twoje drzwi wbity był niewielki nóż, którego ostrze przytrzymywało małą, pożółkłą, leniwie zwisającą kartkę. Westchnąłeś pod nosem, wiedziałeś czyja to sprawka. Lekkomyślna i stylowa, nazbyt pompatyczna. Tak, tak, pompatyczność była w ich stylu.
Podszedłeś do drzwi i zerwałeś zeń kartkę wraz z nożem, pies począł z lubością wić się pod twoimi nogami, oczekując powitalnych pieszczot. Wiadomość zawierała kilka tylko słów:

”Jutro w spelunie. W samo południe. Przypilnuj psa.”

Żadnego więcej słowa wyjaśnienia, żadnych konkretów, choćby dotyczących tego tajemniczego kundla. Westchnąłeś, bo cóż innego mogłeś zrobić. Księżyc tymczasem wyszedł zza chmur…

*

Poranek był jasny i gorący, promienie słońca wpadały przez okna twego skromnego mieszkanka. Zza nich docierał wielobarwny gwar przekup i handlarzy, dobijanych naprędce targów i utyskiwań na ceny, stukot kowalskiego młotka i skrzekliwe franzolenie plotkarskich ozorów, co to kłapały donośnie tuż pod oknem twojego lokum. Zmiarkowałeś po odgłosach, że to już późny poranek i czas był najwyższy na otworzenie drzwi zakładu. Pożywiwszy się więc i doprowadziwszy do stanu przyzwoitej wyględności, zszedłeś na dół i przygotowałeś się do pracy. Po chwili twój drobny zakład ślusarski stał dla klienteli otworem. Przysiadłeś przed wejściem i spojrzałeś na targ, później wzrokiem powiodłeś po niebie. Do południa pozostało jeszcze sporo czasu, słońce ledwie zdążyło się nagrzać ponad linią horyzontu. Uśmiechnąłeś się, głową skinąłeś do kilku kupców, którzy przeszli właśnie obok i w zamyśleniu powiodłeś za nimi wzrokiem. Skąd mogłeś wiedzieć, jak tragicznie zakończy się ta chwila nieuwagi?
Oto zapadła ci nagle przed oczyma ciemność, ktoś przeto ułożył znienacka dłonie na twoich powiekach, ot taki cwaniacki żart kogoś, kto zaszedł cię od tyłu. Nie był na szczęście zabójcą pragnącym wbić ci sztylet pod żebra. Na szczęście?
Dłonie, które oplotły twą głowę były delikatne i miękkie, pomiędzy drobnymi ich palcami wciąż świtały ci skrawki świata. To były dłonie kobiece. Poczułeś słodkie, różane ciepło niewieściego ciała, niemal słyszałeś radosne bicie serca w jurnej jej piersi, która zawisła nad twym ramieniem, gdy dziewczę pochyliło się by wyszeptać ci zalotnym głosem do ucha:
- Panie ślusarzu, musi mi pan pomóc. – zachichotała wesoło – Zaciął się zamek do mego pasa cnoty, czy dałoby się zaradzić temu jakoś na zapleczu?

Bo wiesz, mogłeś być nieco dziwny, wyglądem zaś zniewieściały. Nadal jednak twa uroda spełniała wszystek wymogów niezbędnych do budzenia podniet wśród dziewiczych serc.


Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea

Dłoń uniosłeś ponad oczy, by uchronić je przed oślepiającym światłem pustynnego słońca. Widniało ono już wysoko na porannym niebie, rozgrzane, rosiło twe ciało lśniącym potem. Blisko już było południa, toteż skwar osiągał powoli poziom najbardziej nieznośnego, ty jednak miałeś się dobrze. Byłeś przyzwyczajony. Poza tym znad wody dosięgała cię ledwie odczuwalna, chłodna bryza; jedyna obecnie namiastka wiatru w całej oazie.
Stałeś właśnie przed swym pokaźnym, białym domem i obserwowałeś uwijających się w ukropie ludzi Khalima, którzy, na polecenie tegoż, przybyli do twej oazy dziś z samego ranka i od razu zabrali się do pracy. Ładowali więc chyżo skrzynie pełne tkanin, daktyli i pomniejszych dóbr, jak mleko czy zboże, na powozy, które następnie ruszały (uginając się pod ciężarem pakunków) w stronę portu. Tam, niemały zresztą kawał drogi stąd, odbierał je sam Khalim z klanu mórz i upychał w ładowni swego statku, by następnie – zgodnie z Twoją, jak i Ziyada wolą – ruszyć z nimi do Thedas i tam przehandlować. Rad byłeś, widząc sprawnie radzącą sobie z tą robotą załogę barczystych mięśniaków, pomiędzy którymi przechadzała się jedna jedyna kobieta. Młoda i urodziwa, przyodziana na modłę piracką, donośnym głosem wykrzykiwała do tachających skrzynie osiłków:
- Ruchy, ruchy panowie! Nie obijać się, raz-dwa, nie mamy całego dnia. Ruszać się!


To była Elena z klanu mórz, piękna i energiczna wnuczka Khalima, co to ją poznałeś, wraz z resztą załogi, przed kilkoma dniami, gdy stary wilk morski przybył do twej oazy. Nie byłeś pewien, ile ma lat, nie mogła być jednak dużo od ciebie starsza. Gdy tylko cię spostrzegła, uśmiechnęła się szeroko i zamachała ręką na powitanie. Podeszła następnie bliżej i zachrypniętym nieco (zapewne od tego ciągłego wydzierania się), choć wciąż uroczym głosem oznajmiła:
- Wszystko idzie dobrze, niebawem się stąd zbierzemy i fiuu… – tu dłonią zatoczyła półokrąg po linii horyzontu – …W drogę. Wszystko zgodnie z planem, żadnego opóźnienia, panie Shakeel! – i uśmiechnęła się do ciebie.

Weszliście do białego budynku, było w nim o wiele chłodniej i przyjemniej niż na zewnątrz. Elena ruszyła za tobą, bo oto postanowiłeś przekazać jej ostatnie swe uwagi i instrukcje, co w zasadzie zupełnie zbędnym było, bo już wczoraj wszystkie szczegóły ustaliłeś z Khalimem po dwakroć. Może to z tego powodu młódka nie zdawała się w słuchanie ciebie specjalnie angażować, z ciekawością za to lustrując korytarze twego domostwa, którymi się przechadzaliście. - Spokojna głowa, panie Shakeel, wszystko będzie dobrze. – odezwała się w końcu, ponownie szczerząc do ciebie zęby. Generalnie wyraz twarzy miała na ogół nieco wredny, z zaciętym spojrzeniem, uśmiechała się jednak zawsze szeroko, szczerze i wesoło. Nagle usłyszałeś za sobą znajome chrząknięcie. Odwróciłeś się i ujrzałeś jednego z swych służących, Elena spojrzała nań z zaciekawieniem. Na imię miał Lockay, choć wszyscy wołali go Irys, geneza tego przydomku nie była ci znana. Facet był wysoki i strzelisty, chudy jak patyk, w siwiźnie jego krótkich włosów jawiła się zaś sporawa już łysina. Oczy miał wąskie, nos szpakowaty, a pod nim cienki wąsik. Był poczciwym człowiekiem.
- Panie Shakeel, zjawił się właśnie konny posłaniec, by zapowiedzieć przybycia szanownego pana Alana z rodu Gweeng, magister zjawi się tutaj za parę chwil, wraz z córką. – oznajmił, złożywszy razem ręce w dobrodusznym geście. Zastygłeś w miejscu zdziwiony, bo i nieźle cię ta informacja zaskoczyła. Fakt, Gweeng ostrzegał, że przybędzie wkrótce, by zapoznać cię ze swoją pierworodną, a twoją przyszłą nałożnicą, spodziewałeś się jednak, że o tej wizycie uprzedzi cię chociaż dzień wcześniej. Cóż, widocznie ten tajemniczy typ lubił takie mocne, zaskakujące wejścia, nie pierwszy wszak raz mu się to zdarzało. A może stwierdził, że jako twój wybawiciel, czuć się może w twej oazie jak u siebie? Któż go tam wie. Irys chrząknął ponownie, widocznie chciał jeszcze coś dodać.
- Panienka Gweeng zażyczyła sobie by nikt, nawet panicz, nie wychodził jej na powitanie, gdyż jest zmęczona i chce obmyć się z brudów podróży przed pierwszym spotkaniem. – poinformował cię, po czym wycofał się do wyjścia. Tam zaś omal nie zginął, zabity przez otwierane z hukiem drzwi, przez które wpadł nagle twój ojciec – Murad –cały czerwony z wściekłości.
- Po moim trupie! Po moim cholernym trupie! – wykrzykiwał od wejścia, pędząc w twoją stronę, zaraz za nim do pomieszczenia wpadł Hassan. - Oszczerstwa! – wrzeszczał, nie mniej wściekły niż twój staruszek – Wszystko oszczerstwa!
- Zamilcz wreszcie, psi synu! – odpowiedział mu Murad, po czym zwrócił się do ciebie, wymachując pięścią –Widziałem ich, widziałem jak ją obłapiał! Moją córkę, moją rodzoną córkę, czarodziej przeklęty, a idźcie wy do czarta, tfu!
- Proszę liczyć się ze słowami, panie Murad! – odkrzyknął znów Hassan, a w tym samym momencie rozległ się kolejny TRZASK! Przez drzwi wpadła roztrzęsiona Alia – siostra twa, zwana klejnotem pustyni – zaraz za nią zaś, wasza matka. – Ojcze, uspokój się, proszę!
- Muradzie, przestań się wydzierać!.
Wykrzyknęły kobiety niemal jednocześnie. Nagle zrobił się tłok.
- Nie przestanę! – wrzasnął jeszcze głośniej twój ojciec – I nie uspokoję się, dopóki ten drań się stąd nie wyniesie! – tu spojrzenie przeniósł na Hassana. – No już, won!
- Ojcze, przestań! Ja go kocham!
- Tfu!, nawet tak nie mów! Nieprawda! Porządną partię znajdź, a nie…! Tfu!, jakiegoś magika! – tu staruszek wyczyniać począł dziwaczne gesty, mający imitować chyba rzucanie jakiegoś zaklęcia.
- Muradzie, proszę, uspokój się! – włączyła się znów matka, łapiąc męża za ramię.
- Nie! Nie uspokoję się! – odkrzyknął i rzucił się w stronę Hassana, by złapać go za koszulę. Ten w odpowiedzi, odruchowo acz niebezpiecznie sięgnął po broń. Nie wyjął jej jednak, a między mężczyzn wcisnęła się Alia. – Uspokójcie się wszyscy natychmiast! – pisnęła ze łzami w oczach, ojciec wasz wciąż jednak nie przestawał: - Widzisz! Widzisz go! Zabić mnie chce, zabić! A ją porwać! Przeklęty!... tfu!
- Oszczerstwa, oszczerstwa! – odpowiedział znów Hassan, po czym zwrócił się do ciebie jako do ostatniej deski ratunku – Ibraheem, bracie mój, kocham twoją siostrę! Kocham z całego serca!
- Pies podły!...
- Muradzie!
- Szuja! Nędzna szumowina!
- Tato, proszę!
- Pies, mówię! Kocha, kocha, co to za kochanie, że porwać chce, od rodziny wywieść!, tfu!

Hassan nie mógł tych obelg zdzierżyć, omal nie rzucił się na Murada, powstrzymała go jednak uwieszona u jego ramienia Alia. Młodzieniec postanowił ponownie zwrócić się do ciebie, tym razem spokojniej i powoli.
- Nikogo nie chcę porwać! Kocham Alię! – powtórzył, po czym strząsnął z siebie jej dłonie, by móc bliżej podejść do ciebie. Drogę zastąpił mu jednak ojciec. – Chcemy wyjechać, razem. Khalim zabierze nas z sobą do Thedas… – oznajmił i na chwilę zapadła cisza; pozdzierane gardła obecnych nie miały już więcej słów. Moment ten wykorzystać postanowił Lockay, który chrząknął, pojawiając się znów w drzwiach. Oczy wszystkich obecnych – twoje, twych rodziców, siostry i przybranego brata, a nawet oczy wciąż obecnej Eleny – zwróciły się w stronę Irysa. Ten, zmieszany tak dużą nagle widownią, zawstydził się, spuścił wzrok i oznajmił krótko, co miał do oznajmienia:
- Przybyli, panie Shakeel


Alexander Jan Sunrise III; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, (pierwej: Zakon…)

- Są rzeczy, których nawet bóg nie jest w stanie wybaczyć. A teraz wybacz, muszę się śpieszyć – powiedziałeś, z zaciętością w głosie.
- Dobrze, synu… Powodzenia i proszę, uważaj na siebie. – odpowiedział twój ojciec, po czym opuściłeś jego gabinet, ruszając w stronę swej komnaty. Zaciskałeś pięści maszerując przez korytarze Zakonu. Byłeś zamyślony. To wszystko nagle spadło na ciebie, niczym grom z jasnego nieba; sen Krzyża Prawdy – wizja, w której ujrzał ciebie poszukującego spadającej gwiazdy. Tajemniczego artefaktu o nieokreślonym kształcie, przeznaczeniu i mocy. O nieokreślonym istnieniu. Potężny i tajemniczy – twoja misja. I choć nie mogłeś tego wiedzieć, to byłeś najprawdopodobniej jedną z pierwszych i – póki co – jedynych istot, które wiedziały o jego istnieniu. Ale było jeszcze coś… coś dużo ważniejszego, co zaprzątało twoje myśli bardziej niż tajemniczy artefakt. Stara rodzinna tragedia – oto, o czym rozmyślałeś.

*

Twój ojciec opadł ciężko na fotel po opuszczeniu przez ciebie jego gabinetu, twarz zatopił w własnych dłoniach. Martwił się. Teraz nie próbował już powstrzymywać łez, jego ciało przeszył dreszcz rozpaczy. - Całkowicie wierzę w przepowiednie Krzyża prawdy – tak przed chwilą powiedziałeś, zanim opuściłeś pokój. I słusznie, twój ojciec również w nie wierzył. Sprawdzały się – i w tym sęk, źródło rozpaczy. Bo można być człowiekiem najbardziej szlachetnym, szczerym i prawdomównym… ale pewne słowa nie przechodzą po prostu przez gardło, nie dają się wypowiedzieć. Jak te, które uwięzły w gardle twego ojca. Bo w śnie Krzyża Prawdy znalazło się jeszcze coś, wizja, o której rodzic twój nie potrafił ci powiedzieć, nie miał odwagi. Nie w obawie przed tobą, ale przed sobą samym, póki bowiem milczał, mógł sobie wmawiać, że w to nie wierzy, że wizja tym razem była mylna. Że nie sprawdzi się przepowiednia twojej śmierci…

*

Obejrzawszy raz jeszcze całość ekwipunku podarowanego ci przez ojca, spakowałeś wszystek dobytku i wyruszyłeś. Za pomocą swojej magii, Zakon przeniósł cię jednym susem w pobliże Wolnych Marchii, dalej jednak podróżować musiałeś sam. Odprawiony więc z tutejszej siedziby, ruszyłeś w pieszą wędrówkę ze wszystkimi niezbędnymi instrukcjami. A były one nieskomplikowane: dotrzeć do miasta zwanego Kirkwall, odszukać knajpę Szalonego Joe i w niej stawić się zaraz po dotarciu. Droga do krótkich nie należała, podróż dłużyła się więc w nieskończoność. Miałeś jednak czym zająć myśli, toteż bez zbędnych przygód dotarłeś w końcu do miasta. Dzień miał się już ku zachodowi, powietrze wciąż było ciepłe, choć po ulicach Kirkwall spacerował już wieczorny wietrzyk. Zwolniłeś kroku, byłeś już – bądź co bądź – zmęczony podróżą. Wizyta w karczmie była więc właściwym pomysłem, bo i odpocząć można, i posilić się. Pozostawało więc ustalić, gdzie ów „Szalony Joe” się znajduje, co niechybnie byłbyś zapewne uczynił, gdyby nie trójka rzezimieszków, którzy naraz zastąpili ci drogę. Zmierzyli cię całego podejrzliwym spojrzeniem, po czym popatrzyli po sobie. Jeden z nich, niski i postawny, z brodą, w której pałętały się wciąż resztki jedzenia, zachwiał się niebezpiecznie. Był już, widać, zdrowo podchmielony. Niemniej udało mu się ustać na nogach. Skinął następnie głową na ciebie, zwracając się do swoich kompanów:
- Co, myślicie, że to… hyp!... że to ten?
Pozostała dwójka znów przyjrzała się tobie, po czym jeden z nich, środkowy – o najbystrzejszym spośród całej trójki spojrzeniu – zbliżył się o krok i uniósłszy swe ostrze, wskazał nim niczym palcem wskazującym na ciebie, pytając z nieufnie zmarszczonym czołem:
Hej, ktoś ty, okularniku…?

~*~

Wszyscy
I mogliście nie zdawać sobie z tego sprawy, pochłonięci wydarzeniami, jakie oto rzucił wam pod nogi los – ale powietrze miało dziś zapach rozpoczynającej się przygody…




~*~
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 23-06-2011 o 00:52.
Piszący z Bykami jest offline  
Stary 23-06-2011, 21:30   #3
 
Eyriashka's Avatar
 
Reputacja: 1 Eyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumnyEyriashka ma z czego być dumny
Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas

Mówi się, że tuż przed śmiercią całe życie przelatuje umierającemu przed oczami. Najwidoczniej umysł Ary odebrał wieść o ciąży dokładnie w ten sam sposób co zbliżający się pocałunek śmierci.

Jeszcze raz była młodą czternastoletnią dziewczyną, stojącą w tłumie i wysłuchującą słów mądrości płynących z ust Arishoka, Ariquna i Arigeny.
- Lud Qun zawsze był postrzegany przez ludzi jako barbarzyński z wypaczonym poczuciem wartości, jednak walka o Kirkwall przekreśliła wszelkie perspekty na nawiązanie sojuszniczych kontraktów z ludnością kontynentu.
Ara’assan niewiele z tego rozumiała, jednak bardziej zaabsorbowała ją reakcja tłumu, gdy Arishok przeszedł do sedna sprawy - planu rozbudowy armii. Każda kobieta, zgodnie z tym planem, miała obowiązek począć co najmniej trójkę dzieci.
Po obwieszczeniu nowiny przez zgromadzenie przetoczył się pomruk mieszaniny emocji. Reakcje były różne, począwszy od zadowolonych par, które z uśmiechem łapały się za ręce i namiętnie tonęły w swoich spojrzeniach, aż po przytłoczone kobiety, pobladłe w strachu. Niektórzy przytupywali w zniecierpliwieniu, inni parskali z dezaprobatą. Jednak bez względu na osobisty stosunek do Planu jako qunari wiedzieli, że muszą wykonać rozkaz.

Była w lesie. Powietrze było ciężkie od zbliżającej się burzy. Jednak mając do wyboru siedzenie w zamknięciu, w dusznych ścianach domu w oczekiwaniu na deszcz lub zmoknięcie w lesie - decyzja nie była trudna. Tropienie szło Arze coraz lepiej, chociaż obserwując starsze Ara’assan wiedziała, że jeszcze długa droga przed nią. Lecz skoro ćwiczenie czyni mistrzem, nie miała zamiaru się poddawać tylko dlatego, że trop dzika był zupełnie pozbawiony sensu. Chodził niemal zygzakiem, często nienaturalnie obciążał jedną z racic, zupełnie jakby tracił równowagę. Pragnęła zobaczyć ten wybryk natury. Przedzierała się przez krzaki, gęste zarośla, aż wreszcie doszła nad staw. Znała to miejsce, było bardzo odległe od wioski i mało kto w czasie polowania docierał aż tak daleko. Rozejrzała się i podążyła dalej za tropem, aż do potężnego jesionu. Tu ślady się urywały. Spodziewałaby się naprawdę wiele po tym zwierzaku, jednak nie tego, że wlazł na drzewo. Mimo to podniosła wzrok i natrafiła na szyderczy uśmiech łowcy. Znała go dość dobrze, choć raczej unikała. Był starszy od niej o 2 lata, świetnie radził sobie z pułapkami i o ile dobrze pamiętała - to on zawsze najbardziej jej dokuczał z całej dziecięcej ferajny.
- Trask - powiedziała twardo, starając się zatuszować zaskoczenie
- Ara - siedzący na drzewie sparodiował dworski ukłon, po czym odchylił się do tyłu ostatecznie zawisając na nogach na idealnej wysokości, by zajrzeć jej w oczy - Jak mija dzień?
Parsknęła mu pogradliwie w twarz i odwróciła się. Znaczy, odwróciłaby się, gdyby nie złapał jej za ramię.
- Oj, nadal masz mi za złe obcięcie warkocza nożem?
- Dwóch, Trask. Dwóch warkoczy - spojrzała na niego marszcząc nos, a on się roześmiał. Dość zaraźliwie.
Bardzo zmokli decydując się na pozostanie pod jesionem przez całą długą noc... i część dnia następnego.

We wspomnienie wdarł się tętent kopyt. Zupełnie irracjonalny dźwięk w tym przypadku. Była sama w domu, miała zakaz polowań i oddalania się w głąb lasu - jak każda kobieta w zaawansowanej ciąży. Siedziała czując się jak więzień. Cały dom już dawno wysprzątała i ugotowała obiad z 4 dań i na dokładkę deser - chociaż to jej jako tako wychodziło. Trask był na polowaniu, a ona odchodziła od zmysłów. Opiekunki powiedziały, że najlepszym zajęciem dla kobiet w jej stanie są drobne robótki ręczne. Ara z niechęcią spojrzała na wykonany szydełkiem szalik, przypominał bardziej falbankę niż coś co ma grzać i być użyteczne. Wstała i w zemście wcisnęła brzydki wełniany pasek do pieca. Trochę ulżyło, jednak wątpiła, że właśnie na tym miał polegać uspokajający wpływ dziergania.

Tętent stawał się coraz głośniejszy. Do tego dołączyły świszczące podmuchy wiatru. Chciała wyć z bólu. Była w szpitalu, cała spocona i przytłoczona natłokiem wrażeń. Właśnie urodziła małe szare szkaradztwo, które w tej chwili było myte gdzieś w głębi sali. Poród, nawet jak na standardy pierwszego razu, był ciężki i długi. Najchętniej straciłaby przytomność jednak wciąż obserwowała lekarzy. W końcu jedna z położnych podeszła do niej wraz z zawiniątkiem i, czy może Arze się wydawało, z bólem powiedziała, że to dziewczynka i pora ją nakarmić. To pierwsze karmienie było bardzo ważne dla zdrowia dziecka - jak tłumaczyła. Maleństwo przyssało się do cycka, a Ara po raz pierwszy miała okazję przyjrzeć się jeszcze miękkim rogom przypominającym kosmyki włosów na prawie łysej główce oraz te granatowe oczy. Spojrzała w nie i przepadła. Wiedziała, że jest gotowa poświęcić wszystko, by opiekować się tą istotą. Jednak prawo qunari w tej sprawie jest jednoznaczne, dziecko jest wychowywane przez Tamassran i nic w tej kwestii nie można zrobić. Mała została zabrana i Ara więcej jej nie widziała.

W oddali usłyszała swoje imię i wszystkie obrazy zniknęły. Znowu miała 22 lata i znowu była w ciąży. Tętent serca dudnił jej w piersi, natomiast świst wydzierał się ze ściśniętego strachem gardła. Oddychała bardzo szybko i płytko, a i tak mogła przysiąc, że dookoła nie ma powietrza - dusiła się. Spojrzała szeroko otwartymi oczami na ukochanego szukając u niego pomocy. Mimo to, to znachorka przyłożyła jej śmierdzącą chustkę zakrywając totalnie usta wraz z nosem i to ona, tym sposobem, wepchnęła ją w bezpieczną czarną otchłań pustki.

Obudziła się pod wieczór. Powietrze dookoła było chłodne i wilgotne, widocznie po całodniowych opadach. Las szumiał kojąco, a ona leżała w ciepłym i bezpiecznym kokonie z kołder i koców. Lodowate krople deszczu były wyłapywane przez rozciągniętą pomiędzy pniami drzew plandekę. Niedaleko, przy ognisku siedziała Mała Ara'assan. Jej polowy posiłek pachniał lepiej niż arowe domowe obiady. W tym świetle trzynastolatka wyglądała pięknie i nieskazitelnie. Tylko ktoś, kto dokładnie znał rysy twarzy młodej uchodźczyni z Seheronu mógł dostrzec głębokie szramy poszerzające jej niewinny uśmiech. Mała A. była obiecującym łowcą, podopieczną Ary, jej kuracją na złamane serce i gwoździem do trumny przekreślającym jakiekolwiek szanse na to, że Ara kiedykolwiek zobaczy w ludziach coś oprócz plugawych istot. Na polankę bezgłośnie wszedł Trask, odłożył zebrane drewno na opał i z frasunkiem spojrzał w stronę Ary. Pochwyciwszy jej wzrok uśmiechnął się, tuszując wszelkie zmartwienia.
- Hej leniuchu, obudziłaś się wreszcie.
Mała A. obróciła się raptownie w stronę swojej opiekunki omal nie rozlewając zawartości kociołka. Opanowała szybko sytuację i podbiegła z parującą, pełną miską potrawki. Trask w tym czasie pomógł jej usiąść opierając jej plecy o pień. W tym kokonie nie miała samotnie wielkich szans na taki manewr. Wygrzebała ręce i z wdzięcznością przyjęła miskę. Powoli zaczęła jeść.
- Mam dla ciebie leki. Znachorka powiedziała, że jeśli las cię uspokaja to lepiej byś odpoczywała w nim, niż wariowała w łóżku.
- Mam lepszy pomysł. Ucieknijmy - odpaliła bez zastanowienia, a wywoławszy pełną konsternacji ciszę postanowiła kontynuować - Zbudujemy sobie chatkę w lesie i...
- Parshaara - warknął Trask, jego lico pociemniało. Mała A. opuściła wstydliwie wzrok i nagle przypomniała sobie, że już się ściemnia, a opiekunka czeka i... odeszła w pośpiechu. Przez chwilę podążali za nią wzrokiem. W końcu Trask wydał z siebie gniewne sapnięcie.
- Ara, rozumiem, że jest ci ciężko, ale zachowujesz się jak Bas, bez sensu.
Zakuło. Nie dlatego, że się gniewał, ale dlatego, że miał rację. Ara’assan wbiła wzrok w miskę i marszcząc w złości nos wykonała szybki rachunek sumienia. Wyniki nie były zachwycające. Spojrzała Traskowi z zacięciem w oczy.
- No dobra, ale zabiję każdego kto wspomni chociaż jednym słowem o szydełkowaniu.
Odetchnął z ulgą, a na jego twarz wypłynął parszywy uśmieszek, który tak uwielbiała.
- Zawsze możesz robić podpałkę na drutach.
 
__________________
Life is a bitch. Sometimes I think it even might be a redhead with a bad case of short temper.

Ostatnio edytowane przez Eyriashka : 23-06-2011 o 22:09.
Eyriashka jest offline  
Stary 25-06-2011, 02:04   #4
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Alexander Jan Sunrise III; Thedas, Wolne Marchie, Kirkwall, (pierwej: Zakon…)

Oświeć mnie swym blaskiem, a stanę się czysty,
Obmyj mnie twymi promieniami, a nad śnieg wybieleje,
Spraw, bym usłyszał radość i wesele,
Niech się radują dusze, któreś przyjął do siebie!

Alexander Jan III Sunrise zamknął za sobą drzwi do gabinetu ojca. Wskazującym palcem poprawił okulary, po czym z zaciśniętymi pięściami ruszył przed siebie. Twarz jego była niewzruszona, niczym kamień czy też lico posągu. Gdy kroczył po kamiennych korytarzach Zakonu Siedmiu Wielkich Krzyży, co młodsi uczniowie patrzyli nań z podziwem. Mężczyzna bowiem wzbudzał szacunek swym wyglądem jak i rangą Rycerza Zakonnego.

Alexander był osobą niezwykle wysoką, jeno kilka centymetrów dzieliło go od osiągnięcia dwóch metrów. Krótko ostrzyżone blond włosy poruszały się delikatnie przy każdym sprężystym kroku duchownego. Na nosie trzydziestolatka znajdowały się okulary, zza których lustrowały świat zielone niczym szmaragdy oczy. Skóra jego była gładka, jedynie na lewym policzku widoczna była skaza w postaci podłużnej blizny, stara pamiątka, która nie pozwalała zapomnieć o pewnych sprawach. Lekki zarost pokrywał brodę, jak i policzki, był to jednak tylko skutek braku czasu, Alexander bowiem nie zwykł nosić brody. Jego długa szata powiewała przy każdym kroku. Ale cóż to był za strój! Ubiór który wprowadzał w serca niejednego z zakonników zazdrość, grzech tak powszechny w tych czasach.


Szata wykonana była z lekkiego białego materiału, pod usztywnianą koloratką znajdował się rząd posrebrzanych kwadratowych guzików, na każdym zaś wygrawerowany był mały krzyż. Szereg ten dzielił złoty deseń krzyża, który wyszyty był na szacie, na połowę. Cały krzyży jak i złote zdobienia przy rękawach pokryte były tekstem różnorakich modlitw. Na plecach szaty zaś znajdował się znak Elazora, boga słońca. Symbol ten przedstawiał słońce z którego wychodziło osiem grubych promieni oraz kilka malutkich. Promienie również pokryte były tekstem licznych modlitw.
O pierś zaś przy każdym kroku obijał się delikatnie pozłacany krzyżyk, który Alexander nosił na łańcuszku zawieszonym na szyi.


Dłonie Alexandra skryte były w białych rękawiczkach, które jak większość stroju tego człowieka, miały na sobie wyszyty deseń krzyża. W tym wypadku były to jedynie czarne kontury, bez żadnych złoceń czy ozdób.

Mężczyzna w końcu stanął przed drzwiami do swego pokoju, pociągnął za klamkę otwierając je bez problemu. Pokój był otwarty, nie było potrzeby go zamykać, w tym miejscu każdy znał swoje miejsce, nikt nie pomyślałby nawet by kogokolwiek okraść. Zaś pokój Sunris’a byłby ostatnim do którego ktokolwiek chciałby wkroczyć bez pytania. Panował tu nieskazitelny porządek, wręcz pedantyczny ład. Wszystkie ubrania złożone leżały w równym szeregu na łóżku, ustawione kolorystycznie. Plecak stał oparty o ścianę gotowy do zapakowania. Broń ukryta w szafce czekała na swego właściciela, dziennik i prywatne zapiski leżały poukładane w szufladach biurka.

Alexander wydobył z szaty przedmioty ofiarowane przez ojca, układając je koło ubrań. Rzucił na nie okiem jeszcze raz, dłużej zatrzymując spojrzenie, na przedmiocie owiniętym w bandaże, które to z kolei pokryte były runami magicznymi. Jednak gdy tylko stwierdził iż wszystko jest na swym miejscu, podszedł do biurka otwierając jedną z szuflad. Wydobył trochę czystych kawałków pergaminu, pióro, kałamarz jak i swój dziennik. Zasiadł na wygodnym krześle otwierając notatnik, zaś Gęsie pióro maczając w czerni atramentu. Końcówka dotknęła papieru, zaś czarne małe, literki zaczęły zapełniać kartkę.

Wyprawa po spadającą gwiazdę, Dzień pierwszy.


Zostałem przydzielony do misji poszukiwania Gwiazdy, potężnego artefaktu o nieznanej mocy. Dziś wyruszam, zostanę przeniesiony do Wolnych Marchii gdzie otrzymam instrukcje. Misja ta jest zleceniem niezwykłej wagi, nie mogę zawieść.


Alexander spojrzał na tę krótką notkę i uśmiechnął się pod nosem, lubił gdy wszystko było uporządkowane. Jego twarz jednak szybko Stężała a on napisał jeszcze pod tym tekstem dużymi literami jedno słowo, a dokładniej imię.

ELIZA


Które następnie kilka razy podkreślił.

Duchowny zakorkował kałamarz, oraz odłożył pióro, dziennik pozostawiając na chwile otwartym by atrament wyschnął. W tym czasie spakował do plecaka ubranie, jak i trochę prowiantu. Przedmioty które otrzymał od swego ojca Jana III ukrył w wewnętrznych kieszeniach swej szaty, jedynie mikstury znalazły się w specjalnie do tego przygotowanej kieszeni plecaka. Następnie kapłan otworzył szafkę wyciągając z niej kilkanaście noży do rzucania, które na specjalnych paskach przypiął do koszuli pod szatą. Na koniec z mebla wydobył dwa piękne ostrza.


Wykonane były misternie, z dbałością o każdy szczegół. Rękojeść wykonana była specyficznie, bowiem z ostrzem łączył ją mocny metalowy pręt. Jednak dzięki takiemu ułożeniu, broń lepiej leżała w ręce, a krew nie spływała na dłonie. Na każdym z dwóch ostrzy wygrawerowane były drobnym pismem słowa modlitwy. Alexander przypiął miecze do pasa, po czym w końcu zamknął dziennik chowając go w plecaku. Kałamarz i pióro zresztą tez tam trafiły, z czego ten pierwszy specjalnie zabezpieczony by nie wylał się brudząc tym samym całej zawartości kieszeni w której duchowny go umieścił. Kapłan rozejrzał się po pokoju jeszcze raz upewniając się iż wszystko zabrał ze sobą. Gdy był już tego pewny, wydobył z szuflady klucz do komnaty, wychodząc zamknął ją pierwszy raz od bardzo dawna. Zapowiadała się długa podróż, więc lepiej by nikt przypadkiem nie trafił do jego pokoju. Klucz oddał jednemu z uczniów zakonnych i kazał odnieść go do swego ojca.
Już po chwili kapłani szykowali się do rytuału teleportacyjnego
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 25-06-2011, 02:05   #5
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Gdy Alexander pojawił się w klasztorze niedaleko miasta Kirkwall, szybko otrzymał instrukcje by właśnie tam się udać. Zmówiwszy modlitwę, spożył wraz z zakonnikami posiłek. Ci niezmierni uradowali się z jego obecności przy tym wczesnym obiedzie, nawet tu znano jego nazwisko. Gdy już pyszne mięsiwo znikło ze stołów, a woda opuściła puchary, Alexander przyjął błogosławieństwo i ruszył w dalszą drogę.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5A01guT4HL4[/MEDIA]

Nogi prowadziły na przód, poprzez pola i łąki. Ciepły wietrzyk delikatnie muskał twarz kapłana, zielone oczy zaś z lubością pochłaniały piękne krajobrazy. Kłosy poruszały się w rytmie wietrznej piosenki, co jakiś czas było widać dzielnie pracujących rolników. Kilku z nim Alexander nie odmówił dobrego słowa, jak i nauki Elazora. Każdemu zaś posyłał znak krzyża, jako uznanie dla ich ciężkiej pracy. Czasem samotną drogę duchowny umilał sobie nucąc pod nosem, innym razem szedł ściskając swój złoty krzyżyk i modląc się cicho.

Panie, Boże mego zbawienia, za dnia wołam i nocą- przed Tobą. Niech dojdzie do Ciebie moja modlitwa,
nakłoń swego ucha na moje wołanie.
Ty jesteś moim Ojcem, Bogiem moim i opoką mego ocalenia.
Niech twe złote promienie będą mi tarczą przed mrokiem tego świata.


Słońce powoli chyliło się ku zachodowi gdy duchowny stanął przed miejska bramą. Poprawił swe okulary i wkroczył do mieściny, gdzie to stawić się miał w karczmie o niezbyt zachęcającej nazwie „U szalonego Joe”. Krocząc uliczkami rozglądał się za szyldem te nazwę głoszącym, jednak Pan postawił na jego drodze coś zupełnie innego. Trzech lekko już pijanych oprychów, którzy to najwyraźniej szukali powodu do wszczęcia bójki.

Alexander zmęczony już długą drogą, pobłażliwym wzorkiem spojrzał na oprychów. Jego szata świątynna lekko powiewała poruszona ciepłym wietrzykiem, zaś zielony oczy lustrowały drabów spod szkieł które miał na nosie. Lewą dłoń uniósł w uspokajającym geście, prawą zaś powoli opuścił na wysokość biodra.
- Spokojnie synu, spokojnie. Wszak wszystko rozwiązać można słowem, po co unosić ostrzę? -powiedział grubym, acz ciepłym i miłym dla ucha głosem, uśmiechając się ciepło w stronę draba z mieczem w ręce. Jednocześnie jednak gotów był by w razie czego szybko odskoczyć do tyłu.
- Hehehe! - roześmiał się środkowy o bystrych oczach, po czym zakrzyknął no kompana stojącego po swej lewicy, czyli tego, który akurat nie miał brody i nie był pijany - Słyszałeś to, Furyo?! Trafił nam się dobrodziej! - Tamten nie odpowiedział jednak. Zmierzył Alexandra skupionym wzrokiem, po czym odburknął jedynie: - Mhmm... - był on wysoki, miał długie włosy, za pas wetknięte noże, na plecach zaś łuk ze strzałami. Naraz odezwał się prawy; brodaty i pijany: - Chyp!... Może więc nam dobrodziej... ekhm... po dobroci odda swoją sakiewkę?
- Obawiam się że to niemożliwe. -odparł spokojnym głosem. - Złoto potrzebne jest tak samo mi jak i wam, sakwy wam nie oddam, ale i zwady tu nie szukam. -mówiąc to potarł w palcach swój pozłacany krzyż. - Jestem jedynie duchownym, chce szerzyć imię mego Pana, mogę wam ofiarować coś cenniejszego niż złoto, słowa mądrości naszego stwórcy jak i jego błogosławieństwo. -odparł poważnym, głosem oblicze Alexandra zaś wciąż pozostawało kamienne, nie było tam cienia uśmiechu, smutku czy strachu. Prawą rękę zaś ciągle trzymał przy swym pasku by w najgorszym wypadku broni swej dobyć, jednak nie chciał pochopnie podnosić świętego ostrza na zwykłych pijaków.
- A czy pan twój... haha!... a czy pan twój, szanowny duchowny, nie uczył was ogłady? Nie wpoił wam, panie, ażeby słowa mądrości... ha-ha!... ażeby szerzenie słów mądrości rozpocząć od przedstawienia się?! - naśladowanie wyrafinowanej mowy nie wychodziło mu najlepiej, z twarzy nie spełzał jednak kpiący uśmieszek. Lewy zaś jego kompan, nazwany Furyem, znudzonym ruchem sięgnął tymczasem po łuk swój i strzały, i ziewając, nałożył jedną ze strzał na cięciwę, ustawiając się do strzału.
Brew Alexandra drgnęła lekko, pijaczyna pozwalał sobie na za dużo, nie dość, że ze śmiechem na ustach mówił o wszechmocnym Elazorze to jeszcze zamiary jego kompana były jednoznaczne. Ręka duchownego poruszyła się z niezwykłą szybkością, dłoń zacisnęła się na rękojeści ostrza, zaś silne pociągnięcie wypięło je z pasa. Druga ręka która trzymała krzyż przebyła zresztą tą samą drogę, dwa ostrza błysnęły w świetle zachodzącego już słońca. Sunrise lekko pochylił się i błyskawicznie ruszył do przodu, jedynie łucznik zareagował w porę wypuszczając strzałę. Pośpiech jednak zawsze osłabia celność, tak i tym razem drewniany pocisk nie trafił celu. Przeleciał nad ramieniem duchownego, który poczuł nań podmuch powietrza. Ostrza pokryte runicznym zapisem modlitwy, wystrzelił w stronę dwójki oprawców. Brodaty pijak jedynie zdążył nabrać gwałtownego oddechu by coś krzyknąć, gdy ostrze kapłana dotknęło jego szyi, przekazując prosta informacje- ruszysz się, a nie dożyjesz jutra. Miecz herszta bandytów został profesjonalnie odtrącony na bok, zaś ostrze Alexandra dotknęło swym czubkiem jego brzucha.
- A wtedy Pan spojrzał na nich łaskawym wzrokiem, zsyłając promienie stworzenia, te opadały na prawych, grzeszników zaś pozostawiły w wiecznej ciemności. -rzekł swym wciąż ciepłym głosem kapłan po czym spojrzał groźnie spod swych okularów na łucznika. - Jeden ruch a odeślę ich w ramiona naszych stwórców, a twoja dusza również nie umknie ostrzą niosącym słowo Pana.- ton głosu Alexandra stał się bardziej twardy i ostry, niczym miecze które dzierżył w swych dłoniach.
- Kurwa! - zdążył krzyknąć jedynie herszt bandy, przy którego brzuchu znalazło się nagle śmiercionośne ostrze. Niewzruszony jednak łucznik, którego strzała minęła cię ledwie o włos, bez cienia zaangażowania sięgnął błyskawicznie po jeden z swoich noży i posłał go w stronę Alexandra. Nóż oczywiście nie trafił duchownego, dosięgnął jednak celu wbijając się w plecy zapijaczonego brodacza, któremu naraz czerwone oczyska wyszły na wierzch, paszcza zaś zionęła jękiem bólu. Osunął się na Alexandra i jego miecz przytknięty do brodatego gardła, podczas gdy łucznik posłał już ze świstem kolejny nóż w stronę Sunrise’a.
- Własnego brata szanuj niczym samego siebie. Ten który porzucił kompanów tylko na ciemność i mrok zasłużył -wysyczał przez zęby duchowny, wypuszczając z ręki ostrze przytknięte do gardła brodacza. Nim miecz jeszcze dotknął ziemi, potężna dłoń mężczyzny zacisnęła się na gardzieli pijaka, zaś Alexander wykorzystał go jako żywą tarczę, Drugie ostrze zaś jednym pchnięciem zagłębiając w brzuchu herszta bandy.- Odpoczywajcie w pokoju, niechaj Elazor oświeci wasze dusze swym boskim promieniem. -szepnął cicho.
Taktyka ta okazała się zupełnie skuteczną, drugi z lecących noży wbił się w plecy brodacza, niewiele zresztą ponad pierwszym ostrzem. Nim to się jednak stało, łucznik ruszył w waszą stronę, by solidnym kopniakiem pchnąć na ciebie ciało dogorywającego kompana.
Sunrise zaparł się mocno nogami i napiął mięśnie odpychając od siebie ciało, gdyby upadł mogło by to skończyć się źle, bardzo źle. Wyrwał miecz z brzucha herszta bandy i odrzucając ciało na bok, uszył do ataku na łucznika. Ręka duchownego poruszała się niczym błyskawica, gdy ten starał się wyprowadzić kilka pchnięć, które skutecznie miały pozbawić wroga chęci o dalszej walki. - Czy chęć zdobycia jednej sakiewki aż tak przyćmiła twe zmysły? Porzucić dwóch kompanów dla kilku sztuk złota? -zapytał Alexander podczas ataku.
Przeciwnik zaś, zmuszony do wyminięcia ciał walących mu się pod nogi, wytańczył jakiś zwinny obrót wokół nich, po chwili już znów będąc zwróconym w stronę Sunrise’a. Dobywszy w międzyczasie kolejnej broni, odparował jedno z twych pchnięć... nożem. Które wypadło mu jednak podczas tego manewru z ręki. Odsunął się więc błyskawicznym ruchem przed kolejnymi pchnięciami, w odpowiedzi zaś na słowa duchownego, uśmiechnął się jednym końcem ust, po raz pierwszy podczas tego spotkania zmieniając wyraz twarzy.
Alexander, nie lubił przelewać niepotrzebnie krwi, jednak często było to konieczne, mimo to od trupów informacji nie wyciągniesz. Duchowny wykorzystał to że przeciwnik aktualnie nie był uzbrojony, i opadł nisko na nogach, podpierając się wolną ręka o ziemię. Chciał mocnym kopnięciem podciąć przeciwnika, by ten wylądował na bruku, czego szybko jednak pożałował. Przeciwnik bowiem, dobywszy kolejnego noża, przykucnął również i lewą dłonią łapiąc za pędzącą nań nogę Alexandra, prawą zatoczył szeroki łuk by z impetem wpić sztylet ponad jego kostką.
Alexander krzyknął z bólu upadając na ziemię. Wolał nie patrzeć na ranę, i liczyć że nóż nie przebił nogi na wylot, może Pan się uśmiechnie do swego posłańca. Mimo to Sunrise był zaprawiony w bojach, taka rana nie mogła sprawić by się poddał, acz skutecznie utrudniła walkę. Okulary na szczęście wciąż trzymały się na nosie, tak więc duchowny szybkim ruchem sięgnął pod szatę, wydobywając z niej dwa noże do rzucania, którymi cisnął w łucznika, poświęcone ostrza przecinając powietrze, poszybowały w stronę przeciwnika kapłana.
To był najwyraźniej manewr, którego przeciwnik w ogóle się nie spodziewał. Oczy jego bowiem rozszerzyły się momentalnie, wciąż kucając, złapał pędzący w jego stronę nóż Alexsandra. Choć “złapał” nie jest tu może słowem najodpowiedniejszym, ostrze przebiło mu bowiem dłoń na wylot, zatrzymując się dopiero na rękojeści. Drugi z kapłańskich noży śmignął zaś łucznikowi koło policzka. Ten zaś zacisnął zęby i zdusił w sobie ryk bólu, puszczając w międzyczasie kostkę przeciwnika, upadł na bruk. Co do kapłańskiej nogi zaś, to rana była głęboka, ale znośna.
Alexander zacisnął zęby pot spłynął mu po czole gdy poderwał się na nogi zaciskając dłoń na swym świętym ostrzu, po czym mimo wielkiego bólu doskoczył do wroga, przyciskając go do ziemi całym swym ciężarem zaś miecz przystawiając do szyi oponenta. - Gadaj czemu się na mnie zasadziliście? -warknął swym potężnym głosem, ostrze dociskając tak iż po gardzieli przeciwnika pociekło kilka kropel krwi.
Łucznik przyległ do ziemi lecz nie odpowiedział, uśmiechnął się szerzej, choć teraz uśmiech ten nie był już spokojny. Wargi mu drżały. Nie odzywał się jednak. W którymś z zaułków pojawiła się czyjaś głowa, niemłoda już, pulchna twarz obserwowała całą sytuację. Bard czknął donośnie i ruszył w waszą stronę, ująwszy zaś instrument swój w dłonie, począł brzdąkać na nim jęczącą jakąś piosnkę i podśpiewywać:

”Dam deri dol, dam dori del...
Choćbyś się ukrył - nie ujdziesz jej,
dam deri dol, kosi jednako...
mieszczan, rycerzy, chłopostwo i KLER...”

Chwiał się przy tym straszliwie, szerokie łuki w swym chodzie zataczał. Wracał najwyraźniej z jakiej oberży.
Sunrise na razie ignorował grajka jednak nie lekceważył go, kto wie czy on też nie należał do tej grupy? Duchowny spojrzał jeszcze raz na łucznika i powiedział. - To ostatnia szansa, byś wyznał po coście to uczynili. Może uratujesz swe życie, a pieśń barda nie będzie tyczyła się Ciebie. -po tych słowach klechta przycisnął jeszcze trochę mocniej ostrze do gardła wroga.

Wróg nie odezwał się ani słowem. Szeroko się uśmiechając, otworzył paszczękę, by zaprezentować Alexandrowi bieluchne zęby i kawał mięśnia, przy którym brakowało języka. Bard tymczasem zatoczył szeroki łuk i runął pod jedną ze ścian, kończąc tym samym swą pieśń.
Kapłan westchnął tylko. - Niech Pan ma Cię w opiece. - po tych słowach zakończył żywot łucznika podcinając mu gardło. Ten podjął jeszcze próbę wyciągnięcia kapłańskiego noża z swej dłoni i ciśnięcia go w brzuch oponenta, nim jednak plan ten do końca przebrnął mu przez myśl, głowa jego łomotnęła o grunt - martwa. Zmarł ze spokojem na twarzy. Spocony Alexander zwlókł się z ciała przeciwnika i spojrzał na ranną nogę. Nie było tak źle, zaciskając zęby wyciągnął z rany nóż, a ciche warknięcie bólu wyrwało mu się z ust. Spojrzał na ranę po czym przymykając oczy zbliżył doń rękę szepcząc. - Tyś moim ciepłem, tyś moim życiem, ochroń mnie mój Panie, tchnij w ranę życie. - zaś dłoń zaświeciła jasnym złotawym blaskiem który przelał się na ranę. Ta zagoiła się momentalnie, pozostawiając na nodzę jedynie słabo widoczną rysę, niemożliwą do zobaczenia dla kogoś, kto nie wie, gdzie jej szukać. Jako że zaś było ciemno, a nogę brudną miał Alexander od krwi, to nawet on sam niezdolny był jej dojrzeć.
Zza rogu zaś doszły go głosy śpiewu i zabawy, oto weseli jacyś mieszkańcy Kirkwall chwiali się między uliczkami, nawołując za bardem, prosząc głośno by jeszcze im pośpiewał.
Mężczyzna powstał i przyciągnął ciała do jednej z mniejszych uliczek gdzie ułożył je pod ścianą, zamykając im oczy, oraz dotykając krzyżem głowy każdego z nich. Wcześniej podniósł jeszcze porzucony przez siebie wcześniej miecz, oraz noże do rzucania. W uliczce przyklęknął przy truchłach i począł je przeszukiwać.
Oddawszy się więc, jakże pobożnej inspekcji denatów, Alexander odnalazł w nich skarbów co nie miara. Oto więc przy herszcie bandy, poza mieczem przezeń wcześniej dzierżonym i kilkoma nożami, znalazł także kilka miedziaków oraz zwinięty, wymięty list miłosny, w którym to luba jego donosiła, że nadal znajduje się w Tevinterze, gdzie jest jej całkiem dobrze, a właściwie - “znośnie” bo takiego słowa użyła. Donosiła jednocześnie o pewnym tutejszym ślusarzu, nader miłym człowieku, który to szczególnie spodobał się najstarszej z ich córek. Wyrażała przy tym obawę o jedną z cór młodszych, która to zadłużyła się ponoć w jednym z oficerów stacjonującej tu armii Zamorza. Polecała też, by ukochany jej, który na imię okazał się mieć Ruppio uważał na siebie podczas polowania na “tego całego Alexandra”, szczególnie że - jak ośmielała się zauważyć - zleceniodawcy do ludzi godnych zaufania nie należeli. Wyrażała przy tym nadzieję, że zlecenie to zapewni jednak zarobek na tyle godziwy, by oboje wraz z dziatwą mogli wreszcie ustatkować się i rozpocząć żywot pozbawiony paskudnej tej roboty ukochanego. Na koniec pozdrawiała adresata ciepłymi słowami miłości i prosiła by jak najszybciej przyjeżdżał do niej i swych dzieci, bo nie dość, że tęsknią wszyscy za nim, to jeszcze kończą im się ostatnie miedziaki, przez co niebawem zmuszeni zapewne będą - jak zakładała autorka listu - wyjść na ulicę i zacząć żebrać... Na końcu znów wyrazy miłości i podpis: Anastazja.
Brodacz z kolei miał przy sobie miedziaki aż dwa, w wewnętrznych kieszeniach płaszcza zaś trzymał butle pełne bimbru tak mocnego, że oczy aż odeń łzawiły przy wąchaniu. Nieborak cuchnął cały tymże cholerstwem, bo dwie z czterech butli stłukły się, gdy runął na ziemię. Dwie jednak wciąż pozostawały nienaruszonymi. Miał poza tym przy sobie nóż, większy od noży jakie nosili jego towarzysze i porządniejszy. Na szyi nosił ozdobę dziwną, bo kamień niewiele mniejszy od pięści, przytroczony do silnego łańcuszka. W jednej z kieszeni miał jeszcze jakieś pantalony, pan raczy wiedzieć czyje, bo nie swoje raczej, jako że była to bielizna damska. Ostatni zaś z bandy, a więc łucznik, nosił przy sobie sakiewkę sporo cięższą, bo mieszczącą aż 5 srebrników. Poza tym, miał jeszcze wciąż dwa noże, swój łuk i kilka strzał. W jego kieszeni zaś kapłan odnalazł dwa interesujące przedmioty: fiolkę z jakąś tajemniczą substancją oraz kawał mięcha, który po dokładniejszych oględzinach okazała się być językiem nieboszczyka.
Gdy kapłan zmówił nad denatami krótką modlitwę, zaczął przeszukiwać ich ciała. Nie był hieną cmentarną, zapewne gdyby miał czas pochowałby oprychów z całą bronią co najwyżej zabierając złoto by ktoś inny nie użył go w złej wierze. W sytuacji jednak jakiej się znalazł wiedział, że jeżeli nie on to ktoś inny zabierze dobytek denatów, by zapewne miedziaki wydać na alkohol, a broń wykorzystać do napaści, do tego zaś kapłan dopuścić nie mógł. Tak więc Sunrise począł po kolei przeszukiwać ciała. Najpierw skupił się na odnalezionych monetach, które przesypał do mieszka łucznika. Następnie chwycił łuk i przeciął w nim cięciwę, po czym silnym uderzeniem o kolano przełamał broń, znalezione noże zaś owinął w szmatę i włożył do plecaka, by potem je zniszczyć, czy w ostateczności sprzedać kowalowi. Miecz zostawił w dłoni herszta bandytów, bowiem nie należało zabierać takiej broni denatowi, każdy mający w sobie trochę honoru, zostawiłby miecz w rękach poległego.
Dziwny naszyjnik zainteresował kapłana, był to przedmiot magiczny lub też jakiś pogański symbol. Mężczyzna postanowił zbadać to potem, gdy znajdzie chwilę czasu, tak więc naszyjnik trafił do plecaka duchownego. Język nieboszczyka Alexander zostawił na miejscu, nie godziło się takiej rzeczy zabierać. Tajemniczą miksturę kapłan schował do plecaka jako małe trofeum, łucznik bowiem był silnym przeciwnikiem, buteleczka zaś uzyskała miano nagrody za wygraną walkę. Ostatnim przedmiotem był zaś list. Kapłan poprawił okulary i począł czytać, zaś każdy akapit zmieniał wyraz jego twarzy. Pojawił się nań smutek, złość, determinacja, aż w końcu powróciła ona do swego kamiennego wyrazu. Alexander po przeczytaniu listu włożył go do kieszeni i jeszcze raz spojrzał na ciała oprychów.
- Niech Pan ma wasze dusze w opiece. - powiedział cicho i pocałował swój złoty krzyżyk. Następnie ruszył przed siebie zamyślony nad treścią listu.
Każdy człek miał swe życie, jednak czasem losy ludzi krzyżowały się i zderzały, całkowicie zmieniając tory przeznaczenia. Tak jak i przed chwilą, gdyby pijak go posłuchał mógłby wrócić do swej ukochanej. Tak zaś, kobieta żyła w niewiedzy, kończyły się jej pieniądze zaś córki zostały bez ojca. Alexander postanowił, że będzie musiał je odwiedzić gdy ścieżki Pana zaprowadza go w okolice Tevinter, by wszystko wytłumaczyć jak i dopomóc je złotem. Kapłan był człowiekiem dobrym, acz nie ckliwym, bandyci podjęli własną decyzje, on pragnął uniknąć walki, polegli z własnej winy, jednak honor jak i nauki Elazora kazały mu pomagać bliźnim, a teraz wiedział, że Anastazja będzie jej potrzebowała. Jednak to co sprawiało iż krew szybciej krążyła mu w żyłach zaś dłonie zaciskały się tak, że kostki bielały całe, to informacja o armii Zamorza. Kolejny powód by odwiedzić tamte tereny, niosąc słowo pańskie, tym razem jednak na ostrzu swego miecza. Nikt bowiem kto do tej armii należy nie uzyska w oczach kapłana przebaczenia. Zbawienie może jedynie wypalić promień słońca Pańskiego na ich sercach, słowa bowiem docierają tylko do ludzi, tamci żołnierze zaś byli bestiami w ludzkim ciele.
Ostatnim nad czym się zastanowił było wspomniane w liście jego imię. Oczywiście wielu Alexandrów po tym świecie chodziło, lecz to było by zbyt wiele jak na przypadek. Pijak zresztą sam pytał kompanów “ Czy to ten?”, tak więc polowali oni na kapłana. Tylko czemu, oraz skąd wiedzieli że tu przybędzie? Czyżby w Zakonie był jakiś szpieg? Tym będzie trzeba zając się szybko, napisać list z zapytaniem do kapłanów z pobliskiej siedziby. Na chwilę obecną jednak, należało odnaleźć karczmę “Szalonego Joe”

Sunrise szedł jedną z brudnych uliczek miasta wciąż zamyślony, acz uważny. Jego oko szybko dostrzegło mała skuloną postać siedząca pod ścianą jednego budynku. Dziecko okryte było starym kocem, przed nim zaś leżała stara powgniatana miska, w której to znajdował się miedziak czy dwa. Chłopczyk klęczał na twardych kamieniach ręce ułożone miał w błagalnym geście. Alexander podszedł do dziecka i przykucnął przy nim, oraz uśmiechając się ciepło.
- Mam do Ciebie pytanie chłopcze. -zaczął mówić swym potężnym miłym dla ucha głosem Sunrise- Wiesz może gdzie tu jest karczma Szalonego Joe?- po tych słowach pogrzebał w zdobytej sakiewce i wręczył chłopczykowi do rączki dwa srebrniki. Dziecko wielkimi oczyma spojrzałodla nie małą w jego mniemaniu fortunę, zaciskając na monetach brudną rękę. Jeszcze raz spojrzało na kapłana zdziwione, ten tylko uśmiechnął się ciepło ponawiając pytanie. - To wiesz gdzie znajdę to miejsce?- Dziecko wciąż zaszokowane pokiwało głową i wstało mówiąc cicho. - Pokażę Panu... - po tych słowach dziecko ruszyło truchtem przez uliczki, kapłan zaś podążył za nim. Nie minęło kilka chwil a duchowny stał już przy drzwiach już przed drzwiami przybytku. Z uśmiechem poczochrał po włosach młodzika i wysypał mu na dłoń jeszcze kilka miedziaków. - Najedz się do syta, chłopcze i nie zapomnij o modlitwie, Pan bowiem wynagradza swych wyznawców. -dziecko pokiwało głową i uśmiechnęło się wesoło odbiegając w sieć ciasnych uliczek. Sunrise odprowadził chłopczyka wzrokiem po czym spojrzał na drzwi karczmy. Ucałował swój krzyży i ukrył go pod szatą, by ten nie kusił swym wyglądem złodziei i łowców nagród, kapłan nie chciał dziś już nikogo odsyła w objęcia stwórcy. Alexander Jan III Sunrise poprawił plecak, a palcem nasunął mocniej okulary na nos, po czym cicho otworzył drzwi przybytku.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 28-06-2011, 13:54   #6
 
K.I.T.A's Avatar
 
Reputacja: 1 K.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znanyK.I.T.A wkrótce będzie znany
Nicolas Silverblade, Thedas, Fearun, Denerim, budynek Templariuszy, karczma "pod smoczym jajem"

Przystąpienie do turnieju okazało się dobrym pomysłem. Sakiewka Nicolasa stała się znacznie cięższa, ale nie to było najważniejsze. Nicolas swoją prawdziwą nagrodę odebrał później, gdy podszedł do niego elf z herbem Szarej Straży na piersi i złożył mu propozycję. Propozycję, po usłyszeniu której Nicolasa nawiedziły wspomnienia.

Znowu jest w Wieży Maginów, znowu jest młody. Skończył właśnie zajęcia i aby się nie nudzić poszedł do biblioteki. Jak zwykle kręciło się tutaj kilku innych uczniów, a w kącie siedział Starszy Zaklinacz Thorus czytając jakąś książkę, Nicolas już z dala, po okładce, rozpoznał jedno z dzieł brata Genetiviusa, “Opowieści o zniszczeniu Thedas”. Sam niejednokrotnie przeczytał tą książkę. Opowiadała ona o powstaniu Pierwszej Plagi i o tym jak zniszczyła ona prawie cały znany świat.
- Witaj Nicolasie, ty już po lekcjach?
- Dzień dobry, Starszy Zaklinaczu. Tak, przed chwilą skończyłem lekcje.
- Nicolas zawsze lubił tego brodatego mężczyznę, był on bardzo pomocny i miły, a ponad to nie odnosił się do niego z arogancję, która cechowała niektórych magów
- I przyszedłeś do biblioteki w ramach odpoczynku od nauki? - zaśmiał się - No cóż, to się chwali. Szukasz czegoś konkretnego?
- Nie, ale z chęcią poduczę się z historii.
- Hm... W sumie i tak nie mam nic do roboty. Może ja ci coś opowiem?
- Byłbym zaszczycony.
- No, już nie przesadzaj
- znowu śmiech - Przynieś sobie jakieś krzesło - powiedział i zamknął książkę
- To o czym chcesz posłuchać? -zapytał
Po chwili zastanowienia Nicolas odpowidział:
- Co powstrzymało Plagę? Czemu nie zniszczyła całego świata?
- Naprawdę nie wiesz? No cóż, nie mogę wymagać byś znał całą historię Thedas. Tylko jakby to zacząć...


Nicolas wrócił do rzeczywistość, w której elf właśnie mówił mu, że z odpowiedzią nie musi się śpieszyć. W sumie pośpiech byłby nie wskazany, ta decyzja z pewnością zaważy na jego przyszłym życiu. Mimo to półelf ledwo powstrzymywał cisnącą się na usta przysięgę dożywotniej służby w szeregach Strażników. Było to dla niego uczucie dziwne, zwykle działał powoli, rozważnie. Pośpiech był mu obcy, jednak na turniej, który przed chwilą wygrał, również zgłosił się bez zastanowienia, gdy tylko zobaczył, że całe widowisko będzie obserwowował Szary Strażnik. Ten Strażnik właśnie się z nim żegnał mówiąc, że wynajął pokój w karczmie “Pod smoczym jajem”. Nicolas znowu musiał przedzierać się przez tłum widzów, którzy teraz oberwowowali zawodu łucznicze. Ktoś go klepnął po plecach, ktoś inny powidział, że ma ochotę przemalować mu facjatę, bo przegrał przez niego sporo pieniędzy. Nicolas nie zwracał na nich uwagi, szedł przed siebie torująć sobie drogę wsród tłumu. Znowu nawiedziły go wspomnienia.

- Gdy Plaga powaliła cały świat na kolana, pojawił się ktoś, kto potrafił się jej przeciwstawić. Tym kimś byli Szarzy Strażnicy. Nazwali się tak, ponieważ ich jedynym celem było zatrzymanie pomiotów, niezależnie od wszystkiego. Postanowili, że gdy będzie trzeba spalić wioskę by powstrzymać zarazę to ją spalą. Oczywiście nie byli bezduszni, ostrzegali ludzi i w miarę możliwości szukali innych rozwiązań. W każdym razie udało im się powstrzymać Plagę. Cały świat był im wdzięczny, uzyskali mnóstwo przywilejów, na przykład Prawo Werbunku. Dzięki niemu Strażnicy mogą zwerbować w swoje szeregi każdego, nieważne książę czy żebrak, niezależnie od jego woli.
Thorus przerwał na chwilę, zastanowił się.
- Po zniszczeniu pierwszej Plagi i zabiciu Arcydemona wszyscy myśleli, że to już koniec, że pomioty zostały wybite do ostatniego. I wtedy przyszła następna Plaga, a później jeszcze jedna, ale Strażnicy nadal czuwali i po raz kolejny uratowali świat. Po trzeciej Pladze przez ponad czterysta lat nie było słychać o pomiotach, Zakon stracił wpływy, ludzie zapominali o ich zasługach. Ale Strażnicy czuwali, nie zapomnieli o swojej powinności, wiedzieli, że pomioty dadzą o sobie znać. - kolejna przerwa - I mieli rację.

Nicolas stnął przed siedzibą Templariuszy. Budynek przypominał koszary, był czysto funkcjonalny, zero ozdób. Półelf podszedł do dwóch Templariuszy pilnujących drzwi.
- O, witamy wielkiego zwycięzcę turieju. Jest pan pewien, że chce przebywać w naszych skromnych progach? - powiedział rudy. Nazywał się Coen i od początku zachowywał się w taki sposób w stosunku do Nicolasa, zawsze się z nim droczył niczym dziecko, zawsze chciał być lepszy. Półelf nie zwracał na niego uwagi, jednak młody rekrut się nie zmieniał.
Nicolas wszedł do środka i poszedł do swojej komnaty. Tam zostawił swój ekwipunek i ruszył do łaźni, by się umyć. Po kąpieli ubrał się w tunikę rekrutów, stanął przed lustrem. Przyjrzał się swojemu odbiciu. Był dobrze zbudowany, z tłumu nie wyróżniał się prawie niczym. Zdradzały go jedynie bardzo jasne włosy, niemal śnieżnobiałe. Mogły one sugerować podeszły wiek, ale Nocolas był młodzieńcem - liczył sobie niespełna 22 lata. Naoglądawszy się samego siebie poszedł do komtura. Musiał się zapytać czy może odejść od Templariuszy. Rozmowa była długo, komtur nie chciał, aby Nicolas odszedł od Zakonu, przede wszystkim dlatego że był świetnym szremierzem i nigdy nie czuł strachu. A widok plugawca wielu napawa trwogą. W końcu jednak półelfowi udało się go przekonać, uzyskał pozwolenie, ale pod jednym warunkiem: musiał się wyprowadzić w ciągu dwóch dni. W drodze do swojej komnaty Nicolas przypomniał sobie dlaczego tak bardzo chce zostać Szarym Strażnikiem. Stary Thorus rozbudził w nim wtedy prawdziwą fascynację Zakonem. W krótkim czasie młody magin przeczytał wszystkie książki o Strażnikach jakie były w bibliotece Wieży, znał historię Zakonu na pamięć, w snach jako Strażnik zabijał całe hordy pomiotów.
Nicolas jeszcze tego samego dnia spakował wszystkie swoje rzeczy i wyprowadził się z koszar. Bez pożegnań, bez łez. Nie miał w tym miejscu przyjaciół, nie czuł nic odchodząc z niego, zresztą tak jak zawsze. Udał się do karczmy “Pod smoczym jajem”, gdzie już w wejściu zobaczył Strażnika machającego do niego z jednego ze stolików. Podszedł do niego i przywitał się. Elf chciał się upewnić się, że Nicolas jest pewien swojej decyzji. Oczywiście, że był. Przedstawiono mu dwóch innych mężczyzn: Marva I Loranda. Półelf przywitał się z nimi i wtedy Lethias powiedział: “Tak, tak. Mamy wobec ciebie ważne plany, Nicolasie”. Nicolas nie skomentował, zamiast tego zapytał się:
- Kiedy wyruszamy?
- Podoba mi się twój zapał, Nicolasie.Lethias uśmiechnął bardziej do siebie niż do któregokolwiek z swych towarzyszy, bawiąc się w dłoni swym kieliszkiem pełnym wina. Upił następnie łyk, po czym przemówił ponownie: -[i] Ale widzisz, tam gdzie trzeba abyś się udał, nie możemy ci towarzyszyć. To doprawdy nieco niezwykła sytuacja, ale…
- My mamy robotę, ty idziesz do Kinloch Hold! – wciął się nagle Marv, zniecierpliwiony najwyraźniej gadaniną swego towarzysza. Elf spojrzał krzywo na nadgorliwca, po czym – powróciwszy do uprzedniego swego wyrazu twarzy – przemówił doń tym swoim spokojnym, kojącym głosem: - Marv, przyjacielu, jeśli mogę mieć do ciebie prośbę; siedź cicho na dupie i trzymaj niecierpliwą mordę na kłódkę. – następnie elf wzrok przeniósł z powrotem na Nicolasa, westchnął i odezwał się: - Chcemy abyś udał się do Kinloch Hold.
Pamiętał Kinloh Hold, nie mógł nie pamiętać, spędził tam większość swojego życia. Najpierw płakał za domem, za rodzicami, później był zafascynowany, potem chciał z tamtąd ucieć. Z tym miejscem łączyły go silne uczucia. A przynajmniej łączyły kiedyś. Teraz nie czuł nic.
- Kinloch Hold? Dobrze, ale co mam tam właściwie robić? - zapytał się Nicolas swoim wypranym z uczuć głosem
Lethias milczał przez chwilę, patrząc Nicolasowi w oczy. Palce dłoni splótł na stole, w ustach starannie sklejał słowa. Zastanawiał się najwyraźniej, jak powiedzieć to, co ma do powiedzenia.
- Odwiedź starych przyjaciół – rzekł w końcu – Starych mentorów. Z pewnością ciepło cię tam przyjmą, Nicolasie. Opowiedz im o sobie, o tym jak ci się w życiu wiedzie. Oni niech zaś opowiedzą ci o swoich losach. Wyznaj im swoje tajemnice, oni niech odwdzięczą się tym samym. Poproś o radę. Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Obserwuj wszystko. Słuchaj każdego. Ułóż jakąś ładną z tego historię, z samych faktów. Rad byłbym jej później wysłuchać…
- Cholera, chłopaku, masz być szpiegiem. – odezwał się znów Marv. – Nikt nie ma takich koneksji! Wszędzie wejdziesz, wszędzie cię przyjmą. I żadnych zdradliwych emocji. Urodzony szpieg. – uśmiechnął się i pociągnął solidny łyk piwa. Lethias westchnął.
- To prawda, Nicolasie, prawda. Nikt nie ma takich warunków. Jesteś idealny do tego zadania. To bardzo odpowiedzialne zadanie. Będziesz naszymi oczami i uszami wśród magów i templariuszy, Nicolasie
*Odpowiedzialene? Na pewno. Rzecz w tym, że bezsesnowne* Nie czuł obrzydzenia myśląc o szpiegowaniu starych mentorów i przyjaciół. Zastanawiał się jednynie po co ma to robić.
- Mam szpiegować magów? Nie rozumiem. Po co Szarej Straży szpieg? Przecież nie ukrywają u siebie pomiotów. - upił trochę piwa z kufla, niestety pianka zdążyła zniknąć. - Z tego co pamiętam magowie pomogli Straży podczas ostatniej Plagi, nie tak Lethiasie?
- Stare dzieje! A co do ukrywania pomiotów, to akurat… – zaczął znów Marv, zamknął się jednak, widząc karcący wzrok Lethiasa. Ten drugi odezwał się znów do Nicolasa: - W obliczu wielkiego zagrożenia świat zwykle się jednoczy. Ale Plaga to faktycznie stare już dzieje. Teraz na temat poczynań magów nic nam nie wiadomo. A warto mieć magię na oku, Nicolasie. Z magami nigdy nie wiadomo, co znów kombinują… – i uśmiechnął się do Nicolasa. Był to uśmiech szczery, choć trudno było oprzeć się wrażeniu, że wie on więcej niż mówi.
- Ciekawe. Czytałem, że Straż jest jedynie od tego, by chronić ludzi przed pomiotami i nie miesza się w inne sprawy. Ale jeśli uważacie, że tak trzeba, zrobię to. Będę waszym szpiegiem. - Niolasa tak naprawdę nie obchodziły pobudki elfa, chociaż takie zachowanie go dziwiło. A raczej: dziwiłoby, gdyby cokolwiek mogłoby go zdziwić.
- Zapewniam cię, Nicolasie, że robimy wszystko, co trzeba, by z tego zadania wywiązać się jak najlepiej. - oznajmił Lethias, po czym dodał z uśmiechem - I cieszę się, że będziesz mógł w tym uczestniczyć.
- No cóż, w takim razie wyruszę jeszcze dzisiaj. Do widzenia panom- Nicolas dopił resztę piwa, wstał i ukłonił się Strażnikom.
- Do widzenia, Nicolasie - odpowiedział Lethias patrząc na odchodzącego młodzieńca.
- Narazie - dodał Marv
Silverblade poszedł do karczmarza i kupił prowiant na drogę, widział, że podróż nie będzie krótka. Następnie sprawdził czy ma wszystko czego potrzebował. Jego miecz, tarczę i zbroję komtur pozwolił mu zatrzymać. Nie były one jeszcze oznakowane godłem Zakonu. Poza tym miał w plecaku racje żywnościowe. Wstąpił jeszcze do sklepu medycznego i kupił zestaw bandaży- na wszelki wypadek. Założył kolczugę, przewiesił tarczę przez plecy, przytroczył miecz do pasa i już był gotowy do drogi. Wyszedł z Denerim na trakt i ruszył w drogę razem z kupcami i podróżnymi.
 

Ostatnio edytowane przez K.I.T.A : 28-06-2011 o 14:07.
K.I.T.A jest offline  
Stary 28-06-2011, 15:39   #7
 
Matyjasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Matyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemuMatyjasz to imię znane każdemu
Ibraheem Shakeel; na wschód od Thedas, Aksum, oaza Tranea
Nadchodzącej burzy nie dało się przewidzieć. Poprzedni wieczór doskonale to pokazał. Przynajmniej używając jakiś przepowiedni, bo sygnałów była kilka, choć i tak nie wskazywały na ogrom spustoszenia następnego dnia.
Najpierw przybył posłaniec ogłaszający, że z powodu zepsutego koła Khalim się spóźni i będzie dopiero rano. Była to smutna dla Ibraheema wiadomość. Lubił jego towarzystwo, kupiec zawsze opowiadał o dalekim świecie, a takie opowieści młody magister chłonął jak gąbka. Co gorsza wieczerza zaplanowana dla powitania dobrego partnera handlowego była już gotowa. By nie marnować dobrego posiłku zebrał w sobie odwagę i zaprosił rodzinę jak i przyjaciół.
Przy stole rozstawionym przy wodzie zasiedli kolejno, jego ojciec Murad, matka Hadia, siostra Alia, przybrany brat Hassan, dowodzący jego trzyosobową armią Harim oraz stary zawsze milczący przyjaciel Corin. Tak jak przypuszczał całość była klęską. Hassan z Alią byli wstanie tylko wpatrywać się w siebie gdy jego ojciec ciskał błyskawice z oczu. Corin jak zawsze gdy nie mówiono o sztukach tajemnych nie odzywał się. Jedynymi rozmownymi osobami zostali Harim i jego matka. Z czego ta ostatnia narzekała, że ona nie przyłożyła ręki do posiłku. Ogółem jego biologiczni rodzice byli dla niego zagadką. Mimo ponad dwóch lat obecnego życia nie zmienili się ani trochę od czasu gdy byli zwykłymi poddanymi. Matka ciągle chciała sama prowadzić domostwo, zaś ojciec uprawiał ziemię i nie dał się przekonać, że już nie musi. Pewnego razu nawet zaprzągł jego ulubionego wierzchowca do pługa i orał miejsce gdzie nic nie miało prawa wyrosnąć. Fakt, że jednak mu się udało do dziś jest podziwiany przez mieszkańców. Jedyną osobą zdatną do dyskusji został kapitan Harim jednak monotematyczną. Na szczęście wieczerza skończyła się i mógł przystąpić do realizacji planów.
Pogrążony w swoim świecie Corin wcześniej orzekł o idealności tego wieczoru do czytania z gwiazd. Tak więc udali się w trójkę z książką zabraną z prywatnej biblioteczki Ibraheema na wieżę obserwacyjną, najbliższy gwiazdom punkt całej osady. Po kilku sporach w doktrynie co znaczy ten a nie inny układ gwiazd udało się im dojść do finalnej konkluzji. Czy to wino, czy los z niego zadrwił następny dzień miał być dobrym dniem.
Z początku wszystko na to wskazywało, Khalim dotarł bez zbędnego opóźnienia cały szczęśliwy z ostatnio ubitego interesu. Ponoć wszedł w układy z jakimś przedstawicielem zacnego kupca z Orlais jakiś Anelan z kilkoma tytułami. Kimkolwiek on był zdawał się cierpieć na megalomanie. Tak czy inaczej zysk był większy niż zwykle a na dodatek stary wilk morski wypatrzył na jakimś targu kopię „Kronik Ferdleńskich” szybkie spojrzenie ujawniło ostatnią datę z zeszłego roku.
Dodatkowo z handlarzem przybyła jego córka Elena. W przeciwieństwie do mieszkańców oazy, ostatnimi dniami, okazała się dobrą rozmówczynią. Uroda tylko pomagała w zwróceniu uwagi. Mag słuchał każdego kto był wstanie powiedzieć coś o dalszych krainach. Także prawdziwie niecierpliwił się na myśl o wyruszeniu z karawaną do oddalonego o dwa dni drogi portu w Tal-ahirze z jego wielkim targiem tawernami wypełnionymi ludźmi i opowieściami.
Ubrał się stosownie do podróży. Tak jak uważał za praktycznie czyli skromnie. Szarawy w barwie pisaku strój przystosowany do pustyni miał zapewnić nierzucanie się w oczy. Głowę ochraniał turban zachodzący też na szyję, miał też chustę mogącą zasłonić całą twarz gdyby ich zaskoczyła piaskowa burza. Przy lewym boku znalazła się stara dobra kuta na zamówienie szabla, pozbawiona zdobień jednak morderczo ostra. Z prawej strony zawieszony był niepozorny róg i zdobiony sztylet. Gdzieś w rogu walała się torba gotowa do późniejszego założenia.
W tym stroju podczas rozmowy z Eleną i wspólnego kosztowania ostatnio otwartego wina z daktyli jego własnej produkcji nadeszła klęska zwiastowana przez Irysa. Jego puchar wypadł mu z ręki i powoli potoczył się po podłodze. Sługa chciał go podnieść lecz gestem ręki dał znać by tego nie robił i słuchał.
-Idź do Harima. Niech jego ludzie prezentują się najlepiej jak potrafią.
Następnie podszedł do okna i wyjrzał na jedną z kilku uliczek wioski.


Oczywiście wiedział, że to nie są jego całe włości. Jego własność leżała w sporej kotlinie między wydmami, której centrum stanowiła oaza. Całość była otoczona palmami dającymi owoce jak i nielicznymi polami z innymi uprawami. W miejscu gdzie teren uprawny był najwęższy znajdowała się osada. Składała się z przeszło trzydziestu budynków mieszkalnych z glinianej cegły jak i może nawet tylu samu budynków gospodarczych. Wyróżniał się jego dom jak i dom podarowany krewnym oba były tuż nad wodą, większe i miały bielone ściany. Na szczycie wydmy znajdował się niski mur chroniący od napływu piasku jak i niszczejąca wieża obserwacyjna. W środku znajdowała się stara twierdza złożona z muru jak i wieży, całość mimo widocznych napraw trzymała się w całości jedynie siłą woli.

Kolejny chaos zastał go gdy nieprzytomnie wpatrywał się w okno. Ręka ułożona tak jak by trzymał w niej kielich. Kielich zaś leżał na podłodze kilka kroków od niego. Nieprzytomny słuchał kłótni jego rodziny, prawdziwej jak i przybranej. Ostatnie kilka zdań słuchał z zamkniętymi oczami, chowając twarz w dłoniach myśląc na wpół o tym co słyszy na wpół o tym co ma się wydarzyć. Sytuacje uratował Irys, z swoim ogłoszeniem. Wszyscy patrzyli jak powoli podszedł do pucharu i tym razem zabrał go. Dodatkowe sekundy na wybranie myśli z całego kłębka. Najchętniej zgodziłby się z rodzeństwem i wraz z nim uciekł, gdziekolwiek.
-Przybył jak dobrze pamiętam naszą umowę, mój przyszły teść i narzeczona.-Powiedział z niemałym przejęciem i lękiem w głosie.- Chciałbym zrobić na nich jak najlepsze wrażenie. Muszę się przebrać w coś odpowiedniego i nie mam teraz czasu słuchać waszych kłótni!-Ostatni człon zdania wykrzyczał w gniewie.- Nic się dziś nie stało! Jest ważniejsza kwestia. Musimy ich godnie przyjąć, ugościmy ich najlepiej jak się da a potem rozwiążemy ten problem.-Szybko dopowiedział nim ktokolwiek zdążył wrócić do kłótni oraz postanowił zmienić temat.
-Irysie, kapitan wie?
-Wie mówi, że...
-Wiem.
-Kapitan Harim nie był zły w swoich fachu jak i jego dwuosobowa drużyna. Jednak rozkaz „dobrze się prezentować” był dla prywatnych wojsk Ibraheema niewykonalny.- Idź do kuchni, niech otwierają wino daktylowe i zobaczą czy mają coś teraz. I niech przygotują kolację, dobrą, jak się sprawdzą wynagrodzę ich!
Następnie odwrócił się do swojej rodziny i zaczął mówić mając nadzieję, że nikt mu nie przerwie.
-Na co czekacie? Idźcie się przygotować!
- Jasne, ty też idź się gździć, to ważniejsze niż twoja siostra! – wykrzyknął w gniewie Murad i ruszył w stronę drzwi, jako jedyny chyba nie przejąwszy się twoimi słowami. Reszta – poza Eleną – spuściła w milczeniu głowy, najwyraźniej zmieszana wydarzeniami, które miały przed chwilą miejsce, a których sami byli przecież przyczyną. Ojciec Ibraheema wyrwał z rąk Irysa drzwi, które ten przed staruszkiem otworzył, po to tylko by trzasnąć nimi wychodząc.
-Tato...-Zdołał jedynie powiedzieć do pleców wychodzącego rodziciela, kolejny raz tracąc część nadziei na zrozumienie tego człowieka.
- Musisz mu wybaczyć, Ibraheemie, tak strasznie się rozgniewał… - odezwała się matka, z zatroskaniem spoglądając na Hassana i Alię. Informacja o wzajemnym ich „obłapianiu się” nie stanowiła dla niej zaskoczenia ani powodu do zmartwień, dawno już miała świadomość, co się między tym dwojgiem święci – Porozmawiam z nim, może uda mi się go uspokoić. – poinformowała i sama ruszyła w stronę drzwi. W jej ślady poszła Elena, która uznała ten moment widocznie za najlepszy do wyplątania się z rodzinnej kabały, po drodze szepnęła jeszcze Ibraheemowi do ucha: - Powodzenia. – i uśmiechnęła się z przekąsem. Znalazłszy się zaś na zewnątrz, poczęła wydzierać się znów do osiłków ochrypłym głosem: - Dobra, panowie! Zbieramy się, raz-dwa! Tu się teraz będzie rodzić miłość, nic więc tutaj po nas, no już! Ruchy-ruchy!
Hassan powiódł wzrokiem za odchodzącą Eleną, której donośny głos wyraźnie słychać było w komnacie wypełnionej ciężkim milczeniem. – Bracie, wybacz, że w takiej chwili… - wybąkał cicho, zmieszany wyraźnie faktem, że zawracać musi głowę swemu przyjacielowi w takiej chwili. Po krótkim wahaniu powiedział jednak stanowczo: - Ale nie możemy czekać. Khalim odpływa niebawem, chcemy płynąć z nim.
-Choć mógłbym
Alii zakazać wyruszyć z tobą, to nie mógłbym wam tego zrobić.- Położył bratu ręce na ramionach i spojrzał w oczy.- Ale na przodków i stwórcę błagam cię nie rób tego. Czasu starczy jak nie tym statkiem to następnym. Boisz się, że mój rodziciel coś dziwnego wymyśli? Weź ją i pojedźcie do Ziyada. On tak jak ja będzie szczęśliwy wiedząc o waszym szczęściu. O Thedas dużo czytałem. Tacy jak my są tam prześladowani. Za bycie magistrem grozi ci śmierć. Z czego tam będziecie żyć? Ostatni raz proszę cię zaczekaj. Przekonam Murada, zrobimy wszystko zgodnie z zwyczajem i przygotujemy odpowiednio waszą podróż. Ostatni raz proszę cię przemyśl to i nie zostawiaj mnie teraz.
Hassan spuścił głowę i westchnął ciężko.
- Tak, tak. Wygląda na to, że masz słuszność. – wymamrotał, bo i wiedział dobrze, że Ibraheem wie, co mówi. Popatrzył następnie na Alię. Pomysł wyjazdu narodził się nagle i niespodziewanie, był iskrą szaleństwa w młodzieńczych, zakochanych głowach. Był też, rzecz jasna, bardziej pomysłem Hassana niż Alii, na który ta przystała wobec bezgranicznego zaufania do swego lubego. Nie przewidzieli jednak wszystkiego, nie o wszystkim pomyśleli, za bardzo chcieli się śpieszyć.
- Masz racje Ibraheemie. – Hassan uniósł głowę, z jego twarzy zniknął zapał, który ulotnił się wraz z pomysłem wyjazdu, w jego oczach malowała się jednak zgoda wobec słów przybranego brata, zrozumienie, a nawet wdzięczność za to trzeźwe myślenie. – Dziękuję – powiedział, a następnie zwrócił się do AliiChodźmy. Ibraheem ma teraz sporo na głowie, a my musimy się przygotować.
- Powodzenia – uśmiechnęła się jeszcze dziewczyna i oboje skierowali się do wyjścia.
Na pożegnanie uśmiechnął się do nich uśmiechem człowieka prowadzonego na szafot. Powoli powlekł się schodami do góry. Zastanawiał się czemu on ich zatrzymał przecież mógł uciec z nimi. Razem poradziliby sobie, a on zawsze chciał zobaczyć Thedas, las śnieg czy choćby deszcz. Tak czy inaczej było za późno a on stał przed szafą pełną strojów. Od razu odrzucił te niemal identyczne do noszonego przez niego, co wciąż zostawiało go z sporą liczbą rzeczy do wyboru. Na przodków! Czy wybór tkaniny musi być tak trudny? Przez połowę życia szczytem luksusu był strój pochodzący z starej owcy a przez drugą połowę nie dbał o niego. Zamknął oczy i sięgnął w głąb czeluści. Biały strój krojem przypominający poprzedni, z lekkiego materiału chyba jedwab, on się na tym nie znał, dodatkowe zdobienia uznał za przesadne ale los tak wybrał. Choć przepowiednia się nie sprawdzała to może jednak będzie dobrze. Nakrycie głowy zostawił tylko odrzucił chustę. Stare nie było złe. Wziął głęboki wdech i zmusił się do zejścia na dół.
To co zobaczył wprawiło go w zdumienie. Jego wojsko rozrosło się trzykrotnie a w twarzach dostrzegał oraczy. Zawodowcy dalej prezentowali się fatalnie. Na jego widok bardzo szczęśliwy kapitan Harim podszedł do niego.
-Mieliśmy trochę starego sprzętu to założyliśmy im go. Do walki raczej się nie nada. Ale tak długo jak nim nie machają wyglądają dobrze co nie? Potrafią też prezentować broń.- Otrzymał w odpowiedzi pełne niedowierzania spojrzenie.- Dobrze to udają... Oddział baczność!
Gdy każdy uzbrojony w szablę, pikę i ukrytą pod strojem rozpadającą się kolczugę żołnierz spróbował wykonać komendę Ibraheem załamał się.
-Dobrze, będą tylko stać.- Oficer uśmiechnął się zakłopotany.
-Skąd ty ich wziąłeś?
-Pamiętasz mój raport o stanie obronności osady?
Uporczywie wpatrywał się w kapitana próbując sobie przypomnieć o co chodzi. Gdy sobie przypomniał włos zjeżył mu się na głowie. Wcześniej nie wiedział, że Harim potrafi pisać. Czytając za to wątpił, że ma przed sobą pismo. Tak czy inaczej nie zdołał tego przeczytać do końca. Postanowił wymownym milczeniem dać znać, że nie pamięta.
-Więc jak pisałem w raporcie. Nie obronimy osady w trójkę i sugerowałem powołanie milicji. Oto ona! Ochotnicy, ćwiczą po pracy, nie osłabia to ich produktywności. Tylko jeszcze ekwipunek lepszy by się nam przydał. Kawałkiem drewna można ćwiczyć szermierkę ale tym co mają to nawet masła się nie pokroi.
-Gdy skończymy odbudowywać fortyfikacje kupimy im wyposażenie.
-Jak skończymy sprowadzam tu rodzinę z żoną na czele. A wtedy niech mi pan wierzy, przed tą babą ta garstka ludzi nas nie ocali.
Wesoły rechot człowieka jak i nieśmiały uśmiech paru zbrojnych uświadomiły mu, że właśnie ominął go sens jakiegoś dowcipu. Jednak teraz to nie było ważne myślał co może się nie udać. Nawet sztandar na wieży żałośnie wisiał na maszcie w tej bezwietrznej pogodzie.
 

Ostatnio edytowane przez Matyjasz : 28-06-2011 o 15:44.
Matyjasz jest offline  
Stary 29-06-2011, 23:44   #8
 
Delta's Avatar
 
Reputacja: 1 Delta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znany
Kaesh Olderra, cholera-wie-gdzie, „Bogini Mórz”

Kac. Syndrom dnia poprzedniego, poranna zmora i nieodłączny towarzysz dobrej zabawy. Jego bliski znajomy odkąd zamieszkał w Dzikiej Róży, znajomy który pojawiał się jak tylko zdobył jakieś pieniądze. Można by więc pomyśleć, że przez tyle czasu powinien się do niego przyzwyczaić, albo chociaż uodpornić na jego działanie.
Jasne.
Fakty docierały do niego z opóźnieniem, próbując przedrzeć się przez nieprzytomny umysł i stojące im na drodze opary alkoholowe. Najpierw wróciły zmysły, ujawniając stopniowo elementy jego obecnego położenia: drewniany pokład okrętu, szalenie twardy i niegościnny, stanowiący żywą esencję definicji chropowatości; błękit otaczającego go morza, tak błękitnie błękitny, że aż wyznaczający nowe ramy słowa „błękit”, niepojęte dla zwykłych, trzeźwych ludzi; przyglądających mu się piratów, z których większość o cudownej aparycji wieloletnich zabijaków i ochlejmordów; i wreszcie brodę. Ale cóż to była za broda! Na swoje nieszczęście, Kaesh widział ją teraz tak wyraźnie, że mógł niemal nazwać po imieniu potrawy, które jej właściciel jadł na przestrzeni ostatnich dni, a które znalazły swe miejsce wśród jej zakamarków.
I zębów, ukrytych za nią.

Na powitanie pirata odpowiedział nieartykułowanym, bolesnym jękiem, szczytem swoich zdolności dyplomatycznych w obecnym stanie. Rozejrzał się półprzytomnie po pozostałych członkach załogi, po czym zawiesił bezmyślny wzrok na sterze, który wskazał mu brodaty pirat. Potrzebował dobrych kilku sekund, by dotarły do niego jego słowa.
Podniósł się niemrawo na nogi i z wrodzoną sobie gracją zatoczył w stronę najbliższej burty, opierając się o nią ciężko i wlepiając wzrok w otaczające ich morze.


Poza bezkresnymi wodami nie było zbyt wiele do oglądania: w promieniu wielu mil nie było żadnego lądu, nie mówiąc już o jego ojczystej Rivain.
Pięknie, po prostu pięknie.
Przymknął oczy, chwilowo ignorując wszystko dookoła i próbując przypomnieć sobie coś więcej z wcześniejszej nocy. Bezskutecznie. Pamiętał zaledwie przebłyski: wspomnienie JakJejTamElizy, strumienie alkoholu, liczne towarzystwo… Żaden z tych elementów nie wyjaśniał mu jak się tu znalazł. Przynajmniej wprost.

Gdy otworzył oczy ponownie, ani kapitan, ani załoga, ani okręt, ani nawet morze, nie zniknęli w cudowny sposób, więc po chwili Kaesh zamknął je z powrotem, zaciskając palce na drewnie burty.
- Będzie ktoś tak miły i przypomni mi co się wczoraj działo? – wymamrotał niewyraźnie i skrzywił się na dźwięk własnego, ochrypłego głosu - częściowo dlatego, że brzmiał wyjątkowo nieprzyjaźnie dla skacowanego ucha, a częściowo, bo był głośniejszy niż oczekiwał.
Cholera, w obecnym stanie słyszał nawet jak słońce przesuwa się po niebie.
- Ha! Ha! Ha! – roześmiał się kapitan w stronę Kaesha, za nic mając najwyraźniej jego nadwrażliwość na dźwięki. Poklepał skacowanego biedaka po plecach z taką zamaszystością, że ów omal się nie wywrócił, po czym ryknął do załogi: - Słyszeliśta, obchleje?! Kapitan nie pamięta, co się wczoraj działo! Ha! Ha! Ha! – i cały statek ryknął rozbawionym rechotem. – Kto więc uprzejmie przypomni mu noc, której żałować będzie do końca swego, krótkiego już, żywota?! Hę?! – zapytał, nim jednak zdążyła pojawić się jakakolwiek odpowiedź, ponownie odwrócił się do KaeshaNiech więc mi dana będzie ta przyjemność! – zakrzyknął uradowany najwyraźniej tym, co miał do opowiedzenia. – Pozwól więc, że się przedstawię po raz wtóry… - powiedział i uścisnął dłoń Olderry, nim ten zdążył w ogóle ją wyciągnąć. – …kapitan Athy Brodd, zwany też Rumochłonem! Ha-ha! – pirat wyraźnie był dumny z tego przezwiska – Ostrzegałem cię, Olderra! Ostrzegałem przed tym przezwiskiem, czyż nie ostrzegałem, panowie?! – zakrzyknął w stronę pirackiej bandy, która odpowiedziała mu niezrozumiałym jakimś, prawdziwie pirackim okrzykiem. – Chociaż, do stu beczek rumu!, trzeba przyznać, że ty też mordę masz do chlania, ha-ha! Przez chwilę nawet myślałem, że faktycznie ze mną wygrasz! – Tu pirat poklepał Kaesha po ramieniu z uznaniem – Ale jak cię w końcu siekło! – ryknął nagle – Ha-ha-HA! To nic dziwnego, że główka szwankuje! Tak cię wytarmosiło, chłopie, że nawet się żoneczka moja o ciebie zatroskała, haha! Hm, mojej dziewki pewno też nie pamiętasz? – zapytał Brodd, z poważniejszym nagle wyrazem twarzy.
Do tej pory Kaesh sądził, że ta rozmowa nie może toczyć się w gorszym kierunku.
- Jest z pewnością uroczą niewiastą, kapitanie Brodd, ale obawiam się, że ledwo sam siebie pamiętam, a co dopiero pańską żonę – odparł niemrawo na słowa mężczyzny, krzywiąc się boleśnie z każdym jego kolejnym „Ha!”. Powiódł spojrzeniem po pokładzie okrętu i przyglądającej się mu załodze. Jego pamięć wciąż nie wracała, ale niektóre elementy układanki powoli wskakiwały na swoje miejsce.

Najwyraźniej brał udział w jakimś zakładzie – co było dla niego typowe – który przegrał, co by wyjaśniało jego obecność na Bogini Mórz. Jeżeli potem uwikłał się jeszcze w coś z kobietą Kapitana Brody – co również byłoby dla niego typowe – to marnie widział swoje szanse na zejście z pokładu w jednym kawałku.
Przeczesał palcami swoje krótkie, czarne włosy w geście rezygnacji i wbił spojrzenie z powrotem w pirata.
- I tak się zatroskała, że aż wzięliście mnie ze sobą na pokład, bojąc się o moje zdrowie? – zapytał bez nadziei.
- Ha! HaHAHA!Rumochłon zgiął się aż w pół z rozbawienia, łapiąc się jednocześnie za brzuch. Jedną dłonią oparł się o burtę i tak wygięty skręcał się przez chwilę ze śmiechu, któremu nieśmiało zawtórowała załoga nie mająca pojęcia, co też tak Broddego rozbawiło. Ten wyprostował się w końcu z poczerwieniałą aż twarzą i ze łzami w oczach, złapał łapczywie powietrze i oplótłszy Kaesha swym ramieniem, odwrócił się wraz z nim w stronę reszty piratów, wykrzykując z zadowoleniem: - Kocham tego człowieka, haha!, może jednak zrobię z ciebie pokładowego błazna gdy to wszystko się skończy! – podzielił się swym pomysłem, klepiąc Olderrę po obu ramionach, po czym wytarł łzy koniuszkiem palca i wrócił do przerwanej relacji: - Bo widzisz, Kaesh, nie powiedziałem ci najważniejszego! Ja żem się właśnie ożenił, czekaj, to będzie… – Kapitan uniósł głowę w zamyśleniu i począł liczyć na palcach - …trzy dni temu! Tak, przed trzema dniami, a babę tom wyśmienitą znalazł, mówię ci, dobrze, że ją chłopcy wypatrzyli, hehe! No więc ślub był szybki, bo wiesz, ja miłośnikiem hucznych zabaw nie jestem, haha, i hej-ho! Dziewka popłynęła z nami. I tak się nam jakoś zawitało do gościnnego Rivain, to pomyślałem sobie, że weselicho trza zrobić, bo co to za ślub, żeby się rumem nie urżnąć, haha! A i chłopcy się też ucieszyli i dawaj ich; poszli w tany. Ja wtedy myk! do karczmareczki, pokoik zamówić, bo przecie jak wesele, to i skonsumować się małżonkowi należy, zresztą po com się żenił, nie? Pokoik zresztą jak ta-lala, wszystko cacy, pędzę więc do mej ptaszyny, coby ją w wyro zaciągnąć!... I wyobraź sobie moje zdziwienie… gdy wracam do stolika… a tam dziewkę moją czaruje psubrat jakiś chędożony! – W tym momencie kapitan szturchnął Kaesha wyciągniętym swym, długim paluchem. - Oczywiście bez urazy... – wtrącił, po czym kontynuował: - No tom se pomyślał, że chłoptasia usiekę, oj usiekę! Łeb psiakrewcowi urwę, jakiem Athy Brodd Rumochłon! No ale tyś wtedy z tym rumem wyskoczył, a ja wiesz, hazardu i rumu nie odmówię! No a dalej to cię siekło, tom już wspominał, hehe. I ja ci mówiłem później; daj spokój Olderra, przegrałeś i pogódź się z tym… no nie mówiłem tak?! Nie ostrzegałem, panowie?! – Tu pirat ponownie zwrócił się do swej załogi, ta zaś jak na zawołanie odkrzyknęła zgodnym ”Arrrgh!”
- No i czego łżecie psy parszywe?! – wydarł się Brodd niemiłosiernie – Mam ja was wszystkich za burtą potopić, mordy chędożone?! – po czym zwrócił się znów do KaeshaA przyznam się! Bo honorowy jestem, a jakże! Sam cię namówiłem, żebyś się odegrał! Sam żem ci osobiście mówił, żebyś przegraną pomścił, haha! I wcale cię nie trzeba było namawiać specjalnie długo, oj odmawiać to ty nie potrafisz, na swoje zresztą nieszczęście! Hehe. No… tom ci powiedział wtedy; wybierz broń! A ty do mnie: kości! No to dobra, se myślę, niech będą kości, grajmy, proszę bardzo, grajmy! I zgadnij co…?Rumochłon uśmiechnął się szeroko.

Kaesh jęknął w odpowiedzi. Nie chciał zgadywać. Najwyraźniej wczoraj był zbyt pijany, by pamiętać jak się oszukuje.
- Czy jest jeszcze jakiś zakład, którego wczoraj nie przegrałem? – zapytał podłamany. – Aż boję się zapytać o co chodzi z tym „nowym opiekunem” Bogini Mórz?
- Ha! Widzisz, Olderra, i tu cię zaskoczę! Wygrałeś w te kości, podły psie, haha, wygrałeś! Oszukiwałeś bo oszukiwałeś, to wiadomo, ale za to po mistrzowsku! Hehe. Kantowałeś lepiej niż wszyscy ci idioci razem wzięci. – Tu kapitan ręką zamachnął w stronę swej załogi – Orżnąłeś mnie na niezłą sakwę! Oj tak, wtedy toś mnie roześlił! Miałem ci te ręce poucinać, a tak, cobyś miał nauczkę! Ale widzisz, Kaesh, wtedy to żeś dopiero z jajami wyskoczył! Ja za miecz, a ty do mnie: żem panienka, nie pirat, że za kantowanie to się głowę powinno uciąć a nie ręce! I powiem ci mądralo, że bardzo to sprytne było, bardzo, aż mi chłopców zamurowało. Hehe! Mnie zresztą też, no bo co z takim zrobić! Utnę łapy to wyjdę na panienkę, utnę łeb to wyjdę na idiotę, nie?! A ty wtedy dalej swoje, haha! Żebyś ty się słyszał wtedy! Jaki to ze mnie pirat beznadziejny, jaki to ty byś był lepszy kapitan! Tak, tak, co się dziwisz! Tak powiedziałeś, że dajcie mi jeden dzień, a ja wam pokażę jaki powinien być kapitan! I wiesz, Olderra, też musiałem mieć nieźle już w czubie, bom się zgodził, argh! Ha-ha! No więc zgodnie z umową; jeden, calutki dzień jesteś kapitanem „Bogini mórz”! – To mówiąc, Athy Brodd zatoczył ręką okrąg po linii słońca i wręczył Kaeshowi swój kapelusz: - Do steru więc, kapitanie!

Riv przyjął kapelusz i wbił bezmyślny wzrok w brodatego mężczyznę. Kac, na spółkę z resztkami alkoholu, wciąż szumiał mu w głowie i prawdopodobnie przez to słowa pirata dotarły do niego ze znacznym opóźnieniem. Ich znaczenie jednak już nie chciało, jakby fakt, że nikt w okolicy nie zamierza nic mu uciąć, ani przeciągnąć go pod kilem, nie mieścił mu się w głowie. Tego, że jeszcze dano mu okręt, nawet nie próbował zrozumieć.
Wbił wzrok w wymiętoszony, kapitański kapelusz, którzy trzymał w rękach; kolejne, wciąż zaspane trybiki, powoli zaczęły zaskakiwać na swoje miejsce, wybudzając go ze skacowanego transu. Powoli, niemal z namaszczeniem, obrócił kapelusz w dłoniach i podniósł go do góry, nakładając na głowę.
Jutro pewnie go zabiją, ale niech go cholera weźmie, jeżeli nie skorzysta z takiej okazji.
- I naprawdę jestem na jeden dzień pełnoprawnym kapitanem i cała załoga ma się mnie słuchać? – zapytał ostrożnie, podchodząc do steru. Gdy położył dłonie na drewnianych rączkach, poczuł jak koło sterowe drży delikatnie pod uderzeniami fal, niemal jakby okręt żył pod jego dotykiem. Kiedy pływał ostatni raz? Cztery lata temu? Pięć? Jego dłoń mimowolnie powędrowała do dwużaglowego okrętu, ukrytego pod koszulą na jego piersi, jednego z licznych tatuaży, które zdobiły jego ciało; czy „Włócznia Oceanu” różniła się tak bardzo od „Bogini Mórz”? Na pewno stała po drugiej stronie barykady, ale z drugiej strony…
- Nawet jeżeli rozkażę im wyrzucić cię za burtę?
- Tak, tak… – odpowiedział Brodd, machnąwszy ręką na sugestię KaeshaTylko wiesz, kapitanie, to jest piracka załoga a nie banda sługusów. Może i są skretyniali, prawda, ale wiesz… – to spojrzenie uniósł niewinnie w górę, usta ułożył w dziubek a z ramienia strząsnął niewidzialny jakiś pyłek – Lubią mnie. – powrócił następnie do swego normalnego wyrazu twarzy – I ty też powinieneś, bo kto ogłosi wynik zakładu jak rzucisz mnie rekinom na pożarcie? Hehe. A jak już chce się kapitan rozerwać… – Tu począł konfidencyjnie szeptać Kaeshowi na ucho, ręką wskazując na jednego z piratów. – …to wyrzuć za burtę Buckleya, i tak nikt tu za nim nie przepada. Hehe.
- Warto było spróbować – odparł Riv prostolinijnie.
Zaparł się nogami i chwycił pewniej ster. Przesunął spojrzeniem po horyzoncie, gdzie ocean stykał się z nieboskłonem, po czym rozejrzał się po członkach „swojej” załogi. Może i wszyscy traktowali to jako przedni dowcip, ale i tak zamierzał swoje pokapitanić. Drugiej okazji mieć nie będzie.

Poprawił kapelusz, otworzył usta, żeby wydać swój pierwszy rozkaz i dopiero wtedy sobie uświadomił coś ważnego.
- N..no dobra. To niech mi ktoś jeszcze powie gdzie jesteśmy.
Rumochłon podrapał się po brodzie w odpowiedzi, wzrok uniósł ku błękitnemu niebu. Popatrzył fachowym okiem, uniósł zwilżony śliną palec, pomróżył oczami i wziął widowiskowy wdech morskiego powietrza, po czym oznajmił: - A bo ja ci wiem... - po czym wydarł się do załogi: - Te, obwiesie! Gdzie my właściwie jesteśmy?! Bo, ekhm, ten... kapitan się pyta!
- Na morzu, panie kapitanie, na morzu! - wykrzyknął jeden bystro.
- Hen! - dodał inny. Przez chwilę nie odzywał się nikt.
- Gdzieś o ćwierć dnia drogi od Rivain w stronę Oziębłych Mórz! - zakomunikował w końcu któryś bardziej konkretnie.
- Tak, tak... gdzieś na południowy-zachód od Fereldenu, nie?!
- Chyba tak! Zaraz, to myśmy jednak na północ uderzyli?!
- A co, na południe?!
- Miało być na południe!
- Aj...! Kapitanie, to może jednak ćwierć drogi w stronę południa będziem!
- i znów przestali się odzywać.
- Witaj na pokładzie “Bogini Mórz” - uśmiechnął się Brodd i poklepał Kaesha po ramieniu.

***

Bycie kapitanem nie było proste. A już szczególnie na pirackim statku, gdzie załoga składała się z losowo dobieranych ludzi i w dodatku w większości z półgłówków. Keash blisko ćwierć swojego życia spędził na morzu, jednak służenie w armii zdecydowanie różniło się od tego czego doświadczał na okręcie Broddego. Na wojskowych statkach panowała dyscyplina, mniejsza lub większa, ale wciąż dyscyplina. Nie istniała szansa, że ktoś wrazi ci sztylet pod żebro, ani że zostaniesz wyrzucony za burtę przez widzimisię kapitana.
Na „Bogini Mórz” panował chaos.
Kaesh nigdy nie należał do tych zdyscyplinowanych i z pewnością można by powiedzieć, że przez te wszystkie swoje lata, aż do opuszczenia Rivaińskiego wojska, stał po niewłaściwej stronie. Tak się zresztą teraz czuł, gdy patrzył na uwijających się po pokładzie piratów. Całą jego przyjemność psuł tylko fakt, że prawdopodobnie jutro wyląduje na dnie oceanu, a w najlepszym wypadku pomiędzy swoimi obecnymi podkomendnymi. Rozsądek nakazywał mu narzucić kurs z powrotem w stronę Rivain, zejść z pokładu „Bogini” jak tylko dobiją do brzegu i zwiać zanim Rumochłon się zorientuje.
Problem w tym, że Kaesh nigdy nie był zbyt rozsądny.
Gdy tylko zorientował się kto z załogi potrafi sterować i jest w miarę rozsądny, oddał mu ster i obwołał go Pierwszym Sternikiem, przynajmniej na jeden dzień.
- Tytuły. Wszyscy lubimy tytuły, prawda? Kto by nie lubił tytułów. Szlachta ma tytuły, rycerze mają tytuły, królowie mają tytuły. Więc my też możemy mieć, nie jesteśmy gorsi.
Dopiero potem udał się na poszukiwanie swoich rzeczy, które gdzieś mu się zapodziały od czasu ostatniej popijawy. Niemal stracił nadzieję, gdy w końcu znalazł je pod pokładem, rzucone na spółkę z innymi. W wyświechtanym plecaku nic nie brakowało, a i jego miecze znalazły się na swoim miejscu, chociaż chwilowo to nie nimi się interesował: z otchłani swojego tobołka wyciągnął kompas i parę sztyletów, które wsunął w cholewy swoich wysokich butów. Dopiero tak uzbrojony wrócił z powrotem na pokład, zdecydowany przynajmniej wiedzieć w którą stronę płyną.
Bo ostatecznie było bez znaczenia dokąd dopłyną w przeciągu jednego dnia.

Gdy oddał stery, wreszcie mógł rozeznać się dokładniej w jaką kabałę się wpakował. Rozpoczął więc od zwiedzania „Bogini Mórz”, próbując zorientować się gdzie są kapitańskie kajuty, gdzie jest ładownia, gdzie kuchnia, gdzie trzymają rum i kapitańską żonę. Nie trzeba dodawać, że szczególnie interesowało go to przedostatnie, chociaż czysto ze względów lekarskich ma się rozumieć. Klina klinem, i tak dalej…
Gdy już zaopatrzył się w jedną z butelek złotego trunku i wrócił na pokład, mógł zająć się zapoznawaniem załogi i zbadaniem ich nastroi i stosunków do kapitana Brodd’ego. Ktoś mu kiedyś powiedział, że dobry dowódca to taki, który potrafi przydzielić odpowiednie stanowiska odpowiednim ludziom. I to właśnie Kaesh zamierzał zrobić.
Na jeden dzień, oczywiście.
 
__________________
"I would say that was the cavalry, but I've never seen a line of horses crash into the battle field from outer space before."

Ostatnio edytowane przez Delta : 29-06-2011 o 23:54. Powód: szał enterów!
Delta jest offline  
Stary 30-06-2011, 00:16   #9
 
Tohma's Avatar
 
Reputacja: 1 Tohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie cośTohma ma w sobie coś
Alo; Thedas, Tevinter, Minrathous

Och, jakąż wielką chęć miał, by wbić sztylet w brzuch tej, która teraz go nękała. Mimo że pierwszy odruch obronny, który skutkował tym, że już prawie sięgał po ukryte ostrze minął, to nadal trudno mu było powstrzymać się od uciszenia tej kobiety. Przełknął jednak ślinę i odwrócił się, spoglądając w jakże sobie znaną twarz.


- Gwen! Nie strasz mnie! Kiedyś przez Ciebie umrę na strachotę! – Perfekcyjnie udał ton przerażonego człowieka, a wraz z uśmiechem, który zaraz potem wpłynął na jego twarz, zaowocował rozkwitem różanego rumieńca na twarzy kobiety. Ledwo powstrzymał chęć ucieczki. – I cóż to za sprośne żarciki! - dodał. – Czy Vilina nie poświęciła odpowiednio dużo czasu na Twe wychowanie?! – Tym razem udał oburzenie, marszcząc komicznie brwi i doprowadzając naiwne dziewczę do chichotu.
- Och, Alo! Gdyby moja matka wiedziała o połowie sprośności, która wyprawia się za jej plecami to sama umknęłaby z tego świata na strachoty! Oj tak, tak! – Mówiąc to, próbowała dać swej twarzy kokieteryjny wyraz, lecz wyszło jej to… słabo. Alo już miał jej przerwać i uciekać stąd jak najdalej się dało, gdy ta nie pozwoliła mu nawet otworzyć ust, powodując swoisty paraliż ciała przez zbliżenie się do niego wyjątkowo blisko; twarzą w twarz:
Spotkaj mnie dziś, gdy księżyc zaświeci wysoko na niebie, w ogrodzie Lawcraftów. Nie pożałujesz… - wyszeptała mu prosto w ucho, dłonią gwałcąc jego kroczę przez odzienie. Przez to, że miała na sobie powłóczystą suknię, gest ten nie był widoczny dla postronnych. Jeszcze piętnaście sekund po tym zdarzeniu, gdy Gwen zniknęła mu z pola widzenia, zostawiając za sobą tylko delikatną nutę perfum, ślusarz stał jak wryty nie wiedząc co z sobą zrobić. Otrząsnął się z tego jednak tracąc ochotę na krótki spacer, jaki codziennie rano fundował sobie w ramach podsłuchania nowości i plotek.
Zamiast tego wrócił się do swego warsztatu. Oparłszy się o drzwi dostrzegł psa, który leżał zwinięty w kłębek pod stołem. Widocznie zjadł już resztki skromnego śniadania, które Alo sobie zaserwował i teraz odsypiał poranną drzemkę. Wyglądał prawie uroczo z sierścią na pyszczku przypominającą sumiaste wąsisko. Gdy drzwi zatrzasnęły się za mężczyzną, zwierzę otworzyło leniwie jedno oko, aby, jak na psa – stróża przystało, obronić mieszkanie przed potencjalnym włamywaczem. Zobaczywszy, że jedyną osobą, która zakłócił jego drzemkę jest Alo, pogrążył się w błogim śnie na powrót. Długowłosy wątpił jednak, że gdyby ktoś inny wtargnął do jego zakładu, pies ruszyłby zadkiem w jego obronie. W końcu był tutaj dopiero jedną noc.
Westchnął głucho przypominając sobie molestowanie, którego był ofiarą. Będzie musiał porozmawiać z matką tej dziewczyny. Co ona wyprawia przechodzi wszelkie granice. I ani mu się śniło konfrontować ją samemu, w nocy, w świetle księżyca. Była od niego co najmniej parę centymetrów wyższa przez te obcasy. Nie mówiąc o tym, że w ramionach też pewnie biła go objętością.
Rozmasował obolałe skronie, zwiastun zbliżającej się migreny. Usiadł na przy małym, drewnianym stoliku, który znajdował się na środku niewielkiego pomieszczenia, będącego główną kwaterą jego małego mieszkanka, by chociaż odrobinkę się zrelaksować. Tutaj jadł posiłki, przyjmował nielicznych gości i kontemplował nad ważnymi sobie sprawami. Właściwa część zakładu znajdowała się na tyłach domku, w ogródku, gdzie postawiony został potężny stół, a wokół walały się przeróżne zamki, kłódki i tym podobne, wraz z wytrychami. Lecz prawdziwy skarbiec, rzeczywista duma Alo, znajdował się na stryszku, który służył mu także za sypialnię. Mimowolnie spojrzał do góry, jakby chcąc się upewnić, że jego skarby są bezpieczne. Wiedział jednak, że niemożliwym dla osoby postronnej jest przedostanie się na górę jego domku. Wykorzystał cały swój kunszt ślusarski, by stworzyć przeróżne zamki, które potencjalnego złodzieja odstraszą. Ponad to umieścił tam kilka pułapek, a nawet zaklęcie ochronne, które dostał za wygórowaną cenę od pewnego znajomego maga.
Ból głowy minął tak szybko jak się pojawił. Uśmiech znowu wpłynął na obliczę Alo, w mig rozświetlając jego delikatne lico. Spojrzał kątem oka w lustro, które stało w rogu pomieszczenia i ujrzał samego siebie. Lekko niewyspanego, z delikatnymi cieniami pod oczami, z pasmem czarnych włosów, które zawsze nachodziło mu na oczy, denerwując go niemiłosiernie. Jakże uwielbiał swoją aparycję. Pozwalała mu przemienić się z niewinnego ślusarza w kogo tylko chciał…
Gdy jego myśli obrały ten kierunek, zaświtała mu mentalna lampka, przypominając, że za piętnaście minut ten ślusarz ma przyjąć jedną ze swoich masek i spotkać się w sprawie swojej właściwej pracy.
A może tak naprawdę właśnie teraz zdejmował jedną z masek, by przemienić się w prawdziwego siebie?

W milczeniu zakładał Krakersowi, bo tak nazwał nowozdobytego psa, obrożę i przypinał smycz. Patrzył jak merda ogonem i wystawia język w uśmiechu, jak mniemał Alo. I w tym momencie pokochał to małe zwierzę i obiecał sobie, że spróbuje odzyskać go z rąk tych idiotów. Był nawet gotów rzucić groszem.
Podrapał się po głowie, bijąc się z myślami, czy powinien wkładać przebranie, czy nie. W końcu było południe, dużo osób będzie kręciło się po ulicach. Ach, najwyżej powie im, że idzie wyprowadzić psa na spacer, przy okazji zakupu nowych zamków. Tak, to była doskonała wymówka. Jako że karczma, w której miało odbyć się spotkanie, znajdowała się w dokach, doda tylko, że właśnie zacumował statek z nowiuteńkim towarem, który od razu musiał obejrzeć. Perfekcyjnie. Poprawił jeszcze broń skrytą w różnych miejscach na swym ciele i ruszył w stronę celu, zatrzymując się co chwila, pozwalając, by Krakers załatwił swe potrzeby pod pobliskim krzaczkiem. Jakże był słodki wg swojego właściciela.

Ze zniesmaczeniem spojrzał na szyld szemranej karczmy, pod którą właśnie zaszedł. Przedstawiał… cóż, nic nie przedstawiał. Znak wyglądał następująco – kawałek deski z dziurą w środku. Potarł nasadę nosa, jak zawsze gdy widział ten perfekcyjny dowód ignorancji i głupoty swoich towarzyszy. Zapewne miał być to symbol tajemniczości i niezależności tej organizacji. Dla Norha jednak, bo tak w tym momencie miał na imię, był to zwykły przejaw głupoty. Nic poza zniszczonym kawałkiem drewna.
Po chwili jednak zreflektował się w myśleniu o nich. Jednego im odjąć nie można. Byli diabelnie skuteczni. W okolicy nie było nikogo. Każdy wiedział, że nie wolno było zapuszczać się na ten teren.
Spojrzał na towarzyszącego mu psa, lecz wyraz, który bił z jego oczu, wcale nie przypominał dobrego, nieśmiałego Alo. Zwierzę zapiszczało cicho, patrząc na właściciela pytająco. Ten tylko uśmiechnął się szeroko, podrapał Krakersa za uchem i razem przekroczyli próg zatęchniętego budynku. Za sobą zostawili ciszę i spokój. Wydawało się, że nawet wiatr boi się podróżować tymi alejami.

- Wychodźcie kretyni. Jest punkt południe, a ja mam waszego kundla. – Rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu, będąc pewny, że gdzieś tutaj ukrywają się jego współpracownicy, jak zawsze czekając na moment, by zrobić wielkie wejście. Przewrócił oczami i krzyknął raz jeszcze: - a jak dowiem się, kurwa, który kretyn przybił mi wiadomość do drzwi, gdzie każdy sąsiad mógł ją odczytać, to kurwa zatłukę! Trzeba było zabić sąsiada i wbić mu to w czoło, pozostawiając zwłoki na mojej wycieraczce. Wzbudzilibyście mniej zamieszania. – Siadł na najbliższym, rozpadającym się krześle, notując poruszenie, gdzieś na lewo. – A finezji to was kurwa trolle uczyły – dodał, uśmiechając się szeroko w stronę tamtego miejsca. Zapowiadało się cudowne popołudnie.
 
__________________
There is no room for '2' in the world of 1's and 0's, no place for 'mayhap' in a house of trues and falses, and no 'green with envy' in a black and white world.

Ostatnio edytowane przez Tohma : 30-06-2011 o 00:19.
Tohma jest offline  
Stary 15-07-2011, 17:08   #10
 
Piszący z Bykami's Avatar
 
Reputacja: 1 Piszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znanyPiszący z Bykami wkrótce będzie znany
Alo; Thedas, Tevinter, szemrana karczma

Poruszenie gdzieś na lewo zamarło na krótko i po chwili wypuściło z siebie kłęby gęstej mgły. Dym opanował zaraz całe, niewielkie pomieszczenie, z nieprzeniknioną gęstością. Nieco łzawiły od niego oczy, poza tym nie był jednak duszący ani nieprzyjemny, miał delikatny zapach ziół. Po chwili począł opadać, a spomiędzy jego kłębów wyrosła powoli zaiste tajemnicza, odziana w czerń postać, która jednym ruchem odrzuciła skrywającą ją pelerynę w kolorze nocy i szybkim susem doskoczyła do stolika, przy którym siedziałeś. Pierdyknęła się przy tym w drewnianą ławę, wiedziałeś bo huk poniósł się po całej spelunie, postać zacisnęła jednak zęby by niczego nie dać po sobie poznać. Oto stała przed tobą żywa esencje sprytu i pompatyczności organizacji, dla której przyszło ci pracować. Cienie.
Świsnęło, spomiędzy mroku wystrzelił ostry sztylet i pomknął w stronę postaci, ta w ostatniej chwili uchyliła się przed jego ostrzem, po czym wykrzyknęła rozeźlona w stronę kąta, z którego nóż nadleciał.
- Kurwa mać, Ronald, ten nóż miał się wbić w stół, kurwa, w stół!
- Miało być złowrogie wejście… - – wymamrotała leniwie postać z kąta – Stwierdziłem, że jak cię zabiję, to będzie złowrogo…
- Dupa, kurwa, a nie złowrogo! – odwrzasnęła postać do RonaldaWbijasz nóż w stół i tyle! To takie trudne, kurwa?! Nie zabijasz swoich!
- Cholera, to zapalcie tu trochę światła! Jak ja mam rzucać nożami w takich ciemnościach!
Odetchnąłeś na myśl, jak niewiele brakowało by ten nóż znalazł się w twoich plecach. Popatrzyłeś na swych towarzyszy. Ronald, który wyszedł właśnie z cienia i przysiadł się do ciebie, był człowiekiem tak kościstym, że zdawało się iż byle podmuch wiatru może porwać go pod niebo. Ubrany również w czerń, o włosach ognistych, przy tym świetle mających jednak odcień mrocznego bordo. Palce miał długie i cały poobwiązywał się paskami, za które powtykał ostre, śmiercionośne noże do rzucania. Zaiste, miał ich tak wiele, że człowiek aż zaczynał się zastanawiać, czy aby nie nosi też jakichś ukrytych w naturalnych otworach ciała. Tak, tak, to był prawdziwy miłośnik noży. Z kolei postać, która wcześniej wyłoniła się z mgły, nosiła na plecach dwa skrzyżowane miecze, była niższa od Ronalda i znacznie od niego tęższa, ale przy nim każdy wydawał się tęgi. Osobnik ów na imię miał Batsalel i nie pierwszy to raz spotykałeś się z nim w tym miejscy by odebrać jakieś zlecenie.

- Cisza, cisza, co tu się wyprawia? – na schodach pojawił się jeszcze jeden człowiek, wysoki, dobrze budowany mężczyzna o szerokich barkach i umięśnionych udach, z czarnymi, krótkimi włosami i delikatnym zarostem. Był młody, jak większość Cieni, nazywał się Edwin. Naciągnął właśnie rękawiczki na dłonie i począł drapać się z mozołem po jajach. Za nim zamajaczył jeszcze zarys innej postaci, skąpo odzianej, o szczupłych, ogolonych nogach, które to jako jedyne mogły rzucić się w oczy, reszta bowiem niknęła w cieniu ponad schodami. Niewątpliwie była to panienka do towarzystwa, z którą to Edwin skończył się właśnie zabawiać, niewykluczone jednak, że był to też jakiś zniewieściały, młody chłopiec, wszakoż speluna ta słynęła z oferowania usług jak najbardziej wyuzdanych, za które zresztą liczyła sobie niemałe pieniądze. Samemu Edwinowi zaś, co było faktem powszechnie znanym, wszystko było jedno, czy gździ się z panienką, czy z młodym chłopcem.
- O, Norh, stary druhu, jesteś wreszcie! – zawołał radośnie Edwin, schodząc ze schodów. – Hej, masz chwilkę czasu jak tu skończymy? Bo mam tam na górze naprawdę smakowity kąsek! – dodał z uśmiechem, mrugając do ciebie okiem, po czym przysiadł się do waszej trójki.
- Dobra, dobra, Edwin, do rzeczy. – odezwał się Ronald
- Tak, tak, najpierw obowiązki, później przyjemnościEdwin uśmiechnął się ponownie, po czym wzrok przeniósł na KrakersaO, widzę, że przyprowadziłeś z sobą nasz nowy nabytek, świetnie, świetnie… Jak on się miewa? – zapytał, nim zaś zdołałeś udzielić odpowiedzi, do rozmowy wciął się Batsalel:
- Trzeba go odprowadzić do Rivain
- Tak, tak… – potwierdził Edwin, widząc twoją minę – Jakiś kretyn zażyczył sobie, żeby wykraść tego kundla jego matce tutaj i przyprowadzić mu go do Rivain. Śmieszna sprawa, ale forsy sypnął jak głupi, tośmy się zgodzili – i zaśmiał się na koniec.
- Kurwa! – wybuchnął nagle Batsalel w stronę EdwinaWeź ty się, kurwa, uspokój!
- Ja?! – zdziwił się Edwin.
- Tak, kurwa, ty! Niech cię szlak, to jest poważna organizacja, tu nie ma, kurwa, miejsca na twoje śmiechy-chichy! Kurwa mać, człowieku, spoważniej w końcu! I na co nam, kurwa, takie zlecenie?! Co my, kurwa, jesteśmy?!Batsalel bardzo poważnie traktował gildię i budowaną wokół niej aurę profesjonalizmu i tajemniczości. Może nawet za bardzo.
- Człowieku, uspokój się. Takie decyzje i tak nie należą do mnie, a my nie jesteśmy rycerskim zakonem! Płacą grubą forsę, to kradniemy co chcą.
- Kurwa, to jakaś farsa, a nie złodziejska gildia!
- Uspokójcie się oboje!
– wtrącił się w końcu nożownik Ronald, po czym zwrócił się do ciebie ciepłym, ojcowskim głosem – Słuchaj, chłopcze, bo możeś zdążył sobie już pomyśleć, że tych dwóch idiotów wysyła cię do Rivain z powodu jakiegoś głupiego kundla. Otóż nie, pies jest tylko przy okazji, zabierzesz go, bo masz po drodze.
- Tak, tak…
– włączył się Batsalel, zadowolony, że wreszcie zaczyna robić się tajemniczo i poważnie – Tak naprawdę, interesuje nas to: – i pokazał ci kawałek steranego materiału, na którym naszkicowany był jakiś smoczy naszyjnik:


- To jest bardzo cenna rzecz. – podjął EdwinWiemy skądinąd, że interesują się nią same Antiviańskie Kruki, musisz więc być ostrożny.
- Nie wiemy, gdzie się dokładnie znajduje.
– dodał BatsalelWiadomo tylko, że w rękach jakiejś moczymordy z Rivain. A konkretnie z Dairsmund. Musisz więc przejść się po tamtejszych oberżach i dyskretnie rozpytać, jasne?
- No, a przy okazji odwiedź „Rubinowego Słowika”. Zapytaj tam o Alana Carviliusa i oddaj facetowi psa. I nie zapomnij odebrać od niego zapłaty. Zrozumiałeś?



Nicolas Silverbade; Thedas, wciąż nieopodal Fereldenu, na szlaku

Marv odprowadził cię bacznym wzrokiem do samych drzwi, gdy zaś opuściłeś karczmę, zwrócił się do Lethiasa.
- I co, myślisz, że się nada?
- Idealny szpieg. Sam to powiedziałeś.
- Wiem, wiem. Szpieg idealny. Ale czy się nie połapią! Jeśli to prawda, co mówią, to magowie będą teraz ostrożni jak nigdy dotąd!
- Yhm. Masz rację, mój drogi Marvello.
- I co? Ani trochę się nie przejmujesz?!

Lethias uniósł wzrok na rozmówcę.
- Oczywiście, że się przejmuję. Ale ten chłopak to najlepszy wybór do tego zadania. Sam o tym wiesz. Nie mamy nikogo, kto mógłby to zrobić lepiej. Przyjmą go tam z otwartymi ramionami. I nie zdradzi go żadna emocja. Nadaje się jak nikt inny…
- Do czorta, Leth, jak oni go złapią…! To będzie po nim! I po nas!
- Nie koniecznie…
- Cholera, jasne, że koniecznie! Nie uda nam się tego wyprzeć, nie tym razem!

Lethias znów popatrzył na Marva.
- Oby więc wszystko poszło gładko…
Na chwilę zapadła cisza. Trójka Szarych Strażników popijała w milczeniu piwo i posilała się strawą. Wszyscy, poza Lethiasem wyglądali na strapionych. W końcu odezwał się Lorand.
- Myślicie, że to prawda, co mówią o Kinloch Hold? Że ona tam jest…?
- Co, potęga?
– zaśmiał się Marv.
- Myślicie, że rzeczywiście wiedzą coś o nadchodzącej Pladze?
Nikt nie odpowiedział. Marv z nagłym zaangażowaniem zajął się swym posiłkiem, Lethias natomiast wzrok przeniósł gdzieś w dal, nie próbując nawet udawać, że unika odpowiedzi. Zamyślił się. *Czy coś wiedzą? Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Z pewnością dzieje się tam coś niepokojącego. Mam jednak nadzieję, że plotki są mocno przesadzone. Ach, Nicolasie, oby udało ci się coś w tej sprawie ustalić…*

*

Gotowy do podróży, ruszyłeś na trakt wraz z grupami podróżnych wszelakiej maści. Miałeś szczęście, bo tuż za bramą miasta natknąłeś się na pewną starą babę, która jechała w tym samym kierunku. Zaproponowała, że podwiezie cię, dopóty przynajmniej, dopóki drogi wasze się nie rozejdą. Miła była i bardzo na tą przysługę nalegała, toteż przysiadłeś się i dałeś odpocząć nogom. Baba jechała wozem ciągnionym przez dwa czarne konie, które sama prowadziła, choć był z nią jeszcze jej syn. Młody chłopak, całkiem dobrze zbudowany, ale okropnie okaleczony, ponoć bowiem wydrapano mu ongiś oczy. Nie mogłeś tego zweryfikować, bo nosił na nich czarną opaskę, nie ulegało jednak wątpliwości, że był on niewidomy. Wóz po brzegi wyładowany był sianem, wśród którego walało się jeszcze kilka beczek. Nawet cię to zaciekawiło, gdzież to baba jedzie żeby jeno sianem handlować, ta wyjawiła ci jednak w sekrecie, że pod sianem ukryte ma jedzenie i to jego handlowaniem się zajmuje, a siano to dla zmyły dla potencjalnych zbójników. Opowiedziała ci od razu o pewnej swej dobrej przyjaciółce, którą to zbóje napadły i zgwałcić próbowały, ale uciekły biedaczyska, bo przyjaciółka owa okazała się mieć okropny świerzb na całym ciele. Baba śmiała się, nie szczędząc szczegółowych opisów, ty zaś nauczyłeś się, że im mniej z nią będziesz gadał, tym lepiej na tym wyjdziesz. Wyobrażenie starego, pomarszczonego cielska pokrytego ohydnym świerzbem długo jeszcze nie dawało ci spokoju.
W drodze spotkaliście i innych podróżnych. Dwóch z nich baba zabrała na wóz, kilku innych jechało obok na swych koniach, gaworząc z pulchną starowinką. Nie uszło twej uwadze, że wszyscy podwożeni szczęściarze wyposażeni byli w widoczne uzbrojenie, najwidoczniej baba sprytnie otaczała się towarzystwem, które mogło okazać się pomocne w razie ewentualnego napadu. Cóż, na syna niestety liczyć nie mogła, a sama na wojowniczkę nie wyglądała.
Jednym z konnych jeźdźców, który towarzyszył wam w drodze, była pewna piękna elfka. Milcząca i cicha, wpatrzona w dal horyzontu. Towarzyszyła wam chyba tylko dlatego, że z kolei jej towarzysz; inny jeździec, o twarzy wesołego hulaki, wdał się właśnie w zażyłą dyskusje z babą na temat sensu codziennego zmieniania bielizny. Oboje zgodzili się w końcu, że to rzeczywiście nadmiar roboty.

Jechaliście wąską ścieżką, wokół rozciągały się bezkresne pola i oddalone lasy. Wzdłuż drogi, poza nielicznymi drzewami i sięgającymi niekiedy niebotycznych rozmiarów głazami, nie było nic. Czasem spotkaliście tylko jakiegoś podróżnika, który zmierzał w przeciwnym kierunku. Baba pozdrawiała każdego z nich, reszta podróżnych machała mu serdecznie. Słowem; sielanka. Ale każda sielanka musi się kiedyś skończyć.
- Och, Godryka! Zawsze mnie to zastanawia, po co ty zbierasz wszystkie te przybłędy po drodze? Skoro wszystkie i tak uciekają, jak przyjdzie co do czego…! – usłyszałeś nagle zadowolony głos i uniosłeś głowę. Baba zatrzymała wóz, na jednym z przydrożnych głazów stał nieogolony mężczyzna, odziany w kapelusz i skórę. Do pasa przytroczony miał miecz, za głazem czaiło się dwóch jego kompanów.
- Znowu ty, parszywy kmiocie! Złaź mi z drogi, już, wynocha! – zawołała baba.
- Haha! Ta ślepa miernota to twój syn, którym tyle mi groziłaś? – roześmiał się zbój, ty zaś powiodłeś wzrokiem po okolicy. Walało się tu parę jeszcze sporych kamieni, poza tym trawa była wysoka. Nie wiadomo, ilu jego kompanów czaiło się w okolicy.
- Zjeżdżaj, brudasie! – wrzasnęła dziarsko baba, a zbój ziewnął w odpowiedzi i wypowiedział wyuczoną formułkę:
- No dobra, panie i panowie, wrzucać sakwy na wóz i uciekać w podskokach, konie zostawić! Posłuszni przeżyją, nieposłusznych odeślę na tamten świat, tylko szybko, szybko, bo nie mam dziś cierpliwości…
Zrobiło się niewielkie poruszenie, jeden z podróżujących na wozie krzyknął i rzucił się do ucieczki.
- A sakwę zostawił?! – wykrzyknął za nim herszt wesoło i głową skinął na jednego ze swoich kompanów spod głazu. Ten wyjął szybko łuk, napiął strzałę i ciach! grot wbił się w plecy dezertera, który runął natychmiast na ziemię. Jego towarzysz, który również jechał na wozie, dobył od razu swej sakiewki i błagając o litość cisnął ją w siano, po czym również zaczął uciekać. Zbój ponownie napiął łuk, herszt odezwał się jednak:
- Zostaw, niech biegnie. Sakwę zostawił, uczciwy z niego chłop, hehe.
Zrobił się kocioł, dwóch konnych, w tym elfka, rzuciło się na zbójników, koń faceta potraktowany został jakąś siekieropodobną bronią trzeciego ze zbójów, samemu facetowi natychmiast podcięto gardło. Elfce strzała przebiła bok na wylot, padła natychmiast na ziemię, wyjąc z bólu, choć wciąż żywa. Została wściekła baba-Godryka, jej przerażony syn, jakiś chłopina na koniu, który ruszał już do ataku na zbójców i ty, który szybko podjąć musiałeś decyzję, co też należy w tej sytuacji zrobić…

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=vAzIcViJa4E[/MEDIA]

Ara’assan; Thedas, wyspa Par Vollen, wioska Sanshibas

- Zawsze możesz robić podpałkę na drutach – rzekł złośliwie Trask i oboje się roześmialiście. Rozmawialiście jeszcze trochę o obecnej sytuacji, wzajemnie martwiliście się zaistniałymi nagle okolicznościami i podnosiliście na duchu. W końcu poczułaś jednak nieprzemożne zmęczenie; efekt dnia pełnego wrażeń. No, może nie tak pełnego, ale jedna wiadomość o ciąży wystarczyła za cały wór męczących przygód. Zasnęłaś, sama nie wiedząc, kiedy.

*

To był istny koszmar. Kupa mięsa powybijanych krwawo istot cuchnęła teraz ogromem rozkładającego się truchła. Byłaś tam. Wszędzie zaschnięta, karmazynowa krew, pomioty plączące się pomiędzy zmasakrowanymi zwłokami. Ty wśród nich, wśród zwłok, martwa, rozorana i cuchnąca, z ręką oderwaną od ciała. Cóż za potworna śmierć! Zawyłaś z bólu, którego nie czułaś. Obudziłaś się ze snu.

*

Spocona i zdyszana popatrzyłaś po izbie. Był ranek, bardzo wczesny, wioska wciąż pogrążona musiała być we śnie. Ale ty nie chciałaś już spać, nie miałaś zamiaru wracać w tamte strony. Koszmar mógł powrócić. Ułożyłaś się wygodniej, uspokoiłaś oddech i leżałaś długą chwilę, wpatrując się bezczynnie w sufit. Nagle rozległ się w pobliżu tupot pędzących stóp. Coś trzasnęło w oddali, gdzieś zamajaczył jakiś krzyk. Coś się działo.
Huknęły drzwi, przez które wpadła pędem Mała Ara, ledwie łapiąc oddech.
- Ucie-uciekajcie! – wydyszała – Przypłynęli!
- Co się dzieje, kto przypłynął…? – wymamrotał obudzony znienacka Trask zaspanym głosem.
- Łowcy! – wykrzyknęła Mała Ara i oboje stanęliście natychmiast na nogi.

Łowcy. Różnie to bywało z polowaniem na qunari. Niektórzy żywili do nich niewiadomego pochodzenia urazę, uważając za rasę, którą wybić powinno się do cna. Od tak. Inni widzieli w nich idealnych wojowników, siłą chcieli więc z nich robić maszyny do zabijania na własnych usługach. Jeszcze inni niewolili ich w celach zgoła innych, ot choćby po to by mieć egzotycznego pupila na swym dworze, którym można pochwalić się wśród znajomych książąt. Byli też tacy, co przeprowadzali na tej rasie zaawansowane eksperymenty i rytuały, w celach często bardzo mętnych i niewiadomych, wiadomym zaś było niektórym skądinąd, że podobnymi zabiegami parała się organizacja zwana Czerwonym Kręgiem, choć nikt nie wiedział niczego dokładnie. Na domiar zaś złego, świat alchemików obiegła ostatnimi czasy plotka, jakoby w ciele qunaryjczyków znajdowały się magiczne komponenty, z których stworzyć można niezwykle potężne eliksiry. Żadnych potwierdzonych informacji o działaniu takowych specyfików nie było, chętnych do potwierdzenia tej teorii nie brakowało jednak na całym świecie.
Nie wiadomo, czego chcieli ci, których statki dobijały właśnie złowrogo do brzegów Sanshibas, wiadomo jednak, że byli to ludzie, a za tymi nikt tutaj nie przepadał. Brak przyjaznych zamiarów został potwierdzony, gdy tylko stopa ich dotknęła ziemi, natychmiast wyjęli bowiem miecze, łuki i sztylety, miotać poczęli zaklęcia i podpalać lasy. Mogłaś widzieć teraz słup dymu unoszący się znad brzegu wyspy, nie mogłaś jednak wiedzieć, co się tam dzieje. Statki nadpływały z oddali horyzontu, wysoko nad nimi powiewały zaś bandery z herbem księstwa de Artois, choć nie wszystkim był on może tutaj znany.

Po ulicach wioski poniosło się larum alarmu, qunaryjczycy wybiegali na ulice i pędzili w różne strony. Nie było takich, co biegali by w jakiejś chaotycznej panice, nie, wszyscy tutaj mieli swój cel. Wojownicy biegli w stronę brzegu by walczyć tam z przybyłymi, dołączali do nich zresztą również qunari innych profesji, w tym także kobiety czy niezupełnie wyrośli jeszcze z dziecięcego wieku młodzieńcy. Wraz z nim postanowił popędzić także Trask, tobie jednak kazał stąd uciekać. W głąb wyspy, bo tam kierowali się uciekinierzy. Jedna z kobiet wpadła właśnie do izby, namawiając was, ciebie i Małą Arę, do ucieczki wraz z innymi. Mieszkańcy wyspy dzielili się wszak na tych, którzy rasy ludzkiej nienawidzili oraz na tych, którzy bali się jej śmiertelnie. Na tych, którzy chcieli wyrżnąć przybyłych łowców w pień i na tych, którzy woleli uciekać od okrucieństwa, które znów ich odnalazło. Najczęściej jednak uczucia te były przemieszane. Popatrzyłaś na kobietę, na Traska i na Małą Arę. Ona z pewnością powinna uciekać, nie można pozwolić, by znów dotknęło ją okrucieństwo ludzi. Trask zaś z pewnością pójdzie walczyć i wątpliwe by jakakolwiek siła odciągnęła do od tej powinności. Nieświadomie rękę położyłaś na swym brzuchu. Co natomiast powinnaś zrobić ty?
 

Ostatnio edytowane przez Piszący z Bykami : 15-07-2011 o 20:16. Powód: kosmetyczne korekty (literówki, błędy, przecinki, odstępy itp.)
Piszący z Bykami jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172