lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   Partyzanci: Bez strachu w ciemność... [+18] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/10735-partyzanci-bez-strachu-w-ciemnosc-18-a.html)

potacz 10-12-2011 00:05

Miasto zbudowane było na planie koła.
Sześć stalowych bram zdobiło trzy metrowe, zbrojone mury, przy każdej z nich dwie wieże strzelnicze z działkami Gattlinga na szczytach.
Jednak po przejściu przez jedną z furt, czekał na podróżnych fantazyjny świat pełen kolorów, dziwacznych kształtów i mikstury architektonicznej.
Budynki swoimi projektami przypominały te z epoki średniowiecza z renesansowymi akcentami.

A wisienką na szczycie ogromnego tortu był, a jakżeby inaczej, rozległy brukowany plac pokryty setkami straganów z różnokolorowymi płachtami górującymi nad stołami wypchanymi najróżniejszymi towarami.

Napakowany krasnolud, któremu mięśnie napinały koszulę handlował bronią białą i łukami, z puncmarką dwóch krzyżujących się młotów z koroną nad nimi, symbol najznamienitszej kuźni krasnoludzkiej w świecie. I najwyższych cen.

Dwa gnomy, zapewne bliźniacy, oferowali swe usługi przy konserwacji broni i ostrzeniu wszystkiego co da się naostrzyć. Sprzedawali również broń palną wszystkich kalibrów i różne wybuchowe gadżety, jak granaty odłamkowe, hukowe, gazowe, rozsiewające iperyt i fosgen, a także C4, trotyl.
Wszystko to pod szyldem „Fajerwerki”.

Złotowłosy elf oferował magiczne księgi, zwoje, amulety i pierścienie. Człowiek o mocno bladej cerze mikstury, maści i inne specyfiki. Tęga dostojna pani ubiór wszelakiego rodzaju, a dostojny wysoki i chudy asceta księgi, a gnom skrzący się od złota wyroby jubilerskie. Nie brakowało tu pieczywa, wina, piwa, mięsiw, ryb, wyrobów cukierniczych, owoców i warzyw.
Owalny plac był usiany na swych brzegach budynkami bardziej nieruchomymi, w większości karczmami. Największe z nich, „Srebrna Dynia” i „ Złote Jabłko”, ustawione po dwóch przeciwnych stronach rynku, kusiły jasnością, gwarem i niesamowitymi doznaniami zapachowymi każdego, kto przechodził obok.
Wciąż wsród wąskich ścieżek między stoiskami poruszali się różnorodni mieszkańcy i przejezdni, odziani w grube futra i skóry, leniwie oglądający towary, zajadący się przysmakami i targujący się z zapałem godnym lepszej sprawy.


Cały obraz, po cichu gasł, gdy wielkimi, zimowymi krokami zbliżała się noc. Straganiarze zwijali swoje lukratywne interesy, a urzędnicy chodzili, po zebranej za dnia opinii zasięgniętej u kupujących i wydawali pozwolenia na stały rozkład swoich towarów w mieście. A takie pozwolenia bardziej radowały kupców, niźli pomnożony dzienny utarg.


Ostatnimi, i zdawać by się mogło, nieśpiącymi nigdy osobami, byli strażnicy miejscy uzbrojeni jeden w strzelbę spas-12, drugi w karabinek Beryl, a trzeci prowadzący przy boku, na krótkiej smyczy psa i okrążający miasto w trzyosobowych patrolach 24 godziny na dobę.


Nad każdą z bram wisiała tablica.
„Witamy w Tiphereth!”

Grave Witch 10-12-2011 01:19

Seatana ad Tarelli stanęła na szczycie niewielkiego wniesienia, by spojrzeć na rozciągające się przed nią miasto.
Tiphereth wyglądało na mniejsze niż się spodziewała. Na domiar złego nowo nabyty koń, zazwyczaj spokojny zachowywał się co najmniej nerwowo, a duchy kołowały jak szalone. Od ich natarczywych szeptów, zbyt chaotycznych by mogła cokolwiek zrozumieć, rozbolała ją głowa, co bynajmniej nie poprawiało humoru.
Uwiązała konia i zniknęła w krzakach za potrzebą. Gdy wróciła do wierzchowca, stał przy nim jakiś człowiek. Obwieszony futrami, o długich krzaczastych włosach. Przystanęła niepewna, czy sięgnąć po broń. Duchy zdawały się co do tego jednomyślne, jednak zasady Zakonu, jak niemal zawsze, zwyciężyły. Zamiast więc sięgnąć po ostrza, przywołała swych towarzyszy, którzy jak zwykle zagnieździli się w szarfach pobudzając je do życia.
Weenglaaf stał do niej tyłem i z niesmakiem obserwował miasto.
- Są ludzie, którzy chętnie zakupiliby twoją głowę do upiększania kominka, Eldfall.
- A czy są ludzie, którzy chętnie tym ludziom dostarczyliby tą niezwykle wyszukaną ozdobę?

Seatana ściągnęła z głowy kaptur, ukrywanie się nie miało sensu, a tak zyskiwała nieco lepszą widoczność. Alarmujący sposób rozpoczynania rozmowy. Duchy hulały jak wściekłe, raz za razem przysłaniając jej widok muśnięciami szkarłatnego materiału. Rozgniewana ich zachowaniem zagroziła w myślach ich ponownym odesłaniem. Groźba poskutkowała o tyle, że nie musiała się już opędzać od ramion szala. Przybysz ciągle stał tyłem, jakby nie zdawał sobie sprawy z wiszącego nad nim zagrożenia. Powoli podniósł rękę, gest ten wywołał w Seatanie spięcie wszystkich mięśni, ale zamiast reworweru przybysz wyciągnął flaszkę alkoholu i golnął sobie zdrowo. Za prawdę nie zrozumie nigdy ludzkiego umiłowania do tej substancji.
- A co mnie do k***wy nędzy te parchate jenoty obchodzą... Eldfall? Demony podobno potrafią sobie z takimi radzić. Jakie wiatry sprowadziły twą nieszczęsną duszyczkę w głąb kontynentu? Nie lepiej byłoby siedzieć na wyspach?
- Podobno tak. Mam swoje powody - odparła zastanawiając się skąd nieznajomy czerpie swoją wiedzę. Czy może po prostu użył przydomka jaki nadano jej ludowi bez wiedzy co tak naprawdę znaczy dla takich jak ona.
- Ta... chęć pozarzynania paru ludzi i udowodnienie im, że słusznie od was stronią Eldfall.
Seatana nie skomentowała jawnej prowokacji. Jaki sens miałoby wyprowadzanie z błędu tego człowieka, skoro najpewniej nigdy więcej go już nie spotka. Szkoda jej wysiłku. Zamiast więc wdawać się w bezpodstawny spór na temat motywów jakie nią kierowały, przesunęła się tak by móc zobaczyć coś więcej niż same plecy i futra. Brudna broda, łysinka, opasły brzuszek. Złamany nos, drobne oczka schowane pod krzaczastymi brwiami. Pasowałby na dworskie salony jak obora pełna krów.
- A może zemsta tobą kieruję, co Eldfall? Wiele krewnych zawieszono na kominkach możnych tego świata?
Powiedział z nieposkromionym gniewem. Wyczuła jednak, że nie był skierowany do niej. Jakby wizja polowania na rasy inteligentne toczyła i jego duszę. “Tylko po co ktoś miałby polować na człowieka? Nawet tak szkaradnego.” Pytanie musiało chwilowo poczekać.
Weenglaaf wyciągnął spod futer kiełbasę. chyba już nie pierwszej świeżości i zaczął ją niechlujnie gryźć.
- Podróżujesz bez wierzchowca panie? - zapytała uprzejmie wciąż nie spuszczając z niego oka ani się nie przybliżając.
- Powiedzmy, że go wilki zjadły... Ale gdzie moje maniery? Kiełbaski? Konina z cebulą.
- Nie, dziękuję - zmarszczyła nos reagując z niesmakiem na woń cuchnącej cebulą wędliny, którą przywiał wiatr.
- Krążę wokół miasta już dwie godziny. Więzienie betonu nie jest tym, w czym chciałbym spędzić noc. Lasy są bezpieczniejsze. Tu są tylko dzikie zwierzęta, może jakiś potworek i bandyci. Dużo bezpieczniej niż w mieście dla takich parszywych odmieńców jak my. No i już wnyki rozstawione. Zostaję na noc w tej puszczy.
Skrzywiła się nieznacznie słysząc brutalne określenie. Była dumna, cecha ta nie zawsze szła w parze z ostrożnością, z tego kim jest i kim są jej rodacy. Gdyby nie zanikające wrażenie niebezpieczeństwa zapewne zdobyłaby się na współczucie dla tego człowieka.
- Las może i jest bezpieczniejszy, jednak niekoniecznie dla kogoś takiego jak ja. Zimno potrafi zabić z równą skutecznością co nóż, przy czym przed tym drugim łatwiej jest się obronić.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że Hefajstos na Wyspach Wulkanicznych nie nauczył was obchodzenia się z ogniem? A drewna w lesie.... jak w lesiel
- Nasz Opikun naczył nas wielu rzeczy, a ogień znamy lepiej niż jakakolwiek inna rasa
- odparła nieco urażona. - Nie chroni nas to jednak przed ukłuciami mrozu. Jesteśmy rasą płomieni, mój panie.
- A myślałem, że uwolniłem się od elfiej paplaniny... niech jego córce włochate nogi porosną liszajem... Jak dla mnie możesz nawet spać w ognisku, a futer i tkanin przy sobie mam tyle że na szałas starczy. Jeśli wasza królewska mość przyjmie tak uniżony lokal do położenia tam swej szlacheckiej główki.
- Jeżeli zdecyduję się pozostać na noc w tak szlachetnym towarzystwie nie będę ograbiać cię panie z twych futer. Umiem o siebie zadbać, dziękuję. - Odpowiedziała kładąc wyraźny nacisk na “jeżeli”.
- A jak se chcesz. Już się bałem że Wasza Cesarskość pozbawi mnie mych niegodnych futer. A idź sobie, co tam będziesz się zadawać z leśnym włuczęgą i to tak szkaradnej rasy jak ludzka. Nie dla ciebie takie towarzystwo. Obejdę sobie wnyki. zjem sobie zająca, odczekam dwie godziny, jak Eldfall się tu błąka, to może milsze moje towarzystwo będzie jakieś urodziwej Mieszkańce Lodowych Krain. Pewnie sobie tu jakaś lata i się wyśmiewa, że ci mrozy straszne
Gdyby tylko wzrok mógł zabijać...
- Zdajesz się panie wiedzieć wiele o świecie, jednak twoja widza ma widać swoje granice. Nasi wrogowie nie opuszczają swej Krainy. Nie mówiąc już o brakach w dobrym wychowaniu...
- Eldfall też podobno nie opuszcza swoich wysepek. Jesteś dowodem, że istnieją wyjątki od tej regóły. A co ja mam sobie myśleć, siedzę sobie grzecznie w lesie. luty mroźny a tu mi wyskakuje zza krzaka wulkaniczny lud płomieni. A dla Mieszkańców Mroźnych Krain sceneria przyjaźniejsza. A skąd mam wiedzieć, że chociażby ich oddział Cię nie ściga, Eldfall? Po co innego miałabyś się tu zapuszczać?
- Odpowiedź na twoje pytanie jest całkiem prosta. Gdyby mnie ścigał cały oddział zaprzysiężonego wroga mego ludu, zapewne już bym nie żyła, a co za tym idzie nigdy byś mnie nie spotkał. Mam swoje powody, by znajdować się w miejscu, w którym teraz jestem. Nie jesteś panie moim zwierzchnikiem, nie należysz do przedstawicieli władzy tej krainy, ani nawet nie należysz do mych przyjaciół. Nie mam więc obowiązku odpowiadać na twoje pytania.
- Duchy nie tłoczą ci jadu do uszu? Też nie pochodzę stąd. Sądzę jednak, że mamy z sobą więcej wspólnego niż masz z kimkolwiek w tym kraju... Eldfall. Różnica między nami polega na tym, że ja jestem dostosowany do życia na kontynencie. A ty nie. Ty potrafisz tylko machać swoim scyzorykiem czy pasać bydło, ja mogę urządzić ucztę godną Cean Dearg z mchu i mrówek. Kiepska pozycja do unoszenia się dumą i odrzucania propozycji pomocy i towarzystwa lepszego niż opluwanie w karczmach Tiphereth.
Pochyliła głowę przykładając dłoń do serca w oficjalnym pokłonie Zakonu.
- Racz wybaczyć panie. Masz rację, ja niegodna, nieobyta w świecie i nieporadna niczym mały pastuszek, nie mam prawa odrzucać twej wspaniałomyślnie zaofiarowanej pomocy. Wszak wszyscy wiedzą, że ród stworzony przez Boskiego Kowala nie nadaje się do niczego więcej niż wypasanie bydła na swych zacofanych wyspach. Cud prawdziwy, że udało mi się przeżyć tak długo bez twej rady i pomocy...
- O! W końcu zaczynasz rozumieć świat i pojmować rzeczywistość.
- Cała zasługa w twej mądrości, panie - ponownie wykonała pokłon by ukryć narastający w niej gniew i rodzącą się pogardę dla tego dziwnego osobnika. Usta składały bezgłośne modły do boskiego Hefajstosa by skłonił tego człowieka do wyjęcia broni, dzięki czemu nie będą jej pętać honorowe zasady Zakonu. Duchy wiedzące co dzieje się w jej umyśle zastygły tuż nad jej głową gotowe by uderzyć i zniszczyć nieznane im zagrożenie jakie stwarzał dla ich podopiecznej.
- Widzę, że ta rozmowa do niczego nie prowadzi Eldfall - powiedział z twarzą chłodną i zastygłą w nieprzyjemnym grymasie. Modlitwy Seataneli ad Tarelli zostały wysłuchane. Weenglaaf wyciągnął spod futer swój mały toporek.
Po raz pierwszy odczuła prawdziwą przyjemność na myśl o czekającej ją walce i ewentualnej śmierci przeciwnika. Duchy posłuszne wydanemu nakazowi w mgnieniu oka zapłonęły ogniem przybierając swą ulubioną postać. Dwie płomienne paszcze skoczyły w stronę odzianego w futra człowieka dając Seatanie czas na swobodne wyjęcie broni. Coś jednak się nie zgadzało, rodząc sprzeciw w jej umyśle. Mężczyzna nawet na nią nie spoglądał, nie mówiąc już nawet o jakiejkolwiek próbie ataku. Zdezorientowana jego zachowaniem wstrzymała Ai’ę i Akiego, gdy niemal dosięgły swego celu. Płomienne ostrza kłów zamarły czekając na jej decyzję.
- Człowieku.. ? - zapytała robiąc ostrożny krok w jego stronę. Nim zdążył odpowiedzieć, o ile w ogóle zamierzał to zrobić, sama zdołała wychwycić trzask łamanej gałązki i ciche skrzypienie śniegu.
W czasie tej nader przyjemnej i lekkiej pogawędki, byli otaczani przez co prawda nie sporą grupkę elfów, ale za to uzbrojonych w miotacze plazmy.
- E! Ziutek widziałeś to?! diaboł! - powiedział wystraszony elf, pech chciał, że zawsze kiedy chodził na gościniec łupić podróżnych brał ze sobą Ziutka i miotacz. Seatana syknęła gniewnie wyrzucają sobie w duchu własną głupotę. Zdjęła kaptur przy futrzastym dziwaku. Rozszumiane duchy wytrąciły ją z jej rutynowej ostrożności. Nie przewidziała pojawienia się osób trzecich, mniej tolerancyjnych niż jej osobliwy rozmówca.
- A no! jakie wstrętne rogi. Wyplenić plugastwo! może główny łowczy jakim kamieniem szlachetnym rzuci?
- No pewno, że rzuci. i to nie byle jakim!

- A o to co mieli w kieszeniach nikt się nie zgłosi - zarechotali chóralnie.
Weenglaaf w końcu raczył przemówić.
- Kurwa.
- Bez obaw, obronię Cię panie
- zareagowała Seatana ze spokojem.
- Wizja głowy nad kominkiem zbliża się wielkimi krokami, Eldfall.
- Jesteś, jakby to rzec... niereformowalny - mówiła a duchy wiszące w powietrzu opatrywały swoje ofiary.
- Nazywam się Weenglaaf - skłonił się z pozorem uprzejmości lub tylko podnosił się po silnym wymachu toporem. Ziutek padł.
- Seatana ad Tarelli.
Wybuchły wystrzały. Weenglaaf czmychnął w gęstwine świerkowego podrostu. Aki i Ai’a zajęły się dwoma kolejnymi rozbójnikami. Czwarty miał okazję bliżej obejrzeć sobie oczy i rogi “diabła” zanim zwrócił uwagę na mistrzowsko wykonaną klingę sztyletu Seatany, przebijającej elfowi serce. Cały ten piękny pokaz “pasania bydła” przez lud Hefajstosa został przerwany już w zarodku, gdy jeszcze Eldfallianka nie zdążyła rozgrzać mięśni, przez przyłożenie rusznicy laserowej do potylicy Seatany.
-Pozabijałaś ich potworze! - wykrzyczał rozdygotany i płaczący elf.
- A ty kurwa niby co?! Chciałeś nam herbatki naparzyć? - Weenglaaf zaszeptał rusznikarzowi do ucha, gdy już go powalił na ziemie i zaciskał stalową pętle na szyi nieszczęśnika, który właśnie po raz ostatni raz w życiu wierzgał nogami.
- Okropny sposób zadawania śmierci Weenglaafie - Seatana skrzywiła się z niesmakiem dobijając jednocześnie obie ofiary duchów, których wrzaski mogły przyciągnąć ciekawskich.
- Ludzie mają naturalny talent do okrucieństwa. Wręcz bym powiedział, że żadna inna rasa nie wie o nim tyle co ludzie.. Może kiedyś zrozumiesz idee okrucieństwa Eldfall... Pani ad Tarelli. Obawiam się jednak - powiedział wyprostowując się, że z twojego wierzchowca będzie już tylko kiełbasa.
Seatana obróciła się i zobaczyła plamę końskiej krwi na śniegu. Kulejący, potykający się koń próbował odbiec, jednak jego starania z góry skazane były na niepowodzenie. Wreszcie spadł na śnieg wydając z siebie przeszywający, niemal ludzki jęk.
- A teraz Pani ad Tarelli pokażę Ci wynalazek, który ludzkość jakość ciągle nie potrafi wynaleźć. Miłosierdzie - powiedział wyciągając toporek z czoła Ziutka i podszedł do konia.
Demonica nie chcąc spoglądać na ów akt miłosierdzia, pochyliła się nad jednym z trupów by oczyścić sztylet z ich krwi. Szepty duchów przybrały na sile ponownie przekonując ją, że Weenglaaf stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie. Rozumiała ich obawy, jednak natarczywość ostrzeżeń zaczynała doprowadzać ją do szału. Widziała wszak jak walczy, wiedziała, że był człowiekiem. To naturalne, że stanowił dla niej niebiezpieczeństwo jednak nie większe niż inni przedstawiciele tej rasy, a jednak przy nich Ai z Akim zachowywali się normalnie.
- Ożesz, ale jucha poleciała, źle się przymierzyłem i musiałem poprawiać. i to trzy razy.
- Weenglaafie
- zaczęła i przerwała by spróbować zebrać myśli w chaosie głosów. - Czy w jakikolwiek sposób, poza oczywistym - wskazała toporek - stanowisz dla mnie zagrożenie?
- Nie będę ukrywał, że mimo intencji i zamiarów tak, istnieje taka możliwość. Możliwe też nawet że twoje talenty Eldfall niewiele zdziałają. Ale ostatecznie mam nadzieje,że nie masz czego się obawiać pani ad Tarelli.

- Wystarczy Seatana - zbyt częste wymienianie jej nazwiska przez osoby trzecie mogło się nieprzyjemnie skończyć. - Duchy nie wydają się przekonane jednak nie mam podstaw wątpić w twe słowa. Wszak ocaliłeś mi życie.
- Brednie, na pewno poradziłabyś sobie bez mojej ingerencji Seatano.
Spojrzała na niego podejrzliwie. Całe zdanie bez kpiny czy obrażania? Może był ranny, ale zbyt dumny by się do tego przyznać? Ewentualnie zaliczył cios w głowę...
- Dobrze się czujesz?
- a czemuż do nędzy chędożonej miałbym się źle czuć?
- O tak, teraz lepiej -
uśmiechnęła się lekko. - Przez chwilę sprawiałeś wrażenie rannego - ukłoniła się, po czym dodała ciszej, jednak nie na tyle by nie mógł jej usłyszeć - w głowę.
- Czyżbyś po raz pierwszy raz w życiu kogoś obraziła Seatano?
- Obraziła? -
wydała z siebie zdumione, bez dwóch zdań udawanie, westchnienie. - Człowieka o takim poczuciu humoru wszak nie może obrazić drobny żart padający z niegodnych ust bydlęcej pasterki...
- Czyżby jakimś magicznym sposobem Eldfall zdobył poczucie humoru? Nie śniłem w najśmielszych snach, że Zrozumiecie idee żartu. A jednak moja światła osoba z doskonałym poczuciem humoru i niezgłębioną mądrością zmienia nawet tak twardy lud jak Eldfall. Kto by pomyślał
- zaśmiał się bezbarwnie.
- Niezbadane są wyroki boskie - odpowiedziała poważniejąc. - Z niektórych rzeczy lepiej jednak nie żartować, szczególnie gdy ma się do czynienia z całkiem obcą sobie osobą, dla której twoje intencje niekoniecznie są jasne.
- Elfie chędożenie, to zbyt kolokwialne stwierdzenie. Nie wiem jak ty ale ja zgłodniałem, a i twego wierzchowca trzeba oprawić. Zrobimy dla ciebie ładniejszą pochwę dla twojego sejmitarka. Może Eldfall znają się na broni, ale na oporządzeniu nie za bardzo
- poszedł bezceremonialnie krajać nieszczęsnego konia. - Rozumiem przeto, że jednak obozujemy dziś wspólnie Seatano ad Tarelli.
- Czy mam inny wybór? Za późno by ruszać w dalszą drogę nawet mając wierzchowca.
- Jednak rozsądek występuje nawet u Eldfall. Któżby pomyślał. Tak więc zapraszam na przechadzkę wzdłuż niezwykle pięknego szlaku wnyków. A potem znajdziemy miejsce do obozowania.


Weelfgaaf starannie wybrał obozowisko i zajął się wszystkimi niezbędnymi sprawami, za co była mu wdzięczna aczkolwiek się z tym nie afiszowała. Zasnęła dość szybko rezygnując z opieki wciąż pobudzonych duchów na rzecz szansy osiągnięcia przynajmniej paru chwil błogiego snu.

Poranek przyniósł ze sobą nowe odkrycia i informację, a także decyzję odnośnie dalszych planów.
Opuściwszy Weelfgaafa ruszyła w stronę, którą jej wskazał i bez przeszkód dotarła do traktu prowadzącego w stronę miasta. Słońce jeszcze nie wspięło się na najwyższy punkt firmamentu gdy zobaczyła mury Tiphereth i prowadzący do nich most, zgrabnym łukiem przerzucony nad srebrzysta rzeką. Ruch na drodze przybrał na sile nie pozwalając na zbyt długie stanie i przyglądanie się architekturze, jednak to co zdołała zaobserwować pozwalało mieć nadzieję, że za murami zastanie w miarę przyzwoity standard miejski.
Strażnik zatrzymał ja podobnie jak rodzinę z dwójką dzieci, która podróżowała ozdobnym wozem. Skromnie spuściła wzrok i cichym, łagodnym głosem wyjawiła cel swego przybycia zapewniając przy tym, że nie posiada nic z wymienionych, zakazanych towarów ani nie zamierza zostawać dłużej niż kilka godzin. Psy obwąchały ją, nieco nerwowe co zwróciło uwagę starowiny. Nim jednak doszło do konfrontacji zwierzęta zwęszyły nowy trop, który wywołał ich bardzo żywiołową reakcję na mężczyznę próbującego się przecisnąć obok Seatany. Strażnik ruszył w jego stronę machnięciem poganiając dziewczynę by znikła mu z oczu.

Za bramą w Eldfallkę zaatakowała mieszanina zapachów i odgłosów niepodobna do żadnego z miast, w których do tej pory przebywała. Istoty wszelkich rozmiarów i ras siłą mięśni i gardeł torowali sobie drogę, błagali o jałmużnę, zachwalali kramy swych pracodawców, obiecywali cuda i cudeńka. Szła starając się być głucha i czujna jednocześnie. Złodzieje trafiali się i w mniejszych miasteczkach, a takie jak to musiało być dla nich rajem. Biada jednak śmiałkowi który połakomiłby się na jej dobytek. Duchy wysunęły się spod płaszcza wirując wokół i tworząc kontrast dla czerni jej płaszcza. Jeżeli nawet wirujące końce szarfy zwróciły czyjąś uwagę to nikt się nie przyczepił.

Złoty Kur wyglądał niemal tak samo jak pozostałe cztery przybytki do których zaglądała. Jednak w przeciwieństwie do Baryłki, tu było cicho, dość czysto i całkiem przyjemnie pachniało. Były nawet wolne miejsca w sali głównej i to takie, w zaciszu których można było spokojnie zjeść coś i chwilę pomyśleć na spokojnie. Wybrała jedno z nich, to najbliżej kominka, w którym wesoło płonął ogień i zamówiła kubek gorącego kompotu z suszonych owoców oraz chleb z serem i miodem. Po koninie miała dość mięsa więc zrezygnowała z proponowanego jej gulaszu.
Już po chwili pojawiła się przed nią taca z zamówionymi pysznościami. Pieczywo było świeże, ser nie za kwaśny, a miód pozostawiał po sobie błogi smak. Rozkoszne ciepło bijące od kominka przenikało przez skórę pobudzając jej wewnętrzny ogień. Mogłaby tak siedzieć godzinami zapominając o świecie zewnętrznym, skupiona jedynie na tych doznaniach. Nic z tego... Nawet gdyby stał się cud i świat o niej zapomniał pozostawały jeszcze dwa pozbawione wyczucia chwili duchy. Znajome imię rozbłysło w jej umyśle wraz z niemal bolesnym dotykiem chłodu gdy jakaś osoba przekroczyła próg karczmy. Uniosła głowę bardziej zaciekawiona niż zła przerwaną chwilą błogości. W prostokącie światła dziennego stał młody mężczyzna w białej, sięgającej do połowy uda, ciepłej kurtce, z odrzuconym na plecy kapturem.
Przybysz rozejrzał się po wnętrzu, skinął jej głową, a potem, jakby po chwili wahania, ruszył w jej stronę.
- Smacznego, Seatano. Jaki ten świat jest mały.
Skłoniła głowę swym zwyczajem po czym wskazała miejsce po drugiej stronie stołu.
- Miałam wrażenie, że cię tu spotkam Phelanie. Dziękuję, może się przyłączysz? - zaproponowała z lekkim uśmiechem ledwo unoszącym kąciki jej ust.
- Dziękuję - odparł, ściągając kurtkę i zajmując miejsce. Nie to, co prawda, które wskazała - wolał nie siedzieć plecami do drzwi. - Wino, poproszę! - zwrócił się do kelnerki.
Po chwili trzymał w dłoni kryształopodobny kielich, wypełniony w trzech czwartych bursztynowym płynem.
- Dobrze, że cię widzę, Seatano. Twoje zdrowie.
Z tonu Phelana można było wyczuć, że nie o samą radość ze spotkania tutaj chodzi.
- Za to warto spełnić toast, szczególnie ostatnimi czasy - zgodziła się i uniosła swój kubek. - Pamiętam, że przy naszym poprzednim spotkaniu zadałeś sobie trud przeszukania napastnika, który urozmaicił nam kolację. Znalazłeś może przy nim coś ciekawego? - Pytania zadawała cichym, spokojnym głosem, który jednak niezbyt współgrał z napięciem widocznym na twarzy.
- Można by i tak powiedzieć. - Phelan sięgnął do kieszeni. - Masz. Prezent dla ciebie.
Podał Saetanie kawałek papieru.
Przez dłuższą chwilę siedziała wpatrując się w list gończy oferujący cenę znacznie wyższą niż ten, który posiadał Weelfgaaf. Smużka dymu wypłynęła spod jej palców więc pospiesznie ukryła dłoń pod stołem. Nie potrzebowała dodatkowego zamieszania wokół własnej osoby.
- To by było, jak sądzę, na tyle jeżeli chodzi o moją anonimowość na tych ziemiach. Dziękuję Phelanie, chciałam się tylko upewnić.
- Jak widać popularność ma swoją cenę
- stwierdził Phelan.
- I to dość wysoką - dodała i wcale nie chodziło jej o kwotę wymienioną na świstku papieru. - Hefajstos świadkiem, że nie tego chciałam.
- Komuś aż tak nadepnęłaś na odcisk? - uprzejmie zainteresował się Phelan.
- Nie wiem, możliwe. Nie zawsze to co sami uznajemy za honorowe jest takie dla osób trzecich. Jednak spróbuję się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi gdy tylko rozwiążę obecną zagadkę. Teraz jednak nie czas na to. Mam tylko kilka godzin, zmrok zapada szybko, muszę się pospieszyć. - Uniosła się z krzesła układając usta w przepraszający uśmiech. - Wybacz lecz nie mogę dłużej dotrzymać ci towarzystwa. Nie wypada łamać obietnicy ani pozwalać na siebie czekać.
- Przyjemności zatem. - Phelan podniósł się i odstawił kielich. Nie powiedział “Do zobaczenia”. Nie miał w planach utrzymywania tej znajomości. Wyruszał w drogę i za kilka godzin miał zamiar być już daleko stąd.
Seatana w tym czasie uprzejmie porozmawiała z jedną z dziewczyn zatrudnionych w karczmie i wypytała o najlepszą łaźnię. Drogę do wskazanego przybytku podzieliła między rozmyślania o nagrodzie za jej głowę i pilnowanie dobytku. Kilka razy czyjaś dłoń odsunęła się nieco zbyt szybko od jej płaszcza, a urwany okrzyk bólu zwiastował iż niedoszłego złodzieja spotkała zasłużona kara.
Gdy wieczór począł się zbliżać, a słońce coraz niżej kłaniało się ziemi, ruszyła w stronę północnej bramy by zniknąć z miasta nim zamkną jego bramy. Zaopatrzona w zapas suszonego mięsa i owoców, miód, bochenek chleba, butelkę mleka, pół osełki sera i drobny prezent dla Weelfgaafa w postaci ślicznej, małej baryłeczki rumu z Marlandii, bez cienia żalu pożegnała Tiphereth.

villentretenmerth 10-12-2011 01:49

Seatana, eo ipso przyjęła propozycje Weenglaafa. Obeszła z nim zwykle puste wnyki.Urządzili obozowisko w odpowiedniej odległości od ferelnego wzgórza i od gościnca. Eldfallianka zapaliła przyniesione przez Weenglaafa drewno i piekli konine. reszta mięsa wylądowała w śniegu nieopodal. Jedzenie mimo leśnych przypraw nie było ucztą królów, którą wychwalał się Weenglaaf, ale było pożywne. Seatane dopadło zmęczenie. Odwołała duchy zdając się na czujność własnych i niespodziewanego towarzysza zmysłów. Po namyśle zrezygnowała z rozkładania namiotu decydując się na miejsce między ekranem rozwieszonych skór a ogniskiem, gdzie gromadziło się najwięcej ciepła. Wieczorny mrozek dla przedstawicielki rasy Eldfall, bo niespełna 20 stopni Celcjiusza.

Nie trwało długo po jej zaśnięciu, jak wokół obozowiska zaczęła się przechadzać drobna postać wampirzycy z za długimi, nawet jak na wampira zębami. Księżna Kattarine di van Merve stanęła między drzewami i pozwoliła się zobaczyć. Z cienia błyszczały tylko jej czerwone oczy. Wstał i odstąpił od obozu. “przy okazji zajrzę co tam we wnykach” pomyślał. Gdy się zbliżał wampirzyca zaczęła rozmowę:
- Najdroższy, a któż to? Nie za młoda dla ciebie? a może przekąska dla mnie? Przeprosinowy podarunek za nietaktowne odejście z mych włości? A może wynająłeś ją dla ochrony przede mną? Ha ha ha!
- Okoliczności Pani sprawiły, że musiałem tu przybyć - mówił oddalając się jak najdalej od obozu.
- Nie igraj ze mną Weenglaafie. Nie jestem kimś, kogo możesz sobie lekceważyć. Jestem dużo bardziej wymagającym przeciwnikiem niż jakaś pierwsza lepsza strzyga. Nie jesteś niepokonany drogi Weenglaafie.
- Przybyłem tu, między innymi...
- Wiem durniu po co tu przybyłeś! - huknęła ze złością - przybyłam tu cię od tego odwieść. Nie powinieneś chcieć odrzucać swojej lepszej natury. Tylko dzięki niej jesteś cokolwiek wart.
- Nie powinieneś walczyć z tym, czym ostatecznie jesteś Weenglaafie. Twoja ludzka forma jest tylko przejściowym stadium. Od zawsze patrzyłam krzywo
na pętające cię branzolety. Twoja sprawa, że nigdy nie chciałeś ich zdjąć - wampirzyca spojrzała Weenglaafowi głęboko w oczy czułym spojrzeniem - odpuść człowieku, odstąp w imię wyższej racji i stań się tym wspaniałym stworzeniem, które znam od tak dawna.
- Po to byśmy razem mogli ucztować z żywych ludzi? obgryzać ludzkie kości i terroryzować ludność. Nie pani. Nie tego chcę.
- Waż na słowa! - chwyciła go przepełniona gniewem za szyję i uniosła.

Weenglaf bał się, że przemieni się zbyt mocno, że przekroczy barierę i jego drugie ja zbrata się z wampirzycą... Wtedy Seatana na pewno nie przebudziłaby się dzisiejszego poranka. Z drugiej strony Hizda ustabilizował okowy.

Nie miał wyboru. Mógł liczyć tylko na to, że przy połowicznej przemianie pozostanie w nim choć trochę ludzkiej świadomości. Kattarina poluźniła uścisk. Widok ukochanej postaci zmiękczył jej serce. Desperackie próby walki z nią kwitowała śmiechem i rozbawieniem. Pomiatała nim po okolicznych drzewach. Weenglaaf jednak się nie poddawał.
- Dobrze wiesz, że już nie potrafisz zrezygnować z tego czym jesteś. Nawet ta twoja mała Eldfalliancka demonka. Różnimy się od reszty świata. Prędzej czy później to zrozumiesz najdroższy.
Odeszła z poczuciem triumfu. Zasiała ziarno na żyzną glebę.
Weenglaaf był potłuczony i poobijany. Chwilę potrwało nim jego ciało zdążyło się zregenerować. Parę godzin przed świtem, już w ludzkiej postaci wrócił do obozowiska z zamiarem przespania choć chwilki. Seatana czekała na niego z nazbyt oczywistym pytaniem na twarzy.
Brodacz siadł ciężko, sapnął i splunął. Nie zapominajmy o kilkakrotnych westchnięciach i pojedynczym pierdnięciu nim ostatecznie rzekł:
- Takie tam babskie sprawy. Nie rozumiem to nie szerze nieporozumień.
- Słyszałam odgłosy...
- To na pewno pobliska buczyna. Drewno bukowe źle znosi poranki. Pęka przy różnicy objętości i donośnie huczy - kłamał jak z nut, bo na takie huki było zdecydowanie za wcześnie.
- Skoro tak twierdzisz... - Nie miała zamiaru zarzucać mu kłamstwa mimo, iż w jej głosie pobrzmiewały nuty zwątpienia w prawdziwość jego słów. - Prześpij się, ja popilnuję obozowiska. - Dodała podnosząc się i dorzucając kilka gałęzi do ognia.

Drżenie dłoni wyraźnie świadczyło o tym, że pomimo ciepła napływającego z ogniska jak i ochrony pledu oraz skór, dość kiepsko znosi coraz bardziej obniżającą się temperaturę.

Gdy Weenglaaf się przebudził, Eldfallianka pichciła kolejną porcje koniny otoczona dwiema płonącymi kulami.
- Uuu! Jak u mamusi, a budyń będzie?
- To zależy, byłeś grzeczny? - zapytała odwracając się w stronę mężczyzny. - Może być wino, zostało mi jeszcze, a szkoda by się zmarnowało. Z przyjemnością podzielę się z tobą.
- Eee... elfie sikacze - wykrzywił się z niesmakiem. Spojrzał na ilość zawartości swojej buteleczki. Jeszcze raz jęknął - z radością przyjmę od ciebie te elfie sikacze Seatano. A co do tego, czy byłem grzeczny. To kuresko bardzo zasłużyłem na budyń. Jak mucha na kupę.
- W takim razie całe wino jest twoje, jednak budyń będzie musiał poczekać. Może w mieście uda się go kupić sama bowiem nie potrafię go przyrządzić.
- Kobiety zawsze potrafią się wykręcić. Budyniu nie zrobi, bo nie potrafi. Kiecki nie zadrze, bo niby śmierdzę. Ach... szkoda gadać. Nie wiem jednak czy wizyta w mieście będzie dla ciebie odpowiednia - zaczął grzebać sobie po kieszeniach. W końcu wyciągnął pomiętą kartkę. Rzucił jej pod nogi - to list gończy. Jakieś pół roku temu do mojej siczy w lesie przyszedł ktoś... z interesem. Wtedy byłaś warta 5 000 Cesarskich Północnych... a co przy obecnej inflacji państw południa całkiem kusząca sumka.
- List gończy? - zapytała ostrożnie podnosząc zmięta kartkę, na której po rozprostowaniu zobaczyła całkiem udaną podobiznę własnej twarzy. - Nie rozumiem dlaczego ktoś chciałby płacić taką sumę za zabicie mnie... To nie ma sensu...
- Pewnie jakaś święty i pobożny kościół chce zawiesić głowę diabła na wrotach jakieś katedry... albo zdarzył się jakiś niezadowolony ze spotkania z tobą. Życie nie musi mieć sensu i daje na to liczne dowody... Na przykład głupie chłopki nie ulegające mojemu wdziękowi... Żeby jego córce te liszaje... z mięsem z nóg odchodziły.


Seatana jeszcze chwilę wpatrywała się w swoją podobiznę słuchając jego wywodów jednym uchem. Gdy je zakończył, zmięła ją na powrót. Z jej dłoni zaczął unosić się dym po czym kartka papieru stanęła w płomieniach.
- Nie ładnie tak niszczyć cudzej własności. a jakbym chciał zgłosić się po nagrodę? ha... ha - roześmiał się przesadnie, Wieczny Ogień wie z czego.
- Żeby zgłaszać się po nagrodę trzeba jeszcze mieć dowód, że się na nią zasłużyło, czy nie tak to działa? - zapytała uprzejmie strzepując jednocześnie popiół z dłoni i kładąc ją niby przypadkiem na rękojeści sejmitara.
- Gdybym był młodszy i głupszy, to niechybnie skończyłbym pod twoim ostrzem, ale nie taki stary miś głupi jak na pierwszy rzut oka wygląda, by się rzucać na zakonnika Eldfall. A po co mam życie tracić dla paru tysiączków. Jakbym prócz cukrów i drożdży coś musiał kupować, to może i owszem... Eldfall, chętnie bym zginął, ale... nie jestem na południu w tej sprawie... Lece do Varos, za bezpieczniejszym zarobkiem. Pewnie jakaś jatka i grupka fanatycznych druidów. Pogadać z tymi skrzekotami nie pogadasz, ale na zamtusz sypną.

Demonica jeszcze przez chwilę spoglądała na niego podejrzliwie, jednak w końcu zdjęła dłoń z broni.
- Do Varos powiadasz?...
- A co zzamorksa istotko? wiesz jak tam dojść?
- Nie, a bardzo chciałabym się dowiedzieć - odparła sięgając do sakiewki i wyjmując z niej wiadomość od nieznanego nadawcy. - Rozumiem, że ty również dostałeś wezwanie dostarczone przez gołębia. - Nie było to pytanie.
- Nie, oczywiście, że nie. Dano mi 15 000 Złotych Cesarskich za ubijanie tych, co tam zmierzają. Ha! Ha! - wybuchnął konwulsyjnym śmiechem, aż mu łzy poleciały - Lubię te twoje zdziwienie, jak gadam takie pierdoły. Jeśli ktoś chce wynająć Eldfall, to groszem sypnąć może... Ale się zdziwi jak mu odmówisz.... ha,ha.
- Zanim to zrobię muszę się dowiedzieć, skąd miał o mnie informacje i oczywiście, co to za zadanie. O ile będzie się zbiegać z moją misją jest szansa, że zmienię zdanie co do swego udziału w tym przedsięwzięciu.
- Oho! młode Eldfall pełne idei i szczytnych celów. Kiedyś cię życie wyprostuje!

Ukłoniła się z pokorą, której jednak nie dało się wyłapać w pełnym powagi głosie gdy przemówiła.
- Dla ciebie to tylko idee i cele, szczytne ale zapewne nie mające realnego odbicia i uzasadnienia w świecie takim jak ten. Dla mnie to podstawa tego kim jestem i tego jak zostałam wychowana. Czym się stanę gdy, jak rzekłeś, życie mnie wyprostuje? Może i jestem młoda... Właściwie wciąż nie wolno mi mówić o sobie jako o osobie dorosłej mimo, iż zapewne jestem starsza niż ty. Wierzę jednak w nauki, którymi mnie nakarmiono i według których przeżyłam tyle lat. Nie dopuszczę do tego, by ta wiara została splamiona, gdyż wiem co się dzieje z takimi jak ja, którzy wybierają łatwiejszą drogę. Więc nie osądzaj mnie ani nie wróż mojej przyszłości, gdyż mimo swej rozległej wiedzy niewiele wiesz o mnie samej.
- Ha! Ci co wybierają łatwiejszą drogę, tajemnicą nie jest, niechybnie kończą na szafocie. Powróżę Ci jednak. Losem takich odmieńców jak my jest nadzianie na widły lub święte ognie stosów na jakimś wesołym festynie. To ile pożyjemy zależy od tego jak dobrze się ukrywamy. Ty, Seatano możesz przynajmniej wrócić na Wyspy Wulkaniczne, gdy spełnisz tą swoją szlachetną misje...

- To będzie zależało od wyników tej misji - wzruszyła niedbale ramionami po czym odwróciła się do ogniska. - Ty zaś wydajesz się być w domu wszędzie tam gdzie jest dość drzew i zwierzyny, by takowe miejsce nazwać lasem. Wątpię byś nie dał sobie rady z ewentualnymi chętnymi na twoją głowę, gdy odważą się zakraść w głuche odmęty puszczy...
- Na mnie, póki co nie polują zawodowi mordercy, najwyżej chłopki roztropki. A co to za dom, gdzie siedzi się samemu i prócz zelfiałego handlarza skór nie ma do kogo się odezwać.
- Rzekłabym, że całkiem przyjemny. Zawsze wszak można wpaść w odwiedziny do jakiejś wioski i tam kilka nowych znajomości zawrzeć. Niekoniecznie dobrowolnych. Aczkolwiek nie mnie udzielać w tej materii rad tak doświadczonej osobie.
- Ta... uciekanie przed widłami i pochodniami nudzi się z wiekiem, a z doświadczeniem daje coraz mniej rozrywki.
- Mam wrażenie, że jednak nieco przesadzasz. Czemuż to mieliby cię widłami czy pochodniami przepędzać?
- Będzie okazja, byś się o tym przekonała, skoro jedziemy do Varos. Na wszelki wypadek nie kupuj sobie konia Eldfall. Będziemy poruszać się inaczej. może mniej wygodnie, ale szybciej.
- Zatem poza wymachiwaniem toporkiem potrafisz również latać? - roześmiała się cicho. - Skoro tak radzisz, nie kupię wierzchowca, jednak obyś miał rację co do tego tajemniczego sposobu poruszania się, gdyż w innym przypadku przybędziemy do zamku jako ostatni.
- Nawet jeśli sądzę, że przybycie kogoś z Eldfall wywoła największe wrażenie Seatano.
- Nie zależy mi na tym.
- Mi nie zależy i na tym i na misji, w sumie na żadnej by mi nie zależało... Eldfall. Chcę mieć tylko spokój, ale nie mogę go otrzymać, gdzie bym się nie schował.
- Wymagasz od życia zbyt wiele, Weenglaafie. Spokój to przywilej martwych.
- Niektórzy uczeni do takich mnie zaliczają Seatano, ale dość już tego elfiego gadania o dupci Maryny, wnyki same się nie zobaczą. Co prawda mamy koninę, ale dzik we wnykach może zdychać przez tydzień, a to byłoby niepotrzebne marnotrawstwo.
- Nie zapominaj o okrucieństwie pozostawienia go w takim stanie - dopowiedziała. - W takim razie ja w tym czasie pójdę do miasta spróbować swego szczęścia w unikaniu ewentualnych łowców czarcich głów.
- Spróbuję się wypytać o drogę do Veros w międzyczasie.
- Zatem pozostaje jedynie ustalić miejsce ponownego spotkania, o ile nadal obstajesz przy wspólnym podróżowaniu w tak kłopotliwym towarzystwie.
- Zawsze raźniej dwóm takim niż jednemu, a poza tym zawsze bezpieczniej z towarzyszem o talentach Eldfall. A koniec końców i tak zmierzamy w jedną stronę.Spotkamy się pod miastem od północnej bramy. Będę w najbliższym zadrzewieniu od kiedy zrobi się ciemno.
- W takim razie jesteśmy umówieni. Zapraszam do ogniska, wyruszanie w drogę o pustym żołądku nie jest wszak najlepszym pomysłem.

Żarł z iście niedźwiedzim apetytem, łącznie z wyssaniem szpiku z kości. Gdy się najadł i opił,odkroił spory kawał koniny ogrzanej uprzednio przez duchy Seatany. Zawinął w płachtę, rzucił na plecy i poszedł na obchód wnyków. Wszystkie puste. Jeden zakrwawiony.
„Znów coś zżarło mi zdobycz!” Odciski łap nie przypominały zwierzęcych. Wyrok był prosty – Żerlica. Jeden z niewielu leśnych potworów nie przesypiającym zimy. Zaawansowana mimezja pokazywała swoje złe strony. Szedł po śladach czekając aż zobaczy chatkę staruszki. Po drodze dopracowywał szczegółowy plan działania. Pęk chrustu leżał przy wejściu, więc Żerlica musiała być w środku. Przyczaił się nieopodal. W czasie przedłużającego się czekania dopracował plan działania i zdobycia potrzebnych mu informacji. Nużąc się, zaczął fantazjować na temat teoretycznego bohaterskiego uratowania zgrabnej białogłowy przed Żerlicą. „Wparować tak do chatki z tasakiem w ręku… Hlast!…Hlast! A potem zszokowana i wdzięczna cycata białogłowa…. Tak” uśmiechał się w myślach.

Żerlica wyszła z chatki. Zgarbiła się i zarzuciła chrust na plecy, by pozorować potem jego zbieranie. Weenglaaf pozwolił by go minęła. W długo wyczekiwanej chwili wyskoczył z kryjówki, zarzucił pętle na szyję. Kopniakiem w plecy potwora naprężył linkę. Potwór w pierwszym odruchu próbował uciec, lecz szybko zauważył, że naciąganie stalowej pętli tylko pogarsza jego sytuacje. Chrust się rozsypał a potwór przestał się garbić, co też mu nie pomogło, bo dwumetrowa bestia musiała wygiąć ciało w łuk z powodu mocno trzymanej stalowej linki. Długie ramiona dosięgały twarzy i ramion brodacza raniąc je głęboko szponami. Długie zęby i gadzi język wytrzeszczone powoli zamarły. Wyłupiaste oczy przyćmiły się. Ramiona z doskoku tylko podrygiwały. Z Weenglaafa lała się krew. Nie przejmował się tym, wieczorem rany szybko się zregenerują. Potwór w końcu padł na ziemie a Weenglaaf począł toporkiem odcinać głowę. Gdy skończył i wkładał ją właśnie do worka, w drzwiach chatki stanęło dziecko, pulchna dziewczynka o czarnych włosach. Popatrzyła nieufna i wystraszona na Borowego. Po chwili z jej paszczy wyskoczyły ostre zęby i oczy zrobiły się wyłupiaste. Poczęła syczeć na niego, lecz nie przekraczała progu chatki.
Zawiązując worek z głową Żerlicy zastanawiał się jakby postąpiła Seatana ad Tarelli. Zabiłaby młodego potwora, czy też oszczędziła życie kosztem śmierci okolicznych wieśniaków. Wgłębi duszy dziękował Leśnej Kniei, że natura wskazała mu prawidłową drogę postępowania – po prostu odejść. Odciął jednak paroma machnięciami toporka kawałek zabranej koniny i rzucił młodej Żerlicy pod nogi. Utożsamiał się w jakiś sposób z tym nieboskim stworzeniem. Nic nie miał do Żerlic, a zabijani ludzie nic go nie obchodzili. Potrzebował głowy potwora. Wiedział o tym, od kiedy zobaczył jego ślady na śniegu. Z głową, więc ruszył w stronę najbliższego gospodarstwa. Nim doszedł do najbliższej wsi nastała już noc i jego ciało poczęło intensywnie się regenerować.

Wszedł do wsioły.
- Witam sołtysie! - powiedział do zlęknionego jeszcze jegomościa.
- Ki czort?!
- Łowcą jestem. Na której ulicy Łowczy Miejeski urzęduje?
-Oj, nie wiem Panie, ale w mieście pewno wiedzieć będą.
- Poczęstuj mnie gorzałką, bo zimno od siedzenia w lesie.
- A co tam upolowało się Panie? Coś to nie duże, a może to sama głowa? - zagadał sołtys polewając Weenglafowi kubek z czubkiem miejscowej gorzałki.
Szybko izba sołtysa zapełniła się ciekawskimi. Niespokojne zachowanie zwierząt przypisywano zawartości worka.
- Aaa... dobrodzieju, Żerlice ubiłem.
- Żerlice? Tutaj? To by co nieco wyjaśniało..
- Tak teżem myślał. Skoczyłem w krzaki, wracam a tu patrzę, a bestyja mi konia zżera. To ja co? Capnąłem bydle. Cudem z życiem uszedłem, bo trzeba było capnięcie poprawiać. Żywotna jest Żerlica... jak sam czort – a i interes mam. Bo koninę mi zbyć trzeba. Sam tego nie przejem, a nie po bożemu by było, by się zmarnowało.
- W sumie wsioła nie za bogata, ale na mięso zawsze się znajdzie, choć nie wiele mamy.
- Dobrze - uśmiechnięty zrzucił z siebie worki. Z Żerlicą w kąt a worek z mięsem rzucił na stół - Świeże, choć zdążyło już skostnieć na mrozie. Wziąłem tyle ile zdołałem udźwignąć.
- Tyle damy - sołtys położył na stół niezwykle nędznie wyglądające srebrne Złote Cesarskie, ale chociaż sumarycznie wypchany mieszek coś był już wart.
- Lepsze to, niż by miały lisy zeżreć na gościńcu, albo karmić się tym miała inna potwora.
- Święte słowa, święte.
- A lud pobożny widzę. Kapliczka Wiecznego Ognia zadbana.
- A no, najlepiej w Wieczny Ogień wierzyć. Inne mnichy tylko gadają i dziesięcinne każą sobie płacić, a Ci od Ognia to prócz tego przyjdą i potworę zabiją jak się zalęgnie, albo uczciwiej spory rozstrzygają, nic na siebie nie biorą.
- Kto by pomyślał, że tak szlachetnych czasów dożyjom.
- A no, ale Panie bohateru, pokarzcie tedy te Żerlice..

- A chwila jeszcze, polejcie mi znowu pierwiej. Bo ciągle mi zimno w kości.
Polano znowu. Weenglaaf starał się by nie wykrzywiać gęby, bo destylacja nieumiejętna. No ale co się dziwić, jak człowiek nie zna czego lepszego, to chwali sobie najlepsze co zna. Najchętniej wypiłby zawartość swej piersiówki, ale nie mógł obrazić gospodarzy.
- A czymże poczwarę ubił?
- Podaj młody mi ten worek, tylko uważaj, bo zęby ma ostre bydle. A czymże ja ubił. Magią Wiecznego Ognia, a czym innym maszkarę ubić.
- Toż Panie jest rycerz zakonny?
- Ja nie, ale naukę u nich brałem. Mnichom pomagałem, to podpatrzyłem się tej magii.
- A no, toż tyś człek święty.
- Wieczny Ogień nie raz dawał mi znać, że mi przychylny - powiedział rozwijając w połowie worek - a Varos? Zamek podobno w okolicy. Słyszeliście o nim? - wstrzymał czynność, by ponęcić chłopów.
- A no, pełno straszydeł tam siedzi - mówił sołtys bezmyślnie, a głodnym wzrokiem wpatrując się w worek.
- A w którą to stronę. Święty Ogień przykazał mi tam się udać i oczyścić świat z plugastwa, ale już nie powiedział jak tam dojść.
- A to w sumie nie daleko. choć o tej porze roku ciężka to będzie podróż.
- Święty Ogień mi ścieżki wyprostuje. w którą to stronę? - Weenglaaf począł rozwiązywać drugi drut z drugiego końca.
- Na południowy wschód trza - sołtys mówił z szybkością strzałów karabinu. Aż dostał wypieków ze zniecierpliwienia - Drogą najpierw a potem wsioła będzie na rozdrożu. Będzie tam znak, czytać pewno umiecie święty człowieku... do miasta... miasta Sapermear. Daleko jest, ale tam nie po drodze wam. Wam trza pojechać drugą drogą. Tą bez znaku. Ile dni drogi do zamku nie wiem.


Worek został otwarty. Wszyscy się wycofali wystraszeni..
- Toż to jeszcze żyje?! Oczami strzyga!
- A coś ty myślał, że człek zwykły, choć święty takie coś zabije. Tu zakonnika trza, co by egzorcyzji odprawił i do piekła wysłał. Nawet jak się kiego diobło spali, to tylko mu się ciało spali i opętać pocznie ludziska i zwierza. I mleko kwaśnieje, dwugłowe ciela się rodzą, świnie chorują. Plagi różne.. niebezpieczne są z tym zabawy.
- Toż tyś musiże być możny czarodziej.
- Nie tak wielki, acz nie żak już.

Kwiat chłopskiej młodzieży właśnie stanął w drzwiach trzymając widły, kosy i pochodnie, a i siekiera się znalazła. Plotka się roznosi szybciej niż plotkujący najprawdopodobniej.
- Dawaj truchło li nie przeżyje!
- Czekajta! czekajta! - krzyczeć począł wystraszony sołtys.

Wyszedł z nimi na zewnątrz. Weenglaaf dzięki swym zmysłom z trudem, lecz wyraźnie słyszał rozmowę. Sołtys przekonywał, by poniechać zamiarów, gdyż mają do czynienia z potężnym magiem. Chłopska wyobraźnia ubarwiła bardziej postać Weenglaafa niż sam byłby wstanie wymyślić plotek o sobie.
Zawinął głowę z powrotem. Pożegnał się według obyczaju i odszedł w las. Doskonale słyszał, że jest śledzony. Księżyc wisiał już wysoko. Po wczorajszym doświadczeniu z wampirzycą bardziej już ufał sile magicznych pęt.
Przemienił się nieznacznie, ale tyle by móc korzystać z umiejętności nocnej inkarnacji. Skoczył jednym susem na drzewo i kolejnymi skokami zniknął z zasięgu ludzkiego pościgu, niby to przypadkiem gubiąc worek z głową potwora.
Gdy oddalił się i zbliżył do Tiphereth, Seatana czekała już koło bramy. Skrył się w najbliższej wierzbowej remizie. Poczuł ukucie i że przemienia się dalej. Jednak moc Hizdy nie była niezawodna. Udało mu się jednak zachować resztki świadomości. Po krótkich próbach wyartykułowania paru słów, stwierdził, że nie zatracił całkowicie umiejętności mowy. Jednak zwierzęce instynkty wydawały się górować, bo oglądał się raczej za najbliższą sarną niż za zbliżającą się postacią Seatany, która zauważyła ruch w zaroślach.

Kerm 11-12-2011 23:55

Do końca dna zostawało nieco czasu. Można go było spędzić na różnoraki sposób, jednak Phelan postanowił go przeznaczyć na zajęcia dla podróżników nieco nietypowe. Ani panienka, ani picie, ani nawet kąpiel... Miał zamiar nadrobić nieco zaległości jeśli chodzi o wiedzę. Zostawiwszy w “Złotym Kurze” bagaż wybrał się na mały spacer.

Napis na wielkiej tablicy z brązu głosił: “Biblioteka Miejska w Tiphereth”.
Poniżej, większymi nieco literami “Dar Rady Miejskiej”.
W środku aż tak wspaniale nie było. Można było się domyślać, że rada wykosztowała się na budynek i tablicę, za to na książki jako takie funduszy nie starczyło. Tak przynajmniej sugerował wygląd pierwszych, widocznych zaraz po wejściu półek. Niewielki pokój i kilka regałów, pustych i zakurzonych, jakby nigdy nie widziały ani książki, ani szmaty sprzątaczki.
Młodzian, który bezczynnie siedział przy biurku tuż obok wejścia, wstał na widok wchodzącego.
- Witam w miejskiej bibliotece - powiedział. - Jestem bibliotekarzem. Czym mogę służyć?
Wzrok Phelana spoczął na półkach.
- W tej sytuacji chyba niczym - powiedział.
Młodzian uśmiechnął się.
- Tam dalej - wskazał nie rzucające się w oczy drzwi - sytuacja wygląda trochę lepiej. Ale wstęp kosztuje sto imperiali.
- Tak w ciemno? - spytał Phelan. - Nie wiedząc, czy znajdę to, co mnie interesuje?
Zastanawiał się, na co przeznaczone są pieniądze - na zakup zwiększenie zasobów księgarni, czy też utrzymanie budynku. Albo zafundowanie większej tablicy?
- Interesuje mnie “Herbarz rodów Imperium” oraz jakiś przewodnik po okolicy - powiedział.
- Jest i jedno, i drugie. - Młodzian się rozpromienił. - Chociaż jeśli chodzi o okolicę, to lepiej iść do “Baryłki”. Tam pan znajdzie starego Henry’ego. On zna całą okolicę na wiele mil dokoła.
Phelanowi raczej nie zależało na tym, by cała okolica znała jego cel podróży.
- W razie konieczności skorzystam. - Skinął głową. Położył na biurku banknot o odpowiednim nominale. - Na razie poprosiłbym o te księgi, o których wspomniałem.

List gończy, bo jak inaczej nazwać papier znaleziony przy utrupionym do spółki z Sealaną nieznajomym, łowcy nagród zapewne, nie zawierał adresu zleceniodawcy, za to ozdobiony był, dyskretnie umieszczonym w rogu, herbem i nazwiskiem. A to znaczyło, że można było te dane znaleźć w herbarzu.
De Longhi.
Oczywiście że znalazł. I kto by pomyślał. Boczna linia, pieczętująca się głowami jednorożców.


Niezłych wrogów sobie Seatana narobiła. Ciekawe jak i kiedy. Może przez przypadek utrupiła jakiegoś pociotka. W końcu... czegóż można się spodziewać po demonie, szczególnie żeńskim. Uśmiechnął się z przekąsem.

“Przewodnik Aegostachinusa po Tiphereth i okolicy”, chociaż sprzed ćwierci wieku, również przekazywał dość dużo informacji o celu podróży.
“... do Przełęczy Księżycowej szlak wygodny prowadzi, prawie do przełęczy samej, bo przez mil czterdzieści. Tam droga się rozwidla, na drogę prowadzącą jak strzelił na południe i na wschód. Ścieżka prowadząca do przełęczy od tego momentu jest wąska, chociaż wóz się tam zmieści, i idzie mil pięć lasem jako przedłużenie głównego traktu. Jeno nikt tam wozem nie jedzie, jako że za przełęczą jeno lasy i lasy, w których nikt nie mieszka z ludzi, jeno, jak plotki głoszą, bestie wszelakie, ludziom niechętne. A dalej miast nijakich nie ma, tylko lasy i lasy, a potem Ocean Lodowaty. Wypraw tam kilka poszło, co je paru śmiałków zorganizowało, lecz żyw nikt nie wrócił.
Z wiosek ludzie, gdym o przełęcz pytał i zamek, milkli natychmiast. To, czegom dowiedzieć się zdołał, nie zachęca do wizyty złożenia. Straszy tam, wampiry orgie urządzają, trolle gotują ludzi żywcem i robią z nich tatar. A prawda jest taka, że nikt z okolicznych przez ostatni wiek nie zbliżał się do tego zamku.
Zamek pięć mil za przełęczą leży. Własnością był rodu Varos. Hrabia Andreas, taktyk, strateg i wódz znakomity, zamek za przełęczą zbudować kazał, chcąc okoliczne tereny zasiedlić. Zmarł jednak, planów swych realizacji nie doczekawszy. Prawnuk Adreasa, Frank, bezpotomnie zmarł i na nim linia rodu się skończyła. Po nim, trzy ćwierci wieku, nikt już w zamku nie zamieszkał.”

Phelan zamknął księgę i w zadumie potarł brodę.
Czterdzieści mil, a potem jeszcze dziesięć. W jeden dzień? Jakby tak jechał szybko. Jego konik potrafił wyciągać nogi.

“...Wioski są przy trakcie, od rozwidlenia jednak żadna, bo nawet niedaleko przełęczy nikt z miejscowych mieszkać nie chce. Gościnni są ludzie, byle tylko o przełęczy jako celu nie wspominać. I o zamku tym bardziej, bo strachliwi bardzo i boją się, by licha złego na głowy sobie zza przełęczy nie ściągnąć. Wtedy gościa nie przyjmą pod dach swój...”

W razie czego zatrzyma się na noc gdzieś po drodze.

***

Ranek zaowocował nieoczekiwanym spotkaniem. Los ponownie postawił na jego drodze Sealanę. Dobrze, że tym razem bez dodatkowych atrakcji. No i przynajmniej mógł przekazać jej list. Szczęśliwa Sealana nie była, ale czy aż tak zaskoczona? Jednak nie zamierzał wypytywać. Poza tym widać było, że Eldfallanka się spieszy, a on sam też nie za bardzo miał czas. Za parę godzin miał zamiar być w połowie drogi do przełęczy.


Trakt prowadzący w stronę przełęczy był bardziej niż przejezdny. Ci, co niegdyś budowali tę drogę, bardzo się przyłożyli do pracy. Nawet Hebog, wierzchowiec Phelana, był tego samego zdania, szybko i sprawnie przemierzając kolejne mile. Zatrzymali się tylko parę razy - by zarówno Phelan jak i Hebog mogli się pożywić.
W przydrożnej karczmie zjadł całkiem dobry obiad i, w ramach utrzymywania kontaktów międzyludzkich, wysłuchał opowieści o tym, co się działo w bliższej czy dalszej okolicy. Widać brak karczmarzowi było klientów, a chciał do kogoś usta otworzyć. Miejscowi, jak się Phelan dowiedział, zjawiali się dopiero pod wieczór, bez względu na porę roku. Z tym tylko, że zimą wieczór nadchodził oczywiście wcześniej.
Pożegnawszy karczmarza Phelan ruszył dalej.

Przełęcz... cóż... Chociaż księżycowa z nazwy, wyglądała jak typowa przełęcz. Z tym tylko, że droga była dość porządna, a na jednym ze zboczy resztki warowni stały. Widać właściciel zamku miał ochotę na zapobieżenie temu, by goście nieproszeni zbyt szybko wizytę mu złożyli. Jednak widać było, że od dawna nikt nie nie dbał o mury, więc i dach runął, i ściany tylko częściowo stały. Dobre schronienie na wypadek czyjegoś ataku, ale nie na wypadek niepogody. Choć więc wieczór powoli nadciągał, a Hebog przebył ładny kawałek drogi, Phelan postanowił kontynuować podróż.

U stóp zamkowego wzgórza stanęli w niecałą godzinę. Słońce już niemal zaszło, lecz niebo było jasne, zaś leżący wszędzie, nietknięty ludzką nogą śnieg, rozjaśniał okolicę. Problem polegał na tym, że na wzgórze nie prowadziła żadna porządna droga. Nawet ścieżka...
- No... - Phelan poklepał wierzchowca po szyi - obejrzymy ten pagórek z drugiej strony. A jeśli nie...
W końcu gdzieś powinna być jakaś droga. Mieszkańcy zamku jakoś musieli się tam dostawać, przywozić meble, dostarczać żywność. I chyba nie robili tego za pomocą balonu.
Na szczęście nie było żadnego “A jeśli...”. Zniszczona przez czas warownia pilnowała początku prowadzącej na sam szczyt wzgórza drogi.
Phelan zeskoczył z wierzchowca i, prowadząc go, ruszył do góry.

villentretenmerth 12-12-2011 14:01

Duchy torpedowały ją kanonadą szeptów. Powiedzieć, że były zaniepokojone, brzmiałoby jak ironiczne zlekceważenie.
Seatana szła raczej spokojna. Przyzwyczaiła się, że za każdym razem gdy w pobliżu jest Weenglaaf duchy ją ostrzegały.
-Weenglaafie - powiedziała cicho, na tyle by jej głos doleciał do skupiska wierzb.
- Jesttthem tuthaj Sea... Eldkwar! - odczytała z dziwnej zbieraniny dźwięków, które dały jej odzew.
Teraz i ona poczęła odczuwać emocje duchów. Przykazała im gotowość bojową, a sama połowicznie wyjęła sejmitar z pochwy. Nie przyzwyczaiła się jeszcze do lekkości tego ruchu. Pochwa wykonana przez Weenglaafa spełniała wszystkie jej oczekiwania. Może tylko zdobienia były zbyt przesadne, ale darowanemu koniowi się w zęby nie patrzy.
Gdy duchy rozjarzyły się ogniem, oświetliły postać wilkołaka. Jednak słowo wilkołak źle odzwierciedlało to co zobaczyła. Była to raczej parodia wilkołaka lub jego niedoróbka. Postać była wyższa od Seatany, czy Weenglaafa, lecz nie wyglądała tak majestatycznie jak powinien wyglądać rasowy wilkołak, a pysk nie miał szlachetnej lini wilka, którą widywała na obrazach, lecz... mieszanki ludzkich i psich rysów, ze snu paranoika. Sierść też nie była tak gęsta i brakowało takiego elementu jak ogon.
Sejmitar błysnął tylko i nim zdążyła się zorientować stała w postawie otwartych wrót, trzymając broń oburącz dla większej siły ciosu. Po chwili uświadomiła sobie, że jeśli walka źle pójdzie zada tylko jeden cios. Musi przeciąć strategiczne ścięgno, by mieć okazje zadać drugi. A na odcięcie łapy, czy głowy nawet z jej ostrzem - nie liczyła. Potwory tego typu słyną z żywotności i sprawności nawet z poważnymi ranami, które zabiłyby przedstawicieli innych ras. Jakie szczęście, że Aki i Ai’a są przy niej i przy niedużej dozie szczęścia obezwładnią wilkołaka nim ten zdąży się ruszyć.
- Therazwwijdzisz czemu rkrwiarze mnie wwwidlamy ghkonrią Erkwalr - bestia wywarczała.
- Weenglaaf? - zdumiała się, gdy zwróciła uwagę na to, w co potwór był ubrany. W warstwy futer. Na Weenglaafie luźno zwisających, a wilkołaka wyraźnie opijających.
- Otro hiam - powiedział, jak to miał w zwyczaju, nie patrząc na Eldfalliankę; zajęty węszeniem i rozglądaniem się w stronę okolicznych pól i najbliższego boru - chkhałśsz krsi..cia z bajkhi? - wypluwał z siebie urywane sylaby.
Nieco niepewnie schowała sejmitar z powrotem do pochwy. Szepty nieprzyjemnie się nasiliły wypominając jej zbytnią ufność i niemal otwarcie, głupotę. Zirytowana bardziej niż by chciała warknęła gniewnie w ich stronę:
- Och zamknijcie się wreszcie do wszelkich pomiotów Aresa i dajcie mi chwilę pomyśleć!
Cisza zapadła niemal natychmiast, a ramiona szarfy opadły na płaszcz pozbawione życia. Dziewczyna uznała, że o to jak udobrucha swych odwiecznych towarzyszy będzie się martwić później. Teraz na głowie, a raczej przed sobą, miała nieco większy,i to dosłownie, problem.
- No cóż, nie jestem tego tak do końca pewna. Poza tym wątpię by któryś z owych bajecznych książąt docenił to co mam w plecaku - obdarzyła go słabym uśmiechem. - Na ile jesteś w stanie się kontrolować w tej... formie?
- Zzalweżhy od nat..rżżernia - wycharczał - Dziśh tsie nie wwwzhiem - roześmiał się na wpół ludzki, pół zwierzęcy sposób.
Chwilę zajęło jej zrozumienie co tak właściwie powiedział. Miała nadzieję, że szybko dojdzie do siebie bo w innym wypadku trzeba się będzie rozejrzeć za tłumaczem. O ile takowi istnieją w formie innej niż dawno zapomniana przekąska.
- Byłoby miło - odparła niepewna czy aby na pewno dobrze zrozumiała jego słowa.
Dziś natężenie przemiany było wysoce nie korzystne w obecnej sytuacji. Gdy Eldfallianka nie zaśmiała się z wybitnie śmiesznego żartu (w mniemaniu Weenglaafa) postanowił zostawić rozmowy na później. Zniżył kark, stanął na czworakach z nisko ustawioną głową... Jakby szykował się do skoku. Kłamstwem by było twierdzić, że taki pomysł nie zaświecił w głowie wilkołaka, ale ostatecznie ludzka świadomość zapanowała nad tą myślą
- Wsjadhaj Erdkwar - wycharczał jakby z większą wprawą..
Tym razem była pewna, że źle zrozumiała. Co prawda postawa która przyjął przeczyła jej pewności jednak...
- Wybacz ale ujeżdżanie wilkołaków nie znajduje się na mojej liście rzeczy do spróbowania. - Cofnęła się o krok do tyłu.
- Elhwie chędożrenie - sapnął ustawiając się bokiem. Żeby ciepło świeżego mięska nie kusiło odległością od pyska, a Seatanie dodać pewności.
Demony nie są tchórzami. Powtarzała sobie te słowa, które jednak niezbyt dodawały odwagi. Na kowadło Hefajstosa, ledwo radziła sobie z koniem!
- Zwariowałeś... - mruknęła po czym dodała - i ja chyba też skoro w ogóle biorę pod uwagę ten pomysł.
Mimo swoich słów zbliżyła się ostrożnie obchodząc Weenglaafa tak by wiatr nie nawiewał mu w nozdrza zapachu jej strachu. To podobno tylko pogarszało sytuację. Nie mówiąc już o tym, że wolała nie dolewać ognia do oliwy jego złośliwości.
- Hefajstosie - wyszeptała kładąc dłoń na warstwie futer.
Wilkołak miał już dość. Zwierzęca natura wrzała w nim. Zawarczał, kłapnął pyskiem. Ruszył porywiście w pościg za swoim nieistniejącym ogonem. Po chwili jakby się uspokoił. Kłapnął jeszcze raz pyskiem i zatopił spojrzenie w ziemie pod sobą niemal ludzkim wzrokiem.
Odskoczyła gdy tylko się poruszył. Sytuacja zaczynała być na równi straszna i komiczna.
- Dobrze, już dobrze... - wzniosła oczy ku niebu i tym razem pewniej podeszła do Weenglaafa niezdarnie wsiadając mu na grzbiet. - Jeżeli kiedykolwiek przyjdzie ci na myśl żartowanie z tej chwili to radzę ci żebyś pamiętał też pogoń za ogonem - pogroziła. - Ruszajmy.


Noc była jasna z powodu pełni księżyca a śnieg potęgował tą jasność. Duże, spracowane, popękane od mrozu ręce matki głaskały główki zasypiających latorośli. Czerwone od słońca i mrozu obłe twarze uśmiechały się do dzieci.
- Kiedyś, gdy byłam w twoim wieku - mówiły ów matki - nie mogłam spać i wyjrzałam przez lufcik, by obaczyć co na polu się dzieje. Była zima mroźna jak ta, pełnia jak ta. Inni też to widzieli. Dziewczynka z rogami o czerwonych ślepiach. niechybnie czarownica, możebne widmo jakieś, może północnica... nie wiadomo, boć żaden wiedźmin nie zbadał sprawy, a kto by mu płacił, skoro widmo nikomu nie szkodziło. Dziewczynka ta widmowa, straszna ducha, na wilku wielkim jak na koniu jechała, a tak pędzili przez noc... Chłopy gadały, że na sabat spózniona, mama mi rzekła, że zmora dzieci kradnie nocą, jak po za domem są. A i były takie bajania, że to ponoć kochanka swego jechała ratować. a rogi miała na dwa metry długie jak cap skręcone. A wilk piękny, z ogonem puszystym, pyskiem długim. Jak dziś pamiętam i nigdy nie przepomne.

Miarowy kłus wilkołaka usypiał Seatane, gdy podróżowali przez pola. A gdy podróżowali przez lasy, omal spadała uczepiona kurczowo jego sierści. Jednak, skakanie od drzewa do drzewa było efektywniejsze niż przedzieranie się przez gęsty nalot i podrost i brodzenie w gęstym śniegu na nierównym podłożu leśnej gleby. Przebyli wiele kilometrów, gdy tuż przed świtem Weenglaaf się zatrzymał, wydeptał sobie wgłębienie w śniegu i zasnął skrajnie wyczerpany. Rzeczywiście, w ciągu jednej nocy przemierzyli znacznie większą odległość niż konno za dnia... a nie wiadomo, czy i auta w zawianych śniegiem, zapomnianych przez administracje drogach poruszałyby się równie szybko.
Seatana zsunęła się z uśpionego wilkołaka i przez chwile nie puszczała futer, które go okrywały. Ponowne znalezienie się na stałym gruncie wymagało poświęcenia kilku minut na ponowne przyzwyczajenie się. Nie mówiąc już o tym, że skostniałe dłonie niezbyt paliły się do rozwarcia i musiała niemal przypalić Weenglaafowi ubranie by móc wreszcie się od niego odczepić. Gdy to wreszcie nastąpiło zajęła się rozpaleniem niewielkiego ogniska i okryciem mężczyzny ocieplanym pledem. Uznała, że jemu bardziej się przyda, a sama przywołała nadąsane duchy, które po dłuższych namowach przeplatanych z wyrazami skruchy, przemieniły się w kule ognia ogrzewając ją z wszystkich stron.
Pomimo zmęczenia nie miała zamiaru zrezygnować z niezbędnych środków ostrożności. Pokrzepiwszy się podgrzanym mlekiem z miodem i kromką chleba z serem, ruszyła na zwiad, uprzednio upewniając się, że ognisko jest dobrze chronione.
Znalezienie zapuszczonej drogi nie zajęło jej wiele czasu. W parę chwil później dotarła do zamkowego wzgórza, które nagle wyłoniło się z gęstwiny leśnej, królując w cieniu gór. Widok może i nie był zachwycający, gdyż miejsce to wyglądało na opuszczone, jednak na tle powoli rozjaśniającego się horyzontu robił wrażenie.
Wracając do obozowiska starała się możliwie jak najlepiej zacierać za sobą ślady. Nie byli w tej okolicy sami o czym świadczyły ślady zarówno na drodze jak i w pobliżu wzgórza. Gdyby była sama zapewne poszłaby za nimi by sprawdzić kto je zostawił i gdzie prowadzą. Kto wie, może dzięki nim trafiłaby na właściwą drogę do bram zamku. Możliwe też, że wpakowałaby się w zasadzkę. W tej ostatniej wolałaby jednak mieć przy sobie swojego nietypowego towarzysza. Którego z kolei nie pasowało zostawiać samego. Nie znała się na likantropii. Nie miała pojęcia w jakim stanie będzie się znajdował gdy powróci do swojej ludzkiej postaci. Był silnym i dumnym mężczyzną, jednak ona miała względem niego dług życia o czym członek Zakonu Ognia, a w szczególności przedstawiciel elitarnej grupy Demonów, nigdy nie zapomina. Być może nie będzie potrzebował jej pomocy lub zwyczajnie ją odrzuci. Była na to przygotowana. Musiała ją jednak zaproponować.
Nastał świt, a Weenglaaf wrócił do ludzkiej postaci.
- Kurwarz mać, czuję się jakby mnie dwieście kilo prośnej lochy stratowało! Ładne limby rosną w okolicy. Więc to jest ten nasz cel? - Gdy przybyła zdążył się już rozbudzić, co zrobił nie chętnie. Pokusa całodniowego snu musiała poczekać na lepsze czasy a zapasy alkoholu były na wyczerpaniu. Na szczęście nosił zawsze przy sobie buteleczkę z stymulantami - golniesz sobie?
- Nie, dziękuję - skrzywiła się. - Widzę, że już ci nieco lepiej. Przynajmniej można cię zrozumieć - dodała z delikatną nutką złośliwości w głosie.
- Ciekawe jak ty Seatano byś gadała mając sierść i kły, i to w pysku zamiast gęby?!
- Oj, zdecydowanie lepiej -
roześmiała się nieco za głośno o czym natychmiast zdała sobie sprawę milknąc.- Może coś na rozgrzanie i poprawienie humoru z rana? Szkoda by się zmarnował, a wszak nie wiemy co nas czeka w zamku. Z tego udało mi się dowiedzieć nie jesteśmy w tej okolicy sami. Ślady są dość świeże.
- Zaraz je wprawnym okiem obejrzę. Co tam masz - powiedział prawie wyrywając jej beczułkę rumu - i jakimś cudem udało ci się nie kupić jakiegoś elfiego szczocha. Co się dzieje z astetycznym Eldfall? - powiedział popijając sobie zdrowo.
- Wstrzemięźliwym - poprawiła uprzejmie starając się nie parsknąć śmiechem. - To, że nie spożywam alkoholu nie znaczy, że nie wiem który zalicza się do dobrych, a którego lepiej nie tykać.
- Ta, ta... jak każda baba kupujesz najdroższy, nie pytam się ile to kosztowało - powiedział rozpromieniony, za sprawą drugiej, czy trzeciej porcji rozgrzewającego trunku.
- To rum z Marlandii, Weenglaafie. Nie jest najdroższy, bez problemu można kupić droższe trunki. Ten jednak jest wyjątkowy więc nie marudź jak owa baba tylko zacznij się zbierać.
Wstał, strzepał śnieg z ubrania. Spojrzał na Seatane miną zdradzającą intensywne procesy myślenia dosięgającymi swojego maksimum gdzieś w swojej głowie. Sapnął, odwrócił się i... spełnił pewną potrzebę fizjologiczną towarzyszącą porankowi.
- Dobra... to chodźmy zobaczyć te ślady - dodał kończąc ów czynność.
Oczywiście skrępowana Seatana sama musiała złożyć obozowisko. Szli po jej śladach, a Weenglaaf nie wypuszczał z rąk beczułki, przywracając co chwilę stężenie alkoholu w krwi do swojej normy.

SWAT 13-12-2011 19:00

Rycerz, gdy tylko przybył do miasta przywitał się z strażnikami, którzy od razu go poznali. On ich już nie, ale w jego życiu przewinęło się już tylu ludzi, tyle twarzy, że miał prawo się pogubić. A on był zapamiętywany, przez jego funkcję i pancerz, który, bywali tacy ludzie, że widzieli tylko raz w życiu na własne oczy. Nie wiedział czy specjalnie go nie zapytali o rzeczy do oclenia, czy z szacunku, ale wystarczyło pokazać odpowiedni dokument, aby wjazd do miasta stał otworem.
Samochód, powoli wtoczył się do miasta po chybotliwym moście zwodzonym. W mieście, na jednej z głównych dróg na których był dozwolony ruch konny i samochodowy, tłoczyła się masa ludzi, każdy ciągnący w swoją stronę. Na samej drodze, znajdowała się też masa pojazdów. Wozy konne wypełnione towarami, ciężarówki i samochody dostawcze bystro sunące w sobie tylko znanych kierunkach. Dalej, wzdłuż drogi usiane były masy sklepów, sklepików, kramów, cukiernik, piekarni, restauracji i cała masa innych przybytków tego typu. Na nieszczęście zacierających ręce na widok Zakonnika sprzedawców, on kierował się swoim pojazdem w kierunku świątyni. Potem dopiero, postanowił znaleźć jakiś miły kont na złożenie łba do snu.
Świątynie Wiecznego Ognia, wielka i masywna, której dwie wieże górowały nad miastem, była widoczna z daleka. Gdyby jakimś cudem, miasto zostało by zaatakowane przez cokolwiek i kogokolwiek, z pewnością Świątynia była by ostatnim budynkiem w mieście, który by się położył pod gradem pocisków i bomb. Choć nie każdy czcił w mieście Wieczny Ogień, sam kościół już temu się nie przeciwstawiał. Tiphereth nie leżało w Państwie Zakonnym, to też szanowali wolę Cesarza Roberta von Klebstoffa, którego przodkowie przecież byli założycielami Zakonu.
Przed Świątynią Wiecznego Ognia, jak zawsze klęczeli nędzarze i biedacy. Większość z nich, skierowanych w stronę ulicy, skąd najpewniej było dostać jakiś grosz, za nic miało Wieczny Ogień za plecami. Tylko trzech spośród wielu, klęczało przed samą świątynią z pustymi miseczkami i modląc się głośno, ewidentnie znając nawet te podstawowe modlitwy.

”Wróci wiosna, deszcz spłynie na drogi
Ciepłem słońca serca się ogrzeją
Tak być musi, bo ciągle tli się w nas ten ogień
Wieczny Ogień, który jest nadzieją”

Usłyszał słowa znanej modlitwy, gdy podchodził do nędznie wyglądających żebraków. Przykląkł do nich, w ręku trzymając tomisko z skórzanej oprawie, zawierające litania, pieśni, psalmy i inne modlitwy do Wiecznego Ognia. Chciał sprawdzić, czy znają najpopularniejszą i najważniejszą modlitwę kościoła Wiecznego Ognia, Akt wiary Wiecznego Ognia.
Kiedy się znalazł wśród nędzarzy, Ci na chwilę zaprzestali modlitwy, ale po chwili znowu kontynuowali swoje wyznanie wiary. Isak zaczął się modlić.
- Wieczny Ogniu, nadziejo nasza na lepsze jutro. Wieczny Ogniu, opiekunie nasz i obrońco nasz. Wieczny Ogniu, ty, który dajesz nam ciepło, pozwalasz przyrządzać strawę nad swym żarem i dajesz nam życie w godnych warunkach. Wieczny Ogniu, w którego płomieniach powstaje broń i zbroja nasz, która służy w szczytnym celu ku przezwyciężania zła. Dopomóż nam Wieczny Ogniu, dopomóż nam w naszym życiu.
Ku niezadowoleniu Isaka, tylko jeden z żebraków znał tekst tej modlitwy, tego aktu wiary. Choć i dwójka pozostałych starała się powtarzać słowa Rycerza. W ostateczności, kiedy dźwignął się z kolan, każdemu z nich wrzucił do kubka pięć marek zakonnych. W dzisiejszych czasach, przy dzisiejszym kursie walut było to około 20 złotych cesarskich.

Świątynia, odznaczała się skromnością. Była budynkiem przygotowanym do obrony cywili w razie ataku i do codziennych modlitw. Wystarczyło więc, aby ołtarz był bogaty, a cała reszta, utrzymana w czystości i skromności. Choć nawet i ściany zdobiły wielkie malowidła, przedstawiające świętych ludzi i ważne wydarzenia z życia Zakonu. Tam namalowana była Bitwa o Półwysep Malaka, Bitwa o Anglighton, a tam z kolei Św. Grzegorz dziarsko ściskającego swój topór, którego zwano Tnijmięsem, a tam znowu szóstkę komturów w bogatych zbrojach, na tle Wielkiego Zamku Zakonnego.
Nie doszedł daleko, aby szybko podszedł do niego kapłan Wincentyn. Dostojny i leciwy już kapłan z Państwa Zakonnego, który postanowił poświęcić się tej świątyni i zaopiekować się nią. Dlatego też, na widok kogokolwiek nawet z wytartym herbem Zakonu, biegł się przywitać nawet przez ogień.
- Hej! – krzyknął z daleka - Witaj Bracie w Tiphereth! – jego klapki, pukały o posadzkę świątyni powodując echo niosące się przez cały budynek, w tych godzinach praktycznie pustą - Co Cię sprowadza do mnie? – dokończył, kiedy znalazł się przy Rycerzu.
Isak tylko rozejrzał się po obrazach, które uwielbiał podziwiać. Takie same, tylko że pierwowzory znajdowały się w świątyniach Zamku Zakonnego. W końcu jego wzrok zatrzymał się na ołtarzu.
- Nic Bracie Wincentynie, po drodze tu jestem. Do Varos jutro z rana ruszam, więc postanowiłem zajrzeć do Ciebie. Jak Ci się powodzi w mieście? Bo widzę że Świątynia z roku na rok, coraz lepiej utrzymana.
- Aaa… – zaczął z niechęcią mnich - Może i Świątynie jest w dobrym stanie, ale ja sam coraz bardziej na zdrowiu podupadam. Coraz więcej manufaktur i fabryk w naszym Tiphereth się buduje, a to mi nie służy najlepiej. Najpewniej sam, niebawem stąd zejdę i zmuszeni będziecie znaleźć nowego mnicha, chętnego się zaopiekować jakąś Świątynią w jakiejś dziurze.
- Już tak nie psiocz, na to. Widzę, że nie żyjesz tu tak źle. Zresztą, to miasto to już nie taka dziura, jak jeszcze kilka lat temu. Pamiętam gdy jeszcze zaczynałem przywodzicielstwo i trafiłem tu pierwszy raz, wtedy faktycznie, nie wyglądało to miasto, tak jak inne. Ale teraz? Jest coraz lepiej.
Wincentyn, zasępił się i spojrzał w kierunku miasta, przez otwarte wrota. Słowa Isaka musiały mu dać do zrozumienia, iż faktycznie, miasto się rozwijało. Z dziurawych i brukowanych ulic, robiły się asfaltowe jezdnie. Z dróg polnych, w których kałużach można było się zmoczyć do pasa, teraz zostawały kryte brukową kostką. Budynki, w których nie mieścili się tłumnie przybywający mieszczanie, teraz rosły w górę, coraz wyżej i wyżej, chcąc dorównać wieżom Świątynnym.
- Macie rację… – przyznał niechętnie - Może i rzeczywiście to miasto nie robi się takie złe. Może faktycznie, Tiphereth chce zostać miastem wysokich lotów. Ale kiedy inne budynki, prześcigną nasze wieże – wskazał palcem w górę - Wtedy odchodzę do Wiecznego Ognia, tak mi on dopomóż – po czym uśmiechnął się ciepło - A po cóż to do Varos zmierzasz? Znowu Ci ciemny lud, za egzorcyzmy zapłacił?
- Nie, nie. Podobno tam przebywa przyjaciel blisko Brata Michała, ale mu zdrowie nie pozwoliło na taką podróż… Słabo z nim z roku na rok.
- Ehh… Widzisz, Isaku, każdy musi kiedyś odejść do Wiecznego Ognia. Ale nie przejmuj się, bo znając życie, Brat Michał tam na Ciebie poczeka. Byłeś dla niego jak syn, a on Ci jak ojciec. Zobaczysz i wspomnisz moje słowa.
Isak przytaknął Wincentynowi, kilka skinięciami głowy. Następnie, obaj mężczyźni udali się pomodlić się pod ołtarz, pomodlić się za zdrowie Brata Michała.

* * *

W tawernie w której się zatrzymał, o wdzięcznej nazwie „Łuska smoka”, zabawił resztę wieczoru. Gwarną i śmierdzącą salę, szybko zamienił na nieco cichszy i mniej śmierdzący alkierz. Tam, mając problemu z oberżystą który nie znał marek Zakonnych, nie mógł dojść do ładu i dopiero jakiś handlarz, zgodził się wymienić kilka marek na złotych po nieco niższej cenie, nic w jednym z kantorów.
Zamówiona dziczyzna w dodatku była przesolona i do niej zamówił strasznie dużą ilość herbaty. Nie mogąc znieść słonego smaku w ustach, postanowił iść się przespać. Jakby tego było mało, akurat skończyły mu się cesarskie złote, a dobrotliwy kupiec zdążył opuścić lokal.
”Przynajmniej się najadłem” – powiedział w momencie, kiedy atak suchości w ustach wrócił z dwojoną siłą.
”Parszywe zioła pobudzające pragnienie” – przeklął, wychodząc z tawerny.
Nie chciał próbować szukać pokoju na noc w innych lokalach, ponieważ Zakonnicy nie byli tam lubiani. Mnich Wincentyn proponował mu również na noc małą izdebkę w Świątyni, lecz ten odmówił nie chcąc robić mu kłopotów. Teraz jednakże wsiadł w samochód i ujechał kawałek za miasto. Szybko znajdując leśny zjazd, tam naniósł gałęzi i małym czarem, rozpalił kupę chrustu. Po chwili miał już ognisko z prawdziwego zdarzenia, które wesoło chrupało i sypało iskry w powietrze. Na nim, w czajniczku rozpuścił kilka pięści śniegu. Już po chwili woda zagotowała się, dając znak iż można zalewać wywar.
W wywarze były trzy zioła, wygrzebane spod warstwy śniegu. Kobylniczek pospolity, mamrota cesarska i sarnik. Te trzy zioła, pozwoliły Rycerzowi sporządzić miksturę, dzięki której pozbył się suchości w ustach, spowodowanej przez zioła, którymi doprawiono dziczyznę w tawernie „Smocza Łuska”. Na koniec, sam posilił się kawałkiem suszonego mięsa, lekko podgrillowanym na wolnym ogniu.
Mając za sobą cały dzień podróży, modlitw i utrapień, po uprzednim zdjęciu ekwipunku, wszedł na tylną kanapę w samochodzie i zasnął momentalnie.

* * *

Rano dopiero, obudziły go pędzące to w jedną stronę, to w drugą wozy i pojazdy. Dzień wstał, to też i miejskie życie wstało. Ludzie załatwiali swoje interesy i latali to w tę, to we w tę. Nikt nie zwracał zbytniej uwagi na Zakonnego Hiluxa, zaparkowanego na skraju drogi. Sam Rycerz, ubrał się i już dwadzieścia minut później, był w drodze do Varos.
Jako że drogę znał nad wyraz dobrze, nie tracił czasu na pytania o drogę i błądzenie.

potacz 20-12-2011 18:17

Weenglaaf, Saetana

Powoli podchodzili do wzgórza, na którym wznosiły się ruiny. Widać było czerwone zarysy dachówek, mury i kamienie swoją szarością odznaczały się na pokrytym śniegiem terenie.
- Dziwne miejsce jak na spotkanie... – rzekła Eldfallanka do swojego towarzysza.
Głuchy świst wiatru biegnący między ruinami zdawał się przyznawać demonetce rację.
- Dziwni ludzie chodzą po tym świecie... Nie ma czemu się dziwić. – odezwał się borowy, lekko siadając na stercie kanciastych kamieni, które zapewne kiedyś były murem. Weenglaaf rozejrzał się po dziedzińcu niegdysiejszego kasztelu.
Zwrócił szczególną uwagę na czarną plamę niedaleko od nich, kryjącą się w kącie utworzonym ze ścian podwórza. Gdy podszedł bliżej, okazało się, że jest to popiół po średnim ognisku. Jeszcze ciepły.
- Jak widzisz źle trafiliśmy. Ktoś tutaj był kilka godzin przed nami. Seatano... Seatano? – zdziwiony brakiem reakcji, odwrócił się, lecz Seatany za nim nie było.
Ruch ten pozwolił mu spostrzec napis nad kamiennym wejściem.
„Kasztel Erod.”
Podążył za śladami towarzyszki.
Ślady prowadziły w prawo za winkiel kamiennego muru. Poszedł za nimi i zastał Saetanę buszującą pomiędzy drewnianymi skrzyniami.
-Źle trafiliśmy... To punkt zborny... Przemytników. – powiedziała wskazując na drewniane kufry i skrzynie. Między nimi było bardzo dużo śladów obuwia. Ciężkiego, którego podeszwy mocno odznaczyły się w śniegu – Byli tu niedawno. Powinniśmy si...
-Nigdzie nie idziecie. – rozległo się zza ich pleców.
Trzech mężczyzn odzianych na zielono-brązowo mierzyło do nich z rewolwerów.
- Nie trzeba było się tutaj zapuszczać. Kto was wysłał? – rzucił w ich stronę najbardziej wysunięty do przodu. Odziany w brązowe spodnie i kurtkę moro, z twarzą ukrytą za kominiarką. Miał przepity głos.
-Kto was wysłał do kurwy nędzy !?! – krzyknął do leśnego i Eldfallanki.
Wystrzał. Kula rewolweru pomknęła w skrzynię obok uda Saetany.
Weenglaaf wycofał się, aż plecami oparł się o mur. Nieoczekiwana sytuacja zabrała mu dech w piersi.
Demonetka również nie wiedziała co zrobić, chociaż duchy w jej szarfach wojowały jak dzikie.
I nagle sytuacja zmieniła się diametralnie.
Dwóch przemytników stojących za plecami herszta bandy upadło jak kłody.
Kominiarz odwrócił się.
Stał przed nim wysoki, dobrze zbudowany chłopak.
W momencie gdy stanął do niego twarzą w twarz, młodzik przechwycił mu rękę z wycelowanym w niego rewolwerem, wykręcił ją i dziwnym w swym kunszcie rzutem posłał mężczyznę na kamienną ścianę, jakby ważył on tyle co worek ziemniaków.
- Trzeci dzień gnojów szukam. Ukradli mi moją własność.
W tem młodzik spostrzegł Saetanę. Kobietę.
-Przepraszam, nie przedstawiłem się. Lestad. – skłonił się w stronę kobiety – Lecz pozostańmy na razie przy samych imionach.

Isak, Johann, John

John obudził się.
Wstał. Z drewnianej szafki obok łóżka wziął zapalniczkę i papierosa.
Dym wypełnił jego płuca. Szare kłęby uwolnione z głośnym westchnięciem podleciały pod sufit.
Stojąc w ciszy, ubrał powoli koszulę.
Wziął swoje rzeczy i wyszedł.
”Czas ruszać w drogę.”

Wychodząc z gospody, spostrzegł, że o jego samochód opiera się mężczyzna.
Na oko 30 lat, był zaczytany i palił papierosa.
-Co Ty robisz?John podszedł do mężczyzny. Ten zdawał się go nie zauważyć.
-Mówię do Ciebie! Odsuń się od wozu.
Mężczyzna podniósł wzrok. Zdziwiony obecnością egzorcysty. Wyprostował się.
[i]-Ach, wreszcie. Witam Cię, jestem Johann. Mamy razem podróżować ku zamkowi Varos.
Egzorcysta zdziwił się tak szybkim przedłożeniem sprawy. Ale nie miał zamiaru zabierać nikogo obcego na pokład swojego wozu.
-Kim Ty w ogóle jesteś? I skąd wiesz, że zmierzam do Varos?
- Jestem przyjacielem adresata listu, który dostałeś niedawno gołębiem.
– powiedział do egzorcysty, jednak zamiast na niego patrzeć, czytał książkę zawzięcie. Podniósł jednak znad niej głowę.
- A teraz... W drogę!
Egzorcysta stał, zdziwiony cały zajściem. Wzruszył ramionami, kazał wsiadać pasażerowi i odpalił silnik.


W międzyczasie, Isak zdążył już ujechać 10 mil w stronę zamku. Wkrótce zatrzymał się jednak mimo woli. Przednie koła jego samochodu uderzyły w ukryty pod śniegiem pień. Rozwalił sobie obydwie opony.
Musiał czekać na pomoc kogoś przejeżdzającego w tym kierunku.

Phelan
Gdy Llwyth zbliżał się do zamku, usłyszał za sobą chrobot śniegu.
Był już w połowie drogi.
Lecz odwracając się, to co zobaczył, przerosło jego najśmielsze oczekiwania.
Podążał za nim jeleń.
Byk był gigantyczny, na oko 10 cetnarów. Gigantyczne poroża zachaczając o drzewa, wyginały je na boki, niczym wykałaczki.
„Tylko spokojnie... Bez nerwów.” Przeszło przez myśl Phelana.
Byk zaatakował. Ziemia zadudniła pod kopytami.

valtharys 20-12-2011 21:47

John wyszedł na potężnym kacu z hotelu i prawie nie wyszedł z siebie, gdy zobaczył jak jakiś trzydziestoletni mężczyzna opiera się o jego samochód. Opiera się o jego samochód. Ta myśl trafiła Smitha jak piorun

„Jebnę mu. Jak nic mu jebnę”
. Pomyślał z trudem powstrzymując by ręce nie złożyły się w pięści. Miał kaca. Od kilku dni nic nie ruchał i jeszcze jakiś pajac mu kładł swoją dupę na jego dziecińce.

Powstrzymał się i rzucił wkurwiony:

-Co Ty robisz?
–John podszedł do mężczyzny. Ten zdawał się go nie zauważyć.

-Mówię do Ciebie! Odsuń się od wozu.

Mężczyzna podniósł wzrok. Zdziwiony obecnością egzorcysty. Wyprostował się.

[i]-Ach, wreszcie. Witam Cię, jestem Johann. Mamy razem podróżować ku zamkowi Varos.

Egzorcysta zdziwił się tak szybkim przedłożeniem sprawy. Ale nie miał zamiaru zabierać nikogo obcego na pokład swojego wozu.

-Kim Ty w ogóle jesteś? I skąd wiesz, że zmierzam do Varos?

- Jestem przyjacielem adresata listu, który dostałeś niedawno gołębiem.
– powiedział do egzorcysty, jednak zamiast na niego patrzeć, czytał książkę zawzięcie. Podniósł jednak znad niej głowę.

Egzorcysta spoglądał przez chwilę jeszcze zdezorientowany, a gdy Johann wsiadł do jego samochodu ten zrobił to samo. Odpalił silnik. Potężny czterystu konny silnik zaryczał i mężczyźni ruszyli razem. Smith otworzył okno, zapalił papierosa i zaciągnął się. Dym wypełnił samochód, a egzorcysta włożył kasetę do odtwarzacza i z głośników poleciało Highway to Hell.

Smith spojrzał na towarzysza i rzekł:

- No dobra, powiedz coś Panie Tajemniczy o sobie skoro mamy podróżować razem. Co wiesz, czego ja nie wiem ?


Smith nie zamierzał zwierzać się obcemu, ale nie zamierzał też milczeć przez całą podróż. Mimo kaca, myślał całkiem trzeźwo. Był dupkiem, całe życie był dupkiem i nie zamierzał się zmieniać. Co nie znaczyło, że będzie jechać w milczeniu jakby zapomniał języka w gębie. Nawet głupia rozmowa umili czas podróży, gdzie byli skazani na siebie. Kolejne zaciągnięcie papierosem i kolejna warstwa dymu wydobyła się przez uchylone okno.

Gdzieś po paru kilometrach jazdy i zapewne ciekawej rozmowie, Smith zauważył na poboczu rozwalony samochód. Ktoś obok niego stał. Spojrzał pytająco na towarzysza. Może ten wiedział znów czegoś, o czym Smith nie miał pojęcia. Kolejny obcy autostopowicz.. Bóg nie mógł być aż tak podły, a może jednak ?

SWAT 21-12-2011 10:24

Zakonny Hilux, sunął powoli ośnieżonym traktem, wyrzucając spod kół tumany śniegu. Czystego i świeżego, a nie jak ta breja na częściej uczęszczanych szlakach. Tu było spokojnie, nawet w śniegu nie było widać żadnych śladów zwierząt, ale to go akurat nie zajmowało, choć lustrował okolicę wzrokiem. Wielka i rozrośnięta puszcza, teraz przykryta białą, zimną kołderką. Naprawdę piękny widok. Prawie tak piękny, jak Zakonne kamieniczki, na terenie Zamku Zakonu Płonącej Róży.
Piękny widok, ale podejrzewał co się kryje w zaroślach, a są też i takie zwierzęta, które nie zimują jak Błotnice i nie zapadają w sen zimowy. W takiej głuszy, należało mieć baczenie na każde, nawet najdrobniejsze odejście od normy. Lecz tu, nawet skupienie Zakonnika zawiodło. Najwidoczniej, słabo przespana noc w samochodzie, teraz się zemściła i to ze znaczącym skutkiem.
Poczuł tylko nagły wybój, podbój. Na tyle duży, że głową uderzył w dach pojazdu, sam pojazd przedziwnie usiadł na prawej stronie i zgasł.
Nie wyszedł z samochodu od razu. Najpierw złożył twarz w rękach i zaszlochał teatralnie.
- Psiakrew – zasyczał przez zęby, po czym opuścił pojazd.
Obie opony po prawej stronie samochodu, było rozdarte, a felgi pogięte. Od razu wziął się za lewar wyszarpnięty spod tony sprzętu i wykulał dwie opony zapasowe. Nie były lekkie, to fakt, ale ciężkie, stalowe felgi i opony, które były całe z gumy, musiały warzyć. Na szczęście lewarek nie lgnął w ziemi, bo była zamarznięta. Szybko udało mu się podnieść samochód na tyle wysoko, aby mógł zmienić najpierw przednie koło, a następnie ten sam proceder powtórzył, aby podnieść tylne koło. Oba wymienił. Stare, wziął ze sobą. Ten rozmiar opon był rzadki ze względu na swój rozmiar, to też miał nadzieję na zniżkę u wulkanizatora lub w jakimś sklepie oponiarskim w Tiphereth.
Zadowolony ze sprawnej wymiany kół, ale równocześnie zniesmaczony tym, że stracił obie zapasów ki naraz, sprawdził jeszcze pozostałe podzespoły, na całe szczęście podwozie było w całości. Jednak pojazdy zakonne, miały tą swoją „zakonną” wytrzymałość, choć felgi go zawiodło. Jak zauważył, zjechał na pobocze, gdzie leżały jakieś kawały żelastwa, zapewne zostawione tu lub zgubione, kiedy jeszcze zamek Varos był w szczycie swej świetności.
Wrócił do pojazdu, zmarznięty i czerwony na twarzy, poprzez obcowanie z zimnym wiatrem.
”Będzie katar, będzie katar” – wróżył sobie, wygodnie rozsiadając się w samochodzie.
Załapał za kluczyk, który przekręcił raz, potem drugi, trzeci, czwarty. Piątego razu nie było. Uczono go spokoju. Uczono go opanowania. I choć się starał, na jego twarzy pojawiły się grymasy gniewu. Nawet blizna na twarzy, zapiekła go jakby ogniem. Pewnym ruchem, pociągnął dźwignię zwalniająca maskę pojazdu, którą potem otworzył i od razu podparł metalową podpórką. Zanurkował w podzespołach silnika, szukając winowajcy, nie myśląc nawet od tym, że spóźni się na to cholerne spotkanie, z cholera wie kim.
Nie był z tych ludzi, którzy uwielbiali prosić kogoś o pomoc, ale nie przepadał też za marnowaniem czasu i okazji, a kiedy w oddali zobaczył zmierzające w jego kierunku dwa światła, należące zapewne do samochodu, odpiął połę kurtki i wyciągnął piersiówkę wiśniowej wódki, której pociągnął mały, rozgrzewający twarz łyk, po czym schował trunek z powrotem. Samochód był już na tyle blisko, że Isak wyciągnął rękę ze znakiem ”stop”.
Miał tylko nadzieję, że samochód jego wybawców, uciągnie jego samochód. Wyglądał na małe chucherko przy pokaźnej terenówce zakonu, ale z doświadczenia Isak wiedział, że w tych czasach nawet malutkie samochodziki, potrafią niezłe rzeczy.
Zastanawiała go tylko jedna rzecz.
Skąd na tej zapomnianej przez Wieczny Ogień trasie, do jeszcze bardziej zapomnianego przez Wieczny Ogień zamku Varos, wziął się samochód, nie miał zielonego pojęcia. Ale mimowolnie, mając szczerą nadzieję że to nie żadni rabusie którzy śledzili go aż z Tiphereth, mający na celu ukraść jego cenne artefakty, trzymał dyskretnie rękę na kaburze, gotowym być wyciągnąć broń i bronić się przed wszelkimi atakami.

* * *

Był to jego czwarty sezon, czyli całkiem nowym Przywodzicielem. Był młody, niedoświadczony i pełen ideałów, choć te nadal są w nim niezłomne i aż go przepełniają. Nieprzygotowany jak należy przez Zakon, objeżdżał tylko Paratox i Menetron, dwa uznawane za najbezpieczniejsze państwa założycielskie. Odziany jeszcze wtedy w zwyczajną zbroję, jakich aktualnie Zakon się wyzbywał na rzecz pancerzy wspomaganych i dosiadający małe, kompaktowe auto na ropę, jeździł tak i głosił słowo Wiecznego Ognia. Słowo Zakonu Płonącej Róży.
Nie obawiał się niczego. Potwory, nie okazywały się dla niego czymś nad wyraz groźnym, a nawet te potężniejsze, udawało mu się pokonywać podstępami, a ludzie, okazywali się przyjaźni i gotowi podać swoją pomocną dłoń.
Ahh… Jak on się wtedy cieszył, jaki był szczęśliwy, kiedy po kazaniach podchodzili do niego młodzi mężczyźni z świeczkami w oczach i prosili o pakiety Przywodziciela, małe płócienne woreczki z mapą, jak dotrzeć do Zamku Zakonu z wyszczególnionymi wszystkimi świątyniami, kapliczkami i innymi placówkami Zakonu, gdzie mogli by się zatrzymać na noc lub odpoczynek i stalowymi kopiami złotych Sygnetów Wiecznego Ognia, które dopiero w Zamku zostawały, po latach treningów, wymieniane na złote i tym samym, młodzi mężczyźni stawali się częścią silnej i wielkiej społeczności Wiecznego Ognia, choć czasami też i zdarzała się w ich szeregach nawet i kobieta. Chyba najsłynniejszą była siostra Beatrycze def Affalone, która zasłużyła się w obronie Rządu Wolnego Państwa Kragroza, przed ich wschodnimi sąsiadami, Italiaszami.
Isak, pamiętał do dziś jaką to perfidną pułapkę, zostawili na niego Ci sami ludzie, którzy zamiast się modlić, patrzyli na jego pas, buty, zbroję, złoty łańcuch i złoty sygnet, i pożądali tego. Zazdrościli mu, choć do Zakonu mógł wstąpić każdy. Nieważne jakiej rasy, wyznania czy też kultury. Wieczny Ogień tylko wie, co wtedy chodziło temu plebsowi po głowie.
Rankiem, kiedy ruszył ku Zachodowi, zatrzymał się nieść pomóc chłopowi, któremu odpadło koło od wozu. Normalna rzecz, niesienie bezinteresownej pomocy u Rycerzy Zakonnych, często stawało się ich najsłabszą stroną, wpadając w przeróżne zasadzki. Uniósł wóz i nawet się nie spostrzegł, kiedy na jego bark spadła postawiona na sztorc kosa, wbijając się głęboko w kość. Pamiętał dobrze ten moment, tamte chwile. Ten ból. I pamiętał wrzask tych, którzy go zaatakowali, którzy zignorowali fakt, że Isak był Rycerzem Zakonnym, a nie jakimś pachołkiem. Mały toporek obusieczny, szybko pojawił się w sprawnej ręce. Ciął niczym świeżo ostrzony, ale to tylko adrenalina i strach sprawiała, że to uderzenia były tak silne i głębokie, takie by zabić. A kiedy toporzysko ugrzęzło w jakimś drzewie, przybijając tym samym do niego jakiegoś człowieka, resztę napastników po prostu wystrzelał jak bezpańskie psy.
Potem, o całym incydencie długo się mówiło, lecz nie wszyscy mieszkańcy tamtego miasteczka prezentowali tak ograniczony żywot. Na prośbę Zakonu, prezydent Paratoxu objuczył mieszkańców tamtego miasteczka, roczną sankcją, polegającą na płaceniu cztery razy wyższych podatków plus odszkodowania na rzecz zakonu, w wysokości normalnej stawki podatku.
Od tej chwili młody Isak był zawsze gotowy na szlaku na wszystko, a z najgorszych poznanych mu potworów, człowiek zajął pierwsze miejsce.
Inne historie tego typu, się nie powtórzyły. Isak po prostu nie dał napastnikom szans, na zranienie go z zaskoczenia, choć dorobił się nieprawdopodobnej kolekcji blizn, którą otwierała szpecąca szrama na twarzy.

* * *

Isak zobaczył jak samochód powoli zatrzymał się tuż przed jego nogami, a w środku siedziało dwóch mężczyzn. Za kółkiem siedział jeden z nich, który wyglądał jakby całą noc chlał, oczy miał nieziemsko podkrążone, jedną rękę wystawiona przez uchyloną szybę trzymała tlącego się papierosa. Drzwi Chevroleta Impala otworzyły się i to właśnie on wyszedł z samochodu. Spojrzał na zakonnika przekrwionymi oczami, chyba za bardzo nie zdając sobie sprawy, z kim rozmawia. Wydmuchując dym z ust rzucił lekko ironicznie:
- Hmm... Kabli stary nie mam, ale jak chcesz mogę podrzucić Cię do najbliższej dziury. Może tam ci pomogą... A właściwie dokąd zmierzasz ?
Rycerz Zakonny, popatrzył na swoich wybawicieli. Nie chciał zostawiać tu samochodu na pastwę losu, więc o wiele bardziej uradowany był by z holowania.
- Do Varos – rzucił lakonicznie – ale to już całkiem niedaleko. Nie mógłbyś mnie tam zaholować? - mężczyzna mówiąc to, podrapał się po szramie na twarzy.
- Varos... No to robi się coraz bardziej ciekawie... A tak przy okazji Smith, John Smith a ten tam - wskazał na pasażera – to Johann... A Ciebie jak zwą ?
Drugi pasażer wyglądał na skrytego, ale przyglądał się całemu zajściu. Biło z niego wykształcenie, co Isak lubił u młodych ludzi. Szkoły zakonne były dobre, ale większą wagę przykuwano do umiejętności walki i strzelania. Przywitał się z pasażerem, uprzejmym skinieniem głowy.
Smith podszedł do bagażnika i otworzył go, wyciągając linkę holowniczą.
- Dobra przyczepiamy i jedziemy... Pogoda robi się coraz bardziej chujowa…
- Isak Parov - odpowiedział skwapliwie, przyczepiając linkę do samochodu.
- Jedźmy zatem.
Po chwili, oba pojazdy już były na trasie. Smith, jak się przedstawił jego wybawca, ruszył niczym traktorzysta, ostro i mocno szarpiąc oboma samochodami. W rzeczywistości było to wyczulenie Rycerza, który z natury prowadził ostrożnie i delikatnie. Mimo wszystko, nie miał zamiaru chwalić się wybawcy, swoimi uwagami i wytykami.
W końcu też, ich oczom ukazało się podzamcze zamczyska Varos. Wyglądało tak samo, jak wtedy, kiedy Rycerz był tu ostatni raz, tylko znacznie zapuszczone. Zamek, jednym słowem, popadał w ruinę. I było to widać. Na dziedzińcu zamkowym, było pusto, ale miał przeczucie, że przyjaciele Brata Michała nie zrobią mu krzywdy, więc zabrał się za naprawdę samochodu. Jak się okazało, odmontował się przewód doprowadzający energię do silnika, którego ponownie przykręcenie specjalistycznymi kluczami, zajęło Parovowi dwadzieścia minut. Na koniec sam przekonał się, czy aby pojazd działa, odpalając go.
Chodził jak marzenie, a więc postanowił wziąć auto na małą przebieżkę po okolicy, tym bardziej że tajemniczego adresata, nie było póki co ani widu, a ni słychu. Nie czekając długo, podziękował swoim wybawcom za holowanie i poinformował ich, że w okolicy znajduje się stary, zapomniany kasztel należący w przeszłości do jednego z dziedziców zamku Varos, i tam też wybierze się, powspominać dawne dzieje, kiedy to egzorcyzmował zamek Varos, jak i ten dorodny kasztel. Wykonując mały łuk wokół placu, wyjechal przez bramę, kierując się do zapomnianego i leżącego nieco na uboczu kasztelu. Kiedy przybył na miejsce, zaparkował na wstecznym pod małą, drewnianą i rozlatującą się już wiatę, gdzie zostawił pojazd wraz ze swoim skromnym dobytkiem, samemu siadając na pieńku znajdującym się obok i wyczekując, karmiąc się ciszą i spokojem. Adresat z zamku Varos musiał poczekać, ponieważ Isak musiał pomedytować w samotności i spokoju. Liczył się odpoczynek. Musiał ukoić nerwy, które rozbudziły się powodowane usterką samochodu, który na szczęście dało się naprawić.

potacz 21-12-2011 23:44

Coś się działo na stoku góry zamkowej.
John nie próżnował, chwycił kij bejsbolowy i drugą ręką rewolwer magnum i pobiegł za rycerzem.
Johann, zaczytany, podniósł wzrok znad książki, lecz cała ta sytuacja wydawała się nie wywierać na nim wrażenia.
Usiadł na ściętym pniu, odpalił papierosa i jął czytać dalej.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:44.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172