Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-12-2011, 18:12   #1
 
potacz's Avatar
 
Reputacja: 1 potacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłośćpotacz ma wspaniałą przyszłość
Partyzanci: Bez strachu w ciemność... [+18]

Zza zakrętu zaczął wolno wyłaniać się wóz.
Siedząc wygodnie na koźle, oparty plecami o deskę, mężczyzna leniwie powoził furmanką zaprzężoną w dwa tury.
Potężne zwierzęta, zrywając co jakiś czas trawę z pobocza, dostojnie kroczyły, jak gdyby nie czując ciężaru obładowanego wozu. Z graniastych skał wznoszących się ponad traktem, dochodziło spokojnie "Ji-iik, ji-iik" myszołowa.

Koła turkotały usypiająco.
Jaśko sprawdził stan małego, oplecionego wilkiną glinianego balonu.
Na oko jakieś 2 litry zachlupotało wesoło.
Zamknął powieki.
Wszak co mogło się stać? Przejeżdżał tą drogą już dobre trzydzieści razy, tury znały drogę na pamięć, a jemu nigdy nic się nie stało.
Tym większe było jego zaskoczenie.

Zwierzęta zatrzymały się, rycząc donośnie, buchając parą z nozdrzy. Potężny, mający blisko metr w kłębie czarny wilk zaczął je obchodzić i obwąchiwać.
Jaśko nerwowo poruszył się na koźle, o mało co nie strącając baniaka z miodem.
Wiedział, co to za wilk. Wiedział doskonale, do kogo należy.
Zaczął się rozglądać nerwowo, mając nadzieję że go rozpoznali.
W przeciwnym razie, mógł już nie wrócić do swojej Baśki i dzieciaka.
-Czołem Jaśko. - dobiegło go, zza jego pleców.
Pluskwa pod kozłem włączyła się, rejestrując głos.
Barczysty mężczyzna, w czarnej kamizelce taktycznej i czarną hustą biegnącą w poprzek twarzy szedł przy lewej stronie wozu. Doszedł do woźnicy.
Mocne rysy dość szerokiej twarzy, mocna żuchwa, miły wyraz oczu nadawały mu wrażenie sympatycznego człowieka. Twarz mężczyzny pokryta była bliznami, zakryta cała lewa jej część pobudzała wyobraźnię, jak okropnie mogła ona wyglądać pod tą chustą.
Legendy o torturach króla Marka II odbiły się wielkim echem. Historie te były mocno ubarwiane.
Tym nie mniej, nie wiele odbiegały od prawdy. Stał przed Jaśkiem sam obiekt tortur.
Nikt inny, a legendarny Janosik.
Do tej pory zachodzą w głowę, jak udało mu się uciec z lochów.

-Gdzie Cię Bóg prowadzi? - spytał woźnicy.
-Aaa... Przesyłke wieze. Do jego znakomitości hrabiego Golasa.- odparł zgodnie z prawdą zdenerwowany Stangret.
-Golazza, Jaśko, Timo de Golazza.- poprawił mężczyzna. - Co wieziesz?
-Wyłne, skóry...
-Wełnę? W tytanowych skrzyniach? Z czytnikiem linii papilarnych? I hrabia dał Ci magnetytowy napierśnik dla picu, a tych dwóch snajperów ukrytych w skałach dla zabawy... Oj, Jasiu, bo się rozgniewam...
Mężczyzna zmarszczył brew. Był to gest raczej sympatyczny, a jednak woźnica zadrżał cały niczym osika. Nie wiedział czy renegat żartuje...
- Panie... Ja nic nie wiem... Ja nic ni... - upadł na ziemię, zdecydowany grać do końca.

Nim się ocknął, ładunków już nie było, za to na wozie leżeli dwaj nieprzytomni, związani snajperzy. W samych spodniach od munduru, bez broni, ładownic i butów.
Jasiek też nie znalazł swojego rewolweru, za to za cholewką buta znalazł złotą kartę z napisanymi na niej 8 cyframi, z napisem PIN.
Jaśko w duchu podziękował Janosikowi. Wsiadł na kozioł i czem prędzej pognał tury do ociężałego chodu przed siebie.
Zmierzchało już.

******

Otoczył go łagodny, błękitnawy półmrok; powietrze i szare światło przenikało nie tylko przez otwarte wejście do groty, ale i szczelinami niewidzialnymi z zewnątrz. Poprzez owe pęknięcia widniało granitowe niebo, na którym igrały rozkołysane podmuchem czarne zarysy gałęzi dębów i kolczaste wici jeżyn.
W grocie zbudowanej z granitowych skał, usianych blaszkami miki połyskującej niby diamenty, siedziało wokół wykutego w ścianie komina kilka osób.
-Vernon, chcesz wódki?
Mężczyzna leżący na niedźwiedziej skórze odwrócił głowę profilem. Chrapliwy głos wyrwał go z zadumy.
-Nie, dzięki Falgar. Credo już się obudził? Jak się czuje?
Wysoki smukły mężczyzna, usiadł obok Vernona. Nalał sobie alkoholu do glinianego kubka.
Patrzył w ogień, spokojnie opełzający leżące obałki w palenisku.
- Niestety nie... Wciąż leży nieprzytomny. Ten ryś go zaskoczył, będzie miał blizny na twarzy do końca życia. Gdyby nie Barry, pewnie by go już z nami nie było.
Leżące w kącie czarne futro poruszyło się, otworzyło ślepia i spojrzało na mówiącego elfa.
Wilk zamerdał ogonem.
-Leki podziałały?
-Zbiły gorączkę, uspokoiły go. Ale nadał boję się o gangrenę... Albo sepsę.
Mężczyźni milczeli.
Palące się bierwiono trzasnęło, kopiec z drewna zapadł się. Błękitne smugi ognia wesoło wyskakiwały co jakiś czas spod rozpalonych do czerwoności drewienek. Wilk odetchnął głęboko, przerzucił się na bok i wyprostował łapy.
-Wyjdzie z tego. Panaceusz czuwa przy nim. A wiesz dobrze, że nie ma lepszego od niego.
-A Śledź?
-Co z nim?
-Pojechał na wieś, wyrywać kobity na wampirzy bajer i mu rzyć podziurawili srebrem. Całymi dniami w tych książkach siedzi, a jak raz wyjdzie to odrazu robił burdel. Ledwo go ten jego wałach przywlókł do nas. Do tego był zachlany w trupa.
Vernon uśmiechnął się.
-Da sobie radę. Musi sobie kiedyś odbić te godziny spędzone na nauce. To dzięki niemu złamaliśmy te zabezpieczenia na skrzyniach. Idę. -rzekł, wstając -Loren znów się zdenerwuje, że ją budzę. Dobrej nocy. Jutro pracowity dzień.

Nożownik wstał. Stuknął kubkiem o kubek elfa i poszedł do swojej komnaty. Zrzucił pod drodze z głowy zasłaniającą chustę. Ukazała się pocięta bliznami część twarzy. Czerwone oko z dziwną ciemnoczerwoną źrenicą, przypominającą kuliste ostrze ujrzało wreszcie świat. Janosik skierował się ciemnym korytarzem w głąb gór.




**************************************************
**************************************************
**************************************************





Z nocy na dzień, zaczęła się zima.
Drzewa trzeszczały od nałego mrozu.
Cały świat zaczął tonąć w białym morzu zimnego puchu. Wiecznie zielone drzewa naprzemiennie z drzewami bez liści, pokrywały się malowniczym skrzącym się szronem i tonami śnieżnych płatków.
Ze wzgórza na tyle na ile pozwalał padający spokojnie śnieg, wszędzie było widać las.
Śnieg trzeszczał pod łapkami i kopytami leśnych mieszkańców, niekładących się spać na zimne miesiące.

***********
Pokryte śniegiem wzgórze wznosiło się nad okolicą. Zza ośnieżonych szczytów drzew wyglądały strzeliste wieże, pokryte czerwono-białymi paskami ze śniegu . Okolica słynęła na całym południu ze swej dzikości, niedostępności. Tym niemniej, nie dziwiła obecność zamku na tak odległym krańcu górsko-leśnego szlaku. Sosny, modrzewie i jodły gięły się pod ciężarem śniegu, zdobiąc wzgórze zamkowe niczym zieloni strażnicy przyodziani w białe chełmy, oznajmiając okolicy kto rządzi leśnym światem. Wąska ścieżka na szerokość około trzech stóp, pięła się serpentyną pod same mury twierdzy.

Zamek Varos.




**********

-Idealne miejsce. - rzucił w stronę towarzyszy mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce. Rękawicą pokrytą czarnymi płytkami wskazał kierunek. - Tam się udamy.
- Dwa dni temu sprawdziłem całą okolicę wraz z komnatami. Ani żywej duszy. Do tego potężne piwnice. Naprawdę mogą się nam dobrze przysłużyć. - powiedział wysoki, opatulony szalem po sam nos mężczyzna. Ponad chustą widać było oczy w kształcie migdałów, i długie, czarne włosy, lekko szpiczaste ucho wychylało się spośród nich.
-Tutaj na nich poczekamy. - powiedział Janosik. Poprawił potężny plecak na plecach i jął wdrapywać się na wzgórze.

Pięć postaci jęło wspinać się ku górze.

Był rok 1340, okresu Drugiego Cesarstwa.

**********

Tiphereth.
Małe, sześciotysięczne miasteczko na południu kontynentu, przy samym szlaku górskim.
Miejsce przecięcia się dróg handlowych Północ-Południe, Wschód-Zachód i Alabastrowego Szlaku. I dzięki temu, jedno z najlepiej zaopatrzonych w rejonie. Ba! Na całej południowej części kontynentu. Każdy szanujący się kupiec wystawia swoje towary choć na chwilę, gdyż nie chodzi tu tylko o sprzedaż. A o wypromowanie własnej marki. Gdyż tylko najlepsze towary mają prawo wystawić kupcy więcej niż jeden raz w ciągu roku.
Tak więc gnomi rusznikarze, krasnoludzcy kowale, nieziołkowie chemicy i naukowcy, ludzcy i i drakońscy pisarze, historycy, poeci, elfi jubilerowie, krawcy, koniarze, rolnicy, lekarze i wielu innych, o kim mógłby ktokolwiek zamarzyć.

Lecz Johann z zapałem godnym lepszej sprawy, niczym spragniony wiedzy smok oglądał książki w antykwariacie Starego Munra, krasnoludzkiego uczonego.
Nie przyszedł tutaj dla przyjemności. W każdym razie nie tylko.
-Ma Pan być może traktaty filozoficzne starego Ruben'a?
-Hm... Stary Ruben powiadasz młodzieńcze... Ruben, o ile pamiętam, to jego przydomek. Przypomnij mi jakoż on się zwał, wszak bardzo lękam się przejęzyczenia.
-Hisda.

Krasnolud spojrzał na mężczyznę o słusznej budowie ciała i regularnych rysach twarzy.
Z brązowymi włosami w nieładzie i brązową torbą przy boku.
"Pozory mogą strasznie mylić." - pomyślał krasnolud patrząc z niedowierzaniem.
Nie mniej jednak, bez ociągania, wręczył młodemu mężczyźnie 7 kopert związanych wstążką i kartkę.
Na kartce było 7 nazwisk.
Mężczyzna już wychodził, gdy nagle odwrócił się na pięcie:
-A czy ma pan "Transcendentalny byt" Haussen'a?
-Jak dla ciebie młodzieńcze, 4 złocisze.
-Oto one, do widzenia!
-Do widzenia.- Odparł krasnolud.
Od 20 lat nikt nie pytał o tą książkę. Tym bardziej niespodziwał się, że kupi ją śmierdzący dymem tytoniowym młodzik.
"A jednak, pozory mylą..." pomyślał krasnolud, uśmiechając się do siebie.
"Może jednak ten świat tak szybko nie upadnie jak myślałem?"
Podszedł, do wytartego fotela z wysokim oparciem, założył kryształowe okulary na szeroki nos i z wygodnie wyciągniętymi nogami na koziołku, jął czytać dzieło o tytule „Physiologus”.

**********

6 białych gołębi wyleciało tego wieczoru z komnaty na szczycie zamku. Każdy w inną stronę.
Wiedzione jak po sznurku do osób, którym miały dostarczyć wskazówki. Choć nigdy wcześniej tych osób nie widziały.

„Zmierzaj do Tiphereth.
Gdy się zaopatrzysz w co potrzeba, na południowy-wschód, ku przełęczy księżycowej
Ku zamkowi Varos.”
 
__________________
"Głową muru nie przebijesz, ale jeśli zawiodły inne metody należy spróbować i tej."

Ostatnio edytowane przez potacz : 05-12-2011 o 03:59. Powód: Uzupełnione o wstęp z rekrutacji
potacz jest offline  
Stary 04-12-2011, 23:59   #2
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Fidel był niezwykłym gołębiem, asem przestworzy wśród ptaków. Elitą. Uciekł niejednego jastrzębiowi i słynął z tego, że zawsze dostarczał wiadomość do celu. To miała być rutynowa misja, nic wymagającego. Jego dwunożny obiekt znajdował się niedaleko. Jeżeli szybko wszystko załatwi będzie mógł pozwolić sobie w drodze powrotnej na wizytę w gołębniku w pobliskiej wsi. Właśnie te lubieżne myśli zajmowały jego ptasi móżdżek podczas lotu. Jego instynkt odezwał się dopiero kiedy w polu widzenia zobaczył osobę w lśniącej zbroi. To był niechybnie rycerz, któremu miał dostarczyć wiadomość. Gołąb zaczął obniżać powoli lot. Już mógł dostrzec dobroduszną mordkę rycerzyka. Wyglądał na kogoś godnego zaufania, szlachetnego i naiwnego chłopaczka. Człowiek spojrzał na Fidela. Tak! Wiedział już, że ptak ma mu dostarczyć ważną wiadomość. To ułatwi pracę posłańca.

PAF!

Nagle w powietrzu rozległ się odgłos wystrzału. Fidel nie wiedział co się stało. Świat wokół niego wirował. Nie mógł ruszać swoim lewym skrzydłem, a gdy na nie spojrzał to uświadomił sobie, że nie ma lewego skrzydła. To wszystko wyjaśniało. Widok swojego okaleczonego ciała był ostatnią rzeczą jaką zobaczył przed śmiercią. Upadł tuż pod nogi osoby trzeciej, której nie powinno tu być. Mężczyzna w czarnym płaszczu przez chwilę przyglądał się upolowanemu ptakowi, po czym dmuchnął w lufę rewolweru i schował go do kabury.

- To kara skurwielu za to, że zasrałeś mi kapelusz.


Mężczyzna podniósł truchło i zaczął powoli wyrywać pióra cicho pogwizdując. Kiedy skończył nabił ptaka na patyk i przyłożył do ogniska. Dopiero teraz zauważył karteczkę przypiętą do nogi gołębia. Cudem odzyskał ją zanim ogień się za nią zabrał. Wiadomość nic mu nie mówiła. Chyba nie była przeznaczona dla niego.

- Pewnie, że tam się udam. – głośno zarechotał. - To najbliższe miasto do kurwy nędzy a samymi gołębiami człowiek się nie wyżywi.

Tak, to była historia człowieka, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

***
Ciąg dalszy nastąpi
 
mataichi jest offline  
Stary 05-12-2011, 01:20   #3
 
villentretenmerth's Avatar
 
Reputacja: 1 villentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znany
Tuż przed świtem. Mróz był nad wyraz uciążliwy. Szron zbierał się na wąsach, brwiach i brodzie. Gdyby nie okazały mięsień piwny i warstwy futer Weenglaafowi byłoby zimno, ale kto zbiera sadło jak niedźwiedzie, od mrozów nie narzeka. Świetlista stara dąbrowa obklejona została gęstą okiścią nawarstwiającą się przy hulającym wietrze. Gdzieniegdzie pod drzewami leżały złamane konary prastarych drzew. Starość upomina się o olbrzymy. Pod nimi drugie piętro lasu czekało na swą kolej, a podrost i nalot przypominał śnieżne kule porozrzucane na śniegu.
na (Zlodowaciałym śniegu zwanym) firnem, doskonale odznaczały się tropy jelenia. Człowiek, który na kłusownictwie zęby zjadł powłóczył nogami krzywo uśmiechając się, bo byk szedł wprost w sidła gęsto zastawione wokół świerkowego młodnika młodnika nieopodal.

Weenglaaf Gapiąc się tępo w trop szacował swą przyszłą zdobycz. Nawet tuż przed świtem było jasno dzięki wszędzie obecnemu śniegowi. Pokazał zęby w krzywym uśmieszku. Znalazł jeleniego bobka. dokładnie obwąchał i wymacał kupę. Cieplutka.

„Może dwudziestak koronny. dziewięciolatek. Chorowity jakiś. Drobne kroczki. Pewnie przywra w wątrobie… ostatnio często to się zdarza. Szkoda. Nie ma jak krwista wątroba między posiłkami.”

Jeleń jakby przeczuwał, że ktoś go śledzi. Uciekał tam, gdzie dotąd odnajdywał spokój i poczucie bezpieczeństwa. Dziś Weenglaaf, władca puszczy upomniał się o swoje. Jeleń jeszcze go nie widział, może jeszcze nie wyczuł zapachu niemytego ciała, ale wewnętrzne poczucie rychłej śmierci odzywało się w jego zwierzęcym umyśle.

************

„K***a ich mać! Na południu mało zwierzyny?! Te wilki muszą się pchać gdzie nie trzeba?”

Borowy wolnym krokiem okrążył krwawą plamę na śniegu i tropy wilków.

„Watacha – osiem sztuk. Ten to wadera, ten basior. Sporę stadko, po kiego grzyba migrowało tak daleko na północ. Niby to południe słynie z liczebnego zwierza. Zżarło wszystko, Nawet poroże obgryzło, wataha musiała być głodna jak wilk”

Roześmiał się sam do siebie. Poszedł dalej na obchód zaglądać do kolejnych wnyków.
**********
„A to bydlęta, zżarły mi przelatka we wnyku. A miałem ochotę na dzika. Zaczyna mnie to stadko irytować. A co to?”

W wyczulone nozdrza Borowego uderzył ostry zapach. Zapach mięsożerców.

- o wilku mowa – wybuchnął gromkim śmiechem – nie muszę was tropić. Co dalej głodni?

Wataha okrążyła go błyskawicznie. Weenglaaf wyciągnął toporek z futrzanego płaszcza. Wadera wyszła przed szereg intensywnie węsząc górnym wiatrem.

„Aleś ty chuda. Od kiedy na południu wilki tak chudo przędą? - Weenglaaf sapnął, otarł oplutą brodę. Spojrzał na wychudzoną watahę”

– zawrzemy umowę. Wy i ja…”


Basior wyskoczył z kręgu, atakując na plecy. Toporek ciął w szyję tuż pod szczęką wilka, który spadł w śnieg krwawiąc intensywnie. Zimne oczy Weenglaafa surowym spojrzeniem kaprawych oczek zmierzyły resztę stada.
- Nadal macie na mnie chrapkę ścierwojady?
Spojrzał na wschód „jeszcze chwila, jeszcze ciemno”. Nieprzyjemnie wyglądające runy w bransoletach, noszonych na nadgarstkach zaświeciły dziwnym blaskiem. Włosy na ciele Borowego stanęły dęba. Przepełnił go chłód, zmęczenie i poczucie wkręcania w żołądek rozżarzonego pręta. Oblał go pot. Wadera jeszcze intensywniej zaczęła węszyć wycofując się raczkiem.
- zawrzemy k***a umowę! Nie zjadacie mi zwierzyny z sideł. A ja pozwolę wam w tym grądzie polować, raz w tygodniu.

Wilczyca warknęła. I z opuszczonym ogonem odbiegła. Za nią stado.
„Hołota chędożona. Czemu zawsze świat musi mi się wp***alać w egzystencje. Oj lesie, bym był mocny i nieugięty jak ty.”
***********
Obszedł pozostałe wnyki. Był już na skraju lasu. Brzeg miał dobrze wykształcony okrajek, dobrze znoszący tony śniegu na swoich gałęziach. A las graniczył z ogromną przestrzenią gołej ziemi. pożarzysko. Na płaskiej równinie cieniem odznaczały się śnieżne kule. Brzozy, sosny i jawory jako pierwsze kolonizowały martwą przestrzeń. Gdzie był las, las pozostanie, bo las jest wieczny. Weenglaaf szedł wzdłuż pożarzyska. Strefa ekotonowa była doskonałym środowiskiem dla lisów i zajęcy. We wnykach znalazł parę lisów, oskórował sprawnie. Truchło zawieszał na jednym z futer tworzących jakby-płaszcz.
Wzdłuż strumienia gęsto rosły jawory i graby. Na śniegu mnożyło się tropów. W ostatnich sidłach, na brzegu lasu, na grabowym nalocie dyndał gach. Weenglaafowi rozjaśniała twarz. W końcu coś do jedzenia się trafiło, zająca też chętnie zjem. Odpowiednim nożykiem przeciął linkę. Innym zaczął oprawiać, innym oskórował zająca, zawiesił go obok lisów. Skórę do kolejnych skór. Wyprostował się. Rozciągnął patrząc na wschód.
Pole rozjaśniło się najpierw błękitem, cienie młodych drzewek rzucały się długie na zachód. Drobinki śniegu rzucane przez wiatr zaczęły mienić się różem i złotem. stadka kuropatw zbiły się w ciaśniejszą kupkę. Tylko trochę światła wystarczyło by ciężki śnieg gdzieniegdzie zaczął osuwać się z gałęzi. Ptaki huknęły śpiewem. Wtem rozniosły się w powietrzu głosy wybuchów i trzasków. Przemarznięte brzozy ogrzane przez słońce nie wytrzymały różnicy objętości swojego drewna i poczęły pękać. Głośno krzyczeć. Nastała dzienna zmiana życia lasu. Bransolety zabłysły mocno i zgasły. Runy wyblakły. Nastał świt.
„Wreszcie świt ściąga ze mnie ciężar tego brzemienia”
Powłócząc nogami Weenglaaf skierował się do najbliższej wsi.

******

- Chujku karłowaty, lichwiarzu ty… W dupę trykany! Znów ceny obniżasz. Zima jest, za coś trzeba żyć!
- Co ja mogę zrobić człowieku… rynek jest przepełniony. Nic nie mogę zrobić... człowieku – Stary elf wzruszył ramionami.
- Niech będzie. zdzierco, elfi gównojadzie, moczochlipie.
- Napijesz się? Czerwone wino… nie najlepsze, ale z winogron
- próbował zmienić temat elf wygodnie rozsiadając się w fotelu. Zapalił najdroższe cygaro jakie był w stanie dostać.
- Chędożę twoje wino. – Wyciągnął buteleczkę z bimbrem z soku brzozowego. – nic tak nie rozgrzewa jak pożądny procent, a nie jakieś szczyny.

Ktoś wszedł do środka izby. Przez otwarte drzwi wleciał gołąb.
- A co on? Nienormalny?!
- A ja wiem co to jest – ożywił się elf.
- Filozof się odezwał, gołąb pocztowy. No i co z tego?
- To nie jest zwykły gołąb. To posłaniec.
- Posłaniec powiadasz. To poco lata pod sufitem.
- Zaraz usiądzie na ramieniu adresatowi.


Karteczka była niezrozumiała. Po co ja w Tiphereth? W sumie. Jak kogoś stać na nienormalnego gołębia, to może mi groszem sypnie.
- I tak nic tu po mnie lichwiarzu, impotencie zniewieściały! Wyjeżdżam!
 

Ostatnio edytowane przez villentretenmerth : 05-12-2011 o 08:07.
villentretenmerth jest offline  
Stary 05-12-2011, 21:40   #4
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Mały pokoik w Zakonnych koszarach. Gliniana dachówka, drewniane belki, murowane ściany i dostojne oraz bardzo piękne meble. Szklane okno, wychodziło na zachodnią część kompleksu, gdzie rozciągała się droga do Cesarstwa Północy, zwane też Cesarstwem Północnym. Kilka niezbyt równych kamienic, niektóre murowane stały w równych rządkach pochylając się nad zasypaną śniegiem, brukowaną drogą. Wokół zamku rozciągały się bezkresne pola i łąki, na których rolnicy z chatek usianych po zewnętrznej stronie murów, latem wykopywali ziemniaki, pozyskiwali zboża czy wypasali zwierzęta.

Pod ścianą izby, na łańcuchach wisiał czarny pancerz wspomagany z malunkami Płonącej Róży, najświętszym symbolem Zakonu Płonącej Róży, wyznawców Wiecznego Ognia. Sam pancerz, prezentował się niezwykle dostojnie, choć widać było że lata nowości ma dawno za sobą. A to tu, na klatce piersiowej w hartowanej stali szczerzyła się błyszcząca szrama, tam, na prawym boku były usiane ślady po rykoszetach, a znowu na łydce widać było wielki, przysmalony kawał stali po plazmie lub jakimś laserze. Tu z kolej widać było prowizorycznie zalepione dziury po rogach jakiegoś monstrum, a prawy rękaw już z kolej naprawiany był z pewnością przez jakiegoś doświadczonego kowala. I tak opisać było można cały ten niezwykły pancerz, ale szybko uwagę oglądającego przykuwał wiszący na krześle obok inny przedmiot.

Lśniąca i czarna powierzchnia elementów metalowych, pobudzała wyobraźnię. Piękne i zadbane elementy drewniane, uwodziły zmysły. Odłożony nieco dalej, sporo ważący magazynek idealnie wpasowywał się w broń. Zadbana i wyczyszczona luneta sporej wielkości, dawała zastrzyk marzeniom. Wyśmienicie utrzymany karabin M14, był prawdziwym rarytasem dla ludzi znających się na broni palnej. Tak samo jak leżące obok i wybebeszone z amunicji Sig Sauery P226. I dwa, potężnej wielkości krasnoludzkie miecze. Normalnie człowiek, miałby problemy walki jednym, lecz w pancerzu wspomaganym, nawet walka dwoma tymi ostrzami była dziecinnie łatwa. Solidnie wyważone i ostre, skróciły już o głowę nie jednego bandytę, który zagalopował się i postanowił okraść niewłaściwy samochód z jeszcze bardziej niewłaściwym kierowcą.

Ręce młodzika, szybko oderwały się od mieczy, które dla niego były zbyt ciężkie. Obejrzał się w kierunku śpiącego na łóżku jegomościa, który nie spał już na długo przed jego wejściem do pokoju. Obserwował go spokojnie, pilnując czy niczego nie kradnie, w odpowiednim momencie udając głęboki sen. Lecz chłopak, pełen bajek o Rycerzach Zakonnych, po prostu oglądał zebrane w pokoiku artefakty, aby potem móc się tym chwalić przed kolegami na podwórku czy w szkole. Kiedy zainteresował się workiem żeglarskim i plecakiem, a następnie począł z niego z pasją, ewidentnie widoczną w małych oczkach, wyciągać i podziwiać rzeczy Rycerza, ten powoli usiadł na leżu. Piękny, czerwono-czarny habit z wyszytą Płonąca Różą i inne rzeczy bawiły. Jego pasja była tak wielka, że nie zauważył nawet że mężczyzna wstał z łóżka i od jakiegoś czasu stoi za jego plecami.

Dopiero po chwili obrócił się mimowolnie w kierunku łóżka. Po czasie dotarło do niego, że Zakonnika nie ma w łóżku. Z pasją w małych oczkach, która teraz ustąpiła miejsca trwodze i przerażeniu, zaczął nerwowo rozglądać się wokół. Nie wiedząc gdzie jest Rycerz i co go czeka, za przeglądanie jego rzeczy, prawie się popłakał, pośpiesznie ładując rzeczy na powrót do worka i plecaka. Kiedy usłyszał za sobą chropowaty, nieprzyjemny, wręcz jeżący włos na głowie i przyprawiający o gęsią skórkę głos mężczyzny, skulił się koło worka żeglarskiego zasłaniając się przed ciosem, który ku jego zdziwieniu nie nadszedł.
- Chłopcze – usłyszał w to miejsce – I jak Ci się podobają moje rzeczy? Prawda że piękne, że dostojne, że pobudzają wyobraźnię? Czemu się tak usmarkałeś?
Chłopczyk, tylko podniósł się na równe nogi, ale i tak był dużo niższy od klęczącego mężczyzny, choć uchodził za najwyższego na zamku, jak na swój wiek. Teraz patrzył w twarz Rycerza Zakonnego, analizując ją. Obrzydliwa szrama biegnąca przez lewe oko, powodowała drżenie nóg, a ogorzała twarz i kilkudniowy zarost jeszcze bardziej to potęgowały. Piwne oczy wraz z siwymi włosami natomiast, mówiły wiele o tej bardziej spokojnej naturze Zakonnika.
- Przepraszam Bracie Isaku. Chciałem tylko popatrzeć, proszę mnie karać – wychrypiał chłopiec.
- Dlaczego miałbym Ci cokolwiek robić za oglądanie? – zdziwił się teatralnie mężczyzna – Przecież to nie zbrodnia. Ale przyznam, powinieneś mnie obudzić. Zobaczysz, kiedyś sam zdobędziesz swój ekwipunek i może nawet sam zostaniesz Przywodzicielem? Tylko Wieczny Ogień to wie, tylko Wieczny Ogień.
- Dobrze proszę Pana, obiecuję że następnym razem Pana obudzę i poproszę o zgodę. Mam też informację od Brata Michała. Oczekuje Pana w auli, w Górnym Dystrykcie – poinformował, uspokojony zachowaniem Isaka chłopiec.
- Dziękuje Ci, młodzieńcze. A teraz uciekaj do rówieśników.

Chłopak, który w przyszłości zginie, ze swoją wiarą na ustach i w sercu, wybiegł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Natomiast wojownik, przeciągnął się i zapakował resztę wyciągniętych rzeczy do worka żeglarskiego i plecaka, których nie zdążył schować jego gość. Spojrzał w międzyczasie na wiszący na szafie kalendarz czasu Zakonnego. Była to końcówka zimy, lecz trzymała nad wyraz mocno i większość Rycerzy Zakonnych o funkcji Przywodzicielskiej, już dawno opuściło nie tylko mury zamku, jak i też granice Państwa Zakonnego. Aktualnie, w Zamku z wyższych rangą Rycerzy pozostał tylko on. Reszta, to byli nowicjusze, komturzy, mnisi i nauczyciele.

Od niedawna ustalono, że nowi Przywodziciele muszą podróżować w parach. Mimo doświadczenia Isaka, mu też chciano przydzielić anioła stróża, lecz ten kategorycznie odmówił. Wyjątkowo ciężko mu się z kimkolwiek pracowało, a to mogło tylko sprawić że zamiast zginąć jednego Rycerza, kostucha zabrała by ich dwóch. Spakowany już od kilku dni, teraz uszykował swój sprzęt pod drzwiami, samemu przygotowując sobie ciepłą kąpiel, uprzednio dzwoniąc do Brata Michała i meldując mu, iż niebawem przybędzie, wpakował się do wanny. Ciepła kąpiel z dużą ilością piany, szybko postawiła wojaka na równe nogi i nie przeszkodziła mu w tym, aby ten władował w siebie znaczącą ilość pieczeni i równie imponująca ilość zakonnego wina w koszarowej kantynie.

Dopiero po tak solidnym posiłku i relaksującej kąpieli, która była miłą alternatywą dla twardego łoża, ruszył do Górnego Dystryktu zamku. Zabrał się tam samochodem, ponieważ odległość była znaczna. Przyodziewając się już do podróży w celu szerzenia wiary, w swój pancerz wspomagany oraz zakładając na siebie całe swoje żelastwo, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. Jego samochód, zakonny Hilux czekał zaparkowany równolegle do chodnika przed koszarami, w których miał pokój, choć i tak był w nim gościem. Był dzieckiem drogi, ciągle gnanym od miasta do wsi, od wsi do miasta. Upakowawszy na pace oraz na tylnym siedzeniu swoje bambetle, ruszył na spotkanie z Bratem Michałem.

Sam Brat, bardzo stary i dostojny mnich, już z niecierpliwością wyglądał na swojego dawnego podopiecznego, teraz Brata w wierze.
- Spóźniłeś się! – wrzasnął w kierunku Isaka – Znowu! – teraz rozkaszlał się, mimo wszystko nie dopuścił Parova do głosu – Wiesz, co ja bym Ci zrobił za takie spóźnienie kiedyś!?
- Wiem. Kazał biegać wokół miasta w drewniakach, a odciski jakie by mi się zrobiły poprzebijał i zasypał solą. Dobrze pamiętam twoje metody wychowawcze, Bracie Michale.
Aula, wielkie pomieszczenie z dużą ilością witraży i foteli, teraz stała pusta. Znajdował się w niej tylko Michał i Isak, przy czym leciwy już Brat Michał okropnie kaszlał, praktycznie wypluwając płuca.
- Posłuchaj mnie uważnie, albowiem najlepiej znasz tereny poza Państwem Zakonnym. Dostałem dziś list, podejrzewam że od mojego starego znajomego, lecz pewności mieć nie mogę. Wybrał bym się tam sam, lecz niestety, moje zdrowie mi nie pozwala i najpewniej w tym roku już połączę się z Wiecznym Ogniem.
- Co ty pleciesz, Michale? Świetnie się trzyma… - Isak urwał w półsłowie, kiedy starca znowu przycisnął kaszel, lecz tym razem w chusteczkę złapał obrzydliwy skrzep krwi – Musisz tylko zadbać o swoje zdrowie, wtedy z pewnością Ci się polepszy. Ale nie zmienia to faktu, że z przyjemnością coś dla Ciebie zrobię.
- Cieszy mnie twa postawa Bracie Isaku. Masz, przeczytaj tą wiadomość – Michał podał swemu absolwentowi kartkę papieru – Wiesz gdzie to jest?
Na siwej kartce papieru, czarnym atramentem zapisane było:
„Zmierzaj do Tiphereth.
Gdy się zaopatrzysz w co potrzeba, na południowy-wschód, ku przełęczy księżycowej
Ku zamkowi Varos.”

- Tak, wiem dokładnie gdzie jest to miasto. Tiphereth odwiedziłem już parokrotnie, wznieśli tam wspaniałą świątynię Wiecznego Ognia. A o samym zamku, oddalonym niezbyt daleko od miasta krążą szalone bajki. Kiedyś nawet zapłacono mi za odprawienie tam egzorcyzmów i poświęcenie murów, lecz mogę stwierdzić, nic tam nie straszyło, nie straszy i z pewnością nie będzie straszyć przez wiele lat. Rozumiem że mam się tam udać?
- Wspaniała dedukcja! – zakpił staruszek – I widzę nawet żeś gotów do drogi, więc nie zatrzymuję Cię.
Mężczyźni, pożegnali się w niedźwiedzim uścisku, prawdopodobnie żegnając się ostatni raz w życiu.

* * *


Brat Isak Parov, za kierownicą zakonnego Hiluxa, z już nieco wytartymi emblematami zakonu jechał nierównym szlakiem. Był to przez cały czas zaśnieżony trakt, jedna z głównych dróg państwa ościennego. Zabrane w ostatniej chwili z parku maszyn łańcuchy na koła, teraz wgryzały się głęboko w śnieg nie pozwalając utknąć pojazdowi w połowie drogi. Do samego Tipherethu miał dwa dni drogi, więc na starych mapach drogowych i atlasach, szybko wyznaczył sobie na odpoczynek niewielką wieś Wulkę. Nie było go tam jeszcze, ponieważ szlaki omijały tą nieco położoną na uboczu wioskę, lecz teraz, przejazd przez nią skracał podróż o całe pół dnia jazdy szlakiem głównym. Mimo wszystko, niechętnie przejeżdżano przez tą osadę.

Samochodowy radioodbiornik, bez problemu ściągał pobliskie stacje radiowe. Akurat leciała audycja Felixa Majeronta, w której ten Nadrijczyk prezentował piosenki ze swojego, zamorskiego kraju. Przeważały w niej basy i pianino, połączone z dzwoneczkami i perkusją. Melodia, nieco przestarzała, wpadała w ucho. Wokalistka, zwana w swoim kraju Lori, wyśpiewywała znaną każdemu Nadrijczykowi piosenkę, o tym jak powinien się bawić Nadrijczyk z Nadrijką. To, bardzo umilało podróż Rycerzowi, którego samochód samotnie sunął po zaśnieżonej drodze, zastawiając za sobą pióropusz śniegu.

Po całym dniu jazdy i słuchania nie tylko piosenek z zamorskiego kraju, w końcu dojechał do Wulki. Tak jak się spodziewał, nie było to coś wielkiego. Ot, zwyczajna wioska. Mieszkańcy okutani w ciepłe koce, tłumnie siedzący przy piecach w swoich domach, nawet nie zwrócili uwagi na Rycerza Zakonnego, który zaparkował przed domem sołtysa. Na szczęście sam sołtys, czujny niczym hiena, otworzył drzwi w momencie kiedy rękawica pancerza wspomaganego miała już zamiar zapukać do wrót tego przybytku. Słomiane strzechy, drewniane domy. Wokół wioski, która znajdowała się w centrum sporego lasku, rozciągało się kilka pól i pastwisk. Sołtys, łysy i szczerbaty zaprosił gościa do środka. W oddali, przy dróżce, za nim Rycerz wszedł do domostwa sołtysa, zauważył małą kapliczkę Wiecznego Ognia, co napełniło jego serce miłym uczuciem, lecz była okropnie zaniedbana. Wiedział, że poruszy jej temat przy rozmowie przy miodzie, czy nawet ciepłym mleku.
- Co Cię sprowadza do naszej wioski, dobry ojczulku? – zapytał sołtys – Ani u nas karczmy porządnej, ani nawet chałup za dużo. Drogę żeś zachachmęcił, że do naszej wioski udało Ci się popaść?
- Nie dobrodzieju, nic z tych rzeczy. Przenocować tylko chciałem, rankiem ruszyć dalej. Może w czym wam pomóc, może jakie potwory was gnębią?
- Latem, to no i owszem. Ale tyro? Tyro żadnego, zimą wszystkie śpią szkaradztwa paskudne, a fu…
- Jak śpią, to i lepiej ubić. Co was gnębi, gdzie to widzieliście? Pójdę, na śpiku łeb utnę, to i latem przyjemniej się na roli będzie pracować.
Sołtys, zasępił się siedząc przy dębowej ławie. W chałupie, panował okropny smród, ale nie można się było temu dziwić, kiedy obok, praktycznie w tym samym pomieszczeniu zamknięte były dwa wieprze i koń, kasztanowy ogier oraz, na oko, dziesięć kur, kaczek i gęsi.
- Powim wom, bo z oczu wam akuratnie patrzy. Jest w kniei w ziemi dół. Latem, coś na kształt człowieka, tylko całego błockiem upapranego z stamtąd wychodziło i ludzi z pól uprowadzało do tego dołu właśnie. Przez tego maszkaraona, gamratka jego mać, wszyscy się bali naszej wioski i nawet Ci od was, Ci w habitach, całkiem o kapliczce zapomniało.
Isak, wyciągnął z plecaka tomisko opasłe, pełne rycin i opisów. Jedna z wielu ksiąg traktująca o potworach, zamieszkujących kontynent, spisana przez kilka pokoleń zakonników. Na marginesach oraz luźnych kartkach zapisane były spostrzeżenia Parova i jego uwagi. Szybko przekartkował kilka stronnic, aby otworzyć księgę na indeksie do litery B. Szybko znalazł poszukiwaną pozycję i otworzył na niej księgę, pokazując sołtysowi ryciny Błotnicy.
- O! To to paskudztwo, wstrętne ohydztwo! – sołtys splunął na klepisko – Ubijta je, a będziecie mogli tu siedzieć do woli, choćby na mój koszt.
Takiej odpowiedzi się spodziewał w zasadzie zakonnik, więc tylko chuchnął w ręce i polecił sołtysowi modlitwę do Wiecznego Ognia oraz przygotowanie kilku świec. Potem, podjechał samochodem do wskazanego dołu. Pierwsze co zrobił, to spuścił do dołu linkę wyciągarki, a na wszelki wypadek jeszcze do pobliskiego drzewa przywiązał linę tradycyjną, którą również spuścił w dół. Kilka chwil później, był już na dole z latarką w ręku i Sig Sauerem w drugim. W ciasnych, podziemnych korytarzach preferował broń krótką. Błotnica, powinna spać, lecz w takim dole mogło zimować Wieczny Ogień wie co. Dlatego też, po podziemnym tunelu poruszał się powoli i dokładnie lustrując otoczenie. Zimująca Błotnica, przypominała kopiec ziemi, dlatego też było trzeba uważnie się rozglądać, aby jej nie ominąć. O atak z jej strony, Isak nie musiał się bać. Wiedział, że skuta niską temperaturą Błotnica nie jest w stanie zaatakować, tak jak ziemia zamarza. A nawet jeśli w jakiś sposób by była w stanie, jej atak nie przebił by pancerza wspomaganego zakonu.

Natrafił na nią, zaraz przy wejściu. Z pozoru, zwyczajna ziemia. Dopiero z bliska, dało się zauważyć żuchwę stworzenia, parę obserwujących oczu i spłaszczony nos. Uszy, pod warstwą ziemi wychwytywała najdrobniejszy nawet dźwięk, dlatego Błotnica atakowała dopiero wtedy, kiedy słyszała pracujących na polu ludzi. Jednym cięciem krasnoludzkiego shilla, pozbawił monstrum łba, który odkopnął koło wejścia do dołu. Jedna rzecz tylko nie dawała mu żyć. Skoro monstrum porywało chłopów i chłopki, gdzie u licha były kości? Kierowany tym faktem, poszedł głębiej, w dół tunelu.
Tak jak przeczuwał, tunel kończył się wydrążonym placem, na którym leżały pozbawione tkanek kości. Jak zauważył, znajdowało się też tu kilka kos postawionych na sztorc, sierpów i nawet krótki miecz. Zapewne chłopi, sami chcieli wyplenić Błotnice, nie wiedząc nawet z czym mają do czynienia.
„Ah, wy chłopi” – pomyślał Rycerz – „Wy nigdy się nie nauczycie, że proszenie o pomoc silniejszego to nie grzech”
Co go przeraziło, wokół bufetu, z którego teraz były tylko kości, znajdowały się jeszcze trzy wiercące oczyma kopce. Oba skrócił o łeb, znalezionym pomiędzy kośćmi, krótkim mieczem. W rezultacie, ukatrupił cztery Błotnice, a nie jedną, jak mówiła umowa z sołtysem. Mimo wszystko się nie spodziewał, aby dostał premię. W ręku zważył krótki miecz.
„Przydał by mi się do walki w tunelach” – przeszło przez myśl.
Miecz był bardzo kiepskiego stanu, ale po powrocie do sołtysa, wieczór postanowi ł poświęcić jego naprawie. Zdarciu rdzy, naostrzeniu broni i wypolerowaniu jej.
Już widział minę tego wiejskiego chłystka, szczerbatego i łysego, kiedy przeniesie mu do chałupy nie jedną, a cztery łby martwych Błotnic.

* * *


Po pożywnym śniadaniu od cieszącego się obrotem spraw sołtysa, Zakonnik zapalił świece na kapliczce, którą też oczyścił z chwastów i śniegu. Zamknięta za szybką świeca ze pszczelego wosku, poprzez wytwarzane przez siebie ciepło, zamieniane przez małą i łatwo dostępną cieplnicę w energię elektryczną, rozpalała małe żaróweczki które w swoim jasnym blasku, symbolizowały Wieczny Ogień. Brat Isak zapowiedział, że kiedy będzie wracał i zobaczy że kaplica jest znowu zapuszczona, wtedy on i sołtys będą się gniewać.

Nie wiedział czy ostrzeżenie cokolwiek poskutkowało, ale miał nadzieję. Zakonny Hilux ruszył w dalszą drogę do miasta, w którym miał zamiar przenocować w czymś nie będącym niewygodnym zapieckiem, tylko solidnym i puchatym łóżkiem, z pościelą z prawdziwego zdarzenia. I dopiero po takim wypoczynku, zamiar miał zajechać do zamku, w którym, nie miał pojęcia co lub kto go spotka.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.

Ostatnio edytowane przez SWAT : 06-12-2011 o 01:14. Powód: Błędy
SWAT jest offline  
Stary 06-12-2011, 00:04   #5
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
Jasne promienie słońca wpadły przez otwarte okno, budząc swym blaskiem śpiącego. John otworzył oczy bardzo powoli, jakby samo ruszenie nimi powodowało ból. Dźwięki przejeżdżających samochodów, krzyki na ulicy sprawiały że mężczyzna, musiał zwlec się z łóżka pomimo kaca giganta. Wstał powoli z łóżka i ruszył do kibla, by jak zawsze po przebudzeniu oddać mocz.

- Kurwa.. co za parszywy dzień

Gdy już w końcu odlał się, podszedł do umywalki, przepłukał gardło wodą i spojrzał w lustro. Kilkudniowy zarost całkowicie opanował jego twarz w takim stopniu, iż mężczyzna przypominał bardziej goryla niż człowieka. Dobrą godzinę zajęło mu doprowadzenie się do porządku. Pierw prysznic, potem ogolenie się a na końcu śniadanie. No nie każdy nazwał by tego śniadaniem, kilka kromek chleba z czymś co można by uznać za serek i piwo. John spojrzał z wyrzutem na opróżnioną do połowy Wyborową i pokręcił głową tylko mrucząc:

- Za wcześnie.. stanowczo za wcześnie

Kolejne minuty, które przerodziły się w ponad godziny seans, mijały na zwyczajnych czynnościach. Kawa, zapewne z wczorajszego dnia jeszcze bowiem John należał do nazbyt oszczędnych ludzi, lub jak mawiał: „Chce zapamiętać każdą rzecz z tego zadupia, nim Szatynek załatwi mnie na dobre i wrócę do domu”. Potem papieros i ubranie. Czarne, wyprasowane jeansy, biała pognieciona koszula, czarna marynarka i John był praktycznie ubrany. Nie musiał się spieszyć. Jego praca.. no cóż… była dość dobrze płatna a jego sponsorem był Zakon Sprawiedliwych. On sam zaś zajmował się.. egzorcyzmowaniem wszelkiego zła, tałatajstwa, duchów, demonów lub czegokolwiek czego sobie Kardynał Di Milo zażyczył by przepędzić. Fajna fucha, bez ograniczeń czasowych choć troszkę ryzykowna.

John palił sobie papierosa i czytał jakąś gazetę, poszukując czegoś co mogło by go zaskoczyć gdy nagle jego poranny rytuał przerwał dźwięk tłuczonego szkła. Coś mu wyjebało szybę w sypialni. John leniwie wstał z fotela w kuchni i ruszył zobaczyć co się stało. Samo dojście trwało dobrą minutę, i nie to żeby mężczyzna mieszkał w jakimś apartamencie, po prostu dziś wszystko przychodziło mu z trudem. W końcu dotarł .. a na środku dywanu leżał gołąb. Gdyby nie to że John dostrzegł kawałek papieru przywiązany do nogi to by ścierwo za okno wyrzucił. Podszedł ostrożnie i wyjął zwitek papieru i przeczytał nagłos wiadomość:

Zmierzaj do Tiphereth.
Gdy się zaopatrzysz w co potrzeba, na południowy-wschód, ku przełęczy księżycowej
Ku zamkowi Varos.”


Zdziwiony mruknął tylko:

- A nie łatwiej zadzwonić było..

Całe te jego dywagacje przerwał dźwięk telefonu. Dzwonił Kardynał, któremu po krótkiej i jakże formalnej rozmowie John streścił wszystko. Słowa księdza zdumiały go troszkę:

- No cóż mój synu, jedź być może jest w tym ręka Pana

Tak więc cóż Smith nie wiele myśląc kazał jeszcze pozdrowić Juliet, i zaczął pakować się. Spakował to co zawsze zabierał ze sobą i wsiadł w swojego Chevroleta Impalę i ruszył w drogę. Z wystającą ręką za oknem, papierosem słuchając muzyki gnał tak przez dobre parę godzin. Dotarł tuż przed zmrokiem. Zmęczony i zły, a przede wszystkim mając ochotę się napić. A karczma Złote Jabłko, no dziurą to to nie było. Przesympatyczny, choć troszkę łysiejący karczmarz od razu był chętny do podania napitku i czegoś na ząb. John spojrzał na ludzi dookoła, lecz nie dostrzegł nikogo ciekawego. Sami kupcy, handlarze czy mieszkańcy tej dziury którzy po pracy przyszli napić się.

- Wino grzane, kaczkę pieczona z ziemniakami, pokój i do niego butelkę czystej – Smith złożył zamówienie

Chciał zjeść, pójść do pokoju, wykąpać się i zalać mordę jak co wieczór. Rano wstać i ruszyć w kierunku zamku. No może rano dowiedzieć się co nieco o samym zamku, bowiem Smith liczył że zapozna się nie jedną ciekawą legendą dotyczącą tego miasta i okolicznych włości.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 06-12-2011, 01:23   #6
 
Tubylec's Avatar
 
Reputacja: 1 Tubylec nie jest za bardzo znany
Po dokonaniu zakupu Johann wyszedł na ruchliwą uliczkę. Z lubością wciągnął w płuca haust zimowego powietrza. Radość z dokonanego zakupu rzutowała na jego ogólne usposobienie – zapomniał nawet, jak nie lubi ruchliwych uliczek. Zapomniał przy okazji o czymś innym, zdecydowanie ważniejszym niż subiektywne sądy o architektonicznym układzie małomiasteczkowej zabudowy - mianowicie o poruczonych mu zadaniach. Nieświadom tego uśmiechnął się do siebie, poklepał dłonią okładkę dopiero co nabytego tomu, po czym schował książkę do torby. Obrzucił zdawkowym spojrzeniem okolicę po czym ruszył przed siebie – w bliżej nieokreślonym, a na pewnie nie zaplanowanym kierunku.
Szedł powoli, pogrążony w myślach. "Cóż, iluż to szacownych seniorów załamuje ręce nad kondycją moralną współczesnego społeczeństwa... Degrengolada, powiadają, moralne zepsucie, rozpusta... Tymczasem żaden z czcigodnych starców nie raczy zauważyć pozytywnych aspektów tej sytuacji – wszak w takowych cyrkumstancjach, gdy większość oddaje się praktykowaniu przyjemności natury zgoła nie intelektualnej, można ustawić się całkiem nieźle. Pospólstwo oblega nikczemne karczmy i burdele – mało kto myśli zaś o antykwariatach, i skrytymi w ich zakamarkach, zapomnianych przez boga, ludzi i samych antykwariuszów perełkach... O kurrrww!". Wewnętrzną tyradę, godną wygłoszenia podczas otwartych uniwersyteckich dyskusji na temat dobrych stron powszechnego moralnego upadku przerwało Johannowi pewne zdarzenie. Akademicka filozofia ujęłaby je zapewne jako konfrontację wzniosłego ducha z materią (i od razu zdeprecjonowała, uznając bezwzględną nadrzędność ducha). Ludzie prości, lekce sobie ważący dywagacje "mędrków", określiliby je za to jako zderzenie, spowodowane gapowatością.
Johann, przyczyna bliższa zdarzenia, wzniósł wzrok na przyczynę dalszą; okazał się nią postawny wyrostek, prawdopodobnie kupiecki pachołek. Dłuższe oględziny dostarczyły mu przesłanek do wysnucia wniosku, iż chłopak nie jest zbytnio zadowolony z sytuacji. Ba, wysoce prawdopodobne było, iż wyrostek zechce nawiązać kontakt bezpośredni – i to bynajmniej nie w celach zawiązania nowej znajomości.
- Patrz, jak leziesz, idioto – warknął pachołek – i nie gap się na mnie.
Opryskliwe potraktowanie pozwoliło Johannowi zebrać myśli. "Co za prostak" orzekł. "Jednakowoż sprawie warto ukręcić łeb."
- Wybacz, szlachetny młodzianie, następnym razem twój uniżony rozmówca zwróci uwagę na to, w którą stronę kieruje swoje niegodne kroki – rzekł przesadnie uniżonym tonem.
Chłopak, zaskoczony wypowiedzią, burknął coś, raz jeszcze spojrzał groźnie na bohatera, po czym poszedł w swoją stronę.
Johann stał dalej. Był zły na siebie. "Powinienem dać gnojkowi w pysk. Jak zwykle daję się zaskoczyć i jedyne, na co mnie stać, to wyrafinowane kajanie się". Po chwili jednak skarcił sam siebie "Więcej otwartości na ludzi, wszak podobno jesteś zwolennikiem powszechnej życzliwości". Westchnął. Wraz z westchnięciem wydobył z siebie, wypowiedziane umęczonym głosem "kurrrwa", wzbudzając zgorszenie wśród przechodzących kobiet, w pewnych kręgach zwanych "matronami". Nie przejąwszy się tym wcale, wydobył z kieszeni paczkę papierosów, zapalił, zaciągnął się głęboko. Po czym ruszył dalej.
- Warto byłoby coś zjeść, a już z pewnością wypić – powiedział do siebie.
Paląc, skierował swe kroki ku najbliższej karczmie, która jak można było wyczytać z nieco podniszczonego szyldu, nosiła miano "Srebrnej dyni".
Od momentu zderzenia dręczyła go myśl, czy też raczej "strzęp myśli" – niejasne wrażenie, że o czymś zapomniał. Kilka kroków od drzwi oberży przystanął i zaśmiał się półgłosem. Stojący przed wejściem ludzie spojrzeli na niego jak na wariata – czego oczywiście nie zauważył.
"Przecież właśnie tutaj miałem dostarczyć ową przesyłkę... Niesamowite, jak pamięć potrafi wpływać na fizyczny ustrój; przed chwilą przysiągłbym, że do karczmy przyciągnął mnie głód... Ech, głupcze, nie jest z tobą dobrze, jeśli twoimi działaniami kieruje podświadomość..." myślał. "Nie ma jednak tego złego, i tak dalej. Dowodzi to faktu, że mój duch triumfuje nad materią... Choć z drugiej strony, co niby złego jest w materii...". Obawiając się pogrążenia w najmniej właściwej w tej sytuacji zadumie skierował swe kroki w kierunku drzwi karczmy; przed wejściem do środka zaciągnął się jeszcze kilka razy i rzucił niedopałek na ulicę.
Ogarnęło go ciepło, zapach przyrządzanego jadła i natarczywy gwar. W oberży panował tłok, lecz nie tak wielki, by znalezienie wolnego miejsca okazało się zadaniem niewykonalnym. Po chwili zastanowienia postanowił nie podchodzić od razu do szynkwasu ("Usiłowanie dopchania się tam jest nieekonomiczne"), lecz za swój cel obrał niewielki stolik, stojący w kącie głównego pomieszczenia karczmy. Zdjął z ramienia torbę, położył obok krzesła i rozsiadł się wygodnie. W oczekiwaniu na moment, w którym obsługa uświadomi sobie jego obecność, jął uszczuplać swój zapas papierosów. Paląc, wspominał wydarzenia sprzed kilku dni. Gdy przybyli do zamku z kompanią, Vernon wziął go na stronę i zlecił mu odebranie pewnych dokumentów od antykwariusza i przekazania ich karczmarzowi w Tiphereth. Prawdopodobnie chodziło o wysłanie ich "pocztą gołębiową" – szczegółów Johann jednak nie znał i, mówiąc szczerze, mało go one obchodziły. "Ciekawe jednak, co słychać u szajki? Abstrahując oczywiście od faktu, że obecnie odmrażają sobie dupska, siedząc w tym kurewsko zimnym grajdole w podziemiach zamku i łudząc się, że gorzała tudzież ogrzewanie rąk przy ognisku skompensują uczucie ogólnego dyskomfortu. Będzie miał Panaceusz robotę, nie ma co. Nawet, jeśli ich tyłki wyjdą z tego bez szwanku, to z pewnością ucierpią ich wątroby. Kurwa, czasem dobrze jest być posłańcem..." - myślał, zaciągając się raz po raz tytoniowym dymem.

Z zamyślenia wyrwało go "Witaj, czy masz jakieś zamówienia?", wypowiedziane przez ładną elfkę, uśmiechającą się sympatycznie.
- Cóż... - odpowiedział JohannWłaściwie to mój priorytet stanowi spotkanie z imć oberżystą. Muszę odbyć z nim rozmowę hm... handlową najwyższej wagi.
- To nie powinno stanowić problemu. - rzekła kelnerka z konfidencjonalnym wyrazem twarzy, znamionującym zrozumienie dla "tych" spraw - Będziesz jednak musiał zaczekać ze dwa kwadranse. Zechciałbyś spożyć coś w międzyczasie?
- Hm, dobre pytanie. - uśmiechnął się filuternie JohannGradualizując moje potrzeby stwierdzam, że po pierwsze, potrzeba mi piwa... Nie, to nie takie proste, cna niewiasto. Sytuacja zaczyna zakrawać na problem egzystencjalny: mianowicie – potrzebuję piwa, albo piwa. Czekaj! A może piwa?
Elfka uśmiechnęła się lekko.
- Nie uważasz, że logicznie byłoby zredukować tą alternatywę do jednego elementu? - spytała, mile zaskakując bohatera wykształceniem.
- Studia uniwersyteckie, tak? - spytał Johann ze zrozumieniem – Nie ma już dla nas innych możliwości niż praca naukowa albo wysługiwanie się możnym tego świata, pełniąc podrzędne role?
- Cóż, bezbłędne rozpoznanie - rzuciła elfka refleksyjnie i nieco smutno, momentalnie jednak powróciła do wesołego tonu – Zatem skoro w kwestiach żywieniowych odrzucasz logikę, to może przyniosę trzy kufle?
- Po chwili zastanowienia muszę stwierdzić, że wolę pozostać przy logice klasycznej; przynieś mi jedno ciemne piwo – odparował mężczyzna.
Dwa papierosy i jeden kufel później w głównej izbie pojawił się karczmarz. Po rozmowie z kelnerką skinął na Johanna, który udał się z nim do biura, znajdującego się na tyłach oberży. Po dopełnieniu formalności (czyli misji, zleconej przez Vernona) Johann uiścił rachunek, po czym wyszedł na ulicę.
"Pozostaje mi poczekać na odzew. Nie ma logicznej pewności, ale jest wysoce prawdopodobne, że adresaci, odpowiadając na zew, odwiedzą to miasteczko..." - myślał, przechadzając się po zatłoczonych uliczkach Tipereth wśród sypiących się z nieba płatków śniegu.
 
__________________
Samo w sobie i przez się, w niezmiennej bytujące tożsamości. Platon: Uczta

Ostatnio edytowane przez Tubylec : 06-12-2011 o 01:41.
Tubylec jest offline  
Stary 06-12-2011, 04:43   #7
 
villentretenmerth's Avatar
 
Reputacja: 1 villentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znanyvillentretenmerth nie jest za bardzo znany
Weenglaaf wyszedł ze skupu skór i udał się w stronę lasu. Było prawie południe. Wiatr jakby czasowo zelżał, zaczął prószyć śnieg. Psy, zazwyczaj spokojne, ujadały jak szalone tocząc pijane z pyska. Stary elf spoglądał przez okno na oddalającego się kłusownika.

„Że przez tyle lat się do niego nie przyzwyczaiły”

„Rynek skór przepełniony. Jest zima, minus dwadzieścia stopni, a on mi mówi że rynek futer… a to… kibic nie trykany. Żeby jego córka miała te swoje długie elfie nogi jak sarenka – gęsto owłosione. I po co mi na południe? Opuszczać Cesarstwo?! Może mają tam cieplej…w końcu to południe.”

(Kibic w gwarze łowieckiej oznacza jelenia na tyle dojrzałego by był fizycznie zdolny do rozpłodu, lecz za mało, by być konkurentem nawet o kulawą łanie, rykowisko spędza na ryczeniu cienkim głosem i uciekaniem przed dorodniejszymi samcami).

Borowy obszedł wszystkie swoje spiżarnie, podwędził mocniej mięso w leśnej wędzarni. Świerkowo-jodłowo-bukowa gęstwina maskowała dym na duże odległości, tedy nie bał się, że pod jego nieobecność ktoś go okradnie. Dołożył trochę olchowych szczap i gałązek jałowca z pobliskiej sośniny. Niby to mrozy, ale od ciała mięsko może ciepełka trochę złapać, a wtedy nie trudno o zepsucie.
Wrzucił do płachty, służącej mu za worek, woreczek suszonej tarniny. Jałowca, suszonego muchomora i parę innych przypraw. No i została jeszcze jedna sprawa. Pieniądze. Nie był na tyle ufny cywilizacji by trzymać w banku… banki w końcu okradają hakerzy. Znał inne zabezpieczenie.
Klono-lipowy lasek wyglądał nader sympatycznie o tej porze roku. Nagie drzewa artystycznie pokrywał śnieg. Lecz jeden mały szczególik psuł widok okolicy.
Taxus baccata – cis pospolity – drzewo śmierci. Czczone i szanowane przez wszystkie prastare kultury, stało dumną niebieskawą zielenią na tle białego krajobrazu. I mimo obsypania śniegiem, gdzieś między gałęziami jarzyła się czerń.
Korzenie corocznie toczyły truciznę, toksynę zwaną taxyną do gleby. A taxyna zabija wszystko. (Wystarczą trzy igiełki w herbacie by zabić teściową) Toksyna była w całej roślinie, prócz czerwonych osnówkach trujących nasion. Jest to gest i symbol lasu. Las cię nakarmi, ale także odbierze ci życie jak przyjdzie czas. Nawet najwięksi mocarze lasu podlegają tym samym zasadą co wiewiórka, czy mrówka.
Zebrał kilka nasion, Zżarł osnówki. Parę pestek i igieł wrzucił do saszetki. Przed zachodem słońca zrobi smar do zatruwania klingi. Począł rąbać zmrożoną glebę. Po dłuższym czasie wyciągnął szkatułę pełną pieniędzy. Wrzucił do płachty.
*****
Szybko przychodziła noc. Ptaki obwieszczały zmianę warty leśnego życia.
Weenglaaf sprawdził, czy wszystkie jego rzeczy są solidnie przymocowane. Zagasił ognisko zagryzając ostatnie kęsy kiełbasy z dzika. Popił spirytualiami z wody brzozowej. Słońce zaszło w końcu, a na miedzianych bransoletach pojawiły się prastare runy. Zaświeciły się przez moment. No to w drogę do Tiphereth… ostatecznie. Bransolety zajaśniały jeszcze przez chwilę i Weenglaaf stracił świadomość.
Obudził się w gawrze wygniecionej w śniegu. Cały obolały wymówił słowo porannej modlitwy zaczynające się na k a kończące na a. wyciągnął głowę znad śniegu. Umył oblepioną Las wie czym twarz i ujrzał zamek. Bądź, co bądź jakoś znajomo wyglądający.
Zamek był nie broniony, fosa zarosła, a brama otwarta. Po środku placu studnia, przy której stanął Weenglaaf. Musiał najpierw dowiedzieć się gdzie jest – postanowił sobie. Odczekał chwilę i jak się spodziewał został zauważony, w portalu do najbliższej komnaty stanęła urodziwa kobieta, ze wszystkich sił starając się wypuścić z domostwa jak najmniej ciepła.
- Panie Weenglaaf, Pani zaprasza do środka, nie ma sensu stać na mrozie, a jeśli wolno mi dodać, uważam że nie ma sensu przychodzić o takiej porze.
- W sumie równo o świcie nie ma sensu przychodzić gdziekolwiek.
- Cieszę się, że się rozumiemy Panie. Pani czeka u siebie?
- To znaczy gdzie?
– spytał wchodząc do środka. Gdy zamknęły się drzwi zrozumiał swój błąd. Służka nazbyt blada nie skrywała w szczerym uśmiechu długich wampirzych kłów.
- Niech Pan sobie żartów nie stroi. Jakby był Pan tu pierwszy raz

„No to wpadłem jak śliwka w kompot. Albo jak zając do lisiej nory.”
Służka nader uprzejmie prowadziła Weenglaafa do sypialni Pani zamku.
- Jak się cieszę, że Cię widzę – uradowała się Wampirzyca mianowana dotychczas via Pani. – rozumiem też tą niestosowną porę. W końcu Pleomorfizm w twoim wypadku wiele rzeczy okrywa mgłą, wspomnienia toną w otchłani bez szansy ujrzenia choć odrobiny księżycowego światła – powiedziała gładząc mu policzek, dłonią niezwykle drobną, piękną jak wampirzyca w wykwintnej koszuli nocnej – przyznam, że wyczekiwałam aż przyjdziesz do mnie za dnia.
Stetryczałemu kłusownikowi po raz pierwszy przebiegło życie przed oczami. Nieludzko urodziwa wampirzyca hipnotyzowała twarzą, a wielkie czerwone oczy odciągały uwagę na za długie nawet jak na wampira kły. Wyglądała przy nim drobniutko. O dwie głowy mniejsza, półtora lub dwa razy lżejsza, a Weenglaaf do najwyższych nie należał.
- Miło mi słyszeć, że jestem tak wyczekiwanym gościem – wyburczał w końcu cokolwiek.
- Niestety tylko chwilkę… z tobą poobcuję – zaśmiała się kokieteryjnie. – mam dla ciebie prezent mój drogi Weenglaafie
- Doprawdy Pani?

- Chyba długo się nie przyzwyczaję do twojego głosu. Tyle lat się znamy, a dziś słyszę go po raz pierwszy. Dziś co prawda jesteś mniej okazały, ale to ma i swoje dobre strony… może więcej delikatności – zaświeciła czerwonymi ślepiami.
Weenglaaf próbował połapać się w sytuacji… co u licha się tu dzieje. Postanowił milczeć przyjmując kamienną, nic nie zdradzającą, przez lata wypracowaną minę przygłupa.
- Prezentem dla ciebie jest… zawartość moich lochów. Jak tylko dziesięć lat temu dałeś mi znać o swoich rozterkach, kazałam sprowadzić specjalistę od… tej… przypadłości. Czeka więc na ciebie przykuty i karmiony przez mą ludzką służbę.
- Dziękuję pani.
- Ale teraz nie czas na to. Jest coraz jaśniej, nim zasnę chcę dziś po raz drugi Ciebie zażyć, tym razem w egzotycznej inkarnacji… najdroższy.

Wampirzyca podniosła go i rzuciła na trzy metry w sam środek łóżka.
*****
A gdy zasnęła w swej krypcie sąsiadującą z sypialnią Weenglaaf próbował połapać się o co w tym wszystkim chodzi. Zabrał ze sobą podarowany przez wampirzyce klucz do piwnic. I zszedł do podziemi. Jak się można było spodziewać, prócz szczurów jedynym lokatorem był ów nieszczęśnik, który jakimś cudem kwitł w tych lochach za sprawą Weenglaafa dziesięć lat.
- Wybacz panie. Przybyłem cię uwolnić
- Kim jesteś? Dlaczego mnie tu więzicie i nie dajecie umrzeć?
- Uwolnię Cię, porozmawiamy chwilę i wypuszczę Cię na wolność. Dobrze?
- Dobrze.
- Może zaczniemy od początku. Jam jest Weenglaaf… prawdopodobnie konkubent pani tego domu. A ty?

Twarz więźnia rozjaśniała szaleńczym strachem.
- Ja..ja… ja… Panie…. Wasza eksce…. Jestem Hizda.
- Ogłoszono, że zginołeś… parę ładnych lat temu… Rozumiem… układanka składa się w całość małymi kroczkami. Porwała Cię.
- Tak… Ta szelma, jej służąca… wypytała mnie o moją pracę naukową. Właśnie zacząłem publikować przełomowe prace…
- Traktujące o pleomorfizmie… kurwa. Latami czekałem na kolejne, dziwiąc się, że nie kontynuujesz pracy.
- Czekałeś? Z całym szacunkiem Panie, nie spodziewałem się po twym wyglądzie, że znajome są Ci arkana czytania.
- Ta… nie ty jeden. Tak czy owak… eo ipso jesteś tu z mojego powodu
– mówiąc to pokazał więźniowi bransolety. Więźnia przez pierwsze chwile przepełniła nienawiść i chęć mordu, jednak zawodowa ciekawość skupiła się na bransoletach.
- Nocą pojawiają się runy?… zapewne nieznanego tobie języka?
- Tak.
- I chciałbyś już nie mieć powodu, by je nosić?
- Tylko o tym marzę. Mam tu uzbieranej gotówki w różnych walutach… Na pewno więcej niż zarobi naukowiec na grantach przez dziesięć lat. Wszystko będzie twoje, tylko ocal mnie.
- Nie mogę, przynajmniej jeszcze… jakby to rzec… spotkałem się z tym rzadko. Niechybnie tylko u twoich rodaków. Jest to magia znacznie starsza od magii krain Południa. Potrwa lata, aż będę mógł stwierdzić, czy człowiek współczesny może zrobić cokolwiek w tej materii. Ale możebne jest, bym wzmocnił pęta. Jest to rzecz dla mnie prosta. Trzeba po prostu uzupełnić energie run.
- Uczyń tak jak najszybciej waszmościu.
- Ale nie tu… Ucieknijmy w końcu! Chcę zobaczyć słońce. Na południe… nie chcę mieć z tym miejscem więcej kontaktu.

****
Dwa dni drogi później w zajeździe, odżywiony Hizda odprawił zaklęcia. Zaznaczył jednak, że działanie ich trwać będzie tylko przez kilka miesięcy i niedługo pęta znów będą niestabilne. Podziękował za szkatułkę kosztowności. Pożegnał się, obiecując kontynuacje badań. Tak więc, przepotężny mag, wyrwany znów do życia rzucił na odchodne, by w razie kłopotów w drażniącej ich obydwu materii zgłosił się do uniwersytetu portowego miasta Moe na południowym krańcu kontynentu.
Dla Weenglaafa zaświeciło nowe słońce nadziei. Zaczął myśleć o sobie jak o brzozie, pełnej życia awangardzie życia, a nie jak o cisie ostatecznym końcu życia dążącego do zniszczenia wszystkiego, łącznie z sobą samym.


Tiphereth majaczyło już na horyzoncie. Zbliżał się do celu, próbując połapać się w tym ile jego życia zależy od niego samego i kim… lub czym ostatecznie jest.
 

Ostatnio edytowane przez villentretenmerth : 06-12-2011 o 05:15.
villentretenmerth jest offline  
Stary 06-12-2011, 18:29   #8
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Zaszła daleko, dużo dalej niż kiedykolwiek sądziła że zajdzie. Ślad pozostawiony przez Satenela to pojawiał się, to znowu znikał. Mijała wioski i miasta. Zachaczała o królestwa i państwa. Oczuła na swojej skórze smagnięcia deszczu, lekkie pocałunki słońca, bolesne ukłucia mrozu. Wciąż jednak uparcie szła dalej pchana zanikającą nadzieją na odnalezienie zbiega i oczyszczenie honoru swej rodziny. Czasami było ciężko. Istoty zamieszkujące kontynenty nie zawsze okazywały się przychylne jej sprawie. Ostrza jej broni wielokrotnie kosztowały ich krwi, a Ai i Aki ogniem sprawiedliwości oczyszczali ich ciała. To było trudne. Zabijać za nietolerancję, walczyć o prawo do istnienia, ukrywać się tylko przez wzgląd na swoje pochodzenie. Modliła się w blasku płomieni o łaskę dla tych nieświadomych istnień które odsyłała w ciemność. Oby znalazły iskrę pokuty i mogły powrócić jako duchy ognia by swym ciepłem rozgrzewać serca swych braci.
Na szczęście nie była zdana na łaskę i nie potrzebowała szukać pracy czy błagać o marną monetę lub piętkę czerstwego chleba, by przeżyć. Gdy nie mogła polować korzystała z daru, który sprawiał, że drzwi każdej gospody, zajazdu czy kusząco pachnącej piekarni, stawały przed nią otworem. W Ahtarze nie poświęcała sprawom pieniądza dużo uwagi. Jej potrzeby były spełniane na koszt królestwa. Wystarczyło by powiadomiła skarbinka Zakonu, a ten udzielał jej odpowiednią ilość złota lub przekazywał zlecenie komu potrzeba. W trakcie poszukiwań musiała radzić sobie sama, z każdym dniem coraz bardziej doceniając wygodę w jakiej została wychowana. Złoty blask budził bowiem najgorsze z cech kryjących się w zakamarkach duszy. Miała nadzieję, że jej zostanie to darowane.

Ortow był małym miasteczkiem na obrzeżach niewielkiego księstwa Abeliante. Jego populację niemal całkowicie zdominowali ludzie. Gdzieniegdzie można było co prawda spotkać przedstawicieli innych ras, jednak w każdym przypadku byli to tylko podróżni złaknieni chwili odpoczynku w jednej z licznych i sławnych gospód Ortowskich. Wynajmując pokój w Złotej Winorośli była zdecydowana zostać nie krócej niż tydzień. Potrzebowała wytchnienia, oderwania się od znoju drogi i narastającego w niej zwątpienia. Czysta pościel pachnąca lawendą, gorąca kąpiel, dobre jedzenie...
W piątym dniu pobytu dostała wiadomość. Śnieżnobiały posłaniec zapukał dziobem w jej okno gdy tylko przekroczyła próg komnaty. Uśmiechnęła się na jego widok biorąc go za jednego z licznych tutejszych gołębi. Gdy jednak pukanie nie milkło, w obawie przed zniszczeniami jakich mógł dokonać, podeszła do okna by możliwie delikatnie przegonić utrapieńca. On jednak miał inne plany. Zamiast wzlecieć w niebo i znaleźć sobie inną ofiarę, wleciał do środka i zatoczywszy koło pod sufitem, usiadł na stoliku. Dziwne zachowanie ptaka zaniepokoiło Eldfallankę. Nie będąc pewna co z takim fantem zrobić miała właśnie skierować się po pomoc do któregoś z pracowników, gdy gołąb niespodziewanie wysunął w jej stronę prawą nóżkę. Nie można było nie zauważyć przytwierdzonego do niej cylindra. Sama nigdy nie spotkała się z przekazywaniem wiadomości przy pomocy zwierząt, nie znaczyło to jednak że o czymś takim nie czytała. Zaciekawiona podeszła do gołębia i ostrożnie sięgnęła po opakowanie, które po rozsunięciu ukazało jej niezrozumiałe wezwanie.
Tiphereth... Słyszała tą nazwę z ust podróżnych zmierzających na południe jednak sama nie miała póki co powodów do odwiedzenia tego miejsca. Kim był nadawca wiadomości? Z całą pewnością nie był jej rodakiem. Zarówno Zakon jak i Satenel użyliby rodzimego języka. Kto więc ją wzywa? Przez całą swoją podróż nie nawiązała znajomości na tyle trwałych by mogły zaowocować. Nie miała na kontynentach długów, ani honorowych ani finansowych. Nikt jej nie znał poza nielicznymi bankierami, którzy zaprzysiężeni zostali do zachowania tajemnicy. Dlaczego więc dostała to wezwanie? Zaniepokojona po raz kolejny przyjrzała się nieznanemu jej charakterowi pisma. Czy powinna wyruszyć w drogę?...

Siedząc przed wesoło płonącym ogniskiem rozmyślała o podjętej wspólnie decyzji. Duchy były zadowolone. Nie powiedziały tego na głos, miała jednak wrażenie, że jej niemal fanatyczna wyprawa działała im na nerwy. Nie mogła mieć im tego za złe. Na swój sposób byli jej rodziną, a przywilejem rodziny jest troska o młodsze pokolenie.
Ciaśniej otuliwszy się pledem zakupionym w Ortowie powróciła do wspomnień z ostatnich dni. Im dalej na północ tym robiło się chłodniej. Idąc za radą właściciela Złotej Winorośli zaopatrzyła się w ciepły płaszcz podbity futrem nieznanego jej zwierzęcia oraz namiot jednoosobowy z systemem utrzymywania ciepła. Wydatek był dość spory jeżeli wziąć pod uwagę ustalony przez nią limit wydatków jednak nie mogła żałować wydanych pieniędzy. Szczególnie zaś w chwili takiej jak ta, gdy nie udało się jej zdążyć przed nocą do ciepłego wnętrza gospody. Traillion leżało nie więcej niż pół dnia drogi przed nią. Nie była pewna czy to dobry pomysł, jednak chcąc kontynuować dalszą podróż musiała zaopatrzyć się w jedzenie. Coraz częściej zastanawiała się też nad kupnem wierzchowca. Co prawda nie była pewna czy poradziłaby sobie z jazdą, jednak już sama możliwość zrzucenia na jego grzbiet bagaży ułatwiłaby jej dalszą drogę.
Płomienie buhnęły w niebo rozsiewając wokoło snopy iskier. Uśmiechnęła się zadowolona na myśl o kolejnej dyspucie z duchami.


Trailion tak naprawdę nie można było nazwać miastem. Prędzej pasowałoby określenie miasteczko, ewentualnie osada... Ot, coś większego od wioski. Ludność stanowiła mieszankę ras z przewagą ludzi i elfów. Na zabłoconych ulicach słychać było mieszankę języków i dialektów uniemożliwiającą niekiedy zrozumienie czegokolwiek poza wykrzykiwanymi cenami i obelgami.
Gospoda pod Rumianym Wieprzem, która zdawała się mieć najlepszą opinię, nie była niczym więcej jak podrzędną spelunką z możliwością wynajmu pokoju. Fakt, że zazwyczaj większość miejsc była zajęta przez pracujące dla właściciela dziewczny, nie pozostawiał wiele nadziei na jakoś owych pokoi. Naciągnąwszy kaptur płaszcza tak głęboko jak się dało, przekroczyła próg przybytku wstępując w gęstą chmurę dymu tytoniowego i woni rozgrzanych i nieczęsto mytych ciał. Jeżeli to miała być najlepsza gospoda w tym mieście to nie chciała wiedzieć w jakim stanie są pozostałe. Mimo dość wczesnej pory, wszak ledwo co minęło południe, wolnych miejsc nie było zbyt wiele. Ostrożnie omijając chaotycznie rozstawione krzesła i ławy, doszła do szynku za którym stał potężnej budowy mężczyzna z nieprzyjemnym wyrazem na twarzy.

- Przepraszam - zwróciła się do niego uprzejmie. - Czy znajdzie się w tym zacnym przybytku spokojne miejsce, w którym za odpowiednią zapłatą mogłabym coś zjeść?

Sądząc po minie jegomościa z początku nie zrozumiał lub był zbyt zaskoczony by odpowiedzieć. Jednak jak zawsze wzmianka o zapłacie odblokowała głęboko zakorzenioną zachłanność, która z kolei przemieniła nieprzyjazny wyraz twarzy na coś w rodzaju uśmiechu.

- Jeżeli panienka sobie życzy to jest pokój, który wynająć można za dodatkową opłatą. Co prawda mamy już jednego jegomościa jednak jestem pewny, że nie będzie miał nic przeciwko.

Po namyśle skinęła głową. Wszak lepsze towarzystwo jednego osobnika niż tłum wlepiający w ciebie oczy gdy próbujesz w spokoju zjeść.
Właściciel gospody powrócił po chwili i dłonią wskazał drzwi, za którymi wcześniej zniknął. Westchnąwszy cicho ruszyła za nim zastanawiając się jednocześnie ile taka wygoda będzie ją kosztować.
Sala jadalna, która znajdowała się za nimi, nie była większa od sporego pokoju. Główny element jej wystroju, duży stół z czterema krzesłami, zajmował niemal połowę wolnej przestrzeni. Pod ścianą postawiono komodę ozdobioną starą, parokrotnie łataną narzutką. W kącie stał mały piecyk niezbyt udanie naśladujący kominek. Nad nim, na półce ktoś postawił flakon. Naczynie było puste i tak brzydkie, że miało się ochotę sięgnąć po nie i wyrzucić przez okno. Kilka obrazów o wątpliwej wartości estetycznej zapełniało bielone ściany. Nie było to najprzytulniejsze pomieszczenie w jakim przyszło jej spożywać posiłek, nie należało jednak do najgorszych.
Czas, który gospodarz poświęcił na zachwalanie gotowanego przez jego żonę jedzenia, Seatana poświęciła na zlustrowanie ostatniego elementu wystroju prywatnej jadalni. Młody mężczyzna ubrany w czerń ozdobioną czerwonymi elementami sprawiał dość miłe wrażenie. Brązowe, nieco przydługie włosy w przyjemny sposób komponowały się z kolorem jego oczu. Był od niej wyższy co wcale jej nie zdziwiło. Dla niego musiała wyglądać jak dziecko, ewentualnie podlotek który urwał się spod opieki dorosłych.
Nosił pas z bronią, przyjęła więc, że potrafi się nią posługiwać, a to z kolei prowadziło do wzmożenia jej czujności. Był człowiekiem. Mając na swoim koncie wiele kontaktów z tą rasą przygotowała się zawczasu na niezbyt miłe przyjęcie. To, że na jej widok wstał, wcale nie musiało oznaczać uprzejmości.
Zamówiła chleb i pieczone kurczę oraz wino. Wolała nie ryzykować z wodą, nigdy nie wiadomo skąd mogła pochodzić, szczególnie w miejscu takim jak to. Odczekała, aż gospodarz wyjdzie zamykając za sobą drzwi i dopiero wtedy zdjęła kaptur i ukłoniła się dwornie, skłaniając głowę i przykładając prawą dłoń do serca, jak jej tego uczono w pałacu.

- Seatana ad Tarelli, dziękuję za zgodę na współdzielenie tego miejsca na czas posiłku. - Wyprostowała się i zmierzyła nieznajomego uważnym spojrzeniem czekając na jego reakcję. Wiedziała jak wygląda i w jaki sposób zwykle ją postrzegano. Drobna istota, już nie dziecko, ani też nie dorosła. Blada, o krwistoczerwonym spojrzeniu, włosach przyciętych tak że nie pasowały do żadnej panującej mody i ostrych, aczkolwiek niewielkich rogach w liczbie czterech, zdobiących jej głowę. Ni to wampir, ni diabeł, ot niewiadomo co i to zdecydowanie niemile widziane. Tak było niemal zawsze.

- Phelan mab Mawgan. - Odpowiedział na ukłon, chociaż towarzyszący temu gest, chociaż nie pozbawiony uprzejmości, był dość niedbały. Całkiem jakby Phelan nie dbał zbyt dokładnie o wszelkie normy i zasady uprzejmości. - Czuj się jak u siebie w domu - powiedział.

Reakcja Phelana nieco ją zaskoczyła. Nie było w niej ani niechęci ani nawet zdziwienia wywołanego jej widokiem. Nie było też agresji.
Skorzystała z jego zaproszenia i zdjęła do końca płaszcz a następnie powiesiła go na oparciu jednego z krzeseł. Plecak zajął swe miejsce pod ścianą, niedaleko wejścia. Usta ułożyły się jej w lekki uśmiech gdy porównała ich ubiór. Gdyby pominąć pewne różnice w karnacji, kolorze włosów oraz dodatkach właściwych jej rasie, mogliby uchodzić za rodzeństwo. Skinieniem głowy podziękowała za odsunięcie jej krzesła po czym usiadła zachowując pewną odległość od stołu pozwalającą w razie potrzeby na szybką reakcję.
Phelan cieniem uśmiechu skomentował taką, a nie inną reakcję Seatany. Widać było, że ma do czynienia z kimś, kto od czasu do czasu popadał w różne konflikty, a pora posiłku nie musiała być okazją do całkowitego odprężenia się.

- Często cię spotykają różne kłopoty? - zapytał, lekceważąc normy uprzejmości, nakazujące rozpoczęcie rozmowy o nieważnych rzeczach, na przykład o pogodzie.

Wzruszyła ramionami jakby nie miało to dla niej większego znaczenia.
- Niektórzy nie lubią gdy do ich uporządkowanego świata wkrada się coś czego nie potrafią pojąć, lub co zwyczajnie nie pasuje do całości wzoru. Mam ten przywilej być taką właśnie anomalią.

Tym razem uśmiech Phelana stał się nieco szerszy.
- Wszystko co obce budzi zdziwienie albo strach - powiedział. - Nie zawsze rozum potrafi zapanować nad tym drugim odczucie, a czasami po prostu łatwiej jest nie myśleć, tylko działać w myśl starych instynktów. Ze strachu lub nienawiści ludzie robią różne głupie rzeczy. Ale ja nie mam zamiaru umieścić twojej głowy nad kominkiem - dodał.

Roześmiała się cicho gdy przed jej oczami stanął obraz jej własnej głowy jako trofeum nad kominkiem w izbie jadalnej.
- To miło z twojej strony - odparła gdy nieco opanowała wybuch wesołości. - Nie wydajesz się zaskoczony moim widokiem. Czy widziałeś już przedstawicieli mojej rasy?

- Moi rodacy podróżują nieco po świecie - odparł, nie na temat nieco. - W szkołach, w księgach czytałem o twoim ludzie i o wyspach, które zamieszkujecie. Szkice też tam były, chociaż niezbyt udane. Awdur, który zawędrował w tamte strony, pisać umiał, ale talent do rysunków mniejszy otrzymał od bogów.

- Zatem poza mną nie widziałeś nikogo z rasy Eldfall. - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie i pobrzmiewała w nim wyczuwalna nutka zawodu.

Pokręcił głową.
- Szukasz kogoś, czy też za swoimi się stęskniłaś? - spytał.

Przez chwilę mierzyła go uważnym spojrzeniem nie będąc pewna ile i czy w ogóle powinna cokolwiek zdradzić. Cichy szept rozbrzmiał w jej umyśle jednak szybko go wyciszyła.
- Szukam kogoś. Nie jest jednak podobny do mnie, mimo iż pochodzimy z tej samej rodziny.

- Niestety... Skoro też do Eldfalanów należy, to z pewnością bym go zapamiętał - stwierdził. Nie zadał oczywistego pytania ”Dlaczego go szukasz?”. To już była tylko jej sprawa.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wkroczył sam gospodarz, trzymający w obu rękach zastawioną tacę. To mogło tłumaczyć powód, dla którego wejście przypominało niemal wyważenie drzwi.
Seatana niedbałym ruchem zdjęła dłoń z rękojeści sztyletu obserwując mężczyznę rozkładającego talerze z parującym i całkiem smakowicie pachnącym jadłem. Zapytał jeszcze czy czegoś im nie brak po czym powrócił do swych obowiązków ponownie zostawiając ich samych. Dziewczynie nie podobał się wzrok jakim ją obrzucił, jednak dopóki jej nie zaatakował nie miała prawa pierwsza wyciągnąć broni.

- Wina? - spytał Phelan, unosząc pękaty dzbanek. - Zapewniano mnie, że Urlih nie chrzci trunków wodą, więc dobre być powinno. Chyba że, jak to niektórzy w zwyczaju mają, sama wodę do wina lejesz.

- Jedynie gdy jestem pewna źródła z którego takowa woda pochodzi. W tym jednak wypadku z chęcią spróbuję Urlihowego rarytasu aczkolwiek w niewielkiej ilości - odparła podsuwając dość czysty kubek.

- Ano powiadają - stwierdził Phelan, nalawszy wina i Seatanie, i sobie - że lepiej piwo pić niż wodę, chyba że na ogniu dość długo postoi. Pewnie i prawda.
Fakty, które stały za ową prawdą, nie nadawały się na prezentację przy stole, podczas posiłku.

Upiła drobny łyczek po czym skrzywiła nieznacznie usta. Nie ważne ile razy próbowała ludzkich trunków, nie potrafiła przywyknąć do ich smaku.
- Tam skąd pochodzę do jedzenia pijamy sok z owoców karatha lub wodę źródlaną. Nawet jednak od tego mamy wyjątki. Członkowie Zakonu mają zakaz spożywania napojów mogących spowolnić ich reakcję lub osłabić ocenę sytuacji. Uchybienie zakazowi jest surowo karane. Nawet ta niewielka ilość wina mogłaby spowodować moje wydalenie, gdyby nie to że ... - zamilkła nieco zdziwiona swoim gadulstwem. Szepty w umyśle odezwały się na nowo i to znacznie głośniejsze. Duchy rwały się na wolność. Odsunęła kubek na bezpieczną odległość jakby to on powodował problemy. - Zatem gdzie prowadzi twoja droga Phelanie? - zapytała tonem neutralnej pogawędki.

- Raz tu, raz tam - odparł zapytany. - Szukam przygód i ciekawych rzeczy, głównie jeśli chodzi o postępy w dziedzinie wojskowości, walki i tak dalej. Teraz natomiast... Na wschód - odparł. W końcu Tiphereth leżało na wschodzie. A dokładnego celu podróży Seatana znać nie musiała. Jakby każdemu miał wszystko opowiadać... Równie dobrze mógłby sobie wywiesić na plecach mapę ze strzałką wskazującą cel.
- Widzę, że do ziół powinnaś się ograniczyć - skomentował stosunek współbiesiadniczki do niezłego w końcu trunku.

- Możliwe, jednak w miejscu takim jak to nawet zioła mogą zaszkodzić - mruknęła wspominając minę gospodarza. Informacja której jej udzielił zdradzała tyle co nic. Nie chciała jednak wykazywać się złym wychowaniem i dalej wypytywać o cel podróży. Wieści o zamku mogła wszak zasięgnąć u innych.
Przez chwilę w sali panowała cisza. Posiłek, którym ich uraczono okazał się zaskakująco smaczny. Kruche mięso kurczęcia rozpływało się w ustach pobudzając swym nieco ostrym posmakiem.
- Orientujesz się może gdzie w tej mieścinie zakupić można wierzchowca? - Zapytała odsuwając niemal pusty talerz. Istniała wszak szansa, że znał Trailion lub chociażby zdążył zwiedzić je pobieżnie.

- Jutro, podobno, targ będzie, jak co tydzień - odparł Phelan, który się o tym wcześniej dowiedział. - Bez wątpienia i konie będzie można tam kupić.

Skinieniem głowy podziękowała za informację. Czekanie do jutra niezbyt jej się uśmiechało gdyż traciła w ten sposób aż połowę dnia. Jeżeli jednak udałoby się jej nabyć w miarę łagodne zwierzę, mogłaby nadrobić ową stratę, a przy tym w spokoju uzupełnić zapasy.

- Oczywiście można by dowiedzieć się już teraz od Urliha, czy kto konia nie chce sprzedać - mówił dalej Phelan - ale to by znaczyło, że zyskasz trochę czasu, ale zapłacisz dużo więcej. Komu bardzo zależy, ten przepłaca.

- Zaczekam - stwierdziła po chwili namysłu. - Nim ruszę w dalszą drogę i tak będę musiała uzupełnić zapasy. Lekkie opóźnienie nie powinno mieć znaczenia, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Odsunęła krzesło i wstała z zadowoloną miną na twarzy. Ciepło bijące ze strony piecyka znacznie poprawiło jej humor dokładając się do spożytego posiłku.
- Czas zatem dopytać się, czy nasz drogi gospodarz nie ma jakiegoś pokoju do wynajęcia.

- Może jeszcze jakiś mu został - odparł Phelan, również się podnosząc. - Mi oferował trzy do wyboru, więc masz szansę. - Uśmiechnął się.

- Jeżeli jakiś mu został mam nadzieję, że jakością dorówna obiadowi - odparła sciągając płaszcz z oparcia krzesła. - Jeszcze raz dziękuję za zgodę na wspólny posiłek. Czy zostaniesz tutaj do wieczora? - zapytała zakładając płaszcz i kryjąc twarz w cieniu kaptura. Miała zamiar zamówić prywatną salę również na czas wieczerzy, nie chciała jednak pozbawiać Phelana możliwości spożycia wieczornego posiłku w spokoju jadalni.

- Rankiem dopiero, gdy zakupy zrobię, ruszę dalej - odparł. - Następne miasteczko, Berge, dzień drogi stąd. Trzeba by po nocy jechać, albo w lesie nocować, co w zimie jest mniej przyjemne, niż latem.
- Również dziękuję za towarzystwo i zapraszam na wieczór
- powiedział. - Jeśli zechcesz.

- Będę zaszczycona - odparła nieco rozbawiona. - Zatem do zobaczenia wieczorem, Phelanie - dodała podnosząc plecak i otwierając drzwi. Hałas natychmiast przybrał na sile oznajmiając wszem i wobec, że liczba klientów gospody znacznie wzrosła.

Po jej wyjściu Phelan odsunął na bok wszystkie naczynia i rozłożył mapę. Berge, Otala, Falun, Sather. A potem powinno już być Tiphereth. Może nie do końca była to najkrótsza droga, ale w miarę wygodna. Jeśli, oczywiście, ten, co mu udzielał wskazówek, nie łgał, lub się nie mylił.

Gdy Phelan przeglądał mapy, Seatana dobijała targu z właścicielem. Pokoik okazał się małą klitką, za to był dość dobrze zabezpieczony przed ewentualnym włamaniem. Chociaż raz plotka nie kłamała.
Wizyta w łaźni oraz spacer po mieście w celu rozeznania się w cenach nie zabrał wiele czasu dzięki czemu nim nastał czas kolacji zdążyła się zdrzemnąć i odzyskać sporą część sił. Duchy szalały w jej umyśle przerzucając się opiniami na temat nowo poznanego człowieka i jego odmienności od większości do tej pory spotkanych.
Nim zeszła do prywatnej jadalni uwolniła je by zapewnić sobie dodatkową ochronę. Tłum klientów znacznie się powiększył, a sądząc po odgłosach alkohol lał się strumieniami. Wolała nie ryzykować bardziej niż było to wskazane. Jak się później okazało postąpiła słusznie. Nienawiść i fanatyzm prześladowały ją od pierwszej chwili, w której postawiła stopę na obcej ziemi.

Gdy wstał świt była już ubrana i gotowa do drogi. Gdy wstał świt była już ubrana i gotowa do drogi. Uiściła zapłatę za pokój, jadło oraz zniszczenia w prywatnym pokoju po czym ruszyła na targ. U pierwszych sprzedawców rozstawiających swoje kramy na polanie przed miasteczkiem kupiła prowiant i bukłak słodkiego wina. Udało się jej również zakupić wierzchowca, który na oko wyglądał przyjaźnie oraz cały zestaw mający umożliwić jej podróż na jego grzbiecie. Za dodatkową opłatą wyjaśniono jej szczegółowo co do czego służy i jak się z tymi rzeczami oraz z samym zwierzęciem obchodzić. Nie odważyła się jednak od razu skorzystać z nabytego środka transportu dochodząc do wniosku, że najlepiej poćwiczyć w samotności, gdzieś na zacisznej polanie niż w samym sercu coraz bardziej rozrastającego się targu.

Droga do Tiphereth zabrała jej znacznie więcej czasu niż przewidziała. Zima z każdym dniem przybierała na sile z upodobaniem testując ją na nieszczęsnym podróżniku. Jedynym plusem jaki Seatana potrafiła dojrzeć były postępy w okiełznaniu wcale nie łatwej sztuki kierowania wierzchowcem. Obawiała się jednak, że nigdy nie uzyska w tej dziedzinie zadawalających rezultatów. Jej rasa zwyczajnie nie została stworzona do bujania się w siodle.


cdn...
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 08-12-2011, 12:47   #9
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- A nie możesz jeszcze zostać? - W głosie Gwenn widniało widmo przyszłych łez.
Nie, nie mógł.
Gwenn, wpatrzona w niego wzrokiem zakochanej gąski. Jej wuj, wpatrzony w niego wzrokiem znacznie mniej przyjaznym, co mogło wynikać bądź z obawy o siostrzenicę, bądź ze złości, że ta nie przepadła na wieki wywieziona przez łowców niewolników. Jej ciotka, wpatrzona w niego głodnym wzrokiem, z jednoznacznym błyskiem w oczach. I jeszcze paru młodzianów, zawistnym z kolei wzrokiem śledzących każdy, skierowany w stronę Phelana, uśmiech dziewczyny, zgrzytających zębami przy każdym słowie zamienionym przez Phelana z bogatą dziedziczką.
Lepiej było wyjechać, zanim z małych problemów zrobią się wielkie, albo nawet posypią się trupy.

Nie obyło się bez łzawych pożegnań, mniej lub bardziej szczerych zapewnień o wdzięczności dozgonnej i paru innych, zwykłych przy takiej okazji frazesów, w końcu jednak udało mu się ruszyć w drogę.

***

- Pokaż pan to... - Siwawy krasnolud wsadził w oko zgrabną lupę, a potem zaczął oglądać podany przez Phelana kamyk. - Siedem i pół tysiąca - powiedział. - Jeśli chcesz pan sprzedać. Jeśli kupić, to więcej niż osiem nie warto dawać. Zainteresowany? Przelew, czeki?
- Na konto
- powiedział Phelan. Wożenie takiej góry cesarskich złotych nie wchodziło w rachubę, a papierki miały to do siebie, że w różnych stronach różnie z nimi bywało. Za to z karty można było wyciągnąć pieniądze niemal na każdym zadupiu.
Krasnolud wyciągnął spod blatu palmtopa.
- Numer konta poproszę.
Po chwili Phelan stał się uboższy o jeden niewielki diamencik i bogatszy o ponad siedem tysięcy imperiali.

U kolejnego jubilera Phelan spieniężył trzy kamyki, nieco większe, lecz w innych barwach. Dwa zielone przyniosły mu niemal dwa tysiące imperiali, a trzeci, czerwony dla odmiany, tysiąc pięćset. Część ponownie przelał na konto, część zaś wziął w gotówce. Parę papierków o nominałach pięćdziesiąt - w sam raz na wystawny obiad...
- A to? - O stół zadźwięczała ciężka, złota moneta. - Ostało mi się po dziadku.
Dzisiejszy cesarski złoty miał ze złotem niewiele wspólnego, prócz nazwy. Więcej w nim było innych metali, a złoto stanowiło symboliczną domieszkę. W przeciwieństwie do monety Phelana, której próba wynosiła 0.900.
- Dwieście pięćdziesiąt imperiali - powiedział natychmiast jubiler. W dziadka może i nie wierzył, ale w złoto - jak najbardziej.
- Mam trzy takie - oznajmił Phelan i po chwili do portfela trafiły kolejne setki i pięćdziesiątki.
- Zawsze będzie pan mile widziany - zapewnił jubiler wychodzącego klienta. Phelana wcale to nie dziwiło.

***

Przysypane ziemią ognisko wydało ostatni dech.
Phelan, oparty o pień starego klonu, przyglądał się starej, dość sfatygowanej mapie. Jej dokładność pozostawiała wiele do życzenia, ale najważniejsze miasta tam były. Podobnie jak punkty orientacyjne typu góry, rzeki, jeziora. Te obiekty miały (zazwyczaj) tę cechę, że nie zmieniały swego położenia. A mapa mówiła, że za jakieś dwa dni powinien dotrzeć do Troso. Tam, jak głosiły plotki, miał powstać projekt samobieżnej maszyny, która bez problemów mogła przejeżdżać przez najgorsze nawet bagna. To by było interesujące.
Już miał wstać, gdy na trawie, tuż przed nim, wylądował biały gołąb i wlepił w niego czarne oczka.
- Zgłodniałeś? Nie mam ziarna, ale może okruszki chleba? - spytał uprzejmie Phelan.
~ Dureń. Poczta ~ padło w odpowiedzi. Gołąb wyciągnął łapkę, do której była przywiązana mała, metalowa tulejka. ~ Odczep to wreszcie. Na co czekasz...
~ Kto ci to dał?
~ spytał Phelan, odczepiając pojemnik i zastanawiając się, czemu ptaszyska na służbie stały się takie bezczelne. ~ Ma być odpowiedź?
~ Nie przedstawił się. Dali to poleciałem.
~ Odpowiedź była lekko zgryźliwa. ~ Za to mi płacą. Nic nie wiem o odpowiedzi. Kopertę możesz zatrzymać.
Nie czekając ani na poczęstunek, ani na dalsze pytania, gołąb odfrunął.
Phelan wydłubał zwitek papieru i rozwinął.
Tiphereth? Varos? Ta pierwsza nazwa coś mu mówiła, ta druga - nic. Ale, sądząc z mapy, i tak najpierw musiał dotrzeć do Troso, a kawałek dalej skręcić na wschód.

***

Gospoda "Na Rozdrożach" miała ciągle gości. Rozdroża aż takie wielkie nie były, raptem jedna droga od głównego traktu w bok odchodziła, na Trailion, Falun i Tiphereth, ale kupcy ciągnęli tędy co dzień i mało który nie zatrzymał się tutaj na nocleg. Z Troso do Derrv czy Tiphereth konno w dzień można było przejechać, ale kupieckim wozem dwa dni to były jak obszył. A na piechotę jeszcze dłużej się szło. Imć Sperro głowę miał na karku, tutaj karczmę postawiwszy. Obecny właściciel, Swann zwany Jednookim, mógł błogosławić swego przodka, gdyż (jak powiadali znawcy) z każdym dniem zasoby srebra w jego skrzyni się zwiększały. Zalety dobrego położenia i braku konkurencji. “Złoty Kłos” spłonął pewnej burzliwej nocy, a “Głowa Dzika” została niemal zrównana z ziemią przez bandytów. Niektórzy mają szczęście... Albo (jak głosiły bardzo ciche plotki) potrafią mu pomóc. Te same plotki (jeszcze ciszej) głosiły, że Swann, za młodych lat, na gościńcach zbójował.

Wnętrze gospody nie przedstawiało się zbyt okazale. Przynajmniej jeśli można to było ocenić w promieniach słońca, z trudem przebijających się przez okna, których pewnie od chwili zbudowania budynku nikt nie raczył umyć.
Najważniejszy element wystroju, długi szynkwas, obity był ocynkowaną, poplamioną tu i ówdzie blachą. Wiszące za nim na ścianie rzędy półek wbrew tradycjom świeciły pustkami, jeśli nie liczyć paru kufli i dwóch oliwnych lamp. Widocznie nikomu nie opłacało się wozić tu butelek.
Na szynkwasie, tuż przy ścianie, stał, wyraźnie gryzący się z otoczeniem, samotny, nieco podeschnięty kwiatek.
Resztę sali zajmowało kilkanaście stołów ponadgryzanych zębem czasu i ostrzami noży klientów. Stołki, ławy i krzesła, z których dwa straciły oparcia nie wiedzieć kiedy, nie ustępowały wiekiem i stanem 'zdrowia' wspomnianym wcześniej stołom. Podłoga z kiepsko heblowanych desek miotłę widziała pewnie tydzień temu. Schody wiodące na piętro straciły znaczny fragment poręczy. Ubytek został naprawiony byle jak, dużo jaśniejszym kawałkiem drewna.
Na zbudowanym z polnych kamieni kominku można było chyba upiec całego świniaka. W tej chwili wesoło płonęły tam grube polana, od czasu do czasu pryskające iskrami i rozsiewające przyjemne ciepło.
Z drzwi prowadzących najwyraźniej do kuchni płynęły całkiem smakowite zapachy. Miły kontrast w stosunku do wyglądu głównej izby...
Wejście Phelana nie pozostało niezauważone, bo wraz z nim do izby wdarło się trochę zimnego powietrza.
Większość natychmiast powróciła do potraw i rozmów, ale trzej mężczyźni o ponurych twarzach dość długo wpatrywali się w nowo przybyłego. Znacznie dłużej, niż na to pozwalały zasady dobrego wychowania.
Phelan, lekceważąc na pozór owe spojrzenia, podszedł do szynkwasu. Osoba co za nim stała z pewnością nie mogła być Swannem Jednookim. Zapewne właściciel zwalił pracę na pomocnicę, a sam siedział gdzieś na zapleczu, ciesząc się brzękiem srebra.
- Pokój na noc, kąpiel, kolacja - powiedział Phelan. - W takiej kolejności. A kolacja do pokoju.
- Scilla! - Barmanka odwróciła się w stronę zaplecza.
Po paru sekundach wyszła stamtąd dziewczyna, piętnastolatka na oko sądząc, w nieco przykusej sukieneczce.
- Zaprowadź pana do pokoju, tego w lewym rogu. Potem zaniesiesz wodę i kolację.

Pokój nie był duży, ale w zasadzie czysty. Zaś w łóżku, przynajmniej na oko, nie było robactwa.
Phelan położył bagaże na stojący w kącie kufer i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz. Pod oknem, kawałek niżej, był dach przybudówki. Za nisko, by ktoś mógł się wspiąć, ale gdyby trzeba było wyskoczyć... Cóż, nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć w środku nocy. Wiedział o tym z doświadczenia.
Drzwi otworzyły się bez pukania.
- Woda, proszę pana - oznajmiła Scilla. - Jedzenie przyniosę za chwilę.
Postawiła wiadra na podłodze i z tupotem drewniaków pobiegła na dół. Aż za dobrze słyszalne odgłosy dobiegające z dołu dowodziły, że barmance nie spodobał się hałas.
Scilla wróciła znacznie ciszej.
- Chleb, szynka, ser, wino - powiedziała. Wyglądała jakby ktoś wytargał ją za włosy i uszy.
- Postaw na stole i możesz iść - powiedział Phelan. - Masz - rzucił jej pół imperiala. - To dla ciebie. Z twoją szefową rozliczę się rano. I obudźcie mnie skoro świt - dodał.
- Ale czy nie chce pan... - ręka sięgnęła do zapięcia sukienki.
Phelan spojrzał na nią. Z widocznym brakiem entuzjazmu.
- Nie, nie chcę - powiedział zdecydowanie. - Nie jestem zainteresowany chudymi kurczaczkami.
- Ale pani kazała... - Scilla nie dawała za wygraną.
- Czy wyrażam się nie dość jasno? - Phelan Uniósł brwi. - Nie mam ochoty ani na ciebie, ani na twoją panią. Ani na żadną inną babę, jaką mi ona podeśle. Ani za darmo, ani za pieniądze... Więc idź już. Ale żebyś nie była stratna... - dał jej kolejną półimperialkę.
Scilla przez długą chwilę wpatrywała się w niego, jakby zastanawiając się, czy coś rzec, czy też milczeć.
- Niech pan uważa w nocy - szepnęła na koniec, po czym wyszła zamykając drzwi.
Phelan postanowił zrobić to samo, ze swojej dla odmiany strony.
Chociaż miał za sobą ładnych parę mil, a łóżko zachęcało do pójścia spać, zamierzał skorzystać z ostrzeżenia. A jedna noc w tę czy tamtą... W końcu nie raz, nie dwa w swym życiu spędził nocne godziny na czymś innym, niż spanie.
Ułożył odpowiednio pościel. Na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby ktoś spał przykryty kocem. Trzymając w lewej ręce miecz, z gotowym do strzału pistoletem pod ręką, usiadł na stołku i oparł się o ścianę.

Czas płynął. Już miał się położyć, gdy cichutki skrzyp deski na korytarzu i szmer głosów poinformował go o nadejściu nieproszonych gości.
- Ciii... Obudzisz go - szept był ledwo słyszalny.
- E tam... - padła odpowiedź. - Wiela mil przebył piechtą, wina się napił. A nawet jeśli nie, to i tak się mu zamknie gębę. Paniczyk chędożony.
Drzwi, chociaż zamknięte na skobel, otworzyły się bezszelestnie. Widać operacja ta przeprowadzana była nieraz, pokój w rogu miał swoje przeznaczenie.
W niewyraźnym świetle wpadających przez okienko promieni księżyca widać było błyszczące ostrza długich noży.
Phelan poczekał, aż pierwsze ostrze wbiło się w pościel.
Stojąca w drzwiach ciemna sylwetka padła z jękiem, z kilkoma calami stali w brzuchu. Osobnik, który pozostał na korytarzu zamarł ze zdziwienia. Zanim się otrząsnął zwalił się na podłogę trafiony strzałką.
Mężczyzna pochylony nad łóżkiem był widać bardziej bystry od swego kompana. Bez chwili wahania rzucił się w stronę okna. Gdy jego sylwetka przesłoniła światło Phelan strzelił po raz drugi. Opryszek stracił równowagę i runął w dół, z głuchym łoskotem przebijając daszek nadbudówki. Phelan, bez wahania, posłał jedno i drugie ciało w ślad za pierwszym
Dokoła panowała cisza i spokój, jakby nikt nic nie zauważył. O tym, że nie była to prawda, przekonał się kilka chwil później, gdy niewielki cień bezszelestnie wślizgnął się do przybudówki, by po paru minutach wyjść równie cicho i rozpłynąć się w mroku nocy.
Phelan, nie alarmując nikogo, postanowił poczekać do rana.

Rankiem, jak się okazało, nikt go nie wypytywał o trzech truposzy. Całkiem jakby wszystko było snem. Za to, jak się przypadkiem dowiedział, zniknęła gdzieś Scilla. Zapewne ruszyła w świat szukać lepszego życia.
On sam też nie zamierzał siedzieć w "Rozdrożach" nie wiadomo jak długo i opuścił gospodę zaraz po zjedzeniu śniadania.

***

Wóz trząsł niemiłosiernie, ale siedzący na nim Phelan, przyodziany w grubą, białą parka, w najmniejszym stopniu nie okazywał niezadowolenia i cierpliwie znosił wszelkie niewygody. Podobnie jak cierpliwie wysłuchiwał tego, co woźnica mówił o najróżniejszych różnościach, jakie to przytrafiły się jemu i jego krajanom.
- Łońskiego roku, to potwora jakaś w lesie naszym się zalęgła. Rycerzyśmy chcieli nawet o pomoc prosić, ale zanim kto się do pism słania zabrał, pojawił się jeden, co to niby na potwory różniste polował. No i ubił gadzinę. Taaaaakie zęby miała. - Opowiadający pokazał rękami dobre pół metra. - Aniśmy się nawet o zapłatę nie targowali, bo widać było, że potwora nie trawę żarła, i że w końcu nas by żreć poczęła.
- A trzy roki temu nazad, to się rusołka w jeziorze usadowiła. Trzech chłopa pod wodę poszło i baba jedna.
- Chłop pokręcił głową ze zdziwieniem, nad babą oną zapewne. Phelan był nieco mniej zaskoczony. Wiedział, że różne bywają upodobania.
- No i wyobraź pan sobie - woźnica mówił dalej, najwyraźniej nie czekając na jakikolwiek komentarz - że przyplątał się żak jakiś. Kurdupel niewydarzony. I, imaginuj pan sobie, że ją wyciągnął z tej wody. - Pokręcił głową w zadumie. - Grajotko miał takie małe, co jak je uruchomił na brzegu, to rusołka wylazła, goła cała, i za nim polazła. A cycki to miała... - Woźnica aż westchnął. - Wszystkie chłopy się gapiły, chocia jeich baby ciągli do chałup, a sołtysowa swego męża patelnią walła, bo chciał za rusołką tyż leźć.
Jeśli to była prawdziwa rusałka, to Phelan nawet się chłopom nie dziwił. Panny wodne znane były ze swej urody. Nijak było się z nimi równać byle chłopce.
- A na polu to my południcę raz mieli. - Chłopu tematy nie kończyły się. Chyba ciekawe były okoliczne tereny i obfitowały w różne różności. - Ale razu pewnego baby się w kupę zebrały i przegnały paskudę. O, na nasze baby nie ma mocnych. Kiedyś i wampir jeden...
- Prrrrr!
- zawołał, nie kończąc opowieści. - Ki czort?
“Czort” stał na środku drogi, z samopałem wielkim, wymierzonym prosto w szkapę.
- Stać! - wrzasnął, wymachując bronią. - Wyskakiwać z portfeli i klejnotów! Karty też przyjmuję! Składka na biednego dziadka!
"Dziadek" był całkiem młody, na biednego nie wyglądał, a spasiony był, na obliczu przynajmniej, jak nie przymierzając tuczony wieprzek.
- Na co czekacie? - uniósł broń, najwyraźniej szykując się do strzału.
Phelan nie czekał. Nim lufa spojrzała w jego stronę wysunął spod futra dłoń trzymającą pistolet. Bezgłośna strzałka pomknęła w stronę rozbójnika. Ten, trafiony między oczy, zwalił się na ziemię, wypuściwszy wcześniej swoją broń.
Phelan zeskoczył z wozu. To był zapewne błąd, bowiem woźnica zaciął szkapę i pognał przed siebie, zostawiając Phelana sam na sam ze trupem.
- Hej! Stój! Zaczekaj! - krzyknął Phelan, ale woźnica, zapewne ogarnięty wizją kompanów “dziadka”, rozeźlonych śmiercią kamrata, ani myślał się zatrzymywać.
- Ty tchórzu - mruknął Phelan, po czym zabrał się za oglądanie swej najnowszej ‘zdobyczy”.

Po paru chwilach truposz wylądował w przydrożnych krzakach, a Phelan, kierując się doskonale na śniegu widocznymi śladami ruszył w głąb lasu. Zbyt długo tam nie zabawił. Obozowisko bandyty nie było wcale daleko. Nie później niż dwie godziny po całym zajściu Phelan znów był na szlaku. Tym razem w siodle, dosiadając całkiem niezłego wierzchowca. Zbójowi koń nie był już potrzebny, a w lesie, w środku zimy, pewnie padłby z głodu. Przyczepiony do siodła długi pokrowiec krył samopał bandyty. Sakiewka też zrobiła się nieco cięższa, zaś porfel - grubszy. W sumie - było to całkiem udane spotkanie.

***

Parę osób zachwalało “Rumianego Wieprza” zarówno jeśli chodzi o jakość posiłków, jak i o wygodę noclegu. Z drugiej strony przyznawano, że najlepsze towarzystwo spotkać można “Pod Różą”, a burdelmama Emma i jej panienki są po prostu przeurocze i znają swój fach.
Jako że płatna forma takiego spędzania czasu nigdy Phelana nie interesowała, skierował swe kroki w stronę wspomnianej wcześniej gospody. Zaprowadziwszy konia do stajni wkroczył w gościnne progi “Wieprza”. Przebiwszy się przez kłęby dymu i ominąwszy kilka stojących mu na drodze krzeseł dotarł wreszcie do lady, za którą królował potężnie zbudowany mężczyzna, który bardziej wyglądał na wykidajłę niż na barmana.
- W tej chwili obiad i pokój na noc - powiedział Phelan.
Urlih, bo to on stał w tym momencie za barem, oderwał się od kontemplowania desek sufitu i spojrzał na mówiącego.
- Jutro dzień targowy, to i obłożenie mamy większe - powiedział - ale jeszcze są miejsca. Ma być z widokiem na ulicę, czy na ogród?
- Na ogród
- powiedział Phelan zakładając, że nocne życie ulicy może nieco zakłócić spokojny sen.
- Życzy pan sobie obiad w saloniku? - Urlih zadał kolejne pytanie. - Za niewielką dopłatą?
- Może być.
- Samotność na szlaku ma swoje wady, ale co to za przyjemność, gdy sąsiad chucha ci w nos tytoniowym dymem, albo piwem cię poleje.

Wspomniany salonik różnił się od głównej sali i rozmiarami, i wystrojem. Na pobielanych ścianach wisiało kilka marnej jakości landszaftów, zabytkową komodę oszpecono pamiętającą te same stare czasy narzutką, na półce nad pseudokominkiem umieszczono wazon - kiepską podróbkę słynnych wyrobów manufaktury w Meisen. Wisząca nad okrągłym stołem lampa nadawała się do muzeum, ale okno, główne źródło światła, lśniło od czystości. Krzesła, a osobiście jedno sprawdził, były zadziwiająco wygodne.
Mimo zapewnień Urliha nie było Phelanowi dane zjeść posiłku w samotności. Widać gospodarza skusił kolejny zarobek...
Gość okazał się niewysoką niewiastą, co to na pozór niedawno dopiero osiągnęła dorosłość. Spomiędzy czarnych włosów wyłaniało się coś na kształt rogów, a czerwień oczu sugerowała, że warto poszukać niewidocznego na pierwszy rzut oka ogona. Phelan jednak nie wezwał bogów na pomoc, ani też nie sięgnął po broń. Słyszał o tym ludzie, o mieszkańcach wysp Karatha i oto, niespodziewanie, z dala od koła podbiegunowego, spotkał przedstawicielkę rasy Eldfall. Zbrojną w pokaźny sejmitar i sztylet. Coś w jej postawie sugerowało, że nie są to zabaweczki noszone dla urody lub dodania sobie powagi.
- Czuj się jak u siebie w domu. - Zaprosił ją do stołu, gdy skończyli wymieniać pierwsze powitalne słowa.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 08-12-2011 o 13:18.
Kerm jest offline  
Stary 08-12-2011, 14:10   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kurczak w sosie grzybowym, smażone ziemniaki, gotowane jarzyny oraz sok jabłkowy, znalazły się przed Seataną. Phelan wolał plastry szynki, żółty ser, masło, świeży chleb, trochę owoców. I wino. Seatana, chociaż abstynentka, nie wyglądała na taką, co chciałaby zabronić innym picia. A że na niego alkohol w dowolnych ilościach nie działał... O tym nikt wiedzieć nie musiał.

- Widziałaś coś ciekawego w mieście? - Phelan dzielił swą uwagę między posiłek, a swą towarzyszkę. Ze szczególnym uwzględnieniem tej drugiej, bowiem szynka czy chleb były, można by rzec, codziennością.

Pokręciła przecząco głową.
- Obawiam się, że to miasto nie ma w sobie nic ciekawego. Oczywiście o ile nie jest się wielbicielem błota na ulicach i podejrzanych osobników ozdabiających wejścia do większości uliczek - odparła niemal z żalem.

- Niektórzy gustują w takich miejscach - powiedział. Ale nie sądził, by Seatana była zainteresowana faktem, że Trailion ma nawet własny dom publiczny. Jakiś wyrostek usiłował mu wcisnąć ulotkę z reklamą. - Jeśli ktoś przyjedzie tutaj po miesiącach pobytu w lesie, to pewnie zdaje mu się, że to wielkie centrum cywilizacji.

- Możliwe, jednak na swojej drodze napotykałam miasta, które sprawiły, że Trailion stanowi mniejszą rozrywkę niż pobyt w lesie
- odparła szczerze. - Mam nadzieję, że pozostałe, które zapewne będę zmuszona odwiedzić nim dotrę do celu, okażą się przyjemniejsze dla oka.

- Z czasem będzie lepiej.
- Uśmiechnął się. - Mówię o Trailion, oczywiście. Rozwinie się. Zaś miasta w okolicy... - Przymknął na moment oczy, przywołując z pamięci mapę. - Kilka dni stąd, na południe, leży Ume. Podobno największe w tych rejonach. Jeśli więc tam podążasz... Natomiast najbliższe, takie jak Berge czy Torshalla... - Pokręcił głową. - To mniej więcej ten sam poziom rozwoju jak Trailion.

- W takim razie będę musiała nieco zmienić swoje plany i ominąć Berge, mimo iż leży na trasie którą podążam.
- Wzruszyła ramionami jasno dając do zrozumienia, że ominięcie miasta nie stanie się największą tragedią jej życia. - Słyszałam jednak dobre rzeczy o Falunie, wiesz może coś o tym mieście?

- Jeśli chcesz jechać do Falun
- spojrzał na nią z pewnym zainteresowaniem, jako że ta miejscowość leżała i na jego trasie - to dość trudno ci będzie ominąć Berge. Chyba że pod pojęciem ‘ominąć’ rozumiesz ‘przejechać, nie zatrzymując się’. Tamtędy prowadzi najkrótsza droga do Falun. Jadąc leśnymi ścieżkami nic nie zaoszczędzisz.

- Mój cel znajduje się nieco dalej niż Falun
- sprostowała. - W takim razie jakoś przeboleję widok Berge. Miałam nadzieję na zaoszczędzenie kilku godzin, skoro jednak mówisz, że leśne trakty mi tego nie zapewnią, nie będę ryzykować. - Umilkła i zajęła się jedzeniem by po chwili zadać kolejne pytanie. - Skoro tak dobrze orientujesz się w okolicy musiałeś słyszeć o handlowym mieście Tiphereth. Znasz je może?

- Czyżby aż tam wiodła cię droga?
- spytał. - Nie, nie znam okolicy - wyjaśnił, nie czekając na odpowiedź. - Dowiadywałem się tylko, co ciekawego można tu spotkać. Tiphereth jest dość daleko. Na tyle daleko, że nikt nic ciekawego mi nie powiedział. Nawet nie wiem, czy to takie handlowe miasto. Równie dobrze może to być coś w stylu Trailion, a nie Ume.

Zaprzeczyła ruchem głowy, po czym poparła owe zaprzeczenie słowami.
- Nie. To jedyne czego jestem pewna, gdyż każda osoba z którą rozmawiałam zgadzała się właśnie co do tego jednego punktu. Tiphereth to miasto handlowe i do tego dość duże.

- Widać miałaś więcej szczęścia, jeśli chodzi o dobór informatorów
- odparł z uśmiechem. - Będę miał okazję przekonać się na własne oczy, czy mieli rację. Ale nawet jeśli to będą trzy domy na krzyż, co za różnica. Nie jestem handlarzem.

- O ile jeden z tych domów będzie gospodą to faktycznie, różnica niewielka
- zgodziła się z uśmiechem. - Aczkolwiek w takim wypadku zapasy należałoby uzupełnić w Satherze, ewentualnie tam rozpytać się dokładniej. Skoro nie jesteś handlarzem to co takiego wabi cię w tamtą stronę?

- Dostałem zaproszenie
- odpowiedział Phelan. - A że nie miałem nic ciekawszego do roboty, postanowiłem zrobić sobie przerwę w pracy i pozwiedzać kraj.
Przez chwilę przyglądała się siedzącemu naprzeciw mężczyźnie. Końce szarfy otulającej jej szyję uniosły się nad jej głowę wzburzone niewidocznym wiatrem po czym przylgnęły do uszu Seatany. Po jakimś czasie odsunęła je od siebie, jednak nie podjęła dalszej rozmowy zamiast tego bawiąc się jedzeniem. Szkarłatne wstęgi bynajmniej nie opadły spokojnie na swoje miejsce. Zamiast tego powróciły do szalonego tańca w powietrzu, może nieco bardziej szalonego niż wcześniej.

- One tak często? - spytał Phelan. Podczas poprzedniego spotkania szarfa Seatany zachowywała się całkiem spokojnie, a teraz... Już chyba trzeci raz końcówki wstążki zdawały się żyć własnym życiem.
Spokojnie posmarował chleb masłem, położył na to gruby plaster szynki.

- Są podekscytowane i pełne dobrych rad, które nie mogą zaczekać. Zazwyczaj zachowują więcej umiaru - odparła z nieco pobłażliwym uśmiechem. - Jeżeli ci przeszkadzają mogę je odwołać.

Phelan pokręcił głową.
- Nie przeszkadzają mi, dopóki zajmują się twoimi uszami - powiedział. - Co innego, gdyby zaczęły mi podkradać szynkę - dodał z uśmiechem.

- Na szczęście nie przepadają za nią więc możesz czuć się bezpieczny - mimo iż na ustach wciąż błąkał się uśmiech nie miał on swego odbicia w szkarłatnej źrenicy. - Czy mówi ci coś nazwa Varos?

- A powinno?
- spytał. - Był kiedyś hrabia Varos, ale raczej nie o niego ci chodzi. Nie żyje biedak od dobrych kilku wieków.

- W takim razie faktycznie to nie on stanowi obiekt mojego zainteresowania
- odparła uprzejmie po czym odsunęła talerz z niedojedzoną kolacją.

- Ponoć istnieje też taki zamek - dodał, zastanawiając się, czy Seatanie kolacja nie smakowała, czy też może dba o linię. Jakaś dziwna mania szerzyła się wśród kobiet. Gween również jadła tyle, co ptaszek.

- No cóż, pozostaje uzbroić się w cierpliwość i samemu sprawdzić. - Odsunęła krzesło i wstała od stołu. - Dziękuję za miłe towarzystwo.

- Również dziękuję.
- Phelan także wstał od stołu, jako że tego wymagały dobre obyczaje, a nie dlatego, że już skończył kolację.

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i, potężnie pchnięte, równie głośno zderzyły się ze ścianą.

- Tu jesteś, diabelskie nasienie! - wrzasnął brodaty osobnik w szacie przypominającej dość podniszczony habit. - Wracaj do piekła, suko! - dodał, unosząc, popierając czynem słowa, pokaźną, trzymaną w dłoniach giwerę.

Seatana z niesmakiem spojrzała na trzymaną przez napastnika broń.
~ Ai, Aki - imiona duchów zabrzmiały w jej umyśle spotykając się z natychmiastową odpowiedzią. Końce szarfy uniosły się ponad jej głowę po czym zapłonęły żywym ogniem zmieniającym się na oczach widzów w pradawne stwory. Ruszyły do ataku w tej samej chwili, w której Eldfallianka odsunęła się z linii strzału i przyklęknąwszy na jednym kolanie wyciągnęła sztylet.

Brodacz pociągnął za spust. Huk wstrząsnął, zdawać by się mogło, całą gospodą, a właściciela rusznicy odrzuciło o metr do tyłu. Stęknął, gdy plecami walnął w ścianę korytarza. Seatana poczuła pęd powietrza, poruszonego przelatującym tuż obok jej głowy pociskiem.
W ścianie, za jej plecami, pojawiła się dziura wielkości pięści.

Była w trakcie wstawania gdy usłyszała pierwszy wrzask, a za nim kolejne. Nie spiesząc się zbytnio wyjęła sejmitar na wypadek gdyby gdzieś na korytarzu czaił się kolejny człowiek przepełniony nienawiścią czy fanatyzmem.

Wrzaski umilkły nagle. Zbyt szybko, jak na możliwości Ai i Aki’ego. Wyjrzała ostrożnie na korytarz. Brodacz leżał nieruchomo, ze śladami oparzeń na dłoniach i twarzy. W prawym oku, głęboko wbita, tkwiła niewielka strzałka. Spojrzała na Phelana.
Ten siedział spokojnie za stołem, jakby nic się nie wydarzyło.
- Zapewne nas wywalą - powiedział bez cienia troski czy wyrzutu. - Dobrze chociaż, że jesteśmy po kolacji - dodał. Co w jego wypadku nie do końca było prawdą.

- Nie wywalą nas, o ile nasz gość nie został przysłany przez gospodarza. - Schowała broń i przyzwała duchy, które na powrót przybrały postać nieszkodliwej szarfy. - Wystarczy zapłacić za szkody i dorzucić coś za pozbycie się ciała. Koszty biorę na siebie.

- Zaraz się przekonamy
- odparł Phelan. Już było słychać niezbyt szybkie, ostrożne kroki gospodarza. Widać Urlih nie miał zamiaru wpakować się w jakieś kłopoty.

Seatana, nie chcąc po raz kolejny dać się zaskoczyć, oparła się o ścianę tak by drzwi stanowiły dla niej ochronę, jednocześnie wykluczając możliwość bycia przez nie zmiażdżonym. Położywszy dłonie na rękojeściach czekała spokojnie, nasłuchując czy przypadkiem właściciel nie postanowił sprowadzić ze sobą ekipy pomocniczej.
Na szczęście dla niego, lub też dla nich, Urlih przyszedł sam.
- Co tu się do stu diabłów działo? - zapytał głosem w którym groźba pobrzmiewała.

Widząc, że Phelan nie zamierza zabrać głosu, a nawet prost przeciwnie, bo wyszedł na korytarz, wzruszyła lekko ramionami i przemówiła.
- Mieliśmy gościa, panie gospodarzu, który nie przypadł nam mi do gustu.

- I to dlatego zaśmieca mi teraz korytarz?
- Jeżeli znał się z fanatykiem, to nie pokazał tego po sobie.

- Nie zapukał, zamiast dobrym słowem poczęstował mięsiwem z ust własnych, a na koniec doprawił je sporą ilością prochu szkodę przy tym czyniąc temu przybytkowi. Cóż było robić... - Skłoniła się lekko nie spuszczając z niego spojrzenia i rozłożyła dłonie w lekkiej parodii bezradności. - Rozumiem jednak, że za szkody zapłacić należy, a że ten jegomość uczynić tego już nie zdoła, zaś mój towarzysz niewinny niczemu, przez to całość biorę na swoje barki. O ile kwota rozsądnie podliczona zostanie nie widzę powodu by problemy robić psując tym samym miło zapowiadający się wieczór. Nic wszak nie psuje bardziej interesu niż wizyta straży miejskiej.

Urlih najwidoczniej podzielał jej zdanie gdyż tylko gniewnym wzrokiem łypnął po czym przeniósł je na leżącego trupa, przy którym przyklęknął Phelan.
- Ciała trzeba będzie się pozbyć, milczenie opłacić, ścianę naprawić... Same kłopoty...

- W takim razie na przyszłość proponuję zainwestować w ochronę, która dbałaby o spokój i bezpieczeństwo. Wszak pokój ten miał za taki właśnie służyć i jako taki został opłacony.
- Bez zmrużenia oka wytknęła mu zaniedbanie warunków niepisanej umowy.

Zgrzytnął zębami wściekły, jednak nic nie odrzekł. Seatana w tym czasie nałożyła swój płaszcz i skryła się w cieniu rzucanym przez jego kaptur.
- Zatem mamy umowę. Pokój zwolnię rano i wtedy też ureguluję należność. Dobrej nocy Phelanie, mistrzu Urlihu - skłoniła przed każdym z nich głowę chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce.

Phelan, który w tym czasie przejrzał kieszenie leżącego, wrócił do pokoju.

- Na ile oceniasz swoje straty, Urlihu? - spytał. Skinął głową wychodzącej Seatanie.

Gospodarz podrapał się po brodzie. Spojrzał na dziurę w ścianie, na leżącego na korytarzyku człeka.
- Pięćset sztuk złota i nikt się o niczym nie dowie - zapewnił.
- Jak dla mnie - odparł Phelan z szyderczym nieco uśmiechem - to nawet w pieśniach mogą to rozgłaszać. Dwieście - powiedział. - A jestem pewien, że sama rusznica tego gościa pokryje wszelkie koszty i remontu, i dyskretnego pogrzebu.
Urlik nagle stał się jakby nieco mniej zadowolony. Widać nie spodobała mu się wizja nieco mniejszych zysków.
- Niech stracę... - mruknął.
Phelan położył na stole dwa papierki, przedstawiające pałac cesarski, ozdobione wyraźną liczbą 100 i wyszedł.

Rankiem dopiero przypomniał sobie o portfelu, zabranym z kieszeni utrupionego wczoraj brodacza. Portfel był dość wychudzony, za to w jednej z przegródek Phelan znalazł złożony we czworo, nieco sfatygowany kawałek papieru. Mógłby się założyć, że znał osobę, której twarz widniała na tym swoistym licie gończym.


Widniejąca poniżej kwota - jedynka i cztery zera - niejednego mogła skusić do podjęcia wyzwania. Ciekaw był, czy Eldfallanka o tym wiedziała.
Nie zdążył przekazać zainteresowanej najnowszej wieści. Śniadanie zjadł sam, bowiem Seatana, jak się dowiedział, opuściła gospodę skoro świt.


Każdy targ, przynajmniej taki nieco większy, stwarzał okazję do załatwienia najrozmaitszych interesów. Phelan załatwił aż dwa. Za trzysta dwadzieścia imperiali sprzedał samopał, chociaż kupujący kręcił nieco nosem na nietypowy kaliber. Poza tym zamienił trofiejnego wierzchowca na innego. Ogier, najnowszy nabytek, piękna krzyżówka hucuła i appaloosa, był szybszy od poprzedniego i należał do rasy, która świetnie czuła się w górach.

***

Droga przez Berge, Otala, Falun do Satheru okazała się... zwykła. Żadnych bandytów, księżniczek uwięzionych w wysokiej wieży, smoków, niedogrzanych panienek. Jakby nagle wszystkie opiewane przez bardów i truwerów przyjemności płynące z podróżowania okazały się mitem. Nawet karczmarze nie usiłowali z niego zedrzeć skóry.
Phelan jednak nie narzekał. I tak wiedział, że prędzej czy później cisza i spokój się skończą.

Sather przywitało Phelana chwilową przerwą w opadach śniegu i słońcem, które nieśmiało bo nieśmiało, ale raczyło wystawić zza chmur swe złociste oblicze.
Zagadnięty przy bramie strażnik uznał za godny polecenia zajazd “Pod Jednorożcem”.
- Ano pojedziesz pan prosto i skręcisz w prawo na trzecim skrzyżowaniu. Szyld z głową z rogiem widać z daleka. A jak się pan na mnie powołasz, To dostanę tak kufel piwa. Tim Swallow jestem - dodał.
- Nie omieszkam - zapewnił Phelan.

Tim, jak się okazało, zasłużył w pełni na swoje piwo. Kolacja, łaźnia (i zgrabna łaziebna), nocleg - wszystko było na odpowiednim poziomie. W każdym razie Phelan nie znalazł powodów do narzekań.
- A jak wygląda droga na Tiphereth? - spytał rankiem, podczas śniadania. - Przejezdna?
Ostatnie opady śniegu nie napawały zbytnim optymizmem. Nadmierna ilość zasp mogła nieco utrudnić podróż.
- Przejezdna? - Karczmarz aż brwi uniósł. - Panie, tam taki ruch na gościńcu, że każdy płatek śniegu wnet rozdepczą. Ale lasami to trudniej. - Wilków stada - mówił dalej - wilkołaki takoż. Bandę gnomów, co w lasach siedzieli, wybito co prawda, ale jeszcze elfy się ostały, co na idiotów, którzy lasami chodzą, polują. W ruinach wampiry ponoć są, ale to specjalnie do ruin zboczyć by trzeba. Ale na trakcie to spokój - zapewnił. - Po drodze można się nawet “U kowola” zatrzymać, jeśli kto zgłodnieje lub mróz zacznie mu doskwierać. Ale dobry koń w osiem godzin do Tiphereth zaniesie.
- A samo Tiphereth?
- spytał Phelan.
- Ano mówią, że wszystko można tam dostać, bo miasto handlem żyje - odparł karczmarz. - Musi i racja to być, bo kupcy tam licznie ciągną. No i rozrywki wszelakie też są. Powiadają, że nawet teatrum w mieście mają. I bibliotekę też. Ale ja tam dawno nie byłem, a wtedy jeszcze nie mieli. Że zaś dużo ludzi to mówi, to zapewne i prawda.
Phelan podziękował za informacje, uregulował wszystkie rachunki i ruszył w drogę.

***

Trakt wiodący do Tiphereth wił się niczym wąż, ale jeśli ktokolwiek oczekiwał jakiejś przygody, kryjącej się za zakrętem, to się srogo rozczarował. Jedynym nietypowym zdarzeniem był wypadek, jaki przytrafił się pijanemu na umór woźnicy który zjechał do rowu, mimo (jak zapewniali świadkowie) oporu stawianego przez (widocznie trzeźwe) konie, ciągnące ów wóz, zaś jedyną atrakcją był wspomniany wcześniej zajazd “U kowola”, w którym Phelan nawet się nie zatrzymał. Przybytek zapchany był po brzegi, gdyż urządziło tam sobie zlot stowarzyszenie łowców wampirów.
Podobno w cieplejszych porach roku trakt nawiedzany był przez panienki, oferujące liczne usługi, jednak wizja mrozów skłoniła je do emigracji na południe.

***

Tiphereth, które pojawiło się przed Phelanem na dobrych parę godzin przed nadejściem zmroku, z daleka wyglądało jak żywcem wzięte z okresu średniowiecza. Dość wysokie mury otaczające miasto odbijały się w przepływającej u ich stóp rzece. Kwadratowe baszty były dość niskie, przysadziste, jedna z nich wyglądała tak, jakby niedawno ktoś zaczął ją rozbierać. od północy niemal pod same mury podchodził las, zaś na południe od miasta rozciągały się niezbyt wysokie, również porośnięte lasem, wzgórza. Daleko, za miastem, na horyzoncie niemal, widać było wysokie góry.
Przez rzekę prowadził szeroki, kamienny most, na którym bez problemu mogły się minąć dwa wozy. Na tamtym brzegu dochodził do bramy miasta, zaś na tym, od strony traktu, chroniony był przez solidny barbakan. I tu, w bramie, dość znudzony strażnik zatrzymał Phelana.

- Coś do oclenia? - spytał. - Jakieś towary? Narkotyki? Pisemka porno? Literatura wywrotowa?
- Nic
- odparł Phelan. - Przejazdem jestem.
- Proszę zsiąść na chwilę
- powiedział strażnik. Machnął ręką w stronę siedzącej z boku postaci. Garbata starowinka wstała nad wyraz żwawo. Leżące u jej stóp dwa psy, wielkością równe kucykom, podniosły się wraz z nią. Podeszły do Phelana i starannie go obwąchały, podobnie jak wiszące przy siodle juki. Potem spokojnie wróciły na swoje miejsce.
- Czysty. - W głosie starowinki brzmiało znudzenie.
- No i dobrze... - Strażnik był, jak poprzednio, całkiem obojętny. - Żadnych bójek w mieście - powiedział. - Za zabicie w obronie własnej - obrzucił wzrokiem miecz Phelana - kar nie ma, ale świadkami muszą być mieszkańcy miasta. Za zabójstwo - sąd i loch albo spotkanie z katem, zależnie od powodu. Jeśli lubicie ciszę i dobre jedzenie to polecam “Złotego Kura” albo “Piwowara”, tanie piwo i mocną gorzałę to w “Piwnicznej” lub “Baryłce", jeśli natomiast panienki, to same was znajdą. Ale tu bym polecał jaki zamtuz, a nie prywatną inicjatywę. - Wszystko recytował jak wyuczone na pamięć, ale bez jakiejkolwiek emocji.
- Na targowisku uważajcie, jeśli zakupy robić będziecie, bo na złodzieja można trafić, a gwarancji nie ma, że skradzione dobra da się odzyskać. Jedźcie już i nie tamujcie przejazdu - rzucił na pożegnanie tym samym obojętnym tonem i skierował się ku następnemu przybyszowi.

Powitanie było nader ciekawe, ale Phelan spotkał się już nieraz z dużo gorszym przyjęciem. Ruszył przed siebie. Jego celem był Złoty Kur”.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 08-12-2011 o 14:14.
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172