Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-03-2012, 19:31   #1
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
[Earthdawn] Krew na Wężowej Rzece

Osad nad jeziorem Pyros było wiele, bo i bogactwo jakim była wyjątkowo żyzna gleba przyciągało wielu. I ludzi i elfów, i orki i krasnoludy.
Selenthiel, co w języku elfów znaczyło tyle co “Urodziwa”, była jedną z pierwszych osad nad jeziorem Pyros. Było miastem elfów, cóż... pierwotnie było.
Obecnie założycieli miasta zbudowanego na płyciźnie w zachodniej miasta, kolejne fale osadników zepchnęły w głąb lądu.
Selenthiel zaś rozrastało się, powstawały kolejne budynki na palach wbitych w miękki muł jeziora. Karczmy, kuźnie, domy gier i sklepy. Pożywienia dostarczały elfi rolnicy i hodowcy, zatrudniający pomocników wszelkich ras.
Selenthiel dzieliło się na dwie części. Jedną z nich była przybrzeżna dzielnica leśna, zdominowana przez elfy i ich kulturę. Miejsce ciche i spokojne. Zżyte z naturą elfy potrafiły wkomponować swe domostwa i farmy w ostępy dżungli.
Była też część nawodna, dzielnica brzegowa. Dziesiątki drewnianych domów na palach, setki pomostów i sznurowanych drabinek. A pomiędzy pomostami cumowały okręty. Głównie parostatki t’skrangów oraz handlowe galery innych Dawców Imion, ale czasem i czółna dzikich t’skrangów które czasami przybywały do Selenthiel by wymienić swe wyroby i skarby dżungli na żelazo.
Bo mimo że spora część brzegów Pyros była gęsto zasiedlona, to jednak dookoła jeziora rozciągała się dzika i nieprzebyta dżungla Serwos.
Którą doskonale było widać zarówno z dzielnicy leśnej jak i brzegowej.


W Selenthiel nie było typowych dla Wężowej Rzeki, wystających z wody wież wiosek t’skrangów. Było tu bowiem za płytko na zbudowanie podwodnych kopuł, w których osiedlają się członkowie tej rasy.
Dlatego też w mieście dominowały elfy, orki i ludzie... a ostatnio zwiększała się populacja krasnoludów.
Niemniej t’skrangi były często tu spotykane, choć głównie w dzielnicy brzegowej i zazwyczaj przejazdem. Miasto bowiem żyło z zaopatrywania w żywność statki i przewożenia jej nimi w dół rzeki, do Travaru.
Choć w tej chwili żyło odwiedzinami wojennego okrętu K’tenshin “Rubinowy miecz” stojącego w najlepszym i największym doku miasta. Zwykle taka galera oznaczała, czas zapłaty haraczu za osiedlanie się na ziemiach tego aropagoi. Ale to nie był czas opłat. Więc jakiż był powód, odwiedzin “Rubinowego miecza”?
Teorii było tyle co plotkarzy. Od nakazu ściągnięcia dodatkowego haraczu z Selenthiel, przez pojawienie się w okolicy piratów, albo nawet siepaczy z Domu Wydry, po tajną misję związaną z odwieczną rywalizacją z Domem V’strimon, albo sekrety powiązane ze smokami. Tak, tak... nawet w obecnych popogromowych czasach wielu wierzyło, że za każdą intrygą stoi jakiś smok.
Lecz jakiekolwiek były powody pojawienia się “Rubinowego miecza”, ta opowieść nie wiąże się z tym okrętem. Cóż.. prawdopodobnie się z nim nie wiąże.

Natomiast dotyczy...

Awicenny, elfa właśnie stojącego na środku izby biesiadnej karczmy w dzielnicy leśnej. Elfa wpatrującego się martwego przedstawiciela własnej rasy. Brutalnie zamordowanego przedstawiciela własnej rasy, gwoli ścisłości. Poderżnięte gardło, twarz wykrzywiona w grymasie przerażenia i bólu, rozdarte na klatce piersiowej szaty martwego elfa, odsłaniały wycięte w skórze wzory. Dzieło szalonego artysty i mordercy zarazem.
Awicenna stał pośród innych elfów, równie zszokowanych co on sam. Spoglądał w oczy trupa, w przerażenie wpisane w jego wzrok. I grymas bólu uchwycony w otwartych ustach.
Spoglądał na osobę, z którą wczorajszego wieczora pił miejscowy trunek w karczmie “Pod wesołym zbrojmistrzem”.
Zwłokom przyglądał się elf o strych rysach i misternie splecionych włosach.


W kołczanie na jego plecach tkwił pęk strzał. A szczupła i wąska dłoń, czule pieściła łęczysko łuku, w podświadomym odruchu wynikającym z głębokiego zamyślenia owego elfa.
Był chyba tutaj miejscowym śledczym. I na pewno adeptem łucznikiem.
Elf skupił swe spojrzenie na Awicennie i spytał bez sięgania po uprzejmości. -Był twoim przyjacielem? Widziano cię z nim.
Spojrzenia paru innych elfów również utkwiły w iluzjoniście, szykującym odpowiedzi na to pół pytanie, pół oskarżenie.
Czy widziano? Na pewno, wszak się nie ukrywali.
Czy był przyjacielem? Ani trochę.
Awicenna poznał go rankiem wczorajszego dnia. A dokładniej to on rozpoznał Awicennę.
Gelathain, elf trubadur, zbieracz pieśni i opowieści.” Tak się przedstawił.
Słyszał opowieści o wydarzeniach w Urupie. I przy tej okazji poznał i inne czyny Awicenny dokonane podczas podróży. Nie do końca wierząc w ich prawdziwość ruszył tropem iluzjonisty, szukając prawdy pomiędzy zmyśleniami i konfabulacjami.
I tak tym tropem Gelathain dotarł za Awicenną do Selenthiel. I razem spędzili wieczór na rozmowach, wymianie poglądów i opróżnianiu kieski trubadura. Bo Gelathain stawiał kolejne kielichy trunku, w zamian żądając opowieści.
Był to więc przyjemny wieczór spędzony w karczmie. Nie tak przyjemny, jak być mógł, gdyby zamiast trubadura, była jakaś zachwycona jego osobą elfka... nie można mieć wszystkiego, prawda?
Był to przyjemny wieczór, zakończony długim snem we własnym łóżku. I brutalnym przebudzeniem wywołanym krzykiem służącej. Gelathain leżał martwy na środku izby biesiadnej “Pod wesołym zbrojmistrzem”. Zginął brutalnie zamordowany. I nikt łącznie z iluzjonistą, nie usłyszał jego krzyków.
Czy był przyjacielem? Nie. Ale i tak jego śmierć była wstrząsnęła Awicenną.

A kolejny wstrząs dopiero się zbliżał.

-Tak panienko. Widzieliśmy tego lalusia.- rzekł duży i muskularny acz młody ork o masywnej szczęce, ostrych kłach i podobnym spojrzeniu. Czarne szczeciniaste włosy związane w kucyk. Prawy policzek przecięty tatuażem błyskawicy. Przy szerokim skórzanym pasie, równie szeroki krasnoludzki miecz o wytartej rękojeści.- Taki jak mówisz.. brodaty z fircykowatym mieczykiem. Przybył niedawno. Kręcił się wśród pomostów, a potem udał do leśnej.
Temu orkowi, towarzyszyli dwaj ludzie, chude obdartusy. Równie młode. Uzbrojonemu w szeroki nóż rudzielcowi o długich nierówno przyciętych włosach sypał się dopiero pierwszy wąs. Drugi młodszy, dzieciak prawie z dumą opierał się o nabijaną kolcami pałę.
-Ale co tu ganiać za jakimś elfem. My ci w porcie możemy wszystko pokazać. I z nami będziesz bezpieczna.- uśmiechnął się ork waląc dłonią w swą szeroką klatkę piersiową.- No co... pokazać ci uroki miasta, ślicznotko?
No tak. Do tego Amaltea jeszcze się nie przyzwyczaiła. W rodzinnych okolicach nie do pomyślenia byłoby by tacy osobnicy zaczepiali kogoś od siebie możniejszego. W Barsawii było inaczej, tu byle awanturnik czuł się równy bogatszym od siebie.
A młody ork z błyskawicą na twarzy o imieniu Hrusk, twierdził że wiedział gdzie jest jej krewniak.
Twierdził, że widział elfa z mieczem przypominającym ten z jej opisów. Tylko czy można mu wierzyć?

A skoro o kłamstwach mowa.

-Dowaliłeś Pustułce? Przecie to ponoć wredna zołza.- te słowa wyrwały Aune Sala od miski.
Kolejne były zresztą równie ciekawe.- I szpetna, tak jak powiadają. Wielki rogaty babsztyl, jak to trollice... Ale nie dała rady moim mieczom.
Chrapliwy nieco ton głosu wydobywał się z ust sporego osiłka o potężnej budowie ciała.



I posługującego się sporymi orczymi mieczami jednosiecznymi. Misternie zdobiony oręż był zaniedbany, podobnie jak jama usta osiłka z której wydobywał się nieświeży oddech. Szpetna brodata gęba ozdobiona była blizną i bielmem na lewym oku, a łysiejąca głowa świadczyła o zaawansowanym wieku.
Podobnie jak wyprawiony pysk jakiegoś gada świadczył o kiepskim guście mężczyzny. Co by jednak nie mówić, to nie można było powiedzieć że dwumetrowa sylwetka człowieka nie robiła wrażenia, podobnie jak zwoje mięśni.
-Taaa... nie taka Pustułka straszna jak powiadają.- zaśmiał się jej samozwańczy pogromca.
Aune odłożyła łyżkę przestając jeść, a zaczęła słuchać. Od czasu remontu "Mewy" nie miała zbyt wielu okazji do rozrywek. Od świtu do nocy, praca przy naprawie, a raczej reanimacji umierającego okrętu: heblowanie desek, naprawianie żagli, wymiana pękniętego poszycia.
Odpoczynek tylko przy posiłkach i podczas snu. To że z braku pieniędzy nie dało się zatrudnić odpowiedniej ilości szkutników dodatkowo utrudniało zadanie.
A teraz...
-Przycisnąłem jej głowę do pokładu i słyszałem jak piszczy ze strachu. Ten jej słynny bojowy okrzyk!- zaśmiał się głośno osiłek.
Aune posilała się w tawernie “Pod zbitym psem”, ponieważ ta znajdowała się blisko doków remontowych, dwóch jedynych doków w Selenthiel, w których można było naprawić mocno uszkodzony okręt... lub zbudować go od nowa.
Była to tania mordownia, z kiepskim żarciem i gorzkawym piwem. Za to pełna osób takich jak Aune, marynarzy, piratów, łupieżców, złodziei i tym podobnych typów.
Bójki zdarzały się tu często i czasami były krwawe. A za szkody płacili pokonani.
-Wytarłem jej paskudnym pyskiem pokład jej drakkaru. Bo żadna baba nie pokona Rothgara.- mówił głośno osiłek, chwaląc się chudemu towarzyszowi, w tunice przepasanej szarfą. Zapewne jakiemuś drobnemu kupcowi.
Mówił o wiele za głośno.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 15-03-2012 o 11:38. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 15-03-2012, 23:32   #2
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Wędrówka do Selenthiel nie była usłana różami. „To blisko, trzeba tylko przejść przez kilka pomostów...”, tak? Niby tak...
- My troooooll, dawaj daninę! – przez połowę mostu wykrzyknął do Awicenny Jarvin Spod Mostu, zbójcerz sławy niemałej.
Znany był w szczególności ze swojej instancji honoru – wszystkim innym bandytom w najbliższej okolicy zdążył połamać kończyny, a sam nigdy nikomu złej rzeczy nie uczynił – po otrzymaniu zapłaty oczywiście. Zresztą i dla biednych był dużo delikatniejszy niż większość bandytów. Odbierał co najwyżej kilka cennych przedmiotów i nabijał kilka guzów. Można więc było go nazwać ewenementem lokalnym – lud żywił do niego całkiem ciepłe uczucia, a stróże prawa przymykali oczy na jego działalność. Przecież odpędzał gorszych zbójców!

Dla Awicenny był jednak głównie kłopotem. Elf zachował z ostatnich wojaży ledwo kilka monet. Zbyt mało, jak na daninę dla trolla. Niby mógłby go przekupić inną formą daniny... ale z kolei choćby jego miecz miecz był wart dużo zbyt dużo. No dobra, niby świecił się niczym psu jajca i pewnie przyciągał wszystkich therańskich szpicli w promieniu wielu mil... Ale, kurna, miał wartość sentymentalną! Nie mówiąc o tym, że gdyby komuś zwyczajnie go opchnął, pewno zyskałby na kilkanaście jarvinowych danin...
- Pieprz się... - mruknął cicho therańczyk, wychylając się nieco za poręcz mostu, żeby sprawdzić, jak głęboka jest woda. Była stanowczo zbyt głęboka. Pozostawała więc jedna droga - i biegła przez trolla-zabijakę. Nie, by to się elfowi choć trochę podobało...

- Duża danina, zważywszy na to, że przed końcem mostu to żółwie łapać możesz, nie mnie! – wykrzyknął, sprężając się do biegu.
Był to gambit – bardzo ryzykowny gambit. Z tego, co wiadomo było o Jarvinie Spod Mostu, powinien uszanować zuchwałość. I nie bić tak bardzo, jeśli się nie powiedzie.

Iluzjonista się rozpędził, biegnąc w kierunku trolla. Bandyta również nabierał prędkości, wymachując nad głową wielgachną maczugą. Kilka sekund później
- O Pasje, co się dzieje... – Awicenna zatrzymał się gwałtownie, kończąc tkanie ostateniego wątku zaklęcia.
Ekspresja i dramatyczna postawa elfa podziałały na wyobraźnię Jarvina. Ów wnet się obrócił, wlipiając ślipia w iluzyjną pożogę na horyzoncie. Dokładnie na to czekał therańczyk – błyskawicznie wytworzył kilka kopii własnej osoby. Gdy zbójcerz Spod Mostu się obracał, koło niego przemknęła nie jedna, a cztery elfie sylwetki. Strażnik mostu zaryczał jak urażony i wykonał potężny zamach, niszcząc iluzję biegnącą na banderze.

Przez fortel Awicenna zdobył kilka sekund, lecz troll był dużo większy – a z dłuższymi nogami przychodziła większa szybkość. Już chwilę później uderzył w ramię drugiej iluzji, niszcząc ją całkowicie... A pięć sekund później padła i ostatnia iluzja. Ostatnie kilkanaście metrów mostu pościg był dość desperacki – nawet pomimo tego, że Jarvin oszczędzał ciosy, to ból byłby bardzo dotkliwy. Nie mówiąc już o stratach materialnych... Dlatego elf odetchnął z ulgą, gdy pierwszy przebiegł przez próg mostu.

Odwrócił się – w samą porę, żeby zauważyć, że troll się zatrzymuje. Najwyraźniej prawdą było, że osobnik ów trzymał się jasno wyznaczonych reguł. Jedną z nich było, że uciekinierów nie ściga za linię graniczną.
- Uszanowania, drogi Jarvinie! – rzucił z uśmiechem do trolla. Po chwili skierował swe kroki ku zajazdowi nieopodal mostu. Wrócił z dwoma bukłakami piwa, jeden rzucając trollowi – Zdrowie wasze! Dawno nikt mi takiego pościgu nie zgotował! – zawołał życzliwie do trolla... ale wejść na jego teren się nie ośmielił.
Niedługo później ruszył dalej – do Selenthiel, w kierunku Jeziora Pyros.

***
- A Janos Sześcioipółpalcy to ile miał stóp wzrostu, siedem?
- Biłeś ambasadora Thery w Uruppie?
- Jak ze służbą pod kapitanem Belizariuszem?
Taaak, pod wieloma względamiGelathain był dokuczliwym towarzyszem. Był gadatliwy nawet bardziej niż to trubadurom przykazane, a jego atencja była... no, dość wszechogarniająca. Po pewnym czasie iluzjonista zaczął nawet podejrzewać, że jego znajomek jest therańskim agentem.

Bard miał jednak jedną cechę, która znacznie podwyższała tolerancję drugiego elfa – godził się płacić za ucztę. Awicennowa sakiewka była dość skromna, więc elf gotów był powitać dowolnego osobnika, który był skłonny do dostatecznych wydatków. Zresztą... nawet jeśli Gelathain donosiłby samemu generałowi-arbitrowi, to w gruncie rzeczy było to Awicennie obojętnie.

A dlaczegóż...? Toż to inna historia – ale chcecie, to usłyszycie! Choć może nie od trubadura, bo ten zbyt prędko umarł...

Awicennowe (tymczasowe, dadzą Pasje!) opus vitae, zredagowanie księgi o podboju dalekiej prowincji Indrisy, było wręcz wzorcowym przykładem imperialnej propagandy. Zatrudnieni uczeni zgrabnie prześlizgnęli się nad ciemniejszymi aspektami okupacji, gloryfikując therańską misję cywilizacyjną. Dziełko aż nazbyt zgrabne – tyle, że sam proces powstawania pozbawił go złudzeń. „O podboju prowincji Indrisy...” nie różniło się tak wiele od „Świetlistego fundamentu” oraz innych klasycznych dzieł therańskich.

To zrodziło krytycyzm i zwątpienie – nie było przecież tak, że klasycy Imperium zawsze kłamali, ale... no, nie zawsze mówili prawdę. Oznaczało to tyle, że zniknęła otucha w pewności ideałów Thery – w tym, że wszyscy niewolnicy zasłużyli swymi przewinami na swój los, w idealnej predestynacji społecznej...

Innymi słowy – zobaczył rany na cielsku Thery, które uprzednio zdawało się idealne. A niedługo później okazało się, że w niektóre zaczęła się już wdawać gangrena... Ergo, lata spędzone w odległej Indrisie w roli tuby Imperium pozbawiły go złudzeń... tyle, że to w Therze się prawie nie liczyło. Niejeden szlachcic otwarcie ponosił konieczność reform w Imperium. Ba!, niejeden byłby skłonny się z elfem zgodzić. Tym, co odróżniało Awicennę od większości dysydentów, było jego stanowisko wobec władz we Wielkiej Therze. Generał-arbiter? Bękart i kręciołek! Najwyższy gubernator? Chyba żywogłaz musiałby go wzywać, żeby wreszcie coś zrobił!

Takie stanowisko, złączone z konfliktem wizji na Barsawię, sprawiło, że elfa „wygnano” z Thery. Nieoficjalna proskrypcja. Z zakazem powrotu do Wielkiej Thery, póki żyją obecnie władający. Bez żadnego pościgu - ani Kanidris, ani Andreax o nim nie słyszeli, a zmartwienia mieli o wiele większe niż jakiś elfi dysydent. Pod wszelkimi względami nie było to nic specjalnego – Awicenna nawet specjalnie wygnania nie żałował. Arbitorium, gdzie pracował uprzednio, było Therze konieczne... ale na Pasje!, nie chciał spędzić swych najlepszych lat na bezcelowym poprawianiu przecinków w raportach!

Tułaczka po Barsawii była znacznie ciekawsza... choć dostać w pysk można było znacznie łatwiej niż w Therze. Taka specyfika. Niezależnie od tego, prowincja barsawiańska była jedyną, która mogła zawierać kilka potrzebnych odpowiedzi... choć teraz żądała raczej odpowiedzi od Awicenny.

Dzień zaczął się fatalnie. Jego wczorajszego towarzysza, Gelathaina, znalazła służąca. Martwego. Na środku sali biesiadnej. Zdarzenie było tak nierzeczywiste, że naprędce przebudzony iluzjonista przez chwilę nie dawał mu wiary. Niewiele myśląc wsadził trupowi kopa w żebra, gdy tylko służąca się na moment odwróciła. Jak było do przewidzenia – trubadur nie wstał. Co gorsza, nim therańczyk się obejrzał, salę wypełnił po brzegi tłum gapiów. Nie miał nawet szans wyjść nim przypałętał się do niego śledczy.
- Był twoim przyjacielem? Widziano cię z nim. – zaczął śledczy, nie siląc się nawet na delikatność.
Awicenna uśmiechnął się kpiąco na to pytanie i usiadł na krześle nieopodal. Przesłuchiwać go na stojąco i przy wszystkich gapiach...? Barbarzyństwo – ale czego się spodziewać po bandzie miłośników drzew? Gdyby ktoś w tym towarzystwie był cywilizowany, budowałby miasto po miejsku, a nie jako atrapę lasu.
- Był trubadurem i zbieraczem pieśni – machnął ręką w kierunku ciała – Przypałętał się do mnie wczoraj. Sądzę, że to dlatego, że zdarzyło mi się przemierzyć Barsawię wzdłuż i wszerz. I zanim zapytasz – nie, nie mam pojęcia, kto to zrobił. – znów uśmiechnął się, tym razem krzywo. W gruncie rzeczy, była to prawda – choć przemierzył mniej Barsawii niż Wielkiego Miasta oraz Indrisy...
Śmierć trubadura wcale go obeszła. Miał również nadzieję, że morderca wpadnie w łapy sprawiedliwości... Tyle, że przesłuchujący nie musiał się nawet specjalnie wgłębiać, by dowiedzieć się kilku rzeczy o Awicennie. Ot, nawet kukri z wygrawerowanym imieniem Sonoksa mogło go zdradzić – przecież imię ostatniego gubernatora Indrisy przed pogromem coś znaczyło! Nie mówiąc już o kumulacji przedmiotów charakterystycznych dla Imperium (choćby amuletów z magii krwi, dużo powszechniejszych niż w Barsawii) czy tym, że ktoś z domu K'tenshin mógł kojarzyć elfiego dyplomatę z Thery o kruczych włosach i bródce. A odkrycie therańskiego pochodzenia oznaczałoby pewnie, że łucznik stałby się podejrzliwy. Mógłby nawet chcieć zatrzymać go w dzielnicy leśnej aż do końca śledztwa...

A że Awicenna miał własne plany w których dzielnica leśna nie figurowała (las – oprócz braku możliwości - oznaczał kleszcze, liście we włosach i brak wygód...), pozostawało zniechęcić śledczego.
- Nie powiem wam o nim dużo – ciągnął dalej – Gelathain preferował, żebym to ja mówił. Inaczej nie chciał kupować trunków... – wzruszył ramionami.
-Mimo to, nalegam byś powiedział co wiesz.-rzekł śledczy spoglądając wprost w twarz Awicenny.-Wszystko może być ważne. Choćby na przkład... Dlaczego akurat z tobą i o tobie chciał rozmawiać. I czemu płacił za twe trunki?
- Nazywają mnie Awicenną. Jeśli słyszałeś o mnie, to z pewnością wiesz, że zdarzyło mi się już: widzieć parszywego Horrora, latać na statkach powietrznych, wtrącać bandytów do więzienia, awanturować się po barach... – no, czas uwiarygodnić to trochę odrobiną pyszałkowatości – Jestem cholernym bohaterem, na Pasje! I do tego takim, który bywał poza swoim zagajnikiem... – ciekawe, czy złośliwość była trafna – Więc jeśli chodzi o powód rozmowy – pochlebiam sobie, że dla trubadura jestem znacznie ciekawszym rozmówcą aniżeli inni bywalcy. A jeśli chodzi o temat rozmów – mogę wam powtórzyć wszystkie opowieści. Może się czegoś domyślisz – wzruszył ramionami, po czym spojrzał na śledczego złośliwie – Ale to raczej nie na trzeźwo.
-Więc jakiż to jest ów wasz zagajnik panie Awicenno, bo też nie spotkałem nikogo kto widział Horrora i przeżył bez walki z nim.- rzekł elf wyraźnie dotknięty ową uwagami iluzjonisty. I czepił się akurat tego szczegółu.
- Wielkie Miasto na Therze, oczywiście – prychnął Awicenna – Gdzie indziej mógłbym się urodzić? Jak zapewni połowa therańskich agentów dookoła i jeden morderca. Doszukujecie się ukrytych znaczeń tam, gdzie nie powinniście...
I niech teraz śledczy próbuje z tego wyciągnąć jakieś wnioski. Pozorny sarkazm zawsze ludziom dobrze robił... No, i obrażony śledczy mógł nieco odstawić śledztwo na bok - bardzo dobra rzecz. Mogło się też zdarzyć, że miał plenipotencje zezwalające na aresztowanie Awicenny – ów już zaczynał żałować, że nie prześledził systemu prawnego wzdłuż Wężowej Rzeki. Ale teren był pod jurysdykcją K'tenshinów, więc w razie czego znajomości z okresu pełnienia funkcji dyplomatycznej w Urupie mogły pomóc... chyba.
-Dlaczego utrudniasz sprawę unikając odpowiedzi, masz coś do ukrycia. Na przykład współudział w zbrodni? Być może jesteś członkiem Plugawej Dłoni?-spytał lekko poirytowany elf, wywołując przestraszone szepty i komentarze wśród zgromadzonych elfów. I lekką konsternację Awicenny, bo on nie wiedział czym do licha, jest Plugawa Dłoń, choć nazwa brzmiała niepokojąco.
- Sądzę, że spicie się tak, że służba musi odstawiać do łóżka jest dość egzotyczną metodą przygotowań do morderstwa – odciął się, nieco koloryzując swój uprzedni stan – Mój „zagajnik” jest dość miejski. Jest nim osada o nazwie Erethon, nieopodal Wiji. Nie przypuszczam, bym tam kiedykolwiek widział Galethaina.
-To się dopiero ustali.-mruknął elf spoglądając na zwłoki i kucając przy nich.-Powód waszego przybycia do naszej pięknej osady to....?
Pytanie dla odmiany było całkiem na rzeczy – i nie wadziło Therańczykowi tak bardzo jak dopytywanie się o jego pochodzenie. Dlatego postanowił, że tym razem będzie współpracował.
- Do dzielnicy? Dlatego, że on płacił, więc on dokonywał wyboru – odpowiedział prosto – A do miasta przybyłem, bo wypadło mi nająć się na jakimś statku. Kiesa pusta – a skończyła się w okolicy Wężowej Rzeki - to mogę ją podreparować rozpraszając jakieś mgły. – Wzruszył ramionami.
-Acha.-stwierdził jedynie elf, potarł podstawę nosa i zaczął obchodzić iluzjonistę dookoła.-Więc mamy osobę przybyłą do osady z okolic Wiji, w szatach o wiele za bogatych jak na małe miasteczko. Osobę bez miedziaka przy duszy, a mającą duże wymagania co do wygód. Osobę, która mieni się bohaterem i przyznaje że spiła siebie i zapewne trubadura do nieprzytomności, znacznie ułatwiając mordercy działanie. Być może nie wiedziałeś, dlaczego tamta osoba... ten ukryty w cieniu osobnik kazał ci go upić, ale w swej krótkowzroczności uznałeś, że nikomu to nie zaszkodzi prawda?
Doskonale, doskonale! Prawie wszystkie fazy podejrzanego warchoła (ostry opór, niechętna współpraca...) przeszedł, teraz czas na samą końcówkę: załamanie!
- Jak o tym mówicie, to... no, coś takiego było... – Awicenna się zasępił; dobrze, że w Therze wyuczył się trochę aktorskiej egzaltacji – Tylko proszę... czy mógłby pan zachować to w tajemnicy!? Rodzina by bardzo mocno odczuła, gdyby się o tym dowiedziała. No, zaszkodziłoby jej... i tatko chyba by mi tego nie wybaczył! - melodramatyczny apel - oby tylko przesłuchującemu nie zachciało się być ostatnim bucem.
-Będziemy cię musieli zamknąć, dla twojego dobra.- stwierdził elf po chwili namysłu.- Morderca może chcieć się pozbyć jedynego świadka.
Zamknąć? Niedoczekanie jego!
- Ale... – Awicenna malowniczo złapał się za pierś. Miał nadzieję, że kostnicy pilnują mniej... - Wino wciąż uderza do głowy... duszę się... – ot, iluzjonistyczne pozorowanie śmierci w najlepszej formie. Czarny jęzor, wywalone gały... chwilę potem, zwalił się na ziemię.
Wywołał tym zdziwienie wszystkich, w tym i prowadzącego śledztwo elfa. Zaskoczenie zmieniło się w panikę, gdy jedna kobiet powiedziała nerwowo.-Ja też piłam wczoraj wino. Co prawda, to stwierdzenie nie miało sensu, ale drugi “zgon” zasiał strach w sercach zgromadzonych elfów. A strach jest bestią, która pożera rozsądek pozostawiając jedną myśl “ratować siebie”.

Część udała się od razu do przybytku uzdrowicieli, reszta domagała się wydobycia wczorajszej beczki trunku od karczmarza. Jedynie łucznik zachował zdrowy rozsądek i sprawdził puls iluzjonisty. Jednakże sztuczka została wykonana po mistrzowsku. Gdyby Awicenna mógł to by sam sobie pogratulował.

Łucznik krzyknął do dwóch elfów przy drzwiach, żeby przyniesiono nosze do transportu umarłych. I zapewne zamierzał osobiście nadzorować przenoszenie zwłok. Upierdliwy służbista!
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 15-03-2012 o 23:35.
Velg jest offline  
Stary 17-03-2012, 22:13   #3
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Bo z tymi na dole jest jeden szkopuł.
Plujesz im na głowę, a oni dziękują Pasjom za obfity deszcz.
I dlatego oni są na dole, a my mieszkamy wśród chmur
.”
Pustułka


Pomiędzy pocałunkami mówili sobie rzeczy, które zawsze mówią sobie kochankowie. Uniwersalne jak seks. Powszechne jak miłość. Proste jak dotyk. Wypełniające ciszę nim pojawi się przyśpieszony oddech, westchnienie, jęk i krzyk.

Czekałem”, powiedział, odgarniając pasmo włosów z jej twarzy. „Tęskniłam”, wyznała, całując wnętrze jego dłoni. „Pragnę cię”, szeptał. „Szybciej”, ponaglała. Ona zdarła mu koszulę. Pomógł jej zdjąć spodnie. Ona owinęła mu nogi dookoła bioder. On rzucił ją na łóżko. Zaczął znaczyć językiem wilgotny ślad na pachnącej słońcem i wiatrem skórze. Zamknęła oczy, uśmiechnęła się rozmarzona.

Aż w końcu podniósł głowę, słysząc dźwięk, którego nie spodziewał się w takiej chwili usłyszeć z ust kochanki.

- Aune? - potrząsnął nią delikatnie za ramię. - Aune? - szarpnął mocniej, podniósł głos.

A Aune przewróciła się na bok, zwinęła w kłębek i ponownie zachrapała cicho.


* * *


Kolejnego dnia ponuro patrzyła w miskę pozbawionego smaku gulaszu.
Gulasz odpowiadał spojrzeniem zmętniałej gałki ocznej.

W cholernym Selenthiel byli uziemieni od dziewięciu dni. Chyba. Aune nie była pewna. Równie dobrze mogło być ich sześć. Mogło siedem. Mogło i dwanaście. Jak je przeliczyć skoro wszystkie wypełnione były pracą od świtu do nocy? Skoro wszystkie sobie bliźniacze? Po czym? Po ilości drzazg powbijanych w dłonie? Po narastającej frustracji? Ha!

Dziewięć dni oznaczałoby, że therańską batę spotkali jedenaście dni temu.
Prychnęła głośno, wykrzywiła się do miski, przemieszała jedzenie z całkowitym brakiem entuzjazmu.

Zwycięstwo smakowało popiołem. Stracili wielu ludzi. Za co? Za łup, tak marny, że szlag ją trafiał kiedy o nim myślała. Prawie stracili statek. I za co? Za bandę wystrachanych niewolników, których zachciało się im ratować. Normalnie nie poświęciliby im zbyt wielu myśli, zostawiliby przy życiu sześciu, może siedmiu Theran - minimum załogi potrzebnej do kierowania batą - dali im kopa w zadek i tyle. Ale nie tym razem. Dlaczego? Bo kapitan wśród niewolników przyuważył dzieciaka, a że serce w nim czułe było, to z miejsca wydał rozkaz wyrżnięcia Theran co do nogi. I gdy wyzwoleńców na Mewie już umieścili, sam, własną ręką górniczy statek z dymem puścił. Zagniewany jak nigdy chyba przedtem. Poruszony w sposób, który widzieli u niego pierwszy raz.

Nikt nie świętował tego zwycięstwa.

Do Selethiel ledwie dolecieli. Cudem prawdziwym, bo Czarna Mewa trzeszczała, dymiła i straszyła połamanymi masztami. Saragass próbował być dobrej myśli - znał to miasto, znał mieszkańców. Tu mógł liczyć na przysługi, zniżki i zanęcające srebro kąpiele w blasku chwały. Według niego było to jedyne miejsce, w którym mogli naprawić statek. Nie miała powodów mu nie wierzyć.

Tylko kilku wyzwoleńców zdecydowało się pozostać przy kapitanie i pomóc przy naprawie galery. Ku niezadowoleniu dziewczyny zresztą, która w głębi duszy uważała, że to powinien być ich cholerny obowiązek. Reszta zniknęła jak sen złoty – szybko przebierając nogami, bez zbędnego słowa podziękowania, z nisko opuszczonymi głowami. Strach przeżarł ich jak świerzb, jak trąd i nawet teraz – tu, gdzie byli bezpieczni – ciągle czuć było od nich ten odór.

A Aune miała paskudne przeczucie, że miękkie serce jej kapitana zmusiło go, by rozdać pomiędzy nich srebro, które miało pójść na zakup żaglowego płótna.
Pomimo tego, że tak rozpaczliwie brakowało im pieniędzy.

Mewa była w stanie, który wymagał czegoś więcej niż umiejętności załogi, która znała się na podstawowych sprawach jedynie: wiedziała jak w razie potrzeby załatać poszycie, naprawić żagiel czy porwane liny. Potrzebowała nowych materiałów. Materiały kosztowały. Potrzebowała zdolnych szkutników. Szkutnicy kosztowali także. Kosztował każdy dzień pobytu statku w stoczni, kosztowało utrzymanie załogi gotowej do wylotu.

Kapitana i Aune naprawa Mewy kosztowała nie tylko złoto, lecz także zszargane nerwy i godziny ciężkiej pracy. Saragass całymi dniami biegał załatwiać materiały i rzemieślników. Aune całymi dniami harowała przy naprawie statku. A pieprzona Mewa i tak rozpadała im się w rękach. Nawet tego ranka sama zaznaczyła dwa kolejne wręgi do wymiany, a do tego potem Angro - głosem aż śliskim od samozadowolenia - oznajmił, że być może stępkę też zaraza wzięła. Kapitan rwałby włosy z głowy, gdyby ta nie była pokryta czerwonawą łuską. Aune klęła, ścierała pot z czoła i robiła to za niego.

Trąciła pływające w misce oko z jakąś znużoną pretensją.

Do tego wszystkiego Teagan się obraził. Na śmierć, nieodwołalnie i do końca życia. Jego wyrafinowana osobowość nie pojmowała czegoś tak banalnego jak prozaiczne zmęczenie fizyczną pracą. On doszukiwał się podtekstu, podstępnego ataku na swoją męskość. Szlag go trafiał za każdym razem, gdy rzeczywistość nie dorastała do poziomu jego idealnych wyobrażeń. A Aune... cóż, Aune była rzeczywista do bólu. I czasem też spać musiała.

Przynajmniej pożegnalna awantura wyszła taka jak chciał. Ciskał rzeczami po całej izbie. Urażona męska duma rzucała nim po całym mieszkaniu. Wrzeszczał tak, że aż pomarszczona Issa z sąsiedniego domu okiennice rozwarła i kazała mu pysk zawrzeć na skobel. Nazwał ją “zołzą”. Obracał to słowo w ustach jak najcięższe wyzwisko a ona nie dała rady powstrzymać uśmiechu na tą jego łagodność, która nie była w stanie nawet ciężkiego wyzwiska stworzyć, która nie pozwalała mu się rozpalić prawdziwą wściekłością.

Szkoda tego rozkalkulowania bilansu zysków i strat. Oczekiwań i satysfakcji.
Szkoda tego rozminięcia prozy życia i marzeń.
Było, co miało być.

- ...to ponoć wredna zołza... - odezwał się ktoś na sali tak idealnie wcinając się w to poranne wspomnienie, że nie powstrzymała chichotu.

- ...nie dała rady moim mieczom... - odpowiedział pierwszemu głosowi drugi głos. Gruby, dudniący, jakby kto kamienie do pustej studni wrzucał. - Nie taka Pustułka straszna jak powiadają... słyszałem jak piszczy ze strachu... wytarłem jej paskudnym pyskiem pokład jej drakkaru... nie pokona Rothgara.

Obróciła jego imię w ustach. Ro-thgar. Roth-gar. Rothgar. Nie słyszała o nim nigdy wcześniej. Nie znała go. Albo po prostu nie pamiętała. Czy mogła kiedyś dostać od niego po mordzie? Mogła. Czy mogła o tym zapomnieć? Mogła. Była jednak przekonana, że szorowanie twarzą po pokładzie zapamiętałaby na pewno. Tak samo jak liniejące zwierzę, które raczyło mu zdechnąć na ramieniu.

- Ej, przystojniaku! - zawołała do niego niskim głosem, którego gardłowy tembr nieodmiennie brzmiał jak zaproszenie do łóżka.

Odchyliła się do tyłu, żeby mógł ją zobaczyć. Może i była spocona, zmęczona i cała pokryta drewnianym pyłem, ale ciągle miała błyszczące czarne oczy, śniadą skórę, od której odcinały się bielą zęby, ciemny szlak misternego tatuażu znaczącego szyję i jedno ramię. Ciągle miała twarz będącą zmorą miłujących symetrię i doskonałość estetów. Irytująco prawie piękną. Z rysami, które zawierały w sobie jakąś nieokreśloną nieregularność, drażniącą jak zmarszczka na idealnie gładkim obrusie, jak inkluz w perfekcyjnie czystym krysztale. Którą chciałoby się uchwycić i - na wszystkie Pasje - poprawić, wyrównać, wygładzić.

Wiedziała, że może się podobać.
Wiedziała, że się podoba, bo Rothgar pierś wypiął jeszcze bardziej, przygładził to, co gdzieniegdzie rosło mu na wysokim czole i łypnął chełpliwie na swojego rozmówcę, oceniając poziom jego podziwu.

- Naprawdeś tak ją urządził? Powiedz więcej. Hojnie ci odpłacę za tą opowieść – obiecała całkowicie szczerze, szczerząc żeby w tym szczególnym, wesołym uśmiechu, który w jej załodze budził silny niepokój o własne bezpieczeństwo.

- Ha! Nie wątpię panienko... Nie wątpię... - osiłek mlasnął z ukontentowaniem grubymi ustami. - Słuchaj więc – nachylił się w jej stronę. - Ona i jej drakkar... Tak... “Chmurna Burza”, czy też “Burzowa Chmura”... Jakoś tak. A więc ona ośmieliła się napaść na okręt, którym JA podróżowałem – podkreślił swoją osobę głośno i dobitnie, niemal namacalnie emanując aurą sławnego bohatera. Aune kiwała głową i nie posiadała się z uciechy. - Zapewne nie wiedziała, że pewien kupiec wziął mnie na pokład swego statku, spłacając dług wobec mnie. Gdyby wiedziała, że JA... - urwał na moment, spoglądając po zebranych, czy aby na pewno wszyscy słuchają z zapartym tchem - ...jestem na pokładzie, to zapewne zwinęłaby żagle i uciekła z podkulonym ogonem. Ale nie wiedziała, więc potem...

Im dłużej mówił, tym oczy Aune robiły się większe. Gdy z wielkim entuzjazmem i przekonaniem mylił wręgi z pokładnikami, rufę z burtą a reję z obło, przyłapała się na tym, że słucha z otwartymi ustami. Podobnie jak połowa zebranych w knajpie marynarzy. Nikt jednak nie poprawił wielkoluda, nie powiedział mu w oczy, że farmazony pieprzy straszliwe. Jego wzrost i mięśnie kłębiące się pod skórą przy najmniejszym ruchu budziły respekt. Aune jednak przez wiele lat - nim sama nauczyła się żelazem obracać - regularnie dostawała srogi łomot od większych od niego. Jej autentycznego zachwytu nad snutą przez niego historią nie przyćmiewał strach.

W końcu nie wytrzymała. „Wyśmienite”, wydusiła z siebie, niemal płacząc ze śmiechu.

Bez rozbiegu, bez wcześniejszego ruchu zdradzającego zamiar, wybiła się z miejsca tym nienaturalnie długim i wysokim skokiem właściwym dla powietrznych żeglarzy i łupieżców. Wylądowała lekko, idealnie, na ławie przy której siedział. Nie potrącając żadnego naczynia, nie wylewając żadnego napitku.

- Powiedz mi tylko jeszcze jedną rzecz, skarbie... - wymruczała. - Spotkałeś ją w powietrzu? Naprawdę? A od kiedy to takie świnie jak ty potrafią latać, co? - zainteresowała się jadowicie.

Prychnął, uskoczył zanim wylała mu na łysawą głowę kleistą polewkę. Zaśmiała się radośnie. Mógł być kłamcą, ale jak na tak wielką górę mięsa ruchy miał szybkie i sprawne. Pomimo wieku.

- Nie wiesz z kim zadzierasz, rzekotko - sarknął. - Jeśli uważasz, że te twoje skoki zrobiły na mnie wrażenie, to się mylisz.

- Uważam - przytaknęła wciąż roześmiana.

- Zaraz cię zmuszę do odszczekania twych słów. - Złapał rękojeści mieczy w swoje wielkie jak bochny łapy i szarpnął, pokazując zgromadzonym szerokie, zaniedbane ostrza.

- Wyciągnąłeś na mnie broń! - ucieszyła się autentycznie, odsuwając nogą na bok stojące na ławie naczynia.

Ciemniejsze plamy na klepisku dobitnie świadczyły, że lejąca się w tym lokalu krew niczym niezwykłym nie jest. Sprawność z jaką jego bywalcy odsunęli się od wielkoluda, przestawili stoły i chwytali w garść zapomniane kufle, tylko dopełniła swojskiego obrazka. Jasnowłosy elf o lisiej twarzy od razu zaczął przyjmować zakłady a dwójka wykidajłów stanęła w drzwiach - wypatrując widoku nadchodzącej straży i na wszelki wypadek zagradzając drogę ucieczki.

Aune zamachała ręką znacząco na t’skranga o poszarpanym grzebieniu, który akurat stał przy jej rzeczach. Pokiwał głową, podszedł i podał jej miecz. A potem odwrócił się do niej tyłkiem i obstawił zwycięstwo Rathgara. Wykrzywiła się do jego pleców, zrzucając pochwę ze swojej broni. Prostej, ascetycznej wręcz. Kiedyś to musiał być miecz trolla - dopóki nie ułamał się w połowie w paskudny szpic, a ktoś nie przerobił rękojeści tak, by mogła chwycić go mniejsza, ludzka dłoń.

- Blodnasku - zawołała do elfa - dwudziestka na mnie. A ty, koci dzyndzlu... - powiedziała powoli, z tak wyraźnie drwiącą nutą, że wielkolud prawie zadławił się własną irytacją. - No chodź... spróbuj mnie zmusić...

- Piętnaście na upadek tej wyszczekanej smarkuli.

Zaatakował zanim jeszcze skończył mówić. Nie zwykły wojownik. Adept. Teraz to było widać.

Doskoczył jednym susem, ciął poziomo, w nogi wciąż stojącej na ławie dziewczyny. Przeskoczyła ponad lecącym ostrzem z łatwością. Od niechcenia, niefrasobliwie, jakby to dziecięca skakanka była a nie naostrzona stal. I zaraz odwinęła się swoim żelazem. Przywaliła wielkoludowi płazem w bok głowy aż zadźwięczało. A Rathgar tylko łbem potrząsnął, cofnął się krok do tyłu i ryknął wściekle.

Może i dupa blada z niego była a nie żeglarz, ale nie tylko parę w łapach miał, lecz i swojemu cielsku potrafił nadać pęd całkiem imponujący. Nawet nie zdążyła popatrzeć na niego z wyrzutem a znowu jego miecz leciał w jej stronę. Odgięła się, przeskoczyła na sąsiednią ławę. Poleciał za nią. Dała susa na kolejną i zaraz musiała zeskoczyć na ziemię, gdy ta zachwiała się pod jej ciężarem. Tym razem nie uniknęła zranienia i na jej ramieniu pojawiło się płytkie draśnięcie. Drobiazg niby, ale nie planowała wcześniej dać mu satysfakcji pierwszej krwi. Zasyczała rozeźlona na samą siebie i przypieprzyła mu płazem ponownie. Dla symetrii z drugiej strony. Mocniej niż poprzednim razem, biorąc poprawkę na jego twardy czerep. Dźwięk jaki się rozległ, był muzyką dla jej uszu. Poprawiła głowicą i aż jej się ciepło na sercu zrobiło, gdy wywrócił oczami i zwalił jak długi na klepisko.

Szybko poszło.
Ale aktualny stan rzeczy nie wyrównywał jeszcze rachunków pomiędzy nimi.

Z rozmachem wbiła miecz w ziemię, podskoczyła i złapała za łańcuch, na którym wisiała wygaszona lampa oliwna. Zawisła całym ciężarem i jeden z haków tkwiących w stropowych belkach wypadł razem z chmurą próchnicowego pyłu. Zaparła się, szarpnęła mocniej i wyrwała wszystkie oprócz ostatniego, głęboko osadzonego we wsporniku. Gdy wyjęła z wora dwa długie gwoździe używane do budowy statków i obróciła w palcach, jakaś dobra dusza od razu rozrechotała się radośnie i zaoferowała kawałek mocnego sznura. Aune przewróciła cielsko nieprzytomnego osiłka na brzuch, rozsiadła się wygodnie na jego barkach i zarzuciła mu łańcuch na szyję. Zaklinowała go ciasno, złośliwie, coby wielkolud zbyt wygodnie śliny przełykać nie mógł. Końcówką skrępowała mu odgięte na plecy ręce, zaklinowała także, utrwaliła żeglarskim węzłem.

Dopiero wtedy sapnęła z satysfakcji.

- Karczmarzu! - zawołała wesoło, rzucając mu przez pół sali sakiewkę nieprzytomnego Rathgara. - Na ile kolejek dla wszystkich starczy?

- Dwie – skłamał w sposób perfidny i oczywisty, ledwie rzucając okiem na brzęczące w środku srebro.

- Va! Postawcie więc wszystkim po dwa kielony na jego koszt. I sami też się napijcie. Toć to twój szczęśliwy dzień. Popatrzcie na niego – wbiła łokieć w bok osiłka, wyszczerzyła się złośliwie. - Toż to Rothgar Zbity Pies! Idealny na szyld lub jako dodatek do wystroju lokalu – z czułością poklepała wielkoluda po łysawej głowie. - Pozwólcie mu tu powisieć do nocy, dobrze? Niech ochłonie. Swoje kłamstwa przemyśli. Rozumu nabierze. Przykładem poświeci... Jak będzie, karczmarzu?

- Powisi , powisi. O ile nikt się nie zlituje i go nie zdejmie.

Ktoś parsknął szyderczo. Ktoś splunął na podłogę. Ktoś zakurwił, że obstawiał tego Psa Zbitego i gówno z tego ma. Wykidajło wybuchnął tak wysokim i przeszywającym śmiechem, że wszyscy zamilkli i wlepili w niego zdumione spojrzenia.

- A do was przyjaciele... - zwróciła się do reszty gości. - Bo chyba mogę nazywać was przyjaciółmi? - upewniła się. - Więc do was mam jedną prośbę. Jeśli usłyszycie jak jakiś kretyn niemyty znowu wyciera sobie pysk moim imieniem... - uśmiech Pustułki był kwintesencją morderczej słodyczy. - Proszę, obijcie mu mordę.

- Ano... obiję! - rozentuzjazmował się okrągły, podpity facecik.

A gdy znalazł się jeden, to reszta poszła już szybko i nagle Aune otoczona była całkiem sporą bandą samców, deklarujących pranie po pyskach każdego, kto choćby krzywo spojrzy. A wszytko to w imieniu “kochanej Pustułki”.

To było proste jak życie.

Wygrać walkę, postawić kolejkę i nagle świat pełen był twoich przyjaciół.
Przynajmniej na chwilę.

Uwielbiała to.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 19-03-2012, 00:24   #4
 
Serika's Avatar
 
Reputacja: 1 Serika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodze


- Tak, panienko. Widzieliśmy tego lalusia - przytaknął młody ork o pokaźnej posturze.

Amaltea zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy chłopak już obraża poszukiwanego przez nią mężczyznę, czy na razie zwyczajnie nie dopasowuje wystarczająco dobrze słownictwa do sytuacji. Nazywanie adepta lalusiem mogło się kiedyś dla niego źle skończyć i powinien o tym wiedzieć dla własnego dobra. Zanim jednak zdążyła mu to powiedzieć (szkoda, żeby oberwał kiedyś po twarzy za brak ogłady!), pojawił się kolejny komentarz dotyczący elfa z charakterystycznym mieczem... Oraz śmiała propozycja.

To zdecydowanie nie była propozycja, na którą powinna przystać młoda, dobrze wychowana panienka. Rozbijanie się po portowej dzielnicy z pewnością należało do tych czynności, na myśl o których jej guwernantka potrzebowałaby dużej dawki soli trzeźwiących, niewolnicy z wachlarzem oraz przynajmniej godziny na ułożenie sobie odpowiednio efektownej przemowy. Robienie tego w towarzystwie trójki nieco niedomytych obdartusów, uzbrojonych w broń, która wyglądała, jakby właśnie wyciągnęli ją ze śmietniska, dodałoby do tyrady przynajmniej dodatkowe pół godziny lamentów. Zapewne dlatego właśnie reakcja dziewczyny była całkowicie nieprzemyślana i bardzo gwałtowna.

- Oprowadzicie mnie? Po porcie? CUDOWNIE! - niemal pisnęła z entuzjazmu, natychmiast zapominając o celu swoich poszukiwań. - Jeszcze nigdy nie widziałam... - Chciała powiedzieć, że tylu rozpadających się statków na raz, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. - Tylu różnych statków, i marynarzy, i w ogóle...




Młoda śliczna elfka, coś, co przyciąga spojrzenia młodzieży. Gdyby Amaltea była bardziej obeznana w sprawach damsko-męskich, to pewnie przewidziałaby kolejne zdarzenia. Ale nie była, a tutejsi nie znali się na etykiecie. Nic więc dziwnego, że zanim trójka przewodników wyruszyła, najpierw odbyła się pomiędzy nimi przepychanka. A powodem tego sporu było to, kto będzie ślicznotkę oprowadzał. Zwyciężył oczywiście ork, największy i najroślejszy.

Po kilku kuksańcach przypomniał reszcie jej miejsce i wszyscy ruszyli obejrzeć okręty. A było co oglądać! Bowiem tylko na Wężowej Rzece pływały parostatki t’skrangów. Olbrzymie okręty, wyposażone w koła łopatkowe umieszczone w rufie oraz silniki parowe. Okręty te zazwyczaj nie miały żagli, choć nie była to sztywna reguła. Mimo to na każdym były liny po których wspinały się i między którymi przeskakiwały t’skrangi z małpią niemal gracją.

Hrusk popisując się przed dziewczyną opowiadał:
- Ogniste silniki parowe ma wiele statków na Wężowej Rzece. I wszystkie należą do jaszczurowatych. A wiesz czemu? Ponoć owe silniki które napędzają koła łopatkowe to dar Upandala dany t’skrangom w czasie wojny z elfami. No... tymi złymi elfami z góry rzeki. Tymi z Krwawej Puszczy.
-Kiedyś to była inna puszcza - wtrącił rudzielec.
-Wiem, wiem... że inaczej. Tylko nazwy nie pamiętam – poirytował się Hrusk tym, że przerwano czarowanie elfiej ślicznotki i chwalenie się swą wiedzą.
- Smocza Puszcza – podpowiedziała Amaltea. - Ale to było dawno, a parostatki są teraz! Tam, skąd pochodzę widziałam wiele wspaniałych okrętów, ale nigdy takich. A są tu też takie latające? I do czego służy ta gruba lina o tam, przy tamtym maszcie?




To nie była najbardziej wytworna konwersacja w życiu Amaltei. Nie tylko zresztą z uwagi na rozmówców. Ona sama wciąż traciła wątek, zasypując chłopców kolejnymi pytaniami, z których niektóre dotyczyły marynarskiego fachu, niektóre osobliwych portowych machin i konstrukcji, a niektóre tak oczywistych zagadnień z życia mieszczan i marynarzy, że niemożliwym wręcz było, by ich nie znać. Jak choćby...

- A można tu gdzieś kupić rum? Słyszałam, że każdy porządny marynarz pija rum! Jak w tej piosence, znacie? “Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni! Johoho! I butelka rumu!” Oczywiście, ja stawiam!
- No ten... tego... - słysząc jej pytanie Hrusk wyraźnie się stropił. Za to usłużnie odpowiedział najmłodszy z bandy:
-Nie dadzą nam nic takiego do picia. Jedynie najsłabsze piwa. Na coś mocniejszego jesteśmy za młodzi. Hrusk za dwa lata będzie mógł dopiero, a jest prawie dorosły.
- Ale... - dziewczyna przez chwilę zbierała szczękę z bruku, zastanawiając się rozpaczliwie, co ma wiek i “dorosłość” do rumu. Oraz piwa. Oraz co właściwie oznacza tu dorosłość, bo ork, jak dla niej, wyglądał wystarczająco samodzielnie, by sobie w życiu poradzić. Ot, kolejna zagadka tego kraju. Zagadka, która poważnie krzyżowała jej plany spróbowania rumu i poczucia się jak (prawie) prawdziwy wilk morski! A to było całkowicie oburzające i należało coś z tą sprawą zrobić! Nikt jej nie będzie przecież mówić, co ma pić i z kim!
- Jak to nie dadzą? Po prostu pokażcie, gdzie można kupić! Jakoś sobie poradzimy, myślicie, że mi też nie pozwolą?... - zamyśliła się przez chwilę, po czym z chytrym uśmieszkiem dodała: - Jeśli nie, to zawsze można poprosić kogoś miłego, nie?
-Eeee tam prosić. Prawdziwi poszukiwacze przygód biorą sobie.- rzekł butnie Hrusk. A rudzielec rzekł.-Znaczy ty odwracasz uwagę, a my... konfiskujemy.

No proszę, a jednak się dało! Amaltea wyszczerzyła się jeszcze szerzej, z aprobatą kiwając głową, ale po chwili naszły ją pewne wątpliwości. Oszukiwanie przepisów oszukiwaniem przepisów, ale przecież ktoś przecież na tym straci, jeśli tak zwyczajnie sobie wezmą!
- Ale... Jakoś za to zapłacimy, prawda?




Tu drużyna orka jakoś zmarkotniała, widząc że trafili na kogoś uczciwego. Jak by tu jej wytłumaczyć, że cały sens zwinięcia trunku polega na niepłaceniu? Jaka to frajda ze zrobienia na złość grubemu Jorge, jeśli dostanie on pieniądze?
Ostatecznie jednak spojrzenie oczek elfki przeważyło szalę.

- Hirrum, weź od niej pieniądze. Ile to będzie za butelkę rumu? - stwierdził Hrusk. Rudy Hirrum zastanowił się.
- U Jorge ze pięć sześć sztuk srebra, ale wszyscy wiedzą że zawyża ceny... sknera jeden.
- To ja odwracam uwagę, tak? - upewniła się, sięgając po sakiewkę. Na wszelki wypadek wręczyła rudemu dziesięć sztuk srebra (gdyby było droższe, niż przypuszczał). - Myślicie, że wystarczy, jeśli po prostu będę coś u niego kupować i strasznie wybrzydzać? - Wstyd się przyznać, ale zupełnie nie wiedziała, jak to się robi.
- No... może. Ale musisz się postarać - stwierdził Hrusk po chwili zastanowienia. Dodał też: - Wchodzisz pierwsza. Lepiej by cię z nami nie widziano.
- Jasne, tylko pokażcie gdzie! - W oczach elfki tańczyły radosne ogniki. To brzmiało jak kawał porządnej Przygody!
- Za mną! Na Jorge skąpca, co nas tyle razy przeganiał! - wykrzyknął Hrusk, prowadząc dzielną ekipę w kierunku sklepów.




Maszerujące równym krokiem towarzystwo mogło wzbudzać zainteresowanie. W końcu nie co dzień widuje się orczego niedorostka i dwójkę ludzkich dzieciaków, ewidentnie niższego stanu, w towarzystwie bogato ubranego elfiego dziewczęcia. Jakaś smukła, ciemnowłosa elfka o poważnej twarzy podeszła nawet, żeby zapytać, czy panienka nie potrzebuje przypadkiem jakiejś pomocy (nie dajcie Pasje, może została porwana?). Wycofała się jednak z kwaśną miną w chwili, gdy cała czwórka, jak na komendę, zaśpiewała (czy raczej, w większości, wyryczała) popularną przyśpiewkę o napoju wyskokowym.

Rozdzielili się na dobrych kilkadziesiąt metrów przed widocznym z daleka szyldem, na którym krzyżowany się pod stylizowanym na trupią czaszkę talerzem dwie butelki z winem. Amaltea poczekała, aż jej nowi znajomi znikną jej z oczu, po czym wkroczyła do przybytku alkoholowej obfitości na spotkanie wielkiego wyzwania. Chwilowo zupełnie wyleciało jej z głowy, że przecież przyjechała tu bynajmniej nie w poszukiwaniu rumu, lecz pewnej bardzo konkretnej osoby… Do której miała bardzo konkretny interes.


 

Ostatnio edytowane przez Serika : 19-03-2012 o 00:53.
Serika jest offline  
Stary 21-03-2012, 16:01   #5
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wężowa rzeka jest krwią Barsawii, opływa ją przedzierając się przez góry i dżungle. Wokół niej koncentruje się życie nie tylko t’skrangów, ale mniej lub bardziej wszystkich ras Barsawii.



A właśnie. T’skrangi. Niewielu Dawców Imion nie posiadających wie o jednym z największych lęków tej rasy. Lęku przed wysokością. Niewielu zdaje sobie sprawę, że skakanie po linach w wykonaniu tego ludu, to nie tylko pokaz sprawności ciała, ale także walka z jednym z największych lęków, bo lęku wrodzonym w naturalne instynkty tej rasy. Czemu więc to robią?
Odpowiedź brzmi jik’harra i kiatsu. Pierwszy termin oznacza odwagę serca, choć każdy inny Dawca Imion nazwałby go brawurą. Drugi zaś oznacza duchowe przygotowania do przełamania własnych barier, fizycznych i mentalnych.
Dlatego też t’skrangi skaczą po linach, dlatego też rzadko i z niechęcią wsiadają na powietrzne okręty.
Co więc powiedzieć o t’skrangu, który stał się powietrznych żeglarzem ? Który z każdy dniem musi walczyć z własnymi lękami, by wejść na pokład. Który codziennie walczy z własną słabością.
Większość innych ras nazwałaby go szaleństwem. Dla ogoniastych współplemieńców jednak byłby bohaterem. A co powiedzieć o takim co został kapitanem powietrznej galery?
Legenda.
I taką legendą wśród członków swej rasy niewątpliwie był Saragass. Jedyny chyba kapitan powietrznej galery, nazwanej dość prosto, Czarna Mewa. Był on renegatem domu K’Tenshin i to nie byle jakim. Ponoć zanim został pozbawiony członkostwa tego aropagoi, pobierał nauki w ich słynnej szkole wojskowej. Co niewątpliwie jest prawdą, bowiem jak inaczej potrafiłby pokonać początkujących adeptów fechtmistrzów ?
Dobrze wychowany Saragass był jednak osobnikiem wyjątkowo upartym. Dlatego zaszedł tak daleko zostając kapitanem powietrznego okrętu. I dlatego ignorował rzeczywistość. I fakt, że Czarna Mewa była martwa.
Uszkodzenia statku były zbyt rozległe by można mówić o naprawie. Jeśli już to raczej o rekonstrukcji na którą Saragassa nie było stać.
Wolność jaką zakupił odrzucając więzi z Domem Dziewięciu Klejnotów oznaczała, że musiał sobie radzić sam. Ktoś inny porzucił by już Czarną Mewę, sprzedał resztki okrętu i szukał nowego zajęcia, które pozwoli zarobić i w dalszej perspektywie zdobyć nową powietrzną galerę.
Ale nie Saragass, on uparcie trwał przy swoim. Ta cecha dzięki której pokonał swój lęk, stała się jego kotwicą. Ona i miłość do swego okrętu.
I dlatego tkwił przy statku dzień i noc, łatając uszkodzenia i gorączkowo szukając rozwiązania problemu. A wraz z nim utknęła część jego załogi. W tymi Aune.

Bójka w tawernie pozwoliła na wiele. Rozładowała frustrację, była przyjemnym treningiem, pozwoliła zarobić co nieco.
I poprawiła humor.
Pustułka więc wracała do ich doku remontowego z uśmiechem na ustach. A gdy była blisko zauważyła ich.
T’skranga o czerwonawej łusce na głowie oraz dziobie i grzebieniu poznaczonym żółtymi smugami. T’skraga noszącego się na bogato i zawadiacko, z dużą ilością śnieżnobiałych koronek. Kiedyś tego obrazu dopełniała duża ilość ciężkiej biżuterii, ale... materiały kosztują i fachowcy też.
Saragass, bo też to on był, musiał więc zastawić bądź sprzedać swe błyskotki. Wszystko dla Czarnej Mewy.
Towarzyszył mu w rozmowie wysoki i szczupły t’skrang łusce kolory morskiej zieleni, naznaczonej gdzieniegdzie zielonymi plamkami.


Strój był równie bogaty Saragassa, ale ilość koronek była ograniczona, a i biżuterię ów t’skrang nosił subtelną i drobną. Za to pięknie zdobiona złotą nicią zielona szarfa przecinała jego ciało w okolicy, podtrzymująca wąskie t’skrandzkie ostrze długiego miecza. Fechtmistrzowską igiełkę, jak je zwali adeptci tej dyscypliny.
W porównaniu do Saragassa ów t’skrang był zdecydowanie bardziej ekspresywny. Jego opleciony zieloną wstęgą ogon wił się na boki, dłonie odgrywały niemal pantomimę. Choć i kapitan Pustułki od czasu do czasu poprawiał sobie mankiety.
O czymś rozmawiali, co jednak nie przeszkodziło kapitanowi przywołać Aune do siebie gestem dłoni. Krzyczenie wszak byłoby nieuprzejme.
Gdy dziewczyna się zbliżyła, Saragass z pietyzmem godnym doświadczonego mistrza ceremonii przedstawić ich oboje sobie nawzajem.- Droga Aune, poznaj mojego dobrego przyjaciela Scalora, kapitana Smoczej Tancerki. Scalorze, oto Aune Sala, która umiejętnościami niewątpliwie zasłużyła sobie na tytuł pierwszego oficera na Czarnej Mewie.-
-Niewątpliwie to zaszczyt poznać.- rzekł szarmanckim tonem Scalor, gnąc swe ciało w wygibasach w ramach powitania.
A gdy uprzejmości zostały wymieniono, kapitan Czarnej Mewy rzekł spokojnym głosem od czasu do czasu niemal odruchowo poprawiając strój i strzepując niewidoczne pyłki.- Scalor planuje wyprawę w górę jednego z dopływów jeziora Pyros i ku temu potrzebuje kilku osób, które mogłyby posłużyć za grupę wypadową w głąb lądu. Swoich ludzi posłać nie może, bo niewielu spełnia odpowiednie warunki ku temu, więc poszukuje zainteresowanych zarobkiem adeptów. Pomyślał o mnie, ale ja ruszyć się nie mogę stąd z wiadomych powodów.
Ostatnie słowa nacechowane były nutką melancholii. Pustułka dobrze wiedziała jakie są owe „wiadome powody”. Pracowała przy nich przez cały czas.

Zresztą w Selenthiel wielu pracowało ciężko.
Taki stary Jorge na przykład. Właściciel niewielkiego kramu z „mydłem i powidłem” handlował niemal wszystkim na co było stać niezamożnych Dawcę Imion.
Stary zarośnięty długimi kudłami w dodatku kulawy Jorge był osobnikiem ze wszech miar pechowym. Za młodu był niezłym wojakiem. Co prawda nie był adeptem, ale i tak świetnie walczył. I w tym poniekąd był jego pech.
Chciał walczyć o wielkie sprawy, chciał uczestniczyć w wielkich bitwach, chciał słyszeć krzyk tysięcy gardeł i widzieć setki Dawców Imion walczących ze sobą. Chciał być częścią wielkiej armii i toczyć bój w wielkiej wojnie. Niestety urodził się zbyt późno by brać udział w wojnie wywołanej powrotem Thery i zbyt wcześnie, by wziąć udział w kolejnej wojnie Thery z Throalem. Bo że taka będzie, wszyscy wiedzieli.
Nie żeby Jorge był nastawiony pro lub antytherańsko. Nie. Jorge bowiem nie miał filozoficznego zacięcia. Jemu marzyło się by brać udział w wielkiej wojnie, nieważne po której stronie.
I dlatego czuł się pokrzywdzony przez los, bo czyż walki w których po obu stronach brało udział ledwie kilkudziesięciu Dawców Imion można nazwać bitwami, czy dobywanie kaerów przerobionych na warownie mogło się równać z zdobywaniem miast? Wreszcie czy konflikt dwóch pobliskich osad można było nazwać wojną? Nie.
Niemniej takie było jego życie, walki które były namiastką bitew, konflikty które były namiastką wojen. I banda najemników Falkana która była jedynie namiastką armii.
W końcu i to stracił, choć w niezbyt dramatycznych okolicznościach. Po prostu zestarzał się, zbytnio zaczęły go męczyć go marsze, jego ruchy nie były już tak żwawe, a ciosy tak pewne.
Zapomniał o przeszłości, aż do dziś.
Wejście te orka pozwoliło wspomnieniom ożyć. Wydobył spod lady skórzany bukłak pełen kumysu i rozlał go do dwóch drewnianych czarek.
Po czym jedną podał obcemu mówiąc.- Ośmiodniowy kumys, prawdziwy. Nie te słodkawe winka elfów jakie można tu kupić.
Po czym spytał nieco podejrzliwym głosem.- A co u starego Falkana? Dochodzą tu nas różne plotki. Ponoć go ubiłeś, Kerkillisie?

Zanim jednak padła odpowiedź na to pytanie, do karczmy wkroczyła elfka, młodziutkie dziewczę o długich jasnych włosach i dużych oczach. Dostatnio ubrane dziewczę pasowało do tego przybytku jak wół do karety. Po prawdzie tak samo pasowało i do samej osady.
Była obca i była bogata. Acz uwagę przyciągał oręż, kosztowny i zadbany. Oręż jednakże nie kupiony dla blasku, a dla skuteczności. Więc nie bogata pannica, a raczej kobiecy ochroniarz jakiegoś bogatego kupca. Bo to i ładne i zabójcze.

Nie wiedząc, że ściąga na siebie spojrzenie dwóch orków Amaltea rozglądała się po sklepie.
Od zapachów kręciło się jej w nosie. Woń potu, alkoholu, serów i pachnideł łączyły się w wilgotnym powietrzu w jakiś trudny do zdefiniowania odorek.
Młoda elfka nie spodziewała się obecności aż dwóch osób, stary ork miał być w sklepie sam.
Sam sklep zawierał wiele przedmiotów, od sandałów, przez latarnie, dzidy , toporki po jedzenie i alkohol. Były tu różne graty przeznaczone raczej dla biedoty.
Jej wspólnicy czaili się przy zewnętrznej ścianie sklepu zapewne wyczekując okazji, więc... przedstawienie czas zacząć?

A pro po przedstawienia...
Czy można paść ofiarą własnej sztuki? Czy można zginąć przez nadmiar talentu?
Takież to pytania zadawał sobie Awicenna, leżąc na noszach i przykryty białym płótnem. To akurat nie byłoby problemem, gdyby nie fakt, że dopilnowano by owo płótno nie osunęło się ze zwłok w czasie transportu.
I zrobiono to w najprostszy z możliwych sposobów. Obwiązano trupy sznurami. Ten mały detal sprawił, że co prawda iluzjonista nie musiał już trupa udawać. Ale też nie bardzo się mógł uwolnić, skrępowany powrozami.
A jeśli tutejsze elfy preferują kremację jako rodzaj pochówku ?!
Robiło się źle, bardzo źle. Co prawda Indrisa to nie była, ale jakoś Awicenna nie miał zbyt wielkiej okazji na zapoznanie się z obyczajami grzebalnymi tutejszych elfów.
Więc nie wiedział co z nim zrobią. I po prawdzie nie miał zamiaru się dowiedzieć, tym bardziej, że to mogło być ostatnie doświadczenie w jego życiu.
Niestety elfi łucznik był w pobliżu, więc ujawnianie oznak życia, nie było zbyt dobrym pomysłem. Nie dość że nie dodawałoby mu wiarygodności, to jeszcze pozostawał problem skrępowania. I to dosłownego.
Pozostało więc póki co udawać trupa. I słuchać. Bo płótno okrywające twarz Awicenny zmniejszało pole widzenia iluzjonisty do minimum.
-Są jacyś krewni tych dwóch?- głos elfiego łucznika brzmiał niepokojąco blisko.
-Nie. Chyba żaden z nich nie był tutejszy.- kobiecy głos wyrażał smutek, ale i powątpiewanie.
-Nie znam się na tym, ale ślady były niepokojąco podobne do tych z opowieści o Plugawej Dłoni. Ciekawe czym podpadli tym szaleńcom?- zastanawiał się na głos łucznik. A kobiecy głos rzekł po chwili bardzo cicho.-Ponoć jeden z nich to ... Poszukiwacz Serca.
-Jeszcze tego brakowało. Trzeba będzie ich zawiadomić. I ustalić jak zginął ten drugi. Nie można doprowadzić zakulisowej walki tych kultystów na terenie naszej osady. I tak mamy dość kłopotów z K’tenshinami.-
jęknął smętnie łucznik.
-A co znów z nimi?- spytał kobiecy głos.
-To ty nie wiesz? No tak. Niewielu o tym wie. Ponoć już trzy statki zaginęły bez śladu.- rzekł konspiracyjnym głosem łucznik.- Ale nie mów o tym nikomu. Dom Dziewięciu Klejnotów nie chce wywołać paniki.
-Dom Wydry? Niezależni piraci? T’kambras?-
zarzucała pytaniami kobieta.-Skawianie?
-W tym rzecz. Raczej żadne z nich. Po każdej napaści zostaje ślad. Ale tym razem... nic. Jak kamień w mętną wodę
.-odparł elfi łucznik.
Ot, pozycja trupa miała swoje zalety. Iluzjonista mógł bezkarnie podsłuchiwać ciekawej rozmowy. Szkoda tylko że niewiele z niej rozumiał, bowiem terminy jakimi się ta dwójka przerzucała niewiele mu mówiły.
Nie wiedział za to, że jest obserwowany.

Jhink Płowy bowiem siedząc pod starym drzewem przyglądał się tej procesji, elfom niosącym dwa ciała całunami przykryte. I skrępowane sznurami, co by im całunów z ciał nie zwiało.
Obserwował popijając wody z bukłaka i słuchając marsza którego raźno jego kiszki grały.
Ot cóż. Ostatnio się Jhinkowi nie przelewało. Kilka ostatnich akcji i planów zakończyło się rejteradami Karmazynowej Bestii oraz jego towarzyszy z pola walki.
Kompania w której działał ostatnimi czasy rozsypała się przez to. I każdy z zabijaków ruszył we własnym kierunku.
Tak niestety czasem bywa.
Obecnie Płowy był sam, co nie było takie złe. I był głodny, co już do dobrego zaliczyć trudno.
No i obserwował. W sumie napad na dom pogrzebowy Garlen było łatwo i pożytecznie. Ot szkoda by było, aby dobre ubrania i przydatny oręż tkwił głęboko w ziemi wraz właścicielami rzeczonych przedmiotów, prawda?
No i wygodne buty by się Jhinkowi przydały.
Nie żeby wojownik miał ochotę napastować świątynię Garlen, bo i głęboko wierzący był. I przesądny. Przede wszystkim.
Niemniej dom pogrzebowy to nie świątynia, a zabieranie trupom niepotrzebnych pamiątek to nie kradzież.
Nic dziwnego więc, że Karmazynowa Bestia obserwował jak dwójka truposzy jest wnoszona do dużego domu, położonego w cieniu sporego drzewa, osłaniającego i drobny budynek domu pogrzebowego, jak i sporą świątynię Garlen.
Przyglądał się temu budynkowi i oceniał swe szanse. Ot dość solidna drewniana budowla z małymi okienkami umiejscowionymi za wysoko, z jednym głównym wejściem pilnowanym przez elfiego dozorcę i drugim bocznym, z zamykanymi drzwiami. Z jakiegoś powodu tutejszy stróż prawa wyznaczył kolejnych dwóch strażników. Nieco lepiej uzbrojonych niż dozorca. Mieli bowiem włócznie i nosili zbroje kółkowe oraz hełmy na głowach. Podczas gdy sam dozorca miał jedynie zbroję warstwową i nabijaną kolcami maczugę.
Niemniej i tak nie wyglądali na adeptów.
Co prawda Jhink jeszcze nie zdecydował się co do ewentualnych odwiedzin tego miejsca po godzinach otwarcia, ale to nie przeszkadzało mu ocenić swych szans podczas takiej wyprawy.
Jednakże Jhink nie zdawał sobie sprawy, że nie jest jedynym zainteresowanym małą wycieczką do tego budynku w nocy.

Po południu całe Selenthiel plotka o morderstwie dwóch elfów, wielkiego trubadura Gelathaina i tajemniczego maga ze wschodu Awicenny. Niestety o ile te fakty się powtarzały (oraz dość szczegółowy opis miecza, który pasował Amaltei do wyglądu miecza braciszka), o tyle reszta była mieszaniną spekulacji. Ponoć obaj otruli się nawzajem, ponoć Awicenna zabił trubadura z zazdrości o kobietę, a potem sam popełnił samobójstwo gdy wykryto jego udział w zbrodni. Ponoć ten Awicenna był ksenomantą udającym iluzjonistę i zginął przyłapany na krwawym rytuale nad ciałem Gelathaina.
Wreszcie, ponoć obaj zginęli zabici przez jakąś sektę lub Theran lub piratów. I ich ciała znaleziono razem w łożu. Ponoć...
Plotka niczym kameleon przybierała nowe barwy w każdych ustach.
Więc, jaka była prawda?
To wiedzieli tylko nieboszczycy. O ile byli nieboszczykami.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 18-04-2012 o 18:32. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 22-03-2012, 18:02   #6
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Niemyty drzewolub! Oby komary go rozdziobały, barsawiańskiej suki syna! Ażeby jakaś Pasja się na niego spuściła! Kiła, rzężączka i choroba fechtmistrzów niech go pożrą!” - złorzeczył w myślach Therańczyk, rozpamiętując decyzję łucznika o nadzorowaniu jego cielska. Jak go dorwie, to wsadzi mu łuk tam, gdzie było trzeba! Albo lepiej – łuczywo, bo zasłużył!

Niewykluczone zresztą, że całkiem słusznie. Ktoś chciał go przecież oskarżyć o morderstwo – cała sprawa wyglądała na ukartowaną zbyt idealnie, żeby uznać ją za zupełnie przypadkową. Przestroił już jedną macierz na prawdziwy wzorzec czaru widmowych jastrzębi, a drugi - duszącego... jeśli ktoś będzie chciał go dopaść, będzie musiał z nim walczyć.

O ile oczywiście wcześniej zdoła się wydostać z tego piekielnego całunu. Awicenna nigdy nie mógł pojąć, dlaczego niektóre kultury zdawały się bardziej pilnować martwych niż żywych. Jako więzień pewnie tkwiłby w próchniejącej celi, jedynie lekko związany. Może i nie miałby przy sobie swego ekwipunku, ale powinien być w stanie gładko uciec z karceru.

W kostnicy... nie dość, że związano tak ciasno, jak to tylko było możliwe, to jeszcze dwójka śledczych (?) postanowiła dotrzymać mu towarzystwa. Jakby truposz stanowił większe zagrożenie od żywego iluzjonisty... jasne, niby magia ksenomantyczna czy umiejętności horrorów mogły animować ciało, ale zazwyczaj cwany, żywy morderca był znacznie bardziej niebezpieczny.

Dodatkowo, parka uskuteczniała pogawędki przy trupach. Zrazu iluzjoniście się zdawało, że rozmowa tyczy w całości spraw ważnych... ale natłok nieznanych słów sprawił, że zaczął się zastanawiać. Temat rozmowy z pewnością był ważki... ale „Poszukiwacze Serca”? Czy on nie widział na ciele trubadura nacięć w okolicy serca właśnie...? Więc może to jakiś przykład niezrozumiałego dla niego humoru zawodowego? Coś w stylu niewinnych zwrotów typu „sztywniak z niego”...

Krótko mówiąc - brakowało mu kontekstu, aby zrozumieć tą rozmowę. Zrozumiał tylko, że Gelathain należał do jakiejś sekty. Cała reszta była enigmą. Później rozmówcy umilkli i iluzjoniście pozostało tylko oczekiwanie – oraz zastanawianie się nad metodą ucieczki.

Czary były niestety bezużyteczne. Związano go ciasno – żeby wykonać gestykulacje niezbędne choćby do rzucenia zaklęcia wpływającego na linę, musiałby się wpierw wyzwolić z całunu. A wtedy używanie magii zaklęć mijałoby się z celem. Bardziej „zwyczajna” magia, związana wprost z Dyscypliną, również nie mogła przyjść mu w sukurs. Te bowiem były w całości iluzyjne.

Pozostawał więc najprostszy sposób - przecięcie więzów magicznym kukri. Nóż schowany był w pochwie przy pasie, a więc w pobliżu dłoni. Po kilku gwałtownych ruchach powinien był w stanie schwycić ostrze w dłoń... a potem powinien móc przeciąć całun kilkoma szybkimi ruchami. Broń była magiczna, co znacznie wydłużyło jej zasięg.

A potem ktoś kaszlnął, przypominając Awicennie o swej obecności. Mag musiał odłożyć ucieczkę na trochę później – im mniej efekciarstwa i przemocy, tym lepiej. Zresztą... czuł się prawie, jak za starych, dobrych czasów.

***

- Ama! Spóźnisz się na obiad! – guwernantka krzyczała na jego siostrę.

Awicenna aż jęknął, gdy w odpowiedzi usłyszał „ale ja nie chcę!”. Bawili się w chowanego. Zazwyczaj gra kończyła się szybko - siedziba Thalossów mieściła się na pełnym morzu, więc nie było gdzie się schować. Ale tym razem było inaczej. Po robotach w gmachu została mała dziura. Nie na tyle duża, aby ktoś ją natychmiast załatał, ale na tyle mała, aby schował się w niej elfi podrostek.

Nigdy nie chciał wygrywać w chowanego - siedmioletnia Amaltea była radosnym dzieckiem, więc z pewnością ucieszyłoby ją znalezienie chytrej kryjówki! Tymczasem, jak na złość przeszukała już całe podwórze, lecz nawet nie zbliżyła się do dziury. I właśnie zabierała się za drugi obchód. Najwyraźniej nie zauważyła, że Słońce wykonało już jedną dwunastą obrotu...

Najchętniej by wyszedł i się poddał – tyle, że siostrzyczce również udzielił się charakteryzujący jego rodzinę upór. Jeśli dziewczynka zawzięła się na jego odnalezienie, zamierzała to zrobić! I wszelkie próby przedwczesnej kapitulacji mogły przynieść tylko najwyższy stopień śmiertelnego obrażenia się, do jakiego zdolna była siedmioletnia dziewczynka.

- To będę jadła zimny! - mała uprzedziła nadciągającą groźbę, schylając się by zajrzeć pod stos desek, który pozostał jeszcze nieuprzątnięty po remoncie. Jak na złość, brata zdecydowanie nie było ani pod nim, ani za nim, ani na nim.

Wreszcie! Mała rozkojarzyła się, patrząc na jakiś stos desek. Trzeba było przyznać, że dziewczynka była świetną obserwatorką – kiedy zmuszała ich do zabawy w „żołnierzy” wystarczyło, żeby któryś się mocniej rozkojarzył, a już wyczuwała lukę i z uciechą kłuła ich patykiem. Pliniuszowi takie rzeczy się nie zdarzały, ale Awicennie już raz przejechała zaostrzonym patykiem po twarzy. No, nawet bolało, choć bardziej przejęła się siostra. Następnego dnia aż narysowała mu niezgrabne serduszko i cały dzień była grzeczniutka. Słodycz, nie dziecko!

Korzystając z tego, że Ama intensywnie sprawdzała, czy aby nie ma go pod deskami, chłopak przebiegł kilka metrów, chowając się za skrzyniami załadunkowymi. I – niby przypadkiem – zaskrzypiał jedną z ich desek...

Triumfalny okrzyk małej słychać było zapewne jeszcze u brzegów Thery.

***

Sytuacja była ta sama – znów krył się dłużej, niż chciałby... tyle, że tym razem nie mógł wyjść. A przetrzymujący go nie mieli ani krztyny uroku jego młodszej siostrzyczki. Dopiero pod koniec dnia mógł uznać, że został w miarę sam. Wcześniej w przybytku było pełno ruchu – choć najwyraźniej uzdrowiciele i głosiciele byli zbyt zajęci, bo... rozpętała się epidemia. Ani chybi u tych, co pili niefortunne wino i pierwsze objawy przypominały przypadłość pospolicie kacem zwaną... acz w opowieściach pewnie przerabiali ją na zatrucie. Iluzjonista aż się uśmiechał spod całuna – masowe histerie potrafiły być wcale pocieszne.

Kiedy jednak szepty i kroki stopniowo ucichły, Awicenna uznał, że czas działać. Szarpnął się w całunie, staczając się z katafalku na podłogę. Po kilku próbach zdołał sięgnąć broni. Po chwili mocowania się z więzami wokół rąk przeciął je. Dalej, droga do wyzwolenia się z więzów była już prosta.

Iluzjonista wstał i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Jeśli mógł ocenić, jeszcze przynajmniej kilka minut do zamknięcia było – ale raczej już nikt tutaj nie chodził. Co oznaczało, że był w miarę bezpieczny. I miał trochę czasu. Jego wzrok padł na Gelathaina. No, niby rabunek trupów był naganny moralnie, ale... dostałoby się miastu i Pasjom? Elf do miasta przywiązany nie był, a Pasje miały przecież od niego dużo gorszy charakter! Nie, tak być nie mogło – Awicenna uznał, że trubadur byłby szczęśliwszy, gdyby zwyczajnie wzniósł za jego pieniądze kielicha...
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 22-03-2012 o 18:27.
Velg jest offline  
Stary 26-03-2012, 20:59   #7
 
Serika's Avatar
 
Reputacja: 1 Serika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodzeSerika jest na bardzo dobrej drodze
Amaltea oszołomiona rozglądała się po pomieszczeniu, przytłoczona wielością zapachów i ilością drobiazgów, które nadawały karczmie wygląd składziku staroci - tyle tylko, że przynajmniej część z nich prawdopodobnie była nowa. Już na wejściu o mało nie wpadła na stojak z bronią, tej samej mniej-więcej jakości, co ta noszona przez jej nowych znajomych. Dziewczyna przyglądała jej się przez chwilę z uwagą, jakby nie mogła uwierzyć, że coś takiego naprawdę się sprzedaje - tak za pieniądze! Jakby to porządna broń była! Chwyciła w dłoń pierwszy z brzegu przedmiot na stojaku, żeby obejrzeć jeden z ewenementów z bliska, po czym z najczystszym zdumieniem odkryła, że zamiast spodziewanej dzidy, trzyma w ręku pokaźnych rozmiarów miotłę. Stłumiła parsknięcie śmiechem, wykonując ruch, jakby kogoś nią atakowała (miotłą!), po czym odłożyła na miejsce - o ile w ogóle można było mówić o “miejscu” w ogólnym chaosie, jaki tam panował. Po chwili zresztą stwierdziła, że jeśli chodzi o broń improwizowaną, znacznie skuteczniejszy może być przedmiot wiszący nieopodal na ścianie. Z trudem stłumiła chęć wykonania kilku klasycznych szermierczych pozycji, dzierżąc oburącz pokaźnych rozmiarów, ciężką, żeliwną patelnię - a byłby to widok! Zamiast tego przeniosła wzrok na półkę z naczyniami, flaszkami, świecami i czymś, co przy dużej dozie dobrej woli można było zaklasyfikować do kategorii ozdobnych bibelotów. Stała tam nawet jakaś roślinka w doniczce. Smętnie oklapnięte listki sugerowały, że na pewno widziała już lepsze czasy - na przykład takie, w których ją podlewano i miała dostęp do jakiegoś światła.

Najlepsze z tego wszystkiego wisiało jednak na ścianie po drugiej stronie! Ama nie miała pojęcia, jak nazywał się ten instrument, ale zawierał drewniane pudło z dziurą w środku, długi gryf i sześć strun. Oraz nieco odrapany wierzch, znamionujący długą i niewątpliwie ciekawą historię. Oraz duży potencjał wyglądania z tym enigmatycznym przedmiotem niczym orczy trubadur. Zdecydowanie intrygująca perspektywa! Ama wprawdzie nie umiała grać na żadnym instrumencie, jeśli nie liczyć kilku podstawowych chwytów na lutni, które prośbą i groźbą wtłoczono jej do blond główki w dzieciństwie, ale na takim cudeńku mogłaby się nauczyć!

Przedmiot w jednej chwili wylądował w rękach dziewczyny. Amaltea obejrzała go jeszcze raz dokładnie, z każdej strony, szarpnęła kilka razy struny, zachwyciła się przerażająco fałszywym brzmieniem nienastrojonego instrumentu i z radosną miną podeszła do właściciela przybytku.

- Dzień dobry! Czy mógłby mi pan powiedzieć, co to za instrument? - zaczęła od klasycznego pytania niezdecydowanej klientki, jednocześnie zastanawiając się, czy celu jej wizyty w sklepie nie można było, tak właściwie, załatwić w znacznie prostszy sposób. Chyba jednak warto było spróbować, dopóki jej nowi znajomi nie zdążyli wtargnąć do środka i narobić sobie kłopotów. - I chciałabym kupić dwie butelki rumu - dodała.
- Taaa... to zwą gitarą. - mruknął Jorge, obserwując młodziutką elfkę z ciekawością. - A nie za młoda jesteś na rum? Tobie bardziej rozcieńczone wino przystoi.
- Za młoda? Myślę, że do spółki z moją Zgubą Pyszałków jestem w stanie poradzić sobie nie tylko z dwiema groźnymi butelkami alkoholu, ale nawet gitarą! - uśmiechnęła się, zerkając znacząco na miecz i wyraźnie dając do zrozumienia, że nie potraktowała uwagi sprzedawcy poważnie. Sięgnęła po sakiewkę. - To ile będzie?
- Za młoda, bo z alkoholem nie mieczykiem się walczy, tylko gardłem- zażartował orczy sprzedawca, trącając Kerkillisa łokciem i samemu zanosząc się śmiechem.
- Gardłem też mogę! - zgodziła się. - Nie wiedziałam jednak, ze w tym stronach dorosłość się po twarzy, nie czynach poznaje, panowie. Może tutejsi obawiają się, że w innym przypadku ich gardła rumu do końca życia nie zaznają? - uniosła brwi. Zapowiadała się interesująca dyskusja.
- Ot, się sikoreczka odgryza. – Jorge zaśmiał się ponownie i, opierając się o blat łokciami, rzekł: - Gdybyś miała wystające z dolnej wargi kiełki, to ojciec mógłby być z ciebie dumny. Wiesz, a skoro już o czynach mowa... U nas dorosłość okazywało się przynosząc do domu głowę wroga, łeb drapieżnika lub przyprowadzając dzikiego konia. Oczywiście, każde z tych trofeów młodzik musi zdobyć sam. Nie masz przypadkiem odciętej głowy przy sobie, co... sikoreczko?
Amaltea obrzuciła przytroczoną do pasa torbę z podręcznymi rzeczami krytycznym spojrzeniem.
- Obawiam się, że podręczna, gnijąca głowa się nie zmieściła, nad czym ubolewam. A tak luzem jakoś nie pasuje mi do wizerunku Sikoreczki... Jeszcze bym Sępem została, i co by było? - wyjaśniła z poważną miną, choć w jej głosie wyraźnie dawało się zauważyć tłumiony śmiech. - W zamian mogłabym się pochwalić przeciętym paskiem oraz efektowną bielizną w różowe grochy lorda Vrenetha, ale niestety! Pozostawiłam trofea na polu bitwy, ku uciesze gawiedzi. Niniejszym obiecuję, że następnym razem zabiorę dowody zwycięstwa ze sobą, by móc opłacać nimi jakże cenne butelki! - skłoniła się nisko, maskując nieposłuszny uśmiech, który sam z siebie unosił kąciki jej ust ku górze.
- Odpowiedź godna... elfki - zaśmiał się Jorge i sięgnął po butelkę. Nie pierwszej czystości butelczynę pełną ciemnoczerwonego trunku.



Nalał z niej cieczy do niedużej czarki i odstawił butelkę na blat.
- Trzcinowy rum domu V’strimon. Z ich ukochanego zielska. Pokaż, że potrafisz pić, to zobaczymy czy będziesz mogła kupić. Tyle, że to nie jest trunek dla dzieci.

Amaltea wyszczerzyła się od ucha do ucha, z pewną siebie miną skinęła głową i sięgnęła po czarkę. Zapach był ostry i uderzający do głowy, zupełnie inny od dobrze jej znanego, subtelnego aromatu wina. Dziewczyna nie miała okazji pijać mocniejszych trunków - w domu po prostu nie wypadało zniżać się do mniej szlachetnych alkoholi - ale naprawdę była ciekawa nowych doświadczeń!

- Wasze zdrowie, panowie!

Wzniosła toast, podnosząc czarkę ku górze, po czym wychyliła ją jednym haustem. Uh... Płyn palił jej gardło żywym ogniem, w oczach stanęły jej łzy, a twarz wykrzywiła się, jakby właśnie wciśnięto jej w usta cytrynę... Przynajmniej na chwilę. Ama zamrugała oczami, żeby oczyścić zamgloną wizję i zmusiła się do dumnego uśmiechu, a stary ork śmiał się głośno, patrząc na minę elfki.
- Jeszcze jedno... czy może masz już ochotę na te elfie rozwodnione winka? – spytał w końcu.

Dziewczynie przemknęło przez myśl, że następna czarka tego ustrojstwa chyba wywali jej oczy z czaszki i przepali gardło na wylot. Ale nic to! Ryzyko poważnych obrażeń było niczym w porównaniu z wyzwaniem, jakie postawił przed nią orczy sprzedawca.

- Alkohol to mój wróg... Więc trzeba lać go w mordę! - wygłosiła slogan, którego przed chwilą nauczyli ją nowi znajomi. - Elfie wina są dobre na dworze, nie w porcie.
- Dobrze gada. Polać jej... - zarechotał Jorge i znów nalał jej trunku.

O dziwo, ten łyk rumu zniosła nawet dzielnie. Oczy i gardło jakby przyzwyczaiły się do palącej mocy trunku, mało tego – jego słodkawy smak tym razem okazał się całkiem przyjemny.

- Jeszcze jedna czarka, dwie butelki i gitara! - podsumowała zamówienie. Była naprawdę dumna z siebie i duma ta biła z jej twarzy tak, że spostrzegłby ją nawet ślepy obsydianin. - A skoro już sobie miło gawędzimy... Poszukuję kogoś. Elf, czarne włosy, fikuśny miecz... Musiał przyjechać tu całkiem niedawno.
- Tu pół osady to elfy i jeszcze więcej ma fikuśne mieczyki -rzekł sprzedawca, napełniając czarkę kolejną porcją rumu. - Orki obalają butelkę. Ale elfy to chucherka.
- Zapobiegliwe chucherka, które lubią mieć zapasy przed podróżą. I, co lepsze, płacące chucherka! - Niesnaski z racji na długość uszu i innych przydatków pozostawały dla niej całkowicie niezrozumiałe. Co za tym idzie, nie miała najmniejszego zamiaru dać się sprowokować głupimi uwagami.
- A co do płacenia...- mruknął Jorge i potarł znacząco palcem wskazującym i kciukiem.

Dziewczyna skinęła głową i sięgnęła do sakwy. Woreczek z pieniędzmi zdecydowanie nie był już tak wypchany, jak dwa tygodnie temu, ale wciąż przyjemnie ciążył w dłoni. Z uśmiechem wyciągnęła do sprzedawcy rękę, na której spoczywało kilka kawałków metalu...

Zaraz, zaraz... To nie było srebro!

Ama z lekką paniką zajrzała do sakiewki. Ciężar się zgadzał, ale złoto i srebro - jak na tutejsze warunki, odpowiednik małego majątku - dziwnym trafem przemorfowały w mniej lub bardziej nieregularne metalowe krążki. Z braku lepszego pomysłu, zaklasyfikowała je jako jakiś okrętowy złom. Niezależnie od pochodzenia, śmieci w jej sakiewce z pewnością nie należały do powszechnie przyjętych środków płatniczych.

- Ups... Chyba mamy problem... - Z zakłopotaniem popatrzyła na sprzedawcę, w myślach już rozważając, co zrobi swoim nowym kolegom, kiedy ich dorwie w swoje ręce. - Obawiam się, że z uwagi na okoliczności chyba będziemy zmuszeni przeprowadzić handel wymienny - westchnęła. - Kolczyk za gitarę? - Co jak co, ale z wypatrzonego cudeńka nie zamierzała rezygnować!
- Obrobili cię, co? - mruknął, drapiąc się za uchem i spoglądając na Elkę .- Bo ja wiem. Jubiler nie jestem i jak niby miałbym ten kolczyk sprzedać? Umiesz na siebie zarobić, dziewuszko?
- Obrobili - zgodziła sie z ponurą miną. - Ale nadal jestem panu winna za poczęstunek. No i ta zabawka mi się podoba... - Obrzuciła tęsknym spojrzeniem instrument. - To czyste złoto, wprawdzie nie jest bardzo ciężki, ale powinien być wystarczająco dużo warty. A co do pracy... Cóż, wygląda na to, że muszę się za jakaś szybko rozejrzeć.

Ama wprawdzie nie miała specjalnie dużego doświadczenia w zarabianiu na siebie, ale i tak chciała się gdzieś zaciągnąć i zobaczyć, jak to jest! Teraz po prostu miała lepszą motywację. Ale jak ona dorwie Hruska i jego kolegów...

- Chcąc płacić za poczęstunek, obrażasz mnie, dziewuszko- odparł głośno Jorge. - Za poczęstunek płaci się jedną monetą, elfko. Podziękowaniami. A co do reszty, cóż... Bierz gitarę, zostaw kolczyk. Masz cztery dni by go wykupić, wystarczy ci?

No tak, poczęstunek... Jakoś z góry założyła, że to będzie wchodzić w skład zakupów.

- Uprzejmie proszę o wybaczenie, nie było moją intencją pana obrazić - skłoniła głowę zakłopotana. - Ślicznie zatem panu dziękuję, tak za poczęstunek, jak i za dobre słowa. Oraz gitarę. Cztery dni będzie musiało wystarczyć... A może mógłby mi pan podpowiedzieć, kto w mieście mógłby potrzebować miecza do wynajęcia?
- Popytaj po tawernach, może cosik się podłapiesz. Tylko uważaj z tym szukaniem pracy dla miecza do wynajęcia. Bo cię mogą do zabicia kogoś wynająć, a wyglądasz na taką, co nie posmakowała krwi na ostrzu. Prawda, Kerkillis? - rzekł sprzedawca, a drugi ork tylko skinął głową.

Miał rację. Miał całe mnóstwo racji. Owszem, potrafiła walczyć, ale żeby tak kogoś zabić, i to tylko dlatego, że ktoś kazał... Elfka aż się wzdrygnęła.

- Dziękuję za ostrzeżenie. W najgorszym razie sprawdzę, jak bardzo skomplikowane może okazać się szorowanie pokładu - zażartowała, chociaż w gruncie rzeczy przestawało jej być do śmiechu. Znalezienie Awicenny właśnie stało się bardzo priorytetowym priorytetem. - Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak zająć się pilnym poszukiwaniem gotówki - westchnęła.

Pożegnała się ze sprzedawcą, jeszcze raz dziękując za poczęstunek i wyszła z karczmy. Oczywiście, orczego wyrostka i jego kolegów próżno było szukać w okolicy. Zapewne krążyli gdzieś, wydając zdobyte pieniądze. Mogłaby próbować ich szukać, ale przytomnie uznała, że zapewne mają wprawę w radzeniu sobie w takich sytuacjach i nie będzie to takie proste... A brat był tuż, tuż, wystarczyło popytać w leśnej dzielnicy.

W miarę, jak coraz bardziej zbliżała się do osiedla elfów, wściekłość na wyrostków, którzy ją okradli, ustępowała miejsca rozżaleniu. Owszem, miała ochotę przetrzepać im tyłki (oszukali ją! Nabrali i okradli!), ale przede wszystkim chciałaby zrozumieć, dlaczego. Zrobiła coś nie tak? Nie była miła? Nie lubili jej? Wydawało jej się, że pomimo przepaści, jaka ich dzieliła z uwagi na pochodzenie i zasobność sakiewki, całkiem nieźle się dogadywali i dobrze razem bawili. Oczywiście rozumiała, że mogli czuć się trochę niezręcznie w towarzystwie arystokratki, ale niczego takiego nie zauważyła... Zresztą, jeśli potrzebowali pieniędzy, przecież mogli powiedzieć! I tak zamierzała postawić im napitek i obiad w podzięce za poświęcony jej czas, przebolałaby pozbycie się jeszcze paru monet. Przecież byłoby jej miło, że mogła komuś pomóc! A tak?... A tak po raz kolejny dochodziła do wniosku, że Dawcy Imion w Barsawii bywają niezrozumiali i podli.

Użalanie się nad sobą pewnie zajęłoby jej jeszcze trochę czasu, gdyby nie plotki, które zdążyły obiec już cała dzielnicę i właśnie zaczynały wypuszczać kolejne, coraz bardziej fantazyjne odnóżki.

Zamordowano dwa elfy!
Nieprawda, bo zabili się nawzajem!
Z zazdrości! W łożu! Nago!
To początek epidemii, och, moja głowa, mój brzuch... Lekarza!
To ten czarnowłosy przywlókł ze sobą zarazę! Ten z fikuśnym mieczem i brodą!
Jaką zarazę? Jedzenie w karczmie zatruto!
Jak w karczmie? Studnię miejską! Wszyscy pomrzemy! Na śmierć!
Ano na śmierć, jeden to ponoć magiem był! Od śmierci i duchów!
Ksenomantą, ani chybi jakiś plugawy rytuał zabił ich obu!
A owszem! Bo Gelathain chciał o mrocznych rytuałach balladę pisać, a to się temu ze wschodu nie spodobało...
Laboga, lekarza! Nie czuję rąk! Umieram!


Plotki, jak to plotki. Niewiele rzeczy było prawdopodobnych, niewiele też się zgadzało. Pewne było tylko jedno: jeden z elfów, których ciała przewieziono do świątyni Garlen, miał czarne włosy, zadbaną czarną bródkę oraz charakterystyczny, ozdobny miecz... Miecz brata Amaltei.

Dziewczyna, rozpytując o informacje na temat tajemniczego morderstwa (czy też wypadku?), była coraz bardziej zdenerwowana i coraz bardziej blada. Oczywiście pamiętała, że Awicenna potrafił robić różne sztuczki, z których niektóre mogły budzić przerażenie w niewtajemniczonych, ale zupełnie nie przychodziło jej do głowy, czemu miałby chcieć dać się zamknąć w kostnicy? A jeśli nie chciał... Czy jej brat, zdolny mag i zaradny mężczyzna, naprawdę leżał tam martwy? Zabity w jakichś dziwnych okolicznościach, z daleka od domu i od bliskich... Na samą myśl łzy same napływały jej do oczu.

Musiała przystanąć na chwilę, by pozbierać do kupy rozbiegane myśli oraz osuszyć wilgotne policzki. Jeśli Awi żył, to z pewnością miał jakiś plan i byłby zły, gdyby mu przeszkadzała - z drugiej jednak strony i tak bardzo chciała się z nim zobaczyć, bez względu na okoliczności. Jeśli nie żył - odruchowo pociągnęła nosem - ktoś bliski musiał się z nim pożegnać. I mniejsza o majątek i tym podobne banały, to był jej brat!

Niezależnie od tego, co się stało, uznała, ze koniecznie musi dostać się do świątyni. I ocenić sytuację własnymi, czerwonymi nieco od płaczu, oczami. Już, zaraz, natychmiast! Na szczęście lokalizacja świątyni Garlen nie należała do informacji tajnych, nietrudno też było znaleźć kogoś, kto wskazałby do niej drogę młodej dziewczynie. Była natomiast dość daleko - a że zarówno zwiedzanie portu, jak i próbowanie rumu zajęło trochę czasu, Amaltea dotarła do niej, gdy niebo zaczynało już szarzeć.
 
Serika jest offline  
Stary 27-03-2012, 17:02   #8
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Do stoczni szła wolnym, rozkołysanym krokiem kogoś, do kogo należy przynajmniej pół świata. Szeroki uśmiech, którego nie próbowała nawet ukryć, jednoznacznie wskazywał, że druga połowa znajduje się na wyciągnięcie ręki, że jest równie łatwa do zdobycia jak cukierek wyrwany z ręki dziecka.

Z przyjemnością wdychała zapach portu: rozgrzanego upałem drewna, ryb i wodorostów, słodkich przypraw i smoły służącej do uszczelniania poszycia statków i łodzi. Z przyjemnością wystawiała twarz do słońca, obserwowała jego rozbłyski w rozsrebrzonej tafli jeziora i w przybrudzonych zdobieniach zdobycznych mieczy. Krótka walka rozluźniła ją i przegoniła zalegającą w mięśniach sztywność. Znowu dobrze czuła się w swoim ciele – po raz pierwszy od dziewięciu dni, po raz pierwszy odkąd zeszła na ląd.

W tej chwili była zadowolona, prawie szczęśliwa.
Ten krótki moment zanim zobaczy poczerniały szkielet Mewy – był doskonały.


* * *


Swojego kapitana dostrzegła już z daleka. Szkarłatny atłas kubraka, zieleń jedwabnej koszuli, śnieżna, prawie paląca w oczy biel koronek. Brakowało tylko ciężkich pierścieni na palcach, które teraz – w pełnym słońcu – zdawałyby się maleńkimi słońcami. Jego towarzysz dobrze komponował się z Saragassem i Aune przyglądała mu się z nieskrywaną ciekawością. Jego zielonkawa łuska kojarzyła jej się z kolorem ocienionej przez korony drzew rzeki. O ile fechmistrzowski szpikulec tylko przypuszczalnie były symbolem jego dyscypliny, o tyle ręce dawały niepodważalne świadectwo, że pracą fizyczną nie zwykł się brzydzić.

Gdy Scalor Tryskin zaczął się giąć w ukłonach tak dziwnych i fantazyjnych, że przypominało to niemal jakiś egzotyczny rodzaj tańca, Pustułka rzuciła przewieszony przez plecy wór na deski pomostu. Pięćdziesiąt kilo żelaznych gwoździ i nitów z głuchym łomotem walnęło w twarde drewno. Moment potem do gwoździ dołączył pas z dwoma miecza Ratghara. Saragass posłał broni zaniepokojone spojrzenie, ale nie skomentował. Wyszczerzyła do niego zęby w pozornie uspokajającym uśmiechu i dopiero potem skinęła głową Scalorowi.

- Vod'arr, kapitanie – zwyczajowe powitanie trolli wyszło z jej ust zupełnie naturalnie, odruchowo. - To zaszczyt poznać tego, kogo nazywają Pogromcą Rzecznych Piratów, Partnerem Trzech Domów – wymyślone na poczekaniu przydomki, ześlizgiwały się z jej języka równie gładko. - Piewcą Zguby Hengyhoke, Zieloną Dumą Domu Smoczego Księżyca...

- Scalor planuje wyprawę w górę jednego z dopływów jeziora Pyros – przerwał jej Saragass zanim zdążyła się na dobre rozkręcić i przekroczyć granicę uprzejmości, a Aune natychmiast spoważniała - i ku temu potrzebuje kilku osób, które mogłyby posłużyć za grupę wypadową w głąb lądu. Swoich ludzi posłać nie może, bo niewielu spełnia odpowiednie warunki ku temu, więc poszukuje zainteresowanych zarobkiem adeptów. Pomyślał o mnie, ale ja ruszyć się nie mogę stąd z wiadomych powodów.

- Kiedy? - spytała bez większych ceregieli.

- Za dwa dni, muszę zebrać grupę - odparł Tryskin równie konkretnie. Podobało jej się to. - Zarobek pewny, ale zadanie ryzykowne.

- Va! - prychnęła lekceważąco, wysunęła wyzywająco podbródek. - Jeśli zginę to w powietrzu, a nie w jakiejś bagnistej rzece czy na zarobaczonych mokradłach. Nie będzie tu ryzyka. Nie dla mnie.

- I dobrze. Potrzebni są pewni siebie Dawcy Imion, a Saragass potwierdza twoje umiejętności. Pytanie czy się na to piszesz?


Kapitan Smoczej Tancerki wydawał się wielce zadowolony z siebie. Nieprzystojnie wręcz. Pokryty zieloną łuską dziób wykrzywił w grymasie, który u człowieka byłby zawadiackim uśmiechem. U ptakopodobnej jaszczurki - nieodmiennie budził iskrę fascynacji. Aune przygryzła wewnętrzną stronę policzka. Czy się pisze? Popatrzyła na żałosny wrak pięknej kiedyś galery, popatrzyła na Saragassa, kryjąc czułość głęboko na dnie oczu.

- Pytanie czy wynagrodzisz dowodzącemu “Czarną Mewą” utratę najlepszego żeglarza w załodze, kapitanie – odpowiedziała po prostu, wsuwając kciuki za skórzany pas. - Pytanie czy po wypłynięciu udostępnisz mu swoich szkutników i swój dok remontowy. Słyszałam także, że w twoim magazynie kurzą się liny, z których słynie dom Ishkarat. Pojawia się więc pytanie czy przestaną – dodała ze słodyczą, która lepiła się do jej głosu jak mógłby lepić się rozlany miód do szorstkiego kamienia. - Twoja odpowiedź jest moją odpowiedzią.

- Ishkarat nie udostępnił mi darmo swych lin. Ot, po prostu ich okręt miał drobny... wypadek
- wywrócił oczami, a Pustułka sama nie wiedziała czy wzruszyć ramionami, roześmiać czy dopytać o szczegóły tego zdarzenia.

Zresztą czy musiała pytać? Niechęć Domu Koła i Domu Smoczego Księżyca była prawie legendarna. Obydwa kochały okazywać to graniczące z nienawiścią uczucie za pomocą szczęku stali i kul ognia wypluwanych przez zamieszczone na statkach działa. Krótko mówiąc żyły ze sobą jak pies z kotem lub Dom V’strimon z Domem K’tenshin.

- To nie tylko wartościowy towar w tych stronach ale i okupiony krwią. Zasługuje na dodatkową cenę. Potrzebuję adeptów, Pustułko. I to nie takich co Rzekę wybrali na swój dom. Nie marynarzy mi brak, ale wojowników i magów. Walczących. Jeśli się zgodzę, pomożesz mi ich znaleźć?

Saragass popatrzył na Aune, uśmiechnął się z wdzięcznością, przewidując odpowiedź.

- Pomogę – powiedziała krótko, patrząc ponad jego ramieniem i przymrużając oczy. - Darrgah! - ryknęła na całe gardło, aż Scalorowi zadźwięczało w uszach. O tak, zdecydowanie miała parę w płucach i do wrzeszczenia na załogę była przyzwyczajona. - Widzę cię, franco jedna! - Niski człowiek aż podskoczył i podszedł bliżej, próbując ukryć za plecami pustą do połowy flaszkę. Syknęła z irytacji. Dorrgah był świetnym szkutnikiem i dobrym żeglarzem, niestety tylko dopóki trzymał się z daleka od butelki. - Idź do „Zerwanej Cumy”, powiedz Kresowi, że potrzebuję jego tawerny na dzisiejszy wieczór. Niech świeże beczki wytoczy i ryby przygotuje. Uczta będzie. I raki – dodała, w momencie absolutnego natchnienia. - Powiedz mu, że raków chcę. Dużo. Potem zadbaj o to, żeby rozniosło się po mieście. Kapitanie – zerknęła przez ramię na Scalora ten zaciąg otwarty ma być?

- Jak typowy najem ochroniarzy.

- Dobrze. Darrgah, pobiegasz i poopowiadasz, że na uczcie kapitan Scalor Tryskin załogantów na „Smoczą Tancerkę” szukać będzie. Nie marynarzy jednak. Adeptów do ochrony towaru. Powiesz, że ja z nim już ubiłam interes i był tak zyskowny, że „Mewę” z miejsca zostawiłam. Bez wahania. I teraz świętować zamierzam. Rozumiesz?


Wytrzeszczył oczy, ale pokiwał wygolonym łbem.

- Jeśli uwiniesz się z tym przed trzecim dzwonem i wieść się dobrze rozniesie, dostaniesz swoją dniówkę. A teraz oddaj tą flaszkę i idź już.

Przez moment patrzyła jak odchodzi. Koszula łopotała za nim jak zbyt luźny żagiel i Aune zdała sobie sprawę, że Darrgah schudł tak bardzo, że alkohol może nie być jego jedynym problemem. Podłapała wbite w siebie, uważne spojrzenie Tryskina.

- Nie martw się, kapitanie - uśmiechnęła się do niego szeroko, szturchając stopą leżące na ziemi miecze. - Srebro mam. Nie wykosztujesz się. A ja i tak z załogą chcę się pożegnać. Nic na tym nie stracisz.

- Nie martwię.

- Aune
- odezwał się w końcu Saragass głosem niemal namacalnie ciężkim od emocji, porzucając chyba po raz pierwszy grzecznościową formę, którą zazwyczaj się do niej zwracał. - Obawiam się, że nie będę mógł uczestniczyć w tym pożegananiu. Nie mogę zos...

- To oczywiste, kapitanie
- przerwała mu w pół słowa, zanim zdążył wybuchnąć potokiem uprzejmych słów - Na nasze pożegnanie będzie czas jutro. I na mnie teraz czeka robota - wskazała podródkiem wrak Mewy. - I na was wasze kapitańskie sprawy. Zwołam ludzi na trzeci dzwon.

Chwyciła miecze, chwyciła wór za skórzany pas i przerzuciła przez ramię. Odeszła od nich lekkim krokiem, prawie pomachała beztrosko, zupełnie nie poruszona tą nagłą odmianą jej losu.


* * *


Po raz pierwszy od rozpoczęcia remontu Mewy wyszła ze stoczni, gdy słońce jeszcze nie kryło się za horyzontem. Przemowy kapitana do załogi wysłuchała jednym uchem i bez większego zdziwienia - Saragass w widoczny sposób bardziej przeżywał jej odejście niż ona sama. I nie chodziło nawet o to, że zgodą na wyprawę spłaciła wszystkie długi wdzięczności względem niego tak bardzo, że teraz on był jej dłużnikiem. T’skrang nie lubił tracić członków załogi, nie lubił tego przelotnego uczucia samotności, irytującego wrażenia braku. Mówiąc prosto: Saragass łatwo do Dawców Imion się przywiązywał i napawających go smutkiem pożegnań szczerze nie znosił. Beztroski i nieodmiennego uśmiechu Aune po prostu nie rozumiał. I to wyprowadzało go z równowagi jeszcze bardziej.

Nadzorowanie dalszej roboty zostawiła Vernowi - spokojnemu człowiekowi o nieskończonych pokładach cierpliwości, głębokim głosie i rękach, którymi mógł niemal kruszyć kamienie. Poradzi sobie? Świetnie. Będzie dobrą osobą na jej miejsce. Nie opanuje tej watahy wałkoni? Też dobrze. Kapitan będzie wiedział, żeby wybrać kogoś innego. A ona jeszcze zdąży mu kolejnego dnia tyłek przetrzepać za spartaczoną dniówkę.

Sprzedaż mieczy Rathgara zajęła jej sporo czasu. Jak zwykle zresztą. Nigdy jakoś nie udało jej się pojąć sensu tych ceregieli, handlowych przekomarzanek. Skoro powiedziała płatnerzowi, że za miecze wielkoluda chce siedemdziesiąt srebrnych monet, to chyba oczywistym było, że dokładnie takiej sumy oczekuje. Skoro oczekuje, to chyba oczywiste i całkowicie zrozumiałe, że powinna dokładnie tyle dostać. Czy mówiła niewyraźnie? Nie. Czy ten głupi Dawca Imion w skórzanym fartuchu był głuchy albo cierpiał na niedowład umysłowy? Nie i nie. Więc dlaczego nie mógł ustąpić jej od razu? A tak znowu musiała wysunąć podbródek, spleść ramiona na piersiach, wbić w niego spojrzenie ciężkie od niewypowiedzianych obietnic i ze skrajną ostentacją dać do zrozumienia, że nie opuści jego lokalu, dopóki nie dostanie czego chce. Płatnerzowi trzeba jednak oddać sprawiedliwość: przez pół dzwonu walczył jednocześnie z oślim uporem i Pustułki, i swojego kilkuletniego syna, który koniecznie chciał zobaczyć “pana Awicennę, o którym mówiła mamusia”. W końcu jednak przehandlował te dwa nieszczęsne orcze tasaki za siedemdziesiąt srebrników i przynajmniej dwie godziny świętego spokoju.

- Weźmiesz go do tej kostnicy? Przypilnujesz? - spytał zanim wręczył jej sakiewkę.

- Wezmę, wezmę - obiecała, zgarniając srebro błyskawicznym ruchem - Tak po prawdzie to ja też chciałam zobaczyć tego wielkiego bohatera co dał się ubić jak idiota.

Potem Aune popatrzyła na chłopca. Chłopiec popatrzył na Aune i zaraz potem wyciągnął do niej rączki, zasypując gradem pytań.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 27-03-2012 o 17:38.
obce jest offline  
Stary 27-03-2012, 17:08   #9
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
O malcu dowiedziała się wszystkiego w przeciągu pierwszych dziesięciu minut. Nazywał się Kit, był jedynym synem płatnerza i nie lubił warzyw. Tatko nie chciał mu dać rano ciastka, wczoraj widział takiego śmiesznego kotka, a mama powiedziała, żeby nie płakał, bo pan Awicenna na pewno udaje. Ciocia powiedziała, że elfy są śmieszne, bo mogą mieć żyjących praprapraprapraprapradziadków i to musi być strasznie fajne, bo dostają na pewno dużo prezentów na urodziny. Że tatko się nie zgodził, bo powiedział, że wystarczy już mama mamy i więcej babów to byłoby okropeczne. A mama powiedziała, że się nie zna i to jego wina, że przypaliła mięso.

Aune słuchała tego potoku słów z pełną rozbawienia fascynacją.

Kostnica okazała się budyneczkiem wcale foremnym - o prostej formie, miłych dla oka proporcjach, strzelistym dachu i goncie koloru ciemnej zieleni, który zdawał stapiać się w jedno z koronami okolicznych drzew. Wąskie okna - umieszczone odpowiednio wysoko, by przeciętny Dawca Imion nie dał rady wśliznąć się przez nie bez pomocy jakiegoś złodziejskiego instrumentarium - okalały delikatne płaskorzeźby a obok półokrągłych odrzwi, na podobieństwo figur kamiennych, stała trójka elfów: dwóch włóczników i dozorca dzierżący z autentyczną dumą wielką, dębową, nabijaną stalowymi kolcami maczugę. Aune aż zwolniła, chcąc dłużej podziwiać ten przedziwny estetyczny dysonans smukłej, elfiej sylwetki i prymitywnej, brutalnej broni. Kit, jak psiak biegający do tej pory wkoło niej, zrobił na widok zbrojnych krok w tył i grzecznie uczepił się pochwy noża przyczepionego do skórzanego pasa dziewczyny.

Gdy tylko się zbliżyła do wejścia, elfy popatrzyły podejrzliwie na jej zbroję, przewieszony przez plecy miecz oraz ciekawie zerkającego zza niej dzieciaka i płynnym ruchem zastawiły włóczniami wejście do kostnicy.

- Powinniście przyjść później - powiedział jeden z włóczników, ściągając hełm i odsłaniając bladą twarz oraz jasne, ściągnięte w gładki warkocz włosy. - Tam są nieprzeszukane jeszcze ciała, nieobadane przez głosiciela Garlen. Śledczy kazał, by nietknięte były do jego powrotu.

- A czy ja wyglądam jakbym zwykła trupy tykać?
- prychnęła z miejsca, ale profilaktycznie nie dała elfowi czasu na odpowiedź. - Młody chciał swojego bohatera zobaczyć, legendę sztuki iluzyjnej.

Skrzywił wargi w wyrazie eleganckiego szyderstwa. Jakby nie wsmak mu było, że ktoś ku zmarłemu kieruje słowa podziwu. Jakby “bohater” czy “legenda” w odniesieniu do Awicenny właściwym było używać jedynie kpiąco, z porozumiewawczym mrugnięciem oka.

- Nie mogę wpuścić.

- To co? Dzieciak ma czekać aż mu bohater zaśmierdnie? Zje go wam? Co? Boicie się, że buty mu ukradnie? Kilkuletni malec?

- Oczywiście, że nie
- zaperzył się natychmiast. - Jesteś jego znajomą? - wskazał podbródkiem ku wejściu do kostnicy. Pokręciła głową.

Patrzyła mu w oczy kiedy zastanawiał się jaką podjąć decyzję, kiedy mierzył ich wzrokiem jakby oceniając szansę, że któreś z nich do jakiegoś plugawego kultu należy. Zastanawiał się długo, bez wyraźnego pośpiechu i dopiero po blisko dwóch minutach powiedział w końcu:

- Dobrze. Ale nie na długo.

- Dobrze, nie na długo
- potwierdziła tym samym co on tonem, patrząc na niego mimo wszystko z pewnym wyrzutem.

W ciemnym wnętrzu było ciepło a przesycone zapachem ziół powietrze skutecznie maskowało zapaszek wydzielany przez zwłoki.. Szła wolno pomiędzy ułożonymi na katafalkach ciałami i rozglądała się ciekawie. Niby powinna a jednak nie spodziewała się bogatych w ornamentykę malowideł przedstawiających drzewa i symbole, które pewnikiem przypisać należało Garlen. Podziemnych, kutych w kamieniu pomieszczeń, gdzie zawsze panuje chłód - tak. Ale drewna? Mnóstwa delikatnych zdobień? Dwóch trupów spętanych linami? Nie. Tego nie.

Kit nie miał takich problemów ze zdziwieniem. Przywykł najwyraźniej.

- Aune, Aune - wyrzucił z siebie, ciągnąc ją za rękę. - Spytasz się który to on ten pan? - poprosił.

Strażnik - drugi z włóczników - który wsunął się za nimi do środka machnął tylko ręką, w kierunku jednego z wciąż przywiązanych do noszy ciał. Podeszła do wskazanego katafalku czując na plecach wzrok elfa. Przesunęła ręką po całunie, wsunęła palec pod jeden ze sznurów, sprawdziła jak mocno go zacisnęli. Chłopiec prawie skakał z niecierpliwości, kiedy bezceremonialnie odciągała całun z twarzy zmarłego.

Brodaty, czarnowłosy elf był nieruchomy jak – właśnie – trup. Nie było widać żadnych szczególnych obrażeń – najwyraźniej opowieści o „napuchniętym, czarnym jak smoła jęzorze” i „pozieleniałej niczym wodorost twarzy” były mocno przesadzone. Widać było za to, że nikt truchła nie ruszał – nawet nie zamknął szklistych, niebieskich oczu, które skierowane były wprost na dziewczynę.

Strażnik syknął coś po elfickiemu. Zbyt cicho, żeby dosłyszała, wystarczająco głośno, żeby zrozumiała słowiczą melodię jego głosu. Łypnęła na niego nieprzyjaźnie ponad ciałem, oparła się dłońmi po obydwu stronach głowy nieboszczyka, nie zdając sobie sprawy z tego, że ten doskonale słyszy cichy, powolny rytm, który wystukiwała palcami. Zupełnie jakby w myślach liczyła do dziesięciu. I więcej.

- Szlachetny strażniku - odezwała się w okolicy piętnastego uderzenia, ignorując zupełnie Kita, który z ciekawością sięgał łapką do zarośniętej twarzy słynnego Awicenny. - Długo zamierzasz tak mi na ręce patrzeć? W moją uczciwość wątpisz? A może masz mi coś do powiedzenia ze szczerego serca? Też nie? Pewien jesteś? Bo jeśli wątpisz w mój honor to ja z przyjemnością zaraz na zewnątrz wyjdę i rzyć ci opłazuję jak Rathgarowi. Co ty na to? Tu i teraz. Ty i ja - wyszczerzyła się do niego w paskudnym uśmieszku pełnym absolutnej pewności, że może to zrobić. Nawet z zawiązanymi oczami i lewą ręką. - Nie? To może zostawisz nas samych, żebyśmy w spokoju uszanowanie zmarłemu złożyć mogli... - Elf sarknął ponownie, ale wycofał się na zewnątrz, obrócił plecami do niej i wciąż otwartych na oścież drzwi.

- Aune! - pisnął w tym samym momencie malec z zachwytem, wczepiając się w obwiązujące liny całun i próbując wdrapać na wysoki katafalk. - Żyje! Widziałem! Mrugnął! Popatrzył!

Pustułka przyjrzała się zwłokom krytycznie, ale trup wyglądał odpowiednio trupio i nie dawał powodów, by wątpić w kompetencje śledczego i wszystkich plotkar w mieście.

- Naprawdę widziałem!

Dotknęła bladego policzka. Ciało było zimne... przez chwilę. Awicenna najwyraźniej stwierdził, że nawet jeśli się poruszy, to plotki będą – bo zupełnie otwarcie, wesoło mrugnął do kobiety. Przez chwilę wyglądało, jakby nawet miał coś powiedzieć, ale plecy strażnika przedwcześnie wyleczyły go z gadatliwości.

Aune zareagowała szybko. Przymrużyła podejrzliwie oczy, ale chwyciła chłopca za kołnierz z jakąś szorstką łagodnością, zupełnie jakby małego kociaka podnosiła z ziemi, i posadziła na postumencie, twarzą do siebie. Wybrać pomiędzy sławnym iluzjonistą a bezimiennymi strażnikami? To nie był wybór. No i ciekawa była, tą samą babską ciekawością, która podjudziła ją, żeby martwych bohaterów oglądać.
Byłbym wdzięczny za sekrecję” - trup miał to wręcz wypisane na twarzy. Dosłownie! - „Choć wdzięczność ma cokolwiek skromna, boć mam skrępowane ręce.”
- Wiem, że widziałeś - powiedziała powoli do Kita, choć ponad jego ramieniem ciągle zerkała ku temu najżywszemu ze zmarłych. - To taki okropnie tajny rytuał, który elfy utrzymują w straszliwej >sekrecji< - wykrzywiła się kpiąco, przeciągając lekko ostatnie słowo. - Gdy tylko się takiemu mistrzowi sztuki iluzyjnej pierwsza broda sypnie - jak choćby Wytrzeszczonemu Kelenowi, co u Teskena robi - wyprawia mu się próbę dojrzałości, która ma udowodnić, że jest już prawdziwym mężczyzną. Każda z nich jest...

- Ale tatko mamie powiedział, że elfy to miętkie panienki są
- wysoki głos chłopca idealnie wypełniał każdy kąt pomieszczenia i zapewne niczym srebrzysty strumień obmywał czułe, elfie uszy stojących na zewnątrz strażników. Jego jasne oczy aż wielkie były z przejęcia. - Bo są gołe koło siusiaka!

Aune popatrzyła na Kita, popatrzyła na Awicennę, popatrzyła na nagle ściągnięte plecy strażnika i zaczęła śmiać się jak wariatka.
Zapraszam do sprawdzenia” - stwierdził na piśmie iluzjonista, najwyraźniej dobrze tłumiąc śmiech. Bo uśmiech świadczył, że docenił humor sytuacyjny.
- A mama tatkowi powiedziała, że nie zna się w ogóle - kontynuował dumny z siebie i zaaferowany chłopiec, a dziewczyna popłakała się z uciechy. - Bo lepiej jak gołe niż jak przez włosy nic nie widać. A tatko powiedział, że on jej zaraz pokaże. A mama powiedziała, że żeby pokazywać to trzeba mieć co. A tatko się strasznie zdenerwował i chyba pokazał, bo potem mama była bardzo zadowolona, że on jednak znalazł. Choć się nie spodziewała. Sam słyszałem.

Historyjka chłopca poruszyła nawet zmarłych - Awicenna, jeszcze chwilę wcześniej uśmiechający się sangwinistycznie, lekko zmienił pozycję. Wesołość tłumił jednak skutecznie, bo nie zdradził się nawet dźwiękiem - jedynie ramiona drgały mu lekko i - podobnie jak dziewczyna - ronił łzy uciechy.

- A ciocia powiedziała, że pan Awicenna kiedyś takiemu ważnemu panu ubranie uszył. I jak ten pan w procesji takiej ważnej poszedł, to mu ubranie zniknęło. I ciocia z mamą bardzo się śmiały, bo powiedziały, że tam taka fasolka była. I fałdki. I temu panu potem było bardzo smutno. Ale to był chyba zły pan, prawda? - spytał się Pustułki, która - wpatrzona w małego jak w świeżo wypuszczony ze stoczni statek - przytakiwała mu na wszystko co mówił. - I mówiły też o takiej pani, co ją pan Awicenna takiemu drugiemu panu dał. Tylko tej pani tak naprawdę nie było! I jak tego pana przyłapali, to on miał takie... - Kitowi wyraźnie zabrakło konceptu. Przygryzł wargę strapiony, ale zaraz uśmiechnął się szeroko. - A tatko powiedział, że jak będę dzisiaj grzeczny to dostanę zabawkę. Powiesz tatkowi, że byłem?

- Najgrzeczniejszy
- obiecała, gotowa obiecać mu cokolwiek. - A co jeszcze twoja mama i ciocia mówiły o panu Awicennie?
A za plecami chłopca Awicenna odpowiedział prostym komunikatem: „Błagam, litości!”. W widoczny sposób będąc na granicy jakiegoś ataku.
Przez moment wyraźnie się zastanawiała, kalkulując bilans frajdy i ryzyka. Wyciągać z małego kolejne opowieści i czekać aż pozornego nieboszczyka szlag jasny trafi? Zignorować okoliczności i zaspokoić ciekawość? Wycisnąć z iluzjonisty zapłatę? Obietnicę trybutu? Widząc jednak morderczą minę strażnika, skierowaną ku rozgadanemu chłopcu, snującemu już kolejną opowieść o “panu Awicennie”, spasowała. Zgarnęła piszczącego z radości malca i posadziła sobie na ramionach.
Jeśli zakryjecie twarz całunem... myślę, że Gelethain też by podziękował. Tyle, że on pieniężnie” - wystosował ostatnią prośbę trup, rzucając spojrzenie na trubadura. Najwyraźniej ryzykował sporo – ale pieniądz obiecywał!
- Idziemy, dzieciaku - zakomenderowała, a że swoim słowem nie zwykła sobie gęby wycierać, dodała: - Zanim Scalor zacznie w “Zerwanej Cumie” adeptów rekrutować, do ojca cię odstawię.

- To ten pan, co tatko powiedział wujkowi, że jest zielony jak żaba? I że to dlatego, że w rzece się pławi jak jaszczurka? A wtedy wujek powiedział, że.
..

Kit znowu się rozgadał a Aune doszła do wniosku, że dziecko z dobrą pamięcią jest jedną ze straszniejszych rzeczy, jakie mogą sobie zrobić ludzie.

Skinęła nieznacznie głową elfiemu iluzjoniście i zakryła jego brodatą twarz białym płótnem.
Moment później - ku uldze strażników - kostnica była ponownie cicha i pusta.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 27-03-2012 o 20:38.
obce jest offline  
Stary 28-03-2012, 20:31   #10
 
carn's Avatar
 
Reputacja: 1 carn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwucarn jest godny podziwu
Karmazynowa Bestia. Wyborne. Płowego zawsze bawiła łatwość z którą można było kreować coś tak pożytecznego jak plotki. A “płowy”, ponieważ nic a nic nie przypominał swego artystycznego alter ego. Bestia był nieokrzesanym olbrzymem w krzykliwym stroju drącym niemiłosiernie gębę i rozmazującym tych złych po wszelkich dostępnych powierzchniach. Gdzież tam blond pierwowzorowi konkurować z takimi lukrecjami! Z wzrostu najwyżej przeciętny. Choć krępy, mizerotka z rumianym uśmiechem i radosnym błękitem spojrzenia. Czernidło i czerwona kapota wystarczały by w oczach hołoty uróść do legendy rozmiaru, góry przenoszącej w możliwie brutalny i bezwzględny sposób. Ale zawsze dla dobra ogółu! Poratowania najbiedniejszych, o których nikt upomnieć się nie raczy. No i pasował do tej zacnej osady w której to przyszło mu na głodno raczyć trzewia rzeczanką. Pasował do tego stopnia, że przetoczywszy się przez miejscowe straganiki z garścią srebra nie dało się bardziej. Nawet łuk, długi i drzeworytem pokryty, niczym nie wadził wśród braci elfiej, choć u miejscowych, z powodów praktycznych, mniej brzechw w kołczanach drzemało, a i urozmaicenie pstrokatości lotek pośledniejsze było. Wraz z tobołkiem i płaszczem wszystko na podróż odbytą lub przyszłą wskazywało. Acz obecnie całkiem wytrwale okupował cień rozłożystego drzewa. Wsparłszy się o pień bez entuzjazmu śledził rozgrywające się przed nim sceny mocno przekonany w końcu co do zarzucenia obmyślonego “łatwo i przyjemnie”.
Jakkolwiek wartościowymi miały by się nie okazać elfie buty. I to cztery. Do których na drodze stało elfich butów sześć. Myślenie o tych dalszych troszeczkę mijało się z logicznym ciągiem przyczynowo skutkowym. I Jhink chętniej zaopatrzył by się w obuwie bardziej dopasowane i trwalsze. A słuchy chodziły, że będzie okazja takowe zdobyć bez mordowania elfów na którą to przypadłość miejscowe władze zdradzały nadmierne uczulenie. A zrażanie tubylców nie sprzyjało analizie rentowności tych terenów do eksploatacji. Ale darmowa wyżerka? Picie, za to, że nie udowodnią ci nie bycia adeptem? Co dodatkowo oznaczało tabun opojów niekoniecznie zdolnych zadbać o obecność swoich butów. I to bez próbowania się z podchodzeniem elfich strażników nocą, a nicponie te niesportowo w nocy widzieć mogły! Wnioski nasuwały się same. Należało więc spokojnie dotrwać wieczora obserwując jak dwa trupy zmieniają portową osadę w bzyczący ul. Dom pogrzebowy nagle stał się miejscem ciekawym. Odwiedzanym. Pamiętanym. Dawcy Imion, niezależnie gdzie ich spotykałeś, dawali upust ciekawości zamieniając w rozrywkę każdą przerwę monotonii. Tak zaściankowo. Ale na takich miejscach mu zależało, a Selenthiel miało paść u podwalin poczynań jego przyszłych.
 
carn jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172