Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-11-2013, 12:10   #131
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Zapominanie o świecie całym szło tak dobrze, że aż za dobrze. Co prawda w dzień, gdy słońce wisiało wysoko, i toczyły się dziesiątki męczących rozmów, Yrsa nadal miała wrażenie, że biegnie po rozżarzonych węglach, by miarowo tłuc głową w mur nie do przebicia. Noce jednak wyglądały inaczej, zwłaszcza od kiedy Kot odkrył w sobie niechęć do marnowania śliny w pustych gadkach i niekończących się sprzeczkach. Yrsie też się za bardzo nie chciało gadać, bo to oznaczało, że trzeba by było coś wyjaśniać, roztrząsać to, co jest i to, co to będzie dalej. Toteż nie rozmawiali niemal wcale, dzięki czemu oboje byli zadowoleni. Yrsa dawała się bez oporów porywać w okoliczne chaszcze, wgniatać w jesienną ściółkę i zapominała o wszystkim.

O Boltonie, jednym i drugim, o drugiej wdowie po Boltonie, o tych, co opuszczali obóz i tych, co nie chcieli się przyłączyć. O inkwizytorze w stolicy i stolicy w rękach Wiary. I o tym, że Kot nie dostanie łańcucha najwyższego septona również, że dostanie płaszcz z czerwonym lwem Reyne'ów i młodą szlachciankę z odpowiednio wysokiego rodu i o odpowiednio szerokich biodrach, której ten płaszcz zarzuci na ramiona, a potem narobi jej małych Kociąt. Yrsa nie pamiętała o tym bardzo skutecznie.

Na tyle skutecznie, że własnej głowy też ze szczętem zdarzało się jej zapomnieć. Oklejona jak kokonem wspomnieniami uniesień mijającej nocy nie zwróciła uwagi, że przed namiotem nie było Modrzewia ani strażników. Nie usłyszała oddechu, nie wyczuła obcej obecności na małej przestrzeni własnego namiotu. W rezultacie dała się przyłapać z cyckami na wierzchu i opuszczonymi gaciami.

Lichy ogienek z małej szczapki rzucał równie liche światło na twarz niemłodą i nie za ładną, za to jak na gust Yrsy promieniującą zbyt wielkim zadowoleniem z obecnej sytuacji.
- Warto było czekać. Pomyślałem, że osobiście odpowiem mojej nadobnej duszce.

***



Z ust Yrsy, otwartych do głośnego rozkazu, stawiającego na nogi wszystkich śpiących w pobliżu, wyszło po tych słowach tylko stłumione ziewnięcie.
- Aaaaaa – oznajmiła Yrsa Wull i przeciągnęła się jeszcze raz. Coś w wyniku tego ruchu chrupnęło jej w kręgosłupie, a trzymające się na słowo honoru spodnie spadły w dół. Postąpiła krok do przodu i kopnięciem posłała skłębioną przyodziewę w kąt. - A ja taka potargana.

Eagram Banefort nie ruszył się z miejsca. Z uśmiechem obserwował jej poczynania.
- Będę nadrabiał klasą za nas oboje.
- Co za szczęście - Yrsa wywróciła oczami. - Bo mi by się nie chciało. Co się zdarzyło moim strażnikom? Tym, co byli przed namiotem, a ich nie ma?
Banefort wzruszył ramionami.
- Zmęczyli się. Powiedziałem, że ich zastąpię.
- I uwierzyli, wpuszczając cię tam, gdzie trzymam listy? - mruknęła Yrsa z przekąsem. Nachyliła się nad skrzynią, wybrała w miarę czystą przyodziewę i zaczęła się przebierać.
- Ach… bywam bardzo przekonywujący.
Zamarła z giezłem w rękach.
- Nie wątpię - skinęła mu głową i wciągnęła koszulę. - Zostaniesz moim namiestnikiem? Nie będę musiała nikogo przekonywać sama.
Nie czekała na odpowiedź. Podeszła do wyjścia z namiotu, uchyliła skórę i wydarła się w szary świt.
- Moooooooooooooodrzeeeeeeeeew!
Wołanie na nic się zdało. Pobudziła jedynie zaspanych kamratów, którzy odwajemnili się porządnie skomponowanymi peanami na temat jej matki.
- Mocno śpi - mruknął Banefort ze swego zydelka.
- Toś przeszarżował w takim razie, mości namiestniku. Nie ma Modrzewia, nie będzie miodu i wina, bo ja swoje już wychlałam, a on zawsze umie zdobyć. O suchym pysku będziemy siedzieć - rozłożyła bezradnie ręce, a potem nogą szurnęła przed lorda Baneforta z Banefort sporawą skrzynię.
- A czego jesteś obecnie królową, że potrzebujesz Namiestnika?
- Niczego - wyznała Yrsa z prostotą i wdziękiem i wyciągnęła ze skrzyni czerstwawy bochenek chleba, skórzany mieszek oraz stare, drewniane pudełko.
- Czy może planujesz posadzić zadek na żelaznym tronie? - westchnął - Jakoś tego nie widzę.
- Nie darzę tego królestwa jakimiś szczególnie ciepłymi uczuciami. Ale i nie nienawidzę na tyle, by je doświadczyć tak okrutnie - pokręciła przecząco głową. - Urok sprawy polega na byciu namiestnikiem niezależnym od królowej. Jakiejkolwiek. Czy króla… obecnie nieobecnego - powąchała podejrzliwie bochenek. - A nie boisz się, że każę cię teraz obwiesić?
- A po co miałabyś to robić? - zdziwił się po dziecinnemu, szeroko otwierając szare oczęta.
- Żeby nie wracać do Boltona z pustymi rękoma - oznajmiła sucho, i uciekła spojrzeniem w bok. - Żeby choć trochę osłodzić mu konieczność powrotu na Północ. Na przykład.
- Nie - Banefort zaśmiał się - Spróbuj jeszcze raz.
- Hm - Yrsa też się wyszczerzyła. - Abyś dogadując się ze wszystkimi swymi nadobnymi duszkami, nie stwierdził nagle, że najwięcej ugrasz, wieszając mnie? Tudzież swego drogiego krewniaka?
- Pfe - skrzywił się zabawnie - Takie okrutne słowa w takich ładnych ustach, do czego to dochodzi?
- Lord krewniak wybaczy - Yrsie nawet nie drgnęła powieka - to północne barbarzyństwo. Za Przesmykiem jeszcze całkiem niedawno obdzieranie żywcem ze skóry, posyłanie sobie uciętych części ciała i zrzucanie w przepaść uchodziło powszechnie za wyszukany sposób prowadzenia polityki. Teraz uważają tak tylko niektórzy.
- Wielka szkoda. Tak trudno dziś o porządną rozrywkę.
- Trzeba ci zatem poprzeć Boltona. Roose na tronie - i już byłbyś porządnie rozerwany - skinęła mu głową.
Odpowiedział podobnym gestem.
- Mimo mej sympatii do całego rodu Boltonów, nie mam w zwyczaju stawać po stronie przegranych. Ten koń już dawno zdechł. Podobnie jak potęga Lannisterów.
Pokręciła głową, szybko i bez zastanowienia.
- Uwierzę, jak zobaczę ciało Roose’a. I Ramsaya. Ciała męża nie widziałam. A też bym chciała zobaczyć.
Rozsupłała sakiewkę i ułożyła ją na skrzyni przed Banefortem, obok bochenka chleba. W środku była garść brudnawej soli.
- Mój dom jest twoim domem - wyrecytowała okolicznościową formułkę. - Czy też namiot… prawo gościny to samo. Gdzie leżą moi strażnicy, mój miły gościu?
Banefort wskazał kciukiem ścianę namiotu za swymi plecami.
- Moi ludzie dbają, by twoi ludzie nie zrobili sobie krzywdy.
- Niechaj twoi ludzie przestaną pilnować i razem z moimi ludźmi pójdą się najeść i napić.
Bękart trącił materię. Yrsa usłyszała ponure - Jestem - sługa musiał stać tuż za namiotem, czekając na rozkaz pana lub jakąś oznakę kłopotów.
- Słyszałeś piękną panią? Idźcie się napić - przekazał jej sugestię Banefort.

Yrsa z rumorem opróżniła na skrzynię drewniane pudełko. Ujęła czarnego i białego króla w dłonie i stuknęła cokolwiek wytartymi koronami.
- Grasz białymi czy czarnymi, lordzie krewniaku?
- Bywa, że oboma na raz - oczy pojaśniały mu na widok gry, a uśmiech złagodniał. Wyciągnął powoli rękę i wyłuskał białego króla z palców Yrsy.
- Słyszałam, że w Dorne stworzyli szachownicę dla trzech graczy - Yrsa zapełniała metodycznie swoją stronę figurami. - Mam wrażenie, że oni tam lubią trójkąty… - wysunęła w przód czarny pion. - To kim jesteś, lordzie krewniaku, na szachownicy Zachodu i tego, co zostało jeszcze z Siedmiu królestw, hm?
- Cóż - Eagram podniósł do oczu dwie, sfatygowane figury - Jako, że tylko oni są na planszy wyjątkowi, a on jest odrobinę zbyt leniwy, jak na mój gust, muszę chyba zostać królową.
- Sprytnie - Yrsa nachyliła się nad planszą. - Ale u podwalin tej decyzji leży ten sam błąd, który zawsze popełniał Roose. I który, jak sądzę, w końcu go zgubi.
- Mianowicie? - Eagram rozstawił swe pionki.
- Przy całym moim podziwie, jakim darzę Roose’a i jego kunszt robienia ludziom wody z mózgu… są ludzie, którzy figurami być nie chcą - uśmiechnęła się blado, i wysunęła kolejny pion, choć przeciwnik nie zdążył wykonać jeszcze żadnego ruchu.
Banefort zdawał się tego nie dostrzegać.
- Ranisz mnie, moja droga. Skąd ten pomysł, że lubuję się w wodnistych mózgach?
- Może weryfikuję moje pomysły. I poglądy - odpaliła Yrsa dwornie. - Ty nie trzymasz z przegranymi. Ja nie powierzam mojego losu i spraw w ręce ludzi głupszych ode mnie… ani takich, co nie wiedzą co zrobić, gdy ktoś przestaje grać czysto i podług zasad - urwała sobie kawałek czerstwego chleba, posypała obficie solą i wpakowała w usta, by za chwilę wyciągnąć rękę do trzeciej figury.
Banefort wsparł brodę na dłoni i spojrzał na planszę. Yrsa nie wyczytała w jego twarzy spodziewanego zaskoczenia, ani oburzenia.
- Jeszcze dwa - ponaglił.
Uśmiechnęła się, leciutko, ale serdecznie.
- To ja gram czarnymi, mości namiestniku - przypomniała łagodnie. - Naprawdę jesteście spokrewnieni - pociągnęła tym samym tonem. - Masz te same oczy co on. Nie kolor - naciągnęła skórę obok własnego oka - ale ten sam wyraz, kiedy coś was cieszy.
Przechylił głowę na bok, ale jego rozbawienia na chwilę osłabło. Zmarszczki wokół oczu spłyciły się.
- Może - odparł i sięgnął do dwóch pionów Yrsy. Przesunął je, ustawił, ocenił to ustawienie - Tak będziesz miała większe szanse.
- Hm? - Yrsa przestudiowała zmienioną sytuację na polu. Kilka następnych ruchów wykonała w całkowitym milczeniu, gładząc się po ustach końcem warkocza.
- Banefort nie leży nad morzem? - wyrąbała znienacka w ciszy, wykonując ruch potwornie ryzykowny. - W cieniu Żelaznych Wysp i ich zapędów grabieżczych, hm hm? Aż dziw mnie bierze, że żelaźni ludzie kradli solone śledzie rybakom w północnego wybrzeża… zamiast przyłączyć się do ogólnego grabienia Lannisterów.
Musiała przyznać, że sytuacja na planszy zdecydowanie jej sprzyjała. Jeżeli dobrze to rozegra, będzie mogła wziąć królową w sześciu ruchach, a potem będzie już z górki. Banefort zdawał się stawiać swoje piony od niechcenia i w skutek tego tracił jednego po drugim. Droga do królowej była już prawie odsłonięta.
- Ciekawe, prawda? Tak jakby bardziej opłacało im się zostawić Banefort w spokoju.
- Banefort i Zachód – uściśliła z kamienną twarzą. - Zaiste, bardzo ciekawe.
Zaśmiał się, a Yrsa straciła gońca.
- Z początku myślałam, że to Roose. Że od początku chciał się z wami układać, że przyblokował jakoś żelaznych, bo zbyt by was złupili, nie słuchają nikogo i nigdy by nie odzyskał tego, co nagrabią… ale to nie on. On teraz odchodzi, a żelaźni nadal kradną paciorki, zamiast sięgnąć po złoto, póki jesteście słabi. Dlaczego?
- O - drugi goniec poszedł za pierwszym - To bardzo złożone zjawisko. Powiedz mi jednak… kiedy ostatnio słyszałaś coś o Żelaznych? Jak grabią Północ? Jak grabią cokolwiek? Nie mówię o tych szczęśliwych duszach, które uczepiły się ogona pirackiej sroki i pałętają się po wschodnim wybrzeżu. Kiedy ostatnio słyszałaś jakiekolwiek wieści z Żelaznych Wysp?
- Z trzy tygodnie temu? Kiedy opuszczałam przystań?
- Trzy tygodnie to długo, a trzeba doliczyć jeszcze czas lotu kruka, albo marszu posłańca. Tak, to długo - królowa Baneforta była wystawiona na cios, ale zanim Yrsa zdołała ją powalić, jej własna Królowa położyła głowę.
- Cóż spotkało dzielnych żeglarzy? - Yrsa nawet nie mrugnęła okiem nad stratą. Czarny koń, chroniony przez wieżę, był już blisko białego króla. - Lord krewniak wie… krew jest ważna. Ta wspólna. Ta przelana też. Żelaźni i klany upuścili sobie nawzajem całe morze krwi.
- Mam takiego medyka - mruknął Banefort bawiąc się białym koniem, którego odstawił jednak na miejsce - Jego umysł skacze na boki i trudno go utrzymać w ryzach.

Bękart wpatrywał się w szachownicę i pocierał skroń w zamyśleniu - Żelaźni nie będą już przelewać niczyjej krwi - podjął niepozornego białego pionka i zbił nim innego chroniącego czarnego króla - Szach.
- Roszada - odpaliła Yrsa i zagrożony król zamienił się miejscami z wieżą. - A czy nie zdarzy się tak, że miast żywych łupieżców, do wybrzeży dobiją upiorne statki, pełne martwych żelaznych. Nie złota łaknących i łupów, tylko mięsa tych, co jeszcze żyją?
- Tak się nie zdarzy - zaśmiał się Banefort, ponownie szachując Króla - Wiedziałaś, że nie lubią ognia? To takie proste… - w jego głosie pojawiła się jakby nutka żalu.
- Czyżby było ci szkoda, lordzie krewniaku? - zapytała, przesuwając tylko konia, robiąc miejsce. Biały król znalazł się na linii strzału. Oczywiście, ten ruch nastąpiłby już po zbiciu jej króla… Yrsa się uśmiechała.
- Hm - skrzywił się wpatrując w planszę i odwlekając ostateczny cios, który był jedynym możliwym i sensownym ruchem - Zagrajmy jeszcze raz.
Oplotła się ramionami i przez dłuższą chwilę przyglądała się w milczeniu przeciwnikowi, ponad niedobitkami czarnej i białej armii. Wreszcie skinęła głową i zaczęła ponowie rozstawiać figury.
- Ktokolwiek przetrwał na Żelaznych Wyspach? - zapytała, po czym nagle uniosła wzrok znad szachownicy i uśmiechnęła się kocio. - I co słychać u drugiej wdowy po Namiestniku?
- Och, nic wielkiego - Banefort pomagał jej z wznowionym wigorem - Ma nadzieję zostać dziewicą.
- Niech sobie wsadzi szpunt od beczki - oznajmiła poważnie Yrsa. - Rozumiem, że Żelazne Wyspy obsadziłeś swoimi ludźmi? I rozumiem, że Lannisterowie w imię dorwania się do skrawka władzy chętnie poświadczą wszystko, łącznie z dziewictwem dwukrotnie owdowiałej mężatki? Oprócz władzy chcą czegoś jeszcze?
- Władzy? - westchnął - Obecnie, moja droga, walczymy o przetrwanie.
- Czyż nie to dla wielkich rodów oznacza właśnie władza? - wzruszyła ramionami. - My?
Uśmiechnął się krzywo i wykonał pierwszy ruch na planszy. Wpatrywał się w rozstawienie, jakby wróżył przyszłość rozgrywki.
- Wielu Lannisterów zginęło w Lannisporcie. Miasto padło nagle i gwałtownie. Ci członkowie rodu, którzy przetrwali, zwrócili się do mnie, bym ratował ich skóry - westchnął, czekając na jej ruch - Ot, i przekleństwo bycia kompetentnym.
- Rozmawiasz także z Tyrellami - stwierdziła bardziej niż zapytała. Czarny koń wysunął się przed piony.
- Rozmawiam, rozmawiam ze wszystkimi, którzy chcą słuchać - kolejny pion wysunął się do przodu.
- Dobrze - skinęła głową. - Dlaczego unikasz mówienia o żelaznych? - Yrsa poprawiła pod tyłkiem kolebiący się pieniek. Za koniem wysunął się goniec.
Jeszcze jeden zwykły pionek. Z jego strony rozgrywka zdawała się być zupełnie pozbawiona fantazji.
- Choć zrobiłbym to jeszcze raz, choć było to posunięcie niezbędne dla naszego przetrwania, nie jestem z tego dumny.
- Kto wie?
Przesunął kolejny pionek i uśmiechnął się szeroko.
- Póki co, ty, moja śliczna.
- Mój małżonek, niech zgnije w grobie, też żywił podobne mrzonki - nie odwzajemniła uśmiechu. - Kiedy wyrzygiwał spazmatycznie, kogo to on nie zabije.
Zaśmiał się pod nosem.
- Och, no dobrze, dobrze - westchnął - Podejrzewam, że Bolton wie. Podejrzewam, że wie też Josef Grey. Nie wątpię, że niedługo wieść poniesie się po całym Westeros.
- Czy to możliwe, że zawlekliście tę zarazę na wyspy przypadkiem? - twarz Yrsy była niewzruszona.
- Ależ oczywiście - prychnął - Któż odważy się powiedzieć inaczej?
- Idiota… niestety idioci krzyczą najgłośniej - pokręciła głową. - Niestety, w wyniku waszego niedopatrzenia zginęli poddani Starka. Będziecie musieli to Północy wynagrodzić - wzruszyła ramionami. - Czego ty chcesz, Eagramie Banefort, hm?
- Chcę się odwdzięczyć Północy - był z siebie bardzo zadowolony - Jak słyszałem, właśnie tam się wybierasz, moja droga?
- Coś mi stoi na drodze. I coś mnie trzyma za połę płaszcza. Między nami krewniakami, fascynuje mnie fakt, że jeszcze żyję. Fascynuje mnie, dlaczego Roose ciągle pozwala mi żyć. Zresztą, Roose mnie fascynuje, jak zawsze - wykrzywiła się z niesmakiem.
Wpatrywał się w nią przez chwilę z fascynacją i odrobiną rozbawienia w szarych oczach.
- Ale wiesz, że musi zginąć?
Odstawiła ze stukiem figurę, którą właśnie miała przesunąć. Wstała, opierając dłonie na skrzyni, i nachyliła się do twarzy rozmówcy, by spojrzeć mu w oczy z odległości oddechu.
- Moja fascynacja nie osłabnie ani o jotę - powiedziała cichym, uprzejmym głosem. Twarz miała gładką i pogodną. - Kiedy będę obdzierać skurwiela żywcem ze skóry.
Odchylił się powoli i równie powoli mrugnął. Zdawał się poruszać, jak mucha w smole, ale pod tą fasadą Yrsa dostrzegała dobrze naoliwioną maszynę.
- Nie wątpię - oświadczył przeciągle.
- Co… - Yrsa opuściła tyłek z powrotem na pieniek i niemal nie patrząć przesunęła figurę - … nie zmienia faktu, że ludzie, których prowadzi, są potrzebni na Północy. Żywi. Nie jako trupy psujące się przed Przesmykiem. Pytałam, czego chcesz. Nie jakich środków będziesz używał w tym celu w najbliższym czasie. Lordzie krewniaku.
- Ach - przymknął oczy - Chcę niedużego zamku, żyznych ziem i dobrej kobiety - zaśmiał się - Chcę pokoju w Westeros.
Yrsa zamrugała i milczała dłuższą chwilę, jakby liczyła, że na czole Baneforta wypisze się wielkimi literami: PRAWDA tudzież ŁEŻ. Pomyślała o chacie krytej łupkiem i ojcowej łodzi na brzegu. I zostawionym w stolicy inkwizytorze.
- A, do diabła z tym wszystkim - machnęła rozeźlona ręką.
I tak już niezbyt stabilna plansza zsunęła się ze skrzyni, a pionki posypały na ziemię. Eagram Banefort przechylił głowę na bok i patrzył, jak królowe i królowie turlają się w piachu pospołu z poddanymi. Zdawało się go to bawić.
Yrsa nachyliła się niezgrabnie po pudełko, zgarnęła w garść kilka figur.
- Więc w jaki sposób zamierzasz się odwdzięczyć Północy… co przybliży nas do pokoju na świecie, ogólnej szczęśliwości, w której wszyscy będziemy mogli wrócić do naszych domów, by natrzaskać sobie słodkich, różowych berbeci?
Nos bękarta zmarszczył się mimowolnie.
- Trzaskanie popieram, do berbeci mam podejście dość ambiwalentne - sam pochylił się po kilka pionów - Póki co, zamierzam uwolnić Północ od zmory Boltona, a później pchnąć nasze wojska pod Mur. Prawdopodobnie po drodze też przyjdzie nam trochę powojować. Słyszy się różne rzeczy, o tym co dzieciak Roose’a wyprawia po zagrodach.
- Co wyprawia?
- Głównie wyżyna co się da. Podobno bawi się też w zjadanie serc swych przeciwników i inne podobne herezje - Banefort podnosił kolejne figury, nie patrząc na Yrsę.
- Ach - oznajmiła bez zdziwienia. - Postudiowałam sobie ostatnio - zrobiła nagle woltę w dyskusji. - Taką książkę jakiegoś maestera, który nie miał co w życiu robić, więc spisywał, który szlachcic trzaskał którą szlachciankę, i jakie były efekty owego trzaskania. Ogólnie, fascynujące. Śledziłam sobie wasze pokrewieństwo. Banefortów i Reynów. Czy raczej twoje i Lothara, bo chyba jesteście ostatni. Masz w dupie te więzy krwi, nieprawdaż?
Zamarł na ułamek sekundy. W końcu jednak wszystkie pionki były zebrane i nie było jak ukrywać się przed prawdą. Zmierzył Yrsę wzrokiem.
- Nie, tak bym tego nie ujął.
- A jak? - zainteresowała się Yrsa.
- Rodzina jest ważna dla każdego bękarta - uśmiechnął się krzywo.
- Nie za bardzo się wyznaję w temacie - oznajmiła lekkim tonem. - W klanach nawet jeśli ojciec nie uzna dziecka, bachor ma rodzinę matki - wstała i podeszła bliżej, by się lepiej przyjrzeć rysom twarzy. Ujęła dłonią podbródek rozmówcy. - Twoja matka była z Lannisterów, prawda?
Banefort nie był młody, w kącikach oczu, ust i na czole gromadziły mu się zmarszczki. Kiedyś był zapewne przystojny, ale czas nie zatrzymuje się dla nikogo. Z bliska było wyraźnie widać, że głowę miał po prostu ogoloną tuż przy skórze, a nie łysą, jak kolano, jak można było pomyśleć na pierwszy rzut oka. Jego twarz nie zdradziła Yrsie wiele tajemnic, ponad to co oczywiste. W jego szarych oczach pojawił się błysk niepokoju.
- Tak - odpowiedział ostrożnie.
- Tak mówiła fascynująca książka maestera zafascynowanego trzaskaniem - Yrsa przymrużyła oczy. Nie zabrała dłoni i dalej mówiła, choć już nie tak lekkim tonem: - Lothar więzy rodzinne ma w dupie. Niestety. Nie miał okazji się nauczyć, jak to jest, gdy na drugim końcu świata żyje ktoś, kto ma w żyłach tę samą krew. Jakoś nie potrafi inaczej. Pewnie przywykł do myśli, że wszyscy nie żyją, hm?
Yrsa nie zawiodła się. Jej słowa miały nawet większy efekt, niż mogła się spodziewać. Eagram Banefort znów mrugnął nieludzko powoli. Nim jednak ciężkie powieki przysłoniły oczy mężczyzny, Yrsa dostrzegła w nich ból.
- Cóż - mruknął bękart - Czasem można wybrać tylko między złem i czymś jeszcze gorszym, nieprawdaż?
- Nie wiem - przyznała się. - Ale wydaje mi się, że śmierć jest przerażająco ostateczna. A życie niesie wiele możliwości i dróg.
Wróciła na swoje miejsce i rozsiadła się okrakiem na pieńku.
- W każdym bądź razie, w imię tej złotej zasady kazałam Lotharowi zrzec się funkcji i zabieram go na Północ. Jeśli zaś chodzi o ciebie, mój panie… sądzę, że przynajmniej na razie winieneś zostać po tej stronie Przesmyku.
Zwykły uśmiech wrócił na usta jej rozmówcy.
- A w jakim celu?
- Pokazania, że jesteś namiestnikiem. Pomachania papierem z pięczęciami. Zabezpieczeniem dostaw. Zawarciem koniecznych umów - poruszyła ramionami.
- Czyli to, co umiem najlepiej - zaśmiał się i kiwnął głową na zgodę - Część sił oddam jednak pod twoje dowództwo. Do łażenia po prośbie nie potrzebuję armii.
- Pro… śbie - powtórzyła drewnianym, zdziwionym głosem. - Tak myślę, że jeśli uda się to, co planuję, to nie będziesz musiał. To Tyrellowie będą prosić, byś zechciał z nimi rozmawiać. Co by o nich nie powiedzieć, nie lubią zostawać poza nawiasem.
- Strzeźcie się Tyrellów, nawet gdy przynosza dary - zaśmiał się Banefort - Zobaczymy. W kążdym razie nie będe potrzebował zbrojnych.
- Część zbrojnych przeznaczysz do garnizonu na Fosie Cailin. W rozmowach z lordami Północy, Doliny Arrynów i miejmy nadzieję, że Dorzecza również, zażądasz od nich tego samego. Wszyscy ucierpieliśmy z powodu tej blokady… wszyscy powinniśmy pilnować Przesmyku. -Zażądasz w pierwszej kolejności, na wstępie, uregulowania statusu twierdzy, i żeby zebrani poparli człowieka, którego wybierzesz na dowódcę… a oni poprą człowieka, którego pokażesz im palcem… wiesz, dlaczego?
Wpatrywał się w nią z uśmiechem igrającym na ustach.
- Ach, powiedz, moja słodka, dlaczego?
Spojrzała mu w oczu i na moment wyhamowała słowotok. Parsknęła krótko i pokręciła głową.
- Bo wybierzesz człowieka, z którym Północy, Dorzeczu i Dolinie będzie po drodze. Zachodowi niekoniecznie. Ale zadowolisz się faktem, że jego lojalność wobec króla, honor i kompetencje jako dowódcy są niewątpliwe. Zadowolisz się tym, że to człowiek, który utrzyma Przesmyk choćby i we własnych zębach. To im powiesz, łaskawy lordzie, pokazując im palcem Bryndena, Czarną Rybę. Zanim zaoferujesz, że do końca Zimy wszystkie podatki pobrane na ziemiach Zachodu zamiast do kiesy Korony przekażesz na potrzeby Muru.
Odchylił głowę do tyłu, westchnął i wpatrzył się gdzieś w niebyt. Przeciągnął palcami po wargach, jakby to pomagało mu podjąć decyzję. Ten sam gest towarzyszył ich grze w szachy.
- Nie mam zastrzeżeń.
- Powiesz, że pokoju bez króla, bez Neda Starka zawrzeć nie możemy. Ale w tej sytuacji, wobec tego, co się dzieje na Murze, i wobec listów znalezionych na Fosie Cailin, nie możemy siedzieć i pierdzieć pod siebie. Zaproponujesz zawieszenie broni. Na czas Zimy. Na ten czas przyjmiemy, że atak Boltona na Zachód był prywatną wojenką lorda Dreadfort. Zażądasz wydania jeńców, których pojmano w walce, i sam zrobisz to samo. Ci, na którzy dopuścili się jakichokolwiek zbrodni mogą gnić w lochu aż król się pojawi i ich osądzi, albo przywdziać czerń i iść na Mur. Zażądasz zwrotu łupów. Część przeznaczysz na utrzymanie garnizonu na Przesmyku. A część na potrzeby Muru… bo do cholery, trochę potrwa, zanim zbierzesz podatki. A ludzie muszą żreć codziennie.
Na czas Zimy zaproponujesz lordom Północy pakt. Oni bronią Muru. Ty dbasz, by nie zdechli w śniegach z głodu, nie zabrakło im spyży, broni ani ludzi. W gestii zarządzania tą górą złota będziesz podlegał Lordowi Dowódcy i Pierwszemu Zarządcy Straży… czyli praktycznie nikomu, bo póki wozy będą sunąć na Mur nieprzerwanym sznurem, nikt ci nie będzie niczego kazał ani patrzył na ręce. Liczę, że namówię do podpisania paktu także Royce’a i Tullych. Jeśli mi się uda, będziesz namiestnikiem ponad połowy królestwa… tej walczącej na Murze. Jeśli nie, tylko Północy i Zachodu. Też niebrzydko, tak myślę - wzruszyła ramionami. - Najpierw jednak musi paść Fosa Cailin, a na Fosie muszą się znaleźć wielce brzydkie listy. Twarde potwierdzenie plotek o tym, że Roose zdradził Starka… które to plotki ktoś zacznie niebawem rozsiewać w prującej na Przesmyk armii Północy.
Eagram Banefort słuchał jej bajań z uśmiechem na twarzy.
- Och, moja droga, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to przyjemne obserwować myślącą istotę - zaśmiał się - O mnie niech cię śliczna główka nie boli, nie pierwszy dzień gram w tę grę. Wójek Banefort załatwi ci zapasy, odwody i listy, jakie tylko chcesz - wujowanie musiało mu się spodobać, bo podejrzanie się uśmiechnął i poklepał po udzie - Nie usiądziesz wujowi na na kolanka?
- I wypłaczę w rękaw, jakem okrutnie nieszczęśliwa była w małżeństwie ze zdrajcą i królobójcą, pocieszenia szukając? - zapytała poważnie. - Nie, dziękuję. Już sobie z tego powodu popłakałam, a nie będę narażać cennego sojusznika na uszczerbek w kontakcie z moimi wystającymi kośćmi Jestem przekonana, że w obozie znajdziesz bez trudu coś milszego i bardziej miękkiego w dotyku... - splotła razem szczupłe dłonie i przygryzła wargi. - Ja też nie handluję pierwszy raz. Naprawdę wiem, że nie tak powinno to wyglądać. Naprawdę mam świadomość, że wiele żądam… a nie daję niczego pewnego. Co najwyżej stwarzam możliwości i pomogę, żebyś sam mógł coś zdobyć… ale nic nie daję i wiem o tym - machnęła bezradnie ręką. - Gdybym mogła, to wyglądałoby to inaczej. Ale ja nic nie mam - wzruszyła ramionami. - Niczym nie dysponuję, prócz własnej porwanej koszuli. Więc, khym… żeby to chociaż z wierzchu wyglądało tak jak powinno… jest coś co mimo tego mogę dla ciebie zrobić, lordzie krewniaku, przyszły namiestniku? Hm? - w ciszy rozległy się suche trzaski. Yrsa strzelała kostkami dłoni.
Banefort pochwycił jej ręce w swoje, powstrzymując kolejne nerwowe gesty i przyciągnął ją do siebie. Przez chwilę Yrsie wydawało się, że jednak wciągnie ją na kolana, ale w jego intensywnym spojrzeniu zamiast pożądania dostrzegła niebezpieczny chłód.
- Będziesz go pilnować, jak oka w głowie - stwierdził, nie prosił.
- Zawsze to robię - mruknęła. - Ale najwyższy czas, żeby przestał się mnie słuchać. Będzie też taki czas, w którym nie będzie mnie już potrzebował.
Poczuła ból w ściśniętych palcach.
- Jeżeli zginie, będę bardzo niezadowolony.
Wyrwała dłoń z uścisku, szybkim, gwałtownym gestem, zmrużyła oczy ze złością.
- Strawiłam życie na służeniu podobnym tobie. Dociera do mnie za pierwszym razem - w słowach nie było ani krzty gniewu. - Ogień zabija ożywieńców. Ale Innych tylko smocza stal. Wiem, że Reynowie mieli taki miecz. Wiem, że lwy go nie mają. Tywin pragnął błyskotki z valyriańskiej stali, próbował podkupić jakiś od mniejszych rodów. Gdyby zdobył taki w Castamere, nosiłby go u boku. Nie nosił. Ktoś go ukrył. Czas, żeby się cudownie odnalazł. Ten, albo jakikolwiek inny.
- Coś jeszcze, moja pani? - syknął.
- Nie, mój panie - Yrsa skinęła uprzejmie głową. - Chyba że chcesz dołączyć do nas na śniadaniu i wysłuchać listy podejrzeń Lothara. Ma taką wobec ciebie. Jest długa. Zejdzie się jak nic do wieczerzy.
Banefort wstał, śmiejąc się gorzko.
- Nie będę nadużywał gościnności.
- To nie moja sprawa - odparła po chwili. - I obiecałam mu też, że zachowam wszystko dla siebie i nie będę w tym grzebać. Ale sądzę… że popełniasz błąd. Może jednak czasem i tak trzeba.
Podeszła do wyjścia z namiotu i wyjrzała na obóz.
- Odezwę się spod Fosy. Może i się okaże, że brzydkie listy znajdą się same.
Banefort nie odpowiedział, wyminął ją i odszedł, nie odwracając się za siebie.

***

Reyne wyłonił się z zarośli pół godziny później, zadowolony, bo wyspany. Długo zadowolony nie był.
- Składasz obietnice za moimi plecami – wytknął jej wściekle.
- Ehe – pokiwała głową znad listów. - Kto rano wstaje, temu...
- Co mu obiecałaś?
- Nic wielkiego. Śmierć Boltona. Tytuł namiestnika większości królestwa. Śniadanie...
- I? - łypnął okiem.
- Noooo... nie chciał śniadania.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 14-11-2013 o 12:14.
Asenat jest offline  
Stary 15-11-2013, 12:03   #132
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Kolejny dzień rozmów
- Witam, czcigodny Panie - Margeary uśmiecha się, a rumiane policzki aż lśnią w promieniach zachodzącego jesiennego słońca - Jak brzmi werdykt?
- Werdykt? raczej kontr propozycja. Ogólnie jest zgoda, ale pod pewnymi warunkami. Urząd Glorianny będzie podlegał wyborowi i nie będzie dziedziczny. Będzie też rozdział na funkcje kobiece i męskie.
- W razie gdyby wynikła z różnica zdań między Najwyższym septonem i Glorianną, głos decydujący będzie mieć dowódca Nocnej Straży. Rada septonów nalega tez na zachowanie czystości Glorianny
- Grey zachował to na koniec.
Margeary słuchała uważnie nie dając po sobie poznać, co myśli o tych kontrpropozycjach. Gdy inkwizytor skończył wpadła w chwilowe zamyślenie.
- Mogłabym przystać na takie propozycje - skinęła głową - Jestem pewna, że nie znajdzie się nikt godzien ze mną konkurować na to stanowisko. Rozdział funkcji… jak rozumiem zgodnie z Siedmioma. Też mi się podoba - westchnęła - No i czystość… jak mam to rozumieć? Czy chodzi o rzeczywiste zachowanie czystości? Czy może po prostu mam nie rodzić dzieci?
- Tar rozdział zgodnie z Siedmioma. A czystość… Glorianna musi być bez skazy i podejrzeń. Glorianna będzie symbolem, a jak za przeproszeniem używać symbolu w sypialni? Wszak nie godzi sie o tym nawet myśleć.
- Tsyk
- Margeary westchnęła, nieco niezadowolona - No dobrze, dobrze…nigdy nic za darmo, co?
- Niestety funkcje na świeczniku wymagają poświęceń. Wszak będąc córka tak znamienitego rodu od początku wiedziałaś, że pewne ograniczeni zostaną ci narzucone. choćby i w sprawach małżeństwa. Bycie Glorianną to jeszcze większa odpowiedzialność.
- Chciałbym tez poruszyć sprawę nie związaną z naszymi obecnymi targami.
- Grey zmienił temat - doszły nas niepokojące wieści z Muru. Wróg stoi już pod nim i potrzeba Wronom posiłków. Właśnie gromadzimy oddział, którym chcemy wspomóc Mur, ale jest to niewiele, a do tego Bolton blokuje drogę. Czy możemy liczyć na waszą pomoc?
- Wróg pod Murem? Dzicy?
- Margeary zastanowiła się i wzruszyła ramionami - I tak idziemy w tamtą stronę by rozprawić się z Boltonowym oblężeniem Ziem Zachodnich. Myślę, choć nie jestem uprawniona do dysponowania wojskiem mojego Ojca, że Wysogród z chęcią wesprze tę inicjatywę.
- Miło mi to słyszeć. Pozwolę sobie skierować dowódcę naszej wyprawy do odpowiedniej osoby u was, by omówili szczegóły.
- Wracając do tematu, trzeba rozesłać wieści o wyborze Glorianny. Tak by nikt nie mógł podważyć wyników wyborów.

- Och, chyba najlepiej byłoby gdyby wiadomość wyszła od samej Wiary…
- Oczywiście, zawiadomimy kogo trzeba. Pozostała jeszcze sprawa sprawowania władzy podczas nieobecności króla. Najlepszym rozwiązaniem jest regencja, gdy prawowity król powróci na tron, władza wróci do niego.
- A kogo obecnie uznajemy za prawowitego władcę
- Margeary przechyliła głowę na bok - I kogo uznajemy odpowiednim regentem?
- Obecnie władcą jest Stark, mimo że nieobecny. Obecnie regentem jest najwyższy septon.
- Septon Regentem? Ależ proszę bardzo. Oczywiście ze mną w roli doradczej. Gnębi mnie jednak inna sprawa. A co jeżeli Stark nie zechce powrócić na tron? A co jeżeli zginie gdzieś na Północy? Czy nie lepiej w ogóle zapomnieć o monarchii?

- Obecnie najwyższy sepeton jest regentem, a doradcami rada septonów. Takie jest prawo. Gdy zabraknie monarchy władze sprawuje najwyższy septon do czasu powrotu monarchy. Wierz mi pani rezygnacja z monarchii to krok do zagłady. Słyszałem o zamorskim wynalazku jaką jest demokracja. Już sama nazwa ma jakieś taki demoniczny wydźwięk.
Margeary zaśmiała się.
- Pocieszny z pana filozof, panie Grey. Ale ja raczej myślałam o teokracji, wspartej przez możne rody.
- Pocieszność wynika raczej z niewiedzy niż z filozofii. Teokracja się nie sprawdzi, zawsze będzie ktoś kto uzna, iż on lepiej posiadł zrozumienie boskch intencji. Stąd tylko krok do wojen, a wojny religijne są zajadlejsze i bardziej niszczące niż wszystko co do tej pory spotkało Westeros. Jak wiesz pani, wojny zazwyczaj toczy się po o coś, pieniądze i władzę, jeśli to potrafisz dostać bez wojny, to nie będziesz marnować sił na wojowanie. Ale jeśli religia jest powodem wojny to koszty nie grają roli.

- Może wydać się dziwnym, że Inkwizytor nie chce dominacji religii na świecie. Wszyscy już zapomnieli po co została powołana Inkwizycja. Nie mamy wyciąć w pień innowierców, lecz stać na straży państwa by nie uległo ono całkowitej zagładzie. To, że przez pewien czas dobro państwa i przytarcie rogów innowiercom szło w parze to zwykły przypadek.
Margeary słuchała z uwagą. Nie była jedynie ambitną dziewczynką. Potrafiła też się uczyć, co chyba było jej najgroźniejszą cechą.
- Masz rację, braciszku Grey
- odparła - Regencja zdaje się najefektywniejszą formą rządów, którą mogliśmy wybrać.
Greyowi zdawało się, że odrobinę za szybko przyznała mu rację.
- Doprawdy? a skąd takie wnioski?

- Och… przecież sam mnie przed chwilą przekonałeś, że wszystkie inne możliwości niosą ze sobą ogromne problemy. Natomiast regencja? Cóż… jest bardzo stabilną formą sprawowania rządów i zgodną z obecnym prawem, czy zwyczajem.
- Bardziej interesuje mnie ta szybkość zmiany decyzji.
Obruszyła się.
- Ależ, ja mam umysł otwarty i chłonny. Boli mnie, że wątpisz w moje zdolności do pojmowania tak składnie wyłożonych prawd i przyjmowania argumentów, Panie Grey.

Grey ani przez moment nie wierzył w odpowiedź.
- Dobrze wiec. Czy mamy wszytko omówione? Dajmy sobie jeden dzień na przemyślenie i potem jeśli nic nowego nie będziemy mieli do omówienia moi jurysci prześlą projekty wszelakich koniecznych pism.
- Oczywiście, gdy tylko podpiszemy cyrograf zaopatrzenie i wszelka pomoc zostaną wpuszczone do Przystani. Ja i mój dwór zajmiemy Czerwoną Cytadelę? A… co z Cersei?
- Przykro mi, ale Cytadela chwilowo jest niedyspozycyjna. Jej status musi przedyskutować Rada septonów.
- Cersei zaś przebywa w miejscu odosobnienia
- wyjaśnił obszernie Grey.
- Yhm - Margeary odpowiedziała uśmiechem. Grey był już w stanie zorientować się w jej mimice i dostrzegł znaki świadczące o całkowitym braku szczerości - Dobrze więc… Muszę jednak nalegać na odpowiednie dla mego stanu i znaczenia lokum. I chciałabym spotkać się z byłą królową.
- Myslę pani, że lepszym pomysłem, zwłaszcza wizerunkowo będzie zamieszkanie przec ciebie wraz ze świta w klasztorze. Oczywiście nie będziesz podlegać jego regule ale dobrze by było, byś z grzeczności respektowała co bardziej rzucające się w oczy nakazy.

Margeary westchnęła i z niechęcią skinęła głową.
- W klasztorze!? Nie macie czegoś mniej… klasztornego?
- Niestety sytuacja wymaga poswięceń. Bez obaw pani, osobiście zasugeruję przeoryszy przydzielenie ci największej celi. Rzecz jasna nikt nie będzie obstawał przy zachowaniu oryginalengo umeblowania.
- Więc kiedy będę się mogła spotkać z Cersei?
- W tej chwili nie jest to możliwe. Mogę zapytać o cel tego spotkania?
- Chciałabym z nią po prostu porozmawiać… może przekonać ją, że jeszcze nie jest za późno by odpokutować za ciężkie grzechy.
- Bez obaw, pokutuje cały czas, a ma wiele do odpokutowania.

- Cóż, jako Glorianna i tak sobie z nią porozmawiam… Chciałam tylko być miła i zapytać uprzednio o zgodę - zaśmiała się Margeary - Dobrze, że nie mogę tobą rozporządzać Josefie Grey, bo wiedz, że z chęcią wysłałabym cię na Mur.
- Dziękuje za wspaniałomyślność, wiele osób zadowoliło by się skrytobójczą próbą.
- zamilkł na chwilę - I wiele osób tak robi - pozostawił wnioski do wyciągnięciaTyrellównie.
- Chciałem zwrócić uwagę, że Inkwizycja i jej sprawy mieszczą się poza obowiązkami Glorianny.
- Och, czyżby Królowa była sprawą Inkwizycji? Czy może jedynie przebywa pod jej ochroną?
- To też, są sprawy w które mogła być zamieszana, pomijając już jej kazirodcze ekscesy. Hmm, a wymiar sprawidliwości znajduje się w męskiej strefie wpływów…
- Och, myślę że Najwyższy Septon nie odmówi mi krótkiej wizyty. Może nakłonię ją do przyjęcia pokuty
- zachichotała.
- Jak już mówiłem, z jej pokuta sami sobie damy radę.
- Zobaczymy, mój drogi. Zobaczymy.
- Oczywiście moja droga
- Grey uśmiechnął się lekko.
 
Mike jest offline  
Stary 20-11-2013, 10:21   #133
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Królewska Przystań

Tyrellowie przybyli do miasta wśród deszczu złotych liści. Jesień zawładnęła Przystanią. Kiedyś pewnie znaleźliby się najęci przez koronę sprzątacze, by pozbyć się zalegającego w rynsztokach listowia. Teraz nikogo nie było na to stać. Ludzie byli biedni, głodni i słabi.
Nic więc dziwnego, że wpatrywali się w wojska Wysogrodu, jak w wybawców, a w Margeary, która jechała na przedzie wojsk swego ojca, odziana w prostą zieloną suknię, z włosami przystrojonymi wieńcem z ostrokrzewu, jak w świętą, godną zasiadać pomiędzy Matką, a Ojcem.
Josef Grey patrzył na przedstawienie z niesmakiem. Margeary rozdawała chleb z juków, a jadący za nią rycerze obdarowywali każdego, kto nie był w stanie dotrzeć do pięknej Tyrellówny. O dziwo nie było zamętu, nikt nie odważył się rzucić z pazurami na słodką Margeary. Nikt nie ściągnął jej z konia, ani nie skradł jej wyszywanych perłową nicią pantofli.
Josef Grey bardzo się starał zepsuć reputację Margeary - wiecznej dziewicy. Jego ludzie rozsiewali plotki i głosili kalumnie, jednak z jakiegoś powodu bardzo niewielu było gotowych podjąć temat i psioczyć na młodą kobietę. Zwłaszcza, że niosła ona ze sobą obietnice pełnego brzucha i bezpieczeństwa. Margeary, w oczach gawiedzi była nadzieją. Nawet Grey nie był w stanie tego całkiem zepsuć.
Wręcz przeciwnie, jeszcze poprawił jej wizerunek. Teraz lud Królewskiej Przystani widział w niej nie tylko nieziemską piękność i dobro, ale także zwykłe człowiecze wady, które uczyniły Margeary niepodzielnie rządzącą królową serc.


Intronizacja Gloriany odbyła się z pompą, której mogła pozazdrościć Cercei Lannister i, na którą nie było stać nikogo. O zachodzie słońca, do wtóru świętych pieśni, Margeary Tyrell wstąpiła do sali tronowej na siwym wałachu. Gdy koń dotarł do stóp schodów prowadzących do przysłoniętego czerwoną gwiazdą Żelaznego Tronu, Dosher Stone, odziany w karmazyn i brokaty pomógł jej zejść i poprowadził przed oblicze Najwyższego Septona.
Margeary padła do stóp świętemu meżowi i zaraz została podniesiona.

- Nasi Bogowie - zaczął Wróbel - Co dzień przypominają nam o równowadze. O świetle i ciemności, o tym co łagodne i, co twarde, o żarze i o chłodzie, o zimie i o lecie. I ja pragnę wam przypomnieć, moje dzieci o wadze tego co kobiece i tego co męskie w naszym życiu i wierze. Tak jak Ojciec, ma Matkę, jak Wojownik, ma Dziewicę, a Kowal, ma Staruchę, tak i ja, chcąc was prowadzić, niczym pasteż przez te ciężkie czas, mam swoją przeciwwagę.
Tu głowa Wiary wskazała na łagodnie uśmiechniętą i stanowiącą obraz wszelkich cnót Margeary Tyrell.
- Oto wasza Gloriana! Niechaj ukoi nasze dusze i sprawuje piecze nad sercami. Taka jest wola Siedmiu, wola Wiary, wola głowy kościoła. Jaka jest wasza wola?
Ledwo wybrzmiało pytanie, szaro-bury tłum, który zebrał się pośród kolumnady i na podwyższeniach wykrzyczał swą aprobatę. Nieliczne głosy sprzeciwu utonęły w powodzi uwielbienia i wdzięczności. Nie po raz pierwszy Josef Grey doświadczył prostoty ludu, który nie rozróżniał Margeary Tyrell i potęgi jej ojca.
Inkwizytor poniósł porażkę, jednak nie przegrał jeszcze gry. Póki żył, miał zamiar stać na drodze Panów Wysogrodu do Żelaznego Tronu.
Rozpoczęła się ceremonia. Margeary uklękła i opuściła głowę. Jej brzuchaty ojciec narzucił jej na ramiona zielony płaszcz podszyty złocistym lisim futrem i wyszywany złotym brokatem w najpiękniejsze róże, jakie Grey kiedykolwiek widział na materii. W tle słychać było śpiew sióstr klasztornych, po chwili do hymnu zaczęli się dołączać wierni. Co prawda, w większości nie znali słów, co nie przeszkadzało im nucić do wtóru. Ceremonia zrobiła się podniosła i niezmiernie wzruszająca. Najwyższy Septon zdjął z ramiona Margeary płaszcz symbolizujący opiekę Domu Tyrell i zastąpił go białym, naznaczonym wielką czerwoną, siedmioramienną gwiazdą Wiary. Na głowę Gloriany włożożono perłową koronę, którą kiedyś Grey widział pośród skarbów Cytadelii. Filigran i szlachetne kamienie ukształtowane zostały w klejnocie tak, że przypominał on kwiecisty wieniec. Grey zorientował się, że Margeary otrzymywała atrybuty siedmiu - wieniec Dziewicy. Przyszła kolej na pozłacane, dorodne jabłko wysadzane rubinami, mające symbolizować oraz lśniącą macicą perłową i szlachetnymi kamieniami latarnię.
Margeary została uzbrojona w moc Dziewicy, Matki i Staruchy. Gdy nadanie zostało zakończone, wstała i odwróciwszy sie do wiernych, uraczyła ich słodkim uśmiechem i pokornym skinieniem szlachetnej głowy.
Salą ponownie wstrząsnęły wiwaty, a Gloriana, skąpana w promieniach słońca, zasiadła po lewej stronie Żelaznego Tronu. Najwyższy Septon rozpoczął kazanie. Nastała cisza.


Josef Grey nie słuchał. Cóż nowego mógłby się dowiedzieć z natchnionych słów Wróbla? Miłujmy sie, żyjmy w harmonii, przetrwamy? Zamiast tego obserwował obecnych i katalogował ich reakcje. Mężczyzna stojący wysoko w krużganku, ukryty za filarem uśmiechał się sardonicznie, jakby cała podniosła ceremonia bawiła go do rozpuku. Ciemne włosy, zryta słonecznymi zmarszczkami twarz i bogate odzienie. Pirat, primus inter pares wśród piratów Smoczej Skały. Człowiek interesu, który przybył by nawiązać stosunki dyplomatyczne z Wiarą i bardziej monetarne z nielicznymi kupcami, którzy wciąż rezydowali w Królewskiej Przystani.
U jego boku młoda kobieta z ogoloną głową, odziana w błękity i turkusy Essos. Jej dłonie i szyja kapały złotem i opalami, a talię ściskała szarfa z najcieńszego i najlżejszego złotego splotu. Leniwe spojrzenie jej jasnych oczu nie opuszczało Margeary. Dziewczyna wydawała się zniesmaczona.
U boku tej interesującej pary pojawił się nagle uniżony sługa. Pirat wysłuchał jego podszeptów i sam rzekł parę słów, które chłopiec, skłoniwszy się, od razu zaniósł do Starucha. A więc protegowany Greya chciał jako pierwszy zawrzeć intratną umowę z człowiekiem kontrolującym dostęp do morza. Godne pochwały zaangażowanie. Gildia kupiecka ledwo się narodziła, a już handlowała swymi afektami na lewo i prawo.
Grey poczuł nagle czyjś wzrok na sobie, a po chwili u jego boku pojawił się Mistrz Tortur Inkwizycji. Wysoki, niebieskooki, zimny, jak sam Mur. Jego uśmiech nie wróżył nic dobrego. Tak samo uśmiechał się kastrując gwałcicieli i skalpując dzieciobójczynie.
- Podglądasz mnie, potworku - zamruczał do ucha Greya - Poniechaj, albo się pogniewamy.

Fosa Cailin


Niech Siedmiu prowadzi twe ręce, serce i duszę. Bądź Błogosławiony i idź tam gdzie niesie Cię Wiara. Strzeż się kłamców i pochlebców. Miej baczenie na przyjaciół i miłuj ich, póki możesz. Otocz opieką niewinnych i przebacz tym, którzy zbłądzili, lecz tych, co zatracili się w grzechu oczyść krwią i płomieniem. Bądź miłosierdziem i zemstą. Bądź obrońcą i pogromcą. Idź na Północ i zanieś tam Światło.
A gdy wrócisz, czy to w ciele, czy w całunie, wiedz że pamięć o Tobie nie zginie.


Wielce to były pokrzepiające słowa - pomyślał Reyne, krzywiąc się w cynicznym uśmiechu. Wróbel chciał z niego zrobić męczennika. Najwyższy Septon potrafił zagrać każdą kartą, którą mu rozdano. Reyne powinien się chyba od niego uczyć, jeżeli chciał być przywódcą, za którym szły tysiące.
Pokazał list Yrsie, ale zamiast spalić, jak większość papierów, które traciły na aktualności schował za pazuchę. Teraz czuł jego żar na piersi i miał wrażenie, że z takim amuletem jest silniejszy, szybszy i mądrzejszy, że ta bitwa nie może pójść źle.

Yrsa czuła, że ta bitwa może pójść źle. Wszystko było ułożone. Fosa otoczona z każdej strony. Błotniacy czaili się pewnie po krzakach czekając na sygnał do ataku.
Klanowcy i doliniarze podzielili się na dwa garnizony, jeden atakował ze wschodu, drugi z zachodu. Od północy element zaskoczenia nie występował. Nie, Yrsa, Royce i Reyne mieli odwrócić uwagę obrońców i pozwolić oddziałom, które przeszły na Północną stronę Fosy zaatakować gwałtownie i morderczo, jak boży młot, spadający na żelazną bryłę kowadła. Fosa Cailin miała zostać zmiażdżona w jednym krótkim udrzeniu. Miało nie być niespodzianek.
Więc Yrsa spodziewała się najgorszego.
Atakowali w dzień. Nocą mokradła byłyby nie do przejścia i połowa piechurów i konnych zginęłaby w cuchnących odmętach. Nie, taka gra nie warta byłaby świeczki. Nikt nie zamierzał ginąć w tej potyczce śmiercią męczeńską. To miał być atak przeprowadzony w zgodzie z prawidłami sztuki i zdrowego rozsądku. A jednak Yrsa nie mogła przestać widzieć złe omeny.
Najpierw pękł jej popręg gdy dosiadała kucyka, potem wrona narobiła jej na szyszak, a na koniec z drzewa spadła na nią ropucha. Nikomu się nie poskarżyła, jeszcze tego brakowało, by ją wzięto za histeryczkę. Jednak te, z pozoru błache zdarzenia wpoiły jej przekonanie, że podczas bitwy wydarzy się coś nieoczekiwanego.

Pierwsze uderzenie odbiło się od murów, jak garść grochu. Nie było to dla atakujących żadnym zaskoczeniem. Nie od dziś wiadomo było, że Fosa Cailin może się bronić przed najazdem hordy barbarzyńskiej, regularnej armii i jeszcze kilku kompanii najemniczych. Nie, przebicie się przez Fosę graniczyło z cudem.
Obrońcy nie zdawali sobie jendak sprawy, że mogą zostać zaatakowani także od Północy. Gdy w powietrzu poszybowały błotniackie strzały, a na słabo bronione mury zaczęły się wspinać oddziały yrsowych klanowców, sługusy Boltona zaczęły panikować. Drugie uderzenie od Południa wybiło obronę z równowagi. Rycerze, łucznicy, pachołkowie, wszyscy poszli w tan.

Yrsa stała na czele oddziału dzikich wojowniczek i cierpliwie czekała na sygnał Royce’a do ataku. Gdy wreszcie dźwięk rogu przebił się przez jazgot metalu, krzyki zwyciezców i jęki rannych, wystrzeliła, jak zając z nory.
I już zupełnie nie jak zając rzuciła się wraz ze swoimi wojowniczkami do ataku na flankę. Wszystkie wątpliwości i obawy zginęły, przygniecione nawałnicą krwi i żelaza. Strzały świstały wokół jej głowy. Jedna drasnęła kucyka w zad, poganiając go jeszcze do ataku. Konik spisywał się dzielnie, poniósł Yrsę prosto pod mury Fosy, tam gdzie wisiały na hakach liny, zarzucone przez poprzednie oddziały, które zdążyły już wspiąć się na szczyt obwarowań.
Wspinaczka mignęła, szybko jak niemiłe wspomnienie. Nim się spostrzegła wraz z towarzyszkami broni stały już na flankach i rozglądały się za czymś do ubicia. Walka trwała już w całej warowni. Czysty chaos rozgrywał się na jej oczach. Podświadomie zaczęła szukać wśród trupów znajomych twarzy, ale szybko się opamiętała. Listy, musiała zdobyć listy.
Tylko gdzie szukać czegoś takiego w tym chaosie? Wierze Fosy Cailin dawno już runęły, albo groziły zawaleniem i w ogóle nie nadawały się do zagospodarowania. Gdzie więc Maester i jego kruki mogli znaleźć schronienie?
Jakby tylko czekając na to niewypowiedziane pytanie, z powały prowizorycznej chatki umiejscowionej w północno-wschodniej części dziedzińca wystrzeliło czarne ptaszysko, a zaraz za nim kolejne. Nie poleciały daleko, strzały łuczników dosięgły ich w locie, a śmiertelny skrzek zlał się z odgłosami bitwy.
Gdy pierwsze ptacie truchło huknęło o ziemie, Yrsa już przedzierała się w stronę budynku. Serce zabiło jej mocniej gdy zdało jej się, że dostrzega płomienie liżące słomiany dach. Przyspieszyła, ale ktoś zastąpił jej drogę. Młoda twarz, strach w oczach i trzęsąca się prawica. Chłopak zginął nim zdążyła podnieść miecz. Topór Jednookiej rozpłatał mu czaszkę. Promienie słońca nadały jego mózgowi dziwnie złotą barwę.
Yrsa otarła twarz z rozprysków krwi, przekroczyła drgające jeszcze ciało i musiała zastawić się przed kolejnym atakiem. Jej uwagę rozproszył jednak ogień, który wybuchł nagle za plecami boltonowego wojownika, który napierał na nią z całej siły. Chatka Maestra płonęła. Yrsa przeklęła swój los, było za późno.
Nagle jej flaki przeszył straszliwy ból. Spojrzała w dół. Strzała. Wstrząsnęły nią torsje. W uszach zadudniło. W powietrzu syknął kolejny pocisk. Tym razem przebijając ramię w którym dzierżyła miecz. Osunęła się na kolana. Nad jej głową zawisło wrogie ostrze. Świat zadrgał i zniknął.

Obudziła się nagle. Usiadła, oczekując że zobaczy dookoła krajobraz po bitwie, albo namiot medyka. To co ujrzała zupełnie nie pokrywało się z niczym. Siedziała wśród opadłych złotych liści. Słońce prześwietlało przez krwawoczerwoną koronkę, a u jej boku leżał wielki, złoty, gorący kształt. Lew uniósł łeb i spojrzął na nią oblizując potworną paszczę. Był większy od jakiegokolwiek dzikiego kota, którego kiedykolwiek widziała. Był większy od pociągowego wałacha. Był też piękniejszy niż obrazy, które widziała w Królewskiej Przystani. Cersei lubiła nimi obdarowywać ważnych i mniej ważnych ludzi, czy instytucje. Wszędzie w mieście wisiały więc podobizny lwów. Jednak żadna sztuka nie oddawała piękna tego stworzenia.
Skóra na grzbiecie zwierzęcia zadrgała, a z jego gardła dobył się krótki, acz donośny dźwięk zadowolenia. “Obudziłaś się”, zdawał się mówić złoty lew, “Dobrze”. Nagle zwierz zastrzygł uszami i zwrócił czujne spojrzenie na rozpościerający sie przed nimi las “Ktoś się zbliża”.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 20-11-2013 o 14:02.
F.leja jest offline  
Stary 28-11-2013, 21:32   #134
 
Sir_Michal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodze
Duch splunął i zamaszystym ruchem dłoni dał sygnał dla swoich ludzi. Cała kolumna piratów w mgnieniu oka stanęła jak wryta, jakby oczekiwała tego sygnału odkąd wyruszyli.

- Odwrót - ryknął kapitan, nie zważając na spojrzenie króla. - Mieliśmy umowę Starku, kolejne trupy nie wchodzą w grę - zauważył pirat, ponownie podnosząc głos. - Zachować szyk, szybciej!

Pochód uciekających zamykała załoga Beendroda, król i sam Wieprz. Dookoła ganiali jeźdźcy próbując pospieszyć ociągających się, zwolnić tych którzy zanadto wyprzedzili pochód, a przede wszystkim nadać całe eskapadzie odpowiedni kierunek.
Jenny jechała na swym smoku. Od kiedy opuścili morze, prawie się z nim nie rozstawała. Nauczyła się go dosiadać niczym wierzchowca. Nieliczne konie, które piratom udało się zarekwirować bały się smoka i robiły się przy nim nerwowe. Tylko największe i najbardziej toporne konie pociągowe, znalezione gdzieś w opuszczonym sadzie nie miały przy Maegorze kompleksów i szły, jak po sznurku.
Duch i Eddard Stark oraz ich najbliżsi ludzie właśnie takich rumaków dosiadali.
- Uciekamy, jak jacyś tchórze - stwierdziła Jenny, ześlizgując się po prowizorycznej uprzęży, którą stworzył dla niej jeden z ludzi Starka. Siodło było proste, ale stabilne, przymocowane całą baterią zrabowanych po statkach pasów i lin. Co najważniejsze jednak, prócz zwykłych, krótkich strzemion, na życzenie Jenny, która chciała łatwo ześlizgnąć się z bestii, rzemieślnik przymocował do uprzęży długie pasy zakończone pętlami, po których można było się ześlizgnąć, a nawet na nich zawisnąć. Tak właśnie Jenny zniżyła się do poziomu Ducha - Mamy smoka. Możemy zmieść te potwory z powierzchni ziemi.
- To nie nasz problem, Jenny. One muszą skądś pochodzić. Niszczymy jedne, a na ich miejsce przychodzi dziesięć kolejnych. Z pewnością dla Maegora to tylko kolejna zabawa, ale nawet on zdecydowanie wolałby żywych ludzi - pirat uśmiechnął się lekko i położył dłoń na ramieniu kobiety. - Nie ma powodu byście ryzykowali.
To się jej nie spodobało. Zrzuciła jego dłoń i skrzywiła się gniewnie.
- Więc co zamierzasz? Obejść ich na około? A co jeżeli cała Północ jest nimi usiana? Ja ci powiem, skąd one przychodzą… Z pustych wiosek i miast, które mijaliśmy - syknęła wściekle - A może po prostu zrezygnujesz? Nie dość, że ciągniesz nas po tym zadupiu, to przy pierwszej przeszkodzie się poddajesz? To z pewnością sprawi, że twoi ludzie będą cię bardziej szanować.
Pirat spojrzał przed siebie i dłuższy czas kontemplował słowa dziewczyny.
- To twoja decyzja. Zwykła stal nic na nich nie wskóra. Tylko ta, którą znaleźliśmy w stolicy mogła, ich zranić - kapitan wyciągnął na parę cali rzeczoną broń. - Co sugerujesz? Mam kazać ludziom rzucić się na stwory, których nie można zabić? Mają walczyć z czymś, co próbuje ich zagryźć? Bez Maegora wszyscy poleglibyśmy już w Dreadfort - Duch splunął i uśmiechnął się w stronę Jenny. - Chcesz ich wszystkich spalić, dobrze. Ale co dalej? W Winterfell spotkamy ich jeszcze więcej. Więcej niż w całym Dreadfort. Co wtedy? Zrównamy z ziemią siedzibę Starka i wrócimy nad morze nie tylko z pustymi rękoma, ale i pustymi żołądkami? Czy pójdziemy jeszcze dalej na południe. Skąd wiemy, dokąd sięga ta zaraza? Nie zwykłem walczyć z czymś, czego nie da się pokonać. Gdy złapiemy flautę na morzu po prostu czekamy. Nie da się pokonać wiatru. Ty jednak jesteś w stanie zwalczyć te potwory - tym razem pirat położył dłoń na szorstkiej, pulsującej ciepłem skórze Wieprza. - To twoja decyzja.
Jenny zacisnęła zęby tak mocno, że pod jej pociemniałą od słońca skórą zagrały mięśnie. Spojrzała w dal i powiedziała cicho.
- Na morzu jestem tylko twoją kochanką - stwierdziła posępnie. Te słowa niosły ze sobą zarówno gorycz, jak i żal. Zdawało się, ze podjęła decyzję.
- Nie zawrócę.
Duch uśmiechnął się, oczekując takiej decyzji.
- Na morzu jesteś moją księżniczką - pirat wziął róg do ust i zagrał tak samo jak kilka minut wcześniej. - Wygląda na to, że Stark ma dziś swój szczęśliwy dzień.
- Kiedy dotrzemy do Winterfel dostaniesz obiecane skarby - księżniczka skinęła głową, uśmiechając się lekko.
- Trzymam za słowo - odparł pirat odwzajemniając uśmiech.

***

Większości piratów jakoś nie widziało się wracanie przez zawszawiony potworami kraj bez wsparcia ich własnego potwora. Od grupy odłączyła się zaledwie garstka piratów, którzy zobowiązali się zanieść do floty informacje o decyzji Ducha i sytuacji na lądzie. Ze względu na swą liczebność, oddział miał się poruszać szybko i sprawnie i powrócić na łono swych braci w przeciągu kilku dni.

Stark usłyszawszy co zaszło wyglądał na skonfliktowanego. Nie chciał narażać niepotrzebnie ludzi, ale nie mógł też zawrócić. Zwłaszcza teraz, gdy był tak blisko domu. Postanowił więc ostatecznie spożytkować swą wiedzę i doświadczenie by doprowadzić oddział Ducha w całości do Winterfell.
- Potwory są powolne. Ich siła tkwi w liczebności i odporności na zwykłe bronie - rozłożył mapę na kulbace i wskazał nieckę wyżłobioną przez uparty strumień, która znajdowała się parę stajań na południe od pól zainfekowanych przez szkodniki - Możemy je zwabić tutaj. Zastawić pułapki i spalić.
- Załatwić potwory sprytem, to mi się podoba - stwierdził kapitan, klepiąc króla po plecach. - Wystarczy, że puścimy grupkę, która pokieruje potwory wprost w pułapkę. Każę przygotować materiał. Każdy z naszych dostanie pochodnię, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Co o tym sądzisz?
Stark skinął głową.
- Wybierz ludzi szybkich i zwinnych, by w razie czego mogli wspiąć się szybko na wzgórza.
- Naturalnie - zgodził się Duch i podziękował mężczyźnie. - Czas zabrać się do roboty.
 
Sir_Michal jest offline  
Stary 04-12-2013, 11:45   #135
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
- Będziemy szli Drugą Drogą - słowa Kuropatwy zadźwięczały w umyśle Rosy, jak krople deszczu.

Dziewczyna wciąz nie potrafiła sie przyzwyczaić do tego sposobu porozumiewania. Na dodatek zjawienie nowej postaci sprawiło, że poczuła się nadzwyczaj obco i niepewnie. Nieco skrępowana przyjrzała się kobiecie.

Kuropatwa była niższa od Rosy. Drobnej budowy, smukła, ciemnoskóra, odziana w spleciony z wyschniętych liści płaszcz. Na jej brązowej głowie piętrzyła się szopa brązowych włosów przetykanych źdźbłami trawy, a spod tej grzywy wystawały duże uszy i ogromne oczy o złotych tęczówkach i kocich źrenicach.

- Czym jest Druga Droga? - Różyczka zadała pytanie na głos.
- Droga przez miejsca, które nie istnieją. Przeszłe, przyszłe, teraźniejsze i niemożliwe - odparła Kuropatwa z uśmiechem.
- Rodzaj magii dostępny tylko Dzieciom Lasu - wyjaśnił Gael - Będzie ciężko i niebezpiecznie, ale szybciej. Zdecydowanie szybciej niż piechotą przez Westeros - skrzywił się, a po chwili dodał z niezachwianą pewnością - No i wiele się nauczysz.

Cóż mogła odpowiedzieć? Skinęła niepewnie na znak zgody. Trzeba wypić to, co sama nawarzyła.

- Zjedz coś - Gael wskazał na leżące obok ogniska podpłomyki, jagody, a nawet ugotowane jajka i kawałek sera - A potem wypijesz, to co ci Kuropatwa naważy.

Mężczyzna wstał i odszedł w las. Rosa została sama z kobietą-dzieckiem. Kuropatwa postawiła w ogniu żelazny kociołek i nucąc pod nosem jakąś rzewną melodię zaczęła do niego dolewać i dorzucać, mieszać i wąchać.

- Zostaniesz nieśmiertelną - powiedziała wreszcie do posilającej się Rosy - Tak jak zielona wiedźma, Danice. Jej moc leżała w manipulacji i szaleństwie. Skąd weźmiesz swoją?

Dopiero teraz dziewczyna zrozumiała jak bardzo jest wygłodniała. Do tego doszły typowo fizjologiczne potrzeby ciała oraz pragnienie kąpieli. Choć na to ostatnie nie mogła sobie teraz pozwolić, przynajmniej opłukała twarz w misie z lodowato zimną wodą. Czyżby w pobliżu był strumień?

Kiedy wreszcie Rosa usiadła naprzeciwko dziwnej kobiety, miała ochotę już tylko rzucić się na jedzenie. Dobre wychowanie jednak zwyciężyło. Nie mówi się przecież w trakcie posiłków.

- Myślę, że nawet dla nieśmiertelnych świat to ciągłe zmiany. Może wolniejsze, może mniej zauważalne, ale jednak... wszystko się zmienia. Nie wiem, co będzie moją inspiracją za lat 10 czy 100. Teraz dobrowadziło mnie do was jedno - pragnienie wolności i niezależności. Wszyscy, nawet ci, którzy się mną chcieli opiekować, pragnęli w jakiś sposób kierować moim losem. Wiem, że jestem młoda i... jestem dziewczyną, wiem, że patrząc na mnie ludzie widza przede wszystkim ładną buzię... myślą o mojej wartości na małżeńskim targu. A ja nie jestem głupią kobyłą na sprzedaż. Mogę być silna. Muszę tylko... mieć miejsce wokół siebie, by rozprostować skrzydła. Dlatego zawsze będę walczyć o swoją wolność.

- To dobre źródło
- skinęła głową Kuropatwa - Powietrze, woda, ziemia i ogień, wszystko co żywe pragnie wolności. Jest w tym siła.

Kobieta włożyła pokręcony czasem mały palec do buzującego na ogniu naparu i oblizała go różowym językiem.

- Dobre. Gotowe - stwierdziła i postawiła kociołek na trawie - Zaraz ruszamy.

Rosa niepewnie podsunęła się do kociołka.


Choć zapach przypominał woń zgniłych wodorostów, kiszki zagrały marsza. Dziewczyna siegnęła po glinianą, wyszczerbioną miseczkę, która leżała niedaleko i równie sfatygowaną drewnianą łyżkę - niedomyta przez poprzedniego użytkownika. Młoda szlachcianka chciała odrzucić ją z oburzeniem, przypomniała sobie jednak własną sytuację. Ci ludzie nie mieli obowiązku opiekować się nią czy ją karmić, a jednak to robili. Co więcej... mogli stanowić przepustkę do upragnionego od lat skarbu - wolności.
Różyczka z trudem wstrzymując odruchy wymiotne, przełknęła pierwszy łyk breji.

- Jeszcze, jeszcze - Kuropatwa ponaglała Rosę.

Dziewczyna skrzywiła się, ale wykonała polecenie.
Kiszki skręciły jej się z bólu, a język zapłonął ostrym, pulsującym bólem oparzenia. To nie był ten sam wywar, który pomógł jej poprzedniego wieczora zasnąć. Miała wrażenie, że płyn wywierca jej dziurę w żołądku, wypala trzewia i zżera ją od środka.

- Dobrze, dobrze - słyszała, jak przez grubą ścianę głos Kuropatwy - Bardzo smaczne. Bardzo dobre.

Upadła na trawę, wijąc się i chyba zemdlała, bo nagle wszystko ustąpiło. Otworzyła oczy. Przez czerwone liście prześwitywało złote słońce, a kocie oczy Kuropatwy przyglądały się jej z zadowoleniem.

- Już. Wstawaj, pora iść.

Dziewczyna podniosła się ciężko.

- Może... jestem paniusią... - mówiła z trudem - Może dla was... nic nie wiem o życiu, ale... - popatrzyła na Kuropatwę, która wpatrywała się w nią jakoś dziwnie - Nie okłamujcie mnie. To była najgorsza breja jaką jadłam. Kucharka z Ciebie raczej nie będzie, przykro mi. - spróbowała się lekko uśmiechnąć, po czym zaczęła szykować się do podróży. Nie było tego zreszta wiele, rozczesała włosy palcami i zaplotła w prowizoryczny kok na karku, zarzuciła płaszcz na plecy i schwyciła swój tobołek w rękę. Była gotowa.

Kuropatwa podała jej rękę i nim Rosa zdążyła zaprotestować pociągnęła ją za sobą przez las. Szła dziwnie szybko i zaciskała zakończoną pazurami drobną dłoń jak imadło na dłoni Rosy. Dziewczyna szła pochylona, próbując nadążyć za swą przewodniczką, ale potykała się o kolejne gałęzie i zataczała. Szybko traciła oddech.

Zrobiło się ciemniej. Zrobiło się ciemno. Las zgęstniał, trawy pod stopami pożółkły. Chłód przenikał warstwy odzienia.


- Szybko, szybko, już czekają - głos Kuropatwy stracił swą melodyjność i wydał się skrzekiem, okrutnym i złośliwym.

- Kto czeka?

Odpowiedział jej kolejny wybuch maniakalnego śmiechu. Kuropatwa zgarbiła się, a jej dłoń zdała się Rosie koścista i zimna niczym dłoń trupa. Zatrzymały się. Mrok zdawał się naciskać na Rosę z każdej strony.

- Ci których zabiłaś i ci, których zostawiłaś na śmierć - syknęła pokraczna istota znajomym głosem - Zostawiłaś mnie na śmierć

Zielona Wiedźma odwróciła głowę, by spojrzeć na dziewczynę przez ramię. Wyłaniająca się spomędzy wiszących w strąkach czarnych włosów twarz była pomarszczona i wysuszona, pokryta liszajami i brudem, ale w oczach wciąż płonęły nienawiść i szaleństwo.

Koszmar, to musiał być koszmar.
Nagle coś trzasnęło w krzakach nieopodal. Potwór wykręcił parszywy łeb w stronę dźwięku i skrzeknął z irytacją:

- Kto tu?!

Coś pochwyciło Różyczkę za drugą rękę i szarpnęło, wyrywając ją z uścisku Danice. Wiedźma wrzasnęła, zaskoczona, ale Rosa już biegła, znów ciągnięta, tym razem przez chudą, przerażoną kobietę.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 06-12-2013, 09:12   #136
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Próbowała wymknąć się niepostrzerzenie przed świtem. Tej nocy także, noc przed bitwą nie różniła się dla niej niczym od poprzednich. Reyne jednak się obudził i chciał, aby było inaczej. Niezadowolonym pomrukiem z głębin gardła dał znak, że nie śpi.
- Znowu uciekasz.
- Nie uciekam.
- Naprawdę?
- Naprawdę nie. Zostanę, jak tylko coś wymyślę. Coś bardzo mądrego i zabawnego, co mogłabym powiedzieć, nakryta w łożu z septonem... i krótkiego, żebym była w stanie wyciągnąć to z pamięci tuż po obudzeniu.
- Wstydzisz się - warknął.
- Nigdy.
- Wstydzisz się, że jestem twoim kochankiem.

Trochę racji miał. Tylko że wolała, tej nocy przed bitwą, rozwiać mu mrzonki niż przyznawać rację.
- Nie jesteś moim kochankiem. Jesteś moim królem.

Trzeba było zostać. Gdy spała obok niego, nigdy nie miała złych snów. Tym razem poszła do siebie, przysnęła zwinięta na barłogu, i w mglistym, zimnym lesie jej snu przyszedł do niej Roose.

Lord Dreadfort przyklęknął przy niej, splótł razem blade, krzepkie dłonie i przymrużył jasnobłękitne oczy.
- Przegrałaś, dziewczyno. Jako i ja przegrałem.
- Ty przerżnąłeś z kretesem, Roose. I to już dawno temu - odwarczała, uniosła rękę do ciosu. Piekielnie mocno chciała go uderzyć. - Ja ciągle wygrywam, każdą bitwę, i ciągle jestem krok przed tobą.
- Przegrałaś - powtórzył twardo. - To jednak już nieważne. Jestem zmęczony, Yrso. Wybaczę ci. Wracajmy do domu...

Ziarno wątpliwości zasiane w nocy szybko wypuściło korzenie. Yrsa biegła do bitwy. Niby walczyła jak zawsze. Niby jasno widziała cel przed sobą. Ale ciągle kołatała się w niej myśl, że może zbyt pospieszyła się z sądami. Że nigdy nie miała pełnego oglądu spraw. I że być może zwyciężała bitwę za bitwą, cały czas brnąc w fałszywym kierunku.

Potem zaś ból i ciemność zdławiły tę myśl i wszystkie inne, także i tę, czy Kot przeżył, czy będzie w stanie wziąć to wszystko na swoje barki i nieść dalej, gdy już jej nie będzie.

Umieram, pomyślała Yrsa Wull lecąc głową w dół w lepkie ciemności pełne szeptów. Drugi raz, tym razem naprawdę.

***

Spodziewała się ujrzeć ojca. Przecież zmarli wychodzą powitać swych bliskich przechodzących przez granicę śmierci, wszyscy to wiedzą, taki jest odwieczny porządek rzeczy. Jednak ojca nie było... może i jej grzechy wobec klanu, to, że nie odpłaciła za przelaną w niesłusznej sprawie krew i ojciec słusznie nią gardzi, ukara ją milczeniem.

Był jednak tylko lew, ogromne cielsko pokryte gęstym futrem, ciepła obecność przy jej boku. Reyne. Również martwy. A więc przegrała.

- Jesteśmy martwi? - spytała.

Bestia spojrzała na Yrsę, a w jej oczach kryła się głębia i absolutny brak odpowiedzi na pytanie. Lew oblizał się i ziewnął. Podźwignął się na nogi i zamiatając ogonem ruszył powoli przed siebie, między drzewa. Las był piękny - jak najwspanialsza złota jesień, jaką można było sobie wymarzyć. Yrsa jednak miała wrażenie, że w cieniach coś się kryje. Wystarczy odwrócić wzrok, by z poszycia zaczęły wypełzać potwory.

Odetchnęła odtrożnie i popatrzyła po sobie. Była odziana niby w swoje skóry, tylko miększe i bardziej lśniące niż kiedykolwiek. U jej pasa, który dźwięczał srebrnymi okuciami, wisiała zdobnie tłoczona pochwa z jasnej, pięknie wygarbowanej skóry, a w niej sztylet o zakrzywionym ostrzu z obscenicznym rubinem w klejnocie. Przedmiot przystający bardziej zbójeckiemu watażce niż córce klanów z północnych, surowych gór.

Lew kroczył wśród złocistości i czerwieni jesiennych jak statek pod pełnymi żaglami. Poszła za nim. Przecież do tego stworzyła, by za nim podążać. By szli za nim inni. Nawet się nie odwrócił. Prawdziwy przywódca. Nigdy nie patrzy, czy nadal ma sojuszników za plecami... po prostu zawsze ktoś za nim idzie.

Coś jednak się nie zgadzało... Czegoś w tym stworzeniu było za dużo, by to mógł być Reyne. Yrsę uderzyło zrodzone nie wiadomo skąd przeczucie, że bestia jest stara. Dużo starsza niż te trzy dziesiątki lat, przez jakie łothar Reyne deptał Westeros swoimi stopami i próbował przeżyć.

Wreszcie bestia zatrzymała się i położyła w listowiu, spoglądając poprzez roślinność prosto przed siebie. Lew zarzucił łbem i trącił Yrsę nosem, nakazując, by też spojrzała.

Przed nimi, pośród drzew stała wysoka, smukła postać o złoto-brązowej skórze, uszach wydłużonych i ostrych, jak liście wierzby i kocich oczach. Stworzenie miało długie, smukłe członki, a odziane było w materię tak cienką, że rywalizowała z pajęczyną. Kobiece kształty istoty były wyraźnie widoczne, choć mało wydatne. Na plecy narzucony miała płaszcz z brązowych piór rozmaitego sortu, który szumiał na wietrze, niczym skrzydła w locie.

Postać pochylała się nad złotowłosą księżniczką, która spała z rękoma splecionymi na piersi, przyciskając do odzianej w najszlachetniejsze jedwabie piersi złotą różę.


Yrsa stanęła jak wryta. Z początku z obawy… magia wróciła, tak twierdził Grey, tak twierdził Yezzar. Co jeśli razem z nią powróciły zrodzone z magii istoty i potwory, czające się w leśnych ostępach? Uwodzicielskie i mordercze huldry, drapieżny leszy, polujący na dziewczęta nykkens… Yrsa przełknęła ślinę. To przed nią, to mogło być… wszystko. Może nawet jedna z Dzieci Lasu, Inni powrócili, czemu i nie one… Co prawda kuzynek Yrsy, Conner, zawsze twierdził, że Dzieci nigdy nie odeszły, ale nie zamierzała dawać wiary w takich kwestiach komuś, kto jadał muchomory i inne wielce podejrzane grzyby.

Jeśli zaś Dziecko Lasu… to naprawdę, naprawdę nie było się z czego cieszyć. To były tajemnicze stworzenia, przynajmniej według legend. Tajemnicze i kierujące się własnymi, dalekimi od ludzkich prawami. Oczywiście, był Pakt, ale na bogów, zawarto go tysiące lat temu. W tych dziwnych dniach ludzie nie dotrzymywali obietnic złożonych pół księżyca temu, dlaczego niby Dzieci miałyby trzymać się ustaleń Paktu? Tym bardziej, że zarówno przed nim, jak i po nim, ludzie dawali im więcej powodów do nienawiści niż miłości… Czemu niby miałyby być przyjazne?

Dziewczyna, nad którą pochylała się istota, była człowiekiem. Co to stworzenie chciało jej zrobić? Yrsa zacisnęła rękę na rękojeści noża, drugą położyła na karku wielkiego kota, zagłębiając palce w grzywę, by dotknąć ciepłej skóry i wyczuć, czy nie spręża się do skoku. Stopę oparła lekko o gałązkę przed sobą i przymrużyła oczy, obserwując poczynania byc może kolejnej legendy, która powróciła, by chodzić między ludźmi.

Istota przyklękła przy dziewczynie i długimi palcami, delikatnie odgarnęła z jej czoła złote loki. Drugą dłoń położyła na jej ramieniu i delikatnie potrząsnęła.

- Obudź się - szept tej kobiety był tak przejmujący, że Yrsie zdawało się jakby stała obok niej i ustami muskała jej ucho.

- Nie chce się obudzić - powiedziała istota w ptasim płaszczu.

- Zeszła zbyt glęboko - odpowiedział głos niczym szmer strumienia. Dopiero teraz Yrsa dostrzegła stojącego nieopodal mężczyznę o skórze tak bladej, że zlewała się z plamami rzucanymi przez promienie słońca na leśne poszycie. Był jeszcze wyższy od brązowej kobiety, miał na sobie zbroję z liści we wszystkich kolorach jesieni, a bose stopy ubłocone. Oczy mężczyzny ukryte pod prostymi, zakrzywionymi do góry brwiami były koloru nieokreślonego, a uszy nie nosiły znamion nadnaturalności. Suma sumarum, mimo śmiertelnej bladości mógłby uchodzić za człowieka, gdyby nie wystające spomiędzy kasztanowych loków, długie, zakręcone, karbowane rogi.

- Błąd nowicjuszki.
- Czy nie dbasz o jej życie? - zapytała kobieta, gładząc dziewczynę po policzku. Rogaty obruszył się.
- Nic jej nie będzie.
- Skoro tak mówisz.
- Nic - syknął mężczyzna ponownie - Jej nie będzie, Kuropatwo.
- Gaelu - brązowa kobieta przechyliła głowę na bok i przez chwilę nasłuchiwała - Mamy towarzystwo.
Oczy rogatego zwęziły się w dwie czarne szparki i zdawały się przenikać ukrywające Yrsę krzaki na wskroś.
- Zaiste - mruknął - Kto nas podsłuchuje?

Yrsa zacisnęła palce na złocistej lwiej grzywie, musnęła jeszcze pieszczotliwie szerokie czoło wielkiego kota, i postąpiła krok do przodu. To przynajmniej dawało jej element zaskoczenia, pozostawionego za plecami… być może druha, a może i nie. Coraz mocniej upewniała się, że to nie jest Reyne, nie może być. Może i dobrze, bo oznaczałoby, że Lothar żyje i nadal walczy pod Cailin, nie wszystko jeszcze stracone, jeszcze nie przegrała. Trzasnęła gałązka pod jej stopą, jeszcze dwa kroki i wyszła na polanę. Stanęła w cieniu drzew i znieruchomiała, wyprostowana jak struna. Po chwili uniosła powoli lewą rękę w geście pozdrowienia. Z wnętrza jej dłoni uśmiechała się krzywo czerwona blizna, a Yrsa stała wyprostowana jak struna. Brat jej mówił, że dzicy z dalekiej Północy zawsze tak robią. Dają spotkanym czas, by ci mogli się upewnić, że są prawdziwi, że nie są widziadłem utkanym z mgły i tumanu śniegu gnanego wiatrem. Co do własnej prawdziwości akurat nie była pewna, ale nie zamierzała dzielić się tymi wątpliwościami z innymi…

Rogaty mężczyzna przyglądał się jej w milczeniu, kobieta zwana Kuropatwą zamrugała kocimi oczyma i zapytała.
- A ty co tu robisz? - zapytała - Jak się tu dostałaś, dziewczyno?
Yrsa opuściła pomału rękę.
- Najpierw dostałam strzałą we flaki. Potem, jak sądzę, zbrojny Boltona rozwalił mi głowę. Mieczem - odparła spokojnie i wyczerpująco, po czym postąpiła krok do przodu. - Ale mogę się mylić co do tego ostatniego... Jestem Yrsa.

Rzuciła okiem z jasnowłosą.
- Czy ona nie jest za młoda na przygody z muchomorami?
- To moja uczennica - stwierdził rogaty, jakby to wszystko wyjaśniało i zwrócił się do swej towarzyszki - Czy to możliwe?
- Wszystko jest możliwe - przyznała Kuropatwa. Gael przewrócił oczami - Ale akurat to jest mało prawdopodobne.
Ponownie zwróciła swe intensywne spojrzenie na Yrsę.
- Nie płynie w niej krew Dzieci, ani nie jest jedną z was - wciąż mówiła do rogatego. Jej brązowe brwi, równe jak pociągnięcie pędzla spotkały się nad pokaźnych rozmiarów grymasem, który po chwili rozpogodził się, niczym niebo po burzy. Kuropatwa się uśmiechnęła, ukazując szereg ostrzych zębów - Ach…

Yrsa nie skomentowała rozmowy, w której ją ignorowano. Przyklękła na jednym kolanie przy jasnowłosej dziewczynie. Była piękna, prawdziwie, idealnie piękna. Yrsę ostro ukuła zazdrość i niechciana, naprędce odrzucona myśl, że gdyby miała tak wielką urodę, wszystko potoczyłoby się być może inaczej. Los byłby łaskawszy. A mężczyźni na pewno... Może nawet Roose wolałby wtedy zatrzymać mnie przy sobie. Nie powinna o tym myśleć. A jednak myślała, i ta myśl uparcie wracała.
- To nie jest moje miejsce i powinnam wrócić.

Wrócę, by przegrać. Bo nie umiem zabić, nie umiem się go wyrzec.

Przytkała księżniczce nozdrza i bezceremonialnie rozchyliła usta, by powąchać jej oddech.
- Nie żebym obeznana była z tymi wszystkimi grzybami... - oznajmiła powaźnie i obojętnie - ale mówiono mi, że jeśli z ust zaczyna czuć zakwasem chlebowym albo chmielem z miodem, to jest źle i ktoś idzie już w swoje sny tak długo, aż umrze.

Mężczyzna zwany Gaelem wyglądał na zdrowo zaskoczonego.
- Kuropatwo, ona ze mnie kpi! - poskarżył się kobiecie, która przyklęknęła po drugiej stronie dziewczyny i wpatrywała się w Yrsę z tajemniczym uśmiechem.
- To przez twoją twarz, Gaelu. Wywołuje u ludzi najgorsze odruchy - zaśmiała się, gdy rogaty prychnął i obruszył się demonstracyjnie. Zwrócił się do Yrsy - Ukryto cię tutaj do czasu, aż twe ciało nie ozdrowieje. Miałaś wielkie szczęście. Bogowie obdarzyli cię miłością.

O tak. Moi bogowie mnie kochają. Dali mi Harrenhal. Dali mi armię. Dali mi nieprzerwane dotąd pasmo zwycięstw. Kuropatwa przeniosła spojrzenie na złotowłosą i położyła smukłą dłoń na jej czole.
- Rosa niestety będzie musiała walczyć by tu zostać. Pokazać swoją wartość i odnaleźć w sobie siłę - Kuropatwa westchnęła i ze złośliwym uśmieszkiem powiedziała głośniej, specjalnie dla uszu rogacza - Szkoda, że trafił jej się tak nieudolny nauczyciel.

Jej słowa wyrwały kolejne prychnięcie z ust Gaela.
- Rosa jest silna i ma wielką wartość! - zaperzył się i tupnął brudną stopą w zielony mech.
Yrsa zignorowała rogatego i jego tupanie.
- Ona nie wygląda na kogoś, kto się urodził do walki... na kogoś, kto znajduje w walce szczęście też nie - rzekła do kociookiej kobiety. - Cóż takiego świadczy o jej sile i wartości?
- Jej siła tkwi w zdecydowaniu, a jej wartość to wolność. Róża będzie wielką czarodziejką - Kuropatwa głaskała dziewczynę po złocistych lokach - Musi tylko pokonać swoje demony.
- Hm. I jak jej idzie?
- Za wcześnie na wyroki - stwierdziła Kuropatwa.
- A kogo zamierza obdarzać wolnością... kiedy już pokona swoje demony i zostanie wielką czarodziejką?

Kuropatwa podniosła zdziwione spojrzenie na Yrsę i przechyliła głowę na bok, jakby koncept, który w niej zagościł był zbyt ciężki do pojęcia.
- Wolności nie można darować.
- Żaden człowiek nie czerpie siły z samego siebie, nie przez długi czas. Jeśli ona nie może się z nikim podzielić największym skarbem, jaki ma... to ten skarb to bezwartościowy szmelc. Jeśli ona nie może dać komukolwiek czegokolwiek, to jej zdecydowanie to rogi grające w pustkę, nikt nie słucha ich dźwięku, więc grają po nic. Zawiesiliście ją w tej pustce, samą... dziwicie się, że się zagubiła?

- Masz piękny umysł - Kuropatwa skinęła głową - Nie powinno mnie to dziwić. Starzy bogowie są leniwi i samolubni, tylko najrozpaczliwsze bicie serca jest w stanie wyrwać ich z letargu.
Gael spojrzał na złotowłosą ze smutkiem.
- Nic jej nie będzie. Każdy z nas przez to przechodził. Wszyscy jesteśmy zawieszeni w pustce. Odlegli sobie jak gwiazdy na nieboskłonie.

Yrsa pochyliła głowę, by ukryć w cieniu napięcie na swojej twarzy, łatwy do odczytania znak podjętej decyzji i złych myśli.
- Em. Nie moja to sprawa. Ani to krewniaczka moja, ni przyjaciółka, nikt dla mnie... Tylko mi jej żal, za ten los, który jej przeznaczyłeś. Ciebie to spotkało, więc ją teź musi? Na iluś tam istnieniach zadziałało, więc musi być tak po wieki wieków? A czemu niby? Wolność to pogoń za zmianą, nawet jeśli skazana jes na porażkę. Wolność to powiedzenie nie, kiedy to, co jest, jest złe. Wolność to łamanie zasad, gdy są skostniałe. Chcesz jej tego nauczyć, zacznij od siebie. Przykład z góry idzie, zawsze... Też mam kogoś, kogo uczę. Ja się dla niego zmieniam, bo inaczej nie ma nauki, nie ma wspólnej drogi i celu. Ty tu sobie siedzisz i kopiesz w mchu, i serwujesz głodne kawałki o tym, że tak drzewiej bywało i dobrze było. To co? Może ja jej pójdę pomóc, co?

Gael spojrzał na nią błękitnymi do bólu oczyma. Cokolwiek dostrzegł, nie był te fakt, że Yrsa go prowokowała i z premedytacją judziła do gwałtownych czynów.

- Ona wybrała tę drogę i tę wartość - zaprotestował z irytacją - W naszym zgromadzeniu nie ma tradycji. To dobre dla śmiertelników... - prychnął i nagle jego twarz nabrała groźnego, złośliwego wyrazu, oczy zwęziły się w okrutne szparki, a usta rozdarły w maniakalnym uśmiechu - Chcesz jej pomóc?

Był szybki, trzeba mu było to przyznać.

- Gaelu! - Kuropatwa próbowała chwycić go za kostkę, ale cofnęła rękę z wrzaskiem. Yrsa poczuła swąd spalenizny i usłyszała przeszywający świadomość gniewny ryk zza swych pleców.

- Idź i pomóż - syknął rogacz chwytając twarz Yrsy kościstą dłonią. Poczuła, jak jego pazury przebijają skórę, a ziemia ucieka jej spod nóg. Spadała, pchnięta przez potwora w mroczną otchłań. Zdążyła wyszarpnąć nóż zza pasa i ciąć nim na oślep. Zdawało jej się, że go drasnęła, ale nie mogła być pewna. Wszystko zawirowało i wywróciło się na drugą stronę.

***

Leżała przez ułamek sekundy wśród zgniłej trawy i błota. Coś wiło się pod jej plecami. Coś wpełzało na jej nogi i ręce. Zerwała się otrzepała z intruzów. Jej piękne odzienie wyblakło, poprzecierało się i rozchodziło w szwach. Nóż zardzewiał i nie chciał wejść na powrót do pochwy. Buty były dziurawe i ledwo trzymały się w całości.

Las, który ją otaczał nie wyglądał lepiej. Drzewa były tu powykręcane chorobą lub wyschnięte. W powietrzu unosił się odór śmierci i rozkładu. Szare słońce kryło się za chmurami i chyliło ku horyzontowi. Jakiś ruch przykuł uwagę Yrsy. Dostrzegła złote włosy i jednocześnie usłyszała pisk protestu. Coś ciągnęło dziewczynę wgłąb puszczy.

I przez chwilę chciała ją tak zostawić. Dziewczyna była tylko pretekstem, by się tu znaleźć. Nic nie znaczyła... jednak Yrsa lata temu również nic nie znaczyła, i nie znalazł się nikt, kto wyciągnąłby pomocną dłoń i zmienił bieg jej życia... dlatego teraz przegrywała.

Rozpruła kraj giezła i szybko wysnuła nić. Omotała ją wokół sporego patyka i cisnęła w krzaki za cieniem wlokącym dziewczynę. Yrsa może nie była tak wprawnym łowcą jak kuzynek Conner, ale o drapieżnikach wiedziała jedno - atakują to, co się rusza. Jasnowłosa się nie ruszała, wisiała na napastniku miękko i bezwładnie jak śpiący kot.

Wydawała się tak bezwolna, że Yrsę mocno zdziwiła siła i szybkość, z jaką dziewczyna zaczęła biec, gdy wyrwała się z ramion bestii. Biegły razem, a las szeptał i skrzeczał.



***

Nowa towarzyszka Rosy także śmiało mogła straszyć w dziecięcych koszmarach. Chuda jak cień, z czarnymi, przeraźliwie szeroko rozwartymi oczami w bladej twarzy o zapadniętych policzkach i surowych rysach mogła robić za jedno z wcieleń Pani Śmierci. Dłoń, która zaciskała się wokół nadgarstka Rosy była szorstka i chłodna. Ciemne włosy powymykały się z warkocza podczas szaleńczego biegu, a gdy obróciła twarz do Rosy, odsłoniły czerwoną, rozległą bliznę na skroni.

Kobieta zaciskała zęby tak mocno, że aż słuchać było zgrzytanie. Wreszcie zwolniła i przypadła do ziemi pomiędzy korzeniami wielkiego wiązu. Patrzyła i nasłuchiwała. Zrobiło się ciemno i mgliście, ale z każdej strony otaczała je jakaś obecność. Coś się poruszało, coś szemrało, coś skrzeczało.

- Ja jestem Yrsa. Ty jesteś Rosa - wyszeptała rzeczowym tonem. - Jestem tak jakby wsparciem. Odwodami. Dokąd chciałaś iść?

- Rosa z rodu Lannister - poprawiła odruchowo Różyczka.
Była zła, że znów ją wystraszono. Nie lubiła czuć strachu, tymczasem teraz ponownie poczuła się zagrożona.
- Zanim odpowiem, powiedz czemu mam ci wierzyć... kobieto.
Ponieważ nie znała statusu rozmówczyni, Rosa przyjęła, że rozmawia z osobą o statusie służącej. Wyprostowała się dumnie.

Zaiste, doskonałe złożenie...

- Kucnij - syknęła Yrsa i szarpnęła Rosę za kraj sukni. - Za bardzo cię widać.
Splunęła na ostrze noża i krzywiąc się się z niesmakiem, zaczęła oczyszczać je z rdzy.
- Zaufasz mi, bo nie ma tu nikogo innego, kogo by obchodził twój los. Twój Gael mógł tu przyjść i stać obok ciebie - szeptała szybko, świszczącym, niemiłym głosem - Ale on chce, żeby demony stratowały twoją duszyczkę… Zaufasz mi, bo jeśli teraz cię opuszczę, staniesz się taka, jak Gael chce. Samotna i szalona, jak on. Zaufasz mi, bo inaczej cię zostawię, abyś spotkała się z losem, jaki on ci przeznaczył. Wedle twojej woli… dziecko.

Rosa już miała prychnąć, obrażona, uświadomiła sobie jednak, że byłoby to tylko potwierdzenie dziecięcego zachowania. Zamiast tego więc demonstracyjnie odsunęła się od Yrsy.

- Twoje kłamstwo przeciwko kłamstwom innych. - mówiła ściszonym głosem, a policzki ją aż piekły od powstrzymywanej energii - Bez znaczenia. Ja już nie będę uciekać. Prowadzi mnie moje pragnienie i tylko ono jest dla mnie istotne. Gael może je spełnić, a Ty co oferujesz? I jaki masz w tym interes? Nie wierzę w uprzejmość nieznajomych. Już nie.

Doskonałe złożenie. Wielka moc i równie wielkie samolubstwo. Świat tego nie zniesie.

Coś w słowach Rosy musiało zdobyć pełnię uwagi Yrsy, bo kobieta uniosła wreszcie głowę, by spojrzeć w oczy córce lwów. Zaniechała nawet upartego, metodycznego czyszczenia ostrza, szczupłe, zniszczone dłonie opadły na uda i znieruchomiały, ciemne oczy taksowały twarz dziewczyny badawczo i poważnie.
- O, szczęśliwa bezmyślności i ślepoto młodych lat... - mruknęła i pokręciła głową, ale w jej tonie zamiast pogardy czy niesmaku zabrzmiała gorycz.

Lepiej dla niej i dla świata, aby zginęła. Aby nigdy stąd nie wyszła.

Zamilkła i przez nasłuchiwała skrzeków i szeptów płynących z gęstniejącej mgły. Ponownie ujęła nóź i zaczęła nim ostrzyć solidny kij.
- Tak niewiele słów, a co jedno, to inna mrzonka. - Z drewna odpadały długie strużyny, jedna za drugą. - Po pierwsze, żadna z nas nie będzie uciekać. Obydwie musimy tu walczyć. Przegrać lub wygrać. Zapłacić za zwycięstwo lub za porażkę. Po drugie... nie będzie żadnych ofert, Roso. Takie układy zakładają wzajemność, a ty ani nie masz nic do dania w zamian, ani nawet woli do dania czegoś z siebie. Pomogłam ci, bo patrzę na ciebie i widzę mnie... kilka lat temu. Samą w lesie, jak ty teraz, tylko z moim marzeniem, pragnieniem palącym krew i moim potworem za plecami. I dlatego powiem ci teraz, co zrobił mi mój potwór, w moim lesie, wiele lat temu. Powiem ci to całkowicie za darmo, słuchaj uważnie. Mój demon ocalił mi życie, a potem spełnił moje marzenie, abym mogła uczynić je treścią mojego życia. Brzmi jakby znajomo, hm? Potem przyszedł czas płacenia za spełnione marzenie. Cenę łatwiej przełknąć, gdy płacisz sama. Ale zawsze też płacą inni. Na razie tylko uciekłaś z nieznajomym, goniąc za swoją... wolnością. Zostawiłaś rodzinę, przyjaciół, poddanych. Oni w większości nie żyją, Lannisport to trupiarnia. Ci wszyscy ludzie, mniej ważni niż twoje marzenie - Yrsa oparła się plecami o pień wiązu i przymrużyła oczy. - Tutaj pojmiesz, że byli ważni, i będziesz kimś więcej niż tylko uroczym motylem, cieszącym oko, ale niepotrzebnym nikomu. Albo przejdziesz nad tymi trupami bez jednej łzy i staniesz się taka jak Gael. A na razie... nie będzie targów, Roso - podsumowała beznamiętnie. - Nie jesteś dla mnie partnerem. Nie widzę w tobie niczego, o co warto zabiegać. Nie mam do ciebie żadnego interesu, tylko litość, bo przypominasz mi moje młode lata i to, co z nimi zrobiłam. Bierzesz, co daję, albo nie.Dopóki nie pokażesz, że zasługujesz na więcej, nie będzie żadnych ofert. Ani kłamstw... w tym także takich, które pozwolą ci się poczuć lepiej. Decyduj szybko. Muszę się tu spotkać z kilkoma osobami, i każda z nich jest ważniejsza niż ty.

Las, który je otaczał poczerniał, poszarzał i ucichł. Słychać było ciche skrzypienie konarów na wietrze i szum drzew. Kroki, które przerywały tę ciszę były powolne i spokojne.
- Gdzie jesteś? - głos młodej kobiety pełen był niepokoju. Rosa zamarła. To nie było możliwe. Przecież ona była martwa. Przecież sama ją zabiła - To nie jest zabawne, Rosa. Już nie chcę się w to bawić.

Dziewczyna patrzyła na kobietę coraz większymi ze strachu oczami, aż nie wytrzymując nawału myśli, skuliła się.
“Lannisport to trupiarnia”
“Wszyscy nie żyją... dla marzenia”
“Litość...”

Nie chciała litości, a jednak tylko na to zasługiwała.
Nie ma nic za darmo” - tak mówił jej wuj Alan, który... prawdopodobnie był teraz martwy. Przez nią. Chciała za darmo wolności. Wierzyła, że cena, jaką zapłaci, należy tylko do niej. Nie myślała o innych, tak jak oni nie myśleli wcześniej o niej. Była taka sama. Dlaczego więc liczyła na więcej?
- Odejdź... - chciała nakazać swoim myślom, lecz zabrzmiało to bardziej jak łkanie.
- Zostaw mnie... - złapała się za głowę, chcąc wyprzeć wspomnienia. - Ty nie żyjesz!

- Ja? - zdziwiła się Yrsa, w której twarz poszły ostatnie słowa. - Trochę mi jeszcze brakuje, dziecko. Niewiele, ale brakuje.
Wstała, oparła się o drzewce swojej naprędce stworzonej włóczni i spojrzała na skuloną Rosę. Przyklękła przy niej na powrót i oderwała dłonie zaciśnięte na twarzy. Pogładziła dziewczynę po policzku, spokojnym, pieszczotliwym gestem… choć tkliwości w tym było tyle co w poklepywaniu przestraszonego konia.

Ja dostałam szansę. Domericowi jej odmówiłam...

- Nadal nie zdecydowałaś - oznajmiła twardo. - A zdaje się, że ktoś cię woła.
Mara zamilkła. Rosa odetchnęła. Raz, drugi, trzeci... tysiące myśli przetoczyło się przez jej umysł.
- Jeśli to, co mi powiedziałaś... jest prawdą - zaczęła mówić niepewnie, patrząc wprost na Yrsę - To znaczy, że nie uratuję już tamtych ludzi. Choć tak nie powinno być, to jeśli... jeśli naprawdę zginęli przez moje pragnienia... - w jej wzroku pojawiła się ostrość - To nie mogę się cofnąć. Nie chcę już litości. Sama poradzę sobie z wyborami, których dokonałam.
Dziewczyna podniosła się powoli.
- Dziękuję ci jednak i... nie musisz się bać, że cię wydam. Powiem, że ci uciekłam.

Cisza nie trwała długo.
- Rosa - płaczliwy jęk doszedł ich uszu - Boję się.
Płacz młodej dziewczyny wypełnił las. Przerwał go mrożący krew w żyłach krzyk zażynanego prosięcia - Rosa!

Yrsa przechylała głowę z boku na bok, wreszcie wbiła wzrok w mgłę ponad ramieniem Rosy.
- Prawda. Wina - wzruszyła lekko drobnymi ramionami. - Wszystko zależy od tego, kim jesteś. I dokąd zdążasz. To była twoja krew, twoja rodzina, prostaczkowie, których powinnaś chronić. Uciekłaś, zostawiając ich na śmierć. Teraz przyjdą. Być może tylko zopbaczyć twoje łzy. A może by zobaczyć twoją krew. To, co im powiesz o mnie, nie ma znaczenia. To ludzie z ziem Zachodu. Większość z nich będzie miała powód, by rozerwać mi gardło… sprowadziłam klany na wasze ziemie. By mordowały, kradły i paliły. Więc, jeśli sobie nie będziesz radziła - Yrsa zaśmiała się cichutko - powiedz, że tu jestem. Może będą woleli moją krew. I jeszcze jedno - rzuciła przez ramię, idąc w stronę drzew. - Unikaj ludzi, których nie znasz. To teraz nasze wspólne piekło. Spotkasz i moje potwory.


Dziewczyna wyraźnie pobladła. Przez chwilę wyglądała, jakby miała pognać za Yrsą, prosić ją o pomoc, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Starając się ignorować głosy w swej głowie, rzuciła tylko słabe:
-Powodzenia.

Yrsa zamarła w pół kroku, ledwie widoczna, cień wśród innych cieni.
- I tobie, córko lwów. I tobie.

***

Ojciec, kości na spalonej pustyni Dorne. Roose, który już był martwy, już mu śmierć zapisano, tylko cios jeszcze nie padł. Domeric, któremu przysięgała i którego zdradziła, ledwie go zobaczywszy. Klanowcy, którzy zabijali lwy i sami ginęli, dla jej marzenia o nieosiągalnym. Albrecht Snow, dobry człowiek, syn dobrego człowieka... zabity w Harrenhal przez klany. Zostawiony w stolicy inkwizytor, który obiecał, że przeżyje... jeśli Yrsa będzie czekać. Tuatha, która nie powinna rodzić w Harrenhal, ale musiała, bo Yrsa uwzięła się, że da ten zamek lordowi Dreadfort. Erohet, który miał być wodzem, a został trupem.

Powiedziała Rosie, że są ważniejsi od niej... i w istocie tak było. Cóż ją obchodziła ta córka upadłego rodu. Liczył się Mur i to, co za nim. Liczyła się armia, którą trzeba było przepchnąć przez Przesmyk. Roose musiał zginąć, a zginąć nie mógł, bo Yrsa czepiała się nadziei, że wszystko może się jeszcze ułoży, że może czegoś nie pojęła swym ograniczonym umysłem. Że skrzywdziła Boltonów pospiesznym, gniewnym sądem. Tak, on był ważny, oni byli ważni, bo trzeba było iść naprzód, a oni trzymał ją jak kotwica. Rosa nie miała żadnego znaczenia.

Ale ojciec zawsze mówił, że cokolwiek się dzieje, trzeba stawiać żywych przed umarłymi. Że umarli mogą poczekać, a żywi często mają tylko jedną szansę.

Yrsa zacisnęła zęby. Wściekłym kopnięciem posłała grudę ziemi w pień sąsiedniego drzewa.

Ona też jest kotem. Z gałązki, którą zabrała z Wyspy Twarzy, wyrzeźbiła na postojach wisiorek, głowę lwa. Symbol Lannisterów i Reyne'ów, których wygubili, wyglądał w drewnie bogów tak samo. Biała głowa lwa płakała czerwonymi łzami soku. Starzy bogowie byli ślepi na kolory chorągwi... liczyła się siła i moc, strata i to, czy człowiek potrafił ją opłakać i iść dalej.

Yrsa ukryła twarz pod kapturem, zawróciła i cicho ruszyła za Rosą.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 06-12-2013 o 10:09.
Asenat jest offline  
Stary 08-12-2013, 22:39   #137
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://fc01.deviantart.net/fs6/i/2005/019/5/5/grave_by_mjohnston.jpg[/MEDIA]

Chłopak
konał. Leżał na ziemi, kurczowo przyciskając trzymaną w ręku szmatę do rozharatanego boku. Koszula i prowizoryczny opatrunek przesiąkły krwią. Nie krzyczał już nawet; jego pierś unosiła się nieregularnym oddechu, a usta rozwierały się i zamykały, nie mogąc wydobyć z siebie dźwięku. Kopał nogami, aż zrył ziemię; nie trzeba było wiele wiedzieć, by dojrzeć, jak śmierć wyciąga ku nie niemu chłodne palce.

Dziesięciu mężczyzn stało luźnym kręgiem wokół umierającego, a ich twarze i oczy, które widziały przecież niejeden zgon, były zacięte i zgaszone. Nikt nie wyrzekł ani słowa, cisza panowała również wokół, i tylko rzężenie chłopaka niosło się w okolicy niczym ochrypły jęk wrony.

Irgun przyklęknęła przy posłańcu; ten, poznając jeszcze dowódcę, wytrzeszczył na nią swe przerażone oczy i zmusił się do ostatniego wysiłku, szpecząc: zdra...zdra...da...da. Palce drapały ziemię; na szyję i czoło chłopaka wstąpiły grube krople śmiertelnego potu. Jej ludzie patrzyli.

- Ciii...odpocznij, będzie dobrze... - kapitan pochyliła się nad jego twarzą, mówiąc łagodnie niczym matka, usypiająca dziecko. Jej ludzie patrzyli. Położyła jedną dłoń na rozszerzonych oczach kuriera, zamykając mu powieki; szczupłym ciałem mężczyzny wstrząsnął kolejny dreszcz, a z jego popękanych ust wydobył się kolejny nieludzki skrzek. Mewa sięgnęła po nóż. Jej ludzie patrzyli.
- Śpij...śpij, wyzdrowiejesz... - powiedziała, przytrzymując jego skronie. A potem wbiła mu nóż prosto w serce. Jej ludzie patrzyli. Chłopak wierzgnął po raz ostatni i zesztywniał; nad obozem zapadła ostateczna cisza. Jego ręce opadły na bok; z nietamowanej już rany chlusnęła ostatnia porcja czarnej krwi, karminowo barwiąc zieloną trawę. Jej ludzie patrzyli, jak kapitan nurza w niej dwa palce i przykłada je kolejno do serca i czoła, zostawiając krwawe znamię.
- Pomścimy - powiedziała, starając się nadać swojemu głosowi uroczysty ton, ale więcej było w nim żalu i zmęczenia. Oto kolejna przysięga na śmierć, która składała nad martwym ciałem. Ile jeszcze czeka ją kolejnych ciosów?
- Pomścimy...pomścimy...pomścimy - odpowiadało po kolei dziesięć męskich głosów, przyjmując na siebie to straszne zobowiązanie. Nic więcej nie trzeba było mówić. Rozeszli się do swoich zajęć, szykując konie i obóz do spotkania z bagiennym człowiekiem.

Po posłańcu pozostała tylko zryta ziemia w miejscu, gdzie znajdował się pośpiesznie wykopany grób, plama czerwieni na łące i obietnica śmierci dla Ducha, niesiona w żelaznych sercach niczym najcenniejszy skarb.

***

[MEDIA]http://fc01.deviantart.net/fs16/i/2007/213/0/e/Swamp__s_End_by_arisuonpaa.jpg[/MEDIA]

Kazała czekać swoim ludziom w gotowości, a ostatni kawałek do załomu rzeki przebyła sama. Kiedy końskie kopyta zaczęły zapadać się w bagnistym brzegu, zeskoczyła ciężko z wierzchowca i przywiązała go do jakiegoś pniaka. Buty mlaskały w błocie i mchu, a znad mętnej wody niósł się nieprzyjemny chłód. Drzewa lekko szumiały, woda chlupała, tocząc swój nurt w rozmiękłej ziemi, a okoliczne ptaki zerwały się w popłochu, zdenerwowane widokiem siedzącej na ramieniu Zakały. Irgun rozejrzała się wokół, bardziej z nawyku, niż z nadzieją na dostrzeżenie kogokolwiek; w szuwarach, skarlałych wierzbach i gęstych krzakach mógłby ukryć się pułk wojska, a jeszcze zostałoby miejsce dla ciurów i wierzchowców.

Poprawiła wiszącą u boku broń, i oparła dłonie na biodrach, wsadzając kciuki za pas. Postała tak chwilę, bijąc się z myślami; gadanie do krzaków niezbyt jej się uśmiechało i naprawdę musiało wyglądać śmiesznie; w końcu jednak przemogła się, splunęła i zwołała:
- Chciałeś mnie widzieć, i oto jestem! - a jej głos zaraz wchłonęła podnosząca się znad rzeki mgła.
- Nie wrzeszcz - zbeształ młody mężczyzna, który niewykrzywiony okiem ptaka wyglądał całkiem zwyczajnie, trochę mniej pokaźnie niż poprzednio. Wyłonił się gdzieś z prawej, spośród wysokich traw i zarośli. Irgun nie mogła się nadziwić, że go wcześniej nie zauważyła. Jednak gdy obserwowała, jak się porusza, z kuszą na ramieniu, zorientowała się, że tak jak ona była kobietą morza, tak on był człowiekiem lasu.

Nie bardzo się jej przyglądał, zajęty był skrobaniem jakiegoś niepozornego korzonka i pogryzaniem wyrżniętych z niego plastrów. W końcu, gdy był już na odległość kilku kroków przystanął i wyciągnął do niej rękę z tajemniczą przekąską.
- Freimhe - stwierdził, spoglądając na nią spod roztrzepanej, ciemnej grzywy - Dobre na oczy.
Mewa wzięła w palce kawałek rośliny, wstrzymała oddech i przełknęła go bez gryzienia, nie spuszczając wzroku z niskiego mężczyzny, i obserwując jego reakcję.
- Mam tylko suszone mięso. Dobre dla ptaków - uniosła dłoń i pogłaskała nastroszoną Zakałę pod dziobem, nie zdjemując jednak drugiej ręki z gałki na rękojeści miecza. - Jeśli chcesz jakieś...dary, to musisz wrócić ze mną do obozu. To niedaleko - rozjerzała się znów, zastanwiając się, czy w szuwarach nie czają się kolejni bagienni ludzie - Nie szukamy zwady, jesteśmy tylko grupą...podróznych, zgubionych na tym pustowiu. Jeśli możesz wskazać nam drogę przez bagna… - zawiesiła głos, zostawiając resztę domysłowi mężczyzny

Ten uśmiechnął się krzywo, widząc jak przełknęła roślinę.

- Mama cię nie nauczyła żeby nie łykać od razu? - prychnął i pokręcił głową wrzucając sobie do ust kolejny plasterek i przeżuwając demonstracyjnie - Teraz się módl żeby nie dostać sraczki.
Poruszył ramionami, pozbywając się sztywności zmęczenia.
- Mogę, mogę, ale wskazanie drogi nic wam nie da. I tak byście się zaraz pogubili, albo wpadli na niedobitki Boltonów, albo wyleźli prosto pod nogi klanom. Bagna są teraz bardzo popularne. Wszyscy wybierają się na Pólnoc. - zawiesił na chwilę głos - A wy?
Mewa rzuciła bagiennemu człowieczkowi długie spojrzenie, a potem odkorkowała manierkę, z której rozszedł się ostry zapach alkoholu. Przechyliła bukłaczek do ust i wzięła solidny łyk, ocierajac resztkę wódki rękawem płaszcza. Bimber, jak wiadomo, jest najlepszą odtrutką na wszystko, nawet na ziółka powodujące rozwolnienie.
- My nie - odpowiedziała krótko i odkaszlnęła, kiedy spirtus palił jej gardło - Chcę po prostu dostać się na drugą stronę, do morza. W rzyci mam Boltonów, klany, piratów, draugów i kogo tam jeszcze nadadzą. Mogą se orać tę Północ jak tylko pragną, w te czy we te. Ja, im szybciej opuszczę ten kurwidołek, tym będę szczęśliwsza...wskaż nam drogę, jak możesz, to się odwdzięczę. Resztę zostaw mi, broń noszę nie po to, żeby mi gacie obciążała - położyła pewnym gestem dłoń na pasie z mieczem.
Mężczyzna zmrużył oczy i wzruszył ramieniem.
- Na morzu może ci się nie spodobać - burknął - Ale was przeprowadzę. Bogami a prawdą nie mam teraz nic lepszego do roboty. Kuzynka mi zaniemogła, klany osadziły się na Fosie Cailin, a ja nie lubię się osadzać. Ja w ogóle mało lubię - zaśmiał się.

***

Kolejny dzień podróży pod przewodnictwem mężczyzny, który przedstawił się w końcu jako Connor z Flintów, minął w ciszy i skupieniu. Przechodzili przez obcy, dziwny kraj, z taką ostrożnością, jakby za chwilę mieli spodziewać się zasadzki. Żadnych błyszczących ani brzęczących przedmiotów, nocleg na drzewie...W jednym dzikus miał rację: gdyby nie on, kompania nigdy nie odnalazła by tych małych, niewidocznych ścieżek z mchu i paproci, którymi ich prowadził, a które dla niewprawnych oczu niczym nie różniły się od otaczającego ich bagniska.

Następnego dnia tropiciel niespodziewanie przystanął i gestem nakazał wszystkim przypaść do ziemi i nie ruszać się, póki nie wróci. Sam zaś przepadł w oczeretach. Robił tak już wcześnie; Irgun nie miałaby powodów do niepokoju, ale tym razem, mimo tego, że znajdowali się w środku bagnistego lasu, usłyszała ukochaną kołysankę każdego Żelaznego: szum morza! Musieli więc znajdować się w miarę blisko brzegu. Czemu więc zwiadowca zataił ten fakt? Czyżby coś knuł? Mewa nie ufała mu do końca; stęskniona była też widoku fal, nie zmieniając więc pozycji, sięgnęła myślą ku siedzącej na gałęzi Zakale i na jej skrzydłach postanowiła towarzyszyć Flintowi.

***

[MEDIA]http://fc05.deviantart.net/fs23/f/2007/361/e/a/The_Wreck_by_MichelRajkovic.jpg[/MEDIA]

Conner Flint poruszał się zwinnie i cicho, jak wiewiórka. Nawet Zakała miała problemy by dojrzeć jego burą sylwetkę na tle burej roślinności. Ptak dostrzegł jednak coś ciekawszego niż ostrożny zwiadowca.
Przed nim, rozpościerała się plaża i bezkresne szare morze. Dziś spokojne, jak tafla jeziora. Fale powoli obmywały brudny piasek i porzucone na nim kawałki drewna. Za oczami Zakały, Mewa szybko doszła do wniosku, że to fragmenty roztrzaskanej łodzi. I to fragmenty roztrzaskanej łodzi żelaznych. Pobudzony nagłym zdenerwowaniem Irgun ptak zatoczył szersze koło wysoko w powietrzu i krzyknął.

Nieopodal, częściowo zasypany piaskiem i przykryty wodorostami leżał przewrócony na bok i nieco nadwyrężony, ale w sumie cały drakkar. Conner Flint też go dostrzegł, bo już był na odległość kilku kroków. Zamarł jednak nagle i zaczął się wycofywać w stronę ukrywających się w krzakach żelaznych.

Kiedy Flint zaczął wracać do miejsca postoju, Mewa uwolniła umysł ptaka ze swych objęć i spokojnie poczekała na zwiadowcę, nie ruszając się z miejsca. Przepełniała ją cicha radość, aczkolwiek nieokreślony niepokój powoli wyciągał czarne szpony w kierunku jej serca. Drakkar! Utopiony Bóg był łaskawy, zsyłając jej w potrzebie morskiego wierzchowca. Dotychczas największym zmartwieniem Irgun była kwestia, jak przedostanie się przez morze, a teraz niespodziewania znalazła się nań odpowiedź. Nawet jeśli statek był uszkodzony, naprawa nie sprawi większego problemu. Pozostawało pytanie, co stało się z załogą - Żelaźni Ludzie nie porzucali swoich statków inaczej, niż zmuszeni poważną potrzebą, a nawet jeśli, to dowódcy mieli w zwyczaju palić jednostki, by nie wpadły w ręce wroga. Koniecznie trzeba będzie przyjrzeć się bliżej brzegowi i spróbować odczytać ze śladów historię okrętu. Gdzie ten zwiadowca się podział...pomyślała, znużona czekaniem; od leżenia bez ruchu zaczynała drętwieć jej zaciśnięta na nożu dłoń.

Conner pojawił się po dłuższej chwili, głowę miał spuszczoną, a czoło zmarszczone od głębokiego zastanowienia. Musiał być nie przyzwyczajony do tak dużego mentalnego wysiłku, bo zaczął międlić paznokieć prawego kciuka między zębami.
- Problem - stwierdził, jakby to wszystko wyjaśniało.

Mewa wstała, przeciągając się, aż strzeliły kości. Jej ludzie podnosili się za nią, marudząc i starając otrzepać z mokrej ziemi. Szczególnie ucierpiała Dina (a raczej jej ubranie), w przypadku której komenda “leżenia na płask na brzuchu” miała spore trudności w realizacji. Irgun spojrzała spod brwi na bagiennego obszarpańca - przecież niemal na własne oczy widziała bezludny brzeg i opuszczony okręt. Jaki więc mogło stanowić to problem?
- Jaki kłopot? Wróg? Jacyś inni ludzie? - spytała przewodnika - Czy morze nagle zniknęło? - dopiero po chwili przyszło jej na myśl znacznie gorsze wytłumaczenie - ...draugi? - spytała z wahaniem, jakby nie chciała usłyszeć odpowiedzi.

Flynt skinął głową, wciąż męcząc między zębami paznokieć.

Dina podeszła bliżej otrzepując poduchy, na której przyszło jej się wylegiwać z piachu. Uwadze Irgun nie umknęło rozbiegane nagle spojrzenie zwiadowcy, który za wszelką cenę próbował nie patrzeć. Niestety, było to prawie niemożliwe i opalone policzki Connera jakby się zaróżowiły. Odchrząknął i odwrócił się plecami, udając że spogląda wymownie w dal, ku złowrogiej plaży.
- W statku - mruknął - I więcej śladów.
Mewa postukała palcami po rękojeści miecza. No i to całe szczęście się skończyło, ot tak, bez niczego, uleciało jak sen.
- Potrzebujemy tego statku - stwierdziła twardo - Nie znam się na walce z nieumarłymi...Da się się jakoś zwieść? Zwabić w inne miejsce? Spotkałeś je już wcześniej? - spytała przewodnika.
Burknął pod nosem coś, co miało być potwierdzeniem. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś.
- Chodź - powiedział ruszając w las. Obejrzał się przez ramię. Dina chciała chyba dołączyć do spaceru. Na lico Flinta wystąpiła irytacja. Mężczyzna był zmienny, jak pogoda w zatoce Eyre - Sama. Muszę ci coś powiedzieć - syknął do Irgun.
- Hej! - zdezorientowana kapitan krzyknęła za oddalającym się zwiadowcą - Po co te sekrety? Nie mam przed moimi ludźm żadnych tajemnic, to, co powiesz mi, możesz powiedzieć każdemu z nas.
- To im powiesz - syknął Flint, nie zatrzymując się - Pomyślisz i powiesz, albo nie pomyślisz i powiesz, albo, na obwisłe suty Norn, zrobisz z tym co chcesz. Tylko - zatrzymał się wreszcie, gdy byli wystarczająco daleko - To nie jest coś, co powinni usłyszeć ode mnie.
- Bądźcie ostrożni! Zaraz wrócę - Mewa wydała krótkie polecenie swoim ludziom i skrzywiona, powędrowała za Flintem. Czyżby mały dzikus prowadził ją w pułapkę? Położyła dłoń na mieczu, i gdy uszli już spory kawałek, zatrzymała się, spoglądając na mężczyznę z pytającym wyrazem twarzy, ale nie wyrzekła ani słowa.

Flint oparł się o drzewo i próbował rozmasować spięty bark. Milczał, szukając słów. Nie wyglądało to na pułapkę, chyba że chodziło o zirytowanie Mewy przedłużającą się ciszą.

- Usłyszałem o tym niedawno, kiedy Klany, Lannisterowie i Błotniacy połączyli się żeby rozpieprzyć Boltona na Fosie Cailin - zaczął spokojnie, nie patrząc na rozmówczynię. Wyglądał jakby każde kolejne słowo miało mu zaraz stanąć kością w gardle - To może… Hm… może nie być prawdą - chyba w to zapewnienie nie wierzył - Żelazne Wyspy padły - słowa uderzyły w Irgun, jak taran - Pochłonęła je plaga ożywieńców.

Nie, to nie mogła być prawda. Nie. To nie była prawda. Żelazne ziemie poddały się trupom? Jak? Niezdobyte wyspy, których karku nie zgięło ani okrutne morze, ani gniew kolejnych królów i namiestników, miały nagle ulec bezmózgim zwłokom? Twarz Irgun zastgła w twardym wyrazie, a jej oczy zwęziły się do wąskich szparek.
- Łżesz jak pies! - warknęła, szarpiąc za miecz - A ja nie lubię kłamców i zdrajców. Po co ta cała farsa? Po co nas tu przyprowadziłeś? Służysz Duchowi czy Boltonom, obszarpańcu? Odpowiadaj! - postąpiła krok naprzód w kierunku przewodnika, wyciągając przed siebie ostrze.
Conner Flynt złożył się w sobie, jak zaatakowany zwierz. Oderwał się od drzewa i obserwując żelazo w prawicy Irgun postąpił parę kroków do tyłu, zwiększając dystans.
- Nie służę nikomu - syknął i sięgnął po zawieszoną na ramieniu kuszę - Uspokój się.
Mewa nie dała się jednak tak łatwo przekonać. Zakała, czując buzujące w niej emocje, wydała z siebie przeciągły skrzek, i zerwała sie w górę, wściekle bijąc skrzydłami. Kapitan opuściła miecz, ale postąpiła krok w kierunku Flinta, a jej ciemne oczy miotały pioruny. Raz już dała się złapać na lep pięknych słówek. I jak to się skonczyło? Martwy chłopak, który przebył długą drogę z obozu piratów, by przynieść jej straszne wieści, był właśnie ofiarą tej zbytniej ufności. Zgrzytnęła zębami, starając się poluzować zaciśnięte z gniewu szczęki. Tropciel nie dał wcześniej podstaw do podejrzeńi czy niepokoju. Może po prostu bezmyślnie powtarzał złe plotki i inne bzdury, które niesie wiatr i kłamliwe języki?
- Dowód - warknęła, bo mówienie pełnych zdan przychodziło jej z niejakim trudem - Na twoje słowa masz coś więcej niż bagienne opary? - postąpiła kolejny krok, ignorując napiętą kuszę - Jednego już oduczyłam mielenia jęzorem bez sensu i plucia jadem...Jak to sie mogło stać? Mów! - niemal krzyknęła ostatnie słowa, a w jej głosie prócz gniemu zabrzmiała jakaś rozpaczliwa nuta
Flint opuścił kuszę odrobinę. Wpatrywał się w nią, jakby próbował coś odczytać z wyrazu twarzy i mowy ciała.
- Lannisterowie - powiedział wreszcie - Byli otoczeni z każdej strony. Twoi ziomkowie nękali ich od morza. Czarny Lord wysłał na wyspy statki pełne trupów, żeby pozbyć się zagrożenia - zwilżył wargi językiem - Nie mam dowodów. Potwarzam tylko to, co słyszałem. Mówię to tylko dlatego, że znalazłem drakkar pełen ożywieńców na brzegu.
Mewa zatrzymała się wreszcie, i zacisnęła palce na rękojeści. Czubek ostrza wbił sie w ziemię, kiedy oparła cieżar ciała na mieczu. Zgrzytnęła zębami, aż chrupnęło.
- Bzdury i zmyślenia - wycedziła, bo odpowiedź kusznika brzmiała tak absurdalnie, że aż rozbrajająco. Być może Lwy rzeczywiście wysłały flotę przeciw wyspom, ale poważnie wątpiła, by mogli wyładować okręty draugami - Na tym zaplutym bagnistym gnoju rodzą się takie ciemne bajania - wydęła wargi. Gniew ją opuszczał, została pogarda i irytacja, że dała się tak łatwo sprowokować - Niemniej, nie będę ryzkowała walki z umarłymi przy statku. Musimy znaleźć inny sposób. Możesz mnie zaprowadzić do kogoś kto tu wie cokolwiek pewnego lub ma jakąkolwiek władzę? Wy, bagienni czy klanowi, macie chyba coś w rodzaju wodza czy podobnego? - uniosła broń, ale zanim wsadziła ją na powrót do pochwy, wymierzyła jeszcze szpic w kierunku Flinta. - I jak będziesz te nieprawdy sączył w uszy moich ludzi...urwę ci jaja i wepchnę w gardło. To jedyne i ostatnie ostrzeżenie - zagroziła i z metalowym szelestem wsunęła miecz za pas.
Conner skrzywił się, ale skinął głową i zarzucił kuszę na ramię.
- Wodzów ci u nas dostatek - mruknął - Mogę cię poprowadzić do głównego błotniaka. Mogę cię też poprowadzić do tych, którzy zdobyli Fosę Cailin - westchnął - To klany z Gór Księżycowych, pod wodzą Yrsy z Wullów, ale ona teraz niedysponowana, więc za nią mówią Shlan i Mahr. Razem z nimi wojska Eyre pod wodzą Spiżowego Royce’a, klany z pod Muru, znaczy moi braciszkowie. No i ostatni Lannisterowie. Wszyscy oni słuchają teraz Lothara Reyne’a, septona.
- Fosa to dobry kierunek - Irgun wyciągnęła rękę, na której przysiadł nastroszony ptak. Pogłaskała Zakałę pod dziobem - Prowadź więc...

Ale tak naprawdę kłamała. To był żaden kierunek, a ona nie wiedziała po prawdzie, co i jak teraz powinna czynić. Była jak łódź z przetrąconym masztem, zdana na łaskę i niełaskę miotających nią wichrów, płynąca tam, gdzie zawieje kapryśny wiatr. Gdzieś straciła poczucie prawidłowego kursu, zniknęły gwiazdy, które dotychczas ją nawigowały. Póki szło o kolejnej walki, bitwy i podjazdy, była niezmordowana i działała bez wahania. W krótkich chwilach pokoju, kiedy dane było jej wybierać i myśleć dalej niż następny cios miecza czy topora, okazała się zupełnie bezradna. W jej duszy tkwiła tęsknota i potrzeba, która była pragnieniem steru potrzebującego pewnej ręki szypra. Ktoś musiał ją poprowadzić, bo sama gięła się pod tym ciężarem odpowiedzialności, niezdolna wybrać świadomie żadnej z przerażającej ilości dróg, które otwierały się przed nią z każdym krokiem. Ta łódź, którą była, potrzebowała swojego kapitana, który wyznaczy jej nowy, jasny kurs, nieważne gdzie, byle naprzód. Równie dobrze mogła zacząć go szukać w Fosie...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 09-12-2013 o 01:32.
Autumm jest offline  
Stary 09-12-2013, 22:28   #138
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Duch, smok i wilki


Esthero był kiedyś dornijczykiem, jednak ostatnio lubił o sobie myśleć jako o obywatelu świata i morskim tułaczu. Brzmiało to zdecydowanie bardziej poetycko i nie jedną dzierlatkę przyciągnęło do jego łoża. Oczywiście,ta, na której zależało mu najbardziej była niemal nieosiągalna. Esthero nie spoczywal jednak na laurach. Miał zamiar sprawić swymi bohaterskimi czynami, że jej chłodne spojrzenie spocznie na nim i dama jego serca wreszcie dostrzeże drzemiący w nim potencjał i porzuci swego okrutnego kochanka by uciec z Esthero na drugi koniec świata i uprawiać słodką, dłoską miłość pod drzewem akacji.
Taki był plan. Taki był cholerny plan. To właśnie powtarzał sobie gdy wbrew wszelkimp rawom zdrowego rozsądku próbował zwabić hordę chodzących zwłok by podążyła za nim prosto w pułapkę. To miało być proste. Podbiegasz i uciekasz, podbiegasz i uciekasz. A chuj złamany. Nic z tego. Trupy wydawały się powolne i leniwe, ale gdy tylko zwęszyły żywe mięso ruszały, jak jedno zwierze o wielu przegniłych głowach pełnych ostrych jak brzytwa ząbków. Jak cholerna ławica cholernych mięsożernych ryb, które widział w wodach Letnich Wysp, jak sfora szakali. Tfu, na co mu przyszło? Nie mógł rozkazać sercu rozkochać się w jakiejś wiejskiej dziewce? Nie, musiał się rozmiłować w zaklinaczce smoków. Tfu, po stokroć. Płuca odmawiały mu posłuszeństwa, krew pulsowała w uszach, jak dzwony świątynne, a nogi zaczynały plątać się w trawie. Nie mógł już zliczyć ile razy biegł w tę i spowrotem by nakierować potwory na odpowiedni trakt.
Bestie były głupie. Gdy byłeś blisko atakowały z krwiożerczą furią, gdy odbiegłeś zbyt daleko traciły zainteresowanie, spowalniały i zaczynały się rozpierzchać. Pewnie dlatego, że tak blisko stały zastępy piratów. Pewnie gnijące półmózgi nie były w stanie zdecydować, czy chcą leźć za przynętą, czy szukać ukrytych oddziałów zwiadowców. Cholera.
Esthero nie był sam. Nikt nie byłby w stanie nakierować hordę żywych trupów w pojedynkę, jak jakiś pieprzony owczarek. Wraz z nim do zadania zgłosiło się jeszcze tuzin szybkonogich piratów. Teraz było ich już tylko dziewięciu.
Mrożący krew w żyłach przeszył ciszę poranka. Ośmiu.
Ale byli już blisko, bardzo blisko. Esthero ostatnimi siłami ruszył przed siebie, zważając by nie wpaść w wilcze doły. Jeszcze trochę. Może zdoła paść do stóp swej wybrance i wydyszeć jeszcze, że to na jej chwałę… że to dla jej jednego uśmiechu… łaskawego spojrzenia…
Esthero biegł. Esthero, pasterz umarłych.


To nie była bitwa, trudno było to jednak nazwać rzezią, zważywszy że przeciwnicy byli właściwie martwi.
Dolina była idealna na zasadzkę i została przygotowana z należytym pietyzmem. Podczas prac zginęło kilku mało uważnych piratów. Jeden, czy dwóch skomentowało pracę towarzyszy i musieli się pogodzić z faktem, że ich ocena nie spotkała się z łaskawym przyjęciem. Reszta zginęła łażąc w krzaki, nie sprawdziwszy, czy nie czają się tam jakieś umarlaki, albo zbyt rzadko oglądając się za siebie przy kopaniu, gromadzeniu chrustu i rozlewaniu oliwy. Pechowcy i głupcy, ot co. Nikt za nimi specjalnie nie płakał.
Nie to, co za biegaczami. Nie, biegacze byli prawdziwymi bohaterami. Biegacze byli przynętą.
Gdy na ostatnich nogach dotarli w umówione miejsce, wszystko było już gotowe. Setki umarlaków powpadało w wykopane w pośpiechu wilcze doły. Kolejne setki wlazły pomiędzy nasączone oliwą zwały suchego drewna. Ostatnie złowieszcze truposze wpełzły pomędzy nie, wypełniając dolinę swym smrodem i wyciem. Duch dał znak. Wszystko zapłonęło.
Jenny i Maegor zastąpili wyjście hordzie.
Dolina płonęła cały dzień i całą noc. Rankiem dnia następnego piraci byli wykończeni pozbywaniem się niedobitków i dbaniem o to by stosy nie gasły. Jednak zwycięstwo było oczywiste.
Duch nie musiał ani razu sięgnąć po miecz.
Jenny uśmiechała się złośliwie, wykończona do granic możliwości. Miała rację.
Uśmiech spłynął jej z twarzy, jak tania barwiczka. Duch już miał zapytać o co chodzi, gdy przedśmiertny krzyk jednego z jego ludzi zaalarmował go, co do przyczyny.
- Wilki! Bogowie, ratuj się kto morze! - w szarym świcie, szare cienie błyskały pomiędzy piratami, szerząc zniszczenie i śmierć. To nie były zwykłe zwierzęta. Ogromne, jak konie, szybkie i krwiorzercze. Wilkory.
Duch dobrze widział, co to za stwory i co oznaczało ich pojawienie się. Sansa i Arya też takie miały nim przybyły do Królewskiej Przystani. Słyszał opowieści młodszej starkówny o jej wilczycy.
- Wicher! Lato! Kudłacz! - krzyk młodego mężczyzny przebił się przez okrzyki paniki. Duch dostrzegł go na czele sporego oddziału zbrojnych. Gdy inni w jego świcie bledli na widok Maegora, on zdawał się niewzruszony. Przypominał swego ojca w każdym calu swej istoty. Robb, pierworodny, dziedzic Winterfell.
Na jego rozkaz wilkory stanęły. Duch czuł ich spojrzenia na sobie. Mgliście zdawał sobie sprawę, jak bardzo niewiele stoi między nim, a wiecznym odpoczynkiem w żołądkach tych monstrów.
- Opowiedzcie się! - zarządał Młody Wilk.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172