Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-02-2013, 12:23   #21
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Obwoźny burdel zawiódł. Przystrojone w skąpe łaszki i z grubsza, bo przecież nie gruntownie wymyte dzikuski znalazły bramy Harrenhall zamknięte, a blanki zastawione łucznikami. Tylko garstka wróciła żywa. Meldunek był naznaczony wściekłością i żądzą mordu.

- Żółte Koty wiedziały, że szykujemy podstęp - Sheba Jednooka splunęła w dłoń i zaczęła wycierać zaschnięte plamy krwi z policzka i szyi. Ona, Tuatha i Yrsa kucały w ciemnościach pod osłoną starej, pokrzywionej wierzby. - Wpuścili nas w przejście pod murem i zlali wrzątkiem. Mnie i kilku innym udało się uciec. Gdybyś nie posłała z nami tej obstawy nie byłoby komu opowiadać.

Może już wtedy trzeba było zawrócić. Ale Yrsa zbyt była upojona bliskością łupu... i zbyt dobrze wiedziała, że po tym, co spotkało kobiety, lwy muszą zapłacić. Inaczej ona straci twarz. Ponad wszystko jednak pragnęła tego zamku. Tak, tej pokraki, tego brzydactwa, nieforemnej bryły leżącej na brzegu Oka Boga jak jak truchło wielkiego zwierza, co się doczołgało do wodopoju i zdechło. Pragnęła zaś tylko po to, by zaraz opuścić, zwalniając miejsce nadciągającym wojskom Północy, które wiódł Roose. By móc powiedzieć: „Harrenhal jest twoje, mój panie”.

Nocne podejście hordy dzikusów pod mury Harrenhall nie pozostało niezauważone. Obrońcy kryli się ze swoją siłą, ale widać było ruch na blankach, zatkane na szybko i obstawione wyrwy w murach, unoszące się pod niebo opary, które niosły ze sobą woń smoły i mnóstwo pochodni żarzących się na całej długości umocnień. Ktokolwiek dzierżył Harrenhal pod nieobecność Clegane’a przewidział atak i był na niego przygotowany. Istniała również możliwość, że do twierdzy przybyły posiłki - skąd bowiem takie ożywienie?

Yrsa przycisnęła do pobliźnionej skroni czubki palców.
- Czy widzieliście na drodze z południa ślady wielu ludzi? Koni? Wozów? Nie. Zatem posiłki nie nadeszły. Idziemy na Harrenhal. Atakujemy trzy wyrwy w murze naraz. Ja prowadzę jedną grupę. Wybierzcie innych między sobą. Grupa zwiadowców ma ruszyć na południe i wyglądać, czy nie idą posiłki.

Wbiła na głowę hełm i ruszyła do koni. Najbardziej irytująca była myśl, że choćby żyły sobie wypruła i flaki... w obecnej sytuacji nic to nie zmieni.

***

Harrenhal nie przypadło jej do gustu nawet z oddali. Zaraz po tym, jak przedarła się konno przez pierwszą linię umocnień odczuwała do tego okaleczonego miejsca dziwną mieszaninę strachu i obrzydzenia. Tuż za drugim murem, kiedy lannisterski knecht rozpłatał gardło biegnącemu przed nią Spalonemu i krew klanowca bluznęła jej w oczy, nienawidziła tego zamku już całym sercem.

Zaś po bitwie, gdy wokół trwało dorzynanie rannych i grabienie trupów, Yrsa siedziała na stosie zwłok w czerwonych płaszczach z zakrwawioną nogą obnażoną aż po biodro, a starzec z Malowanych Ludzi przymierzał się do wypalenia rany na jej udzie – wtedy uznała, że to w sumie świetne miejsce. Roose by je polubił. Oczywiście, opuściłby bez sentymentu... jak wszystko, bo sentymenty w ogóle były mu obce, ale podobałoby mu się tutaj. Ten zamek do niego pasował. Przylgnąłby mu do ciała jak znoszone ubranie.

Będzie mogła powiedzieć: „Harrenhal jest twoje”. Kosztowało to życie wszystkich ludzi Redfortów prócz dwóch braci bliźniaków. Zginęło też sporo zbrojnych i ponad setka klanowców. Ale reszta była upojona zwycięstwem. Zdobyli zamek. Ona zaś będzie mogła powiedzieć, co chciała powiedzieć. I naprawdę, była gotowa za tę możność zapłacić tę cenę we krwi.

Tyle że nie chciała, aby była to krew nienarodzonego jeszcze dziecka.

***

- Sześć dziesiątek rycerzy, piętnaście piechoty. Są pół dnia drogi stąd – mówiła Tuatha, obejmując się wpół ramionami. Nie zsiadła też z kucyka, jakby nie ufała własnym nogom. Była dziwnie blada i dziwnie napięta. Yrsa zaklnęła w duchu. Żyła męskim życiem – ale wiedziała dość, by poznać, co jest na rzeczy. Objęła szamankę ramionami i ściągnęła z siodła. Dla postronnych mogło to wyglądać jak siostrzane uściski bliskich sobie kobiet, ale Yrsa w istocie tachała szamankę w stronę zabudowań.

Musimy stąd odejść. Niech Roose sam sobie zdobędzie zamek.

- Ten zamek to nie jest dobre miejsce na powicie potomka. - rzekła szamance, gdy zostały same.
Tuatha, kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, skurczyła się w sobie. Była bardzo cierpiąca - ukrywała to przed ludźmi, ale jest bardzo słaba.
- Za późno - cedzi przez zęby - Nie ruszę się stąd na krok. Przyprowadź mojego kuca. I oddaj mi nóż – ręce zaczęły się jej trząść. - Ktoś będzie musiał mi pomóc – popatrzyła ponuro na Yrsę.
- Dobrze. Modrzew zaprowadzi cię do bożego gaju – skinęła jej głową i starała się być spokojna. - Przygotuje wszystko, co będzie ci potrzebne. Zorganizuję obronę... i zaraz do ciebie przyjdę, a dziki pojedzie po wioskach, szukać akuszerki.

***

Maester, jeśli przeżył, siedział w wieży, do której schroniły się lannisterskie niedobitki. Tej samej wieży, którą klanowcy obkładali teraz znoszonym z całego zamku drewnem. Na stosie składali też ciała poległych ziomków... co czyniło zamiar Yrsy jeszcze bardziej makabrycznym.

Oh, nie miała złudzeń, że pokryta szkliwem po smoczym ogniu wieża stanie w płomieniach. Ale na dolnym poziomie będzie dość gorąco, by zabić – zaś górne zasnują się równie zabójczym dymem. Drzwi zaś, niezależnie od tego, jak mocne, przepalą się szybko.

- Hej, wy tam! - krzyknęła, idąc z pochodnią ku stosowi. - Każdy, kto chce dołączyć do Harrena i jego synów, niech zostanie tam gdzie jest. Każdy, kto chce żyć, niech wyjdzie. Nie spotka go żadna krzywda.

Zwłaszcza jeśli przypadkiem będzie maesterem.

***

Rozkazała klanowcom rozgrabić zbrojownie, zabrać wszystko, co się nadawało do jedzenia i wyprowadzić z zamku wszystkie konie. Jeśli im się nie uda, będą mogli wycofać się przez wyrwy w murze. Ghzeb już teraz zatruł na ten wypadek studnie, w każdą z nich wrzucając obciążonego kamieniami trupa. Miną całe dnie, zanim ciała wypłyną, a dla tych, co będą pić wodę, będzie już wtedy za późno.

- Wiesz, jaka jest różnica – zapytał Modrzew Albrechta Snowa, gdy kolejne zwłoki z pluskiem pogrążyły się w głębinach studni – pomiędzy dzikimi a klanami z gór?
- Wy jesteście dzicy, a klanowcy są częścią królestwa...
- Właśnie tak! - zachwycił się Modrzew dogłębnie. - Jak zbudowano Mur, myśmy znaleźli się na północ, a oni na południe od niego... - wskazał palcem na Yrsę, z okrwawioną twarzą kuśtykającą ku nim przez podwórzec - ... bo poza tym to nie ma żadnej różnicy.
- Albrecht – powiedziała cicho. - Zabierz stąd tych bliźniaków od Redfortów. Cokolwiek się stanie, mają przeżyć i trafić do mego męża. Razem z Cleganem. Jesteś za to osobiście odpowiedzialny.

Będzie ciemno, kiedy lwy przyjadą, głęboka noc. Mówią, że noc to pora duchów.
 
Asenat jest offline  
Stary 23-02-2013, 00:10   #22
 
Sir_Michal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodze
Udało się. Cała załoga świętowała ucieczkę z piekła, które ogarnęło Zatokę. Kapitan pozwolił nawet wytoczyć beczkę rumu z ładowni, w sam raz by uczcić jakże ważną chwilę, nie ryzykując przy tym jasności umysłów załogi. Wszyscy uzyskali jakby nowe życie, choć naznaczone bliznami wspomnień.
Jednak nie wszystkim dane było cieszyć się nim w równym stopniu. Jakub Wilfgrey nie mógł pojąć jak jego były senior mógł zrobić coś takiego. Duch wiedział, że rycerz miał Starka za perfekcyjny wzór, a jęki z Czarnej Wody napełniłyby niepokojem nawet najokrutniejszych ludzi jacy chodzili po tej ziemi... Właśnie ta myśl najmocniej oddziaływała na Donnchada. Pirat szybko zreasumował, że dziki ogień nie pomoże Wieprzowi w zdobyciu przyjaźni wśród załogi. To jednak nie był największy problem kapitana - musiał pozbyć się z pokładu potencjalnego szpiega Inkwizycji i, co ważniejsze, wymyślić plan na dalszą część podróży. Skoro minęli się ze Stannisem w samej Królewskiej Przystani to rola, którą chciała powierzyć mu Inkwizycja była już nieważna.
Z tych trzech problemów, najbardziej palącym był jednak członek wiary. Inkwizycja przysłała mu kogoś do opieki nad krukami. Duch oponował trzykrotnie. Jeszcze przed samym wypłynięciem zaoferował, że wyręczą go w obowiązkach i poprosił by modlił się za nich w mieście. Skoro jego życie nie miało dla niego znaczenia - jeszcze mniej będzie miało dla Donnchada.

Gdy morze zaczęły oświetlać pierwsze promyki wschodzącego słońca, Duch uznał że najwyższy czas kończyć zabawę. Wydał odpowiednie rozkazy, po czym zszedł pod pokład wraz z rycerzem i dwoma Dornijczykami. To była odpowiednia chwila by zająć się natrętnym opiekunem.
Zastali mężczyznę z ptakiem w ręku. Stał właśnie przy malutkim bulaju i próbował wypchnął oponujące stworzenie na świeże powietrze. Mały zasraniec dostał biegunki zaraz po wypłynięciu na morze, kruki zresztą też. Gdy tylko sługa inkwizycji zobaczył nadchodzących piratów zwęszył co się święci. Spojrzał na nich, spojrzał na beczkę z ziarnem, którą przytaszczył tu ze sobą i na łeb na szyję rzucił się do beczki, zapominając o parszywym ptaszysku, które uwolnione od jego lepkich łap samodzielnie wzleciało w przestworza, kracząc z irytacją.
Dornijczycy towarzyszący kapitanowi rzucili się w stronę mężczyzny. Dla przypadkowego obserwatora mogłoby to wyglądać przekomicznie, tu jednak nikomu nie było do śmiechu. Inni obecni w ładowni piraci szybko pojęli, że za chwilę będzie na co popatrzeć.
Piraci mieli nad inkwizytorskim szpiclem zdecydowaną przewagę i niewiele trzeba było by powalili go na ziemię. Legł w bezruchu, jęcząc jedynie pod nosem.
Na rozkaz kapitana, Dornijczycy brutalnie podnieśli mężczyznę.
- Grzecznie odpowiadaj na pytania to obejdzie się bez użycia siły - ostrzegł Donnchad. - Jak się nazywasz i skąd jesteś?
Mężczyzna zakaszlał, ale milczał uparcie, nawet brutalna siła pirackich pięści nie była w stanie zmusić go do mówienia.
Wystarczyło, że kapitan kiwnął głową. Gerold wyjął zza pasa krótki, wąski sztylet. Był ostry - ledwo zdążył przyłożyć go do gardła mężczyzny, a wąska stróżka krwi powoli zaczęła spływać po ostrzu.
- Jeżeli twoje życie nic dla ciebie nie znaczy, dlaczego ma znaczyć coś dla nas - zagaił Donnchad.
Tymczasem Jakub okrążył Dornijczyków i udał się w stronę tej samej beczki, do której jeszcze przed chwilą tak szaleńczo biegł uparty mnich. Coś mogło być na rzeczy - pomyślał Beendrod.
Podniósł wieko i zamarł, w beczce, ciasno utknięte były bańki pełne zielonkawego płynu, złowieszczo bulgoczącego z każdym drgnięciem statku.
- Co to jest - zapytał zaskoczony Donnchad. - Pytałem co to jest - powtórzył kapitan, widać było, że obecność tajemniczej substancji na pokładzie nie była mu w smak.
Opuchnięty już nieco szpieg milczał przez chwilę, widać głęboko zastanawiał się nad tym co ma powiedzieć, piratowi.
- Trucizna - wudukał wreszcie - Miałem ją zarzyć w razie wpadki, albo was otruć, gdybyście zdradzili.
- Trucizna, tak? Czyli nic się nie stanie jeżeli włożę tam rękę - Duch nie był przekonany. - Zacznijmy jeszcze raz, kim i skąd jesteś. Co tu robisz. Czym jest ta substancja. Spróbuj mnie choć raz oszukać, a zobaczymy jak ona działa... w praktyce.
Dornijczycy ochoczo przyciągnęli mężczyznę bliżej baryłki, okazja do poznania nowej trucizny była dla nich niemałą uciechą. Kapitan zauważył jednak, że zupełnie co innego myśli o tym Jakub. Podejrzliwy rycerz stał teraz tuż za mężczyzną blokując jego ewentualną próbę przewrócenia beczki. Wilfgrey nie musiał się nawet odzywać - Duch też podejrzewał, że "trucizna" wcale nie jest zwykłą trucizną. Zwłaszcza po tym co widzieli ubiegłej nocy - musieli przypuszczać, że ich statek stał się częścią większej intrygi. Kolejna łajba mająca za zadanie zniszczyć flotę Stannisa.
- Nie! Nie! - panika ogarnęła więźnia. Próbował się wyrywać. Jeszcze przed chwilą gotów był podpalić statek. Miał jednak nadzieję, że uda mu się popełnić samobójstwo nim dosięgną go płomienie. Perspektywa spłonięcia żywcem wcale mu się nie uśmiechała - To dziki ogień! Dziki ogień!
Gdyby mężczyzna mógł widzieć twarze swoich oprawców z pewnością byłby zadowolony. Nikt nie chciałby płynąć na statku z tak niebezpieczną substancją.
- Jakie zadanie dostałeś od Inkwizycji, pytam ostatni raz - ostrzegł Donnchad. - I dlaczego moi ludzie znajdowali się w waszych lochach?
- On tylko chciał być pewny - szpieg musiał dobrze znać się na dzikim ogniu, bo gwałtowna substancja przerażała go bardziej niż cokolwiek innego - Chciał być pewny, że wypełnicie zadanie, a w razie zdrady miałem wykorzystać beczkę.
- Wciąż nie odpowiedziałeś, dlaczego zatrzymaliście moich ludzi - zauważył Donnchad.
- Zatrzymujemy wielu ludzi - sarknął mężczyzna - Dopiero po jakimś czasie okazało się, że są piratami. Złapaliśmy ich podczas zamieszek, kiedy grabili pomniejszą kaplice Siedmiu.
- Zasłużyłeś na chwilę modlitwy - odparł Donnchad. Mężczyzna nie zdążył chyba zrozumieć, o co piratowi chodzi. Kapitan kiwnął głową, a z szyi więźnia trysnęła krew. - Pozbądźcie się beczki - rozkazał Duch. - Opuście ją na linach do wody, delikatnie - zaczął tłumaczyć widząc malujące się zakłopotanie na twarzach swoich ludzi.

Po pozbyciu się najbardziej palącego kłopotu, Duch mógł poczynić przygotowania do zaprezentowania Maegora piratom. Kazał kukowi przygotować zdecydowanie większy posiłek niż zwykle. Gdy wszystko było gotowe, Donnchad od razu przeszedł do sedna sprawy.
- Być może, część z was zaczęła się czegoś domyślać - zwrócił się w stronę zgromadzonych na pokładzie piratów. - Tam, w stolicy, ukrywałem w mojej kajucie nie tylko Jenny. Przede wszystkim chodziło o Maegora. Smoka - Duch spojrzał na zebranych. Wśród uczuć, które był w stanie wyczytać z twarz załogi dominowała ciekawość. Nie zabrakło również rozbawienia, z pewnością niektórzy mogli to potraktować jako żart. - Maegor jest dość specyficzny i póki co nie zieje ogniem - Beendrod przerwał, gdy część piratów wybuchła śmiechem. - Jakubie, już czas.
Stary rycerz delikatnie nacisnął na klamkę, po czym powolnym, acz zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Momentalnie, z kajuty wyskoczył smok. Tuż za nim podążała Jenny. Wieprz zatrzymał się w pół drogi między piratami a siedzibą kapitana. Donnchad zastanawiał się czy spogląda on na jego załogę, czy na zatrważająco dużą ilość mięsa, którą kazał przygotować kapitan.
- Smoki to inteligentne stworzenia, warto chyba zaskarbić sobie ich przyjaźń - kontynuował Duch. - Myślę, że może w tym pomóc wspólny posiłek.

Gerold wziął z miski spory kawałek kurczaka i wyciągnął go w stronę smoka. Na każdy metr który pokonywał pirat, Maegor robił trzy. Już po chwili Dornijczyk trzęsąca się ręka karmił Wieprza. I, ku zdziwieniu reszty załogi, wrócił do szeregu z całą ręką.

~.~

Donnchad nie był w stanie stwierdzić ile zjadł dziś Maegor, wiedział jednak że stanowczo za dużo jak na możliwości jego ładowni. To rozwiązywało ostatni problem - Duch obrał już kierunek podróży.
 

Ostatnio edytowane przez Sir_Michal : 23-02-2013 o 00:15.
Sir_Michal jest offline  
Stary 23-02-2013, 12:04   #23
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Septa Belora
Grey w towarzystwie Waltera przedzierał się przez tłum uchodźców. Starał się nie afiszować się ze swoja profesją więc założył ciemno granatowy płaszcz, zamiast służbowego czarnego.
W końcu znaleźli Braciszka w największym tłumie. Grey podszedł do niego. Braciszek akurat pochylał się nad kimś więc najpierw zobaczył czarne buty. Powoli zlustrował Greya z dołu do góry.
- Ty chyba nie potrzebujesz mojej pomocy.
- Czasem pozory mylą, bracie. Chciałbym zamienić z tobą parę słów. Prywatnie, z dala od niepowołanych uszu. Choć sprawa jest niejako służbowa.
Kątem oka dostrzegł jak w tłumie ktoś się nerwowo porusza. Szybko rozpoznał jednego z fanatycznych Synów Wojownika. Szybka lustracja otoczenia potwierdziła, że w tłumie uchodźców jest więcej przedstawicieli tej sekty. Braciszek podniósł jednak otwartą dłoń nim ktoś zrobił coś głupiego.
- W porządku, przyjaciele, Inkwizytor Grey chce ze mną jedynie porozmawiać - powiedział dość głośno. Pewnie chciał by wszyscy pilnujący go zbrojni usłyszeli. Skutek był taki, że usłyszała spora grupa uchodźców. Po placu poniósł się szept. Wróbel uśmiechnął się, naciągnął kaptur i podszedł do Greya.
- Chodźmy.
- Bez obaw, nie mam zamiaru wpływać na wybory w tak głupi sposób
- rzekł cicho Gray do Braciszka. - Zresztą przychodzę w innej sprawie.
Gdy już znaleźli się w prywatnych warunkach, kontynuował:
- Chciałbym dowiedzieć się co sądzisz o Nieskalanych. Czy uważasz, że zasługują by zanieść im Wiarę?
- Nasze osobiste oceny nie grają tu roli, bracie - odparł łagodnie wróbel, ale Grey dostrzegł w jego oczach błysk stali - Naszym obowiązkiem jest nieść Wiarę wszędzie, gdzie jesteśmy w stanie dotrzeć i zawsze o krok dalej.
- Więc prawda jest to co o tobie słyszałem - rzekł Grey z lekkim uśmiecham - Bracie, nie wiem czy ci wiadomo namiestnik sprowadził oddział Nieskalanych, oczywiście świadom jest, że niewolnictwo jest grzechem, toteż ich wyzwolił. Ale niestety nie dane było mu zadbać o ich ducha. I dlatego przychodzę do ciebie. Jesteś człowiekiem wielkiej wiary, ale i potrafisz objawić ją w sposób zrozumiały dla prostszych umysłów. Czy zechciał byś zająć się tym osobiście?
- Dawnymi czasy każdy oddział miał funkcje kapelana, lecz zarzucono tą szczytną tradycję już sto lat temu. Pomożesz mi ją wprowadzić na nowo?
Wróbel milczał przez chwilę, informacja o nieskalanych trochę go zaskoczyła.
- To bardzo chlubna prośba i plan godzien uwagi, jednak muszę zapytać, czemu ja? Znam wielu dobrych kaznodziei, którzy są mniej zajęci i bardziej związani z Wojownikiem.
- Jak już mówiłem, masz bracie opinię potrafiącego dotrzeć do prostego umysłu. A niestety trening jakiemu zostali poddani, odcisnął na nich silne piętno. Ty nie osądzasz po pozorach, a niestety wielu z dobrych kaznodziejów może tak robić. Ty jesteś nie tylko kaznodzieją. Ty swoje słowa przekuwasz w czyny. No i... tu potrzeba najlepszego kaznodziei.
Bury septon uśmiechnął się łagodnie.
- Zastanawiam się, jak zareaguje na tą propozycję Namiestnik.
- Jeszcze go o to nie pytałem
- odparł Gray - Mogę na ciebie liczyć bracie?
- Możesz, Inkwizytorze. Czekam na wiadomości
- wróbel skłonił głowę i wrócił do swoich podopiecznych.
Gray także skinął na pożegnanie.
- Odezwę się jak tylko będę wiedział.
Skinął na Waltera i ruszył przez tłum. Tak manewrował by przechodzić koło jednego z zauważonych wcześniej Synów Wojownika. Gdy znalazł się na tyle blisko by tamten mógł usłyszeć szept:
- Miejcie baczenie bracia, mam podejrzenia, że jeden z ludzi Namiestnika może być zdrajcą. Nie wiem kto, wiec bądźcie czujni podwójnie.
Nie czekając na odpowiedź ruszył dalej.

Lochy Inkwizycji parę godzin wcześniej
Więzień usłyszał stłumione przez worek na głowie skrzypniecie drzwi i czyjeś kroki. Szuranie stołka, a chwile później szelest przewracanych kart pergaminu. Trwało to chwile w końcu:
- Panie Rust... pewnie zdaje sobie pan sprawę, że od pewnego czasu pana obserwujemy. - Grey nie oczekiwał odpowiedzi - I to co zauważyliśmy uznane zostało za niepokojące. Pańskie związki z Lanisterami, są że tak powiem nie na rękę namiestnikowi, ale... może pan mówić o szczęściu że nie wpadł pan w łapy inkwizycji.
- Ma pan dwie drogi do wyboru. Nie ukrywam, że tylko jedna z nich ma przyszłość. Proszę podzielić sie swą wiedzą, ale ostrzegam. Wiemy na tyle dużo, że zorientujemy się gdy pan skłamie. Gdy już dowiemy się wszystkiego wróci pan do domu by... być przynętą na szpicli z inkwizycji. Bez obaw, zanim coś zrobią to sobie ich wyłapiemy i porozmawiamy z nimi. Albo wybierając drugą drogę, może pan nie podzielić się wiedzą, ale wtedy... wierzymy iż potrafimy skłonić pana do zmiany zdania. Niestety, będziemy musieli znaleźć inną przynętę dla inkwizytorów.
- Co to ma znaczyć?! Kim jesteś?! - Rust zaczął się rzucać w swych więzach - Czy ty wiesz z kim zadzierasz?!
- Z kim zadarłem - sprostował Grey - Ale bez obaw, i tak wszyscy będą podejrzewać inkwizycje o twoje zniknięcie. To zabawne, nie uważasz?
Rust chyba tak nie uważał, ale Grey kontynuował:
- Więc panie Rust, która drogę widzi pan dla siebie? Dodam, ze obie są nam w zasadzie na rękę, ale tylko jedna z nich sprawi, że zasiądzie pan jeszcze do kolacji z rodziną.
Oburzone protesty uwięzły więźniowi w gardle. Przez chwilę zdawało się, że zapomniał jak się oddycha. Wreszcie wypuścił z płuc powietrze, żałośnie kurcząc się w sobie.
- Co chcesz wiedzieć? - jęknął.
- To trochę oklepane, ale wszystko. Zacznijmy jednak od początku, kto jest w spisku oprócz ciebie. Potem opowiedz o planach. W razie czego dopytam się o rzeczy mnie interesujące.
- Nie ma żadnego spisku - mruknął Rust - Są tylko rozmowy i spekulacje. Może grupa ludzi, którzy woleliby powrócić do poprzedniej dynastii. Spisek - prychnął słabo - Pewnie wiecie nawet kto podziela mój sentyment - zaczął wymieniać swoich dobrych przyjaciół - Wymieniłem też kilka listów z kimś z Dorne i Wysogrodu.
- Z kim, jeśli można wiedzieć?
- Nie wiemy, kto do nas pisał z Dorne, kontaktowaliśmy się przez młodego rycerza Sanda, ale dawno go nie widziałem. Zniknął jeszcze przed zamieszkami
- Rust pociągnął nosem i spróbował poprawić goły zadek na szorstkim siedzeniu, jeżeli przeżyje, to ktoś będzie miał zaszczyt wyciągania mu drzazg z bladych półdupków - A z Wysogrodu przyszedł do nas list niedawno. Znaczony zieloną sową, napisany bardzo - zamyślił się na chwilę - Prostym językiem.
- I co te listy zawierały?
- Te z Dorne proponowały wsparcie, ale nic konkretnego. Uznaliśmy, że próbują nas podpuścić do jakiegoś samobójczego pospolitego ruszenia.

- Zmienimy na chwile temat, jakie plany mieliście gdyby Lanisterowie przystąpili do oblężenia?
- Mamy ludzi na dworze, chcielismy otruć Starka i może nawet Boltona. Niektórzy z nas rozważali całkowite usunięcie wszystkich dworzan związanych z tymi dwoma uzurpatorami - Rust zwiesił głowę, zawstydzony planowanym masowym mordem - Ale to wszystko było na razie w sferze gdybań, nic nie było dopracowane, ani gotowe.
- Wymień tych ludzi z dworu.
Pokonany Rust i zaczął śpiewać. Wskazał pięć niespecjalnie ważnych osób i jedną która nie była już taka nieważna.

Gabinet Ashera Stone’a
- Panie, poczyniłem pewne kroki w sprawie nieskalanych... dawnymi czasy istniała instytucja kapelana. Czas by nasze owieczki dostały swojego przewodnika duchowego. Poprosiłem już Braciszka by zajął to stanowisko, zgodził się. Teraz trzeba tylko wprowadzić to w życie. Bolton pewnie będzie sprawiał trudności.
Stone zamyślił się na chwilę.
- Z Boltonem łączy mnie dość skomplikowany związek. Nie sądzę bym miał na niego duży wpływ, ale możesz liczyć na moje wsparcie w negocjacjach.
- W związku, że miesza się do wyborów więc powinien być uleglejszy niż zwykle. W końcu nie chciałby chyba uchodzić za kogoś kto odmawia Wiary innym. Wtedy wyzwolenie Nieskalanych stało by pod znakiem zapytania. Ktoś zadałby pytanie czy aby na pewno miało to miejsce i czy Bolton skrycie nie popiera niewolnictwa.
Stone uśmiechnął się pod nosem, zadowolony z inicjatywy swojego podwładnego.
- Mam jeszcze pytanie... może ono być dosyć osobiste dla ciebie panie. Wybacz lecz muszę je zadać z racji pełnionej funkcji. Co łączy cię z Braciszkiem?
- Łączy? Darzę go ogromnym szacunkiem - Stone zmierzył Greya wzrokiem - Czemu pytasz, bracie?
- Nie potwierdzone plotki, wskazywały że coś was łączy. Dlatego pytam u źródła.
 
Mike jest offline  
Stary 24-02-2013, 00:13   #24
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Smocza Skała


Maegora fascynowały latające ryby, które próbował łapać wychylając się za burtę. Fascynowało go słońce, które chłonął, kładąc się na grzbiecie i obnażając pękaty, różowy brzuch. Fascynował go maszt, na który na pewno dałby radę się wspiąć, gdyby mu się chciało. A już nade wszystko fascynowała go prędkość. Gdy tylko statek złapał wiatr w żagle, Maegor pobiegł na dziób i wsparłszy przednie łapy o barierkę, skupił się na cięciu powietrza.
Bardzo nie podobało mu się, że musi wracać do ograniczonej przez cztery drewniane ściany przestrzeni. Ale musiał jej słuchać. To była jedyna rzecz, którą smok musiał.

~"~

Zamek na Smoczej Skale okazał się być gniazdem splątanych gadzin. Architekt dał upust swojej miłości do tych stworzeń. Wszystko miało tu kształt smoka, albo jakiejś jego części. Rzygacze w kształcie smoczych łbów, smocze skrzydła trzymające pochodnie, smocze skrzydła zamiast okiennic, łuski, zęby, cielska, ogony, cały zamek był nimi przyozdobiony. Ktoś tu dał się ponieść fantazji.
Pomijając oczywisty niepokój, który budziły smocze ślepia, gapiące się z bogu ducha winnych sztukaterii, zamek był imponującą konstrukcją, nietypową jak na Westeros. Od razu rzucała się w oczy obcość Targaryenów na tych ziemiach.
Duch czekał właśnie na odpowiedź od ‘Królowej’ Selyse, która pod nieobecność męża dzierżyła twierdzę z pomocą grupy zbrojnych. Nie wyglądało to zbyt dobrze dla Stannisa. Widocznie pretendent do tronu Westeros nie wierzył, że ktokolwiek jest w stanie zaatakować Skałę, albo zwyczajnie nie zależało mu na życiu żony i dziedziczki. A może nie przewidział, że może zostać pokonany na Czarnej Wodzie? A może niedobitki jego floty właśnie zmierzały w tą stronę, by pod skrzydłami smoków lizać rany?
W każdym razie zdawało się, że biednym kupcom, którym udało się uciec z rzezi, dane będzie zaznać gościnności Baratheonów. Selyse przygarnęła tułaczy i zaproponowała im w jednym zdaniu by przyjęli wiarę w R’hllora, Pana Ognia. Propozycja Ducha zaskoczyła, ale przyjął ją z gracją, wiedząc że przychylność tej niezbyt ładnej, niezbyt młodej i niezbyt interesującej kobiety jest mu niezbędna przez następne kilka godzin.
Z tego co zauważył, Smocza Skała nie była dobrze obstawiona. Wiele do życzenia zostawiała nie tylko ilość, ale także jakość rycerstwa. O ile te młodziki i starcy mogliby spokojnie utrzymać niezdobytą twierdzą przez długie tygodnie, a nawet poradzić sobie z Donnchadową załogą, o tyle zupełnie nie byli przygotowani na to co pirat planował. Pragnienie szerzenia wiary miało zgubić Selyse i jej ludzi. Póki co była szczęśliwa mogąc porozmawiać z odratowanym z Czarnej Wody rycerzem.

~"~

Piratom się nie śpieszylo, dali sobie chwilę by zapoznać się z zamkiem, a wieczorem, gdy zapadła cisza i przyszedł sen, wyszli na mały spacer.
Ciała spadały w ciszy z murów zamku prosto do wody, lub na piętrzące się w otchłani skały. Ciszę przeszywały jedynie krórkie urywane krzyki ginące wśród huku uderzających o mury zamku fal. Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Gdy bramy poszły w ruch, ktoś podniósł alarm i z zamku wysypały się oddziały zbrojnych. Bitwa była gwałtowna. Donnchad i jego ludzie powstrzymali rycerzy do czasu aż przybyłe posiłki dołączyły do starcia. Smoki patrzyły tej nocy na śmierć wielu ludzi. Obrońcy nie mięli jednak najmniejszej szansy. Wkrótce Smocza Skała była w rękach piratów.
Przyszedł czas podliczania strat i zajęcia się zdobyczami. Donnchad ruszył do komnat Lady Selyse. Już na korytarzu czuł, że coś jest nie tak, słyszał gniewne głosy.
- Kobieto, oszalałaś - krzyczał Jakub.
- R’hllor będzie moim wybawieniem! - irytujący, piskliwy głos żony Stannisa i płacz ich kalekiej córki, dzwoneczki na czapce błazna i nagle, szum, dym, wrzask, ogień. Z komnaty wypadł rycerz zanosząc się kaszlem i ogdaniając dłonią dym. Wrzaski nie ustawały.
- Podpaliła się - jęknął Jakub, oszołomiony - I dziewczynkę, i błazna. Oblała olejem i podpaliła.
Wrzaski niosły się z dymem i wiatrem po całym zamku.



Harrenhal

Cisza opadła Harrenhal. Ciemność objęła panowanie nad zamkiem. Na nocnym niebie powiewał dawno zapomniany sztandar rodu Hoare. Zwiadowcy, których Ser Yew wysłał przodem, albo nie wracali, albo śpiewali na jedną nutę - zamek był, z braku lepszego określenia, nawiedzony.
Co się stało z Cleganem i jego ludźmi? A Algood, który miał tędy przejeżdżać w drodze na północ? Czyżby Dzieci Lasu opuściły swoją wyspę i ruszyły zabijać ludzi Lannisterów? A może Czarny Harren wstał z martwych i objął panowanie nad swoją twierdzą? A może to krew budowniczych w zaprawie murarskiej zrodziła zmory i koszmary?
Niewielki oddział, na którego czele Tywin Lannister postawił Manfryda Yew był jak grupka przekupek na bazarze, plotka rosła wśród nich do rozmiarów prawdy szybciej niż zaufanie do dowódcy. Nawet Yew zaczynał mieć powoli wątpliwości. Miał jedynie wesprzeć Clegane’a i przygotować zamek na przybycie głównych sił z Tywinem Lannisterem na czele. Jeżeli zamek padł, ser Manfryd nie był zupełnie przygotowany na prowadzenie oblężenia. Znów złapał się na tym, że nerwowo przełyka zgęstniałą z niepokoju ślinę.
Zamek zdawał się zupełnie opuszczony, a im bliżej podchodzili, tym bardziej przerażał. Wysokie, zniekształcone wieże, niekończące się linie popękanych murów, ziejące pustką blanki i jeden mizerny proporzec łopoczący na wietrze - cztery różnokolorowe pola. Plotki znajdowały potwierdzenie. Yew nie był już w stanie przełykać, splunął więc głośno. Najchętniej wziąłby nogi za pas, ale wyobrażenie gniewu Tywina Lannistera skutecznie dodało mu odwagi. Nie mógł okazać słabości przy ludziach.
- Naprzód! - krzyknął do swoich rycerzy i ruszył z mieczem w dłoni przez szeroko otwarte bramy złowieszczego zamczyska. Pierwsze chwile okazały się wyjątkowo rozczarowujące. Na dziedzińcu nie było nikogo. Nagle któryś z wojów rozdarł się jak dziewica i spadł ze spłoszonego konia prosto na kuper.
- Patrzcie! Ludzie! Ludzie! - wrzeszczał. Pochodnie pojechały do przodu. W zamkowej kuźni stał kowal i jego czeladnicy - martwi.
- Co tu się dzieje? - mruknął Yew rozglądając się po zakamarkach dziedzińca. Martwi byli wszędzie. Zdawało się, że zginęli przy tym co robili, nie wykonując nawet gestu by się obronić. Sceny, które powstały były zaiste makabryczne. Ser Manfryd dał znak i jego konnica ruszyła na wewnętrzny dziedziniec. Piechota w tym czasie zaczęła powoli wlewać się za mury. Yew był pierwszy w przejściu. Nagle usłyszał dziwne metaliczne kliknięcie i dostregł gwałtowny ruch spadającej kraty. Udało mu się tylko odwrócić konia bokiem, jednak niewiele to dało, rumak zaskrzeczał przebity niemal na wylot i padł. Manfryd nie mógł się pochwalić większym szczęściem, jeden z kolców wbił mu się między żebra i wybił oddech z piersi. Rycerz runął razem z wierzchowcem i legł przygnieciony bezwładnym ciężarem zwierzęcego cielska.
- Co tu się dzieje? - chciał jeszcze raz zapytać. Ze swojej wygodnej pozycji mógł bardzo dobrze zobaczyć co właściwie się dzieje. Ziemia płonęła, trupy wstały z martwych, Czarny Harren wymachiwał maczugą, a jego oddział był w rozsypce.
Dziwne, pomyślał Yew w ostatnich swoich chwilach, nie pamiętam żeby Harren walczył maczugą.

~"~

Yrsa mogła być z siebie dumna. W ciągu jednego dnia zdobyła i obroniła Harrenhal. Szkoda tylko, że zatruła studnie, teraz trzeba będzie kopać nowe.
Strach okazał się świetną bronią. Jeszcze nigdy nie widziała Yrsa takiej paniki wśród dorosłych mężów. Na nieszczęście, któryś z dzikich za wcześnie podpalił oliwię i część piechoty Lannisterów została uwięziona poza zamkiem. Dołączyli do niej ci rycerze, których konie nie obawiały się skakać przez strzelające płomienie. Połowie oddziału dało się uciec i nie zanosiło się by mieli się szybko zatrzymać. Prawdopodobnie pobiegli od razu na skargę do tatusia. Reszta, zarżnięta przez klanowców gniła na zewnętrznym dziedzińcu. Pułapki i przerażający wygląd sprawdziły się. A gdy Tuatha zaczęła wrzeszczeć w gaju, pewnie niektórzy powalali spodnie.
Szamanka wciąż wyła do księżyca, Yrsa miała nadzieję, że to dobry znak.

~"~

Tuatha była pewna, że nie przeżyje tej nocy. Musiała jednak zadbać o to by jej córka urodziła się żywa.
Wyłożyła się pod czardrzewem, tuż pod wyrżniętą w jego korze twarzą. Opierała się plecami o zimny pień drzewa i ściskała w ręku kościany nóż. Kazała kuca przywiązać tuż obok siebie, tak nisko, by musiał klęczeć. Kobiecie, którą sprowadzono z wioski zagroziła śmiertelną klątwą, jeżeli zbliży się choć na krok.
Ból byłcoraz silniejszy. Yrsa miała rację, to nie było dobre miejsce by powić dziecko.
Szamanka zaczęła śpiewać świętą pieśń swoich przodków. Słowa i rytm pomagały złagodzić gwałtowne dreszcze, które nią zawładnęły. Pomiędzy jej udami rosła jednak plama krwi. Musiała działać szybko, zanim nie straci przytomności.
Sięgnęła po nóż i podniosła rękę.

~"~

Yrsa minęła pozostawionych w gaju strażników i przekroczyła kilka trupów. Mężczyźni zajęci byli rozdawaniem szybkiej śmierci. Ziemia zdawała się być przesiąkięta krwią. To nie był czas na nowe życie. Gdy wreszcie znalazła miejsce, w którym zostawiła Tuathę, najpierw dostrzegła skuloną pod jednym z drzew wieśniaczkę. Kobieta zaciskała oczy i zakrywałą uszy, kołysała się lekko i mamrotała z przerażeniem modlitwę do Siedmiu.
Nieco dalej, pod czardrzewem leżała Tuatha. Obok niej martwy kuc z poderżniętym gardłem parował w chłodnym powietrzu poranka. Szamanka leżała w całkowitym bezruchu, głowę miała zwieszoną, tak że włosy zasłaniały niemal wijące się na jej ręku dziecko, łapczywie przyssane do piersi. Yrsa była już kilka kroków o kilka kroków od kobiety, gdy zrozumiała, że Tuatha jest martwa. W ręku wciąż ściskała kościany nóż, którym nie zdążyła przeciąć pępowiny.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 25-02-2013 o 19:56.
F.leja jest offline  
Stary 24-02-2013, 18:48   #25
 
Icarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Icarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputacjęIcarius ma wspaniałą reputację
Domeric ostatnio wiecznie rozwiązywał problemy. Zaczynała go już nużyć plątanina problemów, szeptów i graczy z których każdy ciągnął w swoją stronę.
Zaczeło się od Ashera

- Chcesz mi dać fanatyków, ale któż lepiej jest w stanie stwierdzić, kto jest, a kto nie jest niewierzącym psem? Zresztą, nasze cele są takie puste ostatnio - jedna złośliwa brew uniosła się w wyzywającym łuku.

-To dobry znak ale jeśli masz z tym problem możesz tam wsadzić ponownie Pokutników. Dałem ci ten miecz do ręki co z nim zrobisz, twoja sprawa. Stannis nam na razie nie zagraża. Co do jeńców są to jeńcy królewscy, chyba nie muszę ci tłumaczyć implikacji tych słów. Dostaniesz tych którzy na to zasługują nikogo więcej i nikogo mniej.-odprawił Inkwizytora. Bezczelność tego śmiecia była irytująca. Domeric mógłby dojść do porozumienia z Inkwizytorami. W końcu sprawdzone metody rodu Bolton nie różniły się przesadnie od sprawdzonych metod tych czarnuchów. Jednak żeby wchodzić w układy, trzeba mieć z kim. Asher Stone był zaś zaślepionym fanatykiem. Szkoda, że nie poszedł do Starka. Domeric nie wątpił, że honorowy król nie cierpiał inkwizytorów i ich metoda. Gdyby usłyszał, że czarnuchy roszczą sobie prawo do jego jeńców.... Bolton chwilę napawał się tą sceną. Gdy jednak przyszło do spotkania z królem, zmilczał bezczelność. Nie było po co mącić wody. Przynajmniej do póki nie posuną się za daleko...
Bolton zresztą miał kolejny problem. Król domagał się zniszczenie dzikiego ognia. Nadzoru nad alchemikami i generalnie końca ogniowej działaności Domerica. Bolton wytrzymał całą tyradę Starka i zrobił to co powinien zrobić każdy Namiestnik. Przedstawił mu twarde fakty pozbawione emocji i swoją ich ocenę. Żołnierz jakim był Ned Stark z pewnością rozważy jego słowa. Co innego bowiem bolesne wspomnienia utraty ojca czy brata... Co innego zaś losy królestwa.

-Mam 500 jeńców. Cześć przyjmie królewski pokój, da nam wychowanków i opłaci złotem pomyłkę sprawy wyboru prawowitego króla. Zniszczyliśmy czterdzieści statków wroga, sami tracąc ich znacznie mniej. W obliczu gdy flota Stannisa przewyższała nas na morzu dwukrotnie. Zabiliśmy pięć i pół tysiąca buntowników. Sami tracąc dwustu ludzi w tym stu najemników bądź rzeźników. Tak więc żadna to strata. Zmusiłem Stannisa do zmiany planów i kierunku marszu, ciężko się maszeruje przez płonący las. Ocaliliśmy dzięki temu stolicę i nasze głowy. Wszystko to zostało zaś dokonane z mojego rozkazu i bez pomocy Smoczego ognia byłoby niemożliwe. Owszem smoczy ogień niszczy. Niszczy jednak rzeczy. Owszem on zabija. Jednak każda śmierć jaką zadał, ocaliła męża wiernego nam. Jeśli nawet nie żołnierza to niewinnego człowieka, gdyby miasto padło zginęłoby ich wielu! Rozumiem jednak twoje obawy królu. Proponuje byśmy w tej sprawie okazali mądrość. Większy nadzór nad alchemikami, mniejsze ilości i lepsze zabezpieczenie.-patrzył hardo w oczy Starka. Widział w nich złość ale i zaczątek procesów myślowych. By tego nie zaprzepaścić postanowił dać nogę.-Mądrzy królowie podejmują przemyślane decyzje. Rozważ panie co powiedziałem a wieczorem stawie się usłyszeć twą wolę i wykonać rozkazy.

Może coś do niego dotrze. Nawet zaś jeśli nie, cóż jakoś sobie poradzi. Nawet z ograniczonym dostępem do ognia. Gdy czytał w wieży Namiestnika wieści kruków pokiwał głową. Nie były one do końca złe. Wysogród na pewno polega na swoim najlepszym dowódcy. Randyll Tarly był zaś znany z tego, że podczas buntu Roberta jako jedyny odnosił sukcesy na polu bitwy, walcząc przeciw niemu. Był jednym z najlepszych dowódców wojskowych w siedmiu królestwach. Zgadzali się co do tego zarówno jego wrogowie jak i przyjaciele. Bolton nie wątpił, że wiedząc o lwach i jeleniach nie pozwoli wziąć się w kleszcze. Teren po którym maszerował przecinała rzeka, wystarczyło jej użyć jako skutecznej tarczy. Namiestnik jednak nie miał na to wpływu. Postanowił się skupić na rzeczach na które ma.... Czuł się jednak znużony przystanią. Miała nadzieję wkrótce ujrzeć przyszłą żonę. Gdy to nastąpi zmieni się wiele, bardzo wiele....
 

Ostatnio edytowane przez Icarius : 25-02-2013 o 21:31.
Icarius jest offline  
Stary 25-02-2013, 22:26   #26
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Konklawe



Najcnotliwsza Septa Soara z Dorne zasiadła najbliżej okna, z południowej strony siedmiobocznego stołu. Omiotła wzrokiem obecnych. Sylar, z Reach, maester krwi Tyrelle, głos na świątobliwego braciszka. Gulstrod z Burzy, zaprzysiężony Kowalowi, nudny syn kupiecki kolejny po stronie Wróbla. Śliniący się Logen, przełożony Monastyru Feastfires i jego język - Ulryk, ostatni z Reyne. Ciekawe ilu ludzi znało prawdę o pochodzeniu tego bękarta? Logen, ustami Ulryka milczał jak do tej pory. Marvelle z Vale, miłośnik zakurzonego pergaminu, dzięki chojnej dotacji ze strony Namiestnika bardzo entuzjastycznie nastawiony do szarego tułacza. Iegor z Północy póki co nie opowiedział się za żadnym z kandydatów.
Soara podliczyła pewne głosy. Braciszek był bliski zwycięstwa, zwłaszcza, że zwolennicy Najwyższego Inkwizytora niechętnie wypowiadali się za jego kandydaturą. Wciąż brakowało jednak większości głosów, co oznaczało, że albo Konklawe przeciągnie się, albo odwołają się do sumienia Cichej Siostry, która była w tym rozdaniu całkowicie dziką kartą.
Postanowiono jednak zaczekać, aż odnajdzie się Eamund Myre. Soara nie narzekała, lubiła odwiedzać Przystań i wszyscy wiedzieli, że wielkim szacunkiem darzy Wysokiego Septona Rzecznych Krain. Sięgnęła po swój puchar i już miała pociągnąć spory łyk słodkiego wina, gdy Gulstrod zakrztusił się, parsknął, poczerwieniał na twarzy, jak przejrzały pomidor i padł twarzą w talerz serów. Soara z lekkim grymasem na twarzy odstawiła delikatnie swój kielich z powrotem na stół i postarała się zignorować okrzyki zdumienia i paniki z pozostałych czterech stron stołu.
- Ach, Konklawe, stary przyjacielu - uśmiechnęła się pod nosem - Jakże za tobą tęskniłam.



~"~

Domeric Bolton nie miał ostatnio szczęścia, bitwa u bram Ziem Królewskich nie szła po jego myśli, głównie dlatego, że nie szła w ogóle. Wojska Tyrellów obwarowały się u ujścia Blueburn do Manderu. Tywin Lannister całkowicie zablokowaróżaną drogę pomiędzy Highgarden a Bitterbrige, a Stannis stanął z drugiej strony i lizał rany na wysokości Trawiastej Doliny. Domeric nie słyszał by doszło tam do większej bitwy, można się było więc spodziewać, że dom Meadows przyłaczył się do Baratheonów.
Co więcej, Varys odradzał spotkanie z Littlefingerem, Qyburn odradzał słuchanie Varysa, a Littlefinger doradzał Królowi, by ten pozbył się alchemicznego ognia do ostatniego dzbanka, przy czym uśmiechał się pod tym swoim cienkim wąsem, jakby coś kombinował, czyli tak jak zawsze. Król starał się jak mógł, ale był słomianym władcą na żelaznym tronie, jego wojsko było daleko, jego dzieci w niebezpieczeństwie, a honor domagał się coraz większych poświęceń.
Stolica cierpiała z powodu nadmiaru ludzi i niedoboru wszystkiego innego. Braciszek domagał się większych nakładów na pałętającą się po ulicach głodną biedotę i odnalezienie brutalnego mordercy z Pchlego Zadka, który z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zuchwały, zabijając więcej i więcej obywateli.
Gnijący w lochach fanatycy R’hllora także nie poprawiali humoru. Nie było wśród nich wielu wartościowych zakładników. Richard Horpe, fanatyk żądny krwi, Lambert Whitewater, kolejny z Ludzi Królowej, wyznawców R’hllora, no i Rycerz Cebulowy z palcami w woreczku na szyi, który uległy zapodzianiu podczas bitwy. Było kilku mniej ważnych i mniej oddanych sprawie Stannisa. Z pięciuset ludzi połowa pochodziła z nic nie znaczących rodów, połowa połowy fanatycznie wierzyła, że Baratheon jest jakimś odrodzonym Azor Ahai, a reszta mogła zostać oddana za znośny okup.
Niedawno przyszły też wiadomości od zwiadowców, że coś niedobrego działo się z Harrenhal. Była mowa o Lannisterach i o duchach, albo o duchach Lannisterów, albo duchach zabijających Lannisterów. Idiotyzm gonił idiotyzm. W dodatku wciąż nie było informacji o tym jak się mają sprawy z Klanami z Gór, jego narzeczona gdzieś się po drodze zgubiła, a ojciec stał w Moat Cailin słał kruki w bliżej nieznanych kierunkach.
Pozytywnie Domeric odbierał obecnie jedynie fakt, że Najwyższy Inkwizytor zdawał się myślami błądzić przy Konklawe i nie mieszał się za bardzo do tej bardziej przyziemnej polityki.
Tą pełną skromnej nadziei myśl przerwał jeden z chłopców Qyburna, przynosząc niepokojącą informację - Wysoki Septon Gulstrod został otruty podczas posiedzenia konklawe.

~"~

Nagła i niewyjaśniona śmierć Gulstroda położyła się cieniem na dość interesującym dla Greya dniu.
Zaczęło się od kruka, który przyleciał ledwo żywy tuż nad ranem, był to jeden z ptaków, umieszczonych przez inkwizytora na statku pirackim. Informacja przyczepiona do nogi ptaszyska była dość niezdarnie naskrobana, jego człowiek musiał się śpieszyć.

Udało nam się przebić przez blokadę tuż przed bitwą. Piraci pilnują mnie niemal bez przerwy. Duch ma więcej statków, trudno powiedzieć ile, naliczyłem dziesięć od rana. Płyniemy na Smoczą Skałę. Pirat przewozi coś nienaturalnego. Potwora chowa w swojej kajucie z dziewczyną. Udało mi się podejrzeć. Nie wiem co to. Jedyne co przychodzi na myśl, to smok. Obawiam się, że długo tu nie wytrwam.


To była tylko jedna z wielu informacji, które udało mu się złapać w misternie splecioną pajęczą sieć kontaktów. Namiestnik nie mógł przekonać Króla do utrzymania produkcji dzikiego ognia i nie mógł się dogadać, ani z Varysem, ani z Littlefingerem, który uzyskał czystym uporem posłuch u słabego Króla. Tywin Lannister był blisko. Klany zeszły z Gór Księżycowych i zajęły Harrenhal. Roose Bolton nie ruszał się z Moat Cailin.
Grey miał właśnie udać się na rozmowę do Namiestnika, uzbrojony w tą baterię wiadomości, gdy dowiedział się od swoich informatorów, że zaprzysiężony Kowalowi Septon zginął podczas posiedzenia Konklawe, na oczach pozostałych Głów Wiary.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 25-02-2013 o 22:35.
F.leja jest offline  
Stary 01-03-2013, 18:46   #27
 
Sir_Michal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodzeSir_Michal jest na bardzo dobrej drodze
Donnchad jeszcze parę godzin temu miał dość rozmowy z Selyse, a teraz gdy jej towarzystwo mogłoby się stać o wiele ciekawsze ona postanowiła się podpalić. Powinienem to przewidzieć - pomyślał Duch. - Ludzie oddani wierze traktują to chyba jak zwykłą, przyziemną czynność.
- Najwidoczniej nigdy nie można mieć wszystkiego - skwitował kapitan, nie rozwodząc się nad losem królowej ani chwili dłużej, bo i po co? Życia jej już nie przywróci. - Kto pilnuje maestera?
- Analey. Udał się tam jeszcze w trakcie uczty - Duch bardzo szczegółowo opracował plan zdobycia Smoczej Skały i wziął pod uwagę uniemożliwienie wysłania prośby o pomoc.
Donnchad udał się do komnat maestera osobiście. Nie spodziewał się zastać na tak honorowym stanowisku chudego młodzieńca. Podobnie jednak jak każdy inny maester, służył on radą, nie mieczem, dzięki czemu zaoszczędził Donnchadowi kolejnego problemu. Kapitan poprosił swojego człowieka, by zaprowadził młodego Pylosa do zamkowych lochów. Zaskoczony chłopak próbował zaprotestować, uległ jednak samej groźbie wyciągnięcia broni.

Architekt zamku mógł pochwalić się stworzeniem nie tylko przepięknych rzeźb czy pełnych polotu fortyfikacji, ale też niezwykle stromych i długich stopni, co poniekąd tłumaczyło potrzebę młodego maestera. Wejście niemal na samą górę, po czym ponowny powrót na zamkowy dziedziniec zajęło Donnchadowi wieki. Gdy znalazł się na ogromnym placu, zewsząd otoczonym kamiennymi budowlami, śmierć królowej ponownie dała o sobie znać. Rozbrojeni obrońcy z wyrzutem patrzyli w kierunku zbliżającego się kapitana piratów. Z pokoju Selyse wciąż uciekał ciemny, gorzki dym. A jej krzyki słychać było pewnie jeszcze wyraźniej.
Obrońców z każdej strony otaczali piraci. Duch nie mógł nie zauważyć, że wielu atakujących korzysta już z przywilejów zwycięzcy. Donnchad musiał się pospieszyć.

- Echelu - wskazał na swojego oficera - weź tylu ludzi, ile ci potrzeba. Przeszukajcie cały zamek, każda wysoko urodzona kobieta czy dziecko ma się znaleźć pod waszą opieką - śmierć królowej była wystarczająca. Duch nie potrzebował dodatkowych ambarasów, a te z pewnością by nastąpiły gdyby tylko któraś z kobiet wpadłaby w ręce piratów. - Zbierzcie ich w oddzielnej komnacie. Wysoko urodzeni mężczyźni będą trzymani w lochach, razem z rycerzami. Czerwone oko - zwrócił się do jednego ze swoich dowódców - wraz ze swoimi ludźmi macie przywrócić zamek do życia. Tych tu - wskazał na pokonanych strażników zamkowych, garnizonowych, chłopców stajennych czy kimkolwiek byli nim chwycili za broń - zabierzcie do lochów. Gdyby sprawiali kłopoty nie bójcie się szybko z nimi rozprawić. Wyślij ludzi do kuchni zamkowej, niech przypilnują by przygotowano wystarczającą ilość strawy. Załogi Morskiego potwora i Łupieżcy będą pilnować nas dzisiejszej nocy. Macie obstawić wieże zamkowe. Wyślijcie też ludzi do portu i wioski rybackiej. Tego, że nikt nie ma prawa opuścić wyspy bez mojej zgody nie muszę chyba mówić.

Donnchad wydał jeszcze parę rozkazów - upewnił się, że ludzie służący do niedawna Stannisowi szybko poznają swoje obowiązki pod pirackimi rządami, beczki najlepszego wina opuszczą zakurzone piwnice by móc cieszyć pirackie gardła, a spichlerze otworzą się dla nowych gości szybciej niżby miały gościć zwycięskiego Stannisa.

~.~

- Zaczekaj chwilę, Myirlionie - niski dowódca Żelaznego Kupca posłuchał swego kapitana. Kontynuował, dopiero gdy wszyscy dawni słudzy Stannisa opuścili komnatę. - Zostanie tu to nie szaleństwo. To obłęd! Prędzej czy później zjawi się tu Stannis. Zwycięski czy pokonany, co to za różnica? Na pewno nie pozwoli, by ktoś kalał jego honor zabijając mu żonę. Powinniśmy brać co się da i wypłynąć z tego przeklętego miejsca - zakończył uderzając grubą pięścią o stół. Kilku dowódców na znak zgody powtórzyło tę czynność.
- Jakub opowiedział już, co widzieliśmy na wodach Królewskiej Przystani. Być może Stannis walczy teraz na murach stolicy. Być może wraca pokonany do swej ukochanej. Tego nie wiemy. Jeśli jednak miałby dziś wrócić do swego zamku to z pewnością ze zdziesiątkowanymi siłami. Liczba rannych równałaby się liczbie gotowych do walki, a wizja kolejnego szturmu odparłaby ich skuteczniej niż możecie się tego spodziewać. Boicie się tu zostać, dobrze więc. Znajdę wam odpowiedniejsze zajęcie, jeżeli sądzicie jednak, że gdzieś może być bezpieczniej niż za tymi murami to jesteście w błędzie. Myirlionie, chcesz wypłynąć jeszcze tej nocy, czy poczekasz do rana - zadrwił Duch, a krępy pirat spuścił wzrok. Chciał chyba coś powiedzieć, do izby wpadł jednak spocony młodzieniec.
- Panie, piraci z portu rozkazali mi biec tu co sił - zaczął chłopak, ledwo łapiąc oddech.
- Tego zdążyliśmy się sami domyślić. Kto płynie?
- Lodowy Kraken... Wódz Hjern...
- Hjernwon - dokończył Beendrod. Od zdobycia zamku do portu wpłynęły już dwa statki, spóźnieni piraci byli za daleko by zdążyć dołączyć do Donnchadowej floty na czas. Wciąż brakowało kilku innych okrętów. - Możecie przyzwać służbę.
Duch omiótł spojrzeniem całą izbę lordowską. Siedział na honorowym miejscu, w szczycie stołu. Z prawej miał Jenny. Długo musiał przekonywać dziewczynę, by ta zdecydowała się dołączyć do uczty. Piraci szybko zaprzyjaźnili się ze smokiem. Część dowiedziała się o Maegorze zaraz po bitwie i zamiast gwałcić i rabować woleli złożyć wizytę na statku Beendroda, by zobaczyć go na własne oczy. Teraz Wieprz biegał pod stołem czekając, aż któryś z piratów zechce go nakarmić. Smok pokona dziś kolejne granice obżarstwa - pomyślał Duch.

Donnchad miał dość ścisku w izbie i stwierdził, że najwyższa pora udać się na zewnątrz. Sala była wypełniona po brzegi, przedarcie się do drzwi zajęło mu więc niemało czasu. Na wewnętrznym dziedzińcu rozpalano liczne ogniska. Piraci jedli, pili, grali w kości i wymieniali się opowieściami z ostatnich grabieży. Duch udał się w stronę komnat, gdzie przetrzymywano szlachetnie urodzone kobiety. Po drodze minął kilku piratów cieszących się łupem jakim była młoda, zgrabna dziewczyna. Jęki gwałconej kobiety niosły się za nim echem po surowych, kamiennych ścianach zamczyska. Zanim Duch dotarł do komnat, w których więziono szlachetniejsze kobiety, minął wielu piratów. Część pozdrowiła go, część była już zbyt pijana by móc go rozpoznać. Strażnicy przy drzwiach poinformowali kapitana, że obyło się bez dodatkowych incydentów - zanim oddział Echela odnalazł wszystkie żony, córki czy matki rycerzy, minęło wiele czasu. Do teraz według informacji od odnalezionych kobiet, brakowało kilku mniej ważnych postaci. Jedną z nich mogłaby być dziewczyna, którą przed chwilą minął. Najważniejsze jednak, że nie brakowało żadnej ważnej głowy.
Kapitan zrezygnował z wycieczki do portu, zadowolił się obejściem murów. Obsadzono tylko niektóre z wież, te najbardziej wysunięte i dające najlepszą widoczność. Część piratów na warcie cieszyła się właśnie przyniesionym obiadem i kieliszkiem wina. Duch zauważył, że w porcie rozpalono dziesiątki ognisk.
Jedno było pewne - zamek był definitywnie żywszy niż podczas władania Selyse.

~.~

Następny dzień był zdecydowanie wolniejszy od poprzedniego. Piraci zmagali się z dolegliwościami ubiegłej nocy, a służba miała dużo do zrobienia, by przywrócić zamek do właściwego stanu. Zdobywcy Smoczej Skały leniwie wstawali z prowizorycznych leżanek, najczęściej za potrzebą. Po południu część dowódców wpadła na genialny pomysł - w zamku znajdowało się teraz wiele nikomu niepotrzebnych mebli, kosztowności czy innego rodzaju dóbr, które poprzedniej nocy cudem unikły zrabowaniu. Niektóre załogi wspólnie wynosiły teraz lepszej jakości stoły, zdobione skrzynie czy delikatne koce, w zamian oddając zużytą słomę czy pobite krzesła. Duch stwierdził, że to dobry moment by wymienić jego podrapane meble i zastąpić czymś nowym, choć kapitan nie miał wątpliwości, że sprawi tym przyjemność tylko i wyłącznie Maegorowi. W międzyczasie do portu przybiły kolejne statki, niosąc nienajlepsze wieści. Do portu zbliżała się flota Stannisa...

- Może umililibyście nam posiłek, kogo udało wam się dopaść?
- Mamy ich kilku - zaczął wymieniać Jakub. Lista nie była szczególnie interesująca, jednak dobrze zajmowała czas podczas gdy niedawni słudzy Baratheona opuszczali salę. Najciekawszym jeńcem był Edric Storm, bastard króla Roberta. Nawet dobrze nieobeznany w prawie Westeros Donnchad, szybko pojął wartość chłopca. Kazał darować mu wolność, poprosił też swoją załogę by się nim zajęła. Edricowi spodobało się chyba pirackie życie, ochoczo uczył się szermierki i słuchał krwawych opowieści od nowych przyjaciół. Gdy tylko ostatni ze sług zamknął za sobą drzwi, kapitan zasygnalizował że można już porozmawiać o czekającej ich bitwie.
- Powinniśmy stawić im czoła na morzu, mamy znaczną przewagę - zaczął Czerwone Oko, jakby od niechcenia. Po chwili zagłuszyli go inni piraci.
- Po co, mamy przecież zamek - zauważył ktoś z drugiego końca stołu.
- Co nam po zamku? Nawet zadufani w sobie rycerze nie szarżowaliby na mury - argumentował wyjątkowo wysoki Braavos. - Oblegaliby nas czekając na wsparcie.
- A więc niech będzie morze - ryknął Czerwone Oko, niczym echo wtórowali mu kolejni piraci. Duch słuchał, choć nie słyszał. Stannis miał statki wojenne, w bliskiej konfrontacji zapewniłyby mu znaczną przewagę. Kątem oka zauważył, że Echel postanowił dodać coś od siebie. Wstał czekając, aż ryk ucichnie.
- Znajdujemy się na wyspie - zaczął po chwili. - W porcie stoją nasze statki, reszta jest taka jaką ją zastaliśmy. Przynajmniej z odpowiedniej odległości. Gdybyśmy opłynęli wyspę - podniósł kufel, zręcznie go obracając - nasze statki znalazłyby się poza zasięgiem ich wzroku. Gotowe do ataku na odpowiedni sygnał. Mury byłyby obstawione, identycznie jak wtedy gdy tu przybyliśmy. Ludzie Stannisa ruszyliby w stronę zamku, tak jakby to zrobili gdyby wyspa należała do nich. Za blankami ukrywaliby się jednak dodatkowi łucznicy, za bramą czekaliby uzbrojeni wojownicy. Wtedy ktoś z wieży po przeciwnej stronie dałby znak i uderzylibyśmy z dwóch stron - odstawił kufel z głośnym brzękiem, mącąc ciszę jaka zapadła w izbie. - Wpadliby w kleszcze - podsumował pierwszy oficer. Dopieszczenie planu zajęło sporo czasu, piraci mogli mieć tylko nadzieję, że się opłaci.
 
Sir_Michal jest offline  
Stary 02-03-2013, 02:22   #28
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Smocza Skała


Maegor nie dał się tym razem zamknąć. Czuł się dobrze na skale. Miał pod stopami ogień. Mógł biegać i węszyć. W powietrzu unosiła się znajoma woń. Zapach był słodką mieszanką strachu, agresji i siły. Maegor krążył ze spuszczonym łbem i wywieszonym językiem. Maegor czekał.

~”~

Utgar był jeszcze dzieckiem. Gdyby go zapytano czy jest dorosły kiedy zaciągał się na statek, odparłby, że jest już mężczyzną. Jednak po tym co zobaczył na Czarnej Wodzie pragnął jedynie wrócić na łono matki. Za cud uznał, że w ogóle udało im się uciec z zasadzki. Teraz natomiast byli u progu domu. Siedem statków już zacumowało za morską bramą, przyszła pora na ich Kąsającą Żabę.
Utgar nie lubił tej chwili kiedy statek przepływał pod łukiem zdobnym w smoki. Zawsze bał się, że któryś z potworów odczepi się od muru i spadnie na niego jak grom z jasnego nieba. Słońce zaświeciło mu prosto w oczy i przez chwilę miał wrażenie, że coś poruszyło się w górze. Zadrżał. Pokładem coś wstrząsnęło. Z piersi Utgara wyrwał się wrzask przerażenia.
- Smok! Smok! - nie był pewien czy to on krzyczał, ale wszystko dookoła zamarło. Tylko smok poruszał się ze śmiertleną precyzją. Długi, różowy język błysnął pomiędzy najeżonymi ostrymi zębami szczękami. Ktoś zaatakował stwora i szybko pożałował. Pazury zabębniły na pokładzie, ból i przerażenie przeszyły powietrze.
Utgar zobaczył jak smok śłizga się w kałuży krwi. Przez myśł przemknęło mu, że to jest ten moment w życiu chłopca, kiedy może zdobyć imię, reputację i poważanie. Spięte mięśnie, szum krwi w uszach, dudnienie butów i w ożywionej strachem głowie, pomysł. Utgar chwycił linę, rozpędził się i pociągnął. Uwolniona reja przecięła powietrze i uderzyła smoka w bok. Zwierze jęknęło, roztrzaskało barierkę i spadło z pluskiem do wody.
Zdawało się, że są uratowani, gdy nagle coś przechyliło statek. Smok wspinał się po rufie. Utgar jednak nie miał czasu na przerażenie. Z nieba spadł grad strzał.

~”~

Plan Ducha nie zakładał abordażu ze stron Maegora. Zdecydowanie więcej statków pozostało poza bramą morską niz powinno. Zdecydowanie zbyt wcześnie łucznicy wypuślili strzały. Zdecydowanie skomplikowało to sprawę. W ogóle zaprzepaściło także jakiekolwiek szanse na poddanie się marynarzy.
Ludzie ci byli już niedawno świadkiemi straszliwej rzezi, a dziś patrzyli jak smok pożera ich towarzyszy. Panika ogarnęła statek za statkiem. Maegor skakał z jednej łajby na drugą. Wspinał się na maszty i jak strzała, pruł powierzchnię wody, sterując swoim dobrym skrzydłem.
Gdy wyskakiwał w powietrze, można było przez chwilę uwierzyć, że szybuje.
Bitwa okazała się bardziej męcząca niż piracki książę się spodziewał. Stracił jeden statek bezpowrotnie - zepchnięty i roztrzaskany o klify Smoczej Skały, a trzy kolejne wymagały poważnych napraw.Setka piratów straciła życie, a drugie tyle odniosło rany. Mimo to, sukces był nieunikniony. Donnchad obronił Smoczą Skałę.Musiał się jednak spodziewać, że niektórzy z jego kapitanów mogą być odrobinę niezadowoleni ze strat.
Mógł ich co prawda ułagodzić pieniędzmi, które zdobędzie z okupów - miał bowiem wielu wartościowych jeńców z Krain Burzy. Kilka statków, które brały udział w walce po stronie Stannisa też było wartościowym łupem. Wystarczyło trochę napraw i były jak nowe - piękne zaczątki armady.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks
F.leja jest offline  
Stary 05-03-2013, 13:56   #29
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Odgarnęła skóry pokrywające szamankę, jeszcze miała nadzieję, że ta śpi tylko, że trzeba jej tylko spokoju, ciszy, paru dni odpoczynku w cieple... Ugięły się pod nią nogi, w jednej chwili. Z chrzęstem kółek na skórzanym kaftanie i klekotem kościanych bransolet osunęła się na kolana. Nie przed drzewem, ten raz jeden nie przed bogami ani nie przed człowiekiem, którego władza nad jej losem urosła do niemal boskiej. Przed martwą Tuathą. Całe powietrze uciekło ze świstem z płuc. I chociaż nie znała tajemnych języków kości, splotów trzewi zarzynanych na ofiarę zwierząt czy innych znaków, jakimi przemawiali do maluczkich bogowie, zrozumiała wróżby, które z takim uporem stawiała szamanka. Mówiła jej o nich, mówiła za każdym razem, ale Yrsa z równym uporem brnęła naprzód, zapatrzona tylko w jedno, z oczami w słup i ręką w żebraczym geście, dalej przywiązana do swoich starych sposobów postępowania – choć przyniosły jej tylko odrzucenie i gorycz klęski.

Zawsze jedna kość poza kręgiem. Cokolwiek zyskasz, coś będziesz musiała stracić. Lub kogoś.

Odsunęła mokre, poskręcane kłaki z twarzy szamanki i przycisnęła usta do jej policzka.
- Znajdę go. Obiecuję. Wróci w wasze góry, razem z waszą córką.
Gardło jej się ścisnęło i przytuliła mocniej martwą kobietę. Obdarzone twarzą drzewo szeptało niezrozumiale czerwonymi liśćmi, a Yrsa rozpłakała się po raz pierwszy od czasu, gdy wstała z barłogu, na którym miała umrzeć i dowiedziała się, że przybył posłaniec z Dreadfort. Jakby puściły lody na rzece, łzy płynęły i nie chciały przestać.

Wtedy uczepione piersi martwej matki niemowlę wypluło zimny sutek, kurczowym chwytem zacisnęło piąstkę na warkoczu Yrsy i otworzyło oczy. Były przeraźliwie jasne, niebieskie tym strasznym błękitem lodowych pustkowi na północy i rozjarzone jakimś wewnętrznym blaskiem. Yrsa targnęła całym ciałem w tył, szarpnięte dziecko sturlało się z ramion matki na ziemię i zaczęło wrzeszczeć jak obdzierane ze skóry. Yrsa zamiast do uszu przyciskała dłonie do ust i dla równowagi starała się nie krzyczeć. Przypomniały się jej te wszystkie historie o Długiej Nocy, o polach śniegu i błękitnookich Innych dosiadających wielkich pająków, polujących w zaspach na ludzi, o armiach żywych trupów ciągnących za nimi.

Dziecko ryczało nieprzerwanie, jakby tym krzykiem chciało pokazać, że ono w odróżnieniu od matki ciągle żyje. Darło się całkiem jak wszystkie inne bachory, z którymi Yrsa miała styczność. Wierzgało gwałtownie też całkiem jak one, zaplątując się przy okazji w sznur pępowiny. To była dziewczynka i wyglądała na zdrową i normalną. Lady Bolton przełknęła ślinę i na czworakach zbliżyła się małej. Jeszcze raz przyjrzała się jej oczom. Potem podwiązała pępowinę i przecięła ją nożem, który wyciągnęła z dłoni Tuathy.

Oczy dziewczynki dalej były niepokojące i zbyt przenikliwe. Ale nie było w nich nic nieludzkiego.

Roose ma takie, pomyślała, i pocałowała zawiniętą w płótno ucięte z koszuli szamanki dziewczynkę w wilgotny od krwi i śluzu policzek.

***

Kiedy przyszły wezwane kobiety, Yrsa zdążyła już obetrzeć zmarłą z krwi i śluzu i posadzić ją w godniejszej pozycji. Szamanka siedziała oparta o drzewo serce z przymkniętymi oczami i dłońmi złożonymi na wyprostowanych nogach. Mięśnie twarzy martwej rozluźniły się. Jej oblicze było tak spokojne, że zdawała się spać.

Yrsa stała z dzieckiem na rękach i była daleka od spokoju. Poznała klanowców na tyle, że wiedziała, po jak cienkiej linie kroczy. Jeden fałszywy ruch, jedno oskarżenie rzucone gdzieś z tłumu, i zostanie uznana za winną wszystkiego, co się stało. Rozerwą ją na strzępy zanim zdąży sięgnąć po broń. Na razie nie mówiła nic. Dziecko Tuathy szarpało jej warkocz i próbowało ssać rzemienie, którym był związany.

Jednooka Sheba podeszła najbliżej, prawie pod samo drzewo, i wzięła szeleszczący wdech. Smukła, skośnooka Katla z Czarnych Uszu zakryła usta dłonią. Uzza, najstarsza z wezwanych, zaniosła się przeciągłą, drgającą żałobną pieśnią bez słów. Malutkiej dziewczynce, której przeznaczeniem było zostać kolejną szamanką klanów Gór Księżycowych, chyba ta pieśń przypadła do gustu. Porzuciła bezowocne próby znalezienia u Yrsy czegoś co choć oględnie przypominałoby piersi i zamiauczała jak kot.

- Wszystkie wiemy, że tak czasami bywa. Każda z nas biorąc sobie mężczyznę wie, że bogowie bywają okrutni, mogą zabrać i ją, i dziecko. Taki nasz los, i nic go nie zmieni. Tuatha to wiedziała, i nie zgodziła się z tym wyrokiem. Oddała życie, aby jej córka mogła przetrwać. Zrobiła to dla niej, i dla was. Była i waszą matką. Nie chciała, by klany pozostały bez szamanki i bez wodza, osierocone, gdy przyjdą mrozy. Wezwałam was, bo wy zrozumiecie, a wasi mężczyźni, którzy tam świętują zwycięstwo, nie. To nie są ich walki, nie pomieści im się w głowach to poświęcenie. Wezwałam was, bo też jestem kobietą i nie dopuszczę, by ofiara Tuathy poszła na marne. W ostatnich słowach przykazała, aby się nie zatrzymywać. Opuściła góry, by znaleźć Eroheta, którego wybrała na wodza na czas nadchodzącej zimy, ojca tego dziecka. Obiecałam jej to. Jak tylko dziecko dojdzie do siebie i znajdę mamkę, ruszam do Królewskiej Przystani. Czy pójdziecie ze mną, czy wrócicie w góry, zrobię to i tak. Nie dlatego, że jestem z waszych klanów. Dlatego, że jestem kobietą, i są rzeczy, które kobiety dla innych kobiet powinny robić. Inaczej zginiemy w świecie pełnym nierozumiejących tego co ważne mężczyzn.

Pierwsza głową skinęła klęcząca przy drzewie Sheba, ale to zgoda Uzzy ucieszyła Yrsę najbardziej. Kolejne kobiety kiwały głowami. Kiedy potem Yrsa wyszła do mężczyzn, na wieść o śmierci Tuathy szeregi przerzedziły się niemal w oczach. Odeszło ponad dwudziestu wojowników... kobiety zostały wszystkie.

- Uzzo – zapytała potem staruchy, gdy Sheba z Katlą poszły już na poszukiwanie odpowiednich cycków, godnych karmić przyszłą szamankę. - Czy jest coś, co trzeba zrobić dla dziecka? Tuatha miała sztylet z kości swojej matki. Czy nie powinnam jej spalić, i zachować szkielet.
Starucha zamiędliła bezzębną szczęką.
- Ogień niszczy kości. Trzeba gotować, tak długo aż mięso odejdzie od szkieletu.
Yrsa oplotła palcami bransoletę na swoim ramieniu i skinęła głową na znak, że rozumie i uznaje zasadność sposobu pozyskiwania kości.
- Potem zawinąć w skórę zwierzęcia zabitego przez szamankę. Tyla, więcej nie wiem. Stara szamanka uczy młodą, nikt inny nie zna tego co one znają. To zły znak, zły, gdy szamanka umrze nim wyuczy córkę.
- Znajdziemy kogoś, kto będzie umiał – Yrsa zacisnęła zęby. - Na razie to dziecko, takie samo jak każde inne. Potrzebuje tylko jeść i spać, mieć ciepło i sucho...

Potrzebuje przeżyć. A ja potrzebuję jej.

- Poślijcie zwiady – Yrsa wręczyła dziecko Uzzie i ruszyła sprężyście. - Jeśli żółte koty nie idą, zostawcie czujki. Jeśli idą, wracajcie szybko.

***

Wygoniła z łaźni dwóch zabawiających się ze służką klanowców i kazała rozpalić pod kotłem.
- Szkoda jej – mruknął Modrzew za jej plecami. Złożył szamankę na ławie i pogładził po twarzy. - Była taka piękna...

Yrsa przeciągnęła przez głowę kaftan i zmilczała, by mógł się pożegnać. Co tu zresztą było do powiedzenia?
- Dziecko ma złe oczy – rzekł Modrzew.
- Ma oczy dziecka – wzruszyła ramionami. Ma oczy jak Roose.
- Ma oczy zimy – nie ustępował dziki. Yrsa przeszła przez całą długość łaźni, wyminęła ławę i z rozmachem uderzyła go pięścią w twarz. Skoczyła na niego, przytrzymując z ręce i gniotąc kolanami piersi.
- Milcz – wyszeptała mu prosto w ucho. - Jak masz gadać bzdury, to milcz. Takie słowa mogą to dziecko zabić. A nas razem z nim. Rozumiesz? Rozumiesz?
Zeszła z niego dopiero, gdy pokiwał głową.
- Teraz wyjdź. Poradzę sobie sama. Jak skończę, będziesz pilnował drzwi.

Rozebrała Tuathę do naga i spaliła jej odzienie. Drobiazgi, które miała przy sobie, schowała jako dziedzictwo dla dziewczynki. Tylko kościany nóż wsadziła za własną pazuchę. To ona teraz miała zastąpić smarkuli matkę i jej bronić. Skóra zerwana z kuca czekała już na ławie. Yrsa ujęła ciało pod ramiona i zaciągnęła do kotła. Ciało Tuathy opadło w ciepłą już wodę, włosy kołysały się długimi splotami. Yrsa dołożyła do ognia i wyszła.

***

Wszystko wskazywało na to, że Czarny Harren wystraszył lwy na śmierć. Okolica była czysta jak łza. Na wieży ciągle powiewała jego chorągiew... Yrsa stała na dziedzińcu pełnym trupów i z braku jakiegokolwiek zajęcia zastanawiała się bezproduktywnie, co tam na górze zamiast herbu Hoarów powiesić. Swój znak i herb Boltonów? A juści... zamęczony człowiek i trzy wiadra. Jedno na jego zdartą skórę, jedno na krew i jedno na gówno i rzygi. Zacisnęła zęby i poleciła powiesić tylko obdartego ze skóry człowieka. Chorągiew właśnie wędrowała w niebo, gdy powrócił wysłany na najlepszym koniu tuż przed świtem po posiłki Albrecht Snow. Pędził przed sobą dwie setki ludzi, z których może pięć dziesiątek nadawało się do walki, a reszta co najwyżej mogła kamieniami z blanków ciskać... ale Yrsa nie zamierzała zaglądać w oczy darowanemu koniowi. Na końcu kawalkady na mule jechał siwy jak gołąbek maester, tuląc do piersi klatkę z krukami jak tarczę.
- Doskonale – uścisnęła prawicę Albrechta.
- Byłoby – westchnął zbrojny. - Gdybyś nie zatruła studni.
- Hm, bo?
- Bo trzeba nowe kopać, pani.
- Nie ma potrzeby. Trupy leżały krótko. Wystarczy naczerpać całą wodę i je wyciągnąć. Już to zrobiliśmy. Woda, która napływa, jest już czysta. Ej, Albrecht, ty pod strzechą chowany, a takich rzeczy nie wiesz? Jak wam się szczur w studni utopił to też za oskardy zamiast za wiadra się braliście?
- Jam nie pod strzechą chowany. Tylko w zamku. Ojciec mnie uznał. – uściślił Albrecht.
- Nie? Musiało mi się pomylić zatem.
- Na dobrą sprawę, tośmy teraz ziomkowie – zbrojny wyszczerzył zęby. - Od kiedyś Domericowi przysięgała, bom ja jego krewny.
- Nieee, naprawdę? - zmarszczyła brwi.
- Jego matka była z Ryswellów. A mój ojciec to Mark Ryswell, dzielny człek, który...

... który pojechał na południe ze Starkiem i nie wrócił. Jak i kilku innych dzielnych ludzi. Pojechali, ojcowie, mężowie, bracia. Nie wrócił żaden. Żadnych kości. I żadnych odpowiedzi. I tylko milczący Ned Stark, w którego honor nikt nie wątpi.

Albrecht gadał. Yrsa przestała słuchać. Czuła, jakby ryswellowski rumak herbowny wywalił jej kopytami prosto między oczy. Czuła, że grunt ucieka jej spod stóp. To wszystko mógł być przypadek, takie przypadki się zdarzają, życie jest ich pełne... Brakuje tylko kogoś z Gloverów. I lady Dustin, oczywiście, tej zasuszonej wiedźmy bredzącej o rudym rumaku, na jakim odjechał jej pan mąż. Lady Dustin, która przez przypadek też była krewną Domerica, toteż i miała wszystkie powody, by się stawić w Królewskiej Przystani w tym cudownym dniu, w którym młodemu Boltonowi przejdą przez gardło obietnice mężowskiej miłości, wierności i czego tam jeszcze, co przysięgnie hojnie, a nie dotrzyma i tak. Przypadek, świat jest mały i pełen przypadków, czepiała się jeszcze tej myśli, tyle że była ona zbyt cienkim wytłumaczeniem, by ją utrzymać. W tym świecie pełnym przypadków byli ludzie, którzy takie przypadki potrafili tworzyć i wykorzystać. Ludzie, którzy nie mieli blizn, za to zawsze mieli czyste ręce.
Zachwiała się i byłaby padła, gdyby Albrecht nie podtrzymał jej ramieniem.
- To tylko rana – powtarzała mu raz za razem, gdy prowadził ją do wieży, a potem wniósł na rękach po schodach. - Straciłam trochę krwi, muszę... - muszę wysłać list do Roose'a. - Niech maester przygotuje kruki. Przynieś mi pergamin i inkaust.

Napisała. Napisała do okopanego na Fosie Cailin lorda Dreadfort cztery listy. Każdy prócz ostatniego pełen oskarżeń, przekleństw i gróźb. Spaliła wszystkie prócz ostatniego.

Cytat:
Do Roose'a Boltona, lorda Dreadfort
Panie ojcze,
Harrenhal wzięte. Brody na Tridencie wolne. Lwów nie ma w promieniu dnia marszu od zamku. Zostawiam zamek słabo obsadzony. Pod komendą Albrechta Snowa.
Yrsa
Imię bękarta wykaligrafowała tak mocno, że ostry koniuszek pióra przebił pergamin. Masz. Masz i zrób z tym, co chcesz. . Nie pisała o stratach, cóż go obchodziły. To były jej straty, nie jego. O własnej ranie też nie napisała. Nie troskał się o nią, gdy umierała, dlaczego teraz miałby zacząć. Póki będzie w stanie dowlec się do alkowy jego syna na własnych nogach nie poświęci jej jednej myśli.

Cytat:
Do Namiestnika Domerica Boltona
Panie mężu,
Harrenhal wzięte. Zostałam ranna. Ruszam natychmiast po obsadzeniu zamku i gdy mój stan na to pozwoli.
Yrsa, lady Bolton
Też masz. I też żryj i się wypchaj. Zostawcie mnie w spokoju.

***

Gdy maester wypuścił kruki, doszła do wniosku, że jednak się pospieszyła. Domeric Bolton zasługiwał na coś więcej. Pod szczęśliwą gwiazdą urodzony, , myślała, gdy w samotności oskrobywała kości Tuathy z mięsa, obmywała je i składała na skórze kuca. Bo i iście farta miał jak mało kto. W miarę jak każdy jej krok oddalał ją od północy, a zbliżał do stolicy, Domeric bez żadnej osobistej zasługi czy trudu zyskiwał na znaczeniu i rósł z każdym dniem. Zaczynał jako nikt, wspomnienie ropnego pryszcza obdarzonego imieniem i mieczem, został pogardzaną nagrodą pocieszenia, przeszedł płynnie i lekko przez etap kamienia młyńskiego u szyi i bezkształtnego cienia, z którym trzeba się liczyć tylko przez wzgląd na jego ojca, by osiągnąć obecnie status jedynego możliwego sojusznika. Wszystko zaś przez splot niezależnych od niego okoliczności. Szczęściarz.

Wezwała Redfortów. Dwóch braci, co wyglądali tak samo, jak dwie krople wody. Ponoć co dwie głowy to nie jedna, a jednak w tym przypadku się to nie sprawdziło. Z ich młodocianych gęb uśmiechy spływały wolniutko, gdy Yrsa rysowała im ich niewesołą sytuację. Gdy już uznała, że boją się wystarczająco, wyciągnęła do nich pomocną rękę, a w ich dłonie wsadziła pióro i zaczęła dyktować list.

Cytat:
Do Lorda Namiestnika Domerica Boltona
Szlachetny panie
My, niżej podpisani, idący pokojowo pod sztandarem Redfortów traktem w pobliżu Harrenhal, zostaliśmy zaatakowani przez chorążego Lannisterów Gregora Clegane'a. Bestia ta bez pardonu i z wielkim okrucieństwem wyrżnęła naszych ludzi, nas samych raniąc. Na ręce Namiestnika składamy prośbę o wymierzenie królewskiej sprawiedliwości. Mając nadzieję, iż niebawem opowiemy o tej zbrodni osobiście, zdążamy do Przystani, by za Twoim panie pośrednictwem dochodzić naszych praw.


Nad Harrenhal zaległy ciemności, ucichły pokrzykiwania i stukot kamieniarskich młotków, tylko córka Tuathy gdzieś w odległej komnacie zanosiła się iście lwim rykiem. Yrsa kolebała ciężką od wina głową nad drugim listem. Wreszcie uznała go za kompletny i skończony, i wezwała Albrechta, który jako chowany w zamku powinien mieć lepszy ogląd niż ona, co wśród szlachty w małżeńskiej korespondencji uchodzi, a co nie.
- Nie brzmi źle – skinął jej, gdy skończyła czytać.
- Ale? - próbowała skoncentrować wzrok, tylko jakoś jej nie wychodziło. Wszystko było jakieś takie rozmyte, jakby patrzyła przez ścianę deszczu.
- Ale brzmi to tak, jakbyś bardziej się przejmowała zaślubinami niż małżeństwem – wskazał jej zbrojny z nadzwyczajną delikatnością.
- Aha. - Yrsa napiła się jeszcze. - Celnie. Masz rację. Tak właśnie jest. To co mam dopisać? - zapytała po chwili milczenia.
- Takie rzeczy, pani, powinno dyktować serce.
Yrsa wejrzała w głąb siebie, co zaowocowało tylko tą obserwacją, że jest pijana. Znowu. Oszukałeś mnie. Dałam się oszukać.
- Moje serce pływa w złotym arborskim. Jedyne, co mi dyktuje, to: „jeszcze jeden kielich a wszystkie rozterki znikną”. Gadaj – ujęła pióro i uniosła brwi.
- Żona do męża powinna pisać o nadziei na szybkie spotkanie. O radości z tego, że wkrótce będą razem. O radościach z dzielenia wspólnego łoża również, jak sądzę, uściskach i pocałunkach. Piszesz, pani?
- Piszę, Albrechcie – Yrsa skrobała zawzięcie piórem. - O nadziei, wspólnym łożu i pocałunkach, jako żywo. Dziękuję ci, co ja bym bez ciebie zrobiła...

***

Przez bramę Harrenhal ciągnęła kolumna klanowców. Było ich mniej niż wtedy, gdy opuszczali góry, jednak teraz wszyscy byli obwieszeni dobrym żelazem z zamkowych kuźni, które wyszabrowali w zbrojowni zamku Harrena, wszyscy też mieli konie. Na wozach jechali jeńcy, w tym jeden szczególny jeniec, który spał słodko i miał się nie obudzić aż do przystani. Modrzew jechał na wozie razem z mamką i niemowlęciem. Zagadywał do jadącej obok Sheby. Chyba wybierali smarkuli imię.

- Pani – Albrecht stanął obok Yrsy i chyba chciał się skłonić, ale złapała go za ramiona i uścisnęła mocno.
- Trzymaj się dzielnie. Mam nadzieję, że lord Dreadfort niebawem nadciągnie.
- I ja mam taką nadzieję... Mam coś mu rzec? Od ciebie? W cztery oczy?

Tak. Nie mogę oddychać. Nie mogę spać. Nie mogę jeść. Jak mogłeś. Jak mogłeś mi to zrobić?
- Harrenhal jest twoje, mój panie – wypluła z siebie i poczuła smak idącej w gardło żółci. - Niech bogowie mają cię w opiece, Albrechcie. Los da, a niebawem się zobaczymy w Przystani.

Wszyscy ojcowie, synowie, dzieci i żony tych, co nie wrócili z południa. Jak los da? Dobre sobie. Jeśli mam rację, zobaczymy się na pewno..

***

Harrenhal zmalało za jej plecami, tak że nie była już w stanie dojrzeć na wieży tej chorągwi Boltonów, którą tam kazała uwiesić. Nie żeby chciała wypatrywać, nie obchodziło to już jej ani trochę. Yrsa siedziała w siodle, zmywała winem posmak żółci i starała się spoglądać w przyszłość z tą żoniną śmieszną nadzieją, o której bajdy plótł jej Albrecht. Próbowała też wykrzesywać z siebie coś na kształt serdeczności, którą ani chybi będzie się musiała zacząć wykazywać. I prawie, prawie już się jej to udawało, kiedy w tyle kolumny nastąpiło jakieś poruszenie i dopadł do niej konno Ghzeb, wracający z wysuniętej czujki.
- Yssa – szepnął podniecony, oczy świeciły mu się jak dzikiemu zwierzowi. - Nasi z gór zeszli. Pięć setek.
- Zamierzają zdobyć sobie zamek i nagrabić? Rzekłeś im, że spóźnili się deczko?
- Nie gadali o zamkach nic. Niosą głowy. Chcą ciebie.
- Moja głowa zostanie tam, gdzie jest.
- Oni chcą widzieć ciebie. Na oczy. Żeby ty głowy zobaczyła. Na oczy – rozwinął się klanowiec. - Swoje – dodał jeszcze na wszelki wypadek.
- Skoro przeszli taki szmat drogi, źle by odeszli z niczym. Sheba, idziecie dalej – nachyliła się do Jednookiej i wyszeptała: - Chroń dziecko. Zobaczę, czyje to głowy i czy warte obejrzenia.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 05-03-2013 o 16:13.
Asenat jest offline  
Stary 06-03-2013, 13:41   #30
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Czy wiedza musi tak boleć? Grey potarł nasadę nosa. Nagły ból głowy znowu zaatakował. Stanowczo za dużo pracował, ale nikt tego nie mógł zrobić zamiast niego. Wstał od biurka i podszedł do okna. Uśmiechnął się do siebie. Wydał już wszystkie instrukcje i przeczytał raporty. Miał wolną chwilę. Akurat tyle by Przygotować się do wizyty, która planował złożyć.

- Panie, przybył Inkwizytor Grey.
Domeric machnął ręką żeby go wprowadzić. Na stole leżała mapa siedmiu królestw. Rozstawiono na niej pionki reprezentujące poszczególne armie. Do wieży wpuszczono tylko Greya w dodatku odbierając mu broń przed wejściem, jeśli takową miał. W komnacie za plecami Boltona stał Walder Frey i Loras Tyrel. Przy wejściu zaś służbę pełnił Umber i żołnierz z Dredfort. Do sali prowadził Greya kolejny żołnierz z obdartym ze skóry człowiekiem.
Bolton nie odrywał wzroku od mapy, spytał jedynie
-Co sprowadza Inkwizytora przed moje oblicze?
Grey obrzucił spojrzeniem całą świtę otaczającą Boltona.
- Przychodzę w dwóch sprawach, jedna jest niestety poufna. Nie przeznaczona dla postronnych uszu. Mogę liczyć na rozmowę na osobności, a przynajmniej w mniej licznym gronie?
Bolton machnął ręką i wszyscy opuścili salę. W komnacie został jedynie Bolton, Grey i Mały Jon Umber. Którego pojęcie wszyscy najwyraźniej nie obejmowało.
-Cóż to za poufna sprawa?-zapytał Namiestnik sceptycznie podnosząc jedną brew. Nie wydawało mu się by ktoś taki miał do powiedzenia coś ciekawego.
- Zacznijmy od sprawy nie poufnej. Z pewnoscia wiesz panie, że istniała kiedyś tradycja, iż każdy oddział miał swojego kapelana. To dobry moment by ją przywrócić, ponieważ pojawienie się Nieskalanych może mieć nieprzyjemnie reperkusje. W ten sposób utnie się łeb wszystkim spekulacjom, na temat ich statusu jako niewolników.
Grey usmiechnal sie pod nosem.
- Wiem, że podejrzenie to wygląda, ale w tej chwili mamy zbieżne interesy. I jesli nie będziemy współpracować to albo Lanisterowie, albo Stanis dobiera sie nam do dupy.
-Zapominasz Grey, że jestem człowiekiem północy. U nas zwyczaj kapelana nigdy nie istniał.-Domerica cała ta sugestia rozbawiła. Na jego twarzy widać było szczere ubawienie.- Starzy bogowie i nowi żyją Westros obok siebie od setek lat. Nieskalani to moi ludzie, zatem niewidzię związku. Spekulować sobie ludzie mogą do woli, uwolniłem ich.- wzruszył ramionami widać było, że sprawa go nie martwiła.
-Co do zbieżnych interesów cieszę się, że ktoś to w końcu dostrzega. Twój przełożony jest człowiekiem tak głęboko uduchowionym, że nie widzi spraw doczesnych i trywialnych.-było to łagodne określenie stanu faktycznego, Asher Stone był władczym fanatykiem- Gdy dałem mu do ręki Pokutników w szczerym geście, uznał ich za bezużytecznych. A przed ich powołaniem wzbraniał się rękami i nogami. Mimo, że wrogowie w dużej przewadze zbliżali się do naszych bram. Zniechęciło mnie to, więc w przypadku walk pójdą na pierwszy ogień. Skoro ich obecność tak razi Najwyższego Inkwizytora, usunę przyczynę jego odrazy. Czego się nie robi dla przyjaciół.-wymamrotał sarkastycznie.- Z czym jeszcze przychodzisz?
- Nie o spekulacje ludzi bym sie martwił, choć w tej chwili także to moze być woda na młyn wierzycieli. W razie oblężenia niektórzy gotowi spróbować otworzyć bramy “lanisterkim wyzwolicielom”, wszytko by pozbyć się “władcy niewolników”.
- Ale jak mówiłem, to jeden z potencjalnych problemów. Drugim są septonowie i nieszcześciwe wybory. Z równie nieszcześliwym zgonem, o którym wiesz jak mniemam. Jak myślisz, pójdą na rękę tradycjonaliście i człowiekowi głeboko uduchowionemu, czy komuś kto trzyma niewolników?

- Mój przełożony to człowiek głebokiej wiary, lecz na to stanowisko potrzeba polityka, ze zdolnością do kompromisu.
- Pochodzisz z północy i tam jak mówisz, starzy i nowi bogowie żyją obok siebie. Lecz tu nie jest północ. Rozważ jeszcze sprawę kapelana. Dodam, że na tym stanowisku widziałbym Braciszka Wróbla. Rozmawiałem o nim w tej kwestii i jest gotów wprowadzić Nieskalanych w arkana wiary.

- Orientujesz się w nastrojach mieszkańców. Pająk na pewno składa ci raporty. Obecnie arystokracja sprzyja ci w sporej części, ale to może się zmienić, gdy stracisz przychylność septonów. A jesteśmy w takiej sytuacji, że nawet brak działania z ich strony może przynieść szkodę.
- W kwestii zaś Pokutników, wybacz lecz nie zgodzę się z twierdzeniem, iż to ty panie mu ich dałeś. Jak sam zauważyłeś ciężko do niego dotrzeć ze świeckimi argumentami. Gdybym nie przedstawił mu sprawy w odpowiednim świetle, wciąż gnili by w lochu. - a ty nie miałbyś mięsa armatniego, o które od początku ci chodziło, dodał w myślach.
Bolton już po pierwszym zdaniu, powstrzymywał śmiech.
-Po pierwsze po to mam Varysa i Qyburna by dusić bunty w zarodku. Nawet zaś jeśli nie, trzeba by być kretynem by otwierać bramy “lannisterskim wyzwolicielom” po tym jak to właśnie mieszczanie w buncie zabili Jamiego i pojmali Cersi. Wspomogli czynem pokonanie niewielkiego kontyngentu Lannisterów jaki tu był. Tywin ich wywiesza. Szanse mieszczan w natarciu na bramę oceniam marnie. Na koniec zaś póki co nie szykuje się nam żadne oblężenie. Co do Septonów, ich przychylność leży w ich własnym interesie.-powiedział rozbawiony.-Jak sam stwierdziłeś, jedziemy razem na tym samym wózku. W kwestii Pokutników nie twierdzę, że to ja go przekonałem. Ja mu pozwoliłem ich utworzyć, w zasadzie to ja ich wymyśliłem jako formacje. On zaś tego nie docenił. Co do wyborów, ty tak poważnie Grey? Przypominam nie ja kandyduje a Braciszek. Wiec ci którzy wśród septonów którzy liczą się z moim zdaniem. A są tacy, zagłosują na niego. Mógłbym nawet sprostować twoją wypowiedź. Jak myślisz, pójdą na rękę tradycjonaliście i człowiekowi głęboko uduchowionemu jakim jest Braciszek, czy fanatykowi bez zdolności do kompromisu? Jak sam słusznie zauważyłeś twój przełożony nie jest odpowiednim człowiekiem na pewne stanowiska. Co do Nieskalanych mówisz o kompromisie, zatem poczynię ustępstwo w tej sprawie. Póki co wstęp do ich koszar jest zamknięty, dla wszystkich niemal. Gdy ich zadanie się zakończy, zgodzę się na kapelana na pewnych zasadach oczywiście-dodał z uśmiechem. Jestem w stanie współpracować z Inkwizycją o ile ta współpraca zacznie być realna. Bo na razie sam dobrze wiesz jak to wygląda.
- Niestety kretynizm wśród niższych warstw jest powszechny. - odparł Grey z uśmiecham opierając się o kominek. Nie skomentował “pozwolenia” na utworzenie Pokutników.
- Zaś septonowie... jeśli wybierający pójdą za twoją radą i wybiorą Braciszka, może on nalegać na ustanowienie kapelana. Z tego co wiem idea przypadła mu do gustu. - od niechcenia dłubał palcem w zaprawie spajającej kamienie kominka. - Oblężenie nie będzie trwało wiecznie. I tu dochodzimy do drugiej sprawy. To powiedzmy gest dobrej woli. Informacja, a w zasadzie pytanie, które powinieneś zadać Varysowi. Czy Tyrellom po pokonaniu Stannisa dalej będzie po drodze ze Starkiem i jego Namiestnikiem.
-Jak powiedziałem mogę zgodzić się na kapelana na pewnych zasadach, gdy Nieskalani wypełnią swoje obecne zadanie
.-powtórzył beznamiętnie- Stąd jeśli Braciszek zostanie Septonem, przychylę się do jego prośby w odpowiednim czasie.
Tyrelowie żadna to informacja ani pytanie Grey. Podstawa polityki, jestem Namiestnikiem poradzę sobie-uśmiechnął się niczym dziecko.
- A jakież to zadanie mają Nieskalani i jakie to warunki? - Zapytał Grey, porzucając wyskubywanie zaprawy. Słysząc zdanie o podstawach polityki, ledwo powstrzymał się przed stwierdzeniem, że ma jedną taką podstawę w lochu.
-Warunki usłyszysz w odpowiednim czasie panie Grey. Co do zadania Nieskalanych, dużą uprzejmością z mojej strony będzie informacja kiedy się ono skończy. Póki co ich udawane skoszarowanie, skutecznie odwarca uwagę i niech tak zostanie. Nie powiedział pan nic godnego uwagi, zajął mój czas i robił to co robi pański przełożony.-Namiestnik wydawał się znużony rozmową- Przedstawiłeś kolejne sprawy jakie ma do mnie Inkwizycja, tylko jakoś nigdy nic pożytecznego z tego nie mam.
- Przykro mi to słyszeć, ze swojej strony mogę jednak zapewnić, że jak bardzo zyskałem na tej rozmowie. Dziekuję za poświęcony czas. Za pozwoleniem oddalę się do swoich obowiązków.
Przy drzwiach zatrzymał się na chwilę, jakby o czymś myśląc.
- Nie wiem czy cię to ucieszy, ale Stannis nie ma już domu. - nie czekając na odpowiedź ruszył na zewnątrz. W końcu podziękowania mogły by być czymś co wprawiło by go w osłupienie. Ba. Może nawet zaskoczenie byłoby tak duże, że gołębie serce inkwizytora nie zniosło by takiego szoku.

Idąc za strażnikem odprowadzającym go do wyjścia Gray myślał. W sumie to myślał zawsze, ale tym razem myślał o spotkaniu, które dopiero co miał miejsce. Bolton śmiało sobie poczynał. Zbyt śmiało. Grey uśmiechnął się gorzko. Nagle powiedział:
- Czekaj - i oparł się ramieniem o ścianę. - Zawiało mnie od wilgotnych murów,- wyjaśnił strażnikowi, rozmasowując prawą stronę pleców.
Straznik popatrzył na niego podejrzliwie.
- Mam kogoś zawołać?
- Nie ma potrzeby, zaraz przejdzie, da się gdzieś tu usiąść?
- Tam jest wnęka z oknem, panie.
- Może być
- odarł Grey i dokuśtykał tam. Usiadł i przymknął oczy. Grey dobrze się pilnował i na twarzy ledwo było widać grymas bólu. - Gorzałki pewnie nie masz na służbie? - zapytał nie otwierając oczu. Tak, gorzałka pomagała w niezobowiązującej konwersacji.
 
Mike jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172