lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [Gra o Tron] Jesienne burze (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12114-gra-o-tron-jesienne-burze.html)

F.leja 09-01-2013 14:46

[Gra o Tron] Jesienne burze
 

Duch stał w porcie dłużej niż by chciał. Ruch morski został całkowicie wstrzymany na czas procesu. Donnchad mógł za to dziekować Renlyemu Baratheonowi, który wraz z oddziałem lojalnego sobie rycerstwa opuścił stolicę zaraz po śmierci brata. Nie trudno było się domyślić, że najmłodszy z jeleni coś kombinował - niedług o zresztą nadeszły wieści, że zmierza na Reach, zbierając po drodze popleczników. Stannis musiał się gotować w swojej przemarzniętej twierdzy, a zirytowany Stannis nie wróżył dobrze piratom Wąskiego Morza.
Zaskoczenie, to mało powiedziane. Gdy kapitan i jego wesoła kompania grzebali w starożytnych, zapomnianych skarbach Królewskiego Zamku, na powierzchni ginął Król Westeros. To musiały oznaczać te trąby. Zamieszanie było niemałe. Oskarżono jednego z panów północy, choć praczki powiadały ccoś o demonach, które rozpływały się w dym i zaczarowanych sztyletah. Trduno się był ojednak praczkom dziwić, coraz częściej słyszało się o straszliwych morderstwach wśród krętych uliczek Pchlego Zada i innych nieciekawych zakamarków Westeros. Coraz więcej znajdowano ogryzionych ludzkich szkieletów, rozwłóczonych po ciemnych alejkach. Lud robił się od takich rzeczy zabobonny.
Sam proces był równie zagmatwany i niewiarygodny, jak zamach na koronowaną głowę. Minęło dobrych kilka tygodni, nim domniemany asasyn - Domeric Bolton - został wypuszczony z ciasnej celi Czerwonej Twierdzy, by pozwolono mu zginąć w pojedynku z następcą tronu - co się nie stało. Cersei musiała się mocno przeliczyć, albo dziedzic Dreadfort był czymś więcej niż spasionym paniczykiem. Grunt, że Joffrey padł pod jego ostrzem, a młody Bolton oczyścił swoje imię w obliczu Siedmiu.
Donnchad czekał już tylko aż port zostanie na nowo otwarty. Mógł co prawda uciec pod osłoną nocy, ale miejska noc była zdecydowanie zbyt jasna, by niepostrzeżenie wymknąć się spod uważnego oka straży. Nie warto było zwracać na siebie uwagę, zwłaszcza z ładunkiem, który krył się w trzewiach łajby. Z drugiej strony, załoga robiła się niespokojna przy tak długim pobycie w jednym, suchym miejscu. Piracie przejadali tylko i przepijali co się dało. Niektórzy nawet znajdowali sobie sposoby by dorobić na boku w czasie posuchy. Schodzili na miasto, bratali z tubylcami, wywoływali burdy, a kilku zniknęło bez śladu.
I wtedy, zamiast podnieść zakaz ruchu morskiego, Eddard Stark, cholerny Namiestnik, ogłosił Cersei Lannister zdrajczynią, a jej dzieci brudnymi bękartami z przeklętego łoża. Wiara nalożyła na Lannisterów ekskomunikę, a miasto zawrzało. Była szansa by opuścić port i zwiać gdzie pieprz rośnie, jednak coś Donnchada powstrzymało. Była w zamieszkach szansa na spore zyski - plądrowanie, grabienie i świetna zabawa dla jego ludzi, a jednocześnie coś jeszcze - Duch był świadkiem wydarzeń historycznych, które, jak twierdził Jakub, zostaną uwiecznione w pieśniach. Wydarzenia historyczne były, w mniemaniu Donnchada przekomplikowanym sposobem powiedzenia, że idzie wojna.
Zamieszki przeszły dla załogi Ducha bez większych trudności. Kapitan widział jak motłoch próbuje spalić kilka zacumowanych w dokach statków, jednak ktoś szybko postanowił zorganizować marynarzy i utworzyć w zatoce strefę pokoju - zabijając wielu mieszczuchów, którzy odważyli się zagrozić łajbom, magazynom i ładunkom. Marynarze w większości pochodzili spoza Królweskiej Przystani i nie interesowały ich tutejsze waśnie. Gdyby nie królewska flota blokująca zatokę, prawdopodobnie wszyscy dawno byliby na pełnym morzu.
Gdy sytuacja isę wreszcie uspokoiła i Namiestnik wprowadizł swój ład w stolicy i koronował się tymczasowym władcą Donnchad był gotów do opuszczenia portu - powinien się śpieszyć zważywszy, że Stannis podobno wypłynął już ze Smoczej Skały. Wciąż czekał jeszcze na kilku spóźnionych załogantów, którzy prawdopodobnie zgubili się w mieście, próbując znaleźć coś wartego zrabowania. Wyszedł na pokład, przeciągnął się i jego wzrok padł na pomost, do którego przycumowany był jego okręt. Wysoki, łysy mężczyzna w inkwizytorskiej czerni ze złotą siedmioramienną gwiazdą zawieszoną na sępiej szyi kierował leniwe kroki prosto w stronę pirackiego trapu. Stukanie jego butów na wysuszonych przez słońce deskach zdawało się być najgłośniejszym dźwiękiem w całym porcie.


Grey spotkał się z Kamienną Twarzą w dusznej od kadzideł Małej Kaplicy Septy Baelora. Niewielkie pomieszczenie wypełniały starożytne, drogocenne śmieci - resztki pierwszych posągów Siódemki, wypłowiałe arrasy, które były świadkiem największych wydarzeń w historii Wiary, umocowanych w zdobionych stojakach kosturów należących do najbardziej oświeconych z Septonów i kruczych czaszek - jednej za każdą zimę. Było to ciasne, ciemne, zakurzone i smutne miejsce. Właśnie Małą Kaplicę Asher Stone wybrał na swój ulubiony gabinet.
- Dosher został członkiem gwardii nowego namiestnika - Najwyższy Inkwizytor na pierwszy rzut oka, w zwykłych czarnych szatach, z prostą pozłacaną siedmioramienną gwiazda na piersi, nie różnił się od żadnego ze swoich podwładnych, Mówił spokojnym, chłodnym tonem. Grey zastanowił się przez chwilę nad skrawkiem informacji, który opuścił wąskie wargi przełożónego. Dosher był młodszym bratem Ashera, wielkim, silnym, zdolnym szermierzem, ale jeszcze lepszym rzeźnikiem. Na pierwszy rzut oka wydawał się być tępym osiłkiem, potrafił jednak zadziwić znajomością poezji z całego świata. Były to co prawda głównie poematy o wojnie i krwi, ale każdy ma przecież swoje preferencje. Dosher Stone był efektywnym, choć nie wybitnym Inkwizytorem i wybitnym wojownikiem, udającym głupszego niż w rzeczywistości był. Idealny szpieg.
- Nie chciałbym żeby coś złego mu się stało - czyli, w języku Kamiennej Twarzy - Miej go na oku, każdy jest zdolny do zdrady.
- I druga sprawa - Najwyższy Inkwizytor westchnął i przerzucił karty przeglądanego tomiku starożytnych pieśni - Stannis wypłynął ze Smoczej Skały. Pod sztandarami R’Hllora.
Grey był zdzwiony, że Stone nie zakrztusił się na imieniu obcego boga. Od kiedy po raz pierwszy usłyszał o Mellissandrze z Ashai, Stone pałał nieokiełznaną nienawiścią do wszystkiego co czerwone.
- Musimy skończyć z tym idiotyzmem - sarknął, stoicki zazwyczaj inkwizytor - Coraz więcej w Westeros Czerwonych Kapłanów. Nie wiem co kombinują, ale trzeba się dowiedzieć czego chcą i usunąć z mojego kraju - nie koniecznie w tej kolejności.
Grey miał więc umiejscowić szpiega w Czerwonej Twierdzy, tak by porywczy brat najwyższego Inkwizytora się nie zorientował i jeszcze jednego u boku Stannisa Baratheona, poza zasięgiem wzroku jego Czerwonej Dziwki. Nic prostszego. No i jeszcze ta sprawa krwawych mordów - ktoś w Królewskiej Przystani rozszarpywał ludzi na strzępy i zostawiał mniej kawałków niż mnakazywała przyzwoitość. Do tej pory epidemia pożartych trupów była ograniczona do Pchlego Zadka, ale ostatnie zwłoki znaleziono niebezpiecznie blisko dzielnicy kupców i to tych bogatszych. Tym też musiał się ktoś zająć. Tyle do zrobienia, a tak mało czasu.
Przynajmniej na Stannisa Grey miał pomysł. Miał jeszcze w lochach resztki przesłuchanych piratów, których zgarnął z ulicy podczas zamieszek. Ich statek stał podobno wciąż w porcie, a z tego co się dowiedział, kapitan owego statku był interesującym i sprytnym jegomościem. Przynajmniej ta dziura była łatwa do załatania. Trzeba się przejść do portu.


Namiestnik Królewski, Domeric Bolton, zwany Znienawidzonym stał właśnie w Komnacie Rady i wraz z Eddardem Starkiem, chmurnym, jak burzowe niebo na północy, uważnie oglądał mapę Siedmiu Królestw. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę na ojczystym Dreadfort. Mięśnie szczęki zacisnęły się odruchowo. Rozumiał posunięcie ojca, nie musiał się z nim jednak zgadzać. Pamiętał Yrsę bardzo dobrze. Bardzo dobrze wiedział też kim była dla Roosa Boltona. Ślepiec chyba by nie zauważył, a co dopiero członek rodziny. Brał go niesmak na samą myśl, że ojciec ożenił go ze swoimi resztkami.
Wzrok Domerica padł na znacznik Wojsk Północy - tam właśnie był Roose. Wraz ze sztandarami Winterfell zmierzał w stronę karku, niedługo przekroczy Moat Cailin. Poruszał się powoli ze względu na rozmiary wojsk, które ze sobą prowadził. Ciekawe jak szybko poruszała się Yrsa. Jego żona nie była na tyle ważna by zasłużyć sobie na własny znacznik na mapie, więc Domericowi przyszlo spekulować, pewnie jest gdzieś na wysokości Eyrie. Uśmiechnął się do wspomnień. To tam się wszystko zaczęło. W lasach gGór Księżycowych znalazł Danice i cały świat wywinął koziołka.
Kątem oka obserwował, jak kartograf przesuwa znacznik wojsk Lannisterów. Póki co Lord Tywin nie odbył jeszcze żadnej większej potyczki, jednak szpiedzy i zwiadowcy zgodnie twierdzili, że jego wojska maszerują najpierw na Krainę Rzek. Zrozumiałe, nie chciał zostawić Tullych za plecami gdy ruszy na Królewską Przystań odbić córkę z lochów Septy Baelora.
Na mapie znajdowały się jeszcze dwa jelenie, jeden czerwony. Fakt, że Stannis przeszedł na wiarę Pana Światła wielce iryował Inkwizycję. Asher Stone, pod swoją kamienną twarzą gotował się z wściekłości gdy Varys powiadomił o tym fakcie pozostałych członków Małej Rady. Domerica nie interesowała co prawda nowa religijność najstarszego z Baratheonów, ale ciekawił go ruch Stannisa - flota, którą zebrał na Smoczej Skale, zamiast prosto na Przystań, osłabioną zamieszkami, skierowała się prosto na Storm’s End. Prawdopodobnie wyląduje wraz z przybyciem Renleya i jego wojsk z południa. Młodszy z braci szedł na czele pożyczonych od Martellów sił i prowadzil ze sobą przyszłą żonę.
Tutaj Domeric musiał się uśmiechnąć. W jego gabinecie, w Wieży Namiestnika, wciąż tliły się resztki pisma jej ojca. Margery mogła udawać zakochaną bez pamięci w młodym Baratheonie, ale nie mogło być wątpliwości, że była trującą różą.
Kolejna myśl zdławiła rozbawienie. Nie tylko Yrsa nie miała swojego znacznika na mapie. Gdzieś tam był też Kyr’Wein, śliski, parszywy robal, choroba, toksyczny jad, gnida. Jak go znaleźć? Jak go zabić? Jak powstrzymać? Nie miał pojęcia.
- Jesteśmy osłabieni - Stark opierał się na zaciśniętych pięściach o stół - Nasze wojska są daleko. W Przystani mamy tylko resztki tego co zostało po zamieszkach. Zbyt wielu zbrojnych siedzi w lochach Inkwizycji.
Byli teraz sami, gdyby Asher Stone był obecny przy tej rozmowie, prawdopodobnie powiedziałby coś świętoszkowatego i kategorycznego, i tyle by z tego było.
- Skąd mamy wziąć zbrojnych, jak się obronić? Stannis I Renely są prawie u naszych bram - Uzurpator trzasnął otwartą dłonią w mapę, rozrzucając drewniane pionki po całym stole.


Tuatha wolałaby nie zrobić tego co zrobiła, ale już od dawna męczyła ją unosząca się w powietrzu woń nadchodzącej zimy, takiej którą pamiętała jeszcze z żyć poprzednich szamanek Klanu Spalonych Ludzi - Zimy Kroczącej. Słyszała, że cywilizowani ludzie zbudowali mur gdzieś daleko na północy by zatrzymać jej pochód. Głupcy, nie da się powstrzymać upływu czasu i zmiany pór roku, nie bardziej niż da się zwrócić rzekę wiosłując. Tuatha musiała więc zadbać o swoich ludzi, bo i Tibalt i Ansar, dwaj najpierwsi wojownicy nie byli w stanie - gdy nie bili się z Księżycowymi Psami, bili się między sobą, a gdy i to okazywało się zbyt dla nich męczące bili swoje kobiety i dzieci. Nie nadawali się na wodzów czasu Kroczącej Zimy.
Był jeden Spalony Człowiek, który mógł uratować plemie i za którego spokojną obecnością Tuatha śniła każdej nocy. Erohet, syn Warthura odszedł jednak na południe z wiedźmą i cywilizowanymi ludźmi. Zostawił jej słowa. Tuatha pluła na słowa, potrzebowała ciała i czynu. Wyzwała więc Tibalta i Ansara by odnaleźli Eroheta. Odmówili. Zagroziła im klątwą. Próbowali ją zabić. Więcej nikt ich nie widział.
Teraz Tuatha stała na czele klanu Spalonych ludzi i patrzyła, jak w dole, po wąskiej, żółtej nitce ubitego traktu maszeruje grupa cywilizowanych, choć nie tak bardzo jak niektórzy, których zdarzyło jej się oglądać, ludzi. Razem około czterech dziesiątek, a na czele chude chłopie. Mieli rumaki, mieli zbroje i malunki na piersi - znaczy ważni. Takich potrzebowała Tuatha. SPięła swojego małego pękatego konika i samotnie opuściła cień lasu.

~"~

Trakt Królewski prowadził Yrsę i jej ludzi blisko Gór Księżycowych. Na horyzoncie malowały się ostre, śnieżne szczyty, oplecione wieńcem szarych chmur i mgły, a u ich stóp, kłebiły się gęste, niebezpieczne puszcze. Las nie dotykał drogi, jednak Yrsa czułą niepokój, miałą wrażenie jakby ktoś, lub coś ją obserwowało. Węszyła zasadzkę.
Nagle, pośród dalekich sosen dostrzegła ruch. Po chwili już wszyscy w grupie widzieli samotną postać na niedużym dropiatym koniku, jadącą z wolna, ale bezwątpienia w ich stronę. Mijały sekundy i Yrsa zaczynała rozpoznawać kształt nadętej, jak balon kobiety.
- Co robimy? - zapytał Modrzew przeciągając dłonią po stylisku topora. Kobieta była już blisko. Dumna, ciemna, odziana w skóry i w stanie bardzo błogosławionym.
- Chłopcze - warknęła dziwnym, twardym akcentem, przypominającym trzask żaren - Gdzie zmierzasz?


Archibald zmagał się z własnymi demonami i z wielkim skupieniem wpatrywał w skórzany kubek, do niedawna wypełniony winem. Co chciał z nim zrobić? Jak chciał to zrobić? Machnął ręką zrzucając ze stołu nie tylko naczynie, ale także całą stertę papierów, piór i pałek woskowych. W sztuce wojny zaskakująco dużą rolę odgrywała sztuka epistolarna.
Westchnął, ostatnio ciężko mu było zachować spokój. Już miał zacząć podnosić nieopatrznie zrzucone przedmioty, gdy do namiotu wpadł jego zdyszany giermek.
- Panie, Lord Lannister - nie zdążył powiedzieć ni słowa więcej, gdy klapa namiotu ponownie sięodchyliła i do środka wszedł Tywin Lannister. Dwa długonogie, energiczne kroki i stał na środku, zupełnie jakby w każdym pomieszczeniu znajdował miejsce, z którego jak najwięcej osób mogło go podziwiać. Archibald skłonił głowę, a jego Pan omiótł spojrzeniem otaczający go rozgardiasz. Nie powiedział ani słowa, nie musiał.
- Wynocha - warknął do giermka, który gdyby chciał, nie osiągnąłby więszej szybkości uciekając przed smokiem. Zostali sami.
- Mam teraz jednego syna - oznajmił Tywin - Chcę go mieć przy boku, ale jakimś cudem nikt nie może mi go znaleźć.
Lord na Caterly Rock spojrzał wymownie na Archibalda Algooda, swojego wasala.
- Ostatnio widziano go, jak mijał Moat Cailin w towarzystwie oddziału Czarnych Braci. Dzień drogi na południe oddzielił się od grupy z dwoma innymi by zapolować na ptaki bagienne. Nie widziano go więcej. Dwaj strażnicy, któzy mu towarzyszyli zostali znalezieni martwi na mokradłach, niedaleko Królewskiego Traktu.
Tywin zamilkł i mierzył już tylko Algooda swoim zimnym, kalkulującym wzrokiem.
- To popłuczyny z mojej krwi, ale mój syn. Ostatni - usta mężczyzny wykrzywił grymas, który mógł zdradzać ból, niesmak lub gniew. Ponownie powtórzył wcześniejsze zdanie - Chcę go mieć przy sobie.


Tyrion okazał się, mimo swojego nieciekawego położenia, wyjątkowo dobrym kompanem. Jego cięty humor i rubaszne opowiastki bawiły Ferro niezmiernie. Dawno nie śmiała się tak często i głośno. Podróżowali na północ. Mieli minąć coś co nazywano Moat Cailin. Czasami widziała nad koronami drzew wysokie ruiny jakichś wież, czy szczyty blanków. Twierdza nie wyglądała z tej perspektywy najlepiej. Robar mówił, żę to praktycznie ruina, jednak wciąż najważniejsza twierdza na północy. Myślałą, że to żart, dopóki Karzeł nie wytłumaczył jej jak wygląda ta część lądu. Musiała się w końcu zgodzić - Moat Cailin była najważniejszą twierdzą północy. Musieli jednak ją ominąć, Tyrion musiał być tam widziany. Nie mogli ryzykować. Ferro obejrzy Moat Cailin jedynie z daleka.
Jechali już długo nie spotykając nikogo na drodze, dlatego wędrowny kupiec na trzeszczącym wozie, ciągniętym przez starego osła był miłą i niegoroźną odmianą. Maljinn zaskoczyło, że tak szybko ich zauważył. Myślała, że jadą w relatywnej ciszy, a dźwięki wydawane przez wóz i osła zagłuszyłyby nawet nadejście regimentu zbrojnych.
- Gdzie zmierzacie? - zapytał kupiec, który był młodszy niż się spodziewała - Przyłączcie się do mnie. Przyda mi się towarzystwo.
Propozycja wydałą się Ferro zaskakująco kusząca.

WiecznyStudent 19-01-2013 00:55

“Jesteśmy cierpliwi!” To zawołanie rodu Algoodów. Nikt nie pamiętał skąd to wzięli ale używali go skutecznie. Dzięki sieci skomplikowanych sojuszy i mariaży zdołali osiągnąć znaczną pozycję w Zachodnich Krainach. A co jeśli ten czas cierpliwości się miał już niedługo skończyć? Podczas służby jako oficer Tywina Lanistera zdołał zdobyć już wcale nie tak małą sławę. Złą sławę. Lanisterowie ostatnimi czasy pożyczali różnym lordom duże sumy pieniężne, a żeby zdobyć pieniądze trzeba podnieść podatki, co płacącym niekoniecznie się podoba, więc trzeba ich nakłonić żeby płącili swą należność lordowi. Jak to zrobić? Trzeba wjechać do wioski albo do miasteczka, wybrać kilku ludzi i powiesić dla przykładu, jeśli to nie poskutkuje, no cóż... Nie bez powodu nazywano ludzi Algooda Hellequin, co w języku Pierwszych Ludzi znaczy tyle co Jeźdźcy Z Piekieł. Przez ostatnie kilka lat dużo w jego życiu się zmieniło. Polityczny mariaż z Aveliną Brax miał służyć tylko interesom rodu, jednak z czasem sytuacja uległa zmianie i teraz długa rozłąka okazała się bardzo bolesna, mimo iż sam uważał się za twardego człowieka, gotowego na wszystko. Nie zobaczy w dodatku narodzin swojego pierworodnego dziecka. Avelina w listach pisała że to na pewno będzie syn. Ten ból głowy! Robi się tak duszno, chociaż nawet nie jest na dworze ciepło. Tak boli głowa, chociaż energia wychodzi z niego uszami.
“DOSYĆ!” pomyślał i zrzucił ze stołu kubek, w który od dłuższego czasu się wpatrywał wraz ze wszystkim co było obok. Ciężko było mu zachować spokój, jednak się opanował i postanowił uprzątnąć bałagan jaki zrobił ale i to nie było mu dane. Do namiotu wpadł jego giermek i oznajmił nadejście lorda, który prosto, po żołniersku wyłożył mu całą sprawę. Tak, rozkazał popełnić mu samobójstwo. Nie. Nie kazał mu zrobić tego własnoręcznie ale miał szukać kogoś kto mu w tym pomoże odtąd, aż do Moat Cailin.
-Tak, panie- rzekł Archibald po wysłuchaniu, tego co miał mu do powiedzenia jego dowódca- Podejrzewam że nie będę mógł zabrać tam wszystkich swoich ludzi, więc sporządzę listę dwudziestu ludzi, którzy ze mną ruszą, w pełnej tajemnicy. Mój giermek ją przekaże. Chciałbym napisać też list do żony i ojca przed wyjadem, jeśli na to pozwolisz milordzie.
- Oczywiście - Lannister przyznał z niechęcią, że to uprawnione wymagania - Mobilizuję oddziały, przesuniemy się z wojskiem jak najdalej na północ jak możemy, żeby ułatwić twoją wyprawę - Tywin zawiesił na chwilę głos. W końcu wypowiedział zaskakujące, jak na niego, słowa - Wierzę, że ci się powiedzie, inaczej bym cię nie wybrał.
-Dziękuje milordzie- Achie uderzył się w pierś jak to mieli w zwyczaju żołnierze. Przez te wszystkie lata kiedy był giermkiem Tywina, a potem jednym z jego dowódców nie usłyszał od niego takich słów uznania. Ty było... pokrzepiające i dziwne zarazem.
Tywin skinął głową i rozejrzawszy się jeszcze raz po namiocie, skierował kroki do wyjścia.
- Bądź gotów - rzekł jeszcze na odchodne - Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, nie wahaj się zwrócić do mnie, albo moich ludzi.
-Dziękuje milordzie- powtórzył to co powiedział wcześniej i kiedy lord wyszedł podrapał się w głowę. Wziął z rzeczy które zrzucił na ziemie przybory do pisania i zaczął sporządzać listę osób, które z nim pojadą. Kogo by tu zabrać? Elgara Turma, rycerza pochodzącego z zamku jego ojca? Nie on ma zdolności przywódcze, niech dowodzi w zastępstwie Algooda. Więc może sierżant Avrik. Dobry człowiek, na odpowiednim miejscu, to on wymierzał karę za dowódcę dla niezbyt zdyscyplinowanych żołnierzy ale w walce był równie bezlitosny. Kaidan, pochodził z lasów w Krainie Rzek i do tego był świetnym zwiadowcą. Będzie jednym z najprzydatniejszych ludzi w oddziale. Kajto, z kolei był trochę ciapowaty i bał się odezwać do kobiet ale prawie że najlepiej strzelał z łuku. Anders to pijak i złodziej, gdyby nie był łucznikiem, to prawdopodobnie rzezał by mieszki w którymś z miast ale był naczelnym plotkarzem i przyciągał informacje jak podłoga największego wojownika, który postanowił walczyć z grawitacją wspomagając się kilkoma beczkami wina. Oczywiście musiał też wziąć swojego giermka, kuzyna Aveliny, Karosona Braxa. Niezbyt pojętny młodzianin ale przynajmniej umiał się końmi zajmować. Wybrał jeszcze pozostałych pietnastu, napisał co będzie im potrzebne w podróży, szczególnie prosząc o suche jedzenie, potrzebne mapy i mundury Tullych i Starków, chociaż na to ostatnie miał mało nadziei. Kiedy już wszystko spisał, włożył listę w kopertę, zapieczętował i wezwał giermka aby zaniósł to prosto do lorda, po czym zabrał się za pisanie jeszcze dwóch listów, pierwszego do żony, drugiego do ojca.
Cytat:

Najdroższa Pani Jeziora.
Mniemam iż Masz się dobrze wraz z naszym dzieckiem, dlatego w tym liście nie będę zadawał Ci pytań. Proszę Cię nie odpisuj, gdyż nie wiem kiedy będę mógł to odczytać. Ruszam tam gdzie wskazał mi lord Tywin Lanister, z zadaniem o którym nie mogę napisać.
Wiedz że bardzo Cię miłuję i co noc śnię o chwili, kiedy wrócę do Brennan Lake i spotkam Cię wraz z naszym synem. Wychowamy go na silnego mężczyznę, godnego nazwiska Algood. Będzie uczony przez najlepszych nauczycieli i szermierzy jakich uda mi się znaleźć. Kiedy podrośnie pokażę mu jak polować z łukiem, a Ty z sokołem, tak jak i mi Wpoiłaś tą pasję.
Stęskniłem się za naszym zamkiem, jeziorem, lasem, naszymi nocami przy kominku, przejażdżkami po lesie i polowaniem z sokołami i jastrzębiami ale najbardziej oczekuję momentu, kiedy będę mógł wziąć Cię w ramiona, powąchać Twoje bujne, ciemne włosy, które pachną stokrotkami, żeby spojrzeć w szmaragdowe, duże oczy i ucałować usta, teraz jednak musisz zająć się tym co ważniejsze od wszystkiego innego.
Nie żegnam się, gdyż wiem że się jeszcze zobaczymy.
Twój oddany na zawsze
Archie

Drugi zaś był zapisany kodem, który mógł zrozumieć tylko ktoś, kto go zna:
Cytat:

Drogi ojcze.
Myślę że czas cierpliwości się kończy.
Archie

Icarius 20-01-2013 13:36

Gdy Domeric patrzył na przewracane pionki zamyślił się. Jeszcze kilka tygodni temu, siedział w norze pod kuchnią. Od tego czasu pokonali Lannisterów, w chwili największego zamieszania on i jego ludzie skorzystali z tuneli do komnat królowej. Złupili je, jak również inne znajdujące się blisko. Mało chwalebne liczył jednak, że może trafią mu w ręce jakieś istotne listy. Złota takim ludziom jak on również nigdy dość. Domeric z garstką ludzi nie był żadną istotną siłą w trakcie tych starć, nie lubił jednak bezczynności. Nie udało mu się nawet znaleźć ciała Jaimiego. Dopiero gdy został Królewskim Namiestnikiem, zaczął działać. W pierwszej kolejności powołał gwardię Namiestnika. Siedmiu aby przypodobać się Wierze. W jej skład weszli:
Wendel Manderly drugi syn lorda Wymana władcy Białego portu. Wiadział o nim, że ponad jedzenie ceni wyżej jedynie swój honor. Choć nie jest tak gruby jak ojciec i brat. Domeric od dawna czynił podchody pod ten ród, powołanie Wendela i jego zgoda były uwieńczeniem pewnego procesu. Przybył do Przystani zaledwie tydzień temu wraz z setką swoich ludzi. Choć Domeric prosił jedynie o pięćdziesięciu. Oznaczało to że Biały Port traktuję tę nobilitację bardzo poważnie. Na statku znajdował się również syn Lorda Umbera- Smalljon. Jon był nazywany Małym, ponieważ był o stopę wyższy od swego ojca. Był gigantem osiągającym siedem stóp wzrostu. Na północy lubiano nadawać przeciwstawne przydomki. Jon był niezrównanym w walce, piciu i zapewne kilku innych rzeczach. Ostatnie Domostwo nie było tak bogate jak port, Jon przyprowadził pięćdziesięciu ludzi. Jednak by nie być gorszy wziął samych weteranów. Bolton znał się na polityce i wiedział, że jego Namiestnikowanie może nie potrwać długo. Przewidywał również gwałtowny koniec, jednak póki żyje należało rozgrywać swoje karty z uwagą. Pokłon w stronę północnych lordów został uczyniony. Pamiętał jak cieszył się na ich widok. Przypłynęli na dwóch okazałych wojennych galerach, ojciec przysłał mu jak prosił Domeric również setkę ludzi.
Niemal każdego z nich Domeric kiedyś wybrał osobiście, był to jego osobisty oddział w dniach kiedy przebywał w Dredfort. Teraz mieli go bronić w stolicy.
Trzecim gwardzistą został Oprawca, jego zaprzysiężona tarcza od kilku lat, wymagał tego osobisty honor Domerica. Co prawda nie jeden powiedziałby, że Bolton zmarnował miejsce, mógł bowiem zjednać sobie kolejny ród. Dawało to jednak wyraźny sygnał każdemu zbrojnemu. Służ, walcz, broń a zajdziesz wysoko... Czwarte powołanie wysłał do Tyrelów. Wysogród był niebywale istotny. Danice rozmawiała w jego imieniu z szarą eminencją tego rodu Olenną Redwyne zwaną "Królową Cierni". Powoływał naturalnie Ser Lorasa, jednak był on jedynym gwardzistą który nie dotarł do przystani. Piątym Gwardzistą został Czarny Walder Frey, tu Domeirc mógł wybrać jedynie imię. Jakiegoś Fraya musiał powołać. Inaczej Lord Walder by się obraził. Boltonowie uczynili wiele zabiegów by zdobyć poparcie tej suszonej śliwki. Ojciec wziął ślub z jego córka, Domeric miał giermka jego krwi. Nie mógł tego zaprzepaścić, Czarny Walder zaś miał opinię najlepszego żołnierza wśród licznego pomiotu Lorda Waldera. Wziął też ze sobą aż trzydziestu rycerzy, pośród pięćdziesięciu ludzi jakich przywiódł. To o dziesięciu więcej niż Wyman, widać Lord Walder również ze wszystkich sił starał się zadowolić swoich sojuszników. Szósty gwardzista był dla Domerica asem w rękawie na przyszłość. Harrold Hardyng młodzieniec z Doliny Arrynów. Był młody utalentowany, jednak istotne było co innego. Był obecnie pierwszy w kolejce do objęcia panowania w dolinie. Zaraz po młodym i chorowitym Arrynie. Stąd też często nazywano go Harrym dziedzicem... Siódmym gwardzista był członkiem wiary. Namiestnik starał ułożyć sobie z nimi dobre stosunki. Nobilitacja trafiła do Doshera Stone'a. Młodszy brata Najwyższego Inkwizytora, człowiek niepozorny Domeric jednak widział po nim, że jest kimś więcej niż utalentowanym rzeźnikiem. Choć usilnie przybierał tę pozę... Bolton wiedział, że Wiara zapewne również ma frakcje. Wiele różnych osobistości, można to odpowiednio wykorzystać....

Wrócił do rzeczywistości i popatrzył na Starka.
-Stannis i Renly najpierw będą musieli załatwić sprawy między sobą. Żaden z nich nie uderzy na Przystań, mając za plecami drugiego. Walna bitwa osłabi zwycięzce i da nam czas. Ludzi mamy mało. Mury stolicy są jednak nie zdobyte, nakazałem również umocnienie zarówno ich jak i bram. Porozmawiam też z Wiarą, Stannis to heretyk w ich oczach. Zdrowy rozsądek mówi również, że nie jest w ich interesie by stolica padła. Zdobyli pozycję i zaszczyty o jakich mogli tylko śnić jeszcze niedawno. Popierając ciebie jako króla, Wiara podjęła się pewnych zobowiązań. Każdy kolejny król zacznie swoje panowanie od unicestwienia, może nie tyle Wiary co Inkwizycji. Oni to wiedzą my to wiemy.... Rzeczą która dzieli ich od śmierci, są te mury... Miejmy nadzieję, że nie są ślepymi fanatykami. Spróbuję wydostać żołnierzy dla nas z ich lochów.-Stark zaaprobował ten pomysł skinięciem głowy. Choć entuzjazmu nie było widać. Sam Domeric wiedział, że nawet z ludźmi z lochów wiary ich sytuacja jest tragiczna.

Wrócił do swych komnat czekał tam na niego Jacelyn Bywater. Żelaznoręki został dowódcą złotych płaszczy. Bowiem w momencie przejęcie władzy przez Domerica miały miejsce dwa zgony. Slynt poprzedni dowódca straży pierwszy odszedł z tego padołu, za nim powędrował Maester Pycelle. Na ich miejsce do małej rady Bolton powołał swoich ludzi. Bywatera i Qyburna byłego Maestera mającego rozliczne talenty. Qyburna wszyscy przełknęli w obliczu wojennej zawieruchy i tego, że Domeric okazał się stanowczy. Funkcja Maestra nie był zaś aż tak ważna by kruszyć o nią kopie z Boltonem.
-Ilu obecnie mamy ludzi dowódco?-zaczął spotkanie Domeric. Prócz nich w sali był jeszcze Dosher i Oprawca.
-Cztery tysiące czterystu. Z czego połowa zasmakowała boju i oceniłbym ich wysoko. Pozostali zaś to zieloni chłopcy lub no cóż mniej utalentowani strażnicy. Chodzą w mieszanych patrolach wszyscy się uczą i kto wie może nawet nie uciekną na widok wojsk Baratheonów.- podsumował Jacelyn.
-Mamy zatem prawie pięć tysięcy ludzi. Do tego dochodzą siły Wiary i ewentualnie wojsko z lochów. Miejmy nadzieję, że bitwa braci będzie krwawa i wyrównana-Domeric pokręcił głową.
-Jak reszta naszych spraw?- Bolton miał tu na myśli oczywiście zarabianie dużych ilości pieniędzy. Skonfiskował w imieniu królestwa od popleczników Lannisterów, wiele złota i innych dóbr. Do tego dochodziły zyski ze złotych płaszczy. I łupy z walk w stolicy. Do tego okupy czy opłaty za pomoc w tej czy innej sprawie... Domeric z pomocą Węgorza który odzyskał wiarę w siebie wraz z otrzymaną dość liczną ochroną, zaczął zarabiać olbrzymie sumy. Podzielił intratne stanowiska wraz z Baelishem. Każdy z nich miał swoje strefy i nie wchodzili sobie w paradę.
-W należytym porządku. Odzyskujemy szybko kontrole nad miastem. Ogar zrobił porządek w zapchlonym tyłku wraz ze swoimi zabijakami. Może jeszcze nie całkowity, wszystko jest jednak na dobrej drodze.- Domeric jedynie się uśmiechnął. Pies Lannisterów wpadł w łapy sił lojalnych Starkom, znaleźli go w płonącej dzielnicy. Wycieńczony i ranny stawał niemal do końca. Bolton dał mu wybór. Poddać się odrzucić miecz i uniknąć śmierci walcząc od dziś dla niego, lub zginąć tu i teraz. Wahania Ogara rozstrzygnął fakt, że Lannisterowie wysłali go do misji samobójczej, Cersi liczyła na odwrócenie uwagi sama próbując uciec. Pies wykonał to zadanie niemal do końca, każdy jednak ma swój kres i swoje słabości. Dwa dni później Ogar przelewał już krew Lannisterskich żołnierzy. Spora liczba świadków zapewniała, że lwy i Ogar na stałe i z wzajemnością żywili do siebie urazę.

Bolton pracował od rana do wieczora. Wiele spraw wymagało jego uwagi. Cholerny Inkwizytor nie okazał się rozsądny. Najwyższy Czarnuch był bardzo nieprzychylny jego propozycji i kategorycznie odmawiał.
Jego argument sprowadzał się jedynie do tego, że lud potrzebuje dyscypliny, a zdrajca zawsze pozostanie zdrajcą. Nawet gdyby wypuścił część z więźniów, to skazałby ich na banicję, a nie pozwoliłby im walczyć w swoich szeregach - trzyma blisko już wystarczająco wielu wrogów. Bolton naturalnie był wściekły. Bez tych ludzi mogli mieć nie lada kłopoty, musiał znaleźć inną drogę. Poprosił Doschera Stone o pomoc, był jego gwardzistą ponadto należało sprawdzić jego ambicje.
-Twój brat odmówił wsparcia obrony miasta, ludźmi pojmanymi podczas walk w przystani. Stawia nas to w ciężkiej sytuacji w obliczu zbliżających się do miasta armii.

Dosher zaśmiał się słysząc o perypetiach ze swoim bratem. Wzruszał ramionami.
- Zawsze możesz iść do tych, którzy noszą go na swoich ramionach.

-Grzesznicy jakich tam trzymacie z pewnością chcą odkupić swoje winy, złożyć odpowiednie przysięgi i zmyć hańbę. Jednak w lochach tego nie dokonają, odpokutować mogliby w specjalnej formacji. Powołanej przez Namiestnika i Wiarę. Dowodzić nimi musiałby ktoś kto cieszy się zaufaniem obu stron. Co powiesz na ten zaszczyt Doscherze Stone'a? Naturalnie musielibyśmy jakoś przekonać wiarę do tego pomysłu. Myślę jednak, że poradzisz sobie z tym zadaniem.-zakończył Domeric. Błysk w oczach Doshera wystarczył mu za odpowiedź. Nagle do komnaty wszedł Mały Jon. -Przybyli panie, koszary są dla nich gotowe na razie czekają na placu przed. Wygląda na to, że nie ruszą się póki do nich nie przyjdziesz.-powiedział robiąc lekko zdziwioną minę. Po czym mówił dalej-Żywność przewieźliśmy na statkach pod osłoną nocy, trzeba było zaryzkować bowiem na wozach z trudem zmieściła się jedynie broń. Kompletne wyposażenie dla dwóch tysięcy ludzi. Miecze,hełmy, kolczugi,tarcze, włócznie, kilka setek łuków. Masa dobra Namiestniku, zabezpieczone-powiedział już weselej.-Tamci jednak ani drgną, będą stać tak do rana-Umber był tym wyraźnie zakłopotany.
-Nie do rana Jon, będą tam stać choćby końca świata. Zmuszenie ich do tego byłoby niegrzeczne prowadź nas śmiało-powiedział uradowany Domeric. W końcu dotarli jego Nieskalani.

Mike 22-01-2013 00:11

Gdy Stone skończył mówić Gray chwilę jeszcze stał.
- Panie... mam pewną sugestię. Namiestnik potrzebuje pilnie ludzi...
- Wiem o tym.
- Oczywiście. Możemy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. W lochach mamy pełno, jakiś trzystu ludzi znalazło się tam z innych powodów, niż te nas interesujące. Uważam, że korzystniej będzie ich zwolnić. Pozwól mi skończyć panie
- rzekł widząc minę Ashera.
- To oczywiście nie rozwiąże problemów, jest ich zbyt mało, ale jeśli dodać do tego oba nasze zakony, szacuję ze będzie to kolejne trzysta mieczy. Plus, dajmy na to pięćdziesięciu młodszych inkwizytorów, każdy średnio ma dwóch przybocznych. To daje 150 ludzi. W sumie mamy 850 ludzi. Pamiętajmy, że każdy z rycerzy ma co najmniej giermka a niektórzy i zbrojnych pachołków. Dobylibyśmy do tysiąca mieczy. - nie rozwijał na razie temetu zwolnienia ludzi którzy znaleźli sie w lochu raczej nie przypadkowo
Asher Stone patrzył w milczeniu pozwalając mówić Greyowi.
- To oczywiście niewielka siła, jeśli by taką zbieraninę pchnąć do walki, ale do przejęcia części obowiązków Złotych płaszczy idealna. Stark mógłby część Płaszczy pchnąć do innych zadań, my zaś zajęli byśmy się bezpieczeństwem miasta.
- Chcesz więźniów uczynić stróżami prawa?
- Oddalibyśmy ich pod komendę zaufanym rycerzom. W niewielkich grupach nie byli by groźni. A każdy który by dopuścił się jakiegoś przestępstwa wracałby do lochu gdzie czekała by go kara.

- Rozpoczęlibyśmy też rekrutację, do nowej straży. Oczywiście tylko bogobojnych obywateli.

***

Ledwo wrócił do swojej samotni, Grey wezwał swoich ludzi. Pierwszy przybył Chester, jak zawsze kolorowo ubrany. Nie był inkwizytorem, raczej zewnętrznym konsultantem i zleceniobiorcą. Przystojny o języku ostrzejszym niż miecz, którym zresztą posługiwał się świetnie.
- Nie szczerz się tylko weź młodego Hermira i... - szybko skreślił kilka słów na pergaminie, po czym nakapawszy laku odcisnął swój sygnet. - Masz, do da ci wejście.
- Witaj Chesterze, miło cię widzieć, co tam u ciebie?
- Daruj sobie, mamy w chuj roboty. Musimy szpiegować Stannisa i jego wiedźmę, do tego wyłapać czerwonych kapłanów i jeszcze podrzucić szczura Dosherowi.
- A stary o tym wie?

- Sam to kazał zrobić. Więc bierz się za swoją część. Jesteście w końcu - powiedział do Waltera Snowa i Marisy. O ile kobieta była więcej niż ładna to Snow śmiało mógłby straszyć dzikich za Murem samą twarzą.
Marisa przysiadła na brzegu krzesła, zaś Walter bez skrępowania zwalił się na drugie krzesło.
- Walter, idziesz ze mną do portu. Bądź gotowy na wszytko. Hmm, ale wcześniej każ Brinwodowi wziąć chłopaków i podzielić na trzyosobowe grupy, niech idą do portu i zaczną naprzykrzać się obcym kapitanom. Niech sugerują, że złoto pozwoli szybko zakończyć kontrolę. Tych którzy zapłacą zapisać, potem się im przyjrzymy. Zapamiętałeś?
- No
- potwierdził Snow pocierając bliznę od sznura na szyi.
- To zbieraj dupę w troki. Marisa, ty się zajmiesz Dosherem. Ser Donahiu jest mi winien przysługę i jest w dobrej komitywie z Dosherem. Wybierz zmyślnego chłopaka i przekaż do ser Donahiu, niech przedstawi go jako swojego dalekiego krewnego. I poprosi Dohera by przyjął go na giermka.
- Rozumiem - zmrużyła niebieskie oczy, bawiąc się wisiorkiem.
Grey tymczasem dodał:
- Niech sprzeda mu bajeczkę, że chłopak potrzebuje dobrego wzorca i silnej ręki i takie tam. Sama wiesz, ustal szczegóły.
Skinęła głową.
- Dobrze ale to nie koniec. Ochmistrz to bogobojny człowiek, niech przydzieli nową służbę ser Dosherowi.
- Może poślemy jeszcze po dziwkę by w nocy go ogrzała
- dorzucił Chester.
- Jeszcze tu jesteś?
- Już idę tylko mam propozycję...

Fenris 22-01-2013 08:52

Podróż na północ przebiegała sprawnie i bez przeszkód. Choć wieźli ze sobą tak cennego zakładnika, nie zauważyli śladów pościgu, czy jakiegokolwiek innego zagrożenia...w końcu musiało zacząć dopisywać im szczęście. Nawet Tyrion nie dawał się we znaki tak jak przypuszczał. Mimo to Robar nie wyglądał na spokojnego. Odkąd udało im się przechwycić Krasnala, stał się burkliwy i, z paranoidalną wręcz ostrożnością, wypatrywał ciągłego zagrożenia. Nawet Ferro, która miała do niego wiele cierpliwości zaczęła mieć dość jego irytującego zachowania i coraz częściej wypuszczała się przodem, aby móc cieszyć się ciszą i spokojem tych pięknych krain. Po raz pierwszy od dawna czuła się wolna. Podróżowali szybko. Dzięki dodatkowemu luzakowi, konie nie męczyły się zbytnio, nawet kiedy przez większość dnia zmuszali je do poruszania się kłusem. Dni stały się dla Robara monotonne, a jego obolałe, od ciągłej jazdy, uda dawały się we znaki przy każdej nierówności terenu. Jednak to wieczory były najgorsze. Musieli, na zmianę z Ferro, pilnować sprytnego karzełka, który mimo, że był krępowany na noc, zawsze pozostawał zagrożeniem. To powodowało wieczne niewyspanie i jeszcze większe rozdrażnienie. Po całodziennych galopadach nie mieli nawet siły żeby umilić sobie postoje, tak jak robili to podczas rejsu. Potrzebowali odpoczynku, jednak Robar był zdeterminowany jak najszybciej dotrzeć do celu i pozbyć się uciążliwego balastu w postaci Lannistera. Czasem spotykali na trakcie innych podróżnych. Snow stawał się wtedy podejrzliwy i czujny do granic możliwości, niemal za każdym razem przypominał Krasnalowi, że tuż za jego plecami znajduje się ostrze, które wypruje mu bebechy jeśli wykona choć jeden nieostrożny ruch. Na szczęście, widząc minę barda zza Muru, przejezdni ograniczali się jedynie do pełnych ciekawości spojrzeń, jednak myśl, że ktokolwiek z nich może rozpoznać karła nie dawała mu spokoju.

Tym razem miało być inaczej. Jeden z podróżnych, najwyraźniej odważniejszy niż reszta, choć, sądząc po jego minie może po prostu bardziej zdesperowany, zawołał gdy przejeżdżali obok.

- Oi! Wy tam! Niech bogowie wam towarzyszą w podróży. Może chcecie uzupełnić zapasy? - wskazał na swój ładunek - Mam tu, co dusza zapragnie, niskie ceny … darmo prawie …

Ferro odwróciła się do Robara z niemym pytaniem. W istocie potrzebowali zapasów. Karzeł jadł tyle, że przez chwilę zastanawiali się czy nie jest to jakiś niecny plan, mający na celu zmuszenie ich do częstszych wizyt w okolicznych siołach, po dodatkowe racje, a tym samym zwiększenie szans na to, że ktoś go rozpozna. Snow obrzucił handlarza podejrzliwym spojrzeniem, starając się stanąć tak aby zasłonić brzydką mordę Tyriona. Zostało im kilka srebrników zagrabionych Wronom, i choć mieli jeszcze kilka złotych smoków z sakiewki Lannistera, Robar nie chciał ich używać bez naprawdę wyraźniej potrzeby.

- Witaj. - Bardziej burknął niż powiedział. - Potrzebujemy żelaznych racji na dalszą drogę, a bogowie świadkiem, że kilka bukłaków wina sprawi nam jeszcze większą radość. - Karzeł ochoczo przytaknął, a Robar odetchnął głęboko, wyraźnie starając się rozluźnić. Jeśli kupiec rozpoznał w ich jeńcu lorda, nie dał tego po sobie poznać.

- Świetnie - kupiec uśmiechnął się szeroko i jakoś tak niepokojąco - Potowarzyszycie mi na północ, a nieba wam przychylę.

Robar uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, jednocześnie krytycznym wzrokiem patrząc na niewielki powóz handlarza, który wyglądał jakby miał się zaraz rozpaść.

- Nie sądzę, abyś był w stanie dotrzymać nam kroku...

Uśmiech nie zniknął z ust wędrowca. Wyciągnął zaskakująco czysty, jak na takiego obdartusa, palec i wskazał na czwartego konia.

- Macie luzaka - stwierdził.

Robar wymienił spojrzenia z Ferro. Jego głos stwardniał, a spojrzenie na nowo nabrało podejżliwości.

- Mamy. Co z tego? - Zapytał, starając się ukryć zdenerwowanie. Nie spotkał jeszcze handlarza, który chciał zostawić swój dobytek.

Mężczyzna wsparł brodę na dłoni.

- Ja mam spore zapasy, wy macie konia. Ja potrzebuję ochrony, wy macie wielkie ostre przedmioty. To dość proste.

- Proste...Tylko, że my nie potrzebujemy wszystkich twoich zapasów a jedynie ich część, za którą zapłacimy srebrem. - Odpowiedział dobitnie Snow. - Śpieszymy się, będziesz nas spowalniał. - Dodał spokojniejszym głosem, czując potrzebę wytłumaczenia się. W końcu kupiec niczym nie zawinił.

- Też wolałbym się nie wlec - odrzekł dziwny kupiec - Ale do tego potrzebuję konia i towarzyszy podróży. Nie spowolnię was, a mogę się okazać bardzo przydatny.

Być może gdyby nie Krasnal, przystał by na taką propozycję, jednak jeniec wymuszał na nim znacznie większą ostrożność niż zazwyczaj, nie mógł ryzykować.

- Kurwa. Coraz bardziej zaczynam przypominać Domerika - Pomyślał.

- Przykro mi. - Powiedział na głos, kiwając przecząco głową, żeby zakończyć zbędną dyskusję. - Chcemy jedynie kupić trochę żywności.

Narastające rozdrażnienie Robara natarczywością rozmówcy nie umknęło uwadze Ferro. Wojowniczka uważnie obserwowała wymianę zdań i zachowanie obcego, coś jej nie pasowało w tym dziwnym kupcu.

- Jesteś ubrany w łachmany, ale masz ręce nie skalane ciężką pracą i nie śmierdzisz. Jedziesz samotnie traktem i zagadujesz do obcych, którzy mogą być niebezpieczni. Chcesz wymienić cały swój dobytek za konia i nasze towarzystwo. Nie jesteś tym za kogo się podajesz i twierdzisz, że masz jakieś ukryte talenty - podsumowała.

- No cóż, jestem gatunkiem kłamcy, złodzieja i gnidy ogólnie, rzadko spotykanym pod bożym niebem - uśmiechał się, cały czas się uśmiechał - Tak jak powiedziałem, bardzo przydatny ze mnie towarzysz - kiwnął głową w stronę ukrytego pod kapturem Tyriona - Wasz mały towarzysz zna chyba moją wartość.

Karzeł w odpowiedzi milczał, ale spojrzał na Robara z miną mówiącą, że obcy w sumie dobrze gada.

Bard pokiwał w zamyśleniu głową.

- Popełniłeś błąd przyznając się do znajomości naszego towarzysza. - Powiedział na głos i sięgnął po broń z zamiarem rozpłatania dziwnemu nieznajomemu jego wiecznie uśmiechniętej mordy. Być może i miał jakieś umiejętności, które Robar mógł wykorzystać, jak sam jednak przyznał, był kłamcą, a takim nie warto ufać...

Asenat 22-01-2013 12:27


- Pani, inną drogę wybrać winniśmy – rzekł jej Albrecht Snow, dowodzący zbrojnymi z czerwonym człowiekiem na piersi, ludźmi Roose'a, którzy podobno byli teraz jej ludźmi.
- Klanom z gór zdarza się tu zapuszczać – rzucił jeden z jego podkomendnych i podniósł się gwar.

Nazwana „panią” Yrsa przymknęła oczy i oparła głowę o drzewo. Hełmu nie zdjęła. W środku było jakby trochę ciszej. Nie było słychać za wyraźnie wątpliwości Snowa, ani obaw innych, ani pytań jej krewniaka Holgera Flinta, nawet natarczywego pochrząkiwania Modrzewia, dzikiego, który wolał przed Yrsą zgiąć kolana niż włożyć szyję w pętlę. Wszystko to zlewało się w monotonny, jednostajny szelest, jak szum odległego wodospadu. Ledwie tło dla własnych myśli, zwielokrotnionych ech pod kopułą własnej czaszki.

Jestem żoną martwego człowieka.

Z trudem przypominała sobie, jak wyglądał. Ten mężczyzna, któremu przysięgała przed drzewem sercem, i nieważne, że był wtedy daleko. Liczy się, że przysięgła. Pamiętała, że dobrze walczył. Tyle przynajmniej łaski mieli dla niej bogowie. Zostałam żoną trupa, ale nie cherlaka. Gdy pięć lat temu Roose petraktował z Torghenem Flintem, zmagając się jednocześnie z rzędem pieczonych prosiaków, wędzonymi węgorzami i baryłką miodu, jego syn zrejterował od uginających się stołów na majdan i rozłożył na miecze dwóch synów Starego Flinta... a był wtedy jeszcze młokosem. Zarost mu się ledwie sypał, a nad wargą miał największego i najbardziej paskudnego pryszcza, jakiego się Yrsie zdarzyło w życiu oglądać. Cóż, teraz nawet jeśli nie wyhodował sobie porządnej brody zamiast wyprysków, żadna kobieta, mężatka czy panna, szlachcianka czy prostaczka, nogą go z łoża nie zepchnie. Został królewskim Namiestnikiem. Został trupem. Co za różnica, szpetny czy powabny, trup jest trupem. Jestem żoną trupa. Na samą myśl o spełnianiu małżeńskich obowiązków Yrsie chciało się rzygać. Domeric Bolton, jej pan mąż, niewiele miał w tym osobistej zasługi, to jedno mogła mu przyznać. Yrsa piła właściwie od momentu, w którym w Dreadfort przysięgała pod drzewem sercem być wierną i dobrą żoną, i rzygać w związku z tym chciało jej się właściwie nieprzerwanie.

Z początku piła z poczucia krzywdy i bezsiły. Zaraz potem z wściekłości. Za sześć lat wiernej służby, za krew przelaną, za to, że broniła jego ziem jak własnych – Roose rzucił ją jak śmieć przez cały kontynent... dając tytuł „lady Bolton” i swojego syna jako nagrodę pocieszenia. Wiedząc doskonale, że Yrsa pluje na jedno i drugie, a zgodzi się i tak. Piła dlatego, że nie potrafiła, nie mogła i nie chciała odmówić.

Potem – już na trakcie, w towarzystwie swych ziomków, Modrzewia i zbrojnych, których Roose pchnął razem z nią chyba tylko po to, aby nikt nie wybuchnął pogardliwym śmiechem, gdy Yrsa przedstawi się jako „lady Bolton” - potem piła bo zdała sobie sprawę, że nie jedzie do Królewskiej Przystani jako członek rodu. Jedzie jako zakamuflowana ochrona pierworodnego syna, dziedzica Dreadfort, który zbyt nawywijał i narobił sobie zbyt wielu wrogów. Jestem żoną trupa... ale przynajmniej nie tchórza . Od kiedy dziki roztrzaskał kiścieniem jej skroń i przy okazji jej świat, miała trudności z zaśnięciem, budziły ją złe sny i łupiący ból głowy. Teraz również – budziła się w nocy, słuchała spokojnego oddechu śpiącego beztrosko obok Modrzewia i nie mogła się ruszyć, jakby sama była martwa i brało ją w posiadanie śmiertelne stężenie. Wreszcie zasypiała znowu i śniła znów ten sam sen. Roose podnosił się spomiędzy tłustych, różowych zwałów trzęsącego się tłuszczu tej piętnastoletniej maciory, którą nazywał żoną i nago szedł do kominka. Klękał przy ogniu, blade, bezwłose ciało bez jednej blizny. Czytał list – i nawet jeden mięsień nie drgał na jego twarzy. Ale Yrsa w swoim śnie wiedziała, że w liście stoi, że Domeric zginął, i wiedziała, że śmierć będzie łaską, gdy Roose jej odpłaci za to, że pozwoliła mu umrzeć.

Gdy przekroczyli Przesmyk, Yrsa przetrzeźwiała lekko, na tyle by zimno skalkulować wieści z Południa – ruchy lwów i stolicę bez obrony. Domeric już jest trupem, zdała sobie wtedy sprawę. Już jest trupem i Roose to wiedział . Wtedy też zaczęła pić znowu. To pozwalało zagłuszyć przeczucie, że cokolwiek się stanie – czy młody Bolton i ona sama zginą, czy przetrwają – Roose wygra. Nie miała wątpliwości, że jest przygotowany na każdą opcję. I że z każdej będzie potrafił wyciągnąć korzyści dla siebie i rodu. Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy cyniczny zimny drań kocha swego syna. Uznała, że nie. Nie miał blizn. Jeśli ktoś nie ma blizn – może to znaczyć tylko jedno. Nikomu nie pozwolił się zbliżyć.

Może i dlatego tak lekko mu przyszło zrobić Yrsę żoną swego syna trupa. Yrsa jednak nie zamierzała kłaść się jeszcze do grobu, a już na pewno nie razem z mężem, którego nie pragnęła i który był jej obojętny.

Domeric Bolton zginie, bo wszyscy ludzie muszą w końcu zginąć. Ale to jeszcze nie jest na niego czas.

***

Dzień był słoneczny, ale chłodny. Drzewa szumiały, a trawa falowała niczym tafla niespokojnego jeziora. Trakt wił się leniwie omijając góry. Po obu stronach otaczały go szerokie połacie łąk, które powstały w miejsce zepchniętego dalej od drogi lasu - Arrynowie woleli widzieć, jak dzicy klanowcy nadciągają z daleka.

Głowa Yrsy łupała tępym bólem od skroni w tył głowy. Cierpiała na dramatyczną i wyjątkowo podłą postać kaca. I tak była skoncentrowana na uczuciu, że mózg ucieka jej uszami, że kobietę na drobnym, górskim koniku zauważyła dopiero wówczas, gdy ta odjechała spory kawałek od linni drzew.
- Holger – powiedziała cicho do kuzyna, gdy kobieta była jeszcze daleko. Oszczędnym ruchem ręki i gestem nakazała, by obserwowali las i mieli broń pod ręką. Zbrojnym z czerwonym człowiekiem na piersi nakazała tylko spokój. Nie byli z nią od lat, nie przeszli razem tysięcy mil i nie zabarwili śniegu krwią. Nie umieli czytać jej myśli z drobnych gestów.

Przez szparki hełmu obserwowała najpierw linię lasu, potem nadjeżdżającą kobietę. Oparła się lekko na łęku, gdy ta zaczęła mówić.
- Stamtąd – odparła cicho, wskazując kciukiem za swoje plecy, po czym z klekotem kościanych bransolet wyciągnęła rękę przed siebie – Tam. Cioteczko.
Mówiąc to miała szczerą nadzieję, że „tam” nadal oznacza zamek Redfortów... rankiem była tak pijana, że Modrzew musiał ją wepchać na siodło. Pamiętała, że machnęła ręką w losowym kierunku i oddział pojechał za nią, karnie i posłusznie...
Trąciła konia piętami i podjechała bliżej, ściągając jednocześnie hełm. Powiodła znów spojrzeniem po ciemnych cieniach rzucanych przez drzewa, szukając ruchu i błysku światła w źrenicach oczu, by znów spojrzeć na kobietę w skórach.
- Modrzew – poleciła. - Poczęstuj cioteczkę orlicę moim miodem. Gardło jej zaschło od wiatru i długiej drogi.
Szamanka zaśmiała się swoim chrapliwym głosem.
- Chłopiec, który jest kobietą - odchyliła głowę do tyłu i klasnęła otwartą dłonią o udo - Dobrze, zawsze lepiej umawiać się z kobietą. Jestem Tuatha, córka Dannan z klanu Spalonych Ludzi, potrzebuję pomocy kogoś takiego jak ty, by dostać się do stolicy waszego cywilizowanego świata - w jej ustach cywilizacja stawała się przekleństwem.
Kąciki warg Yrsy drgnęły i uniosły się lekko do góry. Odczuwała dziwną mieszaninę zaskoczenia i upodobania do tej dzikiej niewiasty... może nie do końca dzikiej, bo z dzikszymi już miała do czynienia. Poruszyła się leniwie na kulbace i znów spojrzała ponad ramieniem obcej kobiety na las i skalne granie ponad nim.
- Nie wątpię, że znaczne to i sławne w tych górach imiona. - skinęła lekko głową. - Jestem Yrsa, córka Theo. Z klanu Wullów. W górach, z których pochodzę... to są sławne i znaczne imiona - tym razem obnażyła w uśmiechu wszystkie zęby. - Nie ma co, cywilizacja poza górami drży w oczekiwaniu tak twoich, jak i moich odwiedzin. Czegóż, można Tuatho, chcesz szukać w śmierdzącej gównem całego Westeros Przystani, zwanej Królewską?
Tuatha klepnęła się po pękatym brzuchu.
- Ojca mojej córki, Eroheta, który opuścił swój klan - szamanka skrzywiła się lekko - Zbliża się Zima, potrzebujemy wodza, a on się jako tako nadaje.

- Mężczyźni – mruknęła cicho Yrsa. - Głupcy, tchórze, bydlaki albo słabeusze. Albo wszystko naraz. Jak który jest coś więcej wart, najczęściej jest zbyt daleko, gdy jest potrzebny. Naprawdę powinnaś napić się mego miodu, Tuatho ze Spalonych – zmieniła nagle temat. - Mogłabym cię zabrać do stolicy, także pomóc szukać twego Eroheta, jeśli przyjmiesz pomoc. Jednak nie ruszę tam zaraz. Muszę pierwej postraszyć lordów Doliny... Wypij miodu, Tuatho, proszę... - rzekła miękko i wskazała na bukłak, który wyciągał ku szamance Modrzew. - Jeśli twój mężczyzna jest w Królewskiej Przystani, to znaczy, że jest już właściwie martwy. W sumie... tak jak i mój. Tywin Lannister idzie na stolicę, a miasto z tego co słyszałam ma niewielu obrońców. Lew nie oszczędzi nikogo. Jadę tam do mojego męża. A po drodze zgarnę tylu głupców, tchórzy, bydlaków i słabeuszy, którzy się pochowali za murami swoich zamków i udają, że ich nie ma, ilu tylko zdołam. Każdy miecz więcej to większa szansa, że mój mąż wygra bitwę. I że będzie żył. Jeśli kobieta taka jak ja może czynić kobiecie takiej jak ty rady – zrób to samo. Zbierz tylu wojowników, ilu zdołasz. Każdy jeden więcej to większa szansa, że obronisz to, co kochasz. Stolica to truchło wielkiego wołu, w którym roi się od robactwa. Raczej nie odnajdziesz tego, który dał ci to dziecko od razu. Jeśli zostaniesz uwięziona w oblężonym mieście, sama i bezbronna... wtedy może się okazać, że znalazłaś swego Eroheta tylko po to, by razem z nim umrzeć, na obcej ziemi, z dala od domu.
- Jesteś mądrą kobietą, choć wyglądasz jak chłopiec - Tuatha zachichotała - Ale czasem matka musi zrobić, to co trzeba zrobić. Jeżeli szukasz mieczy, to ich nie mam, ale mogę ci dać kilka toporów, trochę włóczni i sporo strzał.

Szamanka podniosła dłoń i na granicy lasu poruszyły się drzewa. Na otwartej przestrzeni tuż za cieniem rzucanym przez puszczę stało około pięć dzieciątek dzikich klanowców. Zaskoczeni, ludzie Yrsy zareagowali nerwowo.
- Spokój – rzuciła do swych ludzi, głosem ledwie trochę głośniejszym niż przy rozmowie z szamanką, ale w zapadłej ciszy doskonale słyszalnym. - Kto sięgnie po broń, zeżre własne palce.
Powiodła spojrzeniem po wojownikach. U pasa jednego z nich zwisało coś, co podejrzanie przypominało ludzkie czaszki. I zapewne nimi właśnie było.
- Miecze – wzruszyła ramionami i przymrużyła oczy – Gdy kto z was ich zapragnie... będzie mógł zdobyć na lwach. Nie kochają was tam, na zewnątrz – stwierdziła. - I do Przystani, i z powrotem do domu będziecie musieli iść jako moi sojusznicy. Bycie sojusznikiem oznacza walkę dla mnie. Oznacza trzymanie chęci mordu i grabieży na wodzy, jeśli powiem, że to jeszcze nie pora. Oznacza też przełknięcie dumy i nienawiści, jeśli przyjdzie nam iść razem z którymś z lordów Doliny... którzy również was nie kochają. Wiesz to wszystko, prawda, można Tuatho? Ale czy się z tym zgodzisz, tak długo, jak wypadnie nam wspólna droga?

Szamanka skinęła głową z uśmiechem.
- Niech tak będzie.
- Za trzy dni zatem, w tym miejscu. Jeśli nie będzie mnie dłużej, nie czekajcie. Ja na was czekać nie będę na pewno. Jestem pewna, że rozumiesz, dlaczego, Tuatho. - Yrsa skinęła głową szamance, ściągnęła rękawicę i wyciągnęła ku niej nagą dłoń.
Dzika, zamiast chwycić wyciągniętą w przyjacielskim geście dłoń, sięgnęła za pas i gdzieś spomiędzy okrywających jej ciało skór wyciągnęła niewielki kościany sztylet i styliskiem do przodu podała Yrsie. Ostrze było gładkie, jak wypolerowane przez wodę i czas. Nie miało jelca, a w dłoni trzymało się jedynie dzięki drobnym, poczerniałym runom wygrawerowanym na rękojeści. Wyglądem przypominał bardziej kieł jakiegoś wielkiego zwierza, niż nóż.
- Nie zgub, to sztylet z mojej matki - uśmiechnęła się szamanka - Będę tu za trzy dni by sprawdzić, czy dobrze się nim opiekowałaś. Jeżeli cię tu nie będzie, znajdę cię, żywą lub martwą, i odbiorę mój skarb.

Yrsa pokręciła głową z niesmakiem, ale przyjęła sztylet i schowała go za pazuchę, obok listu, jaki przekazał jej Roose do swego syna. Wielu ludzi próbowało ją zastraszać. Tak wielu, że odpuszczała już sobie komentarze i puszczała te daremne groźby mimo uszu. Sześć lat patrzyła w zimne oczy Roose'a Boltona i słuchała jego cichego, łagodnego jak dotyk pajęczyny na policzku głosu. Nie było niczego ani nikogo, kto mógłby napełnić ją większym przerażeniem.

- Trwaj w zdrowiu – skinęła dzikiej kobiecie. - Ty i twa córka.

***

Mężczyźni śpiewali przy ognisku. Zawsze o tym samym – jak nie o rozwalaniu łbów, to o zaglądaniu między kobiece uda. Jak nie o jednym czy drugim, to o piciu na umór. Yrsa wybrała męskie życie – i znała już ten repertuar na pamięć. Siedziała z boku, oparta plecami o skałę i zakutana w płaszcz. Oglądała otrzymany sztylet, sprawdziła nawet palcem, czy ostry. Wreszcie wyjęła ze swoich juków zwitek płótna na bandaże i owinęła broń szczelnie, zanim schowała ją znowu za pazuchę. Głupie czy nie, rzeczy mają takie znaczenie, jakie im ludzie przypisują. Pilnowała paskudztwa.

Uniosła po raz setny w tej podróży list starego Boltona do młodego Boltona. Po raz kolejny zdusiła chęć, by delikatnie podważyć pieczęć ostrzem noża i przeczytać, cóż to takiego Roose miał do powiedzenia swemu synowi, czego nie chciał powierzyć krukom, ale powierzył Yrsie. Oczywiście, przekaz mógł być nader krótki i przejrzysty.

Cytat:

Synu,
jeśli pieczęcie zostały naruszone, zatłucz sukę i zapomnij o sprawie.
Tata

Roose oczywiście nie użyłby nigdy słowa „suka”. To byłoby poniżej jego godności. Ale sprawdzenie, na ile można jej teraz ufać, i zabicie, jeśli okaże się go niegodna – z tym nie miałby żadnego problemu.

***

- To przykre i wielce niefortunne – oznajmiła Yrsa z kamienną twarzą. - Mój pan mąż będzie niepocieszony.
Zaproszony na weselisko Namiestnika – pech, że akurat w szykującej się do oblężenia Królewskiej Przystani - Jasper Redfort rozłożył bezradnie ręce nad półmiskiem serów i odparł, że nic z tym uczynić nie może. Ojciec jego przebywał w Orlim Gnieździe, gdzie starał się o rękę Lady Lysy.
- Kogo? - rzuciła nieważnie. - Ach, jej. Żony martwego człowieka. Obawiam się, że droga do władzy nad Doliną jednak nie wiedzie przez jej łożnicę. Wiesz, Jasperze... - ciągnęła Yrsa bezlitośnie – mogę cię zwać po imieniu? W końcu, jesteśmy teraz niemal rodziną... A więc, Jasperze, wiesz, że małżonek mój, Namiestnik, kocha dobrego lorda Hortona jak rodzonego ojca, a synów jego, w tym ciebie, jak braci rodzonych, których wola bogów mu poskąpiła. Pragnąłby mieć was przy sobie w Królewskiej Przystani, w radosnej chwili swego wesela.
- Pragnąłby mieć nas i naszych zbrojnych w radosnej chwili, gdy Tywin Lannister zapuka do bram miasta – odparł sucho dziedzic Redfortów.
Yrsa nie zaprzeczyła, bo i czemu tu było zaprzeczać. Rzekła tylko po raz wtóry, że Domeric zawsze miał wiele ciepła w sercu dla ich rodu, cenił ich i kochał. I że może ona jest głupią, prostą dziewką z Północy, ale po tym się poznaje prawdziwych braci, że stają przy tobie w chwili wesela i w chwili potrzeby. Że są obok gdy trzeba przelać krew, a nie tylko wtedy, gdy już się dzieli łupy. W atmosferze, która nagle zrobiła się lodowata, Yrsa wstała i zapytała o maestera, bowiem chce wysłać list do swego małżonka. Co też uczyniła, z pełną świadomością, że maester Jasperowi powtórzy jego treść, słowo w słowo.

Cytat:

Do Lorda Namiestnika, Domerica Boltona
Panie mężu
w Eyrie, w Redfort. Drogi piastun twój lord Horton i bracia odmówili przybycia. Obawiam się, że będziesz musiał znaleźć innego kandydata. Ruszam do Royce'ów. Wiodę stu ludzi. Niech bogowie mają cię w opiece.
Yrsa

Tych stu ludzi dała trochę na wyrost... ale bez mniejszej liczby trochę wstyd byłoby się pokazać w stolicy. Zastanowiła się na chwilę, po czym doszła do wniosku, że nie powinna powielać dawnych błędów. Lekce sobie ważyła zawsze te tytuły i herby, i źle na tym wyszła. Trzeba było zacząć z nich korzystać. I wydzierać więcej. Podpisała się raz jeszcze, ozdabiając nazwisko kunsztownym zawijasem, którego nauczył ją maester z Winterfell.

Cytat:

Lady Bolton
Gdy wyjeżdżała, Jasper Redfort pocałował ją w policzek, jak krewniaczkę, choć widać było, że się do tego przymuszał. I jako krewniaczce dał jej dwudziestu zbrojnych.
- Aby żony Domerica nie spotkała na naszych ziemiach żadna krzywda – rzekł. - Klany się panoszą.
- Jesteś niezwykle hojny, krewniaku – odparła Yrsa z wdziękiem. - Dziękuję ci i zapewniam, że małżonek mój odwdzięczy ci się za twą troskę... i podług zasług.

***

Spiżowego Yohna Royce oczywiście również nie zastała. Również postanowił zostać władcą Doliny kosztem poodgrywania zainteresowania przywiędniętymi wdziękami wdowy po Jonie Arrynie. I niech mi ktoś powie, że mężczyźni nie są kurwami.. Ciekawe, czy młody Bolton będzie taki sam. Przyjdzie, zgasi światło, położy się na niej, zamknie oczy – i będzie myślał o Północy. O tych trzech tysiącach Wullów i Flintów, maszerujących za jego ojcem - dlatego, że dał Yrsie swoje nazwisko. Będzie go musiała zapytać.

Andarowi Royce'owi, który ją podejmował w Runestone, złożyła swoje serdeczne wyrazy współczucia ze względu na brata Waymara, który zaginął za Murem i wszystko wskazywało na to, że zaginął na dobre. Co prawda nader wyraźnie pamiętała młodego Royce jako aroganckiego dupka, ale teraz z absolutną powagą wynosiła pod niebiosa jego odwagę i waleczność.
- Wielu Royce'ów służyło w Nocnej Straży. Na Północy bardzo cenimy wasz ród. Wy... pamiętacie. Co jest ważne. Żałuję, że nie mogłam spotkać się z twym panem ojcem. Poznałam go, gdy jechał na Mur z Waymarem... Niewielu jest takich ludzi jak on. Mam nadzieję, że zdobędzie rękę kobiety, której zapragnął i będzie z nią szczęśliwy. Szkoda, że mój małżonek jest tak zapatrzony w Redfortów... między nami mówiąc – bezpodstawnie.

Wino, którym Andar Royce ją częstował było podłe. Za to jego mina, gdy pożegnała się i wstała – pierwszorzędna.

A teraz - kto pierwszy, ten lepszy.

***


Ognisk było zdecydowanie więcej, niż byłoby ich potrzeba aby ogrzać pół setki klanowców, których tu zostawiła. Bo i wojowników było z dwie setki. Śpiewali i bili w bębny, co jakiś czas ktoś wznosił entuzjastyczny okrzyk. Klany z Księżycowych Gór z jakiegoś powodu zechciały tłumnie wziąć udział w wyprawie do Przystani. Yrsa wydobyła zza pazuchy sztylet otrzymany od szamanki i rozwinęła go z bandaży.

- Co powiesz, pani? - zapytał ją Albrecht Snow.
- Powiem, że Erohet, syn Warthura, jest człowiekiem bardziej kochanym niż mój pan mąż. Poznaję to po tym – wskazała palcem na obóz – że więcej ludzi pragnie za niego umrzeć.
- To wojna. Co tu ma miłość do rzeczy? - obruszył się jeden z ludzi Redfortów.
- Wszystko – warknął Modrzew, a Yrsa przytaknęła mu poważnie.
- Wszystko.

Miłość. I strach.
Jedno, albo drugie.
Albo obydwa.

F.leja 23-01-2013 00:27

Harrenhal było w rękach Tywina Lannistera od bardzo niedawna. Jego oddziały nie miały jeszcze czasu się porządnie zadomowić, a nieliczny obrońcy, którzy nie zgodzili się z decyzją Lady Whent wciąż jeszcze dymili, powieszani nad bramą. Olbrzymia budowla górowała nad równiną i kładła się cieniem na wszelkie plany wzięcia tych ziem siłą.
Zamek stał niewzruszony, mimo setek lat ruiny. Przystań była stolicą, ale kto kontrolował Harrenhal, kontrolował Ziemie Korony. Siedziba Czarnego Harrena znajdowałą się o rzut kamieniem od traktu splatającego cienką nitką Północ z Południem kontynentu - jedynej drogi, którą mogły obrać nadciągające z odsieczą siły dowodzone przez Roose’a Boltona. Jeżeli Lwom udałoby się utrzymać to przeklęte miejsce wystarczająco długo, być może mieliby więcej niż szansę by wygrać tę wojnę. Wszystko pozostawało jednak w sferze gdybań. Załoga zamku składała się z niedobitków i wymęczonych rycerzy w obdrapanych pancerzach. Dotarcie z Casterly Rock aż tutaj, kosztowało wasali Tywina Lannistera wiele wysiłku.
Archibald widział, że w ich oczach dwudziestoosobowy oddział był długo wypatrywanym wybawieniem i forpocztą wyśnionych posiłków. Niestety, Algood nie zamierzał pozostać tu długo. Harrenhal było dla niego wygodną bazą wypadową. Przygotowując się do wyruszenia wgłąb wrogich ziem słyszał jedynie o zdobyciu przez Lwy Kamiennej Septy, gdy jednak dotarł do wspomnianej osady, główna siła ruszyła dalej i zalecała się już do czarnego kolosa. Oblężenie takiej fortecy mogłoby trwać w nieskończoność. Lannisterowie mieli szczęście, że stanęli przeciw osamotnionej wdowie.
Obecnie w Harrenhal dowodził Gregor Clegane. Kolejny powód by jak najszybciej opuścić to miejsce. Góra, która jeździ, brutal, barbarzyńca właściwie. Archibald dobrze wiedział do czego zdolny jest starszy z psów Tywina. Mimo wszystko była jedna rzecz, która powstrzymywała Algooda przed dalszą drogą.
Zielony sen o setce białych twarzy na wyspie w oku boga.
Zaczął go śnić zaraz po wyruszeniu w swoją samobójczą misję i choć męczył go w nocy, to od kiedy go miewał ból przestał zaburzać jego myśli, a wybuchy gniewu nie były już tak nagłe i gwałtowne. Sam sen był za to przepełniony cierpieniem i niepokojem. Widział w nim istotę, w której z trudem rozpoznawał skrępowaną łańcuchami Cersei Lannister. Widział kobietę czerwoną jak krwawy płomień. Widział ciemnowłosą dziewczynę odzianą w płatki róży i skrępowaną bluszczem. Widział czarne włosy, odbite w ostrzu miecza. Widział chudą dzikuskę poślubioną szkieletowi, a strzegła jej wataha burych wilków. W końcu, widział trzy rodzące siostry. Jedną ukrytą na dnie zamarzniętego jeziora, jedną na posłaniu z ludzkich kości i jedną w miotanej przez sztorm łupinie orzecha. Wszystkie trzy rodziły smoka, który zasiadał na tronie z ostrzy.
W tym momencie zawsze się budził. Miał jednak przeczucie, że tak blisko Wyspy Twarzy sen może potoczyć się inaczej. Nie mylił się. Gdy tylko smok wpełzł na tron, ciągnąc za sobą jedno koślawe, karłowate skrzydło, Archibald usłyszał szum skrzydeł i nagle oniryczne mary przeistoczyły się w realistyczną wizję świata, jakim mógłby być widziany z lotu ptaka. Archie przez chwilę wpatrywał się w przepływający pod nim krajobraz, nie mogąc rozpoznać w nim nic znajomego, aż wreszcie dostrzegł stopione czarne wieże pośród równiny - Harrenhal. Światło księżyca oblewało płynnym srebrem zamek i otaczające go równiny. Ptak wzleciał wyżej i dalej. Mijały godziny, nadchodził świt, a w oddali, kroczył las. Nie, to nie był las, to nadciągające z północy oddziały.


Nadzieja miała obecnie w życiu Yrsy wyjątkowo wielkie znaczenie. Młoda Lady Bolton miała nadzieję, że dotrze do Królewskiej Przystani bez przeszkód, miała nadzieję, że ogromna grupa dzikich utrzyma dyscyplinę i miała nadzieję, że grupa blisko trzystu ludzi, pochodzących z różnych światów, nie rozejdzie się w szwach.
Yrsa mogła jedynie liczyć na łut szczęścia i na silną wolę Tuathy. Wyglądało na to, że to szamanka przewodziła dzikim klanowcom. Niełatwo było się połapać w hierarchii panującej wśród ludzi z Księżycowych Gór, ani w ich prawach, czy wierzeniach, jednak było pewne, że Tuatha, córka Dannan cieszyła się u nich poważaniem bliskim królowej. Nie było wątpliwości, że to jej osoba przyciągnęła wojowników i wojowniczki z różnych, często wrogich klanów. W tłumie dzikich byli, prócz Spalonych Mężów, ci którzy zwali się Czarnymi Uszami, Mlecznymi Wężami, Księżycowymi Braćmi, Kamiennymi Krukami i Malowanymi Psami.
Gdy Yrsa zobaczyła swoich klanowców po raz pierwszy, członkowie różnych plemion siedzieli wspólnie przy ogniu, dzielili się strawą i trunkiem, i może patrzyli na siebie trochę wilkiem, ale śpiewali jakieś swoje dzikie pieśni i nikt nie kłócił się o słowa. Moc szamanki była wielka.
- Nie kazałam im przyłazić - burknęła Tuatha, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na stercie skór. Była skupiona nad czymś grzechoczącym radośnie w niewielkiej glinianej miseczce. Kręciła naczynkiem, przechylała, stawiała i podnosiła do ognia, buzującego w skromnym ognisku, którego doglądały dwie młode kobiety z pomalowanymi czerwonym barwnikiem czołami.
- Przyszli z własnej woli i odejdą jeżeli zachcą. Taki ich psi urok.
Więcej nie powiedziała, złamała gałązkę jakiegoś zielska i wrzuciła do ognia. Płomienie zaskrzeczały gniewnie, a wraz z dymem uniosła się przenikliwa, gryząca woń..
- To wielka szamanka, która przyszła z daleka - szepnęła jedna z młodych kobiet - Córka Ducha Gór. Wie co niesie przyszłość. Lepiej iść z nią niż przeciwko niej.


Ludzie Yrsy, ci lojalni, a także ci pożyczeni, niezbyt chętnie przyjmowali obecność górali. Ludzie Tuathy byli zaskakująco dzicy jak na mieszkańców cywilizowanego Westeros. Członkowie klanu Czarnych Uszu nosili naszyjniki z prawdziwych Uszu, spaleni Ludzie mieli poparzone rytualnie ciała, a Malowane Psy tatowali się od stóp do głów. Barbarzyńcy byli niepokojąco egzotyczni. Nie pomagało że byli dwa razy liczniejsi niż oddział Yrsy i gdyby sobie tego życzyli, mogli wszystkich ‘cywilizowanych’ towarzyszy wyrżnąć jak owce. Właściwie nikt nie miał nad nimi pełnej kontroli, nawet Tuatha, łazili gdzie i kiedy chcieli, a potem wracali bez słowa i szli dalej w grupie. Kolejnym problemem był fakt, że nie wszyscy posiadali konie, co zdecydowanie spowolniło marsz Yrsy na południe.
Na szczęście nie byli daleko. Wystarczyło jedynie minąć Harrenhal i byli praktycznie na progu Królewskiej Przystani. I tutaj szczęście przestawało im dopisywać.
- Lwy w Harrenhal - meldunek jej zwiadowcy był zwięzły i ponury.
- Niewielu w środku, może pięć razy - rozczapierzone palce dwóch dłoni - Da się wziąć ten dom - Ghzeb z Malowanych Ludzi był najlepszym skradaczem Tuathy. Źle mówił we wspólnej i nie wiedział jak nazwać ogromną czarną twierdzę.
- No i jak, moja Pani - szamanka z wielkim upodobaniem żuła przez cały poranek kawałek twardego sera - Bierzemy sukę siłą, czy przemykamy bokiem?
Byli jeden dzień drogi od zamku. Tylko jeden dzień.


Ostrze miecza przeszyło uśmiechniętego kłamcę i wydobyło z niego straszliwy, przeszywający uszy kwik. Przez chwilę Robar czuł dziwną niewłaściwość otaczającego go świata. Nagle wszystko się uspokoiło i rzeka rzeczywistości wróciła do swojego koryta.
Na ziemi leżał martwy muł i krwawił obficie, barwiąc żwir traktu jasną krwią tętniczą. Ferro patrzyła na niego z lekko rozchylonymi ustami, nie mogąc skonkretyzować jednej spójnej myśli.
- Dlaczego zabiłeś osła? - zapytała nie dbając już nawet o właściwe nazwanie zwierzęcia.
- Teraz to już będziesz musiał mnie ze sobą zabrać - prychnął pod nosem mężczyzna - Wiesz, w ramach rekompensaty.
Wszystko było nie tak. Robar mógł przysiąc, że to jego chciał zabić. Dlaczego stał nad martwym zwierzęciem pociągowym? Kłamca też nie wyglądał zbyt dobrze, był blady, na czoło wystąpił mu gorączkowy pot, a oddech stał się ciężki.
- Słuchaj, jestem - zawahał się - Nie ważne, i tak nie zrozumiesz, powiedzmy że magiem, czarodziejem z bajek i tak dalej. Szamanem! O, szamanem - mówił szybko i nerwowo, chcąc zmieścić jak najwięcej słów w czasie potrzebnym Robarowi na ponowny zamach.
- Chcę tylko do pomocy w podróży. Nie radzę sobie sam. Jestem stworzeniem miejskim. Nagrodzę wasz wysiłek. Co tylko chcecie - desperacja zabarwiła jego słowa i wkradła się w spojrzenie. Ostatnie słowo wycedził przez zęby - Proszę.

[MEDIA]http://24.media.tumblr.com/abb9802515ea34d1f9794c77afb790d2/tumblr_mgrxh9YfOJ1qa2a87o1_500.gif[/MEDIA]

Smalljon, Oprawca, Dosher i Harry towarzyszyli Domericowi podczas inspekcji Nieskalanych. W szczególności młody Hardyng był zafascynowany karnością oddziału. Zdawało się, że był to jeden mąż powielony po stokroć i zatopiony w spiżu. Nieskalani stali w absolutnym bezruchu, jak zabawki, których sznurki pociagało się za pomocą słowa i bicza.
Uwolnienie ich nie zmieniło specjalnie sytuacji. Domeric spodziewał się chyba choć odrobiny entuzjazmu, jednak nic takiego nie miało miejsca. Nieskalani stali dalej, nie wiadomo na co czekali. Może starali się zrozumieć przesłanie Namiestnika?
- Oni nie są stworzeni do wolności - mruknął kupiec, obserwując z niechęcią poczynania nowego właściciela. Przekazał Domericowi, że kolejna setka jest już w drodze, napotkała tylko na drobny sztorm i stąd te opóźnienia, a reszta zamówienia jest obecnie realizowana i powinna lada dzień wypłynąć z portu. Gruby astaporczyk, owinięty szczelnie puszystym futrem uświadomił Boltona, że Nieskalani nie rosną na drzewach, a ostatnio wielu jest chętnych na ten zbytkowy towar, więc musi być cierpliwy.
- To nie był dobry pomysł - mruknął Dosher do swojego Namiestnika, gdy wracali już do Twierdzy - Handel niewolnymi jest w Westeros zakazany, a ty praktycznie kupiłeś sobie ludzi. Asher będzie niezadowolony, może przymknąć oko, ale wykorzysta to przeciwko tobie, kiedy tylko nadarzy się okazja.
Nie było czasu na dalsze dywagacje. W Wieży Namiestnika czekały już ważkie sprawy. Dosher miał gościa, jakiegoś sir Donahiu, a Domeric miał wiadomości.
List od człowieka w Eyrie, brak sukcesów, Lysa Arryn szuka męża, jej twierdza jest oblegana przez zastępy czujnych rycerzy.
List od Yrsy, podpisany - Lady Bolton. Prowadziła mu stu ludzi.
Notatka od Qyburna.
Asher Stone - najwyższy w hierarchii, nie wiem o nim praktycznie nic, wychował się na ulicy, wciąż szukam punktu zaczepienia; Josef Grey - sprawy subtelne, inkwizytorski szeptacz; Hal’Thaq - mistrz tortur, pochodzi podobno z Lys, a nie z Braavos, więc może być też trucicielem, interesują mnie jego osiągnięcia; Unger, bękart Clegane - zajął miejsce Doshera, silne ramię Inkwizycji. Organizacja liczy około 250 urzędników, dodać należy blisko stu Synów Wojownika i około 200 Braci Żebraków. Najmują też fachowców z zewnątrz, nie wiemy ilu. Ludzie boją się mówić - to zaskakujące, zwłaszcza, że Inkwizycja wróciła do życia praktycznie wczoraj.
Wiadomość od Varysa
.
Z uwagi na naszą zażyłość informuję Cię jako pierwszego. Harenhall w rękach Lannisterów. Renley Baratheon nie żyje. Brak konkretów. Ktoś go rozpłatał na pół w jego własnym namiocie w noc poprzedzającą pojedynek ze Stannisem. Powiesili strażników. Większość ludzi młodszego przyłaczyła się do starszego Jelenia. Przyjęli wiarę w ognistego bożka.
Margery z wasalami uciekła do Highgarden.
Lekturę przerwało mu wtargnięcie giermka.
- Panie, Najwyższy Inkwizytor - nawet jego dopadł irracjonalny strach przed młotem boskiej sprawiedliwości. Asher Stone nie czekał, wkroczył do komnaty Namiestnika, niemal przewracając zdyszanego chłopaka. Spojrzał na trzymane przez Domerica w ręku listy.
- Jak widzę dostałeś już informację o Stannisie? - głos był zimny jak lód. Asher Stone wyglądał jak kamień, jednak Domeric rozpoznawał w nim pewne cechy swojego ojca. Inkwizytor był wściekły.


Sir_Michal 24-01-2013 20:15

Kroczył leniwie, korzystając z rzadkich chwil gdy mógł pooddychać świeżym powietrzem. Za dużo czasu spędzał w piwnicach i archiwach. Zdecydowanie zbyt dużo. Do tego towarzystwo też nie należało do najlepszych, sami bandyci, wykolejeńcy i heretycy. Zwłaszcza tych ostatnich przybywało w zastraszającym tempie. Cóż, może definicja była zbyt pojemna. Do tego lochy zaczynały się zapełniać. Coś z tym trzeba było zrobić.

- Dzień dobry kapitanie Beendrod, mogę wejść na pokład? - zawołał do mężczyzny na pokładzie. Nie czekając na odpowiedź wszedł po trapie. Oczywiście kapitan mógł odmówić, ale wtedy Grey musiał by pojawić się tu oficjalnie. - Nazywam się Josef Grey i jak pan widzi mam zaszczyt pełnić funkcje inkwizytora. Odnoszę wrażenie, że szykuje się pan do wypłynięcia. Nie chciałbym panu zabierać zbyt wiele czasu. Mniemam jednak, że obowiązki pozwolą na chwilę przyjacielskiej pogawędki.
Mówiąc to wydobył spod płaszcza niewielki bukłak.
- Nie odmówi pan chyba poczęstunku. Zapewniam że wino jest lepsze niż to co ma pan w ładowniach - ostatnie słowa zaakcentował lekko.
Brak obstawy, a przynajmniej widocznej obstawy wskazywał na prywatny charakter wizyty, a przynajmniej za taki miał uchodzić.
A nadchodzący dzień dosłownie jeszcze chwilę temu wydawał się być obiecujący - zironizował w myślach Duch. Zauważył przeszywające spojrzenia padające na odzianego w czerń mężczyznę - jego załoga wydawała się tolerować tylko handlarzy, portowe prostytutki i innych marynarzy. I nie należało się im dziwić - zabójcy, intryganci, mordercy, zabobonni mieszczanie - do opuszczenia strefy pokoju w zatoce nie kusiło chyba nic.

- Tam skąd pochodzę, to raczej gospodarz ma za zadanie odpowiednio ugościć przybysza - zauważył Beendrod, przyglądając się bukłakowi Josefa. - Swoją drogą, nie spodziewałem się takiej propozycji od inkwizytora, trzeźwość umysłu to podstawa w pańskim zawodzie, prawda?
- I tutaj gospodarz ugaszcza - przyznał rozglądając się ciekawie po statku - Królewska Przystań to mój dom. Więc to na mnie spadają gospodarskie powinności. - potrząsnął bukłakiem.
- Nie myl trzeźwości umysłu z trzeźwością ciała. Znałem wielu ludzi, którzy po pijaku gadali mądrzej niż spora większość na trzeźwo.
- Idźmy tym tropem to niedługo gościć będziemy za Westeros... Dom czy nie dom, pijmy - Donnchad wziął bukłak od inkwizytora, przyłożył nos do otworu, jakby sprawdzając czy rzeczywiście trunek jest taki jakim go malują i wziął głębokiego łyka. - Mówiłeś więc, że co cię tu sprowadza - spytał Josefa, oddając mu bukłak.
Trunek okazał się wyjątkowo dobry, a trucizna jeśli była z pewnością nie popsuła smaku.
- Nie mówiłem, ale powiem. Tyle, że w ustronnym miejscu. Tu jest za dużo uszu.
- A ty się nie napijesz? Zostało jeszcze trochę, a proponowanie napitku samemu go nie kosztując, jest co najmniej nietaktowne - zauważył Duch.
- Boisz się, że cie otrułem? - wziął bukłak i także się napił wina - To cię przekonało? Choć z drugiej strony... mogłem wziąć odtrutkę wcześniej. - Zaśmiał się ze swojego żartu Grey.
- Otrucie pirata na jego własnym statku, byłoby co najmniej beznadziejnie głupie. Nie, obawiałem się, że próbujesz mnie upić - odwzajemnił się dowcipem Beendrod. - Możesz mówić tu, na moim pokładzie o wścibskie uszy martwić się nie musisz.
- To co mam do powiedzenia nie jest przeznaczone dla postronnych. Sprawę mam do ciebie nie do twoich ludzi.
- Mogę za nich ręczyć, ich uszy pozostają zamknięte - uśmiechnął się Duch. - Chyba, że chcesz się napić, wtedy postaw sprawę jasno. Wina ci u nas nie brak.
Grey uśmiechnął się paskudnie.
- Wierz mi są sposoby żeby im te uszy otworzyć - przychylił się do Ducha i scenicznym szeptem dodał - Znam się na tym, jestem inkwizytorem.
- To wciąż wizyta nieoficjalna - dodał już normalnym tonem. - Jeśli musisz konsultować ze swoimi ludźmi decyzje, to nie jesteś tym kogo potrzebuję.
Wskazał drugi koniec portu, kilka czarno ubranych sylwetek odwiedzało wybrane statki. Raczej nie dało się ich pomylić z nikim.
- Widzę - zachowanie Josefa nie przypadło do gustu piratowi. Duch nie miał jednak zamiaru się poddać. - Usta da się otworzyć, to prawda. Jednak metoda, która pozwala wydobyć informacje, których przesłuchiwany nawet nie słyszał to dla mnie nowość. Mogę załatwić nam odrobinę prywatności na dziobie, nie mam jednak zamiaru zostać z tobą sam na sam - Donnchad uśmiechnął się po chwili, choć całą kwestię wypowiedział nad wyraz poważnie. Najwyraźniej dopiero dotarła do niego dwuznaczność swych słów.
- Nie doceniasz naszych umiejętności, ale dość o tym.
Gdy przeszli na dziób, Grey rozejrzał się sprawdzając czy mają jako taką prywatność.
- Dobrze więc. Sprawa jest prosta. Chcę byś pracował dla mnie. Rzecz jasna nie za darmo. Oprócz chwały za pomoc Wierze. - napił się wina i podał bukłak piratowi
- Konkretnie, chcę żebyś zbliżył się jak najbardziej do uzurpatora Stannisa. Oczywiście oprócz naszej wdzięczności, uzyskasz też wdzięczność korony.
- Jakiego typu zbliżenie masz na myśli - zadał pytanie Duch, po czym wziął łyk wina. Chciał poznać wszystkie szczegóły, zanim wytknie braki w planie Inkwizytora.
- Nie oczekuję, że dopuści cię do siebie bardzo blisko. Wystarczy że będziesz na tyle blisko by wiedzieć dokąd zmierza. Jeśli uda ci się osiągnąć więcej, nagroda będzie większa. By uwiarygodnić, że nie lubimy cię tutaj, “uciekniesz”, będzie zamieszanie, jakieś trupy. Bez obaw, nie musisz tracić ludzi, mam kandydatów na nieboszczyków. Dostaniesz też kruki by przesłać wiadomość. Miałbym prośbę byś trzymał je pod kluczem, żeby twoi ludzi nie zeżarli ich. To dosyć kosztowne ptaki, wytrzymałe, mogą długo i szybko lecieć.
- Pozostaje tylko jeszcze jedna kwestia, mianowicie w jaki sposób mam znaleźć się wśród ludzi Stannisa? Chyba nawet on nie będzie na tyle naiwny, by uwierzyć w tą historyjkę. Kupiec, który uciekł ze stolicy, miałby szukać pomocy u niego?
- To już twoja głowa przyjacielu - jeśli miałbym za wszystkich myśleć, to wystarczyły by mi manekiny treningowe podpieprzone z koszar Złotych Płaszczy.
- Wymień swoją cenę, oczywiście płatność “z góry” nie wchodzi w grę. Poza pieniędzmi, mogę też oferować coś innego. Informacja to potęga, a pech spotykający konkurencję to łaska boża...

- Informacje... Z pewnością by mi się przydały. Od kilkunastu dni jestem zmuszony siedzieć w tym zapchlonym porcie. Właściwie to nie byłbym w stanie podać ci przyczyny ani okoliczności powstania Inkwizycji czy zabójstwa króla. Stannis po zadaniu kilku podstawowych pytań mógłby pomyśleć, że wcale mnie tu nie było - Duch oczekiwał chyba długiej opowieści, wziął bowiem bukłak Josefa i wychylił kolejny łyk.
Trochę jednak się rozczarował bo opowieść była krótka.
Nasz czcigodny namiestnik zabił w pojedynku Jofferya, ale on nie był królem. Nie był nawet synem Roberta, był uzurpatorem i owocem plugawego związku jego matki z jej własnym bratem. Ale to Stannis raczej wie.
Odebrał bukłak i pociągnął łyk.
- O inkwizycji... im mniej wiesz tym lepiej. Wiedź jednak, że nasze korzenie sięgają bardzo dawnych czasów, a teraz nastał odpowiedni czas by ujawnić się.
- A jak aktualnie wygląda sytuacja polityczna? Słyszałem, że stolica znalazła się w niemałych kłopotach, obaj pozostali Baratheonowie zamarzyli sobie usiąść na tronie. Ty na pewno możesz pochwalić się znacznie większą wiedzą w tym temacie.
- Mogę - przyznał Grey - Ale najprawdopodobniej tylko jeden z nich przetrwa by upomnieć się o koronę. Obaj są zbyt zawzięci by ustąpić. Jak szczęście nam dopisze to jeden z nich spotka się z Lanisterami zanim tu dotrze.
Grey uśmiechnął się.
- To z resztą pewnie wiesz. Ale my tu gadu gadu, a czas ucieka. Decyduj się.
Beendrod wolał zdobyć trochę informacji, mogłoby mu to pomóc w kontaktach ze Stannisem, a z pewnością by go ubezpieczyło. Skoro jednak pomoc Inkwizycji kończyła się na pustych obietnicach, Donnchad zmuszony był wymyślić coś innego.

- Brakuje mi jeszcze paru ludzi - mruknął. - Opuścili port przed wybuchami wśród mieszczan, niewykluczone że leżą gdzieś martwi... Ale chyba masz rację, czas ucieka. Przed wypłynięciem potrzebuję wziąć spore zapasy, a tak się składa, że od kiedy port został zamknięty na statku nie trzymamy już odpowiedniej żywności - zamiast pozwolić się jej psuć w oczekiwaniu na ponowne otwarcie zatoki, Duch wolał otworzyć ładownie dla swoich ludzi, co zminimalizowało poniesione koszty na rzecz kupców portowych. - Wierzę, że zapełnienie moich ładowni nie przysporzy Inkwizycji najmniejszych kłopotów - uśmiechnął się Duch, po czym dodał - a co do ceny... Zaryzykuję własne życie, by uratować Westeros. Życie biednego kupca nie jest warte zapłaty z góry, w porządku. Ale ile byś zapłacił za pokój w Westeros - Donnchad był wielce ciekaw odpowiedzi Josefa.
- Za uratowanie... - zaakcentował - sprawiłbym, że zostałbyś lordem. Legalnie i oficjalnie z przemówieniami i całą tą szopką. A ktoś na takim stanowisku z pewnością byłby zadowolony z przyjaźni Inkwizycji.
- Każda dodatkowa moneta przed akcją zwiększy moje szanse. Daję ci słowo, że nie ucieknę z pieniędzmi. Nie, kiedy do gry wchodzi tytuł lordowski - uśmiechnął się szelmowsko Duch - Tak właściwie to zostanę lordem czego - spytał.
- Tak, po prawdzie to jeszcze nie wiem. Ale idzie wojna. Bez obaw zrobi się miejsce. A jeśli nawet złoży się tak nieszczęśliwie że nikt nie zginie bezpotomnie to dogadamy się z królem by coś znalazł odpowiedniego.
- Pieniędzmi nie chcemy ci przysparzać pokus, ale prowiant da się załatwić. Nie licz jednak na wiele, oblężenie się szykuje więc musimy oszczędzać.
- Jedna pełna sakiewka, żadna pokusa, a może pozwolić otworzyć parę gęb, gdyby Stannis nie chciał sam wyjawić swych planów. A z pustą ładownią wypłynąć nie mam zamiaru. Dobry kupiec weźmie raczej więcej niż należy, aniżeli miałby głodować na otwartym morzu.
- Pamiętaj, że będziesz “uciekał” dziwnie by to wyglądało jakbyś dał nogę z pełnymi ładowniami. A co do sakiewki to... skoro Stannis nie wyjawi ci swych planów to nikt inny tego nie zrobi za sakiewkę.
- Żeby nie wyglądało podejrzanie, prowiant, kupisz u wskazanego człowieka, zapłacisz mu mieszkiem, co w środku będzie... twoja sprawa. On nie będzie zaglądał.
- Nie. Przynajmniej część prowiantu chcę dostać tu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uciekałby z pustą ładownią. I złoto też, może okazać się pomocne - Donnchad nie miał chyba zamiaru ustąpić.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzył by kupcowi zaopatrywanemu przez ludzi odzianych w czerń - zaśmiał się Grey - “Kupisz” prowiant. A co do złota użytego do przekupstwa... wystaw nam weksel. Gdy wszystko się uda zwrócimy ci wydatki.
- Nikt nie musi wiedzieć, kto mnie zaopatrywał. Potrafię sam kupić żywność... Tylko do tego potrzebne są fundusze, mi nikt złota na weksel nie wystawi. Tutaj koło się zamyka.
- Przyjacielu. To co “kupisz” od wskazanego człowieka wystarczy ci na drogę do Stannisa. Jest ze swoimi wojskami w okolicy Krańca Burzy. Wiatry bedą ci sprzyjać. Fundusze z pewnością zdobędziesz po drodze.
- Jeżeli wiatry będą mi sprzyjać... Targujemy się o parę monet, bym mógł mieć pewność bezpiecznego dotarcia do naszego celu. Cel postawiłeś ty i to tobie powinno na mnie zależeć. Postawię sprawę jasno, trzy takie bukłaki mniej - Duch wskazał na wino Josefa - a ja będę mógł szczęśliwie płynąć w stronę Stannisa. Wystarczy, że któryś z Inkwizytorów nie będzie pić przez parę dni i niekoniecznie musisz to być ty - Duch wyszczerzył zęby w wymuszonym uśmiechu. Jeżeli rzeczywiście ma wyruszyć z portu to czeka go jeszcze wiele do zrobienia, a póki co marnuje tylko czas.

- Niech będzie, jelenie przyniesie mój człowiek razem z pakunkiem. Będą tam ukryte klatki z krukami. Jak mówiłem, trzymaj je pod kluczem, żeby nikt mi ich nie zeżarł. Ale muszą mieć światło, przynajmniej trochę. Resztę opowie ci mój człowiek jak przyjdzie. Wskaże też kupca, którzy “sprzeda” ci prowiant. Poradzisz sobie czy chcesz kogoś do obsługi kruków? - ostatnie pytanie zabrzmiało lekko ironicznie.
- Znajdę kogoś kto umie pisać, jeśli o to pytasz. Cieszę się, że się wreszcie dogadaliśmy. Chciałbym usłyszeć jeszcze trochę szczegółów dotyczących mojej ucieczki. Jak rozumiem zrobimy to jeszcze dziś - Duch zapatrzył się przez chwilę na miejskie zabudowania. Spędził tu stanowczo zbyt wiele czasu, z drugiej strony może taka dłuższa przerwa była wskazana. W końcu na statku jego załoga nie mogła schlewać się na umór, jak czynili to na lądzie, a o widoku kobiet mogli co najwyżej pomarzyć. No i w porcie nie mieli praktycznie żadnych obowiązków.
- Jeśli do wieczora obrobisz się ze wszystkim to uciekasz w nocy. Mój człowiek przyniesie wszystko w ciągu godziny czy dwóch. Jak zacznie szarzeć, pojawi się oddział “Inkwizycji” pokrzyczycie, pobijecie się. Zabijcie dwóch pierwszych którzy wejdą na pokład. Bez obaw to przebrani “ochotnicy”. A teraz pokrzycz o zdzierstwie, odstaw szopkę jak kupcy to mają w zwyczaju podczas targowania i idź po jakiś mieszek. Byle wyglądał na wypchany. Ja cię postraszę lochami i torturami jeśli nie otworzysz oczu na Wiarę. Pewnie ktoś nas obserwuje niech więc ma przestawienie.
- W porządku. Do wieczora będę gotów - Beendrod zastanawiał się przez chwilę nad dalszą częścią rozmowy. - To nie do pomyślenia, wy nie szerzycie wiary tylko zbieracie myto... Idź do diabła - wykrzyczał Josefowi prosto w twarz.
- Radzę uważać na słowa kapitanie! - ostro odparł Grey - Każdy wierny z chęcią wspomaga datkiem, czyżbym trafił na niewiernego!? A jeśli pan się nie pośpieszy z chęcią pana ugoszczę. Moi ludzie mogą tu być za kilka chwil. - Wskazał nabrzeże, gdzie z kolejnego statku schodzili Inkwizytorzy odprowadzani niekoniecznie ciepłymi okrzykami.

Duch splunął pod nogi Inkwizytora i oddalił się do swojej kajuty. Czas oczekiwania z pewnością dłużył się Josefowi niemiłosiernie. Niewtajemniczeni w chytry plan piraci nie wyglądali na pokojowo nastawionych. Kilku z nich trzymało już dłonie na rękojeściach. Gdyby udało się im sprowokować Greya, z pewnością doszłoby do rozlewu krwi. Josef nie wydawał się tym jednak przejmować. Wyjście kapitana z pełnym mieszkiem na pokład, nie pomogło rozładować atmosfery. Dwóch Dornijczyków stojących najbliżej kapitańskiej kajuty mieli chyba zamiar powstrzymać Donnchada. Zatrzymali się jednak w półkroku widząc wnętrze kapitańskiego pomieszczenia. Beendrod przeszedł na dziób i wręczył złoto Inkwizytorowi - mieszek był tylko nieznacznie lżejszy niż należy.
- Lepiej więcej się tu nie pokazuj - ostrzegł Duch i kontynuował znacznie cichszym tonem - Spróbuj zrobić coś inaczej niż się dogadaliśmy, a z umowy nici.
- Dziękuję - odparł Josef z zimną uprzejmością i opuścił pokład.

Dwójka Dornijczyków szybko zbliżyła się do swego kapitana.
- To było ryzykowne - mruknął Gerold. - Przez chwilę myślałem, że naprawdę masz zamiar zapłacić coś temu draniowi.
- Ale dorzuciłeś tam chyba coś jeszcze - zauważył Quentyn. - Samo pierze nie mogło by zbyt wiele ważyć.
- Oczywiście - tak się złożyło, że miał w szafie trochę bezużytecznego gruzu.- Jak robić szopkę to robić.


~'~


Skoro mieli wypłynąć stąd już dziś, Beendroda czekało sporo roboty. Po upewnieniu się, że pokładowy medyk ma wszystko, co może mu się przydać, udał się do Echela. Kazał pierwszemu oficerowi skontrolować stan okrętu ze szczególnym uwzględnieniem pożywienia.
- Przygotuj się na dodatkową dostawę, za jakąś godzinę powinna się zjawić. Załatwcie to sprawnie.
- Masz już dość tego miasta - mruknął uśmiechnięty Nyiss, ale nie drążył tematu. - W takim razie musimy pozbierać naszych. Rozleźli się trochę po tym porcie.
- Celna uwaga.
Gdy Duch znalazł wreszcie Jakuba, ten kończył konsumować śniadanie.
- Słyszałeś pewnie, że niedługo się wynosimy. Niech to zostanie między nami, pozbieraj naszych z portu. Nie obrażę się, jeżeli wrócisz tu z nowymi informacjami dotyczącymi wojny, mogą okazać się przydatne.

Po wszystkim Donnchad wrócił do swej kajuty, miał nadzieję że wszystko potoczy się jak należy.

Fenris 25-01-2013 09:41

Szok, niedowierzanie, a chwile później, dojmujące uczucie dezorientacji, przyprawione nutką silnego niepokoju. Uczucia te kłębiły się w głowie Robara gdy stał nad truchłem pociągowego muła z wciąż wyciągniętą bronią, ociekającą krwią zabitego zwierzęcia. - Niemożliwe! - Celowałem w głowę tego kłamcy! - Pomyślał, rozglądając się nerwowo. Patrzył to na Ferro, która podobnie jak on zamarła z wyrazem twarzy, który mówił, że ona również nie bardzo wie co się stało, to na tajemniczego podróżnika, który teraz wyrzucał z siebie słowa z prędkością strzały, w akcie desperacji próbując przekonać Snowa, że nie warto go zabijać.

W normalnej sytuacji Robar nie wahałby się ani chwili i zabił przeciwnika, aby nie dać mu jakiejkolwiek szansy na reakcję, tak jak go uczono. W normalnej sytuacji nie pozwoliłby aby emocje sparaliżowały jego, pewną zazwyczaj dłoń. To jednak nie była normalna sytuacja. Udający kupca człowiek próbował przekonać go, że jest kimś w rodzaju czarodzieja, a cios, który miał zakończyć jego życie w niewyjaśniony sposób trafił zupełnie gdzie indziej. Koń, na którym siedział zrobił nieśmiały krok w stronę proszącego o litość człowieka, najwyraźniej bardziej zdecydowany niż jego pan.

- Jesteś magiem?!? - Wyciągając oskarżycielsko sztych miecza w stronę fałszywego kupca, bard niemal wykrzyczał ostatnie słowo. W jego ustach brzmiało ono niemal jak przekleństwo. Moment zawahania niebezpiecznie się przedłużał, powodując niepokój w każdej części jego ciała, które przygotowywało się już do ponowienia ataku. Atak jednak z jakiegoś powodu nie następował. Zdążył już zrozumieć, że magia, najwyraźniej, faktycznie budziła się do życia, widział zbyt wiele niewyjaśnionych rzeczy aby to negować. Wiedział też, że nie lubi, a wręcz nienawidzi magów. Złapał się jednak na tym, że budziło się w nim również inne uczucie, uczucie, którego nie czuł już od bardzo dawna. Odruchowo uniósł uzbrojoną dłoń do wciąż świeżej blizny na swojej twarzy. Nie mógł, a może nie chciał w to uwierzyć, ale najwyraźniej uczuciem które go sparaliżowało był...strach.

- Nie chcę wam zaszkodzić - kłamca podniósł ręce w desperacji. Usilnie próbował wymyślić coś co mogłoby mu uratować skórę. Jakaś kolejna sztuczka? Nie, w tej chwili był za słaby. Atak? Rzut nożem? Nie miał szans, nie był wojownikiem, a ci tutaj nie wyglądali na pierwszych lepszych obwiesi. Mógł jedynie błagać. Jego wzrok padł na przywiązanego do kulbaki jenego z wierzchowców karła. Działając pod wpływem impulsywnego olśnienia wyciągnął rękę w stronę odmieńca - Mogę zmienić mu twarz - pisnął łamiącym się głosem - Dać mu maskę, w której nikt go nie pozna!

Z nadzieją spojrzał na swego niedoszłego oprawcę.

Robar otrząsnął się z dziwnego uczucia, które przez chwilę uniemożliwiło mu działanie. To była chwila, w której musiał zadecydować czy chce zamienić jedno olbrzymie ryzyko na drugie. Nic nie wiedział o tym przedziwnym człowieku, może oprócz tego, że faktycznie potrafił mieszać ludziom w głowach. Gdyby faktycznie udało mu się w jakiś sposób zmienić wygląd Tyriona, nie musieliby się martwić o dalsze kłopoty w podróży. Wtedy jednak nie mogli wykluczyć, że ten tutaj, zdradzi ich przy najbliższej okazji, a wręcz byliby od niego zależni...Z drugiej jednak strony, jeśli zabiją go tu i teraz, zostawią za sobą szlak usłany trupami, a wtedy nie trudno będzie ich znaleźć. Choć miał nieodpartą pokusę wbić ostrze w jego uśmiechniętą gębę, Robar uznał, że jego oferta w zasadzie nie wiele będzie go kosztowała. Zawsze będzie mógł zabić go później...najlepiej we śnie.

- Pokaż. - Rzucił krótko, starając się ukryć niepewną nutę w swoim głosie, jednocześnie opuszczając broń, choć nie chowając jej do pochwy. Zerknął jednocześnie na Ferro, pytając spojrzeniem co ona myśli o tej sytuacji.

Ferro miała zmarszczone w konsternacji czoło. W jej oczach było widać niepewność. Nie wiedziała jakie zachowanie byłoby właściwe w tej sytuacji. Trzymała jednak dłoń na rękojeści miecza, w razie gdyby Robar jednak zdecydował się ubić udawanego kupca.

- Jestem zmęczony, musiałbym odpo... - kłamca próbował się wykręcić, ale widząc gniewne spojrzenie barda zamknął jadaczkę i przywołał resztki swojej mocy. Zamknął oczy, zacisnął szczęki, na czoło wystąpił mu pot, a żyły na skroni zaczęły pulsować. W końcu, gdy już wydawało się, że pęknie, odetchnął głęboko i przewrócił się na tyłek, dysząc ciężko. Wyglądał jakby miał zaraz omdleć jak dziewica na turnieju.

Tyrion, który w tym czasie ogniście protestował przeciw stosowaniu na nim magicznych sztuczek powiedział wreszcie, przerywając ciszę.

- Nie czuję się specjalnie inaczej - mruknął. Ferro i Robar dostrzegli jednak zasadniczą zmianę. W miejscu Tyriona do konia przywiązane było dziecko. Bardzo brzydkie i bardzo podobne do karła, ale jednak dziecko.

Nawet gdyby chciał, Robar nie potrafił ukryć zdziwienia. Umiejętności wciąż bezimiennego jegomościa wprawiały w zdumienie, choć gołym okiem widać było, że wiele go to kosztowało. Dobrze było to wiedzieć. Danice najwyraźniej też korzystała z jakiejś mocy podczas ich pierwszego spotkania. Zapadła wtedy w swego rodzaju śpiączkę na dłuższy czas, a ich nowy towarzysz wyglądał jakby za chwilę miał pójść w jej ślady. To trochę uspokoiło łowcę zza Muru. Wyglądało na to, że nawet magowie mają swoje słabości...

- Chcę, żeby to było jasne. - Rzekł na głos, ponownie kierując ostrze w stronę maga. - Nie ufam Ci. - Splunął pod nogi, jak to miał w zwyczaju. - Jeśli spróbujesz nas wydać, albo w jakikolwiek sposób ratować Krasnala, zginiesz zanim zdążysz wysilić się na tyle, żeby użyć którejś ze swoich sztuczek. - Jeśli spróbujesz mieszać nam w głowach. - Tu wskazał głową wojowniczą Qohorkę. - Zginiesz jeszcze szybciej. - A teraz powiedz nam kim jesteś...

- Kyr’Wein, jestem, Kyr’Wein z Qarth, a właściwie to z Dorne, miałem mały epizod jako niewolnik - ledwo przytomny magus machnął ręką, jakby to nie było nic wielkiego.

- Witaj Kyr’weinie. Ja jestem Robar, a to jest Ferro. Nie mamy tytułów, którymi chcielibyśmy się pochwalić. Nasze...brzydkie dziecko już znasz. - Z głosu Robara powoli odpływało napięcie. Opuścił broń, choć nadal nie spuszczał z oczu Kyr’weina jak sam się przedstawił.

- Ruszajmy! Straciliśmy już zbyt wiele czasu. Możemy dokończyć rozmowę na trakcie. Zanim to jednak zrobimy... - Robar zdjął czarne ciuchy zdjęte z martwych wron i rzucił na wóz, po czym podpalił całość, aby nie zostawiać śladów. - Nie przejmuj się Ferro, tam gdzie jedziemy zdobędę ci jeszcze wiele takich... - Powiedział do wojowniczki widząc jej minę, kiedy palił jej najnowszą zdobycz.

WiecznyStudent 28-01-2013 14:38

Smoki, tajemnicze postacie, rodzące kobiety, smoki... Jego umysł ledwo wytrzymywał ten natłok, jednak po jakimś czasie zaczął czuć się lepiej, jakby się do tego przyzwyczaił. Już nie przeszkadzało mu to tak, już żołnierze nie obawiali się tak podejścia do niego. Stał się spokojniejszy ale i tak nie do końca.
Archibald stał na wschodnim murze zniszczonej twierdzy. Niegdyś ta ruina była nie do zdobycia. Można było tutaj siedzieć z minimalnym garnizonem i bronić się przed wielotysięczną armią ale od kiedy Aegon wysłał tu te smoki... Od tamtego czasu nic się nic nie zmieniło. To ciągle była ruina ale za to nie jakaś zwykła ale najważniejsza na południu! Jeśli jego wizje się sprawdzą, to... Nie. Nie może tak być. Góra jest nieustępliwy ale nie może być głupi. Będzie musiał go wysłuchać, tym bardziej że każdy dowódca Lanisterów miał rozkaz pomóc Archibaldowi w misji. Jednak jeśli zacznie opowiadać o wizjach, ten go weźmie tylko za idiotę albo wariata, więc trzeba to będzie załatwić inaczej.
Już wiedział co trzeba zrobić. Poszedł do komnat kasztelana twierdzy i stanowczym głosem do strażnika powiedział:
-Muszę się widzieć z ser Cleganem! Natychmiast!
Człowiek był niechętny do współpracy. Dobrze wiedział, że Góra nie lubił być budzony, jeżeli nie było ku temu bardzo dobrego powodu. Jednak Archibald wyglądał na zdeterminowanego i znacznego jegomościa. Trzeba było powiadomić pana. Mężczyzna zniknął w komnatach Clegane’a, a po chwili wyleciał z nich prawie wybijając drzwi z zawiasów.
- Sir Clegane - kasztelan zakasłał i wypluł ząb - Przyjmie pana …
Gregor był widocznie zaspany, naburmuszony i półnagi, a jego spojrzenie miotało pioruny.
- Mów - burknął.
Archibald postanowił nie opowiadać o swoim śnie, więc zaczął inaczej:
-Wiesz Cegane, że każdy dowódca wierny Tywinowi Lanisterowi ma mi pomóc? W takim razie każ dwóm ludziom na szybkich koniach i mają pojechać na wschód, w stronę karczmy przy skrzyżowaniu- wskazał dokładnie miejsce na mapie okolicy, rozwieszonej na ścianie- Chcę tamtędy jechać ale nie wyruszę w ciemno.
- Zgłupiałeś człowieku? - Clegane przetarł zaciągnięte jeszcze snem oczy - A kto będzie trzymał w tym czasie zamek? Mam ledwo trzy tuziny ludzi zdatnych do walki.
-Ignorujesz rozkaz lorda Lanistera?- Archibald zmarszczył czoło. Robił się zły, wściekły. W takim wypadku jego ludzie zwykli nie pojawiać się w pobliżu dowódcy.
Clegane skrzywił się i warknął, wyglądał i brzmiał zupełnie jak wściekły pies.
- Nie, zrobię co każesz - wysyczał przez zęby. To krótkie zdanie miało oznaczać, że nie weźmie na siebie odpowiedzialności, jeżeli coś pójdzie nie tak i Harrenhal zostanie stracone. Góra podszedł do, stojącego w kącie wiadra z zimną wodą i obmył nią twarz. Strząsną lodowate krople, znów jak pies, i zaczął na siebie narzucać odzienie. Wychylił się na chwilę na korytarz by wykrzyczeć rozkaz wymarszu. Kasztelan, który nie odszedł zbyt daleko pobiegł zanieść wieści gdzie trzeba.
-Każ też być czujnym swoim ludziom, niech robią częste patrole na murach i wzmocią bramy, chyba że chcesz by tu lada dzień wparowała kupa chłopstwa i wyniosła cię na widłach kiedy mnie tu już nie będzie!
Ostatecznie Clegane wyruszył wraz z jednym ze swoich żołnierzy na północny-wschód, zostawiając w roli dowodzącego Pollivera, chorążego ze swojej kompanii.
-Idiota- powiedział do siebie Archibald patrząc z murów za odjeżdżającym ku miejcu z jego wizji Górą. To nic, teraz trzeba czekać na wyniki zwiadu. Jeśli to się okaże prawdą, to będzie znaczyło że...
Na twarzy dziedzica fortuny Algoodów pojawił się uśmiech. Teraz trzeba czekać na rozwój wydarzeń. Poszedł do Pollivera i powiedział:
-Każ nieustannie patrolować mury. Wzmocnij najbardziej wrażliwe miejsca i wzmocnij główną bramę. Możesz użyć moich ludzi, to znakomici łucznicy.
-Czy spodziewamy się ataku?- spytał.
-Tak- po chwili namysłu odpowiedział Algood.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:34.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172