lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   [storytelling] Wieża Czterech Wichrów. (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/12379-storytelling-wieza-czterech-wichrow.html)

F.leja 26-09-2013 07:43

Cathil milczała ponuro.
- Jestem poszukiwana w mieście - warknęła. Zdawało się, że do niziołka nic nie dociera - Wszyscy strażnicy wiedzą jak wyglądam i mają mnie pojmać, albo i zabić przy pierwszej okazji.
Splunęła i skrzywiłą się z niesmakiem.
- Nie będe robiła Rolffowi kłopotu… Ja to widzę tak, albo zabijemy von Gassa, albo zostawimy Nenę samą sobie… - zawiesiła głos - Albo po prostu oddamy się w ręce kata - wzruszyła ramionami - Może pomoże nam uwolnić Nenę, jeżeli przyznam się do zabicia tego chłopa?

Orin wyglądał jakby przed chwilą widział ducha.
- Nie, to zbyt ryzykowne, będą mieli i Ciebie i Nenę oraz dwie sprawy, morderstwo i kradzież. Nigdy byśmy nie wyszli z tego miasta! - bard zasępił się - Czyli nie ma dla nas nadziei bo… Ja… Ja nie mogę tego zrobić… Znaczy zabić von Gassa… Skrzywdził nas trochę, to prawda, należałoby mu dać nauczkę… Nawet jeśli to ja nie potrafię zabijać, jestem mały i nieporadny, nie pokonam nikogo w boju! Może damy radę uwolnić Nenę bez popełniania innych przestępst? - zapytał z nadzieją - Chociaż szczerze powiem, że nie wiem jak tego dokonać bez pomocy z zewnątrz…

Cathil pokręciła zwichrowaną głową i zwiesiła ją w końcu smętnie. Nie wiedziała co ma robić. Nie chciała wplątywać Rolffa w swoje sprawy, ale wydawało się, że nie będzie miała wyboru.
- Pójdę do Rolffa… - szepnęła - Przemknę się po dachach.

Orin zastanawiał się chwilę ale w końcu skinął głową.
- Jeśli dobrze to przemyślałaś i chcesz podjąć takie ryzyko, to w porządku… - powiedział czując pod skórą ciarki, Cathil ryzykowała życiem, on też coś powinien zrobić ale nie potrafił sobie wyobrazić siebie skaczącego po dachach - Mnie nie poszukują. Chyba. Może to ja powinienem pogadać z tym Rolfem? Chyba że lepiej jeśli pójdę na targ i do paru karczm poszukać Uisdeana albo kogokolwiek innego do pomocy?
- Zrób tak - skinęła głową Łowczyni - Znasz go… może coś to da.

Sama zebrała się z zakurzonej podłogi i ruszyła do okna. Przez chwilę gapiła się ponuro na miasto, ale nic z tego gapienia jej nie przyszło. Podciągnęła się na parapet małego okienka i wyślizgnęła na dach. Będzie się starała uważać. Będzie ostrożna. Będzie cicha. Będzie niewidzialna. Będzie szybka. Będzie zwinna. Będzie żywa. Znajdzie Rolffa i poprosi go o pomoc. I może przeżyje.


GreK 26-09-2013 19:19


Irga.

- Zabiłaś ją! - oskarżający palec Zamelnschafta niemal dotknął jej obwisłych, pustych piersi. - Miałaś spędzić bachora a ty ją po prostu zabiłaś!

Nie odpowiedziała. Utorowała sobie drogę kosturem. Wspięła się na schody. Długie, szerokie schody. Podczas wspinaczki na górę Kruk latał wokół niej, dziobiąc ją tym swoim każącym paluchem. Widziała wystraszone, ukradkowe spojrzenia służby, zaglądającej przez specjalnie niedomknięte drzwi.

Krucza córka leżała w pościeli bledsza prawie niż sam materiał. Wydawała się nieżywa. Starucha podeszła, przysiadła na brzegu łóżka, odsunęła przykrycie, przyłożyła ucho do piersi dziewczyny. Zastygła nieruchomo niczym czarny ptak siedzący na świeżym ścierwie.




Bernard Wolner.


Kranz siedział przy świecy przepisując papiery gęsim piórem. W kominku palił się ogień i jak na gust Wolnera w pomieszczeniu było zbyt duszno.



- Nie przepraszaj Bernardzie - złożył zamaszysty podpis pod pismem i odłożył pióro do kałamarza, przysypując świeży atrament piaskiem. - To ja jestem ci winien przeprosiny. Bardzo ostatnio męczy mnie pogoda. Te deszcze i poranny chłód.

Zsypał piasek do kuwetki. Zatarł kościste dłonie, chuchnął w nie kilka razy nim odezwał się ponownie.

- Pewnie zainteresował cię świadek, o którym wspomniałem - wskazał na leżące na biurku papiery. - Właśnie skończyłem pisać raport. - Wziął pismo do ręki i nachylając nad płomieniem odczytał sylabizując - Łoza ze wsi Trzódka - odłożył papiery - wypasał wraz z kompanami bydło a doszli w poszukiwaniu dobrych traw aż pod Grzmiącą Rzekę, niedaleko przeprawy promowej.

Skryba podszedł do kominka i wystawił dłonie w kierunku ognia.

- Wczesnym rankiem Łoza udał się nad rzekę, żeby się wypróżnić - kontynuował z pamięci, - gdy jego uwagę przyciągnął hałas dochodzący znad przeprawy. Podszedł bliżej i zza drzewa, niezauważony przez nikogo obserwował co się działo.

Obrócił się plecami do paleniska i ręce założył do tyłu. Spojrzał w oczy katu.

- Według słów chłopa, dziewczyna, której opis pasuje do naszej wiedźmy, stała na polance obok chaty przewoźnika a wataha wilków zagryzała żołnierzy eskortujących transport ze złotem. Gdy już było po wszystkim, dziewczyna wsiadła na wóz i odjechała w sobie tylko znanym kierunku. Co ty na to?



Kesa z Imari.


- Jak to nie mogę wejść? - zdumienie Kesy przeradzało się powoli w złość.

Strażnik stojącu u wejścia do lochów był lekko zakłopotany.

- Taki dostałem rozkaz, nie wpuszczać nikogo, poza stałą obsługą.

- Mam upoważnienie od rajcy von Szanta! Przecież mnie znacie!

- Przykro mi. To nie wystarczy.

- Kto wydał taki rozkaz?

- Po ostatnim incydencie, nadęt… rajca Orben Fethil - zmitygował się szybko.

Słyszała o nocnym uprowadzeniu więźnia. Kto nie słyszał? Tylko o tym mówiono w Warowni. Niestety, strażnik był nieugięty. Najwyraźniej po ostatniej wpadce nie chciał podpaść rajcom za niesubordynację. Nie pozostało jej nic innego niż sobie odpuścić.


Irga.


Po chwili przysłuchiwania się w ciche, niczym trzepot skrzydeł ćmy, bicie serca, szeptunka wyciągnęła kościany nożyk i nacieła dłoń dziewczyny. Tak samo jak wcześniej swoją. Krucza córka westchnęła. Z rany poleciała krew.

- Żyje - zaskrzeczała starucha wstając. - Żyje Kruku - powtórzyła cicho, zmęczona. - Pamiętaj, że zgodziłeś się na to. - Wbiła w niego swe widzące oko. - Nie odwołuj tego co zaczęte. - Zastukała kosturem w podłogę. - A teraz pozwól starej kobiecie odpocząć.

Ominęła go i udała się do swego pokoju. Przystanęła przez chwilę przy naczyniu z żarem. Objęła go z czułością. Wyszeptała kilka słów. Po czym położyła się i zasnęła.

,~*~’
Pośrodku oczka wodnego biło źródło. Rozchodzące się od niego centrycznie kręgi marszczyły lustro wody. Opadające z drzew liście unosiły się na powierzchni popychane niewielkimi falami na zewnątrz. Wszystko poddawało się oddziaływaniom źródła. W pewnym oddaleniu od środka oczka, na płyciźnie leżał kamień. Kamień z bruzdą na jego gładkiej powierzchni. Kręgi na wodzie rozbijały się o niego. Nie przesuwały go. Fale tworzone przez źródło okrążały kamień, nie zmieniając jego pozycji. Nawet liście przepływające w jego pobliżu czepiały się jego powierzchni i choć falowały na powierzchni wody, ta nie była w stanie oderwać ich od jego powierzchni.

,~*~’
Szeptunka obudziła się. Wyjrzała przez okno. Słońce zbliżało się do swojego kulminacyjnego punktu, by już za niedługo rozpocząć swoją powolną wędrówkę ku ziemi.


Kesa z Imari.


W rezydencji rajcy panował już względny spokój. Korytarz uprzątnięto. Służąca myła na czworakach podłogę.

Marina von Szant siedziała w salonie przy filiżance herbaty. Ubrana w błękitną suknię. Wyglądało na to, że już całkiem wróciła do sił.


Cathil Mahr.


Była ostrożna. Była cicha. Była szybka i niewidzialna. Skradała się jak kot po rozgrzanych od słońca dachu. Z góry widziała całe piękno Denondowego Trudu sama pozostając niezauważoną. Miasto z tej perspektywy wyglądało pięknie. Nie było widać brudu, nie było czuć cuchnących ścieków, żebraków i zapchanych uliczek.

Nie chciała w to wplątywać Rolfa. Czuła, że nie mogła. Oddał jej przysługę, którą był jej winien. Życie za życie. Teraz stali po przeciwnych stronach. On był strażnikiem miejskim, ona poszukiwana listem gończym. Wpakuje ją do lochów i na tym się skończy. A Nena zostanie zamordowana gdy tylko zajdzie słońce i żadne z nich nie zjawi się u Albrehta von Gassa.

Z drugiej strony może niziołek miał rację? Pewnie nie udałoby się im odbić dziewczyny. Była sama, bo nie mogła przecież brać pod uwagę śpiewaka, i to bez broni.

Przysiadła na krawędzi dachu. Spojrzała na budynek po drugiej stronie. Na kamienicę, w której mieszkał Rolf. Okno było uchylone. Mogła przemknąć po dachach na drugą stronę i po występach po prostu zejść niżej i wskoczyć do środka.


Orin Sorley.

Niziołek miał podobne rozterki jak łowczyni. Szukanie pomocy u Seaghdh Uisdeana było rozpaczliwą próbą ratowania druidki w sytuacji właściwie bez wyjścia. Słońce stało w zenicie a bard czuł, że czas ucieka im przez palce. Nie wiedział, czy u elfa znajdzie wsparcie, czy nowe kłopoty. Do tej pory go nie okłamał. Obiecał, że za przysługę uwolni dziewczynę i tak zrobił. Niemniej jednak, wprowadził go w nowe tarapaty. Nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć.

Stojąc w zaułku spoglądał na szyld Złotego Garnca. Jeszcze mógł się wycofać. Nie ważne co zrobi. Musiał działać szybko.


Nena Deacair.

Nilofaur po raz kolejny wytropiła swoją opiekunkę. Po raz kolejny dotarła do miejsca, w którym była więziona. Po mentalnym kontakcie aż zapiszczała z radości. Pani była niedaleko. Pani jej potrzebowała. Musiała ją odszukać. Musiała do niej się dostać.

Kamienne nory ludzi. Nory o zimnych, śliskich ścianach. Przemykała wzdłuż uliczek szukając wejścia. Znalazła. Zastawione drewnianą przeszkodą. Drapała pazurkami, lecz przeszkoda nie puszczała. Czekała, kręciła się. W końcu przeszkoda odsunęła się a z nory wyszedł człowiek. Poczekała i wbiegła do nory nim drewniana przeszkoda zasłoniła wejście. W środku śmierdziało tak bardzo aż zaparło jej dech. Zmarszczyła pyszczek i chciała uciec ale wejście do nory znowu było zamknięte. Bała się. Bała tego co znajdzie w ludzkiej norze. Przerażał ją nieznany zapach, który zabijał jej zmysł powonienia. Kręciła się w kółko, szukała ucieczki.

Wtedy przez jej strach przebił się znowu uspokajający mentalny głos jej opiekunki “znajdź mnie”. Uspokoiła się. Wpełzła głębiej do nory. Tutaj smród był jeszcze gorszy. Obeszła puste pomieszczenie wzdłuż ściany. Nora prowadziła w dół. Tutaj nieprzyjemny odór był mniej odczuwalny a kontakt z opiekunką coraz wyraźniejszy. Jej podniecenie rosło. Znalazła się w dość szerokim pomieszczeniu. Kilkoro ludzi siedziało przy sztucznym słońcu i warczało na siebie głośno. Obeszła pomieszczenie dookoła, z dala od światła, lecz nie znalazła wyjścia z tej nory innego niż weszła. Czuła, że Pani musi być gdzieś blisko.

“Jestem. Jestem tutaj. Blisko.” Czuła to...

F.leja 05-10-2013 19:39

Zaszła już za daleko, by się teraz cofać. Najwyżej plan spali na panewce. Najwyżej będzie musiała znowu uciekać, bo nie sądziła by Rolff chciał ją zabić. Ostrożnie ruszyła dalej. Przeskoczyła z dachu na dach, przesunęła się po gzymsie. Chwyciła mocno skraju dachu i opuściła w dół, stopami odnajdując występ. Przesunęła się powoli przy ścianie i zajrzała przez okno do środka. Głupio byłoby wpaść na kogoś innego niż Rolff.

Zobaczyła puste pomieszczenie. W środku nie było nikogo. Jednak w pomieszczeniu obok zauważyła jakiś ruch.
Czekała przez chwilę w bezruchu, obserwując sytuację.

Siedziała przyczajona niczym żbik. Nieruchoma. Cierpliwa.

Postać w pomieszczeniu obok ciągle była poza zasięgiem jej wzroku. Widziała jedynie cień. Cień, który zmieniał położenie. Żadnych innych odgłosów. Żadnego innego ruchu. Palce wczepione w gzyms zaczynały cierpnąć. Nogi zaczynały drżeć z wysiłku. Kolejne minuty spędzone na występie mogły skończyć się tym, że oderwie się od ściany i spadnie z drugiego piętra prosto na brukowaną ulicę.

Postanowiła zaryzykować i wślizgnąć się do pomieszczenia, nie alarmując tajemniczego cienia.

Okiennica zaskrzypiała lekko gdy ją odchylała wskakując do środka. Spadła na cztery łapy niczym kot. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Meble, łóżko, pusto. Kolejne drzwi, otwarte na oścież. Za nimi cień sylwetki. Ktoś się porusza. Słyszy już teraz wyraźnie odgłosy. Krok. Dwa kroki. Ciężkie buty stukają po drewnianej podłodze. Jedna osoba. Chyba jej nie usłyszała.

Cathil powoli wypuściła powietrze i ostrożnie, stąpając jak kotka podpełzła do drzwi by sprawdzić, czy to Rolff porusza się w pomieszczeniu obok.

Gdy zbliżyła się do drzwi i chciała wyjrzeć zza futryny zauważyła błysk metalu i ktoś wyskoczył na nią przyciskając ostrze do jej gardła. Ostry nóż przeciął skórę.

- Aaach… to ty… - Rolf rozluźnił rękę lecz ostrze ciągle trzymał przy skórze. - Skradasz się jak kotka. Czego tutaj szukasz? Myślałem, że już dawno uciekłaś z miasta.

Nie wyglądał na kogoś kto cieszy się z tych odwiedzin. Raczej na kogoś, komu taka wizyta bardzo komplikuje życie.

- Chciałam… - zawahała się - Chciałam… prosić o pomoc, ale to chyba zły pomysł.

- Zły pomysł? To jest cholernie zły pomysł? Co Ci przyszło do głowy, żeby tutaj przychodzić?

Skrzywiła się.
- Nie mam gdzie indziej - szepnęła - W lochach… oni mnie w ogóle nie słuchali. Od razu wydali wyrok. Potem nagle ktoś przyszedł i pomógł nam uciec, ale wpadłyśmy tylko z deszczu pod rynnę. Teraz von Gass ma Nenę w swoich lochach i grozi, że ją zabije jeżeli nie ukradnę dla niego jakichś obrazów - pod koniec głos Cathil się załamał. Wreszcie poczuła całą niesprawiedliwość tej sytuacji - Ja nic nie rozumiem. Dlaczego to wszystko nas spotyka? - tak jak wtedy na pręgieżu przed tymi wszystkimi ludźmi, którzy tak niedawno byli jej przychylni - Ja chcę do domu.

- Niech to szlag! - warknął strażnik.

Schował nóż do pochwy i poszedł do pomieszczenia obok. Zaczął szukać coś w szafkach by po chwili pojawić się z butelką i dwiema szklankami. Postawił szklanki na stole i odkorkował butelkę. Rozlał mętnego płynu do obu szklanek. Usiadł za stołem, wskazując Cathil miejsce na przeciwko niego.

- Po kolei. Opowiedz mi wszystko po kolei. I zacznij od ucieczki z lochów. Kto pomógł wam uciec?

Cathil przetarła oczy wierzchem dłoni i pociągnęla smętnie nosem. Usiadła i zaplotła palce wokół szklaneczki. Miała słabą głowę, nigdy nie nauczyła się pić, jednak dziś pomyślała, że i tak przecież gorzej być nie może. Pociągnęła łyk i skrzywiła się.

- Ekhm… - spróbowała pozbyć się z gardła kłujących, rozgrzanych igiełek - W lochu… w lochu mi powiedzieli, że pewnie nie wyjdę z tamtąd żywa, bo właściwie nie ma różnicy, czy mówię prawdę, czy nie. No, ale chciałam tylko żeby Nenę wypuścili, więc poprosiłam o rozmowę z katem. Kiedy on przyszedł, rozmawialiśmy, ale przerwała nam grupa mężczyzn, którzy wynosili zwłoki. I tam, wśród nich zobaczyłam Nenę… ona nie chciała iść beze mnie. Ja ją znam, prędzej by została ze mną i umarła w męczarniach, niż uciekła sama… Więc musiałam iść. Okazało się, że to nasz przyjaciel Orin w jakiś sposób przekonał jakiegoś ważnego elfa, żeby nam pomógł. Zaraz, jak nas uratowali, tak nas zamknęli w jakimś pokoju i kazali czekać. I nagle wpada ten elf i każe nam uciekać tajnym przejściem, więc uciekamy, ale nie daleko. Zaraz złapali nas ludzie von Gassa i zamknęli w jakimś kolejnym lochu - opowieść przygnębiała ją coraz bardziej. Alkohol parował nietknięty - No i wyszło, że Orin się w coś wpakował. Śpiewał z jakimś innym bardem. Bo on jest bardem, Orin. I w tym czasie, ten drugi ukradł von Gassowi obrazy jakiegoś de la Picza, i teraz von Gass chce je odzyskać i kazał mnie i Orinowi przynieść sobie te obrazy, inaczej zabije Nenę - łzy naciskały na powieki i Cathil obawiała się, że się rozpłacze, jak głupia. Zwiesiła głowę, by nie było widać, jak szklą się jej oczy - Nena straciła przytomność i jest jakaś chora. A ja nie jestem złodziejem i Orin nie jest tym bardziej. To mały bard, Niziołek i… nie wiem, co mam robić. Nie wiem dlaczego ludzie tutaj myślą, że Nena kogoś zabiła. Nie rozumiem.

Rolff wysłuchał uważnie chaotycznego opowiadania dziewczyny, marszcząc przy tym brwi w wielkim skupieniu. Potem zaś kazał sobie tłumaczyć poszczególne wydarzenia, których nie zrozumiał za pierwszym razem.

- Albreht von Gass zagroził, że zabije Nenę? - uniósł brwi w zdumieniu. - A kim jest ten elf? Pamiętasz jak się nazywał? Byłabyś w stanie trafić do miejsca, w którym was przetrzymywali?

- Może. Chyba tak, do Neny - mówiła coraz ciszej, chowając twarz w dłoniach - Uisdean… elf nazywał się Uisdean. Do niego nie dałabym rady wrócić. Zbyt wiele kluczenia w podziemiach.

- Uisdean… - powtórzył cicho do siebie. - I co ja według ciebie powinienem teraz zrobić? - Pokiwał głową i wypił zawartość szklanki jednym haustem. - Ratujesz mi życie. Później gdy ja chcę ratować twoje, pakujesz się do lochów z własnej woli - wyliczał powoli odginając kolejne palce, - później z nich uciekasz razem z jakąś czarownicą a na koniec wpadasz przez okno jak gdyby nigdy nic prosząc o pomoc.

Zapełnił szkło raz jeszcze, lecz nie wypił tym razem, tylko wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Podłoga skrzypiała pod jego stopami a on chodził od okna do ściany z rękami założonymi na piersiach.

- Ty wiesz jaka jest draka z powodu waszej ucieczki? - zatrzymał się w końcu przy stole. - Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

Skuliła się w sobie i podciągnęła kolana pod brodę. Pokręciła głową, nie miała już sił. Nie wiedziała co robić.
- Nie wiem… nie wiem… jeżeli trzeba, to wrócę do lochów - mówiła cicho - Ja mogę, jestem kłusownikiem i… robiłam złe rzeczy. Ale Nena jest niewinna… a teraz może umrzeć. Nie chcę żeby umierała.
Poczuła jak łzy napływają jej do oczu. Jej bezradne ramiona zadrżały.

- Niech to szlag! - warknął po raz kolejny. - Tylko mi się tutaj nie rozklejaj! Pij! - podsunął jej pod nos swoją, napełnioną szklankę. - Nie potrzeba mi tutaj rozhisteryzowanej baby!

Cathil przetarła oczy i sięgnęła po szklaneczkę. Upiła łyk, przełknęła palący napój wraz z gorzkimi łzami. Rolff miał rację, nie czas na łzy.
- Co powinnam zrobić?

- Jesteś poszukiwana listem gończym. Gdybyś miała trochę oleju w głowie powinno cię już dawno nie być w Trudzie. Pytanie brzmi co powinienem ja zrobić?

Ponownie zaczął się przechadzać po pokoju.

- Nie możesz tutaj zostać - zdecydował w końcu. - Nikt nie powinien cię tutaj zobaczyć. Wskażesz mi miejsce pobytu Neny a potem powinnaś zniknąć z miasta.

Spojrzał sceptycznie na dziewczynę.

Słowa Rolffa ją wzburzyły, zerwała się na równe nogi, wściekła. Chciała mu powiedzieć, że nie może opuścić druidki, ani jego samego, że musi dopilnować by nic złego ich nie spotkało, że nie chce zostawić Neny samej i nie chce znowu zostać sama i nie zobaczyć już nigdy swoich towarzyszy, ani Rolffa, że to by było zwyczajnie tchórzliwe.
Wszystkie te słowa pchały jej się na język jednocześnie i wszystkie utknęły. Prawda była taka, że mogła Nenie i Rolffowi tylko zaszkodzić. Przełknęła gorycz i znów opadła z sił.
- Dobrze - skinęła głową.

Pokiwał głową rozważając wszystko raz jeszcze.

- Najlepiej zniknij tą samą drogą jaką się tutaj dostałaś. Dasz radę?

Ponownie skinęła głową.

- Spotkajmy się za godzinę. W zaułku, nieopodal mej kamienicy. Nie rzucaj się w oczy. Podejdę sam. W porządku?

Uśmiechnęła się, nieco żałośnie i jeszcze raz skinęła głową. Bez słowa ruszyła do okna. Bez słowa i w ciszy opuściła mieszkanie, tak jak się do niego zakradła.

Autumm 07-10-2013 22:49

[MEDIA]http://fc00.deviantart.net/fs71/f/2010/179/4/4/Maester_Luwin_by_BrittMartin.jpg[/MEDIA]

- Według słów chłopa, dziewczyna, której opis pasuje do naszej wiedźmy, stała na polance obok chaty przewoźnika a wataha wilków zagryzała żołnierzy eskortujących transport ze złotem. Gdy już było po wszystkim, dziewczyna wsiadła na wóz i odjechała w sobie tylko znanym kierunku. Co ty na to?

Kat westchnął. Zaplótł ręce za plecami, bezwiednie kopiując gest staruszka i wyjrzał w zadumie przez wąskie okno w pokoju skryby. Od panującego wokół upału zaczynały pobolewać go skronie, ale nie dziwił się pisarzowi; jego reumatyzm też już coraz mocniej dawał znać o sobie, nieomylny znak, że zbliżają się chłodniejsze dni.

- Chcesz poznać moje zdanie jako urzędnika, czy tak na prosty rozum? - zapytał cicho - Obaj wiemy, że jak to prawda...to każdy strażnik powinien teraz dziewki szukać, a jej facjata wisieć musi na każdym rogu…Dziwnym, że tak się nie stało - odwrócił się do pisarza - Ale, po prawdzie, im więcej tych rewelacji słucham, tym mniej kupy się to wszystko trzyma - oblizał wargi, powstrzymując się przed splunięciem - Ja wiem, magia rzecz parszywa i szalona...rozumem nie ogarniesz. Ale, na bogów! Tu nic do niczego nie pasuje! - rzucił ze złością - Że na wóz napadła, pojmę. Że zarazę wywołała, rozumiem. Ale że się jak cielę dała złapać? Że potem w celi jak trusia siedziała, i rzekomo, taką potęgę mając, że gros chłopa wytłukła, to ją jakieś pospolite oprychy szmuglować z celi musiały? W mojej starej głowie to nijak nie chce się zmieścić… - pokręcił głową i wzruszył ramionami - Swój obowiązek będę czynił, wiesz o tym. Ale sprawa cała wydaje mi się...ehh… - zniżył głos do szeptu - wiesz, tego, no...polityczna – obrócił to słowo w ustach jak najgorsze przekleństwo, zdradliwą truciznę - A z tym to ostrożnie trzeba…kto wie, o co tak naprawdę idzie. A ja łap poparzyć nie chcę, cudze kasztany wyciągając z ognia. Żebym tylko więcej wiedział… - zakończył z pretensją wymierzoną do świata w ogólności.

Skryba wzruszył ramionami.

- Bo ja wiem? Nie moja rzecz. Twoja rzecz to wyciągnąć zeznania. Moja rzecz je spisać. Rajców, żeby z tego wszystkiego prawdę wydobyć - Kranz odwrócił się przodem do komina a bokiem do kata, ręce wyciągając znów przed siebie - Niech każdy robi to, za co mu płacą, to i dobrze będzie.

Bernard pokiwał głową. Racja, w końcu zbytniego wgłębiania się w sprawy, które nie dotyczyły jego urzędu, nikt od niego nie oczekiwał. A nawet, jak mawiał jego nieświętej pamięci ojciec “Im mniej wiesz, krócej cię przesłuchują”. Kat mógł zżymać się w duchu na to, jak obchodzą się z nim rajcy, i niesprawiedliwość, jaka go dotyka, ale głupi nie był i nosa wściubiać tam, gdzie go nie chciano, nie zamierzał. Bo tak łacno ów nos ciekawski może człowiek stracić. Choć chodziło za nim dziwne przeczucie, że w sprawie wiedźmy nic nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać nie tylko na pierwszy, ale i na drugi rzut oka.

- Przechodząc do sedna… - mruknął, odwracając się od okna - Przyślesz mi tego chłopka, czy już został przesłuchany…? Przez tę sprawę, wiesz - machnął ręką - tyle mi się zaległości narobiło, że sam nie wiem, w co ręce teraz włożyć...Czego sobie panowie rajcy najsamprzód życzą?

- Przesłuchanie, to w tym przypadku wielkie słowo. Złożył zeznania. Zeznaje z wolnej stopy, więc póki nie jest o nic oskarżony może się nie obawiać kata… - kronikarz złapał za pogrzebacz i zaczął grzebać w palenisku - Kto by przychodził donosić na sąsiadów gdyby go od razu katem ścigano? Uczciwych obywateli katem się nie straszy.

Dorzucił kilka nowych szczap do ognia.

- Myślę, że nic się nie stanie gdy przesłuchania poczekają jeden dzień więcej. Przez to zamieszanie z ucieczką z lochów…

Nie dokończył zdania. Ogień huczał aż miło, a Kranz znowu zaczął nad nim grzać dłonie.

- Przez to zamieszanie co? - kat podjął wątek. Rozluźnił troczki koszuli; robiło mu się zdecydowanie za gorąco. Jeszcze trochę tu postoi, a niechybnie się roztopi jak woskowa świeczka - Chciałbym z owym świadkiem słowo zamienić, czy dwa. Rzekniesz mi, gdzie go najść mogę? Poza protokołem, rzecz jasna... - zastrzegł. Nie podobało mu się to ani trochę. Kłopoty kłopotami, ale nie znaczyło to wcale, że areszt ma nagle działać jakoś inaczej. Wystarczające zamieszanie i tak wprowadził von Szant z tym swoim cudacznym pomysłem. Panienka Kesa była owszem, niczego sobie, ale Bernard czuł się osobiście urażony, że ktoś wtrąca się w sposób, w jaki funkcjonuje jego małe podziemne królestwo. Cóż, miejscy włodarze chyba pozapominali, co stało w katowskim kontrakcie. Niestety, dyskusja z rajcami na ten temat musiała najwidoczniej poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności.

- Mówił, że zatrzymał się Pod Zdechłą Wywerną - skryba podszedł do biurka i chwycił za pióro. - Wybacz Bernardzie, ale mam jeszcze sporo pracy. Wpadniesz do mnie wieczorem? Jestem ciekaw czy dowiesz się czegoś więcej niż ja.

- Ano, ano. Bądź spokojny – Bernard z niejaką ulgą skierował się do drzwi i otworzył je na oścież, stając w chłodnym przeciągu – I coś ci na kości przyniosę... - uśmiechnął się do Kranza, zanim opuścił gabinet.

[MEDIA]http://fc01.deviantart.net/fs70/f/2013/224/c/d/prancing_pony_tavern_by_daroz-d6htwmm.jpg[/MEDIA]

Karczma Pod Zdechłą Wywerną mimo zbieżności nazw różniła się znacząco od tej Pod Zaplutą Wywerną. Choćby tym prostym faktem, że wchodząc do tej pierwszej czuć było od progu, że w niej coś rzeczywiście zdechło. Smród psującego się mięsa dobiegający z zaplecza świadczył, że klientom nie serwowano wykwintnych dań. Klientela zresztą też do wyszukanych nie należała. Bernard nie zwykł odwiedzać wyszynków o tak podłej renomie. Z ciężkim sercem przekroczył próg i wszedł do mrocznego pomieszczenia, zapełnionego jednak po brzegi. Rozejrzał się uważnie wyszukując chłopa, który nie tak dawno opuścił lochy.

Ujrzał go dość szybko przy jednym ze stolików, w otoczeniu miejscowych bywalców. Wyglądało na to, że bawił się dość dobrze w ich towarzystwie. Piątka mężczyzn siedząca razem z nim i jakaś wątpliwej reputacji niewiasta z rozchełstaną koszulą odsłaniającą wylewający się z niej obfity biust przepijali właśnie do niego wznosząc z okrzykiem kufle.

Kat westchnął i pożeglował w kierunku baru. Na wejściu odchylił nieco połę szaty, odsłaniając rękojeść miecza; sięgnąć po broń by zdążyłby i tak, wolał raczej dać do myślenia co bardziej gorącym głowom. Wszak ktoś stąd mógł znać Bernarda z innej, mniej przytulnej scenerii, a tępym umysłom, zaprawionym alkoholem, różne głupoty mogą przyjść na myśl.

- Wiśniówki dla mnie. I siwuchy dla tamtych jegomościów - stuknął trzymaną między palcami monetą o blat - Tylko nie chrzczonej, jeśli łaska… - mruknął, odsłaniając na chwilę błysk srebra, po czym szybko zamknął dłoń. Nie zamierzał afiszować się bogactwem w tak podłej spelunie, ludzi zabijano wszak nawet dla brzęczącej miedzi; z drugiej strony, karczmarz wyglądał na takiego, który bez odpowiedniej zachęty nic nie pomoże, a i jeszcze w kufel napluje.

Temu zaświeciły się oczy na widok monety. Bąknął coś pod nosem, co można było odczytać za “tak dzieju” po czym uwinął się szybko i ani Bernard się obejrzał a na szynkwasie pojawił się kielich rudawego płynu a karczmarz popłynął do stolika obleganego przez Łozę i jego kompanów z buteleczką siwuchy. Towarzystwo przyjęło trunek z okrzykiem radości. Karczmarz wskazał łapskiem Wolnera stojącego przy barze. Zamarudził przy gościach jeszcze chwilę, po czym wrócił za ladę. Nachylił się nad blatem. Gdy Dobry przysunął się, szepnął mu do ucha zionąc przy okazji cebulą.

- Dziękują za trunek i zapraszają do stolika.

Posunięta po blacie moneta zniknęła w dłoni karczmarza.

Kat umoczył usta w alkoholu; tak jak podejrzewał, z wiśniami miało to tyle wspólnego, że “Wiśnia” zapewne wołali na przemytnika, który szmuglował użyty do produkcji trunku spirytus. Napój palił gardło i był słodki jak ulepek, brzeg kieliszka przykleił się do warg Bernarda. Zostawił sobie połowę “specjału” i podszedł do stolika wesołego towarzystwa, podsuwając sobie stołek.

- Bernard - przedstawił się krótko - Sługa magistratu - dodał, zgodnie zresztą z prawdą. Chwalić się swoim zawodem otwarcie nie chciał, kto wie, co jeszcze sobie chłop pomyśli; pragnął jednak zachować pewien dystans od prostaczków, wszakże nie przyszedł tu jako ich kolejny kompan do picia. Zauważył jak jeden z kompanów chłopa szturchnął sąsiada wskazując na odsłonięty miecz, po czym szepnął mu coś do ucha. Miejscowi najwidoczniej rozpoznali kata, który nie był w mieście anonimowy.

Zlekceważył tą drobnostkę i uniósł kielich, przepijając do Łozy.

- Wasze zdrowie! - uśmiechnął się - Cieszy mnie niezmiernie, że po tym parszywym padole uczciwi ludzie jeszcze chodzą, co to na niesprawiedliwość reagują, jak trzeba… - zmoczył usta w wiśniówce, ale wziął tylko mały łyczek - Nielicha wam się historia przytrafiła, ale całej nie dane było mi usłyszeć. Opowiecie może coś o tej plugawej magiczce…? - zachęcił świadka.

- Że so? - chłop spojrzał na niego mętnym wzrokiem. - O kim?

Najwidoczniej miał już nieźle w czubie i chyba nie bardzo wiedział o kogo pyta kat.

- Wiedźma. Co na złoto miejskie się pokusiła i niewiastę w waszej wiosce umordowała - kat powtórzył wolno i spokojnie - Ją widzieliście, prawda? Jak karawanę rabowała...A w wiosce też ją napotkaliście?

- A ta… - pytany zmarszczył czoło jakby intensywnie myślał. - No, we wsi? We wsi… - czknął głośno. - a przeco mnie tak wypytujecie? Napijta się z nami!

Reszta towarzystwa odłożyła już kufle i zaczęła się rozglądać wokół szukając najwidoczniej innego miejsca gdzie mogliby się przysiąść a dziewka co to już zdążyła chłopinie rękę pod koszulę wrazić, czem prędzej ją wyciągnęła i zaczęła zapinać guziki na bluzce, zapobiegając wyskoczeniu pokaźnych piersi.

Bernard potarł twarz. W takim stanie na spokojnie od chłopka nie dowie się niczego sensownego. Pijanemu prawda pomyli się z fickją, a i z bełkotu nie idzie słów wyłowić. Zniecierpliwiło go to ciągłe granie w kotka i myszkę, miał wrażenie, że niewidzialna ściana odgradza go od prawdy, choć ta cały czas zdaje się być na wyciągnięcie palców. Coś mu umykało, choć sam nie wiedział co, i to uczucie drażniło kata, jak jątrząca się rana. Za każdym razem, gdy zdawało mu się, że w sprawie wiedźmy i towarzyszących jej tajemniczych wydarzeń jest o krok od zrozumienia, złośliwy los piętrzył przed katem kolejne przeszkody. Tym razem jednak był zdeterminowany, by nie pozwolić umknąć wątłej nitce śladu. Pochylił się nad pijaczyną.

- Komuś się wasze gadanie podejrzane wydało - rzucił, wbijając oczy w czerwone oblicze Łozy - Polecenie jest, żeby was do lochów odstawić. Na dokładniejsze przepytanie - położył nacisk na słowo “dokładniejsze”. Blefował, rzecz jasna; na takie złamanie prawa by się nie ośmielił, choć pewnikiem dałby radę się wyłgać. Ale gra się taką kartą, jaką się ma, a Bernard obecnie miał w rękach same blotki. Odchylił się do tyłu, wypijając resztę wiśniówki, ciekaw, jak chłop zareaguje i jak będzie się bronił przed przesłuchaniem.

Na słowo “lochy”, towarzystwo prysnęło w jednej chwili, zostawiając Łozę na pastwę kata.

- Ale jakże to? - chłop rozejrzał się wokół siebie robiąc wielkie oczy, jakby teraz dopiero przyuważył, że w karczmie siedział. - Jak… dokładne? - pisnął. - Kto? - Gadał ciągle nieskładnie, lecz wydawało się, że alkohol nagle wyparowuje z jego głowy, pozostawiając na czole drobne krople. Kat nie potrafił tego określić dokładnie i zapewne nie ująłby tego w słowa, ale chłopek wzbudzał w nim jakiś instynktowny brak zaufania. Jakimś zmysłem wyczuwał, kiedy przesłuchiwany mówi prawdę, a kiedy łga, żeby skórę ocalić; a teraz podobne poczucie fałszu towarzyszyło mu, kiedy przyglądał się Łozie. Może to jego uciekające spojrzenie? Może dziwny zbieg okoliczności, że tak się znalazł nagle i pomocnie? Może ubranie, które leżało na nim dziwnie sztywno, i było podejrzanie czyste – znak, że chłop nabył je niedawno, a więc miał niespodziewany przypływ gotówki? A może wieloletnia praktyka, która podpowiadała katu, że prostaczkowie władzy, a prawa w szczególności unikają bardziej, niż demony wody święconej, i z własnej woli do magistratu by się przenigdy nie zgłosili, choćby ich batem zaganiać?

- Ano tak to - starał się zachować obojętny ton głosu, ale odruchowo zacisnął palce na pustym kieliszku; szykował się na daleki strzał i bał się, że chybi. Zmarszczył czoło, wyławiając z pamięci imię i rzucił je w powietrze - Ziomek wasz z Trudki. Niejaki Skiba – podpuścił pijaczynę i czuł, że z napięcia drobne krople potu wędrują po jego plecach pod koszulą, a palce miażdżą kubek - Widzicie, ktoś się do wioski pofatygował, wasze rewelacje sprawdzić...wszak kradzież sprawa poważna, gardłowa. Nie martwcie się jednak - dorzucił z serdecznym uśmiechem - Jak wasze słowo prawdziwe, nic wam nie grozi...tutejszy kat tylko dla krzywoprzysięzców bywa specjalnie przykry - przechylił głowę, zawieszając wzrok na twarzy chłopa.

​- Skiba... - pisnął Łoza wysokim falsetem. - Ale jakże to... ja przeca ino... - otarł pot z czoła rękawem koszuli myśląc intensywnie. - A wyście kto taki, że mnie tutaj indagujecie? - zaatakował nagle. - Jaki po temu interes macie?

Tyle Bernardowi wystarczyło. Specjalnie „pomylił” się kilka razy w rozmowie, dając przesłuchiwanemu szansę na sprostowanie. Skiba wszakże nie żył, rzekomo przez wiedźmę umordowany, takoż nic na Łozę rzec nie mógł. Bernard wątpliwości rzucił precz; teraz był pewien swoich podejrzeń i krew się w nim zagotowała. Tak zakpić ze sprawiedliwości! Nikt, ale to absolutnie nikt wedle kata nie mógł stać ponad prawem. A prawo to wykorzystać jeszcze, by niesprawiedliwe kogo pogrążyć..Gniew strzelił czerwonym rumieńcem na twarz mężczyzny. Niewiele myśląc, wyciągnął przed siebie dłoń i chwycił franta za koszulę, a potem pociągnął w dół, waląc podbródkiem Łozy o blat stołu.

- Gnido parszywa - syknął przez zaciśnięte zęby - Inaczej zaraz zaśpiewasz, jak cię na łoże kaźni dam! - sapnął przez nos w gniewie i przybliżył swoją twarz do mordy ochlaptusa, aż owiał go przepity, spirytusowy oddech - Ile i kto ci zapłacił, żebyś sobie sprawiedliwością i słowem rzyć wycierał?! Gadaj zara, bo jak nie…- słowa niewypowiedzianej groźby zawisły w powietrzu między mężczyznami. Bernard poniewczasie zdał sobie sprawę z tego, co właśnie uczynił. I z faktu, że odpowiedzi na zadane pytanie może lepiej byłoby nie usłyszeć, dla własnego dobra i spokoju...Ale co się stało, to się nie odstanie; w raz zaczętą grę trzeba było grać dalej.

- O bogowie litość miejcie - stęknął teraz przerażony nie na żarty chłopina - Powiem! Powiem szyćko, tylko nie bijta, nie straszta biednego… Co ja pocznę? Co dziateczki moje? i babinka? - łkać zaczął i biadolić a biadolenia i łkania coraz to więcej było w jego nieskładnej mowie.

Bernard poluźnił uchwyt, pozwalając biedakowi złapać nieco oddechu, ale nie puścił go całkiem. Chłopek jeszcze gotów dać dyla...Potrząsną lekko Łozą.

- Nie jojczcie mi tu jak stara baba! - mruknął, ale gniew już z niego uchodził. Żal mu się chama zrobiło, cóż w końcu głupek winien, że kto go jak owieczkę wycyckał - Pytanie wam zadałem. Odpowiecie szczerze, jak u kapłana na spowiedzi i będziecie wolni. A może nawet o srebrnika bogatsi - dodał łagodniej - No! - twarde nutki znów zagrały w jego głosie - całego dnia nie mam. A zwieść mnie spróbujecie, to wasze dziateczki długo was nie zobaczą…
- Powiem, powiem jako było, tylko dobry panie, nie trzęście mną już bo ze mnie żywot wytrzęsiecie - w oczach chłopa pojawiła się nadzieja na wyjście z opresji cało a może jeszcze na dodatkowy zarobek. Odchrząknął, widząc zniecierpliwienie rozmówcy. - Tedy ze dwa dni temu do mnie przyszedł człowiek pewien i pedzioł co w lochach jendza tako przeklenta siedzi a zła tako, czary przeklynte na dziecka rzuca, przez co to nie jedno już pewnie zemrzało, ino trza na nią papióra, bo to taka śprytna baba, co to się na niej nie chcom poznać. I gadajom tak dalej, co trza takiego dobrego człeka jako ja, żeby na niom dowód był…

Spojrzał na kata, jakby sprawdzając czy historii posłuchanie daje, po czym kontynuował.

- No i tak ode słowa do słowa, pedzioł mi co i jak mam przedstawić. No to tako żem uczynił.

Uczepił się rękawa kata.

- Panie, ja przecie nikogo ukrzywdzić bym nie dał, tyle że jendzy tej to przecie tylko pohybel!

W miarę jak chłop nieskładnie opowiadał swoją historię, kata ręka odczepiała się powoli od jego koszuli, aż w końcu pacnęła o stół. Bernard wbił pusty wzrok w Łozę. Chwilę poruszał ustami, jakby coś chciał powiedzieć, aż w końcu tylko westchnął ciężko, wydobył z sakiewki srebrnika i rzucił na stół. Pokręcił głową.

- Wynocha z mojego miasta - powiedział miękko - i niech wasz noga więcej tu nie postanie, panie Łoza, jeśli faktycznie to wasze miano, a nie kolejna bujda...No już! - podniósł głos - jeszcze was widzę?!

Chłop zerwał z głowy czapę, pokłonił się bardzo nieskładnie. Przez chwilę nawet zastanowił się czy dobrodzieja po rękach nie całować ale najwidoczniej odszedł od tego pomysłu. Szurając stołkiem i o mało nie przewracając ławy odszedł kroków kilka, po czym wrócił jeszcze szybko monetę łapiąc ze stołu, skłonił się raz jeszcze i tak jak stał, wybiegł z karczmy.

Kat siedział oniemiały. Głowę ujął w dłonie, poczuł się nagle stary, zmęczony i bezsilny. Czarne myśli zbierały się w jego głowie, a z każdej chmury szczerzyły się do niego kpiące uśmiechy. Chwilę przecież temu, u skryby w pokoju, obiecał sobie i Kranzowi, że nie będzie zbyt dociekliwy. W końcu nie raz dostał po łapach od rajców i zarzekał się, że będzie bez szemrania wykonywał ich polecenia, w imię spokoju i nie mieszania się w sprawy, które najzwyczajniej w świecie go przerastały. Ale...zawsze było to chędożone „ale”; w starym, beznamiętnym kacie mieszkał jeszcze przecież ten pełen ideałów, zapalczywy chłopak, który rzucił pięknie płatną i wpływową posadę po swoim ojcu i precz poszedł w świat, pracując za miskę strawy i kąt do spania, a to i tak nie zawsze. Co narażał się na niewygody, kpiny i realne zagrożenie, bo był przekonany, że sprawiedliwości trzeba każdemu, a on, z racji swego fachu, musi ją wszędzie nieść.

Czuł się parszywie. I nie wiedział, czy bardziej pogrążała go świadomość tego, w jakie kłopoty teraz się wpakował - wszak spisek z wiedźmą i „zagrabionym” przez nią złotem musiał mieć możnych protektorów, skoro poświęcono tak dużo, by go zamaskować; czy bardziej mierziła go myśl, jak ma uświnione ręce, bez namysłu służąc ludziom, którzy nawet spisane litery prawa mieli za nic. Jak można czynić sprawiedliwości, i wymagać od kogoś, by trzymał się kodeksów, skoro u fundamentów tego porządku zalęgła się zgnilizna? Bernard był wstrząśnięty i zdruzgotany tym nagłym odkryciem, a pamięć nie oszczędziła mu goryczy, podsuwając mu wspomnienia własnej pewności i dumy, kiedy z takim zapałem bronił swych poglądów przed panienką Kesą.

Spomiędzy palców obejmujących skronie dojrzał zostawioną przez chłopa niedopitą flaszkę. Wyciągnął ku niej dłoń i chciwie przechylił do ust, aż alkohol spłynął mu po brodzie. Nie poczuł się od tego wcale lepiej, choć przynajmniej trunek wyrwał go z odrętwienia. Cóż, trzeba jeszcze złapać kilka nitek i kawałków brakujących w tej całej układance. Choćby zajrzeć do lochów i z ksiąg, albo od Kulawca dowiedzieć się, kto przywiózł wiedźmę – jeśli rzeczywiście to była wiedźma, a nie jakaś obłąkana wiejska dziewucha, co się akurat pod rękę łapaczom nawinęła – do katowni. I kto list na nią wystawił.

Wzdrygnął się; to da mu zgrubną odpowiedź, kto za spiskiem stoi, a prawda niekoniecznie musi być miła...i bezpieczna. Jedno postanowił na pewno: decyzję, co tym całym odkryciem zrobi – czy dla siebie zachowa, czy na światło dnia wywlecze – zostawi sobie na spokojny namysł; jeszcze nie teraz. Odwlekanie niczego dobrego nigdy nie przyniosło, ale naprawdę teraz nie czuł się na siłach dokonywać takich wyborów. Młody idealista w jego wnętrzu szarpał się i dźgał nierozpalonymi nożami sumienie kata; z drugiej strony stary, doświadczony cynik, który pragnął tylko spokoju i stabilizacji, nie poddawał się tak łatwo...Zresztą, łatwiej wymyślić, niż zrobić; co dalej z tą nagą prawdą czynić, Bernard nie miał na razie bladego pojęcia.

Otulił się mocniej płaszczem, zarzucił na głowę kaptur i bez słowa opuściła karczmę. Kiedy szedł ulicami miasta w kierunku lochów, minę miał taką, że nikt nie ośmielił zastąpić mu drogi...

[MEDIA]http://fc09.deviantart.net/fs46/f/2009/197/9/c/Cloak_by_MarkoTheSketchGuy.jpg[/MEDIA]

Felidae 09-10-2013 21:22

Ludzie to dziwne dwunogi – myślała Niloufar obserwując stado samców skupione przy sztucznym słońcu - prawie nieowłosione, niezgrabne, niezbyt zwinne… no może z małymi wyjątkami… i wydające z siebie strasznie dużo śmiesznych dźwięków . Do tego większość z nich okropnie śmierdziała i prawie nie miała zębów.

Łasiczka nadziwić się nie mogła jak radzili sobie na polowaniu.

Jej pani była inna. Owszem, na początku wydawało się, że będzie taka jak inni z jej gatunku, ale Nena rozumiała świat, tak jak rozumiała go Niloufar, żyła tak, tak nakazywały prawa natury. No i dbała o nią.

No przynajmniej dopóki nie wybrały się w tą niebezpieczną podróż. Niloufar nigdy nie była tak daleko od rodzinnej nory. Nie rozumiała też po co jej pani opuściła swoje rodzinne gniazdo… Bała się. Ale ufała jej, ufała i kochała. Dlatego podążała za nią krok w krok. A teraz Nena była w potrzasku.

Wąsiki łasicy poruszały się szybko ze zdenerwowania.



Samce ludzi były obrzydliwe. Zachowywali się jak stado wygłodniałych wilków. Toczyli coś po kawałku płaskiego drewna na gałęziach, a potem albo wyli z radości, albo rzucali się sobie do gardeł. Łasiczka starała się wypatrzeć samca-alfa, ale dłuższa obserwacja nie przyniosła efektów. Czy byli tak samo niebezpieczni jak głodne wilki? Jak dostać się do leśnej pani niezauważenie?

Małe stworzonko tuptało tam i z powrotem kryjąc się w mrocznych kątach.
Czuła, że jej pani znajduje się za wielkim kawałkiem drewna w ścianie. Już nieraz widziała jak ludzie je przesuwają aby odkryć otwór wejściowy.

Postanowiła się przyczaić, pomimo strachu, który odzywał się od czasu do czasu w jej głowie nakazując ucieczkę. Może jej pani domyśli się, żeby przywołać któregoś z samców? Może pojawi się okazja aby wślizgnąć się do środka? Może samce usną i wtedy przyjrzy się bliżej tej drewnianej zasłonie? Odezwała się mentalnie do pani, dając sygnał, że jest, ale, że nie znajduje drogi do środka.

Jest! Dobrze jej znany, budujący sygnał od Neny zalał zmysły łasiczki. Zrozumiała ją. Nos Niloufar poruszył się z radości.

Było już tak blisko!

Skulona tuż przy ścianie w pobliżu drzwi zamarła wyczekując, jak wtedy, gdy wypatrywała swojej ofiary, kiedy polowała. Oby tylko udało im się uciec, jak najdalej stąd.



Tymczasem zza masywnych drzwi rozległo się wołanie znanego Niloufar głosu:

- Hej!! Hej, jest tam kto?! Wody!!!

aveArivald 09-10-2013 22:41

Orin zastanawiał się jeszcze przez chwilę aż w końcu podjął decyzję. Koniec wahania - powiedział sobie - czas działać. Z wydarzeń ostatnich godzin wynikało, że von Gass przetrzymywał ich w jakimś prywatnym loszku za murami miasta. Jeśli nowoprzybyły tu niziołek mógł mieć gdziekolwiek przychylnych znajomych to z pewnością byli to stali klienci Złotego Garnca, gdzie całkiem nie tak dawno odstawił niezły występ. Uisdean był ostatnią deską ratunku, Orin nie miał pojęcia do kogo jeszcze mógł zwrócić się po pomoc. Tym razem jednak postanowił być ostrożniejszy wobec elfa i nie podejmować decyzji zbyt pochopnie.

Ruszył w poprzek ulicy i zatrzymał się dopiero tuż przy wejściu do karczmy. Zawahał się jeszcze na krótki moment lecz zaraz po tym wyobraził sobie, że wszyscy wkoło nabijają się z jego tchórzostwa.

Pchnął pewnie drzwi i wszedł do środka gdzie panował umiarkowany gwar rozmów. Przy kilku ławach siedzieli jacyś ludzie, których niziołek nie znał. Za barem stał ten sam karczmarz który poprzednio kazał Orinowi czekać na kontakt z ludźmi elfa. Wtem chyba w końcu los uśmiechnął się do barda. Dojrzał bowiem jak z zaplecza wychodzi promieniejący wdziękiem i pewnością siebie elf, będący jego nadzieją na ratunek. Usiadł przy jednym z miejsc opodal baru i pogrążył się w rozmowie z karczmarzem który podszedł do niego.

Seaghdh wydawał się być w doskonałym humorze. Zaśmiał się głośno na słowa karczmarza i poklepał go przyjacielsko po ramieniu. Właściciel gospody w końcu przetarł odruchowo stół, pokłonił się i odszedł za ladę. Orin podszedł niespiesznie do stolika obserwując ciągle długouchego. Gdy był w połowie drogi, ten zauważył go. Na jego twarzy odmalował się przez krótką chwilę wyraz zdziwienia. Po chwili jednak jego twarz rozpromieniła się ponownie.

Rozejrzał się po karczmie lustrując gości.
- Witaj mój mały przyjacielu - wskazał na wolne krzesło obok. - Cieszę się widząc cię w zdrowiu.

- I ja cieszę się, żem zdrów - odparł Orin siadając obok elfa - Czy… nieproszeni goście, z którymi ostatnio miał pan do czynienia nie narobili zbyt wielu szkód?
Grymas, który przebiegł przez twarz Uisdeana można było uznać za niezadowolenie.
- Straciłem trzech ludzi i dobrą kryjówkę - rzekł, nie tak już radosnym głosem, lecz zaraz zmienił ponownie ton. - Ale… - machnął ręką jakby odganiając natrętną myśl - mówcie co u was?

- Ja właśnie w tej sprawie panie Uisdean… - rzekł niziołek spoglądając na rozmówcę spode łba - Jak widzicie, nie mam dziś przy sobie swojej wspaniałej lutni. Nie mam też swego dobytku i ledwo co uszedłem z życiem. Przyszedłem po… - przerwał zastanawiając się po co tak na prawdę przyszedł - Po pomoc… - jego ton zmienił się na nie znoszący sprzeciwu, twardy i zdeterminowany - Musicie nam znów pomóc panie Uisdean. Nenie grozi niebezpieczeństwo a Cathil też jest ścigana przez straż. Pomóżcie nam odebrać nasz dobytek i zniknąć, wydostać się za bramy miasta.
Uśmiech na twarzy długouchego stężał w jednej chwili jak powierzchnia kałuży ścięta nagłym mrozem.
- Nic nie muszę. Mieliśmy pewną umowę, z której się wywiązałem. NIC nie muszę przyjacielu - wbił wzrok w niziołka a w jego oczach widać było chłód.

- Oczywiście, nic pan nie musi panie Uisdean. Ja też nic nie muszę. Nie muszę na przykład iść do straży miejskiej by zgłosić przekręt i kradzież dzieł de la Picza, których właścicielem jest von Gass
Przez chwilę zapadła między nimi niezręczna cisza, którą nagle przerwał głośny śmiech elfa.
- Zapomniałeś, mój mały przyjacielu o jednym - odparł przerywając nagły wybuch wesołości. - To CIEBIE szuka straż miejska.
Zerwał się nagle z miejsca, przewracając krzesło na którym siedział. Gwar w sali umilkł. Wszyscy skupili na nich swoją uwagę.
- To, to - wskazał palcem na niziołka - ZŁODZIEJ! Straże! Wezwijcie straże!
Orin zauważył, że część osób wstała z miejsc. Na razie niepewna co czynić. Kilku mężczyzn sięgnęło po broń.
- Panie, panowie - zaczął spokojnie Orin powoli podnosząc się z krzesła - O! Widzę wiele znajomych twarzy! - uśmiechnął się - Wybaczcie mojemu przyjacielowi, mnie też by trochę poniosło gdybym przegrał zakład - niziołek zaczął kierować się w stronę wyjścia. - Nie ma się czym przejmować! Jutro omówimy sprawę ponownie. Na trzeźwo! Całuję rączki pięknej damy - zwrócił się z szarmanckim ukłonem do stojącej najbliżej niewiasty a już po chwili wyszedł na zewnątrz i zniknął w tłumie. Ktoś co prawda puścił się za nim w pogoń ale mały zdążył już czmychnąć i się schować.
Niebezpieczeństwo minęło lecz rozwiązanie ich problemu stawało się dla niziołka coraz bardziej problematyczne. Nie był pewien czy Uisdean blefował z tym, że Orina poszukuje straż czy może rzeczywiście bard jest poszukiwany? Jedynym słusznym wyjściem, które widział w tamtym momencie było... wzięcie nóg za pas i jak najszybsze ulotnienie się z miasta. Mało honorowe, mało bohaterskie lecz jedyne jakie przychodziło mu do głowy. Ocalić własną skórę.

Bard błąkał się po ulicach miasta bez wyraźnego celu, szukając jakiejś inspiracji, wskazówki, znajomej twarzy... Nic takiego jednak nie znalazł... W końcu jednak zawędrował przed świątynię... Dawno już się nie modlił. Może właśnie teraz powinien? Czyżby to była ostatnia deska ratunku? Zwrócenie się do siły wyższej o cud i nadzieja, że wszystko dobrze się ułoży? Nie miał nic lepszego do roboty więc przecisnął się przez tłum do schodów prowadzących w głąb wielkiego gmachu.

Był jednak pewien co do jednego. Do "Złotego Garnca" nie było już po co wracać.

obce 10-10-2013 00:02

Znasz tą opowieść, mała Irgo? Mała dziewczynko zakradająca się nocą do geru żercy?

Pamiętasz opowieść o Halle, szybkonogim chłopcu, który obiecał wykraść perłę ze stawu Rihti, wodnego węża? Perłę okrągłą jak księżyc i białą jak śnieg z najwyższych szczytów Południowych Gór? Pamiętasz czego pragnął i co musiał zrobić?

Pamiętasz? Pamiętasz miękki jak owcze runo głos Orlego, jego czarne oczy, w które już wtedy zapadałaś jak w otchłań? Pamiętasz dotyk jego oznaczonej znamieniem ręki kiedy opowiadał jak…
...kamienie, kości świata, były twarde i chłodne w jego palcach. Lgnęły do jego skóry, karmiły się jej ciepłem, nie chciały opuścić wygodnej kolebki dłoni. W brzuch wbijały mu się długie drzazgi drzewa, któremu ukradł jedno z węźlastych ramion, kaleczyły podbrzusze. Ale Halle wiedział czego pragnie, wiedział co musi zrobić. Okrągła jak księżyc perła, oko węża, błyskało do niego spod gładkiej tafli wody. Trzymając się mocno pokrzywionego konaru, widział wyraźnie białe sploty śpiącego na dnie stawu gada.

Wiedział, że nie może zbudzić Rihtiego.
Wiedział, że nawet najmniejsza zmarszczka nie może pojawić się na nieruchomej powierzchni stawu.
Nawet najmniejsza zmarszczka, nawet najmniejszy krąg na wodzie.
Stara Irga zakrzywia palce jak szpony, wbija pożółkłe paznokcie w kamienny parapet. Pozwala myślom krążyć swobodnie, ale te - podobnie jak kruki zataczające dookoła niedalekiej wieży nieregularne spirale - obracają się wciąż wkoło Źródła.

Gdzieś znajdował się kamień. Kamień ze skazą, kamień pęknięty, kamień niedoskonały, którego kształtów nie wygładziła jeszcze rzeka losu. Skryty przed jej wzrokiem czekał na nią.

Kotwica.
Ostoja.
Przystań, w której mogłaby schronić się Brzoza i wszyscy inni, na których Źródło wypaliło swój ślad, których przyżegnało jak rozpalonym żelazem.

Czy mogła być nim ona? Nie. Ona nigdy nie była kamieniem. Była olchą, była zimnym żelazem, od zawsze - z mocy krwi - przewodniczką, narzędziem losu i starych praw. Lecz nigdy kamieniem, nigdy kością ziemi. Więc kto? Więc co?

Podopieczny jasnej dziewczyny, myśli tknięta nagłym przeczuciem, nagłym skojarzeniem, wspomnieniem nieodległej chwili. Wysoki mężczyzna nachylający się ponad młodą Brzozą jak wiekowy dąb. I była w nim twardość kamienia, było ciepło przechwyconych promieni słońca. Był spokój opustoszałego nocą miasta. Była cicha, milcząca siła.

Mógł być TYM kamieniem. Mógł być…
Halle nieskończenie powoli wsunął dłoń trzymającą kamień w taflę wody. Pamiętasz, mała Irgo? Pamiętasz jego zaciśnięte usta? Krew zastygającą na brzegach rany pozostawionej przez szpony myszołowa? Pamiętasz krople potu, które wyciskało z jego skóry słońce? Pamiętasz wyraz pobliźnionej twarzy Orlego, gdy sączył ci do ucha te słowa? Zapach kumysu, którym nasycony był jego oddech?

Pamiętasz? Już ściskał w palcach perłę, trzecie oko białego węża. Przez jeden moment był równy widzącym, przez moment przeczuwał kręte ścieżki losu, czuł ich pasma. Zdradziła go jedna kropla. Jedną kropla, która rozeszła się kręgami po gładkiej jak brzuch młodej kobiety powierzchni stawu. Jedna kropla, która zbudziła śpiącego ducha.

Szybkonogi Halle stracił tamtego dnia niemal wszystko, nie zyskując nic prócz znamienia we wnętrzu prawej dłoni, które nosił do końca życia. Duchy i los zawsze wymierzały okrutne kary nieudolnym złodziejom.
Stara Irga nie potrafi jednak myśleć o jego stracie, odgania wspomnienie czarnych jak studnie oczu Orlego, jego pobliźnionej twarzy. Źródło szepcze do niej i - gdzieś na granicy snu i jawy - szeptunka przeczuwa jego naturę, jego istotę. Słyszy dźwięk uderzających o taflę wody kropli. Niemal potrafi uchwycić ich miejsce poza znanym jej światem starych praw.

Wciąż znużona przymyka oczy, pozwala się ponownie porwać kolejnej fali snu, dryfuje na niej ku czerni pełnej chłodnego dotyku kamienia i opadających w wodę kropli.

Kap...
Kap...

KAP...

kanna 10-10-2013 13:06

Kesa uśmiechnęła się do dziewczyny.
- Pozwolisz? -zapytała siadając obok. - Jak się czujesz?
- Dzień dobry - von Szantówna uśmiechnęła się do niej blado. - Tak oczywiście. - Wskazała wolne krzesło. Herbaty?
- Bardzo chętnie


Marina wstała. Podniosła porcelanowy dzbanuszek i nalała wywaru do filiżanki. Po pokoju rozszedł się świeży zapach rumianku.
- Jeszcze trochę słabo, ale dziękuję. Dziękuję za wszystko co pani dla mnie zrobiła.
- Kesa
- medyczka uśmiechnęła się znowu. - Jestem od ciebie niewiele starsza, Marino.

- Kesa -
powtórzyła dziewczyna, oddając uśmiech. - Pracujesz dla mojego ojca?
- Nie przepadam za zwrotem “pracować dla kogoś”, ale ..w sumie tak, jeszcze przez pięć dni płaci mi twój ojciec.

Westchnęła.
- Wiesz, ze zginęła moja protegowana? Kobieta, której duszę leczyłam?

Dziewczyna drgnęła.
- Ja… ja na prawdę nie chciałam, żeby zginęła. - Głos jej drżał. - Nikt tego nie powie głośno, ale wszyscy tak na mnie patrzą. Wszyscy myślą, że to przeze mnie.
Filiżanka trzymana w ręce wypadła jej z ręki rozbijając się o podłogę. Wstała gwałtownie przewracając krzesło.
- Och… - przykryła dłonią usta. - Przepraszam.
Do pokoju weszła zaniepokojona Marta.
- Wszystko w porządku panienko?
- Tak… Ja przepraszam.
- Nic się nie stało. Posprzątam
- schyliła się by zebrać potłuczone szkło
.
- Chodź - Kesa rzuciła szybkie spojrzenie na Martę, a potem ujęła Marinę pod ramie i pociągnęła delikatnie za sobą, w stronę ogrodu.
- Widziałam Marthę krótko przed i zaraz po śmierci.. nie mówię tego, żeby cię straszyć - zapewniła dziewczynę. – Wiem, że Martha nie była by w stanie nikogo zatrzymywać ani nikomu stawać na drodze. Sądzę, że ktoś przyszedł specjalnie po to, żeby ją zabić. Moim zdaniem nie chodziło o ciebie. Nie jesteś winna śmierci Marthy.
Spojrzała uważnie na dziewczynę. Mała była przestraszona, nic dziwnego, obawiała się o swoje zycie...

- Nie? - przez jej twarz przebiegł blady uśmiech. - Ale dlaczego ktoś miałby chcieć ją zabić?
- Powodów może być wiele…
- odpowiedziała Kesa wymijająco. - Ale ważniejsze pytanie brzmi - dlaczego ktoś miałby chcieć skrzywdzić ciebie?

Marina usiadła na białej ławeczce przy krzaku czerwonych róż.
- To ma coś wspólnego z pracą taty. Nie wiem dokładnie. Zdaje się, że tata nadepnął na odcisk jakiemuś złemu człowiekowi.
Kesa przysiadła obok, ostrożnie, żeby nie spłoszyć dziewczyny.
- Ten zamach na ciebie w lesie też? - dopytała - Myślisz, że to ojciec się w coś wplątał?

- Och, jestem pewna - westchnęła. - Tata jest bardzo uparty i… Słyszałam raz jak się pokłócił z pewnym człowiekiem, że zapłaci za swój upór.
- Taaak… ja też coś słyszałam. Oczywiście, twój ojciec odmawia wszelkich komentarzy. Znasz tego człowieka, z którym się pokłócił?


Szantówna zamyśliła się przez chwilę.
- Nie wiem jak się nazywa. Widziałam go jednak kilka razy. Zdaje się, że jest kupcem, czy kimś w tym rodzaju.
- Opisz mi, proszę, jak wygląda. No i przede wszystkim gdzie go widziałaś. To był jakiś sklep, targ? Czy tutaj, w domu ojca
?

- Przyszedł kiedyś do domu ojca, po czym zamknęli się w jego gabinecie i kłócili głośno. Ale widziałam go też kilka razy jak rozmawiał z innymi rajcami - zmarszczyła czoło jakby starając się przypomnieć sobie pewne fakty. - Jest postawnym mężczyzną, z dużym, krzaczastym zarostem. Ubrany po kupiecku, stąd pewnie pomyślałam, że może być kupcem.
- Wygląda na to, ze może być rajcą.
. - zastanowiła się głośno Kesa. - Czy oni zbierają się.. no.. na obrady, nie wiem, powinni się spotykać wspólnie.
Nie wiadomo było, czy pyta się dziewczyny, czy po prostu myśli na głos.

- Hmmm… Nie wiem, ojciec trzyma mnie z daleka od polityki.
- Poczekaj na mnie, Marino
- powiedziała Kesa. - Zorientuję się, gdzie zbierają się rajcy i pokażesz mi tego mężczyznę.
- Nie obawiaj się
- podniosła dłoń do góry, w uspokajającym geście. - On ciebie nie zobaczy, zaaranżuję to tak, żebyś była niewidoczna.

To nie powinno być trudne – myślała Kesa. – Na pewno jest ustalone miejsce, gdzie zbierają się rajcy.. wystarczy popytać, a potem zadbać, żeby schować się gdzieś w bliskiej okolicy z Mariną …. Zapytać, ale nie Von Szanta, oczywiście choć on powinien wyjaśnić mi, czemu jego pełnomocnictwa nie działają i nie chcą mnie wpuścić do lochów…

Szła szybko, kierując się w stronę dziedzińca – tam powinna znaleźć kogoś, kto ją poinformuje. Gdyby się zastanowiła, pewnie odpuściła by sprawę Szantówny i wróciła do męża Marthy… albo do lochów.. albo do Staruchy, która też ją intrygowała, ale jednocześnie niepokoiła… zbyt dużo rzeczy zadziało się na raz.

Nie to spodziewała się znaleźć w mieście, czuła narastający niepokój, jakby jakiś nurt porwał ją i ciągnął, bezwładną, w stronę wiru… Musiała działać, inaczej utopi się, bezwolna.
Potrzasnęła głową, odganiając głupie myśli i jeszce bardziej przyspieszyła kroku. Teraz nie mogła się już zatrzymać.

Gortar 13-10-2013 17:17

Grek i Gortar
 
Gdyby ktoś zajrzał dzisiaj na rynek Denondowego Trudu zobaczyłby rzecz niecodzienną. Zjechało się wszelakiego ludu mnóstwo. Muzykanci grali na piszczałkach i fletach. Kuglarze rozśmieszali gawiedź. Zjechał cały cech rzemieślników. Nawieziono materiału dwa wozy. Dzisiaj nie było targu. Dzisiaj budowano szafot.


Cathil Mahr.


Tak jak wcześniej czuła roztargnienie i nie była pewna, czy zwracać się do Rolfa o pomoc, tak teraz wahała się czy dobrze zrobiła i czy powinna wskazać strażnikowi miejsce pobytu przyjaciółki. Ona, która zawsze dbała tylko o własną skórę, niezależna. Teraz czuła się za kogoś odpowiedzialna. Jeszcze tydzień temu pewnie odwróciłaby się w drugą stronę i uciekła z miasta, gdy jeszcze mogła. Teraz gotowa poświęcić siebie dla życia Neny. I gdy tylko dopadało ją zwątpienie, sięgała ręką w miejsce, gdzie schowała mały zwitek papieru z kilkoma literami skreślonymi przez Orina.

[i]Być lepszym człowiekiem[/b].

Czekała więc w zaułku, nieopodal miejsca zamieszkania Rolfa. Przyszedł punktualnie, tak jak obiecał a za nim, w dyskretnej odległości, w cywilnych ubraniach szóstka mężczyzn. Wypatrzył ją i podszedł szybko.

- Zaciągnij kaptur na głowę i prowadź - denerwował się trochę i ta nerwowość udzieliła się również jej.


Orin Sorley.



Niziołek stanął w cieniu wejścia do świątyni. Oczy powoli przyzwyczajały mu się do półmroku panującego wewnątrz. W środku przed wielkim ołtarzem klęczało kilka modlących się osób. Świątynia aż kipiała od złotych zdobień natomiast sam ołtarz przedstawiał piękną uśmiechniętą kobietę trzymającą w dłoni złotą monetę. Niziołek rozpoznał ten wizerunek. Świątynia poświęcona Tymorze.



Znał nawoływania kapłanów: “Każdy powinien być śmiały, albowiem być odważnym, znaczy żyć. Odważne serce i gotowość podjęcia ryzyka niszczą pieczołowicie przygotowane plany w 9 przypadkach na 10. Oddaj się w ręce losu i zaufaj swemu szczęściu. Bądź panem swej doli, a szczęście i pecha przyjmuj jako dowód zaufania Pani. Podążaj za swoimi celami, a Pani ci w tym pomoże. Bez jej wskazówek i celów , jakie ci wyznaczy, wpadniesz w objęcia Beshaby, albowiem ci, którzy nie zmierzają w obranym kierunku, zdani są na łaskę nieszczęścia, które nie ma litości. “
Chyba nie mógł lepiej trafić. Pech prześladował jego i jego towarzyszy od dłuższego czasu, nie było więc odpowiedniejszego bóstwa od Pani Szczęścia, o którego pomoc mógłby prosić.
Wszedł w głąb świątyni by uklęknąć koło innych wiernych. Zbliżył się do ołtarza i padł na kolana. Cisza panująca w światyni poczęła koić jego zszargane nerwy. Spojrzał na wizerunek Radosnej Pani po czym zamknął oczy z całego serca pragnąc prosić ją o odmianę złego losu który prześladował jego i jego towarzyszy. Dawno się nie modlił i prawdę powiedziawszy nie wiedział jak zwrócić się do bogini by jego prośba została wysłuchana. Zaczął więc od zwykłego “proszę“. To co nastąpiło potem było niezmiernie dziwne, choć do dziwnych zdarzeń Orin zdążył się już przyzwyczaić. Zobaczył kilka szybko po sobie następujących obrazów. Chatkę nad jeziorem, staruchę którą spotkali w środku, oraz siebie i towarzyszy wokół ognia.
- Ostrzegałam was - rozległ się głos w jego głowie. Słowa były wypowiedziane głosem starej kobiety którą spotkali pamiętnej nocy…
Następnie dostrzegł obraz Pani Szczęścia znajdującą się w głównym ołtarzu świątyni, siebie samego klęczącego przed tym wizerunkiem oraz postać mężczyzny o nieokreślonych rysach, który minął go po czym zasłonił obraz czarna płachtą tak, że niziołek poczuł iż więź z boginią zostaje przerwana. Orin czuł dojmującą świadomość tego iż mężczyzna zrobił to celowo.
Zimno posadzki na policzku było tym co poczuł następnie. Musiał przewrócić się w trakcie tego dziwnego widzenia. Strużka śliny znaczyła fragment jego szaty wstał powoli i chwiejnie niepewny tego co właśnie sie stało i zobaczył nad sobą kilku mężczyzn w kapłańskich szatach. Każdy z nich dzierżył w dłoni długi kij.
- Znowu jeden z was? Przyszedłeś tu się wyspać, co? - Rzucił w przestrzeń jeden z mężczyzn - Ile razy mamy powtarzać, że widok żebraków nie jest miły naszej Pani. Widać będziemy musieli wyrazić się jaśniej.
Po tych słowach zamachnął się kijem na Orina. Zdezorientowany bard próbował powiedzieć że nie jest żebrakiem ale nikt go nie słuchał. Pierwszy cios doszedł celu boleśnie tłukąc lewe ramię, które niziołek wystawił w celu obrony. Nie było po co siedzieć dłużej i czekać na kolejne razy. Zwinnie podniósł się na nogi i zaczął uciekać. Mimo tego zarobił jeszcze kilka ciosów. Zdyszany i zbolały wybiegł przez drzwi świątyni i zniknął w labiryncie zaułków.


Nena Deacair.

Nilofaur usłyszała ruch przy wejściu do nory a chwilę potem poczuła nagłe poruszenie wśród dwunożnych. Ktoś przyszedł. To był zdecydowanie samiec alfa. Zawarczał i wyrzucił z siebie wiązankę dźwięków, którymi porozumiewali się ludzie i po czym wyszedł. Co dziwne, ci którzy zostali nie wrócili do swoich obowiązków lecz poszli odsunąć drewnianą przeszkodę, która oddzielała ją od jej pani.


Irga.


Promienie słońca, które powoli zbliżało się do powierzchni dachów, padły na twarz starej. Zacisnęła przez chwilę mocniej powieki jak gdyby chciała się odciąć od rzeczywistości, zatrzymać jeszcze chwilę w spokojnej krainie snu. Po chwili przestała jednak walczyć. Sapnęła. Przysłoniła kościstą dłonią oczy i usiadła na skraju łóżka. Ozdoby we włosach zagrzechotały. Czekała. Stare kości potrzebowały chwili aby je rozruszać. W końcu sięgnęła po drewniany kostur i wstała opierając na nim część swojego ciężaru.

Kuśtykając wyszła na korytarz. Stukając laską o drewnianą podłogę kierowała się do pokoju Kruczej córki. Tak jak myślała Kruk był w środku, siedząc przy łóżku dziewczyny, trzymał jej dłoń. Gdy weszła, uciekł wzrokiem. Czy wstydził się swojego wczorajszego zachowania? Czy miał jej za złe?

Zamelnschaftówna wyglądała blado, ale była przytomna.

Szeptunka podeszła bliżej. Kruk odgradzał ją od swego pisklęcia. Stanęła przy nim. Przekrzywiła ptasio głowę wpatrując się w dziewczynę. Czekała.

Dziewczyna spojrzała na nią a na twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech. Nie widziała w jej oczach hardego spojrzenia, jak jeszcze dzień wcześniej.

Stara pokiwała z zadowoleniem głową. Sięgnęła do głębokiej kieszeni i wyciągnęła przygotowany wcześniej woreczek z ziołami. W tej samej chwili przez jej ciało przebiegł dreszcz. Krew zawrzała w jej żyłach. Odczuła całym swym ciałem wołanie. Ślad krwi, który pozostawiła dzisiejszego poranka odnalazł ją. Źródło ją wzywało.

Przezwyciężyła nagłą słabość. Złapała równowagę. Zacisnęła mocniej kościste palce na woreczku.

- Każ zaparzyć świeżą wodą - wyciągnęła zawiniątko w kierunku Kruka. - Pój ją przez całą noc. Będzie odzyskiwać siły.

Odebrał podarunek.

Źródło wzywało. Ciepło rozlewało się i przyjemnie drgało w całym ciele.

- Nie lekceważ mych słów - ostrzegła. - Jeśli chcesz ją odzyskać nie zapomnij o wywarze. Co godzinę kubek.

Nie odezwał się.



Bernard Wolner.

Wpadł do gmachu niczym gradowa burza. Ponury. Milczący. Udał się wprost do kanciapy Kulawca. Załomotał pięścią. Może zbyt mocno, pomyślał po niewczasie. Zza drzwi ukazała się twarz klucznika.

- Bernard? - zdziwił się. - Tłuczesz się tak, że myślałem już, że to Nadęty Pomidor znowu przyszedł z pretensjami. - Otworzył szerzej drzwi zapraszając go gestem do środka. - Napijesz się jeszcze?

Kat wszedł zamykając za sobą.

- Co? - spytał jakby teraz do niego dopiero dotarło, że kuternoga o coś go pytał. - A… nie. Dziękuję. Słuchaj Kulawiec, pamiętasz dzień, w którym przyprowadzono tą wiedźmę?

- Pamiętam, dlaczego pytasz?

- Kto ją wtedy przyprowadził?

- Gwizdo.

Gwizdo… Bernard kojarzył kapitana straży miejskiej o niebieskich, zimnych oczach.

- A nakaz? Kto wydał nakaz aresztowania?

Kulawiec zmarszczył czoło. Oparł się pięściami o blat stołu.

- Wybacz. Nie pamiętam ale na pewno napisał je Kranz, jego spytaj.

Od klucznika nic już więcej nie wyciągnął, postanowił więc jeszcze udać się z wizytą do skryby. Ten kończył właśnie pracę i zbierał się do domu.

- Nakaz? - spytał. - Jesteś pewien, że ja go pisałem? Ech… To dziwne, ale nie pamiętam.

Pisarz wypytywał jeszcze Mistrza Dobrego o jego spotkanie w karczmie z Łozą lecz kat zbył go ogólnikami. Musiał wyjść z tego zaduchu na świeże powietrze i chwilę pomyśleć.





Orin Sorley.



Zrezygnowany i sponiewierany wlókł się powoli, z kapturem zaciągniętym mocno na twarz w kierunku miejsca, w którym pozostawili Nenę. Miał wrażenie, że mijani przechodnie wpatrują się w niego i że zaraz ktoś rzuci się z okrzykiem “złodziej! łapać złodzieja!”. Zastanawiał się nad tym co przed chwilą spotkało go w świątyni. Nie miał pewności jak to rozumieć. Czy to wpływ nerwów, zmęczenia i tego co właśnie działo się z nim i jego przyjaciółmi czy też faktycznie doznał widzenia od Pani Szczęścia. Kim był mężczyzna który pojawił się w wizji i przerwał kontakt… tego nie wiedział. Gdy zbliżał się do miejsca przetrzymywania Neny zobaczył dziwny widok. Kilka osób zbliżało się do budynku. Prowadziła ich postać w płaszczu z kapturem. Niziołek miał nieodparte wrażenie, że zna tą osobę. Grupa zatrzymała się przed drzwiami, chwilę trwała rozmowa po czym zakapturzona postać zniknęła w jednym z zaułków. Orin przylgnął plecami do ściany obserwując rozwój wypadków. Grupa otworzyła drzwi i weszła do środka. Usłyszał podniesione głosy i jakieś hałasy dobiegające z wnętrza budynku. Po niedługiej chwili ujrzał jak boczne wejście z budynku otwiera się i wybiegają z niego zbiry które ich przetrzymywały prowadząc związaną postać z workiem na głowie. Zaraz za nimi z wyjścia wypadła grupa która niedawno weszła do budynku. Orin usłyszał krzyki:
- Stać! W imieniu prawa!
Po tych słowach oprychy postanowiły nie podkładać się organom ścigania i zostawić balast w postaci więźnia. Pościgowi nie zależało jednak na pościgu za nimi a raczej na przejęciu więźnia. Jeden z mężczyzn podszedł do więźnia i zerwał worek z jego głowy. Spod przykrycia wyjrzała twarz Neny wyraźnie zdezorientowanej. Mężczyzna, najwyraźniej głównodowodzący powiedział do Neny kilka zdań, z których tylko strzępy dotarły do uszu niziołka.
- … Rolf.... przyjaciółka…nie mam wyjścia…..proces…
Po tej wymianie Druidka spuściła głowę, jakby pogodzona z losem i poszła z mężczyznami w kierunku lochów.
Niziołek był lekkim szoku jednak jego umysł pracował dość sprawnie. Cathil musiało się udać i najpewniej to ona była tą dziwnie znajomą zakapturzoną postacią. Postanowił sprawdzić czy miał rację. Poszedł do zaułka w którym widział znikającą postać. I faktycznie zobaczył zrezygnowaną, siedzącą na ziemi i opartą plecami o ścianę łowczynię.


Irga.

Po wyjściu z domu wciągnęła głęboko w płuca powietrze. Słońce oparło się już o dachy i powoli robiła się szarówka. Ciągle czuła przyzywającą ją krew, dotkniętą przez Źródło. Ptaki nadal zataczały koła wokół ratuszowej wieży. Starucha pozwoliła się nieść nogom wsłuchując się w tętno bijącego miasta. W tętno własnej, gorącej krwi. Szumiała jej w uszach. Dudniła odgłosami kroków. Jej świat zawęził się do odczuwania więzi. Szła bezwiednie, trącana przez przechodniów. Poruszała się niczym liść niesiony wiatrem, porywany podmuchami.

W końcu przystanęła. Ile trwała jej wędrówka? Minutę, może godzinę? Nie była w stanie powiedzieć. Stała dysząc ciężko. Czuła pot spływający jej po plecach i wiatr chłodzący zroszone czoło. Przed oczami miała jeszcze białe plamki. Wsparła się ciężko na kosturze. Uspokajała buzującą w niej krew. Po chwili wszystko wróciło do normy. Spojrzała przed siebie. Stała na placu przed wejściem do lochów. Zobaczyła skupisko ludzi. A w śród nich…

Źródło. Była pewna.



Nena Deacair.

Znowu prowadzili ją do lochów! To niemożliwe. To niesprawiedliwe. Jak to wszystko mogło się wydarzyć?

Nilofaur, jej mała łasiczka, była już tak blisko, gdy przyszli znowu po nią. Ściągnęli kajdany i założyli na głowę wór. Później ją gdzieś ciągnęli. Opierała się ale to tylko pogarszało sprawę. Później był krzyk, szarpanina, szczęk stali i cisza. Ręce, które ją trzymały zniknęły. Potem ktoś zerwał worek, który miała na głowie. Przez chwilę miała nadzieję, że ktoś wyciągnął ją z opresji. Lecz usłyszała kilka słów, z których zapamiętała “proces” a później kilka silnych rąk złapało ją i znowu prowadzono ją do lochów.



Bernard Wolner.

Kat wychodząc z budynku zauważył większą grupę zbliżającą się w jego stronę. Siedmiu mężczyzn prowadziło przed sobą dziewczynę. Stanął jak wryty. Druidka!


Kesa z Imarii.

Była zdeterminowana. Musiała doprowadzić tą sprawę do końca. Pewnym, raźnym krokiem szła w kierunku ratusza. Musiała wyjaśnić kilka kwestii. Potrzebowała informacji. Nie lubiła pozostawiać spraw nie zamkniętymi.

Idąc szybko wpadła na grupę uzbrojonych mężczyzn, prowadzących przed sobą kogoś. “Pewnie kolejny podejrzany” - pomyślała. Wtedy wpadła na jednego ze zbrojnych, który odruchowo ją odepchnął. Już miała to głośno skomentować, gdy jej wzrok skrzyżował się ze zmęczonym spojrzeniem prowadzonego do lochów pojmanego.

Nena”!

obce 20-10-2013 20:34

Długie włosy, które normalnie miałyby nasycony kolor dębowej kory, teraz są brudne i matowe, pozlepiane w strąki. Ma pokrytą sińcami twarz i szczupłą sylwetkę zgiętą rezygnacją i rozpaczą jak złamana w pół gałązka. Dla starych oczu szeptunki jest przerażająco młoda i całkowicie zagubiona. Wysoko, ponad jej głową, ptaki tworzą ciemny wir pełen trzepotu ciemnych skrzydeł i ostrych, przenikliwych krzyków.

Jej Źródło, którego szukała od tak dawna.

Chce krzyknąć, podejść, sięgnąć do dziewczyny. Zamiast tego zaciska mocniej palce na kosturze, układa usta w ciasno sznurowaną kreskę. Wzdycha głęboko, powoli. Odsuwa się w cień jednej z bram, opiera o chłodną, kamienną ścianę. Zamyka piekące oczy.

Dziewczyna jest niewinna.

Nie kontroluje mocy, która przez nią przechodzi i bardziej od Źródła jest Żagwią, która spala się wraz z każdym oddechem, każdą wywoływaną przez siebie zmianą. Ta przedziwna siła prześlizguje się po pomarszczonej skórze szeptunki chłodno-gorącymi falami, jak płonący lód, jak płynny piasek. Ostrzega, odpycha, przyciąga jednocześnie. I na przekór wszystkiemu daje nadzieję tam, gdzie do tej pory mieszkał tylko stary smutek i równie stara rozpacz

Irga czeka, zaciskając usta.
Tłum rozstępuje się przed strażnikami prowadzącycmi dziewczynę o brązowych włosach w kierunku lochu.

Co dalej?
...wieszać będą…
Otulony chmurą pachnideł kupiec przetacza się tuż obok niej w asyście dwóch służących i odzianej w żałobną czerń kobiety. Przy jej sukni umiera powoli ścięta niedawno róża.
...kto to widział brewerie takie z powodu jednej piz…
...zarazę sprowadziła, czarostwem się parała, to i zadynda…
Spódnice dwóch zażywnych kobiet jak wężowe ogony zamiatają uliczny bruk, ich obcasy wystukują nerwowy rytm. Ciasno związane włosy odsłaniają pokryte warstwą bielidła twarze.
…syd od Zimowej Ballady też przyjechał, widziałam jego wóz przy południowej bramie…
Ludzie przelewają się wkoło niej jak żywa, rwąca rzeka, jak niekończący się pleń. Ostre krzyki ptaków odbijają się od murowanych ścian, strzępy obcych rozmów rozwijały się wkoło niej jak poszarpane chorągwie.
...ma gorączkę, tak się boję, a jeśli to zaraza…
...krwi sukinsynowi upuszczę jak jeszcze raz łapę na mojej żonie położy…
Zadziwia ją jak śmierć przytłaczana jest przez życie. Jak zagłuszana jest radosną muzyką, kuglarskimi sztuczkami, które zdają się niemal magią, jak codzienność zamienia się w święto, bo ktoś ma umrzeć.
...słyszałem, że niewinna…
...nie gadaj. Dwóch zjadaczy grzechów ponoć ściągnęli i jednego prawdodzierżcę, by świadczył prze…
...a córka Zamelnschafta? Ta dopiero chętna była. Brałem ją w każdy dzurę, mówię…

Irga patrzy za nimi, ale widzi tylko włosy jak kora dębu, widzi tylko smukłą sylwetkę znikającą w ciemnym wejściu do lochów. Nie wie co powinna zrobić. Po raz pierwszy od wielu lat - nie wie. Wszystko jest rozedrgane, wszystko głośne, niezrozumiałe do końca. Nie potrafi rozpoznać tego świata. Nieśmiały uśmiech Kruczej Córki wraca do niej niechciany, nieproszony, przywołany skojarzeniem, którego nie potrafi wskazać.

Waha się, czeka.
Nie potrafi wybrać właściwej ścieżki.
Jeszcze nie.
...wiedźma?...
...nie, to nie tak!...
...rozumiecie?...
...dlaczego?...
Obraca głowę, słysząc znajomy głos. Kamień znów stoi nachylony nad Brzozą jak rozłożysty dąb nad młodym drzewkiem. Obydwoje są równie wzburzeni, obydwoje równie zaaferowani. I choć do szeptunki docierają ledwie okruchy ich rozmowy wie, że padają między nimi słowa, które są ważne, które są potrzebne, które - być może - muszą zostać powiedziane. Wstrzymuje się więc, powściąga niecierpliwość, sama zdziwiona jak wyraźnie czuje jej na wpół zapomniany już smak. Czeka.


* * *


Chwilę później trzyma w pokrzywionych, drżących palcach twarz kata i jest w tym geście cała tkliwość matczynego dotyku.

Przygląda mu się z bliska i swoim czarnym okiem widzi życzliwość osadzoną - jak rzeczny piasek - w zmarszczkach koło jego szarych oczu. Widzi spokojną rozwagę, jaką posiadać może tylko człowiek niosący na barkach wiele dziesiątek lat. Pod opuszkami palców czuje wibrującą siłę, jaka kryje się pod jego powoli więdnącą skórą, jakby ktoś do spękanej, wysłużonej pochwy wsunął ostre jak brzytwa ostrze, jakby ktoś w miękką łupinę orzecha wsunął wygładzony przez rzekę życia kamyk. Pozornie gładki, pozornie bezbronny - niemożliwy do skruszenia.
Każda kobieta chciałaby takiego mężczyznę, szepce w jej wyschniętym ciele głos kobiety, którą kiedyś była.
Przygląda mu się z bliska i swoim białym, martwym okiem widzi inne ścieżki jego życia, widzi kim mógłby być, gdyby ziściły się tkwiące w nim ziarna wielkości, gdyby jego los obrał odrobinę inną ścieżkę.
Mogłeś być wodzem, mogłeś prowadzić ludzi do walki, a oni szliby za tobą i nigdy cię nie zwiedli, szepcze w jej wyschniętym ciele głos kobiety, którą kiedyś była. Mogłeś być żercą, ulubieńcem wielkich duchów, powiernikiem silnych i obrońcą słabych.
Jej palce są ciepłe na jego policzkach i ciężkie od smutku, którego on nigdy nie zrozumie.
Mogłeś zmieniać świat, myśli stara Irga. I prawie, prawie zostało ci do dane.
A jednak zmarszczki układają się płynnymi liniami na jego twarzy, jego oczy patrzą pewnie, spokojnie i na ich dnie nie ma żółci, nie ma goryczy, nie ma złości. Jest za to ślad tęsknoty, cień niespełnienia, jakaś samotność i nieufność której przyczyny Irga nie potrafi i nie chce określić.

Wie natomiast z całą pewnością, że nawet jeśli nie jest kamieniem z jej snu, jest opoką, na której mogłaby wesprzeć się Brzoza. Jeśli go nie odrzuci, jeśli się nie odsunie.

I tym bardziej chce mu pomóc.
Już nie tylko dziewczynie o brązowych włosach, już nie tylko Brzozie o jasnej twarzy.
Ale także jemu.

Nie chciała z jego szczęścia składać daniny losowi.


* * *


Gdy wraca do Kruczego Gniazda ciało sprzeciwia się pośpiesznym krokom - bolą stopy, bolą przeżarte starością stawy. Ten ból jednak zna doskonale, ten ból jest jak stary przyjaciel, którego wita chętnie. Nawykła do niego, nauczyła się traktować go jak codzienną zapłatę za długie życie, za wszystkie uśmiechy losu. Idzie więc szybko, zdecydowanie, z werwą, której nie czuła od dawna. Coś pcha ją, coś ją goni, niemal słyszy krople, które uderzają o spokojną taflę wody rozsyłając dookoła kolejne kręgi.
Kap. Kap. Kap.
Te krople przelewają się jak piasek w klepsydrze, odmierzają pozostały dziewczynie z lochów czas. A jednak to nie do niej się śpieszy, lecz do Kruczej Córki i jej nieśmiałego uśmiechu, którego nie potrafi zapomnieć, który jakoś znalazł klucz do wyschniętego serca starej szeptunki.

Wraca więc prędko, wraca pośpiesznie. Wślizguje się do Gniazda drzwiami do służby, przez ramię niemal posyła prostemu jak struna, dyskretnie pełnemu odrazy Gorye roztargniony półuśmiech. Wita się cicho z każdym służącym i zaraz skręca w korytarz, w którym znajduje się pokój Kruczej Panny.

Srebrzona, zdobiona ptakami klamka jest zimna pod jej dłonią, gdy otwiera drzwi.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:10.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172