Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-05-2014, 16:08   #1
 
Karmelek's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znany
[Autorski] Arkadia: Krwawy Skarb



Wiele historii kończy się w nieoczekiwany, brutalny sposób. Czasami zostaje przerwana jeszcze na początku, czasami ciągnie się latami.
Nasza historia się nie kończy. Owszem, następują niepewne momenty, w których nie wiadomo, czy bohaterom uda się ujść z życiem. Wiele osób po drodze straciło życia, kilka zdradziło, czy opuściło szeregi z własnej woli.

Młody wojownik, honorowy i wytrwały w swej misji, opuścił przyjazne królestwo w poszukiwaniu zaginionej towarzyszki. Sam niewiele jeszcze wiedział o tym świecie, owszem, były pewne podobieństwa do miejsca, gdzie sam się wychował. Jednak tylko dzięki pomocy miejscowych przeżył w tym dzikim świecie.
Okazało się, że nekromanta, którego pokonali nie tak dawno temu nie był tym nekromantą, który od początku im zagrażał. Zło ponownie podniosło swoją głowę i wyciągnęło łapska po towarzyszy Stephena. Młodzieniec, ścigany niebezpieczeństwami, wyruszył w drogę, żeby odnaleźć Kate.
Dowiedział się, że w tym świecie jest coś takiego jak fejable. Były to kobiety... a może raczej stwory? które były w stanie przemienić się w jakieś zwierzę. Jednak nie było męskich fejabli. Jeśli taka kobieta rodziła syna, był on po prostu zwierzęciem. Wtedy dopiero dotarło do Stephena, że tak naprawdę jest to świat pełen dziwów nieznanych nawet jemu.
Po pewnych incydentach, drużyna rozpadła się na trzy części. Siobhan, która wróciła do Celltown eskortowana przez jednego z Mieczy, drugiego z Mieczy, który został z rannym Waelleosem i oczywiście Stephena, któremu towarzyszył w dalszej drodze uzdrowiciel Jack (wraz ze swoim chowańcem, wiewiórką imieniem Sciuris). Alfreda nie można było zaliczyć do żadnej grupy. Był zbyt nieprzewidywalny i nieobliczalny.
Obaj młodzieńcy dotarli w końcu do Rindor, gdzie apodyktyczny bóg z innego świata w końcu się do czegoś przydał i zorganizował miejsce w całkiem przyzwoitej gospodzie, gdzie się zatrzymali. Jednak znalezienie Kate stanowiło wyzwanie...
Wiedzeni poleceniami i wskazówkami Alfreda, udali się na aukcję, która była swojego rodzaju zawodami, konkursem dla rozpieszczonych szlachciców, którzy mieli za dużo gotówki. Jednak to nie dla wystawianych przedmiotów tam przyszli. Szukali Kate. I w końcu ją znaleźli... no... w pewnym sensie...
Aukcja została gwałtownie przerwana przez atak wściekłej brązowowłosej na lorda, który miał w swoim panowaniu całe miasto. Wybuchło zamieszanie, podczas którego Alfred ponownie się przydał i wyniósł kobietę (ogłuszywszy ją wcześniej).
Jednak zabranie zabawki lorda wywołało jego gniew... a Stephen musiał się stąd teraz wydostać, zanim co poniektórzy przypomną sobie o jego skromnej osobie...

Drugi z naszych bohaterów może i nie był szlachetnie urodzonym wojem, jednak z całą pewnością nadrabiał bystrym umysłem, pomysłowością i cierpliwością (a szczególnie cierpliwością do pewnego młodego hrabiego...).
Praktycznie od początku pracy u Theodia Radkrofta, Roger otarł się o niebezpieczeństwa więcej razy, niż kiedy wykonywał solowe skoki na dobrze chronione rezydencje. W prawdzie sytuacja poprawiła się, odkąd odnalazł ich (w więzieniu) lord Maavrel.
Maavrelowie od wielu pokoleń zajmowali się hodowlą i trenowaniem gryfów – jednych z najbardziej prestiżowych wierzchowców na świecie. Niestety z powodu pewnych cech rodzinnych byli uznawani za rodzinę wampirów.
Podczas ponad tygodniowej wizyty w zamku Maavrel, Roger przekonał się, że pogłoski o rzekomym krwiopijstwie są mocno przesadzone. Nabył wtedy wiedzę, która w przyszłości może ocalić mu skórę. Wiedział, jak się obchodzić z gryfami. Tymi udomowionymi i mniej więcej z tymi dzikimi.
Po ekscytującej i szalenie niebezpiecznej podróży na gryfim grzbiecie, dotarł wraz ze swoim pracodawcą i chwilowym pracodawcą, do Rindor, miasta hazardu i wielu niebezpieczeństw.
Niestety... przypadłość Theodia udzieliła się również Marcelowi, synowi lorda Maavrela.
Aukcję, na którą młodzi szlachcice bardzo chcieli pójść, Roger uznał za doskonałą lekcję poglądową. Przy okazji wyszło na jaw, że lord Maavrel był tutaj znaną postacią. Wysoko urodzeni pytali go o gryfy i czy coś wystawia, jednak ten ich grzecznie zbywał.
W sumie Vlad Maavrel był porządnym człowiekiem... po prawdzie wyglądał nieco jak owe wampiry z legend, jednak gdyby nie on i jego liczne komentarze podczas aukcji, Roger umarłby tam z nudów... aż w końcu nastąpił spektakularny koniec licytacji, podczas którego lord Maavrel zaczął się wyśmienicie bawić.
Kiedy w końcu zdecydowali się wyjść, dostrzegli kogoś biegnącego korytarzem. Młodzi szlachcice uznali, że należy zobaczyć dokąd ów ktoś tak zmierza... I tak oto trafili na korytarz, którym usiłowali uciec Stephen i Jack.

Żaden z bohaterów nie wiedział wtedy, że spędzą ze sobą jeszcze sporo czasu...

 
__________________
"Większość niedoświadczonych pisarzy Opowiada zamiast Pokazywać, ponieważ jest to łatwiejsze i szybsze. Trenowanie się w Pokazywaniu jest trudne i zajmuje dużo czasu."
Michael J. Sullivan
Karmelek jest offline  
Stary 09-05-2014, 16:30   #2
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Stephen właśnie zamierzał rozwalić okno, które uparcie oddzielało go i Jacka od wolności.
Dokładnie w tym momencie nadbiegli (goniąc Marcela i Theodia), Roger wraz z lordem Maavrelem.
Stephenowi ów człek przypominał wampira. W sumie młodzieniec niewiele ich w życiu spotkał, właściwie to żadnego, jednak zgodnie z opowieściami, wszystko by się zgadzało… gdyby jegomość nie stał tu w świetle słonecznym. Kolejny jegomość, chyba jego syn, był podobny do niego z rysów twarzy i bladej cery. Jednak, w przeciwieństwie do starszej wersji, ten miał włosy. Długie, jasne, zaplecione w warkocz.
Kolejnych dwóch mniej rzucało się w oczy. Jakiś wątły panicz o zdumionych oczach, który całym sobą sprawiał wrażenie, że przyciąga nieszczęścia i nieco gorzej odziany od reszty mężczyzna, który nie wyglądał na szlachcica, a na kogoś, kto stanowiłby spore zagrożenie. Nie wojownik. Raczej ktoś, kto wolał rozwiązywać spory w inny sposób.
Tymczasem Roger zdążył ocenić, nowych znajomków. Pierwszy z nich, ten z krzesłem, nie wyglądał na uczonego (zważywszy, jak lekko uniósł potężny mebel). Drugi ewidentnie nie miał prawa być nikim innym.
- Niektórzy, jak widzę, nie odróżniają okna od drzwi - rzucił, z gryzącą ironią w głosie, Roger.
- Nie! Nie rób tego! - zawołał ów “wampir”.
Oczywiste chyba było, że okrzyk tego typu tylko pobudził wojownika do szybszej ucieczki. Wampiry niech to gęś kaczkowata kopnie solidnie! Wszyscy wiedzieli, ze od takich istot, mrocznych, potężnych oraz niebezpiecznych należało się trzymać jak najdalej. Wprawdzie właściwie nie znał się kompletnie na wampirach, ale słyszał wystarczająco, natomiast niezwykle znaczący fakt, że potrafił wytrzymać przy dziennym świetle tylko utwierdzał mniemanie na temat jego mocy. Czyli jakby ująć, Faeruńczyk nawet się nie odwrócił kolejny raz, tylko myśląc: Mają mnie za kandydata na jakiegoś ghula? Nie ma mowy, zwiewamy, oraz rypnął caą siła okienną szybę. Planując pryskać jak najszybciej gdzie pieprz rośnie, czyli do wspomnianej gospody, gdzie umówili się ze sfrustrowanym Alfredem.
Szybko okazało się, że okrzyk “wampira” wcale nie był podpuchą. Cała szóstka nagle została odepchnięta w tył, jakby szyba otoczona była jakąś barierą, która najzwyczajniej w świecie im oddała. Roger poleciał na ścianę, a na nim wylądował Theodio. Maavrelowie zbierali się z ziemi tuż obok. Gorzej na tym wypadli Jack i Stephen. Uzdrowiciel, na którym wylądował młodzieniec, leżał bez przytomności.
- Żeby chociaż zgrabna niewiasta - westchnął Roger, odklejając się od ściany i pomagając podnieść się hrabiemu. - Cali i zdrowi? - zwrócił się do lorda i jego syna. - A wy na drugi raz słuchajcie starszych - rzucił w stronę “rozbijaczy szyb”, pocierając przy okazji potylicę, która nieco go bolała po dość twardym spotkaniu ze ścianą.
Cóz mógł uczynić wojownik, kiedy nawet szyby powalały go tak, że leciał niczym pacnięta gąska. Pewnie jakaś wampira sprawka to chyba była. Krwiopijcze istoty chciały czegoś, pewnie Jacka jako magusa, dlatego właśnie złapał cokolwiek ciężkiego miał pod ręką, rzucił całą siłą w tamtą grupę oraz planując zarzucić Jacka na ramię, chciał przebiec obok oraz gdzieś uciec, gdzie tylko oczy poniosą. Pomysłów innych jakoś nie miał, jednak cóż, trudno mieć wiele pomysłów przeciwko szybom oraz jakimś pijawkom.
Pod ręką miał nic innego, a szczątki potężnego krzesła. Po chwili w zbierających się z ziemi Maavrelów poleciała noga nieszczęsnego mebla. Jednak ku zdumieniu młodzieńca, nie osiągnęła celu. Potężny podmuch wiatru, który wziął się znikąd, odrzucił pocisk i powalił go na ziemię.
- Ostrożnie, chłopcze! - zagrzmiał łysy jegomość.
Nagle gdzieś w tle rozległ się odgłos kroków. Kilka osób najwyraźniej zmierzało w ich stronę. Wampirowaty typ zaklął pod nosem, pomagając wstać z ziemi synowi.
- Uciekamy - zarządził.
Czyli potwierdzało się: wampiry oraz magowie. Był nic nie wartym wypierdkiem jaszczuroczłowieka wobec ich mocarnej potęgi magii. Co mógł zrobić? Właściwie nic, kiedy nagle odezwały się jakieś krzyki. Nawet nie spodziewał się, że ucieszą go odgłosy ludzi, pewnie miejscowej straży. Jednak tyle, iż wcale nie miał ochoty siedzieć po miejskich lochach. Dlatego uśmiechnął się, kiedy tamci widać nie chcieli robić jatki za dnia. Byli pewnie potężni, ale może strażnicy potrafili walczyć ze zgrają takich pijawek. Postanowił także ruszyć do ucieczki, podczas pościgu jakoś zawieruszyć się gdzieś. Tamci wtedy wzięliby na siebie strażników, on zaś wyniósłby Jacka. Pognaliby sobie do karczmy objechać Alfreda, powiedzieć cokolwiek Kate, albo nawet nie, bowiem niby po co, potem wszamali coś oraz wrócili do stolicy państwa. Długie planisko właściwie, bowiem określenie plan, trochę mało to na takie właśnie kombinacje. Ironicznie uśmiechnął się do siebie niosąc na ramieniu magika oraz mrucząc jakieś idiotyzmy pod swoim nochalem.
Stephen nie przewidział jednak, że nie będzie w stanie nadążyć za uciekającą grupą. Nie mieli innego wyboru, jak biec w tę samą stronę - innej drogi nie było. Theodio, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, był ciągnięty przez Marcela, który z kolei nie odstępował ojca ani na krok.
- Znałem ten teatr, jeszcze zanim ten młokos go zniszczył. Tędy powinniśmy dotrzeć do zaplecza, a tam powinno być wyjście dla personelu - powiedział lord Maavrel.
Widocznie wobec takiego układu sytuacji wampiry chyba miały ochotę dać drała nie mniejszą, niżeli inni uczestnicy aukcji. Właściwie pamiętał, czy byli na aukcji? Wojownik nie mógł sobie przypomnieć. Jednak akurat ich pobyt czy niepobyt nie miał istotnej wagi. Trzeba było uciekać, więc uciekał. Przypadkiem identyczną mieli trasę, więc póki co biegł za nimi, choć tamte bardzo go wyprzedziły. Chyba jednak nie powinien się dziwić, wszak wampiry to wampiry. Biegają niczym sarenki. Wobec tego dawał drała ile tylko się dało.
Roger nie miał zamiaru czekać, aż ktoś się zainteresuje ich małą grupką. Tłumaczenie komuś, a zwłaszcza wściekłym strażnikom, że on akurat nie ma nic wspólnego z panującym tu zamieszaniem, mogło nader długo potrwać, a nawet - nie da się ukryć - mógł w ogóle nie dojść do głosu.
Nie wahając się złapał hrabiego za rękaw i pociągnął we wskazaną przez Maavrela stronę. Starał się, mimo pewnych oporów Theodia, by prawdziwi sprawcy zamieszania znaleźli się za ich plecami.
Po chwili znaleźli się przy jakichś drzwiach. Lord Maavrel chwycił za klamkę, jednak okazały się one zamknięte na amen.
- Niech to… - jęknął, obracając się za siebie.
Odgłosy pogoni były coraz bliżej.
- Może je wyważyć? - zaproponował zdyszany Marcel, przymierzając się do zadania, jednak ojciec go powstrzymał.
- Będzie to samo, co z oknem. To stary budynek, ze starymi zabezpieczeniami magicznymi. Trzeba otworzyć zamek - wyjaśnił, klepiąc wszystkie kieszenie w poszukiwaniu czegoś. - Niech to… nie mam nic, czym można by spróbować je otworzyć - powiedział, obracając się w stronę pogoni. - Muszę wam wyznać, że z młodym Baharaju nie mamy ciepłych stosunków… jeśli nas z nimi złapią... - dodał, zerkając na Stephena, który dobiegł, kiedy padło stwierdzenie o otwarciu zamka.
- Aha - wyrzucił zdyszany wojownik kompletnie nie mając pojęcia, kimże właściwie jest ów wspomniany Baharaju. Może właśnie tak zwały się owe wampirze istoty

Otwieranie zamków było, nie da się ukryć, w pewnym sensie domeną Rogera, a to, że nie wolno było na aukcję wnosić żadnej broni nie oznaczało, że nie zabrał ze sobą paru drobiazgów.
- Sprawdzę, czy da się coś zrobić - obiecał, przyglądając się zamkowi, a potem sięgnął do kieszeni po zestaw narzędzi.
- Pilnujcie, żeby nie podeszli zbyt blisko - zasugerował, po czym wyciągnął wygięty kawałek metalu.
W powietrzu mignęły dwa małe, czarne kształty i poleciały migiem w stronę nadciągającej pogoni. Z oddali dało się słyszeć krzyk zaskoczenia i jakieś zamieszanie.
- Moja dziewczynka - mruknął Vlad z uśmiechem, a Roger przypomniał sobie ząbki nietoperzycy.
Zamek okazał się śmiesznie prosty. Nie było żadnych zapadek, wystarczyło przekręcić. Nic więc dziwnego, że włamywacz sprawnie sobie z nim poradził.
- Szybko - bardziej polecił niż poprosił Roger, otwierając drzwi. - Zamknę za nimi - dodał, znalazłszy się po drugiej stronie progu. Miał tylko nadzieję, że oba nietoperze wrócą równie szybko, jak poleciały.
Tymczasem stanowczo przy takim wezwaniu Stephen nie czekał, ale korzystał, pryskając wraz ze wspomnianymi pijawkami.
Roger zamknął drzwi ledwo wszyscy przeszli przez próg.
Szybko dostali się do części dla służby i po zamknięciu za sobą drzwi (nietoperze szybko latają), popędzili korytarzami. Po chwili znaleźli się przy tylnym wyjściu, gdzie o dziwo, nikogo nie było… nikogo, poza rudą wiewiórką, która, widząc Stephena z Jackiem, szybko do nich podbiegła, wskakując sprawnie na uzdrowiciela.
- Nie za bardzo wiem, jak do tego doszło, ale teraz tkwimy w tym razem - rzucił lord Maavrel do Stephena. - Główna brama będzie strzeżona. Musimy przedostać się murem.
- Skoro nie ma innego wyjścia... - mruknął Roger. - Mam tylko nadzieję, że nikt nas nie zobaczy.
I nie rozpozna, dodał w myślach.
Odpowiedział wojownik.
- Owszem szanowny panie - ledwo powstrzymał się, żeby dodać słowo pijawko - tkwimy wspólnie, dlatego wspólnie uciekajmy stąd, potem wspólnie pójdźmy tam, gdzie chcemy - wojownik jakoś średnio przejmował się, że wcześniej dźwigał Jacka, potem ponadto jeszcze wskoczył na magika chowaniec. - Skoro teatr szkoda, że nie ma jakichś rzeczy do charakteryzowania się, ale trudno.
Wprawdzie Faeruńczyk nie czytał myśli Rogera, jednak chyba każdy doskonale sobie zdawał sprawę, że książę miasta mógł za nimi wypuścić list gończy podając rysopisy, tym dokładniejsze, im częściej by byli widywani.
- Chyba jakoś faktycznie mur trzeba przejść, duży jest? - spytał owego mężczyznę, który wspomniał do niego na temat muru. Teatralny nie powinien być duży. Trzeba będzie albo poustawiać się piramidką, albo zgarnąć jakąś drabinę, albo linę, bowiem wiewiórka mogłaby gdzieś zahaczyć. - Jakikolwiek jest, biegnijmy do niego.
- Poradzimy sobie - odparł z przekonaniem lord. - Będziemy musieli sobie pomóc.
Nie zatrzymywali się. Ruszyli dalej biegiem, w stronę tylnego wyjścia, które o dziwo stało otworem. Widać kiedy służba czmychała, nikt nie kłopotał się zamykaniem. Na dworze okazało się, że mur jest niesamowicie wysoki. Jednak Vlad Maavrel nie podszedł prosto do niego, a udał się gdzieś na prawo, w stronę tyłu budynku.
- Ach… jest… - mruknął do siebie. - Nie wiem, czy wiesz - zwrócił się do syna - ale to właśnie tutaj poznaliśmy się z twoją matką. Jednak jej opiekunowie… nie godzili się na żadne spotkania. Mieliśmy swoje sposoby. Tam powinno być niżej. To było nasze ulubione miejsce do ucieczek. - Rozmarzył się.
I rzeczywiście. Kawałek dalej dotarli do osłony, gdzie pod murem było niewielkie wzniesienie.
- Proponowałbym, żeby najsilniejszy - spojrzał na wojownika - podsadził pozostałych, a my z Marcelem odbierzemy tego nieboraka i pomożemy tobie przejść przez mur.
Skinął odpowiadając Faeruńczyk.
- Jakby właściwie co mamy paski od spodni, peleryny oraz podobne, linę więc wystarczy zrobić właśnie, jeśli będzie potrzebna, łącząc je ze sobą jakoś wspólnie.
Tymczasem ustawił się już odpowiednio pod murem układając dłoń w kołyskę, żeby każdy mógł na nią stanąć oraz potem albo stanąć mu na bark, albo uniesionym zostać dłońmi na górę wspomnianego muru. Problem jakoś mógł niewątpliwie być przy nieprzytomnym Jacku, ale umyślił sobie, że po prostu podwiąże go pod pachami właśnie czymkolwiek, potem spokojnie tamci powinni go wciągnąć.
- Proszę bardzo nieznajomi panowie, do boju zapraszam - wskazał skinięciem.
Roger pomógł się wskrabać na mur najpierw lordowi, a potem hrabiemu. Gdy już tamta dwójka znalazła się po tamtej stronie muru sam wlazł na szczyt muru i podał rękę Marcelowi.
- Właź - powiedział. - Potem weźmiemy tę ofiarę wypadku - dodał.
Młody szlachcic nie protestował. Cała akcja przebiegła sprawnie i po chwili wszyscy byli bezpiecznie za murem… czyli właściwie gdzie?
- Dobrze. Chodźcie za mną, znam dosyć dobrze te uliczki - powiedział lord Maavrel.
- Aaa… to o tym mówił kiedyś dziadek - zastanowił się na głos Marcel. - Że znikałeś z domu na kilka dni, razem ze swoim gryfem?
- Może spróbujemy go ocucić? - Zmienił temat Vlad, zwracając się do Stephena. - Chwila… on jest magiem? - zdumiał się, spoglądając na wiewiórkę, która chowała się w ubraniu Jacka.
- Może to i racja - potwierdził Roger. - Gdy kto niesie kogoś na plecach, to się rzuca w oczy. A to nam niezbyt potrzebne - dodał. - Ma ktoś wodę? Bo soli trzeźwiących raczej nikt nie nosi ze sobą.
Wody jakoś nie miał, ponadto nie ufał im, bowiem kto ufałby pijawkom? Wampiry pewnikiem nie tylko dla Faeruńczyka, ale każdego stanowiły kogoś, komu nie należy ufać.
- Ocucić chętnie - potwierdził - ale pewnie tutaj, bezpośrednio za murem jesteśmy niemal tak zagrożeni, jak przed chwilą. Obawiam się bowiem, że mój kompan nie obudzi się natychmiast, dlatego wylałbym go budzić nie stresując się, że wyskoczą strażnicy. Zaś jeśli uliczek tutaj kupę, da się zgubić jakikolwiek ewentualny pościg. Chociaż niby dlaczego mieliby kogokolwiek ścigać, chyba że was - posłał skrzywiony uśmiech, bowiem właściwie pewnie straż miała zdrowy burdel wewnątrz. Dumał jakoś, że może owi dziwni osobnicy, bardziej podejrzani są, niżeli ktokolwiek inny. Jednak póki co, niespecjalnie miał jakiekolwiek wyjście. Miasta bowiem nie znał, skoro zaś ktoś chwalił się wiedzą dotyczącą uliczek okolicznych, należało wykorzystać pomoc. Przecież właściwie: oni nie mieli nic do niego, on nic do nich. Przypadkiem uciekali wspólnie do chwili, kiedy pójdą tam, gdzie prowadzą ich interesy oraz najzwyklejsze chęci. - Skoro umiałby pan nas dalej poprowadzić - zwrócił się spoglądając na mężczyznę wspominającego, iż zna miejskie ulice - dałoby się podejść kilka przecznic oraz znaleźć jakieś bezpieczne podwórze bądź zaułek, ażeby zająć się cuceniem? Takie bowiem sprawy mogą chwilę potrwać.
Vlad skinął głową i ruszył przodem.
- Pomóc ci go nieść? - zapytał drugi Maavrel, podchodząc do Stephena.
- A nie mówiłem, że to wampiry? - szepnął młody hrabia do Rogera.
- To by się zamienili w nietoperze i odleciały, a nas zostawili na lodzie - odparł zapytany. - A, jak widzisz, męczą się. I ratują też tamtych dwóch. - Skinął głową w stronę wojaka i nieprzytomnego maga.
- Bo chcą nas wszystkich zjeeeeeść - odparł nieprzekonany Theodio.
- Już dawno by to zrobili - westchnął Roger. - Nie mówiąc już o tym, że dokoła jest więcej potencjalnych i sprawiających mniej kłopotów ofiar.
- Dziękuję szanownemu, jednak nie trzeba. Sposobem takim naramiennym mogę nieść go bardzo długo, natomiast obecnie, jeśli można, najchętniej wybyłbym stąd oraz jakoś państwu nie przeszkadzał - odparł poniewczasie Stephen, który dopiero teraz zajarzył pytanie mężczyzny dotyczące poniesienia.
- Daj znać, jeśli zmienisz zdanie - odparł Marcel, wzruszając ramionami.
Vlad Maavrel prowadził ich uliczkami. Mijani ludzie dziwnie na nich spoglądali, jednak nikt nie odważył się ich zaczepić. Po drodze okazało się też, że Maavrelowie wysłali swoje chowańce na zwiady, kiedy młodszy oznajmił, że strażnicy zaczęli przeszukiwać okolicę.
- Całe szczęście, że nas razem nie widzieli - mruknął w pewnym momencie Vlad, zerkając karcąco na syna. - Za chwilkę powinniśmy się znaleźć na głównej ulicy…
Lord zatrzymał się w pół kroku, kiedy jak spod ziemi wyrósł przed nim Alfred.
- Co do…? - mruknął zaskoczony szlachcic.
Roger bezbłędnie rozpoznał tego samego jegomościa, który podał największą kwotę za pierścień i który wyniósł tamtą kobietę. Jego z całą pewnością też szukała straż.
Bóg z innego świata jednak nie zwrócił uwagi na nikogo innego, jak na Stephena.
- Miałeś go przyprowadzić - warknął, podchodząc do nich. Wyglądał, jakby miał się na nich za chwilę rzucić. Obu Maavrelów zagrodziło mu drogę, co tylko spotęgowało cichą furię.
- O, porywacz - mruknął Roger. - Nie starczają ci kobiety, że za mężczyzn się zabierasz? - spytał.
 
Kerm jest offline  
Stary 09-05-2014, 18:30   #3
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Właściwie pojęcia nie miał, czego Alfred ponownie warczy. Ponadto mówił do Stephena, czy kogoś innego? Niby początkowo spoglądał na Faeruńczyka, lecz potem jakby na innych jeszcze. Jeśli jednak na Stephena, to jaki właściwie miał problem? Razem pojawili się z Jackiem, że zaś tamten był nieprzytomny, to raczej trudno kogokolwiek winić. Raczej właściwie zasługa, że takiego tutaj doniósł. Kolejna sprawa dotyczyła miejsca spotkania. Miała bowiem być gospoda. Tam też szedł. Dlatego jeśli ktokolwiek miał pretensje dotyczące spotkania, wyłacznie powinien mieć je do samego siebie. Bowiem planowanie Faeruńczyka opierało się na banalnym założeniu: tamci wyprowadzą go gdzieś na znany teren, potem każdy pójdzie, gdzie będzie chciał. Skąd więc właściwie wziął się Alfred? Chyba nieistotne, przynajmniej bowiem Stephen oczekiwał albo konkretnych wyjaśnień, albo tego, żeby się milutko odwalono. Rzecz jasna jeśli dotyczyło to jego osoby, bowiem jasnie Alfred miał zwyczaj wyrazania się dosyć kiepsko komunikatywnie. Trzymając jednak nerwy na wodzy spytał.
- Jakieś problemy? - rzucił lekko skrzywiony, gdyż Jack może nie był ciężki, ale niósł go już ładny kawałek. Ustalenie wydawały się inne, więc cóż zaszło, że się zmieniły wszak mocno. Jeśli ponadto nie chciał gadać przy obcych, mógł mu sposobem myślowym przekazać opisy sytuacji.
- Medyk. Gospoda. Natychmiast. - Wywarczał Alfred w odpowiedzi, robiąc krok w jego stronę.
Z reakcji Maavrelów Roger, który nieco już ich poznał, mógł spokojnie wywnioskować, że mają zamiar się bronić… a najlepszą obroną jest atak, prawda?
- Odejdź, pókiś cały - zaproponował Roger - albo to tobie się przyda medyk. Stoisz nam na drodze, damski bokserze.
Właściwie dokładnie olał sikiem psychicznym utyskiwania. Wszak właśnie planował udać sie do gospody bez względu na pojawienie się owego skomplikowanego osobnika. Dlatego właśnie rzekł spokojnie:
- Panowie, pomogliśmy sobie wzajemnie, obecnie powodzenia wam, ale chyba wszyscy mamy swoje kłopoty - trzymając Jacka ruszył czym prędzej do gospody planując, jakby pytano, spokojnie mówić, że właściwie akademik zasłabł, co poniekąd było prawdą. Skoro dobili ponadto do głównych ulic, dodatkowe wskazówki nieznajomego osobnika były niepotrzebne. Mocno postanawiając nie odpowiadać na bezczelne gadanie Alfreda skierował się do odpowiedniej gospody.
- Pomogliśmy sobie? - powtózył Roger, spoglądajac w ślad za odchodzącym. - Najpierw prowokuje kłopoty, z których trzeba go wyciągać, a potem bezczelnie twierdzi, że nam pomógł. Niektózy mają ciekawe podejscie do rzeczywistości.

Jednak właściwie Stephen mówił wyłącznie osobiście, nie mając nic do działań Alfreda. Pomogli tamci wszak mu się wydostać, ale także łazili na murek po jego barach. Dlatego wedle opinii Faeruńczyka, pomogli sobie oraz nie mili nic negatywnego do siebie. Chcą bowiem jakoś kłócić się, albo tłuc przeciwko Alfredowi, ich własna sprawa oraz nic nikomu do właśnie tego. Dlatego kompletnie nie reagując na słowa nieznajomego szedł do umówionego miejsca.
Alfred nie protestował przeciwko odejściu, ruszył zaraz za Stephenem, praktycznie depcząc mu po piętach. W pewnym momencie po prostu zabrał mu uzdrowiciela z ramienia, jakby był nic nieważącą, szmacianą lalką i ruszył żwawszym krokiem.

Pozostała czwórka, została pozostawiona sama sobie.
- Zdumiewające - mruknął cicho Theodio, patrząc jak dziwaczny “porywacz” odbiera Stephenowi kompana. - Ciekawe, gdzie pracuje, że jest tak silny.
- Wydaje mi się, że nikt normalny nie jest tak silny - odparł równie cicho Vlad. - Dziwny jegomość...
- Pójdę zapytać - oznajmił młody hrabia, ruszając w ślad za tamtą trójką.
- Chwila! - zawołał Marcel, chwytając go za rękaw. - Nie beze mnie!
I obaj młodzi szlachcie pobiegli uliczką, śledzić oddalającą się grupkę.
Roger westnchnął z niedowierzaniem, po czym spojrzał na lorda Maavrela.
- Chyba nie zostawimy ich samych? - powiedział. Nie czekając na odpowiedź ruszył w ślad za Marcelem i Theodio.
- Idźcie sami, ja wrócę do Gryfiego Oka. To nie na moje lata… - odparł, wzdychając ciężko.
Roger zdołał dogonić młodych szlachciców jedynie dlatego, że nagle zatrzymali się przed jakimś rogiem i wystawili głowy, obserwując coś na dordze.
- Nie możemy po prostu podejść i zapytać? - dociekał Theodio.
- Wtedy nie byłoby zabawy - odparł mu Marcel.

Tymczasem Stephen i Alfred (niosący Jacka) doszli do jakiejś gospody, odprowadzani zdumionymi spojrzeniami przechodniów. Bóg z innego świata zostawił towarzyszy nieco z tyłu. Tymczasem właściwie Stephen szedł spokojnie za pomagającym Jackowi mocnym Alfredem. Trzymał swoje sympatie oraz niechęci na wodzy, nie wypowiadajac się oraz nie gadając specjalnie. Chciał dostać informację, jak się czuje Kate, porozmawiać z nią, potem zaś wrócic do Celltown. Jeśli jakąś prawdą było, iż posiadał magiczne moce, chciał wyedukować sie przy tym właśnie elemencie. Przedtem inne miał plany, ale biorąc zachowanie Kate pod uwagę, jakoś nie wydawało mu się możliwe, że dziewczyna zywi do niego jakiekolwiek uczucia poza obojętną niechęcią.
Alfred wszedł do środka i nie oglądając się za siebie, ruszył schodkami do góry, do ich pokoju. Kiedy Stephen zamknął za sobą drzwi, bóg z innego świata przystąpił do cucenia uzdrowiciela: wylał mu na głowę dzban zimnej wody (ku wielkiemu oburzeniu wiewiórki).
Jack zachłysnął się i poderwał z jękiem do pozycji siedzącej, chwytając za głowę.
- Żyjesz. Dobrze… a teraz zajmij się nią - polecił Alfred.
Kate leżała na jednym z łóżek. Z bliska wyglądała gorzej, niż można się tego było spodziewać. Pod podwiniętymi rękawami dało się zauważyć ślady po sznurze, czy kajdanach i mnóstwo siniaków. Oddychała płytko, nie jak człowiek, pogrążony w głębokim śnie.
- Badałeś pewnie, co jej jest? - przypuszczał wojownik nieco uspokojony stanem Jacka, ale jednak Kate wyglądała średnio jakoś normalnie. - Chyba mocno dostała, może potrzebuje masażu oliwą owych miejsc uszkodzenia skóry - powiedział głośno proponując pomoc.
- Mamy uzdrowiciela - warknął na niego Alfred, zupełnie jak pies, który jest gotów się na kogoś rzucić.
Jack jęknął ponownie, rozglądając się po otoczeniu. Na chwilę przeniósł spojrzenie na wiewiórkę i skinął niepewnie głową, po czym przybrał zdumiony wyraz twarzy.
- Ach… - mruknął, po czym przeniósł spojrzenie na Kate. - Już, już… - mruknął, powoli zbierając się na równe nogi.
- Wypij sobie trochę wody, Jack oraz nie zważaj na niego - wskazał Alfreda - wypij kubek, jeśli potrzeba odechnij momencik, żebys mógł naprawdę dziewczynie pomóc. Nie byłoby dobrze, żebyś się pomylił - miał stanowczo powyżej dziurek od nosa tego osobnika. Dziwne chyba, iż jeszcze nie odpowiedział mu tak, jak tamten zasługiwał za swoje zachowanie pasujące do jakiegoś goblińskiego bałwana.
- Już mi lepiej… - odparł Jack, stając niepewnie.
- Doskonale wobec tego - przyznał wojownik - dasz radę ją jakoś uleczyć? - spojrzał troskliwie oraz jakoś tak dziwnie na pokrytą otarciami oraz siniakami kobietę. Jack podczłapał do niej i przybrał zamyślony wyraz twarzy.
- Będę potrzebować wody i czegoś czystego do wytarcia - spojrzał na Stephena, jakby oczekiwał, że to właśnie on to zorganizuje. W sumie nic dziwnego… na Alfreda raczej nie mieli co liczyć.
- Jasne Jack - wojownik jakoś zakręcił się na pięcie oraz wyskoczył na zewnątrz do właściwieciela gospody. Jakby bowiem nie było, czystą wodę oraz jakieś ręczniki własnie on powinien posiadać.
Kiedy wojownik zszedł na dół, dostrzegł gospodarza stojącego na środku sali, przy jednym ze stolików… gdzie siedziało trzech z czterech jegomościów z wcześniej. Do kompletu brakowało tylko łysego wampira.

* * *

- Co robimy dalej? - spytał Roger, widząc dokąd dotarła obserwowana trójka. - Udamy, że zabłądziliśmy i przypadkiem dotarliśmy do tej gospody? Czy też lepiej wysłać nietoperza na przeszpiegi?
- Może pójdziemy po prostu za nimi? Skąd mają wiedzieć, że nie wynajęliśmy tam pokoju? - zapytał hrabia.
Roger skinął z uznaniem głową.
- Nie muszą wiedzieć. Najwyzej będą nieco zaskoczeni. Stać nas na wynajęcie pokojów? - spytał.
- To żaden problem - odparł Marcel. - Ale najpierw powinniśmy coś zjeść. Od tego całego zamieszania straszliwie zgłodniałem.
- Gospoda, to i jedzenie powinno się znaleźć - stwierdził Roger. - Chodźmy więc.
Po czym popchnął obu przedstawicieli sfer wyższych w stronę gospody.
- Ciekawe, czy mają kurczaka… jestem tak głodny, że zjadłbym chyba w całości - zwierzył się Marcel.
Roger też był głodny. W sumie od śniadania nie miał nic w ustach, bo zwyczajnie nie było na nic czasu. Jak tylko dolecieli, zajęli się gryfami, po czym udali do miasta i szybko na aukcję o nudnym przebiegu i gwałtownym zakończeniu.
Gospoda okazała się czysta i niemal pełna. Hrabia wybrał dla nich jeden ze stolików, który stał w centrum sali, nieco oddalony od reszty. Zebrani dziwnie na nich spojrzeli.
- Ja tom bym nie siodoł - szepnął do Rogera jeden z siedzących niedaleko ludzi, a jego czerwony nos i lica świadczyły o tym, że albo tutejsze trunki były nadzwyczaj tanie, albo nadzwyczaj dobre…
- To jakiś specjalny stolik? Trują tam ludzi czy biją? - spytał Roger, równocześnie powstrzymując hrabiego przed zajęciem miejsca.
- On jest... zajęty… - odparł ktoś inny, wyglądający na karczmarza, osobnik o sowitym brzuchu. - Chociaż ostatnio ich nie było… - dodał do siebie nieco ciszej, patrząc w stronę drzwi.
- Ano! To ze tydzin bydzie! - zaśmiał się pierwszy rozmówca Rogera.
- Ach… więc nie będziemy może go zajmować, skoro jest zajęty - odparł gładko Marcel. - Ale jestem pewien, że pan, przyjacielu, pozwoli nam się dosiąść - zagadnął pijaczka, zajmując miejsce na ławie naprzeciw niego.
- Zarezerwowanych stolików nie będziemy ruszać - potwierdził Roger, gestem dłoni sugerując, by hrabia usiadł obok Marcela. - Co poleca szef kuchni? - zwrócił się do karczmarza. Jeśli to był karczmarz, a nie - na przykład - najbardziej zżarty gość gospody.
- Mamy wyśmienitą polewkę - pochwalił mężczyzna, zacierając dłonie.
- A macie może kurczaka? Takiego pieczonego w całości, a nie w potrawce…? - zapytał Marcel. - I oczywiście nie pogardzimy winem… również dla naszego przyjaciela - wskazał pijaczka.
Theodio zajął miejsce i również spojrzał na gospodarza.
- O tak. Kurczak to świetny pomysł - potwierdził Roger. - Ale ostatecznie może być i polewka. Winem tez nie pogardzimy - dodał.

Fiu ładne bździu, ponownie spotkani wewnątrz byłego teatru osoby. Co tutaj robili, śledzili ich, przypadkiem podeszli cokolwiek podjeść. Dumać mozna było na rozmaite sposoby, jednak Stephenowi zależało bardziej na gospodarzu, dlatego tylko skinął lekko tamtym, natomiast do właściciela przybytku rzekł.
- Wybacz gospodarzu wtrącenie, oraz wy panowie, ale potrzebuję pomocy - mówił już do miejscowego. - Gwałtownie czystej wody oraz jakiegoś ręcznika mi potrzeba dla poranionej osoby - dodał właściwie po to, żeby mężczyzna zrozumiał, iż to jest stanowczo istotne.
- To lepiej medyka sprowadź - rzucił Roger. - To chyba nie jest taki problem. Lecząc na własną rękę możesz narobić kłopotów i sobie, i temu komuś - dodał.
- Dobrze prawi - poparł go karczmarz. - Znam jednego, mieszka całkiem niedaleko.
- Dziękuję panom za radę. Byłaby dobra, ale mamy już medyka. Właśnie prosi o ową wodę oraz ręcznik. Mości gospodarzu, przepraszam twoich gości - ponownie skinął - jednak jeśli mógłbyś pomóc teraz, byłbym wdzięczny. Tylko chwilę pozostawisz panów, którzy mam nadzieję, nie będą źli ustępując na moment jedynie mającej takie problemy osobie.
- Ciekawy medyk - powiedział Roger - skoro mu ręcznika miast bandaży potrzeba. Dobrze, że nie prześcieradła. Strach w ręce takiego się oddawać. Gospodarzu, dajcie mu tę wodę, to się odczepi i nie będzie nam marudzić nad uchem.
Brzuchaty gospodarz skinął głową i ruszył w stronę kuchni. Po krótkiej chwili wręczył Stephenowi wiadro wody, miskę wrzątku i jakieś szmaty. W międzycxasie wydawał jakieś polecenia kobiecie, która krzątała się po kuchni.
- Nic lepszego nie mamy - powiedział, chwytając w dłonie dzban, który podała mu kucharka. Sięgnął jeszcze po kubki. - Nie wiem, co wy tam robicie, ale lepiej, żeby nie było z tego problemów. Nie chcę tu żadnych problemów.
I zakończywszy tymi słowami, wrócił do swoich gości.
Tymczasem jednak wojownik wziął rzeczy od gospodarza oraz ruszył do ich pokoju. Murudził faktycznie im, bowiem mieli gdzieś Kate. Dziewczyna jakby nie było, stanowiła dla nich kogoś kompletnie obcego, więc niby dlaczego mieliby reagować inaczej? Kiwnął jakos jeszcze im ruszając oraz pobiegł jak najszybciej. Jeśli pomagający Kate Jack będzie potrzebować jeszcze czegoś, gotowy był porwać własną koszulę na pasy odpowiednie, jakie byłyby potrzebne adeptowi Magicznej Akademii.
Kiedy Stephen wrócił do pokoju, pierwszym, co odnotował, była napięta, nerwowa atmosfera. Alfed stał pod oknem, wbijając palce w blat stołu, tymczasem Jack, jakby tego nie zauważając, rozpinał kolejne guziki sukni Kate.
- O! Dobrze, że jesteś - ucieszył się uzdrowiciel. - Postaw misę tu, obok… o! Wyśmienicie! Masz gorącą! Nie było niczego czystszego? - mruknął, odbierając od Stephena szmaty. Po chwili zamoczył je w wodzie i wrócił do rozpinania sukni.
- Możesz wziąć którąkolwiek spośród moich rzeczy. Będę czekał pod drzwiami, zawołaj mnie, kiedy skończysz - odpowiedział Jackowi otwierając drzwi, żeby wyjść. Jakby bowiem nie było, adept Akademii wszak był lekarzem, ale właściwie on jedynie zwykłym mężczyzną. Tymczasem obnażanie dziewczyny, pewnie konieczne medycznie, dostarczałoby widoków takich, które niekoniecznie godzi się oglądać obcemu. Alfred właściwie to Alfred, ale jednak on planował stanąć pod drzwiami, chyba gdyby Jack potrezbował jakiejś pomocy.
- Dobrze… spróbuj go stąd zabrać - poprosił Jack.
- Że co? - obruszył się Alfred.
- Wprowadzasz nerwową atmosferę, w której ciężko się pracuje - odparł spokojnie Jack, nie przerywając pracy.
- No dobrze… a to ciebie obroni, jeśli ona się ocknie? - syknął bóg z innego świata.
Wojownik pewnikiem lekko się zdziwił owymi sykliwymi słowami.
- Owszem pewnie nerwowa jest, ale to dobra, miła oraz sympatyczna dziewczyna. Chyba jakoś właściwie nie dostała wścieklizny, żeby rzucać się na Jacka. Owszem pewnie gdyby pomyliła się jakoś chyba - akurat myśli tej nie rozwinął, jednak coś wyszeptał pod nochalem, co brzmiało niczym rodowe zawołanie, którze brzmiało: Awruk!
- Alfred jakisić problem? - spytał tamtego.
- Nie ukrywam, że mu nie ufam - odparł wprost, spoglądając na Jacka. Uzdrowiciel zrobił zdumioną minę.
- Przecież nic jej nie zrobię - odparł zdumiony.
- I tutejszym bogom. Co, jakby pojawił się Diabeł i kazał ci ją zabić? Oparłbyś się?
- Oczywiście! Nikt przy zdrowych zmysłach nie posłuchałby go ślepo - odparł, pobladłszy nagle.
- Dobra Alfred, grasz jakąś swoją gierkę oraz masz wszystko inne wewnątrz swojego nosa. Niby dlaczego spośród tylu istniejących ludzi mieliby się przed Kate pojawiać właśnie tacy władcy? Ewentualnie pewnie wiesz coś, czego nie raczysz powiadać. Jack chyba cosik tutaj brzydko pachnie. Spróbuj zrobić co tylko się dałoby. Alfreda pewnie nie przegonisz, poczekam wewnątrz obok niego, coby nie drażnił cię swoją nazdwyczajną kulturą - wojownik olał czekanie za drzwiami. Usiadł sobie po prostu plecami do Jacka oraz ranionej dziewoi.
- Nie ma sprawy. Muszę z niej zdjąć chociaż wierzchnią suknię - mruknął uzdrowiciel. - Pomożesz?
Alfred ruszył do przodu, zanim poproszony o pomoc Stephen zdążył się chociażby obrócić. Uniósł delikatnie Kate i zsunął z niej ciężką suknię, pozostawiając w dziwacznym odzieniu spodnim. Nie patyczkując się zbytnio, rozwiązał jej gorset i rzucił nim w kąt.
- Mogliby się nią interesować z tej prostej przyczyny, że ja się nią interesuję - odpowiedział w końcu a wcześniejsze pytanie Stephena. - Oni nic o niej nie wiedzą… i dobrze.
Ułożył ją z powrotem na posłaniu. Dopiero teraz widać było wszystkie rany i stare blizny, jakie miała na rękach i nogach. Aż strach pomyśleć, czym się zajmowała w przeszłości.
 
Kelly jest offline  
Stary 18-05-2014, 00:24   #4
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Oczywiście pokwapiwszy się do Jacka wojownik został wyprzedzony przez Alfreda. Trudno niechaj sam przebiera, byle nic nie robił. Poczciwy bowiem Faeruńczyk, nawet jeśli miał jakieś dziwaczno-erotyczne myśli, choćby chwilowo, na temat seksownego ciała przebieranej Kate, schował je oraz odrzucił, jako niegodne rycerza. Odwrócił się ponownie plecami.
- Być właściwie chyba ewentualnie może, Alfred - mruknął kłócić się nie chcąc oraz mając gdzieś jego gigantyczne ego, godne pewnikiem wybitnej pozycji oraz całkowicie dorównujące poziomowi braku podstaw kultury. Jednak pannę Kate lubił, choć olewała go kompletnie. Podobała bardzo mu się, ale cóż, narzucać się nie planował, zaś Alfred swoim zachowaniem oraz pogardą wobec innych był równie kiepskim współpracownikiem. Towarzyszył owszem tej całej wyprawie, bowiem tak się godziło oraz jemu zależało naprawdę na innych, nawet jeśli nie poznał ich całkowicie. - Kate musiała wiele przejść, banda łajdackich sukinsynów - wymówił jeszcze cichutko pod nosem, niemal niedosłyszalnie.
- Na pewien sposób mi ich szkoda - warknął Alfred.
- Przypadkiem mamy wspólną opinię dotyczącą tych drani - odmruknął tamtemu wojownik. - Jack, jaka sytuacja?
- Hmm… ciężko powiedzieć. Dostała od kogoś mocno w głowę. - Uzdrowiciel wyraźnie był zaniepokojony. Widać on nie widział, od kogo dostała w głowę. - Reszta ran… nie zagrażała życiu, ale raczej wyglądała, jakby ktoś zrobił je celowo… jakby… no… torturowano ją niedawno. Nie mam pojęcia, jak to przeżyła i jakim cudem jeszcze się poruszała. Za to, patrząc po bliznach… są one z różnego okresu i zadane różną bronią…
- Starczy. Zajmij się swoją pracą - nakazał Alfred, przerywając Jackowi.
- Posłuchaj Alfreda - doradził Jackowi wojownik. Widocznie wiedział coś, czego oni nie wiedzieli oraz nie chciał tego właśnie przekazać. - Postaraj najlepiej się zrobić to, co wszak dobrze potrafisz - powiedział uspokajająco, bowiem Alfred kompletnie nie potrafił pojąć innych. Mówił paskudnym, niechętnym tonem, obrażał, olewał oraz jeszcze mógłby ktoś dodać kilka podobnych. Ciekawe jakim bóstwem był, bowiem ani chybi przypominał jakieś klasyczne niemiłe potęgi, typu Maska. Potrafiły świetnie się zachować, ale tak faktycznie miały ludzi głęboko w swoim nosie. Liczył pewnie, że Alfred usłyszy wspomniane myśli. Trudno było liczyć na jego refleksję, chciał zwyczajnie jednak pomóc Kate, przypadkowo Alfred miał podobne ewentualnie pragnienia. Dlatego właśnie wspólnie tworzyli kompanię.
Bóg z innego świata rzucił Stephenowi ironiczne spojrzenie, jakby bawiły go przemyślenia młodzieńca.
- Wszyscy mają swoją walkę - powiedział na głos.
Jack w końcu skończył opatrywać Kate.
- Przemyłem wszystkie jej zranienia, użyłem też odpowiednich czarów… ale… ona tak jakby na nie nie reaguje, jak powinna…
- To normalne - odparł Alfred. - Na niego też by nie działały w tym stopniu, w jakim zadziałają na ludzi z tego świata - dodał, wskazując Stephena.
Jeśli genialny Alfred wiedział, co myśli, oznaczało, że był większym gnojkiem, niżeli można się było spodziewać. Działał na zasadzie: Jestem dupkiem oraz mi z tym jest dobrze. Cóż, jego sprawa, wystarczyło zwyczajnie pomyśleć, że podziękuje mu się potem prośbą, żeby się trzymał daleko oraz hm może warto powyznawać jakiegoś tutejszego pana, albo panią. Bóstwa chyba stąd były znacznie mocniejsze od Alfreda oraz chyba sympatyczniejsze, przynajmniej niektóre spośród właśnie nich.
- Wyjdzie cała? - spytał Jacka wojownik ze wspaniałych dolin Faerunu.
- Z całą pewnością… tylko kiedy się ocknie…? - zastanowił się na głos Jack.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi i coś powiedział na korytarzu...

* * *

Gospodarz wrócił do stołu po chwili.
- Przepraszam panów za to - powiedział do grupki, stawiając przed Marcelem dzban i kubki. - Żona już skubie kurczaka. Może coś do tego czasu?
- Tej polewki, którą tak zachwalaliście - odparł Marcel.
Gospodarz skinął i ruszył czym prędzej z powrotem w stronę kuchni.
- Ach… cudownie - mruknął Marcel. - A więc - zwrócił się do ich nowego towarzysza. - Drogi przyjacielu, opowiesz nam coś o tym cudownym mieście? - zapytał, stawiając przed nim kubek i nalewając doń wina.
- Z pewnością niejedno widziałeś i słyszałeś - dorzucił Roger. - A ciekawa opowieść warta będzie kolejnego kubka wina.
- Tok, tok - odparł mrukliwie pijaczyna, chwytając kubek drżącymi rękoma. Opróżnił go niemal jednym łykiem, po czym na jego mordzie zagościł błogi wyraz.
- A więc, jakimi ciekawostkami chciałbyś się z nami podzielić? - ponaglił delikatnie Marcel. - Dopiero co przyjechaliśmy, więc nie wiemy za wiele o mieście.
Pijaczek wpatrzył się smętnie w kubek i zrobił minę, jakby musiał do toalety.
- Wiom! - zawołał nagle. - To bydzie juże ze pińć ksińżycy, łodkont to sie tu tyn coły Ktylu pojowił. Przyprowodził te swoje dziewoje, co to stojom na drogoch. Takie ło… co bogotszy chłop, to wydoje całe srebro, ło nowet złoto! Idom do nich dupcyć, a po tym dostojom kwioto.
- Eee? Co on mówi? - mruknął cichutko do Rogera Theodio.
- Że ktoś sobie sprowadził garstkę panienek - szepnął Roger - i wynajmuje ich wdzięki za grube pieniądze.
- No momy my noszego pona, co łon w tym dożym domu sidzi coły czos. No miście mówiom, że łon to koże sobie dziewki sprowodzoć, ale żydna potem ni wroco. Idom i ni wrycojom. Mowiom, że ten nosz pon to gorborz jest.
- No i że inny ktoś - tłumaczył dalej Roger - przyjmuje panienki na jedną no, a potem je zabija i chowa w piwnicy.
- Ponoć zdziro z nich skory - przytaknął pijaczyna.
- Ach… garbarz, nie grabarz - mruknął Marcel, kiwając głową.
- To wy rozumiecie, co on mówi? - zapytał cicho Theodio.
- A co jo? Po ylfycku mowiom? - zdumiał się pijaczek. - Tyle godom i godom… może by co pon poloł, bo sucho w gordle.
- Wino ma wpływ na wymowę - wyjaśnił hrabiemu Roger, dolewając trunek do kubka informatora. I całkowicie mijając się z prawdą, przynajmniej w kwestii tego akurat przypadku.
Mężczyzna chwycił kubek i ponownie wychylił duszkiem.
- Toki nipyłny… - mruknął, wyciągając ponownie kubek w stronę dzierżącego dzban Rogera.
- Ano, niepełny - potwierdził Roger, po czym ponownie wlał pół kubka wina. - Kto szybko pije, ten mniej pije - dodał. - A dzban jeszcze nie jest pusty, więc się nie bój. To jeszcze nie koniec. Pij więc i opowiadaj dalej.
Jednak na dalszą paplaninę składały się same plotki. Kto z kim i dlaczego. Gdzie szają do piwa, a gdzie po prostu dolewają wody. Co ostatnio można kupować na targu i dlaczego stara chabeta kapitana straży okulała. W sumie coraz mniej można było wywnioskować, tym bardziej, że w miarę mówienia, coraz bardziej i bardziej pijaczynie plątał się język.
W międzyczasie gospodarz przyniósł też jedzenie, które postawił z namaszczeniem na stole. Marcel podziękował mu, zapłacił i mogli rzucić się do uczty.
- Chyba niczego więcej się od niego nie dowiemy - westchnął młody Maavrel.
- Coś wzbudziło twoje szczególne zainteresowanie? - spytał Roger. - Panienki na wynajem albo znikające panienki?
- Mnie ciekawi, jakim cudem w ogóle go zrozumieliście… - mruknął Theodio, zerkając na nich podejrzliwie.
- Jeśli to, co mówił jest prawdą - zaczął cicho Marcel - to nasi przyjaciele mają poważne kłopoty. Coś mi podpowiada, że lord nie spocznie, póki nie odzyska swojej “zabawki”.
Pijaczyna tymczasem dorwał się do dzbana z winem i przyssał się bezpośrednio do niego, zanim którykolwiek z nich zdążył zareagować. W sumie niewiele w owym dzbanie zostało, ale na dwa kubki by starczyło.
- O matko… człowiek w ogóle może wypić tyle, co on? - zdziwił się Theodio.
- Kwestia wprawy - odparł mu Roger. - Jak sądzisz... - zwrócił się do Marcela. - Oni o tym wiedzą, że się znaleźli na liście osób przeznaczonych do odstrzału?
- O! Czytałem wiele książek o podobnej tematyce! - Theodio ożywił się wyraźnie, ściągając temat na swoje rejony. - W nich zazwyczaj bohaterowie unikali gospód i innych przybytków, zazwyczaj chowając się albo u zaprzyjaźnionej starowinki, w piwnicy, albo uciekali z miasta… no albo byli przestępcami i żyli w podziemiach. Tutaj mamy jeszcze tę kobietę, która potrzebuje opieki medycznej. W takich sytuacjach zazwyczaj kończyło się o zielarza, albo kogoś takiego.
- Hmm… on może mieć rację - przyznał Marcel. - Według mnie nie powinni tu siedzieć.
Roger spojrzał z pewnym zainteresowaniem na hrabiego. Wiedza z książek. Zapewne autorzy nigdy nie wystawili nosa z zacisznego domku w wielkim mieście, a z przestępcami stykali się nieświadomie, ocierając się o nich na targu. Ale trochę sensu w tym było. Siedzenie w gospodzie graniczyło z bezczelnością i groziło, nie da się ukryć, kłopotami.
- Sądzicie, że oni są tacy głupi, że o tym nie wiedzą? - zwrócił się do swoich rozmówców. - No a poza tym, gdzie, według was, mogliby się schować? Ja, na przykład, nie wiedziałbym i zapewne zwiałbym z miasta jak najszybciej.
- Z drugiej strony... Pewnie wszystkie bramy są już obstawione - dodał cicho.
W tym momencie do gospody weszła grupa strażników. Wyglądali na wyraźnie zniechęconych, jednak jeden z nich podczłapał do zaniepokojonego gospodarza.
- Panowie, coś się stało? - Roger zwrócił się do najbliższego ze strażników.
Strażnicy, jak sięgał pamięcią, włazili do karczmy i pili (często nie za swoje), nie zwracając uwagi na nic. A ci jakoś nie wyglądali na zainteresowanych ewentualnymi możliwościami spożycia różnorakich trunków.
- Ano… nie twoja…
- A… szukamy takich tam… - zaczęło mówić dwóch równocześnie. Po chwili spojrzeli po dobie i wzruszyli ramionami i ten, który był bardziej przychylny, kontynuował: - Szukamy trzech podejrzanych, którzy napadli dzisiaj na lorda. Może widzieliście? Jakiś szlachcic odziany na czarno, z czarnymi włosami, młodzieniec i młoda, brązowowłosa kobieta w fioletowej sukni.
Theodio podniósł głowę na te słowa, jednak Marcel szybko pociągnął go w tył i wszedł w słowo, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. Strażnik spojrzał na nich podejrzliwie.
- Napadli? W trójkę? - spytał z niedowierzaniem Roger. - Gdzie? Kiedy? O, przepraszam, pewnie nie powinienem pytać - dodał.
- Mamy ich znaleźć i odprowadzić przed sąd… - odparł znudzonym głosem strażnik. - O… a teraz przepraszamy, ale kapitan woła. To dopiero ósma gospoda z rzędu…
I strażnicy ruszyli w stronę schodów.
- Chwileczkę! Chyba ich widzieliśmy! - zawołał nagle Marcel, ruszając za strażnikami.
- Tak, widzieliśmy! - zawtórował Theodio, który pozostał przy Rogerze.
- Szli w stronę przejścia do Cell! Usiłują pewnie uciec! - kontynuował Marcel.
- Eee…? - Młody hrabia chyba nie załapał, o co chodzi.
- Ja tam nie wiem... - powiedział Roger. - Ale skoro jesteście pewni, że to byli oni... - mówił dalej, nie dopuszczając hrabiego do głosu. Theodio na swój sposób był mądry, ale równocześnie zadziwiająco naiwny i niebezpiecznie prawdomówny. - Ja sam się bardziej za samotnymi pannami rozglądam - dodał.
- Ach… Kapitanie! Oni mówią, że ich widzieli! - zawołał jeden ze strażników, na co ów kapitan wyraźnie się ożywił i podszedł do nich szybkim krokiem.
- Gadać, gdzie?! - niemal krzyknął, jednak nie ze złością, bardziej na zasadzie “no nareszcie!”.
- On. - Roger wskazał na Marcela.
- Eee… no… - młody szlachcic wyraźnie stracił rezon. Na całe szczęście szybko się otrząsnął. - Nie jestem pewny, ale z tego, jak opisali ich twoi ludzie, podejrzewam, że ich widzieliśmy. Akurat szliśmy tu coś zjeść i takich trzech szło ulicą. Rzucali się w oczy, bo jeden z nich niósł kobietę okrytą kocem… i miała długie, brązowe włosy… ładne włosy… - Marcel udał rozmarzenie.
- Babiarz - mruknął Roger. - Ojciec ci wybije z głowy te panny - dodał.
- Ojca mi do tego… - zaczął młody Maavrel, jednak zniecierpliwiony kapitan mu przerwał:
- Szczegóły!
- W stronę królestwa Cell… może usiłują zbiec… - mruknął cicho Marcel.
- Wy czterej. Zostać tu i przeszukać - nakazał kapitan, ruszając w stronę wyjścia. Po chwili zaczął krzykliwie wydawać polecenia do wymarszu. Widać na zewnątrz było więcej strażników.
Ci w środku wyglądali na nieprzekonanych, jednak zadowolonych z zaistniałej sytuacji.
- Dobra. Odwalmy to i napijemy się - powiedział jeden z nich, ten rozmowny, zacierając ręce.
- Gospodarzu, jeszcze wina - poprosił Roger.
- Właśnie, panowie… może napijecie się z nami? - zaproponował Marcel.
- Mamy obowiązki - odparł niechętnie inny strażnik.
- Wszak obowiązki nie uciekną - stwierdził Roger. - Zdążycie jeszcze sprawdzić wszystkie pokoje.
- Niby tak… - mruknął nieoficjalny dowódca grupki, spoglądając na towarzyszy. - Co chłopaki?
- Gospodarzu, wina! Piwa! - zawołał Marcel, ostentacyjnie wyciągając srebro.
- Zostajemy - poprosił, albo stwierdził kolejny ze strażników, przysiadając się do stołu. Po chwili jednak zmienił zdanie. Wstał. - Pomóż mi który - poprosił, chwytając pijaczka, pierwszego użytkownika stołu pod ramię. “Informator” drużyny był już niemal całkiem wiotki i mówił tak, że nawet Roger go nie rozumiał. Wywlekli pijaczynę z gospody, wywalili i bezceremonialnie przysiedli się do stołu.
- A co właściwie się stało? - Roger uprzejmym gestem zaprosił nowych towarzyszy do częstowania się napojami. - Ile osób zginęło podczas tego napadu? I gdzie to było?
- Takie tajne informacje… - westchnął ów rozmowny strażnik. Jednak żaden z mężczyzn nie sprawiał wrażenia wyraźnie przejętego. - Ponoć sam lord stawił opór i zatrzymał napastników, kiedy reszta uciekała. Walczył dzielnie, ramię w ramię ze swoimi ochroniarzami. Straż przybyła jednak, kiedy już tamci polegli. A to dwóch silnych chłopów było! Znali się na swojej robocie.
Theodio zrobił zamyśloną minę. Spojrzał na Rogera i Marcela.
- Fantastyczne! - powiedział Roger. Podsunął kubek wina hrabiemu. - Dobrze, że zdołał się obronić. Zdrowie lorda. - Uniósł kubek z winem.
Przeciw takiemu gestowi strażnicy nie mogli się już opierać. Chwycili kubki.
- To co? Tamci zgarną nagrodę? - spytał Roger, głową wskazując w stronę drzwi. - Jak złapią ściganych?
- Może, kto wie… płacą jak płacą, ale co poradzić. - Wzruszył ramionami jeden ze strażników.
- Dobra… jeszcze jeden kubek i lecimy szybko sprawdzić pokoje - nakazał ów gadatliwy szef grupki.
Jeżeli był jakiś sposób na zatrzymanie strażników na dole, lub zniechecenie ich do pójścia ma górę, to Roger nie potrafił znaleźć owego sposobu.
Nagle pod stołem ktoś położył mu coś na kolanach.
- Hej, możesz przynieść mój dziennik z pokoju? - zapytał Marcel. - Mnie jeszcze boli kolano po lądowaniu.
- Lądowaniu? A co? Młody panicz zleciał z łóżka? - zapytał strażnik.
- Nie, omal z gryfa - odparł zapytany, co wywołało kilka westchnięć. I tak oto temat zszedł gładko na gryfy, czyli Maavrel kontrolował sytuację. Nawet Theodio nieco się ożywił.
- Tak, już idę. - Roger skinął głową, po czym - korzystając z tego, że zainteresowanie wszystkich skupiło się na Marcelu - schował kajet i ruszył w stronę schodów. Miał nadzieję, że poszukiwanie uciekinierów potrwa krócej, niż opowiadanie Marcela.
Na piętrze okazało się, że jest zaledwie kilka pokoi. W sumie gospoda do największych nie należała. Sześć pokoików, sześć par drzwi. Na początku Roger usiłował nasłuchiwać, widać jednak natrafił na mało gadatliwych uciekinierów… jeśli ci w ogóle tu byli. Zaczął tracić nadzieję, kiedy w końcu usłyszał jakieś głosy. Środkowe drzwi na lewo? Nie… ostatnie na lewo!
Zastukał do drzwi, a potem odsunął się nieco. Już miał wypowiedzieć stare jak cywilizacja słowa “Obsługa hotelowa”, jednak zrezygnował z tego zamiaru.
- Mogę wejść? - spytał.

* * *

W sumie ani drzwi, ani ściany nie były grube, jednak nie za głośne pytanie (w sumie na dole dalej byli strażnicy) nie dotarło do uszu wszystkich. Na szczęście (bądź nieszczęście) Alfred nie miał takich problemów:
- Czego chcesz?! - zawołał, podchodząc kilka kroków w stronę drzwi.
- Żebyś otworzył drzwi, szybko - odparł Roger. - Nie mam zamiaru drzeć się tak, żeby mnie słyszano na ulicy.
- Cóż Alfredzie, szanowny polecił otworzyć tobie drzwi. Osobiście otworzyłbym, żebyś nie musiał się ruszyć, jednak właściwie ciebie wzywano, dlatego właśnie pozostawię tobie - parsknął lekko wojownik na temat owych słówek.
Bóg z innego świata w kilku krokach pokonał odległość, która dzieliła go od drzwi i szarpnięciem je otworzył, wyglądając na zewnątrz. Ustawił się tak, że Roger nie mógł zajrzeć do środka.
- Czego? - warknął do włamywacza.
- Jaki przyjemniaczek - mruknął cichutko wojownik słysząc Alfreda, bowiem spodziewał się gorszej reakcji. Widocznie pukający osobnik był miłym tak bardzo, iż nawet Alfred nie mógł zachować się trochę gorzej.
- Trochę kultury, przede wszystkim - odparł Roger. - Ale skoro tej ci brak, to ci nie będę przeszkadzać.
Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów.
Rozdrażniony Alfred zamachnął się, żeby trzasnąć drzwiami, jednak w ostatnim momencie się powstrzymał i zgrzytając zębami spokojnie je zamknął.
- Ludzie. - Ruszył gniewnym krokiem w stronę okna.
- Mam nadzieję, że cie złapią i spiorą dupsko - mruknął Roger, po drodze wyciągając dziennik. Czy czym tam było to, co miał niby znaleźć.
Tymczasem właśnie Stephen obserwował całkiem miłe zachowanie, rzecz jasna, jak na cudownego Alfreda. Tylko jakoś szkoda, iż pukająca osoba nie wiedziała, iż pojęcie kultury Alfredowi było albo obce, albo też miał je głęboko wewnątrz swojego nosa.
 
Kerm jest offline  
Stary 29-05-2014, 15:25   #5
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Roger nie został przez nikogo zatrzymany. Wyprawa na górę okazała się zwykłą stratą czasu… Wrócił do stołu, gdzie strażnicy rozmawiali zawzięcie z Theodiem o czymś. Jedno spojrzenie na Marcela wystarczyło, żeby stwierdzić, że młody Maavrel jest czymś wystraszony.
- Dziennik - powiedział Marcelowi Roger, po czym rzucił okiem w stronę strażników. - Co się stało? - spytał tak cicho, że tylko młody lord mógł to usłyszeć.
- Nic, nic… znaleźli wspólny temat rozmów - odparł, nawet nie starając się zniżać głosu.
- Ano! Okazuje się, że pan Theodio całkiem sporo wie o różnych rzeczach - odparł nieoficjalny dowódca strażników.
Na twarzy Rogera pojawiło się zaciekawienie.
- Opowiada może o handlarzach nożami? - zapytał,
- O jakichś dziwnych artefaktach - odparł Marcel, kręcąc głową. - Ale… szybko znalazłeś dziennik...
- No, tak jakby. - Roger skrzywił się lekko i pokręcił głową.
- To dobrze, że znalazłeś bez problemu. - Młody lord uśmiechnął się szeroko, jakby rozluźniony.
- Nie do końca - mruknął Roger.
- Co…?
- O czym to rozmawiacie? - zapytał jeden ze strażników, widać nie bardzo zaciekawiony rozmową z Theodiem.
- O notatkach i rachunkach - powiedział Roger. - Lord Marcel próbuje mnie namówić, żebym spisał kilka rzeczy. Parę opowieści o tym, co przeżyłem.
- Miałem na przykład narysować medaliony, czy jak to tam nazwać, które nosili bandyci, którzy na nas napadli, gdyśmy podróżowali z panem Theodiem - dodał.
- O właśnie… i nie narysowałeś w końcu - podjął szybko Marcel. - Może opowiesz nam to jeszcze raz? - dodał, zerkając w stronę schodów.
Roger odruchowo też zerknął w tamtą stronę, żeby zobaczyć dwóch z tamtej radosnej grupki. Nie było z nimi po prawdzie owego nadętego buca i młodej kobiety. Marcel zaczął paplać jak najęty, dolewając wszystkim wina i nim Roger się obejrzał, dwójka przyjemniaczków się zmyła.
- No właśnie - przytaknął słowom Marcela. - Może coś takie widziałeś? - spytał, po czym zanurzył palec w winie i zaczął na blacie stołu rysować symbole, które były na tamtych monetach, medalionach i jak to tam można było nazwać.
- Marnować dobre wino?! - obruszył się strażnik. Wyglądał, jakby miał za chwilę solidnie przywalić Rogerowi za tak niecny uczynek. Reszta żołdaków również przerwała rozmowę z Theodiem i zaszczyciła ich uwagą.
- Wina ci u nas dostatek - stwierdził Roger. Na dowód tego dolał sobie wina do kubka. - Częstujcie się - dodał.
- Nie. Starczy już - odparł nieoficjalny szef grupy. - Musimy sprawdzić w końcu górę, bo jak przyjdzie kapitan, to urwie nam dupy…
- Ale jeszcze chwile… - nalegał ktoś inny. Jednak ten nie miał litości. Zebrał się z miejsca (nadzwyczaj sprawnie i stosunkowo bez zachwiań) i pewnym krokiem ruszył ku schodom.
- No dalej! Im szybciej to odwalimy, tym szybciej tu wrócimy! - zawołał do “swoich” podkomendnych.
- Wasze zdrowie - powiedział Roger. Życzenie powodzenia raczej nie byłoby szczere.
Strażnicy poszli do góry, zabierając ze sobą gospodarza, który wyciągnął od wszystkich gości najpierw zapłatę (tak na wszelki wypadek).
- I co teraz? - zapytał Marcel, kiedy zostali przy stoliku sami.
Theodio na pół leżał, na pół siedział, opierając się ciężko o stół. Wyglądał jakby zaraz miał zwymiotować. Widać nawet wydzielone mu dwa kubki wina to za wiele dla młodego szlachcica.
- Wynajmiemy powóz i wrócimy do domu - powiedział Roger. - Im szybciej, tym lepiej. Nie chciałbym, zeby nam Theodio zasnął, bo wtedy byśmy musieli go nieść.
- Czyli lepiej uciec, zanim strażnicy wrócą - stwierdził Marcel. - W sumie nieco się obawiam tamtych, którzy ruszyli w stronę Cell… co, jeśli się zorientują, że nikt tam nie szedł? A jeśli spotkają kogoś…?
- Najważniejsze jest to, żebyśmy się znaleźli jak najdalej - odparł Roger. - Zawsze możemy powiedzieć, żeśmy się pomylili. W końcu ludzie są do siebie podobni, prawda?
Wstał, by pomóc stanąć hrabiemu na nogi. Jednak ów proces zajął więcej czasu i był o wiele trudniejszy, niż Roger mógł się spodziewać. Kiedy spróbował zachęcić Theodia werbalnie, ten w ogóle nie zarejestrował, że ktoś coś do niego mówi. Z resztą podobnie było przy bezpośredniej próbie.
Dopiero w pozycji stojącej hrabia spojrzał zdumiony na swojego ochroniarza.
- Coś się stało? - zapytał całkiem sensownie.
- Idziemy na mały spacer - odparł Roger. - Musimy się spotkać z lorderm Maavrelem.
- I musimy uciekać, zanim nasi przemili przyjaciele zejdą - na twarzy Theodia pojawił się uśmieszek. - Nie jestem pewny, czy w tym stanie dam radę biec - dodał, opierając się ciężko na Rogerze.
Młody hrabia zachowywał się i mówił inaczej… zazwyczaj wydawało się, że papla jak pijany (owszem, wiedzę miał niesamowitą, jednak przy okazji był równie naiwny i mało wiedział o prawdziwym życiu), a teraz, kiedy rzeczywiście był pijany, mówił całkiem… sensownie?
- Parę chwil mamy - stwierdził Roger. - Pomożesz mi? - zwrócił się do Marcela.
Złapał Hrabiego pod ramię. Nie był pewien, która wersja hraboego bardziej mu odpowiada - ta rozsądna, czy ta niepozbierana, do której zdążył się już przyzwyczaić.
Jakoś udało im się wytoczyć na ulicę. Było późne popołudnie, więc należało wrócić do właściwej karczmy. Podczas marszu Theodio siedział cicho… do czasu.
- To o nich opowiadały tamte chamy wtedy - mruknął, spoglądając na coś. Roger zerknął w tamtą stronę i dopiero po chwili zrozumiał, o co chodzi Theodiu. W wylocie do jednego z ciemnych zaułków stała kobieta w czerwonej sukni. W rękach trzymała koszyk pełen bordowych kwiatów. - Morios Morr, jedna kropla ekstraktu niweluje większość zatruć. Dwie krople to pewna śmierć… skąd ona to ma?
- Wiesz co…? Zaczynam się ciebie bać - odparł Marcel.
- Dlaczego? - zapytał szczerze zdumiony hrabia.
- Eee… - młody Maavrel podrapał się w głowę i zamilkł.
- Kto za dużo wie, ten się staje niebezpieczny - stwierdził Randal. - A ty dużo wiesz i, można by rzec, jesteś dwoma osobami w jednej. Najgorsze jest to, że nie zawsze wiesz, co komu możesz powiedzieć.
- To akurat nie moja wina, tylko… - przerwał na chwilę, zatrzymując się, po czym dodał zduszonym głosem: - Zaraz będę żygać…
Roger z Marcelem czym prędzej podstawili nieszczęsnego hrabiego do wylotu jakiejś uliczki, gdzie Theodio opróżnił żołądek.
- Słyszałem kiedyś, że pobłogosławieni przez Głupca nagle się zmieniają - zaczął Marcel. - Nagle stają się bardziej… niefrasobliwi, przez co częściej wpadają w kłopoty, jednak więcej dzięki temu zyskują. - Zerknął z powątpiewaniem na młodego hrabiego. - Słyszałem też, że kiedy nadużyją alkoholu, niejako wracają im zmysły…
- ...ale potem więcej chorują - dorzucił Theodio. - I łatwiej się upijamy… silniej działają na nas trucizny i leki… narkotyki… czuję, jakbym miał zaraz umrzeć...
- Na szczęście to minie. Zapewniam cię - stwierdził Roger. - Widziałem już takie przypadki. Znaczy się z nadużyciem wina.
- Nie pocieszasz mnie… yyy…
- Może powinniśmy nająć jakiś powóz? - zaproponował Marcel, co napotkało się z wylewnym protestem.
- Ile daliście mi tego wychlać? - jęczał Theodio.
- My? - uprzejmie zdziwił się Roger. - Sam brałeś. Nigdy nie powiedziałeś, że nie powinieneś pić wina. Od kiedy nie lubisz powozów? - Zmienił nieco temat.
- Od kiedy na samą myśl o tym cholernym bujaniu… - nie dał rady dokończyć zdania.
- Może sprowadzić jakiegoś uzdrowiciela? - zaniepokoił się Marcel, jednak hrabia pokręcił głową.
- Ruszajmy dalej…
- Krok po kroku i dojdziemy - uśmiechnął się lekko Roger. - A potem się położysz i odpoczniesz. Daleko jeszcze? - spytał. - Nie bardzo znam miasto.
- O kurczę… myślałem, że wiesz, w którą stronę - powiedział przerażony Marcel. W sumie, cała trójka po raz pierwszy była w Rindor.
- Dobrze idziemy… Biorąc pod uwagę ustawienie słońca… yuuu… i godzinę… - oznajmił Theodio. - Nie wiem tylko… jak daleko…
- Chir…? - rzucił młody Maavrel i nietoperzyca poleciała pędem przed siebie.
- Osioł ze mnie - z pewną samokrytyką w głosie powiedział Roger. - Zwykle bardziej zważam na to, którędy chodzę. Mógłbym co prawda wrócić po swoich śladach - na licytację, potem do gospody - ale to by była zdecydowanie dłuższa droga.
Hrabia tylko jęknął w odpowiedzi.
Do gospody dotarli nadzwyczaj szybko - okazało się, że kiedy Marcel wysłał chowańca, byli w połowie drogi. Roger już miał otworzyć drzwi, kiedy te same stanęły otworem… a w sieni dostrzegli nikogo innego, ale Vlada Maavrela. Lord stał wyprostowany, mierząc ich karcącym spojrzeniem.
- O kurde… - jęknął Marcel. - Chir, dlaczego?
- Lord Maavrel… - zawtórował Theodio.
- Zaprowadźcie go do góry i przyjdźcie. Musimy porozmawiać - oznajmił szlachcic, a po jego minie dało się łatwo wywnioskować, że nie będzie to przyjemna rozmowa.
- W czym problem? - spytał Roger, gdy po niewielkich perypetiach zdołali wyekspediować Theodia do łóżka, a oni sami zeszli na dół.
Lord Maavrel siedział w sąsiedniej sieni, która była oddzielona kawałkiem tkaniny. Zapewniało to nieco prywatności. Na stole nie stało nic, poza jednym kielichem i dwoma kubkami.
- Siadajcie - nakazał, wskazując miejsca, przy których stały kubki.
- Woda? - zapytał Marcel, zaglądając ciekawie do swojego.
- Myślę, że już dość dzisiaj wypiliście - odparł jego ojciec. - Poszliście za tamtymi, zupełnie się nie przejmując zagrożeniem. Dodatkowo… ile wypił Theodio? Chcieliście go zabić?
- Kubek - odparł Roger. - Nie sądzę, by wiecej. Nigdy się nie chwalił tym, że nie wolno mu pić.
- Jak poszedłeś, strażnicy zaczęli mu nalewać… - rzucił cicho Marcel.
- A więc siedziałeś spokojnie i patrzyłeś? - zapytał spokojnym głosem Vlad. - Jutro, razem z resztą wrócisz do domu. Spodziewałem się, że będziesz bardziej rozważny. A teraz możesz iść. I nigdzie nie wychodź.
- Ale…
- Marcel, to nie była prośba. - Lord Maavrel ani razu nie uniósł głosu, ale zdawało się, że powietrze dookoła niego można by kroić nożem. - Ty zostań. Musimy jeszcze trochę porozmawiać - powiedział Rogerowi, kiedy Marcel zbierał się do odejścia.
Gdy tylko Marcel odszedł, Roger spytał:
- Co nabroiliśmy? I w jakim stopniu?
- Zachowaliście się bardzo nierozważnie - odparł spokojnie Vlad. - Niepotrzebnie narażacie się na niebezpieczeństwo. Ja również popełniłem błąd. Najpierw pozwoliłem im pognać na aukcji, później pozwoliłem wam pójść do tamtej karczmy… ech… Odsyłam jutro Marcela, ale sam muszę zostać i coś sprawdzić. - Wyglądał na nieco zaniepokojonego, jednak zaraz pokręcił głową i kontynuował. - Niedługo jednak planuję też wyjechać i zostaniesz sam z Theodiem. Nie wiem, czy poradzicie sobie tu sami. I nie wiem, ile wiesz o osobach, które pobłogosławił Głupiec.
- Nigdy nie spotkałem nikogo, kogo pobłogosławiłby Głupiec. Do tej pory - poprawił się Roger. - W tej chwili mogę się jedynie domyślać - odparł. - Na trzeźwo jest... powiedzmy... mało rozsądny. Wino ma przedziwny wpływ na pracę jego mózgu, inaczej niż u, że tak powiem, normalnych ludzi, któzy po pijaku bredzą trzy po trzy. Tylko nie wiem, jak z jego zdrowiem, bo wyglądał wyjątkowo kiepsko.
- Błogosławieństwo Głupca odbiera… hmm… możliwość oceny sytuacji. Człowiek jest bardziej ufny, częściej wpada w kłopoty, jednak błogosławieństwo zapewnia, że zawsze z nich się wywinie. Jednak nie zawsze w sposób, który zapewni bezpieczeństwo osobom w jego otoczeniu. Myślę, że to dlatego Theodio postanowił wyjechać z domu.
- Czyli noglibyśmy zostawić go w płonącej operze, a on by z niej wyszedł bez szwanku? - Roger pokiwał głową. - I dlatego ci, no na niego napadli, pozabijali się. Szczęściarz, w pewnym sensie. Kłopoty... - westchnął.
- Niedokładnie tak… - zaprzeczył Vlad. - Jest drobna… bariera pomiędzy tym, co ma się stać, a tym, co może. - Jeśli byście go nie wyciągnęli z płonącej opery, możliwe, że ktoś inny by go uratował, ale możliwe, że spłonąłby żywcem. Chodzi o to, że nie można zaniechać, trzeba działać. Poprzez zaniechanie właśnie mogą się wydarzyć nieodwracalne, tragiczne rzeczy.
- To znaczy, że w tym mieście co krok będzie wpadać w jakieś tarapaty - stwierdził Roger. - Nie wiem, czy przed wszystkimi zdołam go ochronić - dodał, nieco żałując tego, że został sam do ochrony hrabiego.
- Dlatego radziłbym szybko zdecydować, co dalej. W mieście faktyczna władza spoczywa w rękach podziemi. Ten bestialski gówniarz, obecny lord, nic nie wie o prawdziwej opiece nad miastem. Nie jest w stanie jej zagwarantować. - Maavrel zamyślił się na chwilę. - Opodal miasta jest rezydencja pewnej rodziny. Hrabia z kawałkiem ziem na południe od Rindor. Napiszę list i doręczycie go do rąk własnych obecnego hrabiego. Jeśli jest przynajmniej w połowie tak honorowy jak jego ojciec, zapewni wam ochronę, przynajmniej na chwilę.
- Wdzięczny będę. - Roger skinął głową. - Jak tylko hrabia Theodio stanie na nogi, wyjedziemy. Bez względu na to, jakie plany ma hrabia.
- Czyli spędzicie jeszcze sporo czasu w mieście - stwierdził Vlad, kręcąc głową. - Z tego, co jeszcze powinieneś wiedzieć: jeśli Theodio nadużyje jakichkolwiek środków odurzających, błogosławieństwo zostanie chwilowo zdjęte, dzięki czemu będzie myśleć trzeźwo, chociaż przypłaci to kiepskim stanem zdrowia. Teraz powinien dużo wypoczywać. Jutro na pewno nie będzie w stanie się stąd ruszyć. Kiedy błogosławieństwo wróci, automatycznie zdarzy się coś niesłychanego i straszliwie niebezpiecznego… i tego teraz powinniśmy się najbardziej obawiać… Jednak. Błogosławieństwo samo minie. Jest dawane przez Głupca na pewien czas, czy do osiągnięcia pewnego celu. Z tego, co wiem, ma to związek z poszukiwaniami Theodia. Więc jeśli dowie się tego, co chciał, błogosławieństwo powinno samo przeminąć… i lepiej dla niego, jeśli będziecie mieć w pobliżu dobrego medyka.
W co ja się wpakowałem, pomyślał Roger.
- Theodia stać na osobistego medyka - powiedział Roger - ale nie wiem, czy jakiś zechce wziąć udział w takich poszukiwaniach. Po pierwsze, raczej nie bedzie dobry, a po drugie - nie wiadomo, na ile będzie uczciwy.
- To tylko moja sugestia… słyszałem, że kiedy błogosławieństwo Głupca zostaje zdjęte po wykonaniu zadania… że nie wielu to przeżywa. - Lord Maavrel wyraźnie się zasępił.
Cholerne świństwo, pomyślał Roger.
- W zasadzie jestem tylko jego... strażnikiem. Ochroniarzem - powiedział. - Ale polubiłem go i postaram się mu pomóc.
- Wyśmienicie - ucieszył się lord, po czym na jego twarzy pojawił się wyraz wielkiej zadumy. - Jednego nie rozumiem. Theodio zawsze był inteligentną osobą, o szerokiej wiedzy. Znam go od berbecia. Z jego ojcem jeździliśmy na polowania - wyjaśnił szybko Maavrel. - Dlaczego przyjął błogosławieństwo?
Roger bezradnie rozłożyl ręce.
- Już był taki, gdy go spotkałem - powiedział. - Dał ogłoszenie i tyle. Ale nie sądzę, by sam wiedział. Przynajmniej w tej chwili.
- Niemożliwe. Na pewno jest świadom błogosławieństwa… - Lord zawahał się. - Chociaż może tego po nim nie widać… chociaż nie wiem…
- Czyli mógł spokojnie siedzieć w zamku, czy gdzie tam się znajduje jego siedziba, a on przyjął błogosławieństwo i ruszył w podróż. - Roger pokręcił głową. - Jak dojdzie do siebie, spróbuję go wypytać. Może zechce mi powiedzieć - dodał, z odrobiną wątpliwości w głosie.
- Obawiam się, że łatwiej będzie utrzymać go z dala od niebezpieczeństw - zażartował Maavrel, powoli wstając. - Pójdę lepiej napisać list i rozmówić się jeszcze z synem. Wątpię, czy Theodio będzie w stanie się jutro ruszyć z łóżka. Pomożesz mi w czymś jutro?
- Jeśli ktoś będzie pilnować Theodia, na przykład jakaś miła służąca, to z chęcią - zapewnił Roger.
- Bezpieczniej by było, gdyby został tu sam - odparł nieprzekonany Vlad.
- No, też racja. Nikt nic nie będzie wiedzieć, Theodio z niczym się nie wygada i w ogóle. Ale co będzie, jeśli mimo wstanie i gdzieś pójdzie? Przecież go nie przywiążę.
- Ale możemy zamknąć drzwi na klucz. - Lord Maavrel ruszył w stronę wyjścia. - Lepiej pójdź się wyspać. Ja jeszcze muszę się z czymś upewnić.
- Do jutra zatem - powiedział Roger. Wstał i poszedł do pokoju.
Miał wspólny pokój z Theodiem. Młody hrabia leżał tak, jak go z Marcelem rzucili (co jak co, ale po tachaniu go tutaj byli padnięci). Nie wyglądał za dobrze, ale też nie jakoś nadmiernie źle. Oddychał, a to nigdy nie jest źle widziane… prawie nigdy.
W odróżnieniu do swoich szlachetnie urodzonych kompanów, Roger nie czuł się pijany. Pijał o wiele gorsze i o wiele lepsze rzeczy, niż dzisiejszego dnia. Wiedział jak pić… i wypił mniej niż tamtych dwóch.
Obudziły go w środku nocy jęki i odgłosy świadczące o tym, że jednak przydało się to wiadro, które stało przy łóżku Theodia. Błogosławieństwo Głupca widać było potworną rzeczą. Półprzytomny Roger napoił młodzieńca wodą po czym wrócił na siennik. Reszta nocy albo przebiegła bez niespodzianek, albo włamywacz je przespał.
Kiedy obudził się następnym razem, na dworze powoli świtało. Hrabia leżał oddychając ciężko. Żył, dobrze.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-06-2014, 01:39   #6
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Alfred nie skomentował zajścia w żaden inny sposób. Poirytowany stanął przy oknie, nie zerkając nawet w stronę uzdrowiciela.
- To było… niesympatyczne - mruknął Jack.
- Chyba chciałeś wspomnieć standardowe - uśmiechnął słodko się wojownik.
- Ale czego on mógł chcieć? I… czy on nie był tam wcześniej, na aukcji? - zaciekawił się Jack. - Może warto z nim porozmawiać?
- Wedle mnie oczywiście, że warto. Może wie coś, co także nas zainteresowałoby. Raczej spotkaliśmy ich umykając stamtąd. Tamta grupka robiła to samo pewnikiem. Czyli wspólne interesy mamy, choćby takie, jak stać dać bez problemów nogę? Wydaje jakoś mi się Alfred, ze powinieneś wysłuchać tamtą osobę oraz wyciągnąć od niej, co wie, wcześniej jednocześnie przeprosić. Przywykłem właściwie do twojego zachowania, toteż sobie mogę machać na brak podstaw kultury, jednak prawdopodobnie wielu podchodzi do ciebie standardowo - powiedział przypatrujący się nieprzytomnej dziewczynie wojownik ze starych. mglistych Dolin.
- Nie obchodzą mnie wyznawcy tutejszych bogów - odwarknął na to bóg z innego świata.
- To może powinni zacząć - odparł poirytowany Jack. Stanął na równe nogi i stanął tuż przed Alfredem. - Nie wiem, kim jesteś. I nie bardzo mnie to obchodzi. To co mówisz jest niepokojące. Ba! Zakrawa o herezję… jednak. Jeśli chcesz mojej… czyjejkolwiek pomocy, to musisz nas zacząć traktować należycie.
- A po co mi wasza pomoc? - parsknął.
- Ach… więc sam byś opatrzył jej rany? Sam byś się nią zajął? Na pewno znasz wszystkie trujące rośliny i odtrutki. Wszystkie jadowite zwierzęta i jak się nimi zająć. No to rzeczywiście… Nie potrzebna ci moja pomoc. Nie życzę jej źle, ale gdyby nie rozkaz króla, już dawno by mnie tu nie było.
- Gdyby właściwie to nie była Kate, albo ogólniej, gdybymy nie pomagali, miałbym podobną opinię. Dopóki jakoś nie oprzytomnieje - spojrzał właściwie dziwnie tkliwie na dziewczynę - musimy współpracować.
- Hmm… może mam sole trzeźwiące… - mruknął uzdrowiciel, szukając w torbie.
- Zostaw ją. Lepiej żeby odpoczęła, zamiast biegała po mieście - mruknął Alfred, nieco mniej opryskliwym tonem niż zwykle.
- Wspomniane właśnie sole przydałyby się nie tylko Kate - planował rzucić wojownik całkowicie ogólnie, ale ugryzł się w język. Nie było potrzeby zaogniania sytuacji, tym bardziej, że Alfred mówił właściwie. Spanie pewnie było zdrowe dla osłabionej Kate.
- Wobec tego chyba nic więcej nie pozostaje, jak poczekać, aż Kate wydobrzeje - rzekł głośniej - potem wybywać stąd. Proponowałbym stacjonować tutaj, nie pchając się na ulice miejskie. Kate wydobrzeje, gwardziści miejscy się uspokoją, wtedy powinniśmy spokojnie opuścić miasto.
- Nie mamy dla niej innego odzienia? - zapytał niespodziewanie Jack, podnosząc fioletową suknię. - W tym… będzie się raczej rzucać w oczy. Trzeba by się jej pozbyć.
- I tu się zgodzę - odparł Alfred. - Możecie iść się tym zająć. Ja z nią zostanę.
- Dobrze, mamy jakieś pieniądze. Hm, najsensowniejszy byłby jakiś strój podróżnicy, skoro mamy uciekać. Buty - zmierzył patyczkiem rozmiar - spodnie, koszula, płaszcz, bielieeezna - dokończył wojownik swoją wypowiedź. Chyba jakoś poczerwieniał lekko, choć może było to tylko jakieś wrażenie. - Chodźmy Jack - ruszył ku drzwiom wyjściowym.
Uzdrowiciel pospiesznie poszedł za nim, sam czerwony niczym dorodny burak. Jack szybko upakował suknię do jakiegoś worka, tłumacząc, że tak i łatwiej nieść i lepiej, żeby nikt jej nie widział.
Zamknęli za sobą drzwi i ruszyli ku schodom na dół.
Radosna gromadka dalej siedziała przy stole, jednak tym razem towarzystwo się tam zmieniło. Dalej nie było nigdzie łysego “wampira”, za to obecność czterech postawnych mężczyzn, na dodatek w strojach straży… cóż. Nagle cały rumieniec uzdrowiciela przerodził się niemal w śnieżną biel.
- Idziemy spokojnie, nie rzucaj się w oczy. Jest sporo gości, więc spokojnie idź, patrz jakoś na bok oraz się nie przejmuj nimi - ruszył spokojnie wojownik olewając tamtych. Spokojnie bowiem sobie siedzieli przy stole, dlatego niechaj sobie siedzą oraz piją miejscowe piwsko.
Stephen zauważył jeszcze, że tamten blondyn z warkoczem (chyba Marcel) zerka w ich stronę i zaczyna zagadywać strażników.
Do drzwi udało się dojść bez problemów. Na zewnątrz Jack rozejrzał się dokoła i odetchnął z ulgą:
- Jeśli tak wygląda życie maga po Akademii, mam nadzieję, że nigdy jej nie skończę.
- Przesadzasz chłopie - odpowiedział wojownik - poradziłeś sobie doskonale. Ale wiesz co, właściwie odniosłem, albo inaczej, wydawało mi się, że tamten poznany przy teatrze mężczyzna pomógł nam zagadując strażników. Ciekawe dlaczego to uczynił, dobroć serca, czy jakiś interes właściwie? - dumał półgłosem.
- On też jest magiem - rzucił uzdrowiciel.
- Magiem? Jakiś pewnie twój znajomy akademicki - domyślał się Faeruńczyk.
- Wydaje mi się, że go gdzieś już widziałem… - mruknął Jack. W sumie był on nieprzytomny, kiedy uciekali z terenów aukcji i chyba nawet nie widział owych “wampirów”, czy czego tam. Chłopak z warkoczem ewidentnie wyglądał jak syn tamtego wampira. A teraz okazywało się, że jest magiem? - Coś mi świta… gdybym tylko zobaczył jego chowańca… - Na te słowa z kieszeni na jego tunice wychynęła ruda główka wiewiórki. Stworzonko zerknęło na młodych mężczyzn, po czym pokręciło łebkiem i sprawnie wyskoczyło na ramię uzdrowiciela.
- Spytaj wiewiórki, może Ruda Kitka - nadał jej sympatyczne chyba imię - lepiej wiedziałaby? Pewnie właściwe będzie, jeśli pogadasz potem ze swoim kumplem po fachu. Tymczasem lepiej rozejrzyjmy się za jakimś sklepem ubraniowym, albo stoiskiem, gdzie znajdziemy strój dla dziewczyny - ruszył ulicą rozglądając się dokoła próbując cokolwiek dostrzec podobnego do poszukiwanego miejsca handlu.
- Uri nie wie, z resztą nie chcemy ryzykować za bardzo… - odparł Jack na pytanie.
Szli przez pewien czas, rozglądając się za sklepami. Mijali kolejne uliczki, starając się nie zgubić za bardzo. Stephen zauważył, że w niektórych miejscach stoją młode kobiety w czerwonych sukniach, z koszami pełnymi bordowych kwiatów, które nawet w pełnym słońcu nie usychały. Jack również zerkał w ich stronę, a na jego twarzy niezmiennie pojawiała się konsternacja.
W końcu młodzieńcy dotarli na rynek. Było tu wiele stoisk z różnymi rzeczami - od jedzenia poprzez właśnie odzienia różnorakie, po świecidełka (tych ostatnich jakoś było najmniej i najmniej osób się przy nich kręciło). Oczywiście na placu było pełno ludzi. Kilka razy minęli patrol straży. Jednak przy takim tłumie siła rzeczy ciężko ich było wypatrzeć (nawet, gdyby wiedzieli, jak wyglądają). Dlatego raczej bardziej niżeli na straże, zwracali uwagę na właściwy sklep lub stoisko. Wydawało się pewnym, że coś tutaj znajdą, gdyż handel na rynku kwitł, zaś wśród wielu sklepów były także takie, jakie były potrzebne. Popatrzyli lekko na lewo, na prawo oraz weszli do takiego, który wydawał się przyzwoitszy, ale nie jakiś luksusowy.
O taki, który nie wyglądał luksusowo było ciężko, jednak po ponad godzinie krążenia, kiedy weszli za kotarę jednego ze stoisk, przekonali się, że z drugiej strony wcale nie jest tak, jak na zewnątrz. Wszystkie kolorowe i przyciągające wzrok tkaniny były na zewnątrz, pilnowane czujnym okiem jednego z pracowników, a może z synów rozpartego na poduchach kupca.
- Dzień dobry, panowie! - zawołał śpiewnie, wstając. - Co mogę dla panów zrobić?
- Dużo - odpowiedział uprzejmie wojownik - witamy pana. Potrzebujemy dobrego stroju podróżnego dla siostry mojego kompana - wskazał na Jacka. - Chce jej zobić niespodziewankę, bowiem dziewczyna lubi sobie pohasać na podmiejskich błoniach oraz, jak na dziarską niewiastę przystało, uwielbia leśne ostępy oraz myśliwskie dokonania. Rozumie szanowny pan, taki strój właśnie, trwały, kompletny oraz odpowiedni do szczupłej dziewoi.
- W takim razie doskonale panowie trafili! Doskonale! - zawołał uradowany kupczyna. - Mam piękną suknię podróżną, sprowadzaną prosto z Minarii! Piękny haft, piękne zdobienia! - rekomendował, rozwijając ową suknię.
- Pasuje, tylko proszę odjąć wspomniane zdobienia oraz podzielić cenę przez dziesięć, jakakolwiek ona jest - oznajmił kupcowi.
- Chyba pan żartuje! - rzucił bez namysłu rozgniewany kupiec, po czym szybko dodał: - Zniszczyć taką suknię?!
- Potrzebujemy rzeczy przede wszystkim trwałej, potem zaś ładnej. Siostra Alfonsyna jest bowiem osobą praktyczną - odpowiedział nie cierpiąc targowania ani tego typu dyskusji.
- Alfonsyna? - wymsknęło się uzdrowicielowi, które właśnie wymsknięcie wojownik przykrył głośnym napadem kaszlu. Jednak chwilę potem doszedł do siebie.
- Czyli szanowny kupcze? - spytał mężczyznę czekając na coś konkretniejszego niżeli zdobione fatałaszki.
- Rozejrzyjcie się sami… - odparł ten, gdyż za kotarę weszła jakaś kobieta.
- Eee… dobrze… - mruknął Jack, wzruszając ramionami. - Nie znam się na tym za bardzo - rzucił do Stephena.
- Niesympatyczny jakiś - mruknął cicho Stephen, kiedy okazało się, iż kupiec olał ich, gdy okazało się, że nie wciśnie im drogiego towaru. Wyraźnie zaznaczyli, że oczekują propozycji, on chyba jednak miał jedną jedynie. - Chodź, poszukamy innego - mówił Jackowi planując wyjść.
- Ano… - mruknął niepocieszony uzdrowiciel.

Przez kolejne dwie godziny krążyli po różnych stoiskach usiłując kupić i sprzedać suknie. Jack jakoś opchnął fioletowe cudo jednemu z podejrzanie wyglądających kupczyków. Na wszelki wypadek czym prędzej udali się na drugi koniec targowiska, żeby kupić odzienie.
Mogłoby się wydawać, że kupowanie sukni jest proste… niestety. Gdyby nie wiewiórka, nie udałoby im się. To właśnie rude stworzonko wypatrzyło małe stoisko z ubraniami. Prowadziła je młoda kobieta, wraz z wielkim drabem, który groźnie spoglądał na przechodniów.


- Witam panów serdecznie! Mogę jakoś pomóc? - zapytała, jak tylko podeszli.
Po opchnięciu dopracowanej już historyjki, zostali zasypani propozycjami różnych sukien i innych takich. Jak tylko Stephen stwierdzał, że taka nie może być i szukają bardziej takiej a takiej, zostawał zasypywany innymi strojami, nieco bardziej pasującymi do opisu. Kobieta naprawdę się starała coś im sprzedać. I ciężko było jej odmówić…
- Ale co z zimnymi dniami? Jak zacznie padać? Żadna kobieta nie pogardzi ciepłym okryciem na dlugą drogę - paplała jak najęta.
- Hm właściwie, zastanówmy się, jakby powiedzieć, owszem, może nam pani coś zaproponować. Bieliznę także, dobre pończochy oraz inne takie, jakieś ładne oraz trwałe - jakby bowiem nie było kupować, większa ilość dawała możliwość lepszego targowania. Oprócz ubrania chcieli jeszcze nabyc buty dla owej pięknej dziewczyny.
To było jak wsadzenie kija w mrowisko. Młodzi mężczyźni zostali zasypani różnego rodzaju płaszczykami, nakryciami na głowę, spódnicami, fartuchami i czym tylko się dało. Kobieta jednak nie posiadała butów, ale gorąco poleciła swojego dobrego znajomego, który miał pracownię szewską kilka ulic dalej.
- Najlepiej by było, gdyby pańska siostra sama tu przyszła - westchnęła nagle kobieta, prezentując kolejną pelerynę.
- Niestety nie może. Wie pani, chcemy jej zrobić miłą niespodziankę. Nie możemy zaprosić dziewczyny, bowiem zepsułoby to całe miłe podarowanie owego stroju. Trudna kwestia, jednak spróbujmy jakoś cokolwiek wykombinować - uśmeichnął sie zachęcająco Stephen wyciągając sakiewkę, która jakos, poczuł to, okazała się stanowczo mniej zasobna niżeli kiedyś. Zbielał na twarzy niemal wściekły, szczęśliwie pozostało sporo grosiwa, jednak jakiś bandziorek świstnął im sporo pieniędzy.
- Dziwne macie zwyczaje, panowie… powinni wprowadzić takie też tutaj - zaśmiała się kobieta, składając kolejne ubrania. - Proponuję, żeby wzięli panowie ten zestaw. Jeśli coś będzie z tym nie tak, możecie śmiało przyjść i spróbujemy coś na to zarazić - powiedziała, ukłądając stosik.
- Bardzo lubimy ją, więc chyba cóż dziwnego, iż chcielibyśmy dać jej coś miłego - powiedział uśmiechając się - wobec właściwie tego, wykorzystamy pani radę oraz weźmiemy wspomniany zestaw. Jeśli będzie na naszą kieszeń? - dodał sygnalizując, że nie są idiotami, którzy dadzą dowolną kwotę na fajne ciuchy.
- Tunika piętnaście srebra, spódnica dziesięć, suknia dwadzieścia, płaszcz piętnaście - przeliczyła płynnie, wskazując kolejne warstwy materiałów. - Razem sześćdziesiąt srebra… a że to na prezent, powiedzmy… pięćdziesiąt i pięć.
- Przyjmijmy jednak, szanowna pani, że pięcdziesiątka. Musimy kupić jeszcze odpowiednie trzewiki - najlepszy pewnie w negocjowaniu nie był oraz nie potrafił ogarnąć cen kobiecych ubrań. Jednak ocenił, iż kupczyni pewnie naciągnęła ich dużo, dlatego liczył, iż piątkę jakoś spuści.
- Hmm… no niechaj stracę… - powiedziała w końcu.
- W Celltown ceny szat są o wiele niższe - rzucił Jack. - Zapłacilibyśmy tam koło dwudziestu sztuk… no… w sumie to za szaty dla studentów, a nie kobiece fatałaszki, jednak przebicie jest zabójcze.
- Ale to jest Rindor i mamy zupełnie inne ceny - odparła spokojnie kobieta.
- Ja bym jednak proponował, żebyśmy zeszli do trzydziestu sztuk srebra.
- Nie ma takiej możliwości!
- Bierzemy hurtem, proszę pamiętać. Pewnie mogłaby pani sprzedać owe ubrania drożej niżeli trzy dychy, ale jednak dla kupca najważniejszy jest nawet mały zysk, ale szybki. Nawet wojownik to wie. Dzięki Jack, bowiem pewnie wpadłbym niczym ślimak do kielicha. Płacimy gotówką, ładną monetą, szanowna pani, czy więc nie lepszy jest mniejszy, ale szybki zarobek, za który kupi pani nowe towary, niżeli brak ogólnie jakiegokolwiek handlowego zysku - spytał kupcową.
- Nie ma takiej możliwości! - powtórzyła kobieta z zaciętą miną. - Wybaczcie panowie, jednak każda moneta teraz się liczy. To nie ja mam się zajmować sprzedażą ubrań i targowaniem, a mój ojciec. Jednak jest on chory, a leki drogie.
- Dobrze, skoro nie ma pani ochoty na trzydzieści, to jarmarcznym targiem, niech będzie po połowie. Czterdzieści. My zaoszczędzimy, pani zaś będzie miała na leki, chyba że, hm Jack, mógłbyś zerknąć na jej ojca? Mój przyjaciel jest medykiem doskonale wykształconym oraz być może pomoże pani ojcu, zaś pani, zamiast pieniędzmi, wypłaci nam strojami. Chcemy bowiem je kupić, zaś dla pani byłaby to pewnie oszczędność.
- Medykiem…? - zapytała zdumiona, spoglądając na Jacka. - Umowa stoi! - zawołała szybko, chwytając dłoń uzdrowiciela. W drugiej ręce miała pakunek z ubraniami.
- Ale… ja nie wiem, czy będę w stanie cokolwiek… - zaczął Jack.
- Esur, zajmij się wszystkim tu! - zawołała kobieta, ruszając gdzieś, ciągnąć za sobą uzdrowiciela. - Za mną!
- Sprawdzisz jedynie - powiedział Jackowi Faeruńczyk - spróbujesz pomóc ojcu szanownej kupcowej.
Zostali poprowadzeni labiryntem uliczek do jakiegoś zaułka. Tam dziewczyna ruszyła szybszym biegiem, znikając za załomem muru. Początkowo obaj młodzieńcy wystraszyli się, że zostali oszukani i wystawieni na niebezpieczeństwo. Jednak nie.
- Tędy, prędko! - zawołała na nich, wracając i machając ręką.
Kiedy poszli dalej, okazało się, że to zwykła wnęka, gdzie były jedne drzwi do domostwa. Ostrożnie weszli do dusznego wnętrza. Jack od razu się skrzywił. Po chwili Stephen wywęszył (dosłownie) dlaczego. Już od samych drzwi czuli woń choroby. Nieczystości, napary, rzygowiny.
- A co jeśli nie będę w stanie pomóc? - szepnął uzdrowiciel do Stephena.
- Spróbuj bowiem może akurat spokojnie potrafisz. Albo będziesz wiedział przynajmniej, jaki występuje problem oraz jakie potrzebne mikstury.
Dziewczyna poprowadziła ich do małego i ciemnego pomieszczenia, gdzie obok łóżka chorego siedziała starsza kobieta. Podniosła głowę i obrzuciła przybyszów obojętnym spojrzeniem.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 22-06-2014 o 01:41.
Kelly jest offline  
Stary 22-06-2014, 01:53   #7
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Znowu przyprowadziłaś jakichś szarlatanów? Mogą panowie iść z bogami… nie mamy ani grosza - powiedziała starucha. Widać było, że nie ma już sił na nic.
- To uzdrowiciel - odparła dziewczyna łamiącym się głosem.
Jack nie wyglądał na ani trochę pocieszonego. Podszedł ostrożnie, mówiąc zduszonym głosem:
- Nic nie obiecuję, ale spróbuję zrobić, co w mojej mocy.
Pierwszym, co zrobił, było zajrzenie do kubka stojącego na podłodze przy łóżku. Powąchał zawartość i się skrzywił.
- Najpierw niech ktoś przyniesie świeżej, czystej wody - polecił, kładąc rękę choremu na czole. - I jakąś ścierkę.
Dziewczyna czym prędzej rzuciła się do wyjścia, żeby wypełnić polecenia. Natomiast stojący przy Jacku Faeruńczyk obserwował jedynie gotów pomóc, jeśli kompan potrzebowałby jego wsparcia jakoś.
Trwało to niesamowicie długo. Uzdrowiciel siedział u boku chorego mężczyzny, trzymając rękę na jego czole.
- Trzeba zbić gorączkę - mruknął Jack. Z jego kieszeni wydostał się chowaniec i bezceremonialnie przeskoczył na Stephena, po czym usadowił wygodnie na ramieniu młodzieńca.
- Wobec chyba tego zbijaj, albo lodu przyłożyć, albo zimną wodę na czoło - rzucił lekko niepewnie Faeruńczyk.
- Potrzebna ta woda i jakaś ścierka na okład. Jak długo trwa choroba? - zapytał starowinkę, która bez słowa siedziała na krześle z drugiej strony siennika.
- Bedzie dwa księżyce - odparła niechętnie.
- Niedobrze… nie macie w tym mieście medyków? - zapytał zdenerwowany, jednak nie oczekiwał i nie dostał odpowiedzi.
Po chwili wróciła handlarka niosąc wiadro wody i naręcze szmat. Uginała się pod ciężarem wiadra, jednak postawiła je obok Jacka.
- Potrzebne coś jeszcze? - zapytała pełnym napięcia głosem.
- Na razie wszystko, dziękuję.
Stephen nie miał pojęcia ile to potrwa. Uzdrowiciel pogrążył się w czymś na wzór medytacji przy chorym i nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Jedynie dziewczyna zmieniała okłady na czole ojca. Minuty mijały. Na dworze zrobiło się niemal całkiem ciemno, kiedy Jack wyrwał się z tego dziwnego stanu.
- I jak? - zapytała rozgorączokowana handlarka.
- Usiłowałem… cofnąć zmiany - mówił uzdrowiciel, z trudem formułując zdanie. - Cordis i iecur... były w podłym stanie… teraz… lepiej.
- Choroba nie odeszło. Mówiłam, oszołomów nie przyprowadzaj - rozeźliła się starucha.
- Poczekaj niewiasto - powiedział kobiecie Faeruńczyk. Przecież pozytywne efekty nie musiały się objawić natychmiast.
- I co z nim, polepszy mu się? - dopytywała dziewczyna.
- Jutro powinna być wyraźna poprawa - odpowiedział Jack. Stephen, który zdążył poznać nieco uzdrowiciela, wychwycił w jego głosie niepewność, jednak handlarka niczego nie zauważyła i rozpromieniła się, odzyskując rezon.
- A więc. Zostawią panowie pieniądze i wrócą tu jutro po towar - zadecydowała. - Jeśli okaże się to prawdą, dostaniecie rzeczy. Jeśli nie, ja nie będę miała wrażenia, że to był stracony czas.
- Mamy zostawić pieniądze, nie wziąć towaru, zaś jutro pani zdecyduje, na co ma ochotę? - otworzył gały na taką solidną bezczelność. - Owszem, możemy przyjść jutro, mój kompan obejrzy pani ojca, jeśli będzie widać poprawę, dostajemy ubrania za poradę.
- A więc umowa stoi! - powiedziała, wystawiając rękę, żeby położył na niej pieniądze.
- Umowa stanie - spojrzał chyba nieco zbyt wywalając gały na kutą na cztery nogi spryciulę - ale pieniądze dostanie pani jutro, jeśli nie będzie poprawy. Mój kompan wykonał usłuhę, jest dobrym medykiem, zaś nie jesteśmy idiotami. Jaka bowiem gwarancja, że pani odda pieniądze?
- A jaką ja mam pewność, że nie zaszkodziliście papie? Poprzedni zbiegł z miasta, zabrawszy najpierw ode mnie pieniądze. Nie sam się tak zrobić po raz drugi.
- Chwila - wtrącił się Jack, który aż poczerwieniał na twarzy. - Sugerujesz, że JA mógłbym komukolwiek zaszkodzić?! - Zerknął w stronę chorego i ściszył głos. - Nie po to studiowałem tyle lat na akademii, żeby mnie teraz obrażano.
- Ha. Okaże się jutro… chyba że pan wielce uczony stchórzy i nawet się nie pojawi.
- Pojawię się, zapewniam.
- Zobaczymy!
- Ano zobaczymy! - zerknął na Stephena. Młodzieniec po raz pierwszy widział, żeby Jack się zdenerwował. - Idziemy - zakomendował, ruszając w stronę wyjścia.
- Widocznie jacyś łajdacy robili panią sporo razy na szaro. Pewnie jakoś więcej, niż tamten, który uciekł. Trudno powiedzieć, jak będzie pani ojcu, ale mój kompan to prawdziwy specjalista oraz uczciwy chłopak. Ano chodźmy - poszedł krokiem do wyjścia. - Trzeba było znaleźć inny sklep.
- Od początku cała ta sprawa mi się nie podobała - mruknął cicho uzdrowiciel, po czym westchnął zrezygnowany. - Lubię pomagać ludziom i nawet kiedy oni narzekają, nie irytują mnie tak jak ta konkretna kobieta. O co jej chodziło? Nie widziała, że pomogłem jej ojcu? Od razu gorączka spadła! - Jack mamrotał coś jeszcze chwilę. - To co teraz? - zapytał w końcu.
- Idziemy do innego sklepu, kupimy co trzeba, natomiast do nich przyjdziemy jutro pewnie. Chyba mocno oszukali ją kiedyś, więc od wszystkich podchodzi niczym do jakichś kantujących dupków.
Niestety było już za późno. Kiedy dotarli na targ, ten był już pusty. W sumie nic dziwnego - noc pogłębiała coraz bardziej cienie. Nie mając innego wyboru, wrócili do karczmy, gdzie przywitał ich niepocieszony Alfred w psiej postaci. Leżał na ziemi przy drzwiach, spoglądając spode łba w ich stronę. Gdyby to był zwykły pies, pewnie pięć razy zastanowiliby się, czy aby nie lepiej się wycofać. W sumie teraz też przeszło im to przez głowy.
Stephen momentalnie przypomniał sobie o strażnikach, których wcześniej widzieli na dole. W pomieszczeniu nie zauważył żadnych zmian - poza oczywiście zmienionym Alfredem.
Jack ostrożnie minął boga z innego świata i podszedł do Kate, jego kompan zaś przy nim.
- Ciuchy niewieście powinny być jutro rano, zamówiliśmy - wyjaśnił Alfredowi. - Jakieś objawy, coś się działo, siedzący na dole strażnicy przeszkadzali? - cisnął kilka pytań.
Alfred nie odpowiedział. Wstał, podszedł pod okno i usiadł tyłem do młodzieńca. Widać obraził się (ponownie).
- Jej stan się poprawia - odezwał się za to Jack. - Nie wiem tylko kiedy się obudzi.
- Trzy, dwa… - usłyszał Stephen w swojej głowie odliczanie Alfreda.
Nagle Jack, który pochylał się nad Kate, poleciał do tyłu, padając na ziemię z rozbitym nosem. Sama dziewczyna usiadła z jękiem i rozejrzała się z obłędem w oczach. Natomiast chwilę potem Stephen doskoczył do dziewczyny od tyłu oplatając ją mocno rękami.
- Kate spokojnie, uspokój się! - krzyknął niemal do ucha. - Mówię spokojnie.
Jednak w momencie, kiedy ją pochwycił, zaczęła się gwałtowanie wyrywać.
- Nieee! - darła się dziewczyna, walcząc. Własną głową usiłowała zdzielić młodzieńca w twarz - na szczęście był poza jej zasięgiem i jedyne w co oberwał, to pierś.
- Puść ją lepiej - usłyszał w głowie Stephen. - Puść ją, albo mocniej trzymaj, żeby sobie krzywdy nie zrobiła. - Alfred dalej nie zmienił pozycji. Siedział tyłem i tylko cicho powarkiwał.
Natomiast Jack gramolił się z podłogi wyraźnie oszołomiony. Usiłował zatamować krwotok z nosa własnymi rękami, jednak kiepsko mu to szło. Widać nie pomyślał jeszcze o tym, żeby sam siebie uleczyć. Wiewiórka skakała mu na ramieniu, piszcząc głośno, co wprowadzało jeszcze większy chaos. Tymczasem jakoś próbujący opanować dziewczynę Faeruńczyk ścisnął mocniej.
Alfred westchnął cicho i “wstał”. Już w ludzkiej postaci podszedł do nich i kucnął przed dziewczyną.
- Cześć - powiedział z kpiącym uśmiechem. - Pamiętasz mnie?
Kate momentalnie się uspokoiła. Teraz, dla odmiany, trzęsła się ze złości.
- Kuroi - warknęła. Stephen miał dziwne wrażenie, że gdyby jej nie trzymał, rzuciłaby się na boga z innego świata.
- Kate proszę - powiedział miękko dziewczynie trzymający ją mocno Stephen - nie pozwolę, żeby stała ci się krzywda, zaś Alfred faktycznie zasługuje na to niekiedy, żeby solidnie dostał, jednak nie teraz. Obudź się, proszę bardzo.
Widać doskonale było, że jakoś spogląda na dziewczynę lekko tkliwie. Miał ewidentnie kołowacizne pospolitą, czyli kompletnie nei wiedział, co jej się stało, ale nie znał innego sposobu na pomoc, niżeli Alfreda posłuchać, choć kpiący ton tamtego nie brzmiał jakoś fajnie.
- Puść mnie - powiedziała cicho.
Alfred o dziwo pomógł uzdrowicielowi. Podtrzymał go i podał jakąś szmatkę, jednak cały czas z jego twarzy nei znikał ten cholerny uśmieszek.
- No, przyjacielu. Już lepiej? - zapytał. - Zatamuj krwawienie i nieco się ogarnij - doradził, sięgając po krzesło. - Im szybciej, tym lepiej.
Pewnie kombinowała, jednak nie mógł odmówić. Puścił dziewczynę, jednak jakoś zwyczajnie starał się uważać, gdyby chciała ponownie zaatakować kogokolwiek.
- Wypoczniej trochę, chcielibyśmy jedynie pogadać. Jeśli chciałabyś odejść, odejdziesz spokojnie. Powiedz jedynie, jak było, dlaczego uciekłaś, co się dzieje? Przecież jesteśmy kompanami - mówił powoli lecz mocno emocnonalnym tonem głosu.
- Nie mogę ci nic powiedzieć - odparła wyraźnie poirytowana. - Muszę coś odzyskać i mam pewien plan, jak tego dokonać, jednak nie mogę go wyjawić przez tego tu - wskazała Alfreda.
- Nieładnie tak palcem pokazywać - rzucił ten z uśmieszkiem. - Z resztą… może byś się położyła? Czuję krew.
Niebywały węch tego dziwacznego osobnika nigdy (no, niemal nigdy) nie zawodził. Stephen zauważył, że opatrunki, jakie założył wcześniej Jack zaczynają powoli nasiąkać krwią. Widać rany, jakiekolwiek by nie były (nie wiedział, jakie, nie patrzył podczas całego zabiegu) otworzyły się ponownie. Ha. Teraz wiadomo, dlaczego drań pomógł nagle uzdrowicielowi!
- Nie będziesz mi rozkazywać - syknęła Kate. Widać ona darzyła boga z innego świata najsilniejszym uczuciem z nich wszystkich. Szczera nienawiść? W sumie, czy jest coś gorszego?
- A więc się nie kładź - Alfred wzruszył ramionami, dalej usiłując doprowadzić Jacka do w miarę przyzwoitego stanu.
- Spokojnie jednak chyba można cokolwiek. Wcale właściwie się nie dziwię twoim uczuciom do tego mężczyzny, jednak chcemy ci po prostu pomóc. Przecież jednak znamy się nieco. Jack jest świetnym uzdrowicielem, wesprze ciebie magią leczniczą.
Pewnie jakoś normalnie dodałby, że także ją lubi, ale biorąc pod uwagę jej reakcje, chyba nie byłoby to specjalnie właściwe. Dziewczyna dosyć ranna powinna mieć tyle rozsądku, ażeby wiedzieć, iż pokaleczona nie zdziała specjalnie wiele. Jeśli miała jakis plan także wsparcie mogłoby się jej przydać, aczkolwiek wiadomo, trzebaby było wiedzieć więcej. Bowiem niewinna pozornie Kate mogła się znajdować pod wpływem łajdackiego nekromaty, dlatego lepiej byłoby mieć jakiekolwiek wiadomości.
- Dlaczego właściwie nie lubisz Alfreda? - spytał Kate, bowiem wydawało się, iż dziewczyna miała swoje powody.
- To długa lista - odparła. - Może zacznijmy od tego, że jest podstępnym chujem. Wiesz… kiedyś podawał się za mojego psa. Wyobrażasz sobie? Przez kilka lat biegał merdając ogonem.
- Nawet nie wiesz, ile razy cię wtedy ratowałem. - Alfred wydawał się nieco poirytowany.
- Albo moment, kiedy pierwszy raz próbowałeś… - kontynuowała dziewczyna, spoglądając na podmiot swoich opowieści z mieszaniną wzgardy i satysfakcji. Jednak owemu podmiotowi było to nie na rękę. Podszedł do niej i popchnął lekko.
- Może lepiej wrócisz spać? - Stephen nie zauważył, co dokładnie Alfred zrobił, jednak efekt był nad wyraz widoczny. Kate momentalnie padła bez przytomności. - Ach… że też ona zawsze daje się na to nabrać. Wiedziałeś - tu bóg z innego świata zwrócił się do młodzieńca - że wystarczy nacisnąć w odpowiednim miejscu, żeby kogoś powalić? Można temu zapobiec, napinając mięśnie. Ona zawsze zapomina, chociaż mistrzowie wpajali jej zasady - zaśmiał się pod nosem.
Chciał właściwie powiedzieć coś Kate na temat Alfreda, ale dziewczyna omdlała. Dlatego poprawił ją na łóżku, ułożył odpowiednio, okrył.
- Wobec chyba właściwie tego, twoja kolej mości Alfredzie.
- Ja tam nie mam zamiaru się kłaść - odparł.
- O matko… - jęknął Jack. Uzdrowiciel wyraźnie się otrząsnął. Odebrał od Alfreda szmatkę i pochylił głowę. - Co się stało? - zapytał. - Za co?
- Twoja kolej, żeby gadać, inaczej swoimi drogami sobie pójdziemy. Kompletnie ciebie nie lubi, pewnie podglądałeś. Mnie ewidentnie także olała, Jacka pobiła. Myślałem właściwie, że ją porwano. Lubię ją bardzo. Jednak okazało się, że wyjechała dobrowolnie. Jeśli bowiem jakoś powiedzieć ci nic nie chciała, jednak innym mogła. Wtedy bowiem ciebie nie było. Wolała jednak wyjechać. Lubię owszem Kate, jednak narzucać się nie będę. Syfiasto ogólnie, Kate mówić nie chce, ty także do tej pory wolałeś wiele spraw zachowywać dla samego siebie właśnie. Dlatego powiadam tyle: albo dokładnie wyjaśnisz, co jest grane, albo jadę do Celltown powrotnie. Jack właściwie dostałeś za nic chyba przez jakąś pomyłkę. Jeśli chciałbyś wracać, będę uradowany, jeśliby wspaniały Alfred nie raczył dokładnie odpowiedzieć - stanowczo wreszcie wyraził swoją opinię Stephen, który miał dosyć smarkaterii Alfreda oraz olewania przez Kate jego właśnie osoby.
Alfred podszedł do okna, wyjrzał przez nie, następnie podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Po chwili jednak wrócił do nich i usiadł na podłodze, zakładając nogi. Przybrał wizualnie tak niewygodną pozycję, że Jack się skrzywił, a Stephen nie mógł wyjść ze zdumienia, że bóg z innego świata wygląda na tak wyluzowanego.

- Sprawa wygląda następująco - zaczął Alfred bardzo cicho. - Stephen, pochodzisz z innego świata, więc mogę czytać w twoich myślach. Ona chyba zdaje sobie z tego sprawę… nie, w jej myślach nie potrafię czytać, nauczyła się przed tym bronić lata temu. To, co tu i teraz widzicie, to nie jestem ja. I mówię to, zdając sobie sprawę, że mamy szpiega tutejszych bogów. - Wskazał na Jacka, który zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
- Co? Ale ja nie… - zaczął uzdrowiciel, jednak Alfred mu przerwał, unosząc dłoń.
- Ach… w twoich myślach mogą czytać tutejsi bogowie, ponieważ i oni i ty jesteście z tego świata. Chociaż nie jestem pewien, czy nie może tego robić jedynie bóg, którego wyznajesz… - zamyślił się na chwilę, po czym kontynuował: - W każdym razie jestem jedynie avatarem. Oryginał nie mógł opuścić swojego świata - zaśmiał się cicho, zerkając na Jacka. - Co do Kate. Nie będę opowiadał historii jej życia, chociaż znam ją doskonale, ale powiem, że nie miała lekko i na błędach nauczyła się, że lepiej nikomu nie ufać. Usiłowałem, a właściwie oryginał usiłował, przeciągnąć ją na moją stronę i wtedy obraziła się na mnie śmiertelnie. No i tak jakoś powstał w międzyczasie plan, co można by jeszcze zrobić. Jako że w naszym świecie magia dopiero wraca do łask, nie mamy ludzkich specjalistów. A że w tym świecie są, logicznym było przerzucenie jej tutaj. Rozpoznanie terenu, dojście do tego, co można by zrobić, żeby wymazać jej pamięć i viola! - Klasnął w dłonie. - Wszystko szło zgodnie z planem, ale po przerzuceniu, napatoczyli się tutejsi bogowie i wszystko spartolili, co tylko przedłużyło moją wizytę. Ona straciła Talizman i Zabójcę, ja straciłem sporo czasu. Przed powrotem do swojego świata, co musi raczej szybko nastąpić, musimy odzyskać Talizman i Zabójcę. - Zakończył, kiwając głową, po czym dodał: - Ona musi to zrobić, ale nie może iść sama. Mnie nie pozwoli sobie pomóc, bo odzyskała pamięć, więc potrzebuje was. Sama raczej sobie nie poradzi.
- Właściwie dałoby się powiedzieć, tak dziwaczne, iże nawet chyba możliwe. Wprawdzie kij tam tego, co zgubiła. Właściwie niby dlaczego powinna to jakoś odnaleźć? - spytał ponownie wojownik mieląc przedstawione informacje. Kompletnie chyba nie pojmował celów tej całej eskapady, natomiast pomóc chciał, bowiem właśnie taka postawa była postępowaniem przyzwoitym. Szczególnie jeśli inni mieli cię gdzieś. Kate chciała czegoś oraz miała własne powody. Alfred identycznie oraz identycznie obydwoje olewali innych. Tyle jednak, iż alfred był wredniejszy oraz bardziej chamski, Kate jedynie kumpli olała.Właśnie dlatego nawet jeśli chciał pomóc dla przyzwoitości, obydwoje zwłaszcza Alfred bardzo się postarali, żeby rozwalić wewnątrz niego jakiś entuzjazm.
- Bo to magiczny artefakt z jej świata - odparł, wzruszając ramionami. - Należy do jej rodziny od wieków i niejako stał się symbolem… jakby to prosto… jeśli wróci bez niego, szybko ktoś ją zamorduje - dokończył, wyraźnie uradowany.
- Wobec właściwie tego, kiego musi wracać? - odpowiedział pytaniem.
- Musi. - Odparł dobitnie Alfred.
- Ale po co? - dołączył się Jack.
- Bo bez niej nasz świat pogrąży się w chaosie - odparł, wzdychając ciężko. - Ona jest… buforem bezpieczeństwa. Może nie zdaje sobie z tego sprawy, ale jest bardzo ważna tam, gdzie była… Myślę, że ona chce wracać do konkretnej osoby - dodał po chwili, uśmiechając się pod nosem.
- Cokolwiek powinniśmy wiedzieć jeszcze, poza tym właściwie, że traktowano nas jak bandę cymbałów, których spokojnie oszukuje się oraz traktuje, jak jakichś gnojków? - spytał wojownik przygryzając mocno usta. - Trudno orzec, czy powiadasz prawdę, jeśli jednak faktycznie, pomogę Kate. Stanowczo ochłodłem podczas naszych znajomości dla narażania się dla osób, dla których jestem obojętnym pomagierem, lub przygodnym jakimś kompanem. Dlatego pomogę wam, jednak wedle granic jakiegoś sensu. Dokladnie bez specjalnego narażania się, czy czegoś wariackiego, bowiem po co mi to właściwie byłoby? Olanym ewentualnie pomiatanym być nikt nie chce chyba.
- Oczywiście, oczywiście - odparł pojednawczo Alfred. - Ja też się staram jak mogę, żeby pomóc, ale nikt mnie nie docenia - westchnął, podchodząc do drzwi. - Pozwólcie teraz, że zajmę się tymi, którzy chcą na was donieść straży.
- Skąd wiesz? - zapytał Jack. Uzdrowiciel chyba czuł się znacznie lepiej, już nawet nie był tak blady, jak przed chwilą.
- Słyszę - odparł ten, wzruszając ramionami i wyszedł.
- No nie… to co teraz? - zapytał Jack.
- Poczekamy chwilę, potem ustalimy, czy nie zmienić lokalu. Natomiast jeśli chcesz być doceniany, po prostu bądź przyzwoity wobec tych, od których oczekujesz docenienia - rzekł do Alfreda, potem spytał Jacka. - Kto właściwie to ten avatar, jakiś brat bliźniak, czy kompan? - spytał kompletnie nie pojmując wyjaśnienia.
 
Kelly jest offline  
Stary 22-06-2014, 11:23   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Roger otworzył szeroko okno i wpuścił do środka nieco świeżego powietrza.
Odrobina wody pozwoliła na zmycie resztek snu. Potem codzienna gimnastyka, troszkę walki z cieniem, i można było się ubrać.

Roger zamknął okno i podszedł do Theodia, chcąc wlać mu w gardło odrobinę wody. Nieco płynu po dużym pijaństwie zawsze się przyda. Tak przynajmniej słyszał. Szybko jednak się przekonał, że kubek, który jeszcze w nocy stał na szafce, teraz leży w kawałkach na podłodze.
Theodio włóczył się w nocy po pokoju jak lunatyk i to tak, że Roger nic nie usłyszał? Bo przecież przez zamknięte drzwi nikt nie mógł wejść. Przez okno również.
Jednak w środku nie było żadnych oznak bytności kogoś postronnego. Do drzwi ktoś zastukał cicho.
- Słucham? - spytał Roger, podchodząc do drzwi.
- To ja - usłyszał przytłumiony głos Marcela.
- Wejdź. - Roger przekręcił klucz i odsunął się na bok. - Otwarte - dodał.
Do pokoju wszedł Marcel, jeszcze bardziej blady na twarzy, niż zazwyczaj.
- Ojciec wysyła mnie z powrotem - powiedział na powitanie.
- Do domu? Za karę? - spytał Roger. - Czy też na wszelki wypadek?
- Nie tak głośno… - skrzywił się młody szlachcic. - Nie wiem, dlaczego… ale… każe mi lecieć już, jak najszybciej, więc chciałem się pożegnać.
Roger westchnął.
- Szkoda. Nie wiem, czy się jeszcze kiedyś spotkamy - powiedział cicho. - Miło było cię poznać, Marcelu.
- Wyciągnął rękę na pożegnanie. - Pozdrów ode mnie siostrę. Od nas - poprawił się.
- Tak zrobię - obiecał, spoglądając smutno na Rogera. - Miałem nadzieję, ze wymyślisz coś, żebym mógł tu zostać… ech...
- Sądzisz? - W głosie Rogera brzmiał cały ocean wątpliwości. - Twój ojciec chce, żebym mu dzisiaj w czymś pomógł, ale sugeruje, żebym... żebyśmy - poprawił się - razem z Theodiem wyjechali z miasta. Jak najszybciej, czyli jutro. Nie sądzę, by sam chciał tu dłużej zostać.
- Ech… a może pojadę z wami?
- Mowy nie ma. - Do pokoju wszedł Vlad. Obrzucił obu groźnym spojrzeniem. - Chodźcie stąd - nakazał, przykładając palec do ust i wskazując wymownie na Theodia. Wyciągnął ich na korytarz i dokładnie zamknął drzwi. - Chodźcie coś zjeść. Wszystkich czeka ciężki dzień.
- Więc…
- Wracasz do domu. Zaraz po śniadaniu.
Roger rozłożył bezradnie ręce, po czym, gdy już wyszli z pokoju, zamknął drzwi na klucz, który starannie schował.
Marcel wyglądał na zrezygnowanego, jednak Vlad nie ustępował. Kiedy zeszli do sali, pozostali ludzie już tam byli. Wszyscy ci, z którymi wcześniej transportowali gryfy.
Roger skinął głową na powitanie.
- Dzień dobry - mruknął niechętnie Marcel.
- Wszyscy spakowani? - zapytał z życiem Vlad.
Rozmowy przy stole momentalnie ucichły. Wszyscy byli wyraźnie zadowoleni z tego, że transport gryfów się udał. Obok schodów leżały już sakwy, a niemal równoczesne skinienie głów tylko to potwierdziło.
- Chciałbym, żebyście zaraz po śniadaniu ruszali - zaczął lord Maavrel. - Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w mieście, więc zostaniecie pod komendą Marcela.
- Nie ma sprawy - odparł stary gryfiarz, kiwając głową. Można to było odczytać na wiele sposobów: że uważa decyzję swojego pracodawcy za dobrą i będzie się słuchać jego syna albo, że zajmie się wszystkim po cichu i żeby lord się nie martwił.
- A gdzie Theodio? - zapytał Jerny, rówieśnik młodego hrabiego, z którym zdążyli się zaprzyjaźnić. Jerny również pierwszy raz uczestniczył w transporcie latających stworów.
- Odpoczywa - odparł Roger. - Zmęczył się wczorajszym dniem i zwiedzaniem miasta - dodał, co (przynajmniej częściowo) było prawdą.
- Szkoda… chciałem się pożegnać - mruknął Jerny, jednak szybko wrócił do swojego talerza i pałaszowania śniadania. - Swoją drogą… co teraz zamierzacie robić? - dopytywał chłopak. - Bo nie lecicie przecież z nami… więc gdzie się udacie?
- Theodio ma jeszcze jakąś sprawę do załatwienia - odparł Roger, siadając przy stole. - A potem? - Rozłożył ręce. - Nie mam pojęcia. Może pokręci się po świecie, może wróci do domu.
- A co ma do załatwienia? - zainteresował się Jerny.
- Prywatne sprawy - odparł Vlad. - Lepiej szykuj się do drogi, zamiast plotkować jak przekupa.
Roger, choć nieco się zdziwił aż takim zainteresowaniem osobą Theodia, nic nie powiedział, tylko kontynuował posiłek. Bez względu na to, co leżało u podstaw zainteresowania Jerny’ego, to chłopak zniknie za chwilę i z oczu, i miasta, nie warto zatem było się nim przejmować. Aż tak bardzo przynajmniej.
Zaledwie pół godziny później, Gryfiarze, na czele z Marcelem, ruszyli pieszo w stronę stajni, a Vlad pozostał z Rogerem przy stole.
- Sprawa jest… delikatnej natury - zaczął lord, jednak mówił tak cicho, że włamywacz ledwie go słyszał. - Muszę najpierw opowiedzieć, co się wydarzyło kilka lat temu. - Chwycił kubek i chwil trwał w bezruchu, wpatrując się w płyn. Roger zaczął się zastanawiać, czy jego rozmówca w ogóle zamierza podjąć wątek. W końcu Vlad westchnął cicho, kiwając głową. - Miało to miejsce kilka lat temu, na Maavrel. To moja wina. Nie chciałem sprzedać gryfów wojsku Imperium. Grożono mi, że tego pożałuję, jednak nie słuchałem. W Imperium źle traktują wszystkie stworzenia, ludzi z resztą też. - Przerwał na chwilę, wzdychając ponownie. - Porwali moją córkę. Lysę. Zorientowaliśmy się dopiero rano, kiedy stajenni donieśli, że Grindi wydostała się z boksu i kogoś zabiła. Okazało się, że tamten człowiek miał imperialną broń. Od razu ruszyliśmy w pogoń jednak nie pomyśleliśmy, że mogą próbować uciekać w przeciwnym kierunku, w stronę Królestwa Północy… W pewnym momencie dostaliśmy wiadomość z Cell. Szpiedzy donieśli, że nie mają Lysy. Moja mała córeczka zaginęła. Szukaliśmy jej latami. Urodziła się Kathy i Laren w końcu się poddała. Ja również. Jednak… ostatnio przyszła kolejna wiadomość z Cell, od obecnego króla. Maris pisał w nim, że chyba znalazł moją córeczkę. Nikomu nie pokazałem wiadomości, jednak od razu ruszyłem w drogę. To zaledwie cztery dni lotu, mi zajęły trzy. Na miejscu okazało się, że Lysa uciekła… nie ma pomyłki, to była ona. Moja mała Lysa żyje i jest gdzieś w tym mieście. - Skończywszy wypowiedź, opróżnił duszkiem kubek.
Nikt w zamku Maavrelów nie poruszał wcześniej tej kwestii, kiedy Theodio usiłował dociekać, o co chodzi z Grindi, na której nikt nie lata, wszyscy milkli i niemalże uciekali.
Roger przez moment wpatrywał się w zawartość kufla.
- Pomóc pomogę, ale... niewiele mogę zdziałać - powiedział cicho. - Nie znam miasta. Nie znam Lysy. Nawet gdybym się o nią potknął na ulicy, to bym nie wiedział, że to ona. Ile ma w tej chwili lat? Jak ją odróżnić od setek innych dziewczyn? I od czego zaczniemy poszukiwania? - spytał.
- Dzięki rozmowie z Marisem, mniej więcej mogę przewidywać, co Lysa planuje. - Odparł niezbyt pewnym głosem. - Ona niczego nie pamięta. Nie wiem, co jej zrobili, ale najprawdopodobniej dorastała właśnie w tym mieście. Para się… w Celltown usiłowała okraść króla. Ponoć przygotowywała się długo do włamania. - Schował twarz w dłoniach. - Myślałem… że może wiesz coś o tutejszych… zasadach… - Vlad szukał właściwych słów, coraz bardziej się plącząc, co zdarzyło mu się po raz pierwszy od kiedy Roger go znał.
- Jeśli jest tutaj tak, jak w innych miastach - powiedział po chwili Roger - to całe Rindor podzielone jest na okręgi, strefy wpływów, czy jak to nazwać. Każda taka strefa ma swojego szefa, wodza, przed którym odpowiadają wszyscy członkowie przestępczego światka. Jeśli ma się dojście, to za odpowiednią opłatą można wszystko załatwić.
- Chyba by trzeba udać się do jakiejś mniej okazałej dzielnicy - dodał - i zacząć rozmówkę z jakimś karczmarzem. A potem... Zresztą... Można spróbować i z naszym. Gdyby go zapytać, kogo by nam polecił do dyskretnej, nie mokrej roboty, pewnie by znał kogoś.
- Chcesz wysłać innych, żeby ją odszukali? - zdumiał się lord.
- Jesteśmy obcy w obcym mieście - odparł Roger. - To trudniejsze, niż szukanie igły w stogu siana. To tak jak szukanie jednej mrówki w wielkim mrowisku. A do takiego zadania przyda się specjalista. Albo dwóch. Oczywiście będą pewne koszty, ale szukając na własną rękę stracilibyśmy i czas, i pieniądze. A jeśli... - Uśmiechnął się lekko. - Jeśli próbowała się włamać do tego króla, to z pewnością jest znana w pewnych kręgach. W interesujących nas kręgach. Powiemy, że mamy dla kogoś pracę. I że interesuje nas ta właśnie osoba. To się może udać.
- Gospodarzu! - zawołał Vlad, zerkając jeszcze raz niepewnie na Rogera, zanim zawołany przyszedł.
- Nalej sobie piwa i dosiądź do nas - dodał Roger.
Brzuchaty mężczyzna zerknął na nich zdumiony, jednak niemal od razu wzruszył ramionami i dosiadł się.
- Słucham uważnie - powiedział, doskonale rozumiejąc, że bez powodu by go nie zawołano. - Panie? - dodał, zerkając na Vlada.
- Chodzi o to, że... no... - Lord najwyraźniej nie wiedział jak sformułować pytanie. Nic dziwnego. Wypytywanie nawet zaprzyjaźnionego gospodarza o podobne sprawy? I to przez honorowego szlachcica?
- Mamy pewien skomplikowany problem - powiedział Roger - i niezbyt wiele czasu. Musimy znaleźć pewną osobę, potrzebujemy zatem kogoś, kto ma w tym doświadczenie i znajomości w różnych kręgach. Nie jest nam potrzebny spec od mokrej roboty czy pobić, jasne? Na początek najlepszy byłby ktoś, kto wie wszystko o wszystkich. Albo, ostatecznie, ktoś, kto zna kogoś takiego. Za dobre informacje i pośrednictwo dobre zapłacimy.
W miarę jak Roger mówił, oczy gospodarza robiły się coraz większe.
- To pewniej poleciłbym kogoś innego. My w podobne układy się nie pakujemy. Płacimy tylko za ochronę - odparł mężczyzna.
- Nic a nic? - zapytał zawiedziony Vlad.
- Nic a nic, panie - odparł uprzejmie gospodarz. - Radziłbym spróbować popytać na targu. Tam zawsze się znajdzie ktoś, kto coś wie. Nie pytam nawet, kogo szukacie… im mniej wiem, tym bezpieczniej...
- Taki ktoś od ochrony też by się zdał, na początek - powiedział Roger. - Ale skoro nie, to trudno.
- Dzięki - mruknął Vlad, odprawiając gospodarza, który odszedł szybkim krokiem. - To co teraz? - zapytał cicho. - To naprawdę nie moja dziedzina. Gdyby chodziło o popytanie w innych kręgach, nie byłoby problemu, jednak tutaj… - Pokręcił głową zrezygnowany. Czuć było jednak, że za nic w świecie się nie podda.
- Pójdziemy na targ - powiedział Roger. - Na początek spróbujemy wypytać o mikstury. Im bardziej podejrzany handlarz, tym większa jest szansa, że będzie znać kogoś, kto zna kogoś innego. Chyba że złapiemy na gorącym uczynku jakiegoś złodziejaszka - dodał.
- Do czego to doszło - mruknął pod nosem Vlad, przyglądając się zawartości kubka. - Dobrze! - Niespodziewanie wylał resztę płynu na ziemię, odstawił kubek dnem do góry i wstał. - Chodźmy.
Lord Maavrel ruszył pewnym krokiem w stronę wyjścia. W sumie on znał drogę na targ, w odróżnieniu do Rogera, który był pierwszy raz w Rindor. Okazało się, że trafić na targ można całkiem łatwo - wystarczyło podążać za tłumem.
Roger zdecydowanie nie wyglądał na osobę, z kieszeni której można by zabrać wartą zachodu kwotę. W przeciwieństwie do lorda Maavrela, który swą postawą sugerował pana całą gębą. I dlatego też Roger większość swej uwagi skierował właśnie na idącego przed nim lorda. Był pewien, że już wkrótcr zainteresuje się nim jakiś złodziejaszek. A gdyby złapać takiego... Po nitce, jak powiadają, do kłębka.
Paru chłopaczków rzeczywiście zaczęło się opodal nich kręcić. Jednak rozglądali się uważnie, niuchając podstęp. Kto to widział - szlachetnie urodzony pan bez obstawy? Kupiec to swoją drogą, ale lord Maavrel zdecydowanie nie wyglądał na kupca.
W końcu jeden z odważniejszych, na oko najstarszy z tych trzech, którzy się kręcili, ruszył w stronę lorda.
Roger miał do wyboru dwa wyjścia - poczekać, aż chłopak sięgnie do kieszeni lorda, albo też jako pierwszy wykonać ruch.
- Hej, młodzieńcze! - powiedział cicho, rzucając śmiałkowi monetę. - Porozmawiamy? - spytał.
Złodziejaszek złapał monetę w locie i podejrzliwie obejrzał. Nie był pewien, co powinien zrobić - uciekać, czy może zostać. Zerknął na Rogera, potem na lorda, który obejrzał się zdumiony i ponownie na Rogera. Vlad przezornie się nie odzywał, ale z jego twarzy dało się wyczytać, że nie rozumie, o co chodzi.
- Nic nie zrobiłeś - powiedział Roger - więc chyba nie masz się czego obawiać? Chcemy coś kupić, więc potrzebujemy porady, a nie mamy zamiaru przybijać ogłoszenia do słupa. Chyba opłaci ci się stracić nieco czasu?
Pokazał kolejną monetę. Srebrną.
- I nie - zapewnił - nie chodzi nam o żadnego z was, bez względu na to, co macie na sumieniu.
Chłopaczek spojrzał na srebrną monetę, którą trzymał Roger.
- Co zrobić? - zapytał w końcu, podchodząc nieco bliżej.
Lord Maavrel stał w miejscu. Nie odzywał się i czekał. Najwyraźniej nie chciał przeszkadzać w czymś, czego wyraźnie nie rozumiał.
- Najpierw chciałbym znaleźć jakieś miejsce, na rynku, gdzie będzie można zjeść - powiedział. - Jesteście zaproszeni. Wszyscy. I wtedy powiem, o co nam chodzi.
Chłopiec zrobił duże oczy. Spojrzał na Rogera wystraszony, po czym rzucił się do ucieczki. Reszta jego kolegów, kiedy włamywacz powiedział o miejscu, gdzie można zjeść i zaproszeniu, również się ulotniła. Chłopcy nie byli duzi. Na oko wszyscy mieli od sześciu do dziewięciu lat, jednak uciekali, jakby mieli dwa razy dłuższe nogi.
Roger spojrzał na hrabiego i rozłożył bezradnie ręce.
- Do trzech razy sztuka - powiedział.
 
Kerm jest offline  
Stary 30-06-2014, 12:07   #9
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Z samego rana wrócił Alfred, budząc Stephena i Jacka. Uzdrowiciel usiłował wyjaśnić poprzedniego dnia, czym jest avatar, choć sam nie był zbyt pewny tego, co mówił.
- Panowie, wstawać - powitał ich cicho. - Będę musiał zniknąć na pewien czas. Możliwe, że wrócę, kiedy ona się nieco uspokoi. Jakieś ostatnie pytania?
- Jak właściwie pomóc? Przy okazji, musimy się jeszcze udać po zamówione ubrania - odpowiedział wojownik faeruński Alfredowi.
- Dobrze, idźcie więc. I lepiej, żebyście wrócili, zanim ona się obudzi - dodał cicho bóg z innego świata.
- Z przyjemnością - mruknął Jack. - Już nie mogę się doczekać miny tamtej panny, co to wątpiła w moje umiejętności. Ha!
- Ciśś - syknął na niego Alfred, jednak uzdrowiciel się nie przejął i ruszył sprężystym krokiem w stronę drzwi. Widocznie ktoś podsłuchiwał, dlatego pewnie Alfred tak właśnie zareagował syknięciem. Wojownik powstrzymał swój ruch przytrzymując jednoczesnie kompana od głośnego podejścia do drzwi.
- Chodziło mi o to, że lepiej jej nie budzić - odparł cicho Alfred, wyczytując myśli Stephena.
- Aha, dobra - powiedział cicho - racja, idziemy po tamte ubrania - wmruczał wojownik.
Uzdrowiciela dogonił dopiero przed budynkiem. Jack prężnym krokiem zmierzał w stronę targu, a dokładniej, w stronę domostwa handlarki z zeszłego wieczora. Cały czas mruczał coś pod nosem o wstrętnych babach, które nie doceniają jego umiejętności. Jakiś uraz z dzieciństwa?
Po blisko pół godzinie, w końcu znaleźli się przed zaułkiem, gdzie stał budynek. W tym momencie uzdrowiciel się zawahał.
- A co, jeśli jednak się nie poprawiło? - zapytał cicho, zerkając na Stephena.
- Przygotuj wtedy się do ucieczki - doradził wojownik.
Trawiony coraz to większą niepewnością uzdrowiciel w końcu jakoś wszedł do budynku.
- Dzień dobry - “zawołał” tak cicho, że nawet Stephen ledwie go usłyszał. - Nikogo nie ma… i co teraz? - zawyrokował, cofając się do wyjścia.
- Moment, ewentualnie może wyjdzie. Przepraszam państwa, witamy - powiedział głośniej wojownik.
- To oni! - usłyszeli przytłumiony okrzyk gdzieś z głębi. Jack aż podskoczył, jednak mężnie stał w miejscu. Po chwili nadbiegła owa handlarka z wczoraj i dosłownie rzuciła się na uzdrowiciela… zasypując go całusami. Osłupiały spróbował się bronić, jednak to dopiero ona dała mu odetchnąć.
- Obudził się! Ojciec się obudził! - wykrzyczała rozentuzjazmowana.
- Ha! A nie mówiłem - odparł uzdrowiciel, odzyskując cały rezon. - A nikt we mnie nie wierzył - dodał, całkowicie zapominając, że przed chwilą sam zwątpił w swoje umiejętności.
- Doskonale widać więc, że się powinieneś cenić mocniej - wojownik podjął tonację Jacka. - Cieszymy się bardzo radością szanownego państwa, jednak czy moglibyśmy wziąć owe ubiory? - widać jednak było, że chce wrócić do panny dziwacznej.
- A może pan jeszcze ojca zbadać? - prosiła dziewczyna, jakby zupełnie nie zauważając obecności Stephena.
- Eee… to… może niech on weźmie zamówione ubrania, a ja zbadam pani ojca - zaproponował niepewnie Jack, zerkając prosząco na towarzysza.
- Tak, tak!, Już, już! - zawołała, ciągnąc uzdrowiciela w głąb budynku, w stronę, gdzie jeszcze poprzedniego wieczora leczył jej ojca.
- Dobra jasne, tylko gdzie one są - powiedział nie wiedząc, czy ktoś ogólnie udzieli takiej informacji.
 
Kelly jest offline  
Stary 25-07-2014, 22:46   #10
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Wychodziło jednak na to, że żeby dostać ubranie, musi pójść do młodej kobieciny, która cały czas paplała jaki to Jack jest cudowny, że uzdrowił jej ojca. Sam handlarz siedział na łóżku, cały blady i nie mający na nic sił. Nikt jednak nie zwrócił na Stephena uwagi - o wiele za duże zamieszanie trwało przy łóżku chorego.
- Papo i to jest ten medyk, który uratował ci życie - trajkotała dziewczyna. Nawet stara babka wydawała się zadowolona.
- Przepraszam bardzo, ale pani ojciec powinien odpoczywać - wtrącił Jack tonem znawcy.
- Ach, ach! Oczywiście! Może więc coś z nami zjesz, panie?
- Nie chciałbym się narzucać, poza tym, muszę ruszać w dalszą drogę - odparł uzdrowiciel. - Tyle żyć czeka na ocalenie - westchnął.
Przypomnieli sobie o Stephenie dopiero, kiedy omal na niego nie weszli, wychodząc z pokoiku. Uzdrowiciel momentalnie otrząsnął się z tego dziwnego stanu i poprosił o ubranie, wypłacając od razu umówioną kwotę. Dziewczyna za to zaopatrzyła ich dodatkowo w torbę płócienną i bukłak.
Niecałą godzinę później, byli już z powrotem w gospodzie. Kiedy weszli do pokoju, nie było tam nikogo poza wściekłą dziewoją, której spojrzenie mogłoby zabić. Stephen miał dziwną pewność, że gdyby mogła, rzucałaby czym popadnie. Jednak nie mogła - ręce miała związana kawałem liny, który przytroczony był do łóżka w taki sposób, że nie mogła sama się odwiązać.
- W tej. Chwili. Macie. Mnie. ROZWIĄZAĆ - powiedziała cedząc każde słowo.
Jack nie wyglądał na przekonanego, ba. Nawet cofnął się pół kroku, zerkając niepewnie na towarzysza.
Kompletnie zaskoczony Stephen przez chwilkę nie wiedział co robić, jednak po prostu miał dosyć Kate. Lubił jakoś dziewczynę, podobała mu się, dlatego własnie ruszył starając się ją chronić oraz chciał dalej pomagać. Jednak pomagać można jedynie komuś chętnemu. Kate miała stanowczo gdzieś wszystko, poza swoimi sprawami, dlatego przestał czuć kompetentny oraz zobowiązany jakkolwiek wobec niej oraz tamtego wiadomo.
- Kate chyba nie my cię wiązalismy, nawet nie wiedzieliśmy, że jesteś związana, ale dokładnie masz rację. Uczynimy własnie to. Przynieślismy ubrania dla ciebie. Weź sobie je, jeśli potrzebujesz trochę pieniędzy, dostaniesz oraz pójdź sobie, gdzie ci się podoba. Wyruszylismy tylko dlatego, żeby ci pomóc, pomimo tego, że olałaś swoich kompanów. Twoja jednak sprawa oraz skoro tak ci dobrze, proszę bardzo. Myślałem jakoś, że jedynie Alfred jest taki, jednak chyba nie tylko on. Cóż, narzucać się nie będę, bierz ciuchy czy cokolwiek chcesz oraz idź sobie tam gdzie chcesz - odsupływał linki opasające ciało dziewczyny. Wprawdzie obiecał Alfredowi, iż pomoże jej, jednak przy takiej jawnej wrogości sprawa była pewnie jasna. Planował stanowczo zająć się swoimi sprawami, ponieważ miał już dosyć jawnego chamstwa, wrogości, głupiego olewactwa.
Dziewczyna momentalnie przestała rzucać zabójczym spojrzeniem. Odetchnęła głęboko i czekała aż Stephen upora się z węzłami.
- Dziękuję - powiedziała, kiedy po chwili rozcierała ręce. - Słuchaj… - zaczęła, jednak momentalnie przerwała. Westchnęła cicho i spojrzała na obu. - Przepraszam za moje zachowanie - wypaliła szybko. - Chodzi o to, że nie chcę, żeby ktokolwiek ze mną szedł, bo… bo wtedy pójdzie też ten drań.
Drzwi się otworzyły i do środka zajrzał uśmiechnięty Alfred.
- I tak pójdę - powiedział.
Stephen nie zauważył, kiedy to się stało. Poczuł tylko szarpnięcie, kiedy zza pasa został mu wyrwany nóż i błysk, kiedy ów nóż leciał. Alfred zdarzył schować głowę i przymknąć drzwi. Broń wbiła się w miejscu, gdzie przed chwilą była głowa boga z innego świata.
- Mnie obojętne, albo nie, niewłaściwie rzekłem, nieobojętne, ale doskonale dałaś do zrozumienia, że masz gdzieś swoich kompanów ulatniając się bez słowa. Właściwie kwestie owego nielubianego przez ciebie pana, są zrozumiałe, twoje zachowanie jednak stanowią inną sprawę. Oczywiście twoja sprawa, wszystkiego najlepszego, powodzenia życzę, bowiem pamiętam wspólne walki.
Mówił jakby nie dostrzegł owego rzuconego kawałka metalu. Jednak pewnie faktycznie uchwycenie owego noża zza jego własnego paska tylko pogłębiło odczucia.
- Jeśli rozwiążesz się sama dalej, wyjdziemy sobie, żebys sie mogła przebrać. Jeśli chciałabyś, mogę nawet zostawić ten pokój, żebyś mogła sobie robić, co ci się właściwie podoba.
- Nie trzeba - odpowiedziała, wstając. - Dzięki za pomoc.
Zabrała ubranie oferowane przez uzdrowiciela i wyszła, podczas kiedy ściskający usta Stephen skinął do jej chowających się dalej pleców.
- I co teraz? - zapytał Jack.
Stephen odrzekł kompanowi.
- Planuję jechać do siebie, bowiem niby co więcej mogę zrobić. Myślałem jakoś, że jest inna, jednak cóż … powodzenia życzę, niechaj jej się powiedzie, jednak właściwie bardzo pokazała, gdzie jesteśmy, biorąc pod uwagę ranking jej własnych priorytetów. Wprawdzie jakoś za złe jej tego nie mam, bowiem kazdy robi co mu się podoba, jednak trudno, abym stał się kawałkiem jej osobistej gry. Sama decyduje, sama olewa kompanów pokazując, że zrobi ponownie taki ruch średnio miły właśnie, jeśli byłaby uznała za dogodny dla siebie. Wcale jednak bym się nie zdziwił, gdyby jakąś przyczyną tego czegoś było postepowanie Alfreda. Właściwie chyba nieistotne, powinnismy się przygotować oraz wyjechać stąd.
Machnął jakiś kompletnie nie w swoim sosie, czemu jednak trudna się byłoby dziwić. Jednak jakoś inaczej, dumał sobie, się traktuje osoby, które bardzo się lubi, osobno zaś pospolite świnie. Bowiem choćby weźmy Alfreda: zachowywał się jak dupek oraz dokładnie takiego czegoś po nim się spodziewano. Jednak właściwie panna Kate była dla niego kimś, kogo mocno polubił. Pewnie chyba nawet miał nadzieję na coś więcej. Jednak gdyby nawet pozostać w sferze lubienia, wspólnej walki, czy czegoś takiego, po prostu takim osobom daje się więcej oraz wymaga więcej od średniomiłego, nielojalnego, kiepskiego osobnika. Kate swoim zachowaniem padła na całej linii.
- Musimy sie jakoś przebrać, znaczy po prostu ufarbujemy sobie włosy, żeby sie nie czepiali nas przy bramie, jeśli jeszcze kogokolwiek się czepiają oraz wynośmy się byle dalej jakoś. Mierzi kompletnie mnie to podłe miasto - widać dobitnie było, co myśli na temat całego syfu. Pewnie właśnie znosił trutnia Alfreda mając nadzieję na Kate, tymczasem wcale nie okazała się lepsza.
- A więc wracamy do Celltown? - dopytał Jack. Wyglądało, jakby uzdrowiciel był nieco zawiedziony.
- Miałbyś jakieś pomysły? - spytał Stephen, bowiem faktycznie dokładnie tak sobie rozsądnie bardziej czy mniej myślał.
Rozmowę przerwało im wejście Alfreda. Bóg z innego świata usiadł spokojnie na jednym z łóżek i założył nogę na nogę.
- Ach… więc wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak przewidywałem. - Wyglądał na bardzo zadowolonego. - W sumie musiałem tylko ją przywiązać, żeby ta rozmowa się odbyła i za szybko nie wyszła, ale warto było, ech… W sumie muszę pamiętać, żeby pogratulować Kate zmiany nastawienia. Jeszcze pół roku temu wyszłaby bez słowa. Widać pobyt w tym świecie dobrze jej zrobił. - Alfred zmarszczył brwi, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym pokręcił głową. - Cofam to. Nie zrobił jej dobrze. Wiedzieliście, że pierwotnie wylądowała w Imperium?
Jack kiedy to usłyszał, aż jęknął. W sumie jedynym, co Stephen wiedział o Imperium to to, że jest to mocarstwo, które organizuje zbrojne napady na Minarię, a biedne królestewko nie jest w stanie się bronić, a przynajmniej nie broni się, ponieważ szlachta utrzymuje, że ich stosunki z Imperium są dobre. Ciekawe, kiedy zorientują się, że kolos ich powoli pożera.
- Wobec właściwie tego, cieszysz się bardzo. Osobiście jakoś niespecjalnie odebrałem zachowanie kogoś, kogo miałem za inną osobę. Jednak powiem tyle: nic mi do tego wspaniały awatarze. Pomogę pewnikiem Celltown ile się uda, jeśliby tamto państwo chciało cokolwiek przeciwko niemu, jednak panna mościa Kate powinna sobie radzić sama, skoro tak własnie chciała. Jeśli przypadkiem kiedyś na nia trafię, pewnie wsparcia nie odmówie, jesli jakoś nie będzie przegiete. Jednak obecnie lepiej powrócę do swojej stolicy.
Alfred nie odpowiedział. Chichotał pod nosem z niewiadomego im powodu, nawet Jack zaczął się niepokoić.
- Ach… już czas - oznajmił uradowany.
Od strony ulicy rozległy się głośne gwizdy i nawoływania. Uzdrowiciel podbiegł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
- Tam jest, zatrzymać ją! - darł się jakiś głos.
- Skąd… jak się dowiedzieli? - rzucił do boga z innego świata Jack.
- To jeszcze nie wszystko - odparł uradowany.
- Tam, na górze! W tej karczmie! - kolejny krzyk sprawił, że uzdrowiciel odskoczył od okna jak poparzony.
- Powodzenia, panowie - rzucił Alfred, zmieniając się w psa i wybiegając na zewnątrz.
- Pieprzyć gnoja, do okna - rzucił gwałtownie jakoś do okna planując schwycić rękami za ramę oraz opuścić się skacząc. Identycznie miał postąpić Jack.
Okazało się, ze na szczęście pościg zdążył wbiec do budynku… jednak pozostawili na zewnątrz dwóch ludzi. Jeden doskoczył do drzwi wołać towarzyszy, drugi wyciągnął miecz i stanął Stephenowi na drodze. Niemal w tym samym momencie coś czarnego spadło na strażnika od tyłu, powalając go na ziemię, a Jack wypadł z okna prosto na Stephena.
Nieznajomym okazał się ich towarzysz, którego zostawili za sobą kilka dni temu.
- Za mną - polecił Dragon, zerkając w stronę drzwi.
- A co z Waelleosem? - rzucił Jack, jednak tamten zdążył się oddalić.
Natomiast pobiegł za nim Stephen machając dlonią na Jacka, żeby mocno przyśpieszył.
Pędzili uliczkami, ścigani przez dziesiątki głosów. Dragon zaczekał na nich przy tylnym wejściu do jakieś karczmy i polecił wejść. Kucharka spoglądała na nich nieprzychylnie. Jacyś brudni mężczyźni kręcili się po jej kuchni i za chwilę mogą zacząć zaglądać do garów. Chwyciła chochlę w obie ręce, przygotowując się do ataku, jednak srebrna moneta od Dragona zatrzymała bojowe zapędy.
- Tędy - polecił wojownik, prowadząc ich dalej.
Przejściem weszli na klatkę schodową, następnie w górę i do pokoiku. Dragon zostawił ich i zniknął.
- A gdzie Inkwizytor Waelleos? - rzucił niespokojnie Jack, jednak nie doczekał się odpowiedzi.
- Poczekajmy właściwie, bowiem kompletnie nie wiadomo, co robić. Właściwie chyba tego tyle jednak, że gnojka więcej nie chcę, Kate natomiast niechaj sobie robi, co tylko chce. Poczekamy jakoś, może Waellos się odnajdzie jakoś.
Ich pokoik w karczmie był niewielki, jednak ten był jeszcze mniejszy. Czysty, schludny, jednak jakim cudem zmieszczono dwa łóżka? O! Łóżka, prawdziwe łóżka! Minęło może pięć modlitw, kiedy na korytarzu rozległ się odgłos kroków. Po chwili do pokoju wszedł nie kto inny, a Waelleos. Inkwizytor wyglądał na zaniepokojonego.
- Mistrz Waelleos! - ucieszył się Jack. - Martwiłem się o pana…
- Nieco więcej czasu zajęło mi dojście do siebie, a przeurocze panie nie były skore do wypuszczenia… - powiedział, wzdychając. - No i znalezienie was w tym mieście nie było proste. Przybyliśmy wczoraj. - Do pokoju weszła kolejna osoba. - Aaa… jest i zguba…
Kate, bo to z całą pewnością była ona, miała ponurą minę. W sumie nic dziwnego. Zaczerwieniony policzek, rozdarta warga i bogowie raczą wiedzieć, co kryło się w jej główce.
- Panna Kate opowiedziała mi wszystko, wyjaśniliśmy sobie też kilka spraw - zapewnił Inkwizytor. Jack spojrzał na niego wystraszony.
- Ale jak to… - zaczął, jednak Kate mu przerwała.
- Pan Waelleos uratował mnie z łapsk straży - wyjaśniła. - Widać nie mają poczucia humoru.
- Dziękujemy faktycznie Waellosie, bowiem mieliśmy średnią sytuację. Natomiast przykre, że panna Kate miała problemy. Jednak uciecha, że się zjawiłeś, prawdziwa uciecha - przyznał. - Chcielibyśmy się jakoś wynieść poza miasto.
- Teraz to by było zbyt niebezpieczne - odparł Inkwizytor. - W całym mieście są listy gończe za panną Kate, a teraz, kiedy pojawiła się na chwilę, wszyscy wiedzą, że jeszcze nie wyjechała.
- Nie wiem, jakie są cele panny Kate, nie wiem, czy planowałaby wyjechać wogóle z miasta. Trudno mi powiedzieć oraz nic mi do tego - wyraźnie zaznaczył. Chciał pomóc jak mógł, zostało to odrzucone wielokrotnie, więc nie planował się narzucać oraz miał dosyć bycia ciągle oszukiwanym, odrzucanym, olewanym. - Przedstawiłem wyłącznie swoje plany. Jeśli mówiłem w liczbie mnogiej, to tylko dlatego, iż wydawało mi się, że także Jack nie ma ochoty siedzieć tutaj. Co innego bowiem miłe spędzenie czasu po wspomnianych przez niego wcześniej lokalach, co innego zaś groźba najścia strażników. Jednak oczywiście, jeśli planowałby pozostać, to także nie mogę do niczego zmusić. Misja okazała się niestety nieudana oraz nie widzę ani powodu, ani chęci, ani mozliwości wreszcie do kontynuowania jej - uznał faeruński wojownik, mając faktycznie tego dosyć.
- Wracajmy więc do Celltown - postanowił Waelleos. - Może to być trudne, ze względu na bliskość granicy. Na pewno będą was tam szukać. Można spróbować nadłożyć kilka dni i obejść innym przejściem, albo po prostu górami, ale to wiąże się z ryzykiem. Sugerowałbym znalezienie sposobu, żeby przemknąć się przełęczą, najlepiej nocą. Im szybciej dotrzemy do stolicy, tym lepiej dla nas, tym bardziej, że Imperium wykonuje coraz to odważniejsze akcje.
- Imperium? - zapytała Kate, ożywiając się nagle. - Musze się dostać do Imperium - oznajmiła, zaciskając pięści.
- Do Imperium? - zdziwił się Waelleos. - Jak na razie to stamtąd uciekałaś, jeśli mnie pamięć nie myli.
- Tak się składa, że wtedy pamięć mnie myliła nieco - odparła. - Muszę wrócić i naprawić to, co ten durny bożek nakombinował.
- Możesz nas wtajemniczyć? Wyprawa do Imperium, szczególnie młodej kobiety, byłaby… dość niebezpieczna - nalegał Inkwizytor.
- Ach, oczywiście - odparła słodko. - Tak się składa, że to, że tu wylądowałam, jest zasługą boga z naszego świata. Tego, który cały czas się tutaj plącze. W naszym świecie rzeczy nie poszły po jego myśli, postanowił więc, że trzeba to naprawić. Na jego zasadach, czyli wykasować moje wspomnienia i spróbować jeszcze raz. Jednak po wrzuceniu mnie w portal, tak wrzucił mnie, wylądowałam w Imperium. I to też nie było po jego myśli. Miał nadzieję na układ z tutejszymi bogami, jednak wiele rzeczy nie poszło zgodnie z jego planami. Wtedy straciłam bardzo cenny przedmiot, bez którego nie mogę wrócić. Resztę pan zna. - Zerknęła na Stephena. - A tobie nie mogę zaufać, ponieważ trzymasz z tym cholernym kundlem.
Parsknął śmiechem, albo raczej Stephen chciał parsknąć, ale przygryzł w ostatniej chwili wargi. Miała swoje ważne sprawy, nie chciał więc się z nich wyśmiewać. Dlatego jedynie dziwnie wyburczał.
- Jasne, trzymam z tamtym Alfredem, dzięki, ale ufać mi nie musisz, twoja wola, zresztą nic nikomu do twoich decyzji, najmniej zaś mi. Przypominam jedynie, że uwolniłem cię oraz powiedziałem, byś sobie szła gdzieś byle dalej. Trudno chyba więc o większy dowód, że nie chcę ci przeszkadzać, zaś twoje zaufanie jest tak dla mnie identycznie istotne, jak jego brak - przyznał lekko ironicznie. Kłamstwa po prostu nie chciał jej zarzucać, bowiem po co się kłócić? Przecież podczas jej wyjazdu ze stolicy nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie jest Alfred, ani ogólnie nic. Wyjazd jej więc był jedynie jej decyzją, zaś dopiero obecnie fakt, widziała go z tamtym łajdakiem. - Dlatego panno Kate, chciałem pani pomóc w swej głupocie, ale udało się pani mnie wyleczyć. Alfredowi zresztą także, bowiem zakładałem że nie jest ostatnią świnią, niewłaściwie zresztą. Obecnie jedynie życzę pani powodzenia oraz obiecuję, że nie będę tak się wygłupiać, jak przyjeżdżanie z Celltown w przekonaniu, że ktos panią porwał, uprowadził oraz ogólnie jest pani potrzebna pomoc. Dosyć zabawna sytuacja, ale spokojnie się nauczyłem. Czyli wracamy do Celltown? - powtórzył Faeruńczyk do Waellosa. Nie chciał kontynuować dalej znajomości z tymi osobami. Kate oraz Alfred zawiedli go wielokrotnie, więc powodzenia oraz cześć pracy, byle trzymali się jak najdalej.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172