Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-07-2014, 00:30   #11
 
Lomir's Avatar
 
Reputacja: 1 Lomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputację
Kolejne zlecenie, które należało wykonać. Kolejne pieniądze, które pozwolą przetrwać nadchodzące dni. Tak wyglądało życie Do'khara odkąd został wygnany ze swojej wioski, która znajdowała się teraz daleko. Zresztą tygrysołak nie miał już czego tam szukać. Jako jeden z niewielu powstańców uszedł z życiem, ale wśród swoich ludzi był wyrzutkiem. Jednak na szlaku nie było lepiej, często spotykał się z niechęcią i strachem, gdyż jego rasa nie była powszechnie znana wśród mieszkańców regionów, w które się udał. Jednak z racji jego profesji i aparycji często dostawał zlecenia w nadziei, że polegnie i nigdy nie wróci. Mimo wszystko zawsze wracał, obierał nagrodę, z którą zleceniodawca rozstawał się równie niechętnie jak podchodził do samego Do'khara. Tygrysołak był dobrym wojownikiem, wyszkolonym w tropieniu i sztuce przetrwania, także sprawdzał się w swoim fachu - łowcy potworów. W zasadzie uważał się bardziej za najemnika, jednak los podsyłał mu głównie takie zlecenia. Potwory, duchy, wiedźmy. Wszystko to, czego ludzie bali się tknąć spadało na jego barki. Nie inaczej było tym razem. Gdy wkroczył do wioski chłopi, którzy pełnili rolę milicji prawie rzucili się na niego z widłami. Zachowywali się jakby zobaczyli samego diabła, jednak gdy okazało się, że ów diabeł nie dość, że mówi, to jeszcze mówi z sensem, zgodzili się opuścić "broń". No i to, że miał ze sobą kilka listów polecających od innych zleceniodawców, którzy byli bardziej zadowoleni z jego usług, świadczyło na jego korzyść. Wreszcie po wielu tłumaczeniach, lekkim zastraszaniu w postaci obnażonych kłów udało mu się dostać do starosty. Był to człowiek strachliwy, wierzący we wszystkie zabobony tego świata. Gdy opowiadał Do'kharowi o problemach z wiedźmą ten wyszczerzył kły i obnażył resztę zębów (co było odpowiednikiem uśmiechu u tygrysołaka). Wystraszyło to zarządce wioski i ten, chcąc jak najszybciej się go pozbyć zaoferował całkiem sporą sumę złota. Wystarczyłoby mu to na podróż do stolicy, a może tam znajdzie się dla niego jakaś bardziej intratna praca i ludzie będą bardziej tolerancyjni i otwarci.

Tymczasem Do'khar siedział u wyjścia jaskini i patrzył w dal, poprzez strugi deszczu, który ani na moment nie ustępował. Nie uśmiechało mu się wychodzić na zewnątrz, już i tak dostatecznie zmókł. Postanowił przeczekać ulewę, poza tym, chwila wytchnienia mu się należała. Wtem poczuł na przemoczonym grzbiecie powiew powietrza, dochodzący z głębi jaskini. Oznaczało to, że powietrze dochodziło również z drugiej strony i albo znajdowało się drugie wyjście albo jakaś szczelina wpuszczała powietrze z przeciwległej ściany masywu górskiego. Mimo, że perspektywa posiedzenia jeszcze chwili dłużej i może nawet rozpalenia ognia i wyschnięcia kusiła go, to jednak kocia ciekawość wzięła górę. Tygrysołak podniósł się, otrzepał aby lekko osuszyć futro i odwrócił się w stronę, skąd dopływało powietrze. Spojrzał w głąb jaskini, jakby chciał się upewnić, czy nie stracił umiejętności widzenia w ciemnościach. Po kilku sekundach, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mniejszej ilości światła, a źrenice rozszerzyły się, w odległym końcu komory dostrzegł tunel. Zatarł swoje porośnięte futrem ręce, westchnął i ruszył w jego kierunku. Nie dobył miecza, jednak z jego palców wysunęły się ostre jak brzytwa pazury, gotowe do odparcia ataku.
 

Ostatnio edytowane przez Lomir : 07-07-2014 o 00:34.
Lomir jest offline  
Stary 07-07-2014, 02:14   #12
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Terra Isilieva
Ordilion, dziesiąty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy

Minęły trzy dni od kiedy wojowniczka w służbie króla dołączyła do reszty rycerzy. Ich jazda nie obfitowała w przygody, jedynym wrogiem był deszcz. Od dwóch dni lało bez przerwy, co bardzo spowalniało drogę. Drogi przemieniły się w rzeki błota, tak wartkie, że nawet konie miały problem by się przez nie przedostać. Musieli robić nadprogramowe postoje, kryć się po jaskiniach i opustoszałych farmach. Tych drugich było tym więcej, im bliżej Asugarttu się znajdowali. Niedawna wojna odcisnęła swoje piętno na tych ziemiach.

Harmonijka nie był człekiem wielu słów. Córka płatnerza chyba w ogóle nie słyszała jego głosu. Posiłki jadał samemu, gdy raz się na niego natknęła, dostrzegła, że nawet wtedy nie ściąga hełmu. Uchylał jedynie specjalnie przystosowaną przyłbicę, by włożyć jadło do ust. Jego pseudonim wziął się zaś od instrumentu, na którym wygrywał smutne melodie w wolnych chwilach. Mimo prób zaciągnięcia dialogu, spełzły one na niczym.

Tego popołudnia złapała ich kolejne ulewa. Tym razem mieli jednak szczęście, bowiem niedaleko znajdowała się przydrożna karczma. Sprośny mnich, był przybytkiem często odwiedzanym przez żołnierzy i najemników. Jadło było tam strawne, piwa nie brakło, a dziewki z pobliskiej wsi chętnie dawały zaciągnąć się do łoża, wystarczyła lekka motywacja w postaci kilku srebrników. Mimo ,że ulewa zasłaniała szyld wszyscy dobrze widzieli go w swej wyobraźni. Gruby opat z kuflem piwa, na malutkim pulchnym kucyku.

Brom zajął się uwiązaniem koni, oraz zabraniem ich rzeczy. Dziś wypadła jego kolej na tą czynność, z czego wyraźnie nie był zadowolony. Kiedy wkroczyli do karczmy nie dostrzegli nigdzie wesołego, grubego karczmarza, który przypominał mnicha z szyldu. Nie było tez w pobliżu, żadnej z jego trzech córek, których ciała Targen Lautimens znał lepiej niż mapy.
Zamiast nich przy jednym ze stołów siedziało sześciu mężczyzn, dwóch jeszcze w pełnym rynsztunku.


Porządne blachy chroniły ich ciała, kałuże wody zmieszanej z krwią zbierały się u ich nóg. Napierśniki i peleryny nie nosiły żadnego herbu, musieli to być najemnicy. Hełmy przysłaniały twarze, stylizacją przypominając drapieżne ptaki, wysokie stalowe ozdoby sterczały niczym uszy, a przyłbice wyglądał niczym orle dzioby.
Tarrgen od razu ułożył dłoń na rękojeści, coś było tu nie tak. Krew i brak karczmarza rzadko zwiastował cos dobrego.

Ansley Aldursdottir
Eresdur,siódmy dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Ansley zanurzyła się cała w toń jeziora. Woda szczelnie otoczyła jej ciało, mimo że jezioro nie było głębokie zdawało się ciągnąc w nieskończoność. Sięgała rękami nad siebie, tam gdzie powinna być powierzchnia, jednak przez to zapadała się tylko coraz niżej. Jej nogi zdrętwiały, otoczyły je glony, zielone i śliskie niczym macki ośmiornicy. Czuła jak koszula przylega do jej piersi, brzucha i ud, jak jest jej coraz zimniej, jak zaczyna brakować tlenu. Mimo, że oczy były pod wodą, nie zamykała ich- ta nie szczypała i nie piekła w ogóle.
Wtedy tez to zobaczyła, płynęło w jej kierunku, ogromne stworzenie z piekła rodem.


Oczy potwora płonęły niczym kuźnie krasno ludzkich mistrzów, żar ten chciał wydostać się z jego ciała. Tworzył wyrwy między łuskami, pulsował w środku, zapewne tylko woda jeziora trzymała go na miejscu. Gdy otwierał paszczę pełną kryształowych, jak liście kwiatu który chciał zerwać, zębisk, woda gotowała się dookoła niego. Dwie potężne płetwy młóciły wodę, a pokryty rogowymi kolcami ogon wił się niczym wąż. Potwór ruszył w stronę dziewczyny, jego szczęki rozwarły się jeszcze szerzej, czuła ciepło… gorąco na swej szyi gdy podgrzana woda była coraz bliżej.
Wtedy nagle ktoś chwycił ją mocno za ramiona i pociągnął w górę.
Anezlm, to musi być, Anzelm – przeszła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. –” On na pewno pokona ta bestię!

Dziewczyna została wyciągnięta na brzeg i zakaszlała głośno, wypluwając strugę wody. Dziwne na jej skórze nie było oparzeń, żadne rośliny nie oplatały jej ciała. Wszystko było dziwnie niewyraźne. Uniosła z trudem głowę, by podziękować młodemu kupcowi, tylko po to by ujrzeć…


…plątaninę brudnych włosów i kryjąca się za nim starczą twarz. Mężczyzna w brudnej bawełnianej szacie, trzymał ją mocno pod ramionami, odciągając jak najdalej od wody. W jego długiej splątanej rodzie i włosach, tkwiły gałązki oraz robaki. Nawet w krzaczastych brwiach mysiego koloru, dziewczyna dostrzegła jakiegoś pajączka.
Lucyfer siedział koło jego nogi, machał ogonem na boki przyglądając się scenie z zaciekawieniem. Azelm przedzierał się przez krzaki, słyszała jego głos – musiał usłyszeć jej krzyk, oraz to jak rozpaczliwie łapała teraz powietrze.
- Głupia dziewucha! –warknął starzec, zachrypniętym głosem. – Dotknęłaś kwiatu? Dotknęłaś prawda? – dopytywał, lekko trzęsąc jej ramionami.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 08-07-2014, 16:29   #13
 
Raist2's Avatar
 
Reputacja: 1 Raist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputację
Kilka dni temu


- Naprawdę? Organizują wypad na te nowe ziemie?
- No przecież mówię. Nie gadałbym coś czego nie wiem. - odpowiedział karczmarz wycierając brudną szmatą szynkwas - Za kilka dni maja zamiar wypływać.
- Dobrze że akurat wróciłem, może uda mi się załapać. Jeszcze raz to samo. Wiadomo kto ma płynąć?
- Jeszcze nic oficjalnie. - powiedział dosiadający się stary marynarz - Ale podobno stary Robelgow będzie, zresztą nie ma się co dziwić, stary dziad jest dobry. A skoro i tak jest królewskim nawigatorem to muszą go wysłać na taką wyprawę.
- Powiadają że...

Obecnie

Stał w porcie oglądając małą flotylle swymi niebieskimi oczami, wdychając powietrze przesycone zapachami ryb, soli morskiej a także kilkoma mniej przyjemnymi i bliżej nie zidentyfikowanymi zapachami oraz słuchając skrzeku mew i odgłosu fal.
“Nareszcie. Dobrze że mi się udało.” pomyślał zadowolony.
Poprawił rapier wiszący przy pasie, zarzucił worek na plecy i ruszył w stronę statku na który był przydzielony, na Czarnego Knura.
- A ty to kto? - starszy jegomość z fajką między zębami i długim zwojem w ręku zatrzymał go.
- Ragis Elvin Márquez, do usług - przestawił się.
- Nawigator ta? W takim razie robisz razem ze mną, obaj podlegamy Flarnomi Robelgowi.- Mówiąc to podbródkiem wskazał na głównego nawigatora, który wydawał właśnie kilka rozkazów.
- Czyli jednak. Ale czemu z nami, a nie na Stokrotce?
- Któż to wie? Według planów mamy dopłynąć do Fanjar, uzupełnić tam zapasy po czym ruszać prosto do celu. – usłyszał przyciszone słowa, człowieka z fajką, skierowane do niego. – Mam nadzieje, że stary Robelgow nie będzie chciał się zemścić na Czarcie i nie wpłynie znowu w jego paszczę. – dodał wypuszczając z nosa siwy dym.
- Też mam taką nadzieję. Chociaż z drugiej strony… Nie chciałbyś spróbować?
- Ja? Nie, jeszcze mi życie miłe.

Wiele dni później

Zbliżali się już do Eresdur, jak wszystko będzie szło zgodnie z planem do Fanjar powinni dotrzeć jutro, najpóźniej po jutrze. Ragis nie miał zbyt wiele do roboty, Robelgow wolał wszystko robić samemu, pozwalając na wykonywanie ich obowiązków wtedy kiedy spał albo tego wymagała sytuacja, więc żeby zabić jakoś czas najemnik pomagał przy innych sprawach.
- Patrz. Widzisz tam? To właśnie Czarcia Paszcza. - drugi nawigator podał Ragis’owi lunetę. - Oby Robelgowi nie odbiło w ostatniej chwili.
Kiedy Ragis spojrzał we wskazanym kierunku, jego oczom ukazały się dziesiątki ostrych igieł, już wiedział czemu wolałby omijać te rejony. Oddał lunetę spowrotem.
- Masz rację, oby.
- Piraci! - usłyszeli krzyk z bocianiego gniazda.
W ich kierunku płynęły trzy statki z czarną banderą.
- Szlag, jeszcze tego nam brakowało.
 
Raist2 jest offline  
Stary 10-07-2014, 16:55   #14
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Ansley patrzyła na starca półprzytomnie. W głowie nadal miała obraz morskiego potwora, nie była już jednak pewna, co jest jawą a co wytworem jej wyobraźni. Równie dobrze trzymający ją za ramiona starzec, wyglądający jak z sennych koszmarów, mógł także być skutkiem ubocznym szoku doznanego podczas podtopienia. Gdzie jest Anzelm? Oddychała szybko i zupełnie nie docierało do niej, że zapadł już zmrok, że trzęsie się z zimna, a mokra koszula oblepiająca ściśle jej ciało stwarza dość nieprzyzwoity widok, przeznaczony niestety dla niepowołanych oczu.

Dotknęłam… – próbowała sobie odtworzyć ostatnie minuty – Ale nie gołą ręką, tylko przez koszulę – spojrzała na mężczyznę niepewnie. Z wrażenia zapomniała spytać, kim jest, czy choćby podziękować za ocalenie życia.

Głupia dziołcha. – mruknął starzec, grzebiąc w szacie. – Żuj! – warknął, dwoma placami niemal siłą wpychając jej jakieś listki w usta. – Masz pojęcie co to za roślina, głupia dziewczyno?

Zaskoczona Ansley próbowała odepchnąć starca. Pierwszy raz w życiu ktoś tak bezczelnie i bez ogródek śmiał ją dotknąć i to nie pytając o pozwolenie. Wepchnięte na siłę listki miały dziwny smak – trochę gorzki, a trochę ostry. Nie umiała jednak rozpoznać smaku. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl: “to jakiś przeklęty koszmar”. Odsunęła się od ręki, która ponownie próbowała natrzeć na jej usta.

Już pan o to pytał. Oczywiście, że nie wiem, co to za roślina – pomału odzyskiwała język w gębie. Bezczelne natarcie nieco ją otrzeźwiło. Wypluła przed siebie przeżuty listek. Kto wie, co to za paskudztwo – Dziękuję za ratunek, jednak nie życzę sobie, żeby nazywano mnie głupią. Podejrzewam, że każdy na moim miejscu byłby co najmniej zaciekawiony owymi kwiatami. Sama jestem zielarką, chciałam go zerwać i umieścić w moim zielniku. – zaczynała się trząść – nie tylko z zimna, ale i zdenerwowania – Podejrzewam, że wie pan co to za gatunek i mógłby mnie wobec tego oświecić, zamiast ciągle mnie wyzywać . – spojrzała na Lucyfera. Był wyjątkowo spokojny, ba, zdawało się, że czuje nić sympatii do starucha, podły zdrajca. Patrzcie, jak macha ogonem. Gdzie u diabła jest Anzelm?!

Zielarka z ciebie taka, jak z szarowilka potulny zwierzak. – mruknął starzec odsuwając się kawałek w tył. Czarny kot ponownie otarł się o jego nogi. Staruch chyba chciał zacząć coś mówić, bowiem rozwarł gębę, wypełnioną pożółkłymi zębami, gdy z krzaków wypadł Anzelm. Z mieczem w dłoni, rozejrzał się po scenie. Spojrzał na siwego mężczyznę, mokrą Ansley (na której mimowolnie zawiesił wzrok na trochę dłużej), a na koniec na czarnego kota, który wpatrywał się w niego z zaciekawieniem.

Aldar, co ty tu robisz na wszystkie diabły? – wykrztusił w stronę dziadygi młody kupiec.

Ratuję twoją głupią dziołchę przed utonięciem. – burknął wybawca, wygrzebując małego robaka z brody i pstryknięciem posyłając na trawę. – Głupia, zerwała kryształowy sen. Ma szczęście, że tu byłem. – dodał, spluwając na trawę, gęstą pożółkłą śliną.

Dziewczyna mimo woli skrzywiła się z odrazą. No świetnie. W życiu nie podejrzewała Anzelma o takie znajomości. Była coraz bardziej wkurzona. Po kolejnych obelgach pod swoim adresem postanowiła wstać. Z radością stwierdziła, że jest tego samego wzrostu co starzec. Przynajmniej nie będzie na nią patrzeć z góry.

Aldar, tak? – postanowiła zacząć spokojniej. Nie będzie się wdawać w dyskusję na temat swoich kompetencji – Dziękuję raz jeszcze za ratunek, a teraz, jeśli łaska, powiedz czym jest ów kryształowy sen. Czy jeszcze mi coś grozi? I jakie to zielsko dałeś mi do żucia i po co? A przede wszystkim – skąd to wszystko wiesz? – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Z żalem stwierdziła, że Anzelm nie przyniósł jej płaszcza. Rozejrzała się po brzegu i nieopodal zauważyła swoje porozrzucane ubrania. Rozsznurowała suknię i nakryła nią ramiona, aby zapewnić sobie choć minimalne ciepło i ochronę przed wścibskimi, lubieżnymi spojrzeniami. Podniosła też do piersi Lucyfera, osłaniając się nim niczym tarczą. Od razu zaczął mruczeć.
Z tobą policzę się później – szepnęła mu do ucha.

Chwilę po tym, jak dziewczyna uniosła Lucyfera, zakręciło się jej w głowie. Starzec położył sękata dłoń na jej ramieniu, i silnym ruchem sprawił że znowu wylądowała na ziemi.

Siedź. – warknął. Dziewczyna przez chwilę znowu była rozkojarzona. Nie dość, że zimny wiatr przenikał ją do kości, to przed oczyma zobaczyła dwie skaczące wesoło, dziecięce główki. Wynurzały się z wody niczym ryby, przeskakując nad sobą i śmiejąc się głosem Aldara.

Kryształowy sen to silny narkotyk. Nazywany przez niektórych kwiatem wizji. – mruknął brodacz. Anzelm stał trochę z boku, nie bardzo wiedząc co robić.
Rośnie tylko w jeziorach, gdy stara się go nieumiejętnie zerwać, wyzwala silną dawkę toksyn. Przez to jeden kwiat ginie, ale najczęściej ofiara topi się w jeziorze, pogrążona w majakach. – wyjaśnił jej wybawiciel. – Dałem Ci liście wiśni natarte sproszkowanym agrestem. To tłumi efekty, głupia dziewucho. – wymamrotał, stając nad jeziorem i nabierając trochę zimnej wody do cynowego kubka, który wydobył spod szaty. – Pij.

Widząc, że nie wygra z upartym staruchem, i nie mając zbyt wielkiego wsparcia w Anzelmie, który tylko przypatrywał się całemu zajściu, wzięła z brudnej ręki niemniej upaćkany kubek. Odruchowo przetarła go ręką. Pociągnęła łyk i jej wnętrzności omal nie wywinęły fikołka. Woda smakowała paskudnie – glonami, mułem i pewnie tym, co rybki zostawiają po sobie. Jeśli nie umrze na zapalenie płuc, to na pewno nabawi się co najmniej sraczki.

Ile jeszcze minie, nim narkotyk przestanie działać? – spytała Aldara - Anzelmie, czy mógłbyś przynieść mój płaszcz z wozu? Tak jakby zamarzam – najwidoczniej chłopak potrzebował jakiegoś zajęcia. Wkurzała ją jego nagła nieporadność. – To skąd się znacie? – popatrzyła na obu mężczyzn.
- Ach tak, już! - Anzelm popędził niczym strzała w stronę wozu. Starzec zaś mierzył ją wzrokiem.
Niedługo, to raczej krótkotrwała toksyna, na tyle by się utopić. – wymruczał swym zachrypniętym głosem, by ponownie splunąć. – Poznałem go, kiedy ratowałem go przed tym samym. Głupi dzieciak. Mieszkam niedaleko, od tego czasu Anzelm przywozi mi trochę rzeczy. – wyjaśnił niechętnie, by kucnąć z głośnym stęknięciem przy dziewczynie. – Co widziałaś?

Dziewczyna poczuła zarówno rozbawienie jak i ponowną irytację. Na pewno budująca była myśl, iż nie tylko ona dała się zwieść urokowi kwiatów. Oczami wyobraźni widziała, jak Aldar wyciąga na brzeg Anzelma wyzywając go przy tym od głupich chłopaków. Z drugiej strony – wiedział, gdzie się zatrzymują. Mógł ją uprzedzić, ostrzec czy coś. Zaczynało do niej docierać, że kupiec jest prawdopodobnie jednak zwykłym śmiertelnikiem, niekiedy nieporadnym i popełniającym błędy, a nie bożyszczem, jakiego się spodziewała. Westchnęła mimo woli. Lucyfer przyjemnie ogrzewał jej brzuch. Już prawie mu wybaczyła.

Widziałam coś jakby smoka… albo węża morskiego. Jego oczy płonęły żywym ogniem a paszcza uzbrojona była w ostre jak szpilki zęby – wzdrygnęła się na samo wspomnienie. – Ale takie wizje to tylko przypadek, prawda? Nie są one czymś w rodzaju proroctwa czy wróżby na przyszłość? – wolała się upewnić. W międzyczasie kupiec przybiegł niosąc jej płaszcz. Podziękowała i okryła się szczelniej. – Skoro masz tutaj znajomego, to czemu u niego nie mogliśmy nocować? – spytała z wyrzutem. – Można rozpalić ognisko?
Aldar raczej nie lubi gości. – mruknął kupiec, pomagając jej wstać z ziemi. – Ognisko jest rozpalone w naszym małym obozie. Dasz radę tam ze mną dojść? – dopytał, delikatnie obejmując ją w pasie. Staruszek coś powiedział, jednak jego głos był jakiś rozciągnięty i niewyraźny… tak samo zresztą jak twarz Anzelma.
Ansley mrugnęła.

Stała nagle w środku lasu. Nie znała tego miejsca, była to mała polanka otoczona przez prawdziwy mur z drzew. Na jej środku stało potężne, stare drzewo. Rozłożyste gałęzie zdawały sięgać nieba, sęki i wgłębienia zdawały się pamiętać początki świata. Na wysokości oczu dziewczyny znajdowała się spora dziupla, coś się w niej poruszało. Zielarka zobaczyła jak w środku drzewa błyskają ślepia, przepełnione tym samym ogniem, który widziała pod wodą. Dołączył do nich szeroki błyszczący uśmiech, oraz cichy wchodzący niemal do środka kości chichot. Oczy mrugnęły, a wszystkie drzewa dookoła polany stanęły w płomieniach, ogień zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Jakieś słowa zaczęły napływać do jej uszu, chciała je zrozumieć, lecz cały świat trząsł się coraz bardziej…

Ansley, Ansley – młody kupiec potrząsał delikatnie jej ramionami. Gdy otworzyła oczy, zdała sobie sprawę, że wisi bezwładnie podtrzymywana przez Anzelma i ,o dziwo, przez staruszka. Ten drugi wyglądał na mocno zamyślonego, oraz w pewien sposób zaskoczonego.
Musiałaś się mocno nawdychać… – westchnął kupiec, ciesząc się, że ta w końcu otworzyła oczy.
Denerwują już mnie te skutki uboczne – mruknęła starając się nie dać po sobie poznać, że zaczyna ogarniać ją strach. A jeśli te wizje już jej nie przejdą? Jeśli będzie musiała się z nimi borykać do końca życia, jak jakaś Pytia czy inna grecka wyrocznia?
A pan, Aldarze, coś stracił język w gębie. Czy powinnam się niepokoić? Jeśli mamy wrócić do obozu, to chyba będziesz musiał mnie nieść – popatrzyła prawie przepraszająco na kupca. – Czy coś jeszcze może nam tu grozić, poza kwiatkami-halucynkami? – rzuciła mając nadzieję, że staruch znów zacznie się wymądrzać.
Nie... nic. – mruknął starzec, przyglądając się jej uważnie. W tym czasie kupiec, posłuszny jej woli, wziął kobietę w objęcia by unieść do góry.
Anzelm, obudź ją jutro wcześnie, potem przyślij do mnie. Będę musiał porozmawiać z tą głupią dziewuchą. – burknął staruszek, chwytając za kij, który oparty był o pobliskie drzewo.
Ale musimy jechać… – zaczął protestować młody kupiec, lecz groźny wzrok Aldara skutecznie go uciszył.
Nie zajmie mi to długo. – mruknął starzec, po czym ruszył w swoją stronę.
Miau. – podsumował rozmowę Lucyfer, który kręcił się teraz dookoła kupca.

W innych okolicznościach zielarka cieszyłaby się z owego splotu zdarzeń i pewnie rozkoszowałaby się ciepłem bijącym od Anzelma oraz faktem, iż mężczyzna niesie ją na rękach. Teraz jednak była przygnębiona, przemarznięta i głodna, co skutecznie studziło jej inne potrzeby. Dotarli do obozowiska w samą porę – ogień już prawie dogasał, a królik opiekający się nad płomieniem był z jednej strony zwęglony. Dobrze, że żadne z okolicznych stworzeń nie zechciało wstąpić na kolację. Kupiec odzyskał już na dobre dawną werwę – po paru minutach ogień płonął ponownie żywym blaskiem, a królicze udo spoczywało w misce tuż przed nosem dziewczyny. Lucyfer ułożył się blisko płomienia i pogrążył się we śnie. Czy koty też miewają koszmary? Ansley spożywała w milczeniu swój posiłek. Jakoś nie miała ochoty na rozmowę. Co prawda w jej głowie kłębiły się setki pytań, jednak wątpiła, by kupiec znał na nie odpowiedź. Musi uzbroić się w cierpliwość. Rano na pewno dowie się wszystkiego od Aldara. Bała się jednak tego spotkania. Podświadomie czuła, że nie będzie ono miłe. „Pewnie oznajmi mi, że zostałam wybrana, naznaczona, czy coś w tym rodzaju” – pomyślała ponuro. Podziękowała za kolację i upiła nieco ziołowej nalewki na rozgrzanie. Gdyby nie była tak osłabiona poszłaby poszukać mięty lub kwiatów lipy i zrobiła z nich herbatę, jednak w tym stanie musiała się zadowolić alkoholem. Z leżącego obok zawiniątka wygrzebała swój zielnik i zaczęła go uważnie wertować. Początkowe zapisy były dziełem jej babci, która jednak z racji tego, że znała już zielnik na pamięć, podarowała go wnuczce, aby ta systematycznie uzupełniała jego stronice.



Dziewczyna w skupieniu studiowała notatki i rysunki, jednak wyglądało na to, że babcia również nie zetknęła się nigdy z kryształowym snem . Ansley wygrzebała z wozu atrament i pióro i zaczęła z pamięci szkicować nieszczęsny kwiat. Po kolei opisywała jego barwy, kruchość, bezzapachowość, aż po działanie i skutki uboczne. Kiedy skończyła długo jeszcze wpatrywała się w wykonany rysunek. Miała wrażenie, że zabrakło jakiegoś ważnego szczegółu. Nie mogła sobie jednak nic więcej przypomnieć.
Nadal czuła zawroty głowy, choć coraz mniejsze. Starała się niewiele poruszać. Rozpuściła włosy, żeby wyschły i położyła się pod drzewem. Ułożyła się na chuście, tobołek włożyła pod głowę niczym poduszkę, a płaszczem nakryła się niczym kocem. Czuła jak ogarnia ją niewypowiedziane zmęczenie. Jej nogi i ręce zdawały się ciężkie jak kamień, a powieki nawet przy ogromnym wysiłku woli nie chciały się już otworzyć. Jedynie słuch jeszcze nie spał. Słyszała, jak Anzelm dorzuca drwa do ognia, jak chowa do wozu garnek, jak układa swoje posłanie, ściąga buty i tunikę, by w końcu z westchnięciem zagrzebać się pod koc. I wtedy zrobiło się w końcu naprawdę cicho. Jedynie trzaskający ogień przełamywał ową złowrogą ciszę. Dziewczyna bała się usnąć. Do tej pory rzadko miała koszmary – odkąd jednak zaczęła swą podróż były coraz częstsze. Przez chwilę przyszło jej do głowy, że być może to Corliss na odległość jakoś nią manipuluje, ale wydało jej się to niedorzeczne. Próbowała sobie wyobrazić coś miłego. Jakąś ciepłą krainę, z dużą ilością słońca. Ludzi ubranych w przewiewne lny i jedwabie. I przepiękne róże, których to kolor i zapach lubiła najbardziej. We śnie ona sama przechadzała się w białej zwiewnej szacie i podziwiała stojące w centrum placu handlowego rosarium. Zapach był oszałamiający. Były tam róże herbaciane, czerwone, żółte, a nawet niebieskie. W samym środku rósł zaś ogromny krzak różowych róż. Jak przyciągnięta magnesem zbliżyła się do niego, by dotknąć jedwabistych płatków. I wtedy stało się coś dziwnego. Jeden z kwiatów przechylił się w kierunku jej ręki. Kątem oka zobaczyła, jak spomiędzy płatków wynurzają się zęby.



Nim zdążyła się odsunąć kwiat złapał ją za palec i ugryzł boleśnie. Ansley krzyknęła. Kilka kropli krwi spadło na ziemię. I wtedy się obudziła.
Była zlana potem i oddychała szybko. Na zewnątrz było już prawie jasno. Anzelm spał twardo, sapiąc równomiernie. Lucyfer zaś siedział koło niej i właśnie trącał ją współczująco łapką. Powoli się uspokajała. Wstała i trzęsąc się z zimna założyła koszulę, suknię i płaszcz. Przywdziała jeszcze pończochy i buty i była gotowa do drogi. Z zielnika wydarła pół kartki. „Poszłam do Aldara” napisała i położyła kartkę na posłaniu Anzelma. Czuła, że musi to załatwić sama.

No to prowadź, skoro taki jesteś obeznany w terenie – rzuciła do kota i oboje zniknęli między drzewami.
 

Ostatnio edytowane przez Ribesium : 13-07-2014 o 17:07.
Ribesium jest offline  
Stary 14-07-2014, 23:17   #15
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Silvez Grainson
Advartia , szósty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Jednym z sąsiadów Ordylionu była Advartia, na szczęście dla tego pierwszego oddzielały je wysokie góry. Kraj ten często nazywano po prostu Siedliskiem. Jeżeli chciało się znaleźć potwora, gwałciciela, lub kult fałszywych Bogów, właśnie tutaj było trzeba zacząć poszukiwania. Zło jak gdyby magnetyzowało do tego miejsca, całe gówno stworzone przez matkę naturę spływało właśnie tutaj.
Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazywało. Na mapach była to kraina normalna. Nie pokrywały jej spalone ziemi, czarne dymy, oraz brakowało tu wulkanów. Jednak gdy jakiś wędrowiec przybył w ten strony, odkrywał nagle że większość populacji to najemnicy i zawadiacy. Większość rdzennych mieszkańców nosiła przynajmniej małą bliznę po starciu z Drapakiem pospolitym czy jego groźniejszym kuzynem Wyjcem leśnym .
Drugą najpopularniejszą profesją jest oczywiście grabarz. Ktoś musi kopać mogiły dla idiotów nieznających własnych limitów i możliwości. Niektóre cmentarze w Advarti większe były od wiosek czy też miast.

Wśród tego wszystkiego żył zaś Silvez Grainson syn [/b] Dietera GRainsona[/b], prosty i niewadzący w niczym chłop. Nie był może gadułą, ale dzięki temu parę razy uniknął dostanie po mordzie. Dziś zaczął się dla niego zwykły szary dzień. Rano po spożyciu dwóch pajd chleba ze smalcem, przyrządzonym przez matkę, udał się w pole. Pierwsza rzeczą było sprawdzenie, czy w nocy nikt tu nie umarł. Dziś kolejny dzień miał szczęście- już od ponad trzech pełni nie znalazł tutaj truchła.

Robota nie była lekka ani przyjemna. Motyka mimo że z początku lekka, po godzinach machania, była niczym olbrzymi miecz. Zwierzęta rzadko kiedy chciały współpracować, a jako jedyny syn w rodzinie miał wiele do zrobienia.
Mimo to dziś los postanowił dodać mu trochę rozrywki- nie zęby Silvez się o to prosił, ba, on wręcz pragnął by nic mu się nie przytrafiło. Widać jednak Eragur, bóstwo które było patronem piątego dnia tygodnia, który to miał dziś miejsce, chciał mu spłatać figla.
W czasie doglądania upraw, młody chłop, dostrzegł postać krocząca po ścieżce obok pola.


Swoją pokieroszowaną głębokimi zmarszczkami twarz, krył pod czarnym kapturem. Szedł zgarbiony, wspierając się na pokręconej lasce. Z szyi zwisał mu ciężki medalion przedstawiający dysk, z którego wystawało osiem ostrzy. Silvez miał wrażenie, że usta starca pokrywa krew.
Zataczał się on lekko, na swym krzywych, chudych nogach, które czasem widoczne były sod połów płaszcza. Gdy tylko zobaczył rolnika, ruszył w jego stronę, od razu wykrzykując.
- Strzeż się, koniec jest bliski! Gdy przyjdzie ósmy, biada nam wszystkim!

Ansley Aldursdottir
Eresdur,ósmy dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Zielarka ruszyła za swym opiekunem w postaci Lucyfera. Gdy przedzierała się przez zarośla, które haczyły o jej suknię i włosy, zastanawiała się skąd kot tka dobrze zna okolicę. A może on po prostu ruszył załatwiać swoje sprawy, a ona jak głupia poszła za nim?
Ta druga opcja średnio ja jednak przekonywała, Lucyfer był może paskudnym leniem, ale miał swój koci łepek na karku. Z drugiej strony miał też charakterek, więc łatwej drogi nie wybrał. Gdy wyszli w końcu z zarośli, włosy i suknia kobiety ozdobiona była licznymi gałązkami i żyjątkami.

Poranek był o dziwo ciepły, słońce nieśmiało przedzierało się przez gałęzie, grzejąc dziewczynę w kark i dekolt. Spanie na ziemi, dawało się jej we znaki, co rano czuła ból krzyża, słyszała wręcz jak przeskakują jej niektóre kręgi.
Blask złotej niebiańskiej kuli, spadł też na chatkę staruszka do którego podążała.


Teraz już nie dziwiła się czemu nie przyjmował gości. Rudera ledwo trzymała się w całości, a w porównaniu do niej domek jej babci był wielkości szlacheckiego dworku. Gruby mech porastał dach, na którym kilka ptaków świergotało w gniazdach. Nieopodal, na dwóch wbitych w ziemie palach, rozciągnięte było kilka zajęczych skór, które schły w porannym słońcu.

Drzwi do chatki były otwarte, więc Ansley, zastukawszy wcześniej w framugę knykciami, wkroczyła do środka. Jej nozdrza od razu wyczuły mnogość zapachów. Zioła, kwiaty oraz różne nalewki – wszystkie aromaty kłębiły się w powietrzu, bezlitośnie atakując jej nosek. Wyczuwała szałwię, bez, jakaś ostrzejszą woń… czyżby to co wczoraj kazano jej żuć?
Półki zawalone były popękanymi słoiczkami i fiolkami, koło których walały się rośliny – te suszone jak i świeżo ścięte. Na zniszczonym stoliku, stał stary i nadszarpniętym zębem czasu zestaw alchemiczny. Kilka kolb, pokręconych rurek oraz pipet, wszystko nad dwoma delikatnie żarzącymi się węgielkami. Te ostatnie były dobrze zabezpieczone przed tym, by przypadkiem nie podpalić chatki.
Zielarka dostrzegła też kilka kwiatów o krystalicznych liściach, kryształowy sen unosił się na wodzie zamkniętej w tych ze słoiczków, które były jeszcze czelne.
Aldar stał właśnie przy aparaturze, gdy Ansley p[ostanowiła zakłócić jego spokój.
- A to ty. Siadaj. –mruknął, wskazując jej ruchem głowy drewniany taboret.

Ragis Elvin Márquez
Morze, dwudziesty drugi dzień. Jesieni, roku wielkiej gwiazdy


Piraci, psy morza jak to nazywali ich żeglarze. Musieli być naprawdę wygłodniali skoro połasili się na kąski tak blisko brzegu. Ponadto nie były to byle ochłapy, a mięso z królewska banderą. Na pokładzie statków królewskiej floty zawrzało, wszyscy ruszyli na wyznaczone pozycję. Ciągnięto liny, chwytano za broń, czekano na rozkazy.

Statki o czarnej banderze były wielkimi kawalerami, na których dziobach błyszczało metalowe obicie, do taranowania innych okrętów. Jeden płynął prosto na dziub Stokrotki, dwa zaś okrążały ją tak, by móc wyminąć flagowy okręt i wbić się dziobami w podążające za nim statki.

- Panie Ragis. – to ich nawigator Robelgow zwrócił się bezpośrednio do niego, łypiąc groźnie swym jedynym okiem. – Jest pan zęglarzem i najemnikiem, więc odpowiada Pan za odparcie abordażu. Nie pozwólcie tym psom dostać się do ładowni. – wydał rozkazy, a morska bryza przesunęła kapelusz po jego łysej jak kolano głowie.

Chwilę potem poszybowały pierwsze pociski. Piraci jak i królewscy załoganci mieli na pokładach kilka balist. Olbrzymie, wyposażone w łańcuchy harpuny latały nad wodą. Na nieszczęście floty z Rosemvale, to piraci mieli celniejsze oko. Knur tracił już jeden żagiel, zaś we flagowym okręcie, zniszczony został jeden maszt.

Do Khar
Eresdur, szósty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy


Kotoczłek zanurzył się w mrok jaskini. Dla jego oczu jednak ciemność nie była problemem, źrenice zwęziły się, a pazury wysunęły by w razie czego rozszarpać wroga na strzępy. Kroczył cicho niczym cień, poprzez skalny tunel. Wiatr szeptał do jego uszu swe historie, których łowca nagród nigdy nie będzie wstanie zrozumieć. Miecz przyjemnie ciążył mu na plecach- dawał poczucie siły.

Szybko wyjaśniło się źródło podmuchów. Tunel wychodził do kolejnej, większej jaskini o otwartym stropie. Deszcz opadał tutaj strumieniami, a błyskawicę świeciły jasno nad głową tygrysołaka. Cały lej pokryty był gęsta plątaną lepkich pajęczyn. Otaczały one ściany, oraz dzielnie stawiały opór deszczowi, tworząc na środku struktury, cos w rodzaju daszku.
Jego bystre oczy dostrzegły na jednej ze ścian drzwi.


Potężne, misternie wyciosane w kamieniu wrota. Nie posiadały jednak ani zamka, ani uchwytu. Zdobiło je wiele znaków, które przez ilość sieci były jednak nie do rozpoznania. Drzwi spokojnie mogłyby pomieścić olbrzyma, wysokie były bowiem na ponad dziesięć metrów, a szerokie jak trzech wojów.
Tygrys nie miał jednak czasu by je podziwiać, jego wrażliwe uszy wychwyciły bowiem szelest. Uniósł wzrok, by zobaczyć potężne ocierające się o siebie odnóża, które okręcały wijąca się ofiarę w lepka sieć.


Fioletowy pająk, mierzący ponad trymetry długości, trzymał jakiś humanoidalny kształt. Jego ociekająca jadem paszcza zwrócona była teraz w tygrysa, który naruszył terytorium bestii. Na odwłoku stwora, pojawiły się czerwone plamy, których barwa ciemniała z każdą chwilą, aż przyjęła odcień szkarłatu. Owinięta w ciasny kokon ofiara, wylądowała na grubej pajęczynie, niedaleko Tygrysołaka, a monstrum ruszył ow jego stronę po ścianie jaskini.
Kolejna błyskawica błysnęła nadając scenie posępnego i groźnego klimatu.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 15-07-2014, 20:37   #16
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Odziany w szare spodnie, jedwabną koszulę z narzuconą na nią skórzaną kamizelką George podziwiał, z okna swego pokoju na poddaszu wolne miasto Asurgatt. Kochał określać je w ten sposób. Po wielu latach odważnych przemów, potajemnych spotkań klubów antymonarchistycznych, nieprzespanych nocy poświęconych na studiowaniu ksiąg wielkich filozofów głoszących idee wolności i równości, w końcu mógł ziścić swe marzenie. Marzenie o wyzwoleniu wszystkich ludzi i pozwoleniu im decydować o swoim życiu.

Uśmiechnął się, ostatni raz rzuciwszy okiem na widok za oknem i wyszedł z pokoju. Schodząc ze schodów usłyszał z salonu dziewczęce głosy. Skierował się tam zdecydowanym krokiem. Dziś nie miał zbyt wiele czasu, jednak w tak wspaniały dla niego dzień, musiał zobaczyć swe dwie śliczne siostry.

Przechodząc przez próg od razu dostrzegł Marie i Annabel. Siedziały na starannie rzeźbionych krzesłach znajdujących się przed niewielkim stolikiem, za którym siedział podstarzały, brodaty mężczyzna z, jak zwykle, „mądrą” miną.

George nigdy nie wiedział, skąd owa mądrość w wyrazie jego twarzy się bierze, ale nie zawracał sobie tym zbytnio głowy.

Mężczyzna ten nosił imię Girard i był prywatnym nauczycielem Georga i jego rodzeństwa. To właśnie on, przez lata poił młodego Hazarda ideami wolności i równości. Opowiedział mu o pięknie demokracji oraz o przekleństwach monarchii. Przywoził mu książki filozofów i myślicieli takich jak Dante, czy samego pioniera tych idei - Clarka Ivo. George niezmiernie wdzięczny był Girardowi za to, że w tajemnicy przed rodzicami, uczył go tego wszystkiego.

-Hej, Braciszku! – Wykrzyknęły jednocześnie Maria i Annabel. Spojrzał na nie ciepło. Maria, chociaż starsza o rok, od Annabel wyglądała na młodszą. Jej jasnobrązowe włosy po ojcu dodawały jej dziewczęcego uroku. W rażący sposób kontrastowały z kruczo czarnymi włosami Annabel, która jako jedyna z rodzeństwa odziedziczyła ten kolor po matce. George dobrze wiedział, że jego najmłodsza siostra za kilka lat, gdy jej ciało jeszcze bardziej dojrzeje, stanie się obiektem adoracji wielu mężczyzn. Niestety, ta wizja nie napawała go optymizmem.
-Hej, szkraby. – Odpowiedział łagodnie. Zauważył jednak cień irytacji na ich twarzach w reakcji na jego słowa. No tak, obie nie były już takie młode. Maria w zeszłym miesiącu ukończyła 15 lat, a Annabel 14 dwa dni przed nią. Zaraz jednak ich rozzłoszczone spojrzenia stopniały, pod wpływem ciepłego uśmiechu brata.
-Witaj, Girardzie. – Zwrócił się tym razem do nauczyciela. – Lekcje tak wczas z rana? Przeskrobały coś czy co?
-Witaj, młody Panie Hazard. – Powiedział odwzajemniając jego przyjazny uśmiech. – Dziś chce mieć lekcje z głowy wcześniej, by mieć popołudniu czas na spotkanie rady, na które o ile się nie mylę, ty także wraz z Paniczem Samuelem zostałeś zaproszony.
-Nie, nie mylisz się. Już nie mogę się doczekać. – Odrzekł, z nieukrytym entuzjazmem – A tak właściwie gdzie się podział Samuel?
-Braciszek wyszedł dziś wcześniej do pracy. – Odrzekła Maria. – Powiedział, że chce popołudniu zdążyć na to ważne spotkanie.
-I powiedział też, że tatuś nie puści go z pracy wcześniej, tak jak ciebie. – Dodała Annabel, niby niewinnie.
Ignorując ostatnie słowa młodszej siostry, George zapytał – A gdzie jest ojciec? – Natychmiast zwrócił uwagę na ironiczne spojrzenie Girarda.
-Od rana pracuję w swoim biurze. Nawet nie miał czasu przyjść na śniadanie, więc sama musiałam mu je zanieść. – Powiedziała z oburzeniem Annabel.

George dobrze wiedział, co to oznaczało. Jego ojciec – Theodor Hazard - był stanowczym konserwatystą i jako jeden z niewielu mieszkańców Asurgatt sprzeciwiał się ostatnim wydarzeniom. Był to główny powód zwady między nim a synami, w ciągu ostatnich miesięcy. Dlatego, w noc powstania, zamknął Georga pod kluczem, zapobiegając jego udziałowy w wyzwoleniu miasta. Od tamtej pory, napięcie ostatnich miesięcy między nimi, dodatkowo się zaogniło. A dziś, wiedząc o spotkaniu rady, na którą wybierało się, aż trzech z mieszkańców tego domu, musiał być wściekły.

-Więc ja także nie mogę pozwolić sobie dziś na lenistwo. Muszę niezwłocznie udać się do Huty. Do zobaczenia. – Po tych słowach skierował się szybkim krokiem do drzwi. Jednak drogę zastąpiła mu wysoka, czarnowłosa kobieta.
-Witaj, Matko. – Powiedział z niewinnym uśmiechem na twarzy.
-Nigdzie nie idziesz dopóki nie zjesz śniadania. Masz przed sobą pracowity dzień, nie zapominaj o tym. – Tylko Atma Hazard, a kiedyś Atma Ur była w stanie wypowiedzieć te słowa ze stanowczością i miłością w jednym czasie. Jej spojrzenie w ciepły sposób mówiło Georgowi by lepiej się z nią nie kłócił i wykonał polecenie. W komiczny sposób tylko podniósł ręce do góry w geście kapitulacji, co zwykł robić, gdy jako dziecko stłukł jakiś wazon lub talerz. Uśmiech i nostalgia okryły jej twarz.

Razem przeszli do jadalni gdzie, George zastał przygotowany już stół z jedzeniem. Dostrzegł jednak, że śniadanie naszykowane było dla trzech osób. Matka dostrzegając jego pytające spojrzenie, z rozbawieniem odrzekła – Niestety, twój brat jest szybszy od ciebie. Nie zdążyłam nawet spostrzec, kiedy wyszedł. A dziewczynką i [b]Girardowi[b] posiłek przygotowałam nieco wcześniej. Tak więc, zjemy dziś sami.

Oboje usiedli przy stolę. Georga natychmiast zaatakował przepiękny zapach jajecznicy, smażonej na boczku z dodatkami przeróżnych ziół, sprowadzanych z najdalszych zakątków świata, przez liczne statki handlowe. Niczym, rozwścieczona bestia rzucił się na posiłek. Jego matka od zawsze sama gotowała, ojciec wielokrotnie podrzucał pomysł zatrudnienia jakiejś kucharki, jednak ona nigdy nawet nie poddawała tej kwestii pod żadną dyskusję. Była zdania, że dobra kobieta powinna być w stanie urodzić dzieci, a następnie dobrze je wykarmić – efekt wychowania w konserwatywnej rodzinie. Jej ojciec, dziadek Georga, pochodził ze stolicy, gdzie założył pierwszą w kraju firmę dyliżansową, która przewozi ludzi w najodleglejsze zakątki Ordilionu.

Pałaszując wyśmienite jedzenie, George dostrzegł dziwne spojrzenie matki, kierowane w jego stronę. Bardzo dobrze znał to spojrzenie, wyrażało ono zmartwienie wymieszane z próbą wywołania u niego poczucia winy. Widział je za każdym razem, gdy został przyłapany przez nią na wymykaniu się na spotkanie klubu antymonarchistycznego. Jednak matka nigdy go nie zatrzymywała ani nie prawiła mu żadnych kazań. Odwrócił wzrok na już w połowię zjedzony posiłek i przerwał milczenie:
-Martwi cię coś, matko? – Zapytał ściszonym głosem.
-Przecież sam bardzo dobrze znasz odpowiedź. – Odrzekła, bez emocji. George nie przestawał patrzeć na talerz, bał się jej wzroku, zbyt bardzo go ranił. – Wiesz, że z drogi, którą wraz z bratem wybraliście nie ma odwrotu?
-Tak, mamo.
-I wiesz, że starając się osiągnąć swój cel, możecie stracić nie tylko energię i pieniądze, ale i życie?
-Tak, mamo.
-A czy jesteś pewien, że to marzenie, jest warte tego wszystkiego?
Nastała krótka cisza. George nabrał odwagi, spojrzał na matkę i znów ujrzał jej spowite żalem i bólem oczy. – Tak, jestem tego pewien… mamo. Szczerze mówiąc, jestem tego pewien bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Nienawidzę króla i jego przeklętego rodu. Sama dobrze wiesz dlaczego… - Przez moment przygnębiająca wizja przeszłości objawiła się mu przed oczami. Przegnał ją jednak prędko. – Nie jestem tak silny jak ojciec. Nie potrafię zapomnieć o minionych wydarzeniach. Setek ludzi, wielu za starych lub za młodych, zmuszonych do porzucenia rodzin, pracy, dobytku tylko po to by wziąć udział w wojnie wywołanej przez dwóch pieprzonych skurwysynów, którzy pokłócili się o kawałek ziemi. Ziemi nie wartej krwi, którą za nią wylano. Nie potrafię zapomnieć widoku setek głodujących rodzin, wdów, sierot czy… -Tu urwał na krótki moment. – Nie wiń mnie, że nie potrafię mu tego wybaczyć, czy chociażby żyć tak jakby nic się nie stało, jak zrobił to ojciec.

George wstał od stołu i udał się w stronę wyjścia. W drzwiach zatrzymał go głos matki. – Jesteś bardziej podobny do ojca niż myślisz, George. – Odwrócił się na dźwięk tych słów i niespodziewanie ujrzał jego matkę, wpatrzoną w niego z wyrazem matczynej miłości i zrozumienia – Gdybyście zamienili się miejscami, to sytuacja wcale nie wyglądałaby inaczej. Zrozumiesz to, gdy będziesz starszy. – Chwila przerwy. – Nigdy nie chciałam cię do niczego przekonywać. Udawałam, że nie słyszę, o czym są wykłady Girarda i nie zauważam twoich zniknięć późną nocą. Chciałam byś sam podjął decyzję, znając w pełny jej konsekwencje. Dumna jestem, że udało mi się wychować synów, którzy przekładają dobro innych nad własne. A teraz idź… masz przed sobą wiele pracy. – Po tych słowach, Atma Hazard wstała, zabrała wszystkie talerze ze stołów i udała się do kuchni, nie zwracając już więcej uwagi na syna.

W milczeniu, George wyszedł z domu i przez całą drogę, którą musiał przebyć do huty, w głowę rozbrzmiewały mu ostatnie słowa matki. Jeżeli wcześniej miał jakieś wątpliwości, to teraz zniknęły one na dobre.

Gdy dotarł w końcu do huty, zabrał się pospiesznie do przeglądu wszystkich maszyn i urządzeń, które zostały własnoręcznie zbudowane przez jego dziadka, na którego cześć George został nazwany. Był to zarazem pierwszy Hazarda, który przybył do Asurgatt ponad 60 lat temu i zbudował w tym miejscu hutę. A przybył on z bardzo odległych Ostrych Gór gdzie wychowywany był przez krasnoludy i właśnie tam poznał tajniki hutnictwa. Gdy wreszcie dorósł został, według panujących tam zasad i tradycji, wygnany. Wielokrotnie, ojciec Georga opowiadał mu o dziadku, który przyniósł bogactwo i dostatek mieszkańcom Asurgatt. Huta zapewniła znaczny rozwój handlu i ponad tysiąc miejsc pracy, nie tylko przy przetapianiu rud, ale i w pozostałych oddziałach, które produkowały liczne elementy statków, maszyny oblężnicze, kuszę, a nawet bronię i zbroję.

Po szybkim przeglądzie technicznym, nadszedł czas na sprawdzenie stanu pracowników i zanotowanie braków. Była to dosyć męcząca i żmudna praca, zwłaszcza po powstaniu, w którym zginęli nie tylko żołnierze króla, ale i wielu miejscowych. Ostatecznie jednak, dzięki starannemu zaplanowaniu każdego najmniejszego szczegółu zasadzki, w którą wpadli żołnierze straty zmniejszono do minimum.

Po skończeniu tej pracy, George postanowił odpuścić sobie nadzorowanie pracowników. Dobrze widział, że na tle ostatnich wydarzeń, żaden nie będzie się obijać. Wszyscy w pocie czoła produkowali uzbrojenie dla ochotników, zwerbowanych do nowopowstałej armii Asurgatt. Jednak wszyscy dobrze wiedzieli, że nawet najlepsze zbroję i bronie nie pomogą niewyszkolonym rekrutom w starciu z garnizonami króla. Perspektywa otwartego starcia z królewskim wojskiem mogłaby być tragiczna w skutkach. Byli tego świadomi wszyscy, a w szczególności ochotnicy.

Przechodząc przez fabrykę, George pozdrawiany był przez pracowników. W końcu dotarł na miejsce. Wielka tablica nad bramą do kolejnej, sporej wielkości hali, głosiła „Wydział badań i wynalazków”. To tu w pocie czoła pracowano nad nowymi rozwiązaniami dla statków, maszyn oblężniczych, nowymi rodzajami broni itp. Codziennie wielu szaleńców, którzy przypłynęli do miasta, oferowało za wielkie sumy wspaniałe plany, które miałby wprowadzać wielki przełom w technologii i życiu codziennym. W większości były to jednak, bezsensowne bazgroły, narysowane pod wpływem sporej ilości rumu lub innych alkoholi.

Wchodząc do środka, George dostrzegł swego brata stojącego z grupką wynalazców nad jakimiś planami. Samuel od razu dostrzegł brata,

który przywołał go gestem ręki. George przywitał się z bratem i resztką towarzystwa i rzekł:
-Macie wolne na resztę dnia. – Niepewny uśmiech i zmieszanie pojawiło się na twarzach pracowników – Wraz z Samuelem musimy udać się na ważne spotkanie, a nie mogę zostawić tego wydziału bez opieki nikogo z rodziny, takie zasady wyznaczył mój ojciec. – Wszyscy skierowali spojrzenie na Samuela, który tylko kiwnął głową, po czym udali się do wyjścia. Po chwili, na hali zostali tylko bracia.
-Wiesz, że ojciec nie będzie zadowolony, że zostawiamy hutę bez niczyjej opieki, prawda? – Powiedział z lekkim uśmiechem i wesołością w głosie Samuel.
-Ojciec jest z nas niezadowolony z wielu powodów, kolejny nie powinien zrobić mu żadnej różnicy. – To powiedziawszy, obaj udali się do wyjścia.

Podczas drogi na spotkanie George opowiedział bratu o rozmowę z matką. Samuela zaintrygowała reakcja matki, jednak o wiele bardziej zainteresowany był spotkaniem, które miało odbyć się za chwile. Pragnął jak najszybciej dowiedzieć się, co Martin i Rust mieli do powiedzenia.

Po drodze dołączył do nich Girard i wspólnie ruszyli na miejsce spotkania. – A ty jak myślisz Girard? Co takiego przywódcy rebelii chcą ogłosić?
-Jest wiele możliwości, jakaś propozycja odnośnie rekrutów, ogłoszenie secesji i niezależności Asurgatt. Wiele rzeczy mogło przyjść im do głowy.

Dyskutowali o wszystkich możliwościach przez całą drogę. Umilkli dopiero, gdy dotarli do celu – rezydencji Martina Basko. Właściciel domu otworzył im drzwi osobiści i zaprosił do środka. Wszyscy zaproszeni siedzieli już przy wielkim, okrągłym stole.
W skład rady wchodziło łącznie ponad dwadzieścia osób. Kupcy, możni i handlarze- wszyscy połączeni wspólna ideą. Ich gospodarz Martin Basko, miał ciemna karnacje oraz czarne włosy. Starannie przystrzyżona broda i bokobrody, otaczały jego pulchną twarz, łącząc się z wąsami. Nosił piękne strojne, zazwyczaj sprowadzane z odległych krain, była to jedna z jego słabostek. Brał też chętnie udział we wszystkich eksperymentach nowej mody, dlatego też w jego uchu dyndało złote kółko. Ludzie w dalekiej Brumie w której miał on korzenie, ostatnio szaleli za ozdabianiem uszu.




- Siadajcie, siadajcie! - jego głos był miły dla ucha, a zagraniczny ostry akcent dodawał mu pewnej pikanterii. - Czekaliśmy na was przyjaciele. - dodał, wskazując im na ich miejsca.

Wchodząc do sali George dostrzegł w niektórych z członków rady przyjaciół, z którymi spędził dzieciństwo. Teraz jednak nie przypominali oni już tych samych beztroskich młokosów. Ich twarze okazywały teraz powagę i zaciętość. Na widok braci Hazardów, niektórzy nieco się rozchmurzyli i posłali im przyjazny uśmiech.
Gdy wszyscy już zasiedli na miejscach, wzrok zgromadzenia skierował się na Martina Basko i Rusta Flameka. Wszyscy zniecierpliwieni czekali na ich ogłoszenie.
Zanim te jednak nastąpiły, zajęto się kilkoma sprawami bieżącymi. Jak na każdej radzie, zaczęło się od kilku wzniosłych ideii, potem przeszła kolej na sprawdzenie stanu zapasów i tym podobnych rzeczy.

W końcu jednak przyszedł moment kiedy Martin Basko uniósł dłoń, uciszając wszystkich. Powstał od stołu, przejeżdżając po nim palcem, by po chwili zbierania myśli, przemówić.
- Moi przyjaciele. Jak dobrze wiecie stoimy w obliczu kryzysu. Zmierzają do nas królewskie wojska, których nie będziemy wstanie odeprzeć. To co zdobyliśmy, chcą nam zabrać i zdeptać. Naszą wolność rozedrzeć, a nasz zgnieść pod ciężkim butem monarchii. Dlatego też wraz z Rausem podjęliśmy pewne kroki. - to mówiąc wskazał na wymienionego możnego, który przejął głos.
- Za dwa dni do portu wpłyną dwa statki z Brumy. Zamiast jednak nieść ze sobą jedwabie i rudę, przybędzię na nich po 200 włóczników na każdym statku. Władca Brumy wspiera nasze idee wolnościowe, zaoferował nam wsparcie swych wojsk. Z tymi dzielnymi wojownikami, na pewno uda się nam odeprzeć króla, pokazując mu gdzie jego miejsce. -dodał dziarsko, uderzając dłonią w stół.

W sali rozbrzmiały okrzyki poparcia i zadowolenia. Najgłośniej, jak się Georgowi zdawało, wydawał je Samuel. On sam także był zadowolony, dodatkowe wojsko na pewno załagodzi niepokój panujący w mieście.
-Dobrze, mamy wojsko. Jednak nie zapominajmy, że Khan III nam tak łatwo nie odpuści. Nawet jeżeli uda nam się odeprzeć jego pierwszy atak, to wezwie od do pomocy swych sojuszników. – Odrzekł, gasząc nieco pozytywny nastrój towarzystwa, Girard. – Na arenie międzynarodowej jesteśmy uważani za zwykłych buntowników, niewartych żadnej uwagi. Po odparciu pierwszego natarcia królewskich garnizonów, jeżeli w ogóle uda nam się to zrobić, będziemy musieć jak najszybciej zdobyć sojuszników, gotowych dołączyć do naszej sprawy. Nie zapominajcie, że nie tylko my byliśmy ciemiężeni przez Khana III, z dobrych źródeł wiem, że pozostałe miasta po cichu popierają nasze powstanie i z odrobiną zachęty na pewno także dołączą do buntu przeciw królowi. Jeśli cały lud Ordilionu wzniesie bunt przeciwko władcy, to nie tylko uda nam się go obalić, ale i będziemy w stanie stworzyć niezależne państwo, wolne od królów i szlachty. Musimy patrzeć perspektywicznie moi drodzy przyjaciele, bo inaczej umrzemy wraz z naszymi ideami.
- Nim wezwie ich do pomocy, my zdążymy zebrać nowe siły. Ponadto to zwycięstwo na pewno przekona wiele innych miast do naszej sprawy. -rzekł gospodarz. - Jednak musimy uważać, by ta wiadomość nie dotarła do niepożądanych uszu. Nie wiemy ile królewskich psów węszy w mieście, pod fałszywą przykrywka wyniosłych idei. -dodał ciężko układając dłonie na blacie.
- A kto będzie dowodzić tymi wojskami? - Zapytał George. - Mało kto w mieście zna się na sztuce wojennej. A bez dobrego dowódcy, nawet gdybyśmy otrzymali dwa razy tyle żołnierzy, nie damy rady pokonać armii króla.
- Bruma wysyła nam nie tylko żołnierzy, ale i dowódców kompanii. Poradzą sobie bez większego problemu z dowodzeniem swymi ludźmi.
-W takim razie nie pozostaje nam nic innego jak czekać na ich przybicie. - Udzielił się w końcu Samuel - Huta przygotowała już wystarczającą ilość uzbrojenia dla ochotników. A Wydział Badań i Wynalazków pracuję nad nowym projektem machiny wojennej, która z pewnością zaskoczy garnizon króla, o ile zdążymy wyprodukować i przetestować ją na czas.
-Czy to wszystko co mieliście do ogłoszenia? - Zapytał Girard.
- Tak to już wszystko. -przytaknął mężczyzna o ciemnej skórze.
-W takim razie, skoro wszystko zostało już ustalone, możemy zakończyć to spotkanie. Wraz z bratem mamy jeszcze do nadrobienia kilka zaległości w Hucie. - Powiedział George wstając z krzesła. Pozostali członkowie rady postąpili za jego przykładem. Wszyscy pożegnali się i wyszli.

W drodze powrotnej do huty George, Samuel i Girard toczyli ze sobą zaciekłe debaty o przyszłości miasta, mających wkrótce przybyć wojskach, członkach rady i przyszłości Asurgatt. Lękali się przyszłości w tym samym stopniu co nie mogli się jej doczekać.
-Najbliższe dni stanowić będą o przyszłości Asurgatt, a nawet o przyszłości całego kraju. Tworzymy historię, o której potomni będą czytać w podręcznikach. Nie możemy przegrać. – Powiedział Girard na koniec. Ale jego słowa odbijały się niczym echo w głowię Georga przez długi czas.
 

Ostatnio edytowane przez Hazard : 15-07-2014 o 20:43.
Hazard jest offline  
Stary 16-07-2014, 21:32   #17
 
Falcon911's Avatar
 
Reputacja: 1 Falcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodzeFalcon911 jest na bardzo dobrej drodze
Rozglądając się czujnie, Fauryn zdjął z wierzchowca swój tobołek, przywiązując uzdę do belki. Przeklinał w myślach braci, ponownie zastanawiając się nad sensem ich udziału w całej wyprawie. Mądrością nie grzeszyli, brzuchy mieli bez dna, ich chuć w kilku wsiach przeszła wręcz do legendy. Jednak bez braci prawdopodobnie gniłby teraz w jakimś dole.
Wszedłszy do przybytku także się rozejrzał. Chyba nigdy nie wyzbędzie się tego nawyku. Usiadł przy stole, czekając aż Ystern przyniesie napitek.
- Ciekawe - mruknął, wysłuchawszy relacji najmłodszego brata i wychylił solidny łyk lurowatej cieczy, którą dostał - Psiakrew, co to za szczyny? Hej, panie gospodarzu! - zawołał - Dzięki ci za wyborny trunek. Powiedzcieże, kto nocuje pod waszym dachem? Sam król was zaszczycił?
Brodaty mężczyzna łypnął na półelfa. Jego brwi zmarszczyły się gdy umysł trawił informacje. W końcu wzruszył ramionami, do tego gestu dołączając krótka odpowiedź. - Jakieś panisko i jego rycerz. - mruknął szorstkim głosem. Fauryn ledwo go dosłyszał, widać właściciel nie miał ochoty podnosić głosu.
Jednak informacja była cenna - skoro gościowi karczmy towarzyszył rycerz, bez wątpienia tym kimś musi być możny. A każdy możny to cenny sojusznik. Jak mówił kiedyś ojciec “Zawsze pozwalaj zaciągać długi”. Nevell zerknął na Fauryna i kiwnął głową. Prawdopodobnie myślał o tym samym. Albo chciał go obrabować.
- A ten rycerz? - Zapytał właściciela tawerny, odchylając się na krześle - Jaki miał herb, dojrzeliście może?
Karczmarz przez chwile trwał w miejscu szukając odpowiednich słów. - Ptaszysko jakie, oreł albo i jastrząb. Nie pamiętam dobry panie, przelotnie ich widziałem noca przybyli. - wyjaśnił. Her z jastrzębiem Fauryn znał, lecz radością go ta wiedza nie napawała. Takim godłem poszczycić się mogli członkowie rodu Lumberthyng, zwolennicy króla i jego rządów. Połowa z nich wygrzewała tłuste zady w królewskich komnatach, a druga grzała się we własnych zamkach i pałacykach.
- [i]Jasna i pieprzona cholera! - zaklął Ehernex, zaś bracia splunęli na podłogę z najwyższą niechęcią. Wątpił, żeby akurat kogokolwiek z Lumberthyngów mógł zwerbować do swoich szeregów. A nawet jeśli, tamten zostałby zaraz zlinczowany przez resztę swojej familii.
- Co teraz? - zapytał Dassen, bawiąc się swoim długim warkoczem.
- Zobaczymy. Jeśli od razu zdecydują się na mordobicie, to kto wie… Jednego sukinsyna mniej. Jeśli nie… - zarechotał - Jeśli nie, to i tak jednego sukinsyna mniej, bo dopadniemy drania na szlaku, wyzwiemy i powiesimy na topoli. Mam rację, chłopy?
“Chłopy” wzniesionymi butelkami zaaprobowali pomysł. Pojedynek z kimś, kto nie spędził ostatniego roku w zaroślach… Nareszcie.

Pili w milczeniu, myśląc o Lumberthyngach i o tym, kto z nich nocuje na górze. Kontemplowali ranek, zmieniający się powoli w przedpołudnie. Właściciel przybytku przyniósł im niedługo saganek z parującą polewką, bochen chleba i półmisek z pieczonym kurczakiem. Nie czekając na zachętę, zaczęli czynić spustoszenie wśród jadła. Ystern zawołał o kolejne butelki, wciskając gospodarzowi zapłatę.
- Tak sobie myślałem - powiedział wreszcie Nevell, ocierając usta z resztek posiłku - że jak już zaczniesz królować, to wypadałoby powiesić wszystkich sukinsynów, którzy nie chcieli nam pomóc. Po jaką cholerę trzymać takie swołocze w królestwie?
- Zamknąłbyś się, bo żarcie ci z gęby ucieka - Zarechotał Ystern - Zrobi, co będzie chciał, nie wtrącaj się. Doradcy nasz brat nie potrzebuje, a ty nie nadajesz się nawet na stajennego.
- Zaraz ci, kurwa, pokażę stajennego!
Dasenn pokręcił głową i uśmiechnął się, wycierając talerz kawałkiem chleba -Dajmy im się pozabijać, co Fauryn? Będzie tyle spokoju.
- Co, ty też chcesz po gębie?
-Spokój, matoły! - zarządził Fauryn, kończąc ogryzanie kurzego skrzydła - Brakuje tylko, żebyście zrobili tu burdę jak kilka dni temu. Wolicie odparzać sobie rzycie na kulbakach i moknąć? - resztkami skrzydełka wskazał okno, o które zaczynał zacinać deszcz. Zagrzmiało. Bracia zamilkli, dokładając sobie polewki i pociągając z butelek.

Z górnych części gospody zeszła w końcu dwójka gości. Jako pierwszy kroczył rosły zbrojny. Chyba mimo deszczu mieli zamiar ruszać w dalszą drogę, bowiem odziany był w pełen rynsztunek. Spod dwóch, ciężkich naramienników, wypływała koszulka kolcza. Napierśnik z błyszczącej stali, pamiętał już chyba niejedną walkę, zdobiły go bowiem bruzdy i rysy. Nogi chronione przez ciężkie blachy, wprawiały stare drewniane schody w jęki bólu. Mężczyzna miał niemal dwa metry wzrostu, a w barach był szeroki niczym niedźwiedź. Przez plecy przewieszoną miał pochwę, w której czaił się olbrzymi claymore. Ostrze to wyglądało na zdolne przepołowić dzika.
<pod spodem grafika i dalsza część>



Jedynie jego głowa niechroniona była hełmem, który to niósł pod pachą. Siwe,brudne loki, spływały na jego ramiona, a krzaczaste, już całkowicie białe brwi, były ostro zadarte. Zarost pokrywający twarz Lumberthynga był zadbany i równo przystrzyżony. Co do jego pochodzenia nie było już dyskusji, na piersi i pelerynie widniał herb jego rodu - jastrząb na niebieskim niebie.
Drugą osoba musiałby giermek rycerza, mały podlotek któremu ledwo co wąs się sypał. Jedną nogę miał chyba za krótką, bowiem kuśtykał po schodach za swym panem. Czarne splątane włosy i nieurodziwa twarz o krzywym nosie, dalej była zaspana. Z takim wyglądem chłopaczyna i tak miał szczęście, że został pomocnikiem rycerza.
Olbrzym, kiwnął głową jedzącym, po czym sam zasiadł do przygotowanego przez karczmarza posiłku. Już po chwili wiosłował drewniana łyżką w pożywnym i ciepłym gulaszu.
- Oho - szepnął Dasenn, szczerząc zęby i salutując wielkoludowi częściowo opróżnioną butelką -Chyba to tyle w kwestii powieszenia tego sukinsyna. Zadna gałąź nie wytrzymałaby tego ciężaru.
Dassen przesadzał. Ale nie bardzo. Fauryn nie spodziewał się kogoś tak ogromnego, perspektywa walki nie wyglądała zachęcająco.
- Jak trakt, szlachetny panie? - zapytał przyjaźnie, odwracając się do Lumberthynga, w myślach wciskając mu miskę z gulaszem do gardła. Bracia wytrzeszczyli oczy. - Nie ma, mam nadzieję, dużo zbójców?
Mężczyzna uniósł głowę znad swej miski. Otarł brodę z kawałków zupy, po czym odrywając nogę kurczęcia, pozwolił by tłuszcz spłynął mu po palcach. - Żaden nie miał odwagi wychylić łba z zarośli. - odparł ciężkim, grubym głosem. Jego zęby oderwały kawał mięsa, która przeżuł pożółkłymi ze starości zębami. - Wasza droga panowie, mam nadzieje też spokojna? - zapytał jeszcze z uprzejmości.
- Jak najbardziej, cicha i wesoła - uśmiechnął się nieznacznie - Waszmość przypadkiem nie pochodzi z domu Lumberthyngów?
- Widzę, iż wykształcony z ciebie człek. - rzekł z dumą uderzając pięścią w symbol na napiersniku. - Jam jest George Lumberthyng, oraz jeden z członków rady królewskiej. - wyrecytował z dumą.
No tak, pomyślał Fauryn. Nie dość, że Lumberthyng, to jeszcze zasrany królewski doradca. Wciąż robił dobrą minę do złej gry i uśmiechał się uprzejmie.
- A cóżże członek królewskiej rady robi taki kawał od Szmaragdu? - zapytał - Podatki? Organizowanie zaciągu?
Siwy olbrzym przytaknął gdy padła druga sugestia. - Zbieramy ludzi do odbicia Asugartty, czasem lepiej przemówić do nich osobiście, niżeli słać listy. - wyjaśnił.
- Asugartta… - mruknął Fauryn - Sądziłem, że to jakaś niewielka rebelia, możliwa do stłumienia tylko pierdnięciem. Czyżby buntownicy urośli niespodziewanie w siłę?
Obiły mu się o uszy wieści o jakichś buntach w królewskich miastach, Asugartta zdawała się miejscem, z którego cała buntownicza historia przyszła w te rejony. O ile coś poza tym miastem zostało zdobyte przez rebelię. Bracia Fauryna kręcili się niespokojnie, widocznie niezbyt radzi konwersacją z wrogiem.
Nagle wpadł na pomysł, dzięki któremu mógłby przeniknąć do kręgów szlachty skupionej wokół króla. Nie było to bezpieczne ani odrobinę, jednak dawało niesamowitą okazję do zebrania wieści wśród szlachty i, co najważniejsze, posianie garści lub dwóch defetyzmu.
- Ciekawe… - powiedział zamyślony - W jakich siłach na zamierzacie na nich uderzyć? Armia, czy tylko mały korpus ekspedycyjny?
- Gdybym rozpowiadał o tym każdemu przejezdnemu, szybko ucięto by mi język. Jeżeli chcesz się przekonać, możesz się zaciągnąć, pojechać tam i ocenić własnym spojrzeniem. Jednocześnie przysłużyłbyś się królestwu. - stwierdził, strzepując z wąsa pozostałości po gulaszu.
-Więc masz mój miecz, panie - odparł Fauryn -A także moich braci na swoje rozkazy.
Spodziewał się, że może to być ostatni błąd w jego życiu, ale pokusa była zbyt silna. Z drugiej zaś strony, było ich czterech silnych chłopów, mogących na sobie polegać.
Dassen, Nevell i Ystern nie wyglądali wcale na równie uradowanych. Więcej - gromili Fauryna spojrzeniami, jednak ten nic nie robił sobie z morderczego wzroku. Dokończył wolno śniadanie, uśmiechając się do siebie. Wielkolud skinął łaskawie głową, widocznie akceptując przyjęcie czwórki braci do kompanii.
Nie minęła godzina, a wszyscy siedzieli już w siodłach i moczeni siekącym deszczem poganiali konie w kierunku Asugartty. Lumberthyng dosiadał wyjątkowo rosłego, kawaleryjskiego gniadosza, niewątpliwie z trudem znalezionego na tak wielkiego mężczyznę. Milczący giermek jechał na hreczkowatej, niepozornej klaczce.
-Coś ty do diabła zrobił?- szepnął Dassen, zrównując się z Faurynem- Mieliśmy go zabić, a nie walczyć za króla.Postradałeś rozum? Zmieniasz strony? Po tylu latach?
- Spokojnie - odparł cicho Fauryn, uśmiechając się nieznacznie i patrząc na plecy jadącego kawałek przed nimi olbrzyma -Może popełniam błąd, ale druga okazja do wrażenia królowi ciernia w tyłek może się nie powtórzyć. Ktoś na tym ucierpi, ale niekoniecznie my. Poza tym - dodał - Narzekaliście na nudę. Teraz będziecie mogli machać mieczami ile tylko zechcecie.
 
Falcon911 jest offline  
Stary 17-07-2014, 12:49   #18
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Okoliczności zniknięcia karczmarza wydawały się dość niepokojące, podejrzane. Terra ukradkiem zerkała na uzbrojonych mężczyzn. Następnie spojrzała na Targena.
- To może wyjaśniać całą tutejszą sytuację - rzekła do szermierza, wskazując dyskretnie na ślady krwi.
Karczma była pusta, nie bez powodu. Brom znajdował się na zewnątrz przy koniach, nieświadom tego, że zamiast pulchnego karczmarza może zastać jego pokrwawione zwłoki. Jednak dlaczego nic nieznaczący karczmarz stał się ofiarą?
Na szczęście - blisko trójce przybyłych było do wyjścia.
Terra stwierdziłaby, że to nie ich sprawa, być może niepotrzebnie wmieszaliby się w jakąś parszywą sprawę ewentualnego zabójstwa karczmarza, z drugiej strony chciała się dowiedzieć, w jakim celu sprzątnięto na pozór nic nieznaczącego gościa.
Wycofała się z karczmy w kierunku własnego konia i swojej broni. Napotkała też Bora, który nie zdążył wnieść wszystkich bagaży do środka.
- Bor, poza nami w środku jest szóstka mężczyzn, wszyscy uzbrojeni - zaraportowała żołnierzowi z zarostem. - Karczmarza i jego córek nie ma. Patrząc na ślady krwi na tamtych gościach, uważam, że rodzinka niedawno kopnęła w kalendarz.
Dobrała się do swojego łuku, strzał oraz miecza. Borowi kazała ich szybko spakować.
- Wolę nie wdawać się w bójkę - zrobiła pauzę, by wciągnąć powietrze. - Przydałoby się dowiedzieć, co to za jedni. Problem w tym, że może być ich więcej łajdaków niż ta szóstka. Spakuj nas szybko i robimy wyjazd.
Po poinformowaniu Bora Terra wróciła do środka.
Szybka ocena sytuacji.
- Spływamy stąd - rzuciła do towarzyszy. - obstawię tył - a że panowie klienci nie będą tak chętni do rozmowy do przelewu krwi, czego Terra była pewna, podjęła jedną z mało heroicznych, ale rozsądniejszych decyzji, bacząc na przewagę liczebną i zbrojną.
Kiedy Terra rozmawiała z borem zbrojni zdążyli już wstać.
- Już nas opuszczacie? -zapytał jeden o opalone skórze w kolorze miedzi. - Nie chcecie się niczego napić? Mają tu przednie wino. -zachichotał, lecz drugi, o obfitej czarnej brodzie i orzechowych oczach przerwał mu. - Coście za jedni? -warknął w stronę dziewcyzny i jej towarzysza.
- Dzięki, ale nie pijamy wina z karczmarzy i wesołych dziewek - odparła chłodno Terra. - Też wolelibyśmy wiedzieć, coście za jedni - zmrużyła oczy zerkając na drugiego rozmówcę. Była gotowa na kontratak.
- Dali kobiecie miecz i od razu jaka odważna. -zarechotał jeden ze zbrojnych. - Komu go ukradłaś dziwko? Macha się nim tak samo jak motyką na polu? - mężczyźni wstali już z ławy. Tych dwóch, którzy mieli na sobie pełne pancerze, powoli szło w stronę Terry, Harmonijki i towarzyszącego jej młodego szlachcica.
- Za to jak widać, odwagi wam nie brakuje - Terra zaironizowała na odpowiedź mężczyzny. - Aż w szóstkę mierzyliście się z karczmarzem.
Terra wyszła z karczmy, by sprawdzić, jak sytuacja wygląda na zewnątrz. Poza tym na zewnątrz było więcej przestrzeni.
Jej towarzysze również wyszli, zamykając za sobą drzwi.
Na zewnątrz nie podziało się nic nadzwyczajnego. Bor objuczył konie i zdążył je oddalić od Sprośnego Mnicha.
Terra oddaliła się na kilkanaście kroków od karczmy, przygotowała łuk. Pocisk miał wystrzelić w pierwszego atakującego, który nie miał zbroi. W tym przypadku w bok, żeby rana na dłuższą metę utrudniła walkę.
Czekała cierpliwie na to, czy zbójcy wyjdą.
Nie będzie nieopancerzonego - Harmonijka mógł takiego zająć walką. Wówczas zobaczy, co da się zrobić. Zostało jej improwizowanie.
Czekali, czekali… aż się doczekali. Całej szóstki, która po prostu wyszła zaa budynku. W międzyczasie Ci którzy nie mieli na głowach hełmów, zdążyli je ubrać, wyciągnąć miecze i tarcze.
- Czasem się zastanawiam, czemu słucham twoich debilnych planów. Było atakować, póki siedzieli, ale nie lepiej wyjść i jeszcze zamknąć im drzwi, by się panienki mogły bez wstydu przebrać. - warknął Targen.
- A bronił ci ktoś lecieć na te panienki albo podzielić się swoimi sensowniejszymi planami?! - Terra odwarknęła mu.
Terra nie bawiła się w bohatera. Korzystając z tego, że zbroja tamtych spowalniała ruchy przeciwników, postanowiła się oddalić od nich jak najszybciej. Sama nie miała na sobie ciężkiego pancerza (ani zbroiani niczego, co krępuje jej ruchy), co wykorzystała na swoją przewagę. Następnie znajdując się w odpowiedniej odległości wyciągnęła łuk. Widząc szczeliny w zbrojach, postanowiła postrzelić najbliżej znajdującego się niej wroga w pancerzu. Celowała w nogi i przyrodzenie. Fakt, żeby bardzo bolało albo utrudniło poruszanie się przeciwnikowi, nie mówiąc o walce.
Kolczugi może i nie miała, ale też wrogowie nie mieli zamiaru dać jej łatwo się wycofać. W stronę Terry poszybowały nagle dwa noże, na szczęście dzięki gibkości dziewczyny- niecelne.
Zbrojni zaczęli nacierać.
Harmonijka bez problemu odparował cios pierwszego, by rękojeścią miecza trzasnąć go w hełm. Atakujący zatoczył się, co milczący towarzysz Terry, wykorzystał bezwzględnie, wbijając ostrze w szczelinę zbroi. Co prawda osłabiło to atak, ale i tak miecz zbrukała krew.
Lautimens miał większy problem, przeciwnicy w liczbie dwóch natarli na niego drapieżnie. Ich ostrza szybko wyminęły defensywe szlachcica, a ostrza rozcięły jego starą kolczugę. Przerażony żołdak zatoczył się do tyłu, uratowała go strzała wypuszczona przez Terrę. Pocisk wbił się w słabszą część zbroi tuz pod uniesioną ręka napastnika. Drewno zawibrowało, wbijając się w pachwinę i zapewne przerywając tętnice. Krew trysnęła z wyrwy w zbroi, a wojownik opadł na ziemię.
Otwarta przestrzeń sprzyjała Terrze. Czuła się w niej jak ryba w wodzie.
Jednak dwóch na jednego to banda łysego, a dwóch na kobietę… to dwójka patałachów. Targensowi pozostał jedynie jeden. O Harmonijkę Terra nie obawiała się w takim stopniu. Opancerzony wojak miał większą szansę znieść ataki niż słabiej uzbrojony szlachcic.
Ale ona również miała na głowie problemy i musiała to wziąć pod uwagę. Jakieś dwadzieścia kroków, może mniej, a będzie musiała stoczyć nierówną walkę z duetem oponentów. Tym razem postanowiła pomóc szybko sobie samej i przygotować się na walkę mieczem. W myślach przeprosiła dwójkę towarzyszy, że tym razem nie wspomoże ich swoimi strzałami.
Tym razem jednak pójdzie tylko jedna strzała. Jej przeciwnicy nadchodzili zbyt szybko, żeby na dłuższą metę mogła się bawić w ostrzeliwanie.
Jedna strzała została wycelowana w najbliżej znajdującego się niej zbira. Cel: pachwina przy udzie. Nie powinien zbyt daleko ujść z taką raną. Ale najpierw lekkie oddalenie się.
Nie powinno się zbytnio ułatwiać walki takim łotrom.
Strzała poszybowała w stronę celu, jednak tym razem Terre nie udało się trafić bezbłędnie. Grot zahaczył o metalowa płytę nagolennika, a strzała odskoczyła w bok od tego spotkania. Pocisk przełamał się w locie, nim opadł na trawę.
Pozostały zatem dwa wybory: kolejne oddalenie albo dobyć miecza i próbować atakować jednego z dwóch oponentów. Tamci znajdowali się zbyt blisko na strzał z łuku. Nie miała czasu na długie zastanawianie się ani na troskę towarzyszami. Miała jednak nadzieję, że Bor wspomoże ich wkrótce w walce.
Terra wreszcie dobyła miecz. Postanowiła wykorzystać swoje atuty w postaci zręczności i szybkości. Tamci mieli zbroje, ale także i wyrwy w opancerzeniu, a dziewczyna miała wystarczająco czasu je dostrzec. Mieli też tarcze, niestety. Kiedy jeden z wrogów znajdzie się kilka kroków od wojowniczki, ta zamierzała gwałtownie przyspieszyć w kierunku zbira znajdującego się po lewej stronie i ciąć w szczelinę przy udzie lub ramieniu wiodącej ręki.
Terra wyprowadziła szybki atak. Wyminęła ostrze wroga, i lekkim obrotem trzasnęła mieczem w jego rękę. Celowanie w szczeliny i unikanie ataków jednocześnie to jednak niełatwa sprawa. Pancerz wroga uratował mu skórę, bowiem półtorak uderzył właśnie w niego, lekko wgniatając zbroję. Drugi z wojów chciał wykorzystac przewagę liczebną, lecz kobieta była dla niego byt szybka. Wprawnie odbiła i jego ostrze.
Dwójka przeciwników naraz. Jakby kto powiedział: “bo do tańca trzeba trojga”.
Gdyby ten drugi oponent nie zaszarżował, dziewczyna pewnie nie poświęciłaby mu nawet krztyny uwagi. Ale żołnierka nie zamierzała bawić się z dwójką patałachów.
Terra postanowiła nadal walczyć tylko z jednym przeciwnikiem, a potem z drugim. Z tym, że jeśli ten drugi miał walczyć… niech przeszkodzi jednocześnie temu pierwszemu. Taki fortel miała zamiar wykorzystać wojowniczka, która zdawała się na swoją ponadprzeciętną szybkość, zwinność i siłę. Wcześniej szybko i sprawnie wymijając drugiego intruza, zamierzała w pewnym momencie silnym, błyskawicznym kopnięciem w plecy posłać go prosto na swego oponenta tak, by obaj się wywalili.
Przeciwnicy nie byli jednak byle banda obszczymurów, dobrze wiedzieli jak walczyć w grupie. Gdy Terra próbowała obejść jednego, drugi nacierał na nią, tak ze zmuszona była skupić na nim swoją uwagę. Miecze zderzały się ze sobą, jednak nawet zwinna Terra miała problemy z dwoma wrogami naraz. Nie wszystkie ciosy były w stanie odparować, niektóre musiała wymijać, co wymagało od niej ciągłego pozostawania w ruchu, oraz utrudniało jakiekolwiek działania ofensywne.
Najwyższa była pora, by Bor dołączył do walki jako wsparcie.
Terra nie mogła wiecznie biegać wokół tych dwóch ćwoków, inaczej sama straci dużo energii nadaremno. Zatem musiała się znowu oddalić, tym razem w kierunku Bora, co też zresztą uczyniła. Popędziła w kierunku towarzysza broni, który pilnował ich koni, tak by ją i dwóch wrogich zbrojnych dzieliła odległość co najmniej kilkunastu kroków.
- Bor, przydałaby się mała pomoc z twojej strony - rzuciła te słowa do żołnierza.
Jak można było przewidzieć, dwójka łotrów, z którymi chwilę temu walczyła wojowniczka, nie zamierzała dawać jej tak łatwo odpuścić. Terra w pośpiechu wyciągnęła łuk i strzałę, i ponownie mierzyła w kierunku jednego z dwóch zbrojnych.
Nie odwracaj się do wroga plecami- mówiła stara wojenna rada. Gdy Terra puściła się biegiem w stronę rycerza, który wszak już na pole walki pędził, kolejny sztylet przeszył powietrze. Dziewczyna miała szczęście, że jej ojciec to najlepszy zbrojmistrz w państwie. Sztylet trafił w jej plecy, jednak nie przebił mistrzowskiej zbroi.
- Żem nie jest idiota. -mruknął Bor, chwytając pewniej swój morgensztern. - Wiem, że trza pomóc. Zwłaszcza, że została was dwójka. -dodał, zerkając na leżącego w powiększającej się plamie krwi młodego szlachcica. Nim poległ powalił jednego zbrojnego, drugi jednak przebił jego wysłużoną kolczugę, rozdzierając brzuch i wyrywając z ciała wnętrzności. Harmonijka powalił dwóch zbrojnych, teraz pojedynkował się z ostatnim który mu przypadł, ten wydawał się być najsprawniejszy, bowiem dotrzymywał żołnierzowi kroku.
Widok martwego Targensa rozsierdził Terrę. Nie zamierzała odpuścić tak łatwo zabójcom karczmarza i jego rodziny, a teraz też jej towarzysza. Dziewczyna sięgnęła po miecz. Chciała choć jednego zbira zachować na przesłuchanie, jednak wyglądało na to, że te zamiary mogą stracić na aktualności.
Nie zamierzała stać z boku i się przyglądać. Całą siłę zamierzała włożyć w cięcia w dowolną szczelinę w zbroi napastnika. Gniew dodawał jej sił.
Reszta walki poszła jak z płatka. Morgensztern Bora perfekcyjnie roztrzaskał przyłbicę jednego z napastników Terry. Siła uderzenia zmiażdżyła hełm, wgniatając go w czaszkę. Jeden przeciwnik już odpadł. Harmonijka również szybko wykończył swojego oponenta, który po paru zablookowanych uderzeniach oberwał kilkoma wlicami i jednym celnym sztychem w wyrwę przy ramieniu wiodącej ręki. Harmonijka musiał trafić w tętnicę, bo krew z rany trysnęła porządnym strumieniem. Żołnierz nie zamierzał jednak oszczędzić wroga i drugi sztych uderzył w pachwinę nogi, a wkrótce doszedł trzeci w drugą rękę - tak dla pewności. W każdym razie wkrótce i ten hultaj poległ. Został już tylko jeden zbir, któremu Terra chciała co najmniej powyrywać nogi z dupska i ręce ze stawów.
Morgensztern Bora miał uderzyć w plecy ostatniego, pozostałego przy życiu zbira. Ten jednak dostrzegając szarżę ze strony owłosionego wojaka odskoczył na bok, czego Terra nie omieszkała nie wykorzystać. Ostrze jej półtoraręcznego miecza przeszyło pachwinę koło uda i przyrodzenie. Niewyobrażalny ból poraził wroga, który wrzasnął wniebogłosy; z jego ręki wypadł miecz. Wkrótce kastrat stracił przytomność z bólu. Czekała go śmierć z wykrwawienia.
- Bor, poczekaj tu na mnie z Harmonijką - Terra poprosiła towarzysza broni. - Pójdę sprawdzić karczmę.
Terra wyruszyła w kierunku karczmy. Ostrożnie przekroczyła próg i unikała śladów krwi i bałaganu. Tak jak się spodziewali, ona i jej kompania, oberżysta i jego rodzina zginęli. Terra odnalazła ich ciała na zapleczu, obrażenia jednoznacznie wskazały na śmierć poniesioną z rąk tych zbirów. Kwestia paru odpowiednich cięć i sztychów.
Wojaczka zostawiła nieboszczyków tak, jak leżeli. Znalazła sporo jedzenia, które zabrała ze sobą. Nie plądrowała więcej tego miejsca, uważając to za niegodne zachowanie. Nie była złodziejem ani grabieżcą, ale jedzenie zmarłym na nic się z pewnością nie przyda, a do Asurgatty był jeszcze kawał drogi. Wyszła jak najszybciej i jak najciszej z budynku, z zapasem pożywienia na dobre parę dni drogi.
Harmonijka znalazł sporo złota i list przy jednym z pokonanym przez niego bandytów. Te rzeczy zostały skonfiskowane przez trójkę żołnierzy. Pieniądze najprawdopodobniej pochodziły z rabunku Sprośnego Mnicha. Zagadką pozostał natomiast list, na który Terra zerknęła, gdy Harmonijka pokazał go dziewczynie. Został napisany w nieznanym jej języku, ale postanowili go zachować.
Została jeszcze sprawa, co zrobić z nieszczęsnym Targenem. Terra była za pochowaniem towarzysza broni, a potem ruszeniem w dalszą drogę.
Zrealizowała swoje zamiary względem poległego szermierza, co opóźniło nieco wyprawę, ale Terra chciała oddać mu w ten sposób hołd. W jej opinii nie zasługiwał na to, aby jego ciało leżało jak łajno na polu. Złoczyńcy natomiast nie zasłużyli na ten zaszczyt, a ze względu na to, że Terra nie była żadnym mesjaszem, a jedynie zwykłym żołnierzem, na bogu ducha winnego karczmarza i jego rodzinę nie poświęciła swego czasu i wysiłku. I tak byli już spóźnieni.
Po oddaniu honorów zmarłemu Targenowi ona i jej towarzysze ruszyli w dalszą drogę, zaś koń szermierza posłużył im jako pomoc w odciążeniu wierzchowców Bora i [b]Harmonijki[b] oraz Cezika z ich bagaży.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 17-07-2014, 22:07   #19
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
"Jak zwykle uprzejmy. Widać ten typ już tak ma" pomyślała dziewczyna z rezygnacją. Zaczynała żałować, że nie zjadła wcześniej śniadania. Pod sukienką co jakiś czas dało się słyszeć nieprzyzwoite burczenie. Jednak Aldar chyba nie zwracał na to uwagi. Na nią zresztą też nie. Usiadła bokiem na wskazanym pieńku robiącym za stołek. Mimo obecności tego dziwaka czuła się prawie jak u siebie. Znajome zapachy, znajome rośliny. Zawiesiła wzrok na dłużej na jednym ze słoików.

- Jak się panu udało go zerwać? - powiedziała zamiast dzień dobry wskazując głową na pływający prawdopodobnie w formalinie kryształowy sen.

-Trzeba znać sposób. -mruknął Aldar, zerkając na kwiat, który pływał w zwykłej wodzie. - Nie można go dotykać, naczynie wkładasz do wody, a następnie wyciągasz tak, by zabrało ze sobą i kwiat. Jednak nie można pozwolić by dotknął on ścianki. -wytłumaczył, wąchając dym wypływający z jednej z kolb.

- Czemu jedziesz razem z tym dzieciakiem Anzelmem? - zapytał po chwili milczenia.

- Babcia wysłała mnie wraz z nim po sprawunki - odpowiedziała wymijająco. Nie będzie się tłumaczyć jakiemuś dziadydze. Ciekawe jakim cudem udało mu się zerwać kwiat tak, by nie dotknął naczynia. Widocznie jednak nie jest pijakiem, jak przypuszczała na początku. Inaczej trzęsły by mu się ręce. - Lepiej niech pan powie, czemu chciał mnie widzieć? Tylko szybko, musimy niedługo ruszać - mówiąc to zaczęła wyciągać z sukni liście, patyki i inne zaplątane dary lasu. Może i kot był dobrym przewodnikiem, ale najwyraźniej nie brał poprawki na wzrost Ansley .

- Dlatego, że żyjesz… - mruknął starzec, siadając ciężko na twardym łożu. Sapnął głośno, by ponownie splunąć gęstą śliną, wymieszaną z żółcią wprost do przygotowanej na te cele bali. - Kryształowy sen, ma pewną dziwną cechę. Ten kto go wdycha ma swe wizje zależne od siły zatrucia. Im bardziej związane są one z kostuchą i jej zawodem… - na wspomnienia żniwiarza, przeklął cicho pod nosem, by mrocznego odpędzić. -... tym bardziej śmiertelna jest dawka. Nie słyszałem nigdy by ktoś widział demony… oraz dożył by o tym opowiedzieć. Kiedy zasłabłaś na lądzie, znowu coś widziałaś dziewczyno?

Ansley mimowolnie odwróciła wzrok w momencie, kiedy starzec spluwał. Robiło jej się niedobrze. W połączeniu z pustym żołądkiem miała ochotę po prostu stąd wyjść. Słowa staruszka zszokowały ją jednak na tyle, że musiała na niego spojrzeć. Czy on serio mówi, że powinna już nie żyć?

- Tak, miałam jeszcze jedną wizję - przyznała z rezygnacją. - Stałam po środku lasu, przed jakimś ogromnym drzewem. W drzewie była dziupla, a tam… sama nie wiem. Coś się na mnie gapiło i chichotało. Tak złowieszczo i demonicznie. A potem cały las stanął w płomieniach - wzdrygnęła się na samo wspomnienie. - W nocy też miałam koszmary, choć zazwyczaj ich nie miewam - westchnęła - Skoro według pana powinnam już być martwa, to czemu jeszcze żyję? I jak długo będą mnie męczyć te wizje? Przychodząc tu miałam nadzieję, że usłyszę jakąś poradę, lub dostanę jakieś nowe listki do żucia, czy coś - starała się uśmiechnąć, ale wypadło to blado. Była śpiąca, głodna i zmartwiona. Nawet nie zwróciła uwagi na fakt, że niewdzięczny kot znów ociera się o nogę Aldara.

- Hmmm. - mruknął zamyślony, wplatając palce w gęstą brodę. Gładził przez chwile splątane siwe kudły, wyzwalając tym samym małą ulewę okruszków i brudu. - Ponoć to się czasem zdarza… - stwierdził bardziej do siebie. - Słyszałaś stary przesąd o tym, że przed śmiercią często widzi się całe życie? - zapytał niespodziewanie.

- Słyszałam, ale moje wizje i sny nie mają zbyt wiele wspólnego z moim przeszłym, przyszłym lub obecnym życiem - powiedziała stanowczo. - To po to mnie pan wezwał? Żeby pytać o moje wizje zamiast poradzić mi, co mam zrobić? - wstała nawyraźniej zbierając się do wyjścia.

- Siedź, głupia. - warknął starzec. - Wy młodzi zawsze jesteście zbyt pochopni. - mruknął, po czym zakaszlał cicho by znowu musieć splunąć do miski. - Jeżeli nie zginęłaś, mimo że miałaś, to znaczy, że ktoś inny oddał swoje życie zamiast ciebie. - przedstawił pogląd na kolejną z wiejskich legend. - Ponoć żniwiarza oszukać można było tylko inną duszą. Czasem się tak zdarza przy kryształowym śnie… dlatego często nazywa się go proroczym krzewem. To, co widziałaś, musi być w takim razie związane z najbliższą przyszłością. To może być jakaś zagadka, nie wierzę, że nagle z jeziora zaczną wyskakiwać demony. - mruknął i pokuśtykał w stronę stołu. - Żując to uwolnisz organizm od toksyn w ciągu trzech dni, po tym czasie koszmary powinny minąć… ale lepiej ich nie zapominaj. Gdzieś tam musi kryć się odpowiedź. - mruknął podając jej pęk zasuszonych liści. - A to masz na własną odpowiedzialność. - dodał, podając jej słoiczek z kryształowym snem. - Jeżeli uznasz, że masz wystarczająco dużo szczęścia, może będziesz chciała upewnić się co do swoich omamów. A teraz zjeżdżaj dzieciaku. - niezbyt miło ją pożegnał.

Dziewczyna poczuła się nieco głupio. Może i Aldar był dziwakiem, ale miał dobre serce. Przyjęła oba podarunki i podziękowała nieśmiało. W sumie czuła się coraz gorzej. Każde słowo starca było jak przysłowiowy gwóźdź do trumny. Cieszyła ją perspektywa wyzbycia omamów, jednak myśl, że ktoś zginął po to, aby ona żyła dalej, była bardzo przykra. Na szczęście nie był to Anzelm . W końcu jeszcze rano oddychał i miał się nieźle. Innych osób nie znała, dlatego strata, przynajmniej w jej mniemaniu, nie była tak bolesna. Nagle jednak znów przeszedł ją dreszcz strachu - a co z jej babcią? Co prawda Corliss była wybitnie zaradna, samodzielna i niezależna, znała też na pewno sposoby na samoobronę - jednak czy zdołałaby przechytrzyć kostuchę? Dziewczyna obiecała sobie, że jak tylko dotrą do Venjar to wyśle do babci gołębia pocztowego. Teraz pozostało mieć nadzieję, że w domu wszystko w porządku. Na słoiczek zapatrzyła się dłuższą chwilę. Wyglądał tak niepozornie i niewinnie.

- Raczej nie czuję potrzeby wkładania tam palców - rzuciła na odchodne. - I mam nadzieję, że nie będę musiała. Niemniej dziękuję - dygnęła dość nieporadnie i wyszła z chatki nasuwając kaptur na głowę.

Poranek nadal był chłodny a ona czuła wybitną potrzebę zjedzenia śniadania. Z pustym żołądkiem ciężko jest rozwiązać jakąkolwiek zagadkę. Od niechcenia oderwała z podarowanej jej gałązki jeden listek i zaczęła go rzuć. Skoro Anzelm jeszcze tu nie przybiegł, to pewnie nadal śpi.

- No to prowadź z powrotem - pogłaskała Lucyfera po mądrym kocim łebku i ruszyła w ślad za nim.

Kiedy dotarli do obozowiska Anzelm był już na nogach i pakował manatki. Z kociołka wiszącego nad ogniskiem wydobywały się jakieś smakowite wonie. Słysząc szelest mężczyzna odwrócił się.

- No, jesteście wreszcie. Zjedz coś i ruszamy. Podejrzewam, że stary nie dał Ci nawet herbaty – mówił spokojnie i z uśmiechem, jednak Ansley wyczuwała, że ma do niej żal, iż nie zabrała go ze sobą. Posłusznie nabrała do miski czegoś, co wyglądało jak owsianka. Jadła dość łapczywie parząc się przy tym w język. Co jakiś czas zerkała na kupca, jednak ten zajęty był oporządzaniem koni i przekładaniem pakunków w wozie. Po jedzeniu wzięła ze sobą miskę, kociołek i bukłaki i umyła wszystko w stawie. Co dziwne, nie dostrzegła nigdzie kryształowego snu. Na tafli unosiły się same liście, jednak kwiatu nie było ani jednego. Czyżby roślina, wzorem pustynnych kwiatów, o których kiedyś czytała, chowała się w dzień i otwierała dopiero w nocy? Czuła, że jest jeszcze bardzo daleko od rozwiązania zagadki, o której mówił Aldar. Zaczerpnęła wody do czystego kociołka i zaniosła z powrotem do obozu. Zagotowała ją, żeby pozbyć się bakterii i po przestudzeniu wlała do bukłaków. Ruszyli.

Dzień zapowiadał się pogodnie. Wczesnym popołudniem Anzelm nieco się rozchmurzył i zaczął nawet normalnie rozmawiać. Opowiedziała mu z grubsza o tym, czego dowiedziała się od Aldara, zachowując dla siebie informację, iż przewozi niebezpieczny kwiat. Ciekawa była, jak zniesie podróż, obijając się o ścianki słoika. Na zdrowy rozum powinien się prędzej czy później rozpaść.

Nocować mieli w małym zagajniku blisko traktu. Dziewczyna zastawiła wnyki w nadziei, że uda im się złapać jakąś kolację, lub choćby śniadanie. Niestety, szczęście tym razem nie dopisało i wieczorem musieli zadowolić się przewożonym przez dziewczynę suszonym mięsem, resztką nalewki i zbożowym plackiem Anzelma. Kręcąc się po okolicy dziewczyna znalazła upragnione liście mięty, z których przyrządziła aromatyczny napar. Przed snem wyciągnęła raz jeszcze zielnik i po kryjomu, gdy młody kupiec poszedł po drewno na opał, także słoik z kryształowym snem. O dziwo, zniósł podróż całkiem dobrze. Dziewczyna podniosła go na wysokość wzroku. Przezroczyste liście, zdobione setkami drobniutkich żyłek, nadal hipnotyzowały, nie mniej niż czerwony żarzący się środek. Tym razem jednak nie miała ochoty na bliższy kontakt z rośliną. W sumie, jeśli zajdzie potrzeba, może użyć kwiatu jako broni. Wylanie go na kogoś odniosłoby pewnie podobny skutek do tego, z jakim dziewczyna miała już do czynienia. Schowała słoik na miejsce. Czuła się ogromnie zmęczona, jednak i tym razem obawiała się zasnąć. Codzienne koszmary stawały się męczące. Sięgnęła do zawiniątka i oderwała kolejne kilka liści wiśni. Żuła je pomału, wpatrując się w trzaskający ogień. Mijał już czwarty dzień podróży – za następne dwa powinni dotrzeć do Venjar. Z jednej strony czuła ekscytację na myśl o ujrzeniu tamtejszych ludzi, sklepików i rozrywek, z drugiej zaś dręczyły ją złe przeczucia. Ciążyła jej bardzo misja, którą dostała od babci. Tajemniczy pakunek zawierał jakąś tajemnicę i jeśli zamierzała ją choć częściowo odkryć, to nie znajdzie lepszego momentu. Ponownie zanurzyła rękę w zawiniątku i wyjęła pakunek przeznaczony dla Lachelle. Po chwili wahania rozwinęła serwetę i jej oczom ukazała się prosta drewniana skrzynka. „Otwierać, czy nie otwierać” – biła się z myślami. Lucyfer podszedł do niej i zaczął obwąchiwać skrzynkę. Zamachał parokrotnie ogonem i zaczął mruczeć, mrużąc przy tym swoje żółte oczy. Wzięła to za dobrą wróżbę. Jeden głęboki oddech i…



Jej oczom ukazał się średniej wielkości kamień, jakiego w życiu dotąd nie widziała. Bił od niego złocisty blask, a w jego wnętrzu coś się kotłowało i przesuwało, niczym chmury po nieboskłonie. Pomna jednak wcześniejszych doświadczeń z kryształowym snem nie odważyła się go dotknąć. Zamknęła drewniane pudełko i zawinęła je w chustę po czym włożyła do swego tobołka jak gdyby nigdy nic. Dość wrażeń jak na jeden dzień. Czuła się jednak nieco rozczarowana. Spodziewała się, że w skrzynce znajdzie co najmniej odciętą dłoń, ząb trzonowy albo zasuszoną żabę. Co prawda kamień wyglądał ciekawie i oryginalnie, jednak nie wydawał się na pierwszy rzut oka jakiś wyjątkowy lub magiczny. Ale cóż, dała się nabrać na piękny kwiatek, więc kto wie, czy kamień też nie ma jakichś właściwości.

Kiedy Anzelm powrócił z rękojeścią drewna udała się raz jeszcze na obchód. Tym razem szczęście dopisało. We wnykach znalazła szamoczącego się zająca. Skróciła jego mękę i zaniosła kupcowi do oprawienia. Do końca podróży byli zaopatrzeni w ciepłą strawę.

-To o co tym razem prosiła cię babcia? I Aldar? – zagadnęła siadając przy ogniu.
- W sumie nic nadzwyczajnego. Głównie o produkty niedostępne na odludziu, jak mydło, materiały, mąkę i alkohol – odpowiedział szamocząc się z szarakiem. – To chyba raczej ty miałaś załatwić coś niezwyczajnego u tej… jak jej tam? LaBelle?
- Lachelle – sprostowała Ansley. – Tak, mam jej przekazać pewien przedmiot, w zamian za co dostanę coś, czego babcia pilnie potrzebuje. Znasz jednak Corliss, nie zdradziła mi za dużo – miała nadzieję, iż chłopak nie zacznie drążyć tematu. – Pokażesz mi jakieś ciekawe miejsca w mieście? Może trafimy nawet na jakiś festiwal albo przedstawienie – rozmarzyła się.
- A wiesz, że dobrze się składa? Akurat za trzy dni będzie pełnia księżyca. Wtedy to mieszkańcy urządzają nocny festyn ku czci boga Lunara. Jest na co patrzeć – z Ordilionu przyjeżdżają nawet tancerze, którzy potrafią wyczyniać prawdziwe cuda z zapalonymi pochodniami, a nawet połykać ogień. Myślę, że ci się to spodoba . – odpowiedział pełen entuzjazmu.

Ansley uśmiechnęła się radośnie. A więc jednak jej nadzieje na przeżycie czegoś ciekawego niedługo się spełnią. Szkoda tylko, że Anzelm traktuje ją bez cienia jakichś głębszych uczuć. Przez te cztery dni i noce nie okazał ani gestem ani słowem większego zainteresowania jej osobą. Opiekował się nią zwyczajnie jak siostrą, czując odpowiedzialność za jej osobę. Pomału zaczynała wątpić, czy kiedykolwiek coś się między nimi wydarzy. A przecież tak bardzo chciała, by to z nią właśnie osiadł na własnej ziemi, założył rodzinę i spędził resztę życia. Wiadomo, nie był ideałem, jednak jego zaradność, pracowitość i obycie w świecie bardzo jej imponowały. Kiedy mówił roztapiała się w jego słowach, czasami nawet nie rozumiejąc co mówi, a jedynie chłonąc tembr głosu i patrząc w ciepłe błękitne oczy.

Czy mogę dzisiaj spać obok ciebie? – spytała znienacka. – Bo wiesz, noce robią się coraz chłodniejsze, a we dwójkę jest cieplej. – dokończyła szybko czując, że robi się czerwona. Na szczęście było już ciemno, istniała więc szansa, że chłopak nie dostrzeże tego rumieńca.
- No skoro ma ci być cieplej, to czemu nie – zgodził się Anzelm i puścił do nie oko. – To przenieś swoje rzeczy, a ja dorzucę na noc do ognia.

Wymyślając sobie od głupków i desperatów dziewczyna przeniosła swoje zawiniątko i resztę tobołków bliżej posłania kupca. Rozłożyła je starannie i poszła jeszcze do lasu załatwić swoje potrzeby. Kiedy wróciła Anzelm właśnie się rozbierał. Przemknęła koło niego starając się nie gapić. Lucyfer leżał zwinięty w kłębek koło ogniska. Zrzuciła wierzchnią suknię i wślizgnęła się pod swój płaszcz i fragment koca chłopaka. Słyszała, jak kładzie się za jej plecami i przykrywa kocem.

- No to dobranoc – powiedziała i zamknęła oczy. Czuła jednak, że długo jeszcze nie uśnie.
 

Ostatnio edytowane przez Ribesium : 17-07-2014 o 22:19.
Ribesium jest offline  
Stary 18-07-2014, 23:00   #20
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Są tacy, którzy gdy tylko będą mieli okazję, rzucą wszystko i ruszą na poszukiwanie przygód. Nie będzie kierować nimi żądza sławy czy wzbogacenia się, a chęć czynienia dobra. Jeśli przeżyją wystarczająco długo, zacznie się ich nazywać bohaterami. Są tacy, którzy wyruszą szukać przygód, by zdobyć sławę, bogactwa i uznanie płci przeciwnej. Ci, jeśli przeżyją długo i zdobędą odpowiednio dużą ilość dóbr, zostaną nazwani awanturnikami. Są też tacy, którzy ruszą w świat, by mordować, grabić i gwałcić. Ci bez względu na to ile pożyją, będą nazywani w najlepszym wypadku bandytami. Wszyscy ci, w Advertii z reguły nie dożywają dwudziestego roku życia.

Ale są też tacy, którzy zawyżają średnią długość życia. Oni, zamiast ruszać w świat, gdy przygoda zapuka do ich drzwi, zatrzaskują je przed nią i każą jej się chędożyć. Dla tej garstki codzienna praca choćby nie wiadomo jak nudna jest ważniejsza od najwspanialszych skarbów oferowanych tym, którzy z mieczem w ręku (nierzadko tylko z nim) ruszają walczyć za mniej lub bardziej słuszną sprawę.
Właśnie do grona takich osób należy Silvez Grainson, będący kolejnym pokoleniem rolników mających pieczę nad ponad dwuhektarowym polem. Pomimo że miał już na karku dwadzieścia dwa lata w jego życiu nie pojawiała się do tej pory żadna kobieta. Taki stan rzeczy utrzymywał się z dwóch powodów. Pierwszym był pracoholizm Silveza. Mężczyzna potrafił spędzić w polu cały dzień, nie przejmując się niczym dziejącym się wokół niego. Drugim był fakt, że wszystkie przedstawicielki płci przeciwnej w okolicy czekały na księcia na białym koniu, a przynajmniej awanturnika. Prosty chłop nie był ani tym, ani tym. Jednak rolnik nie narzekał na to. Cieszył się ze swojego prostego i jakże nudnego życia.

Silvez ubrany w lnianą koszulę, której pierwotny kolor już dawno wyleciał mu z głowy i skórzane portki walczył z przeciwnościami rzucanymi mu przez bogów. Poprzedniego dnia padało. Pomimo że ta kłótnia, między Asareną, boginią powietrza i jej siostrą Omireną, boginią wody nie należała do najcięższych, między grządkami utworzyła się warstwa błota, skutecznie utrudniająca pracę. Żeby tego było mało, z reguły pomocny koń Siwek, był dzisiaj wyjątkowo nieznośny. Albo zatrzymywał się w miejscu, albo truchtał do przodu szybciej od Silveza. Nawet motyka wydawała się cięższa niż zazwyczaj - temu akurat nie było, co się dziwić, zwały przylepionego do niej błota swoje ważyły.
Gdy chłop kończył już powoli pracę wyznaczoną do przerwy obiadowej, na ścieżce w pobliżu pola zjawił się nawiedzony starzec. Rolnik zainteresował się nim. Nie zrobił tego ze względu na niezwykły wygląd tego osobnika (trupy podobnych jemu już nieraz sprzątał z grządek), czy też słowa, jakie wypowiedział. Dla Silveza istotne było to, czy obłąkany nie zniszczy jego upraw, a tego właśnie się spodziewał. Mający kontakty z mniej lub bardziej boskimi siłami nie mieli zwyczaju patrzeć pod nogi.

- Ósmy nadchodzi, a my jesteśmy zgubieni. Wyrzeknij się swoich grzechów i podążaj ścieżką prawości, która zaprowadzi cię do zbawienia!- nieznajomy nie ustępował w krzykach.

Prostemu chłopu trochę czasu zajęło, zanim uzmysłowił sobie, o czym zakapturzony mówi. Najwyraźniej był z jednej z sekt, która wierzyła, że oprócz siedmiu bogów, patronów dni tygodnia jest jeszcze jeden, którego imienia tak naprawdę nikt nie znał. W Advertii panowała ukryta swoboda wyznania. Polegała ona na tym, że każdy mógł wierzyć, w cokolwiek chciał, dopóki kapłani Siódemki o tym nie wiedzieli. Później ta swoboda była jeszcze większa. Trupom w końcu trudno zabronić czegokolwiek.

Silvez oparty o trzonek od motyki, bacznie obserwował każdy ruch staruszka. Zupełnie nie przejmował się jego wrzaskami zwiastującymi nadejście straszliwych katastrof i informującymi, że jedynym sposobem ocalenia jest wyrzeknięcie się grzechów oraz Siódemki. Farmer złapał się na tym, że z każdym krokiem nieznajomego stawał się coraz bardziej zły. Heretyk jak na złość unikał nadepnięcia na jakiekolwiek warzywa, a takie zwykłe zdzielenie go przez łeb bez większego powodu nie mieściło się w postępowaniu chłopa.

- Bogowie nas przed nim nie uratują. Ósmy nadchodzi a my jesteśmy zgub... - Dźwięk łamanego krzaczka pomidorów dotarł do uszu szaleńca. Ten spojrzał pod nogi zdziwiony, po czym przeniósł wzrok na Silveza... W samą porę by zobaczyć zbliżający się trzonek motyki. Cios buł dość celny. W końcu patrząc z perspektywy pracującego na farmie, człowieka od pola odróżnia jedynie fakt, że z reguły jest poziomy i czasami się rusza.

- Choćbyś od samych bogów przychodził. Żaden ciul nie będzie mi niszczył upraw. - rzucił farmer odciągając nieprzytomne ciało z dala od upraw. Oparł mężczyznę o drzewo. Przez chwilę wzrok Silveza zatrzymał się na amulecie. Cichy głos w głowie kazał mu zerwać ozdobę. Powstrzymał się jednak. Nie był złodziejem. Nawet truchła znalezione na polu nie były okradane przez żadnego z Grainsonów. Z całym posiadanym w chwili śmierci dobytkiem były dostarczane do Nothir, gdzie miejscowy grabarz zajmował się ich pochówkiem.

Silvez przestał przejmować się szaleńcem. Powrócił do okopywania grządek ziemniaków. Gdy dotarł do końca ostatniej zrobił sobie krótką przerwę na obiad. Miska kaszy, dwie pajdy chleba i kubek mleka przywróciły mu energię do dalszej pracy.
Mim jednak do niej powrócił spojrzał w stronę drzewa, przy którym zostawił heretyka. Nie było go tam. Jednak promienie słońca wychodzącego nieśmiało zza chmur odbiły się od jakiegoś przedmiotu. Był to amulet, który staruszek nosił na szyi. Silvez najzwyczajniej w świecie zignorował ozdobę. Zwracanie uwagi na porzucone przez kogoś skarby często rozpoczynało przygody. Lepiej było pozwolić, by kto inny spełnił się w roli bohatera, awanturnika czy zwykłego złodzieja. Grainsona tymczasem bardziej interesowało dostarczenie odpowiedniej ilości siana i ziarna dla licznej gromadki zwierząt gospodarczych.

Dzień powoli mijał. Pracować po zmroku nie było sensu. Chłop nauczony własnym doświadczeniem wiedział, że narobi to więcej szkód niż pożytku. Teraz można było zjeść kolację, na którą składała się jajecznica i pajda chleba oraz odmówić modlitwę do bogów. W pierwszej kolejności należało podziękować Eragurowi, bogowi zwierząt i patronowi dnia za brak jakichkolwiek niespodzianek. Silvez wiedział, że nie do końca była to prawda, jednak przemilczał to zatrzymując wiedzę o dziwnym starcu i amulecie dla siebie. Następnie u Inagada, boga ognia należało wyprosić szczęście w kolejnym, niosącym jego imię dniu.

Gdy jedyny syn w rodzinie Grainsonów udał się na spoczynek przypadkowe spojrzenie w okno ujawniło, że promienie księżyca oświetlają amulet tkwiący przy jednym z drzew. Gdyby Silvez zastanowił się nad tym chwilę dłużej pewnie bez trudu uświadomiłby sobie, że ostatni raz widział amulet po drugiej stronie domu. Jednak i tym razem dziwna ozdoba została zignorowana. W końcu logiczne było, że ktoś musiał ją tutaj przenieść. Sama z siebie chodzić przecież nie mogła. Kto lub co ją tam przeniosło było mało istotne. Chłop zapadł w zasłużony spoczynek.

Sen nie przyniósł spodziewanego wytchnienia. Silvez miał koszmar.
Znajdował się w wielkiej, okrągłej sali, której sklepienie znikało w mroku.



Stał naprzeciw siedmiu postaci. Ich sylwetki były niewyraźne jednak on wiedział, że ma do czynienia z trzema kobietami, trzema mężczyznami i jedną bezpłciową istotą. Stało przed nim siedem bogów Advertii.

- Wśród nas nie ma dla ciebie miejsca Ósmy. - powiedział jeden z nich, a ogień wydobywał się z jego ust przy każdym słowie.
- Wracaj skąd przybyłeś. - Właściciel głosu wskazał na Silveza ręką, a grudki ziemi posypały się na posadzkę.
- Jak śmiesz stawać przed naszym majestatem? - Na środku sali utworzone została mała trąba powietrzna.
- Nie zapraszaliśmy cię, a sam tutaj dotrzeć nie mogłeś. Kto ci pomógł? - Tym słowom towarzyszył szum wody.
- Nie myśl, że pozwolimy ci tutaj zostać. - Słowa bardziej przypominały zwierzęcy warkot niż ludzką mowę.
- Jeśli nie odejdziesz będziemy walczyć. - Był to najdonośniejszy głos, a w czasie wypowiadania słów salę na chwilę rozświetlił oślepiający blask słońca.
- Jeszcze nie czas... - powiedziała ostatnia istota, a jej słowom towarzyszyło uczucie zbliżającej się śmierci.

Rano Silvez po raz pierwszy od dłuższego czasu został obudzony przez swoją matkę Marbarę Grainson. Słońce wysoko stało już na niebie. Rolnik zerwał się z łóżka, odmówił modlitwę do Inagada, zjadł pośpiesznie śniadanie i ruszył do pracy w polu.
Tajemniczego amuletu już nie zauważył.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.

Ostatnio edytowane przez Karmazyn : 18-07-2014 o 23:03.
Karmazyn jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172