Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-02-2015, 19:50   #1
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
[The One Ring] Bractwo Dzikich Krajów









Woda w Starym Brodzie była zimna. Mikkel drugi dzień po bitwie wciąż nurkował między głazy, gdzie nurt pokrywał dorosłego człeka po pas, aby kilka długości konia dalej, zakrywać po dwakroć. Prąd narowisty kręcił sie między gładko obmytymi skałami niegdyś potężnych filarów Wielkiego Mostu. Niewiele było budowli wzniesionych krasnoludzką sztuką, aby po ledwie tysięcy lat nie został po nich kamień na kamieniu. Długa Rzeka była jedna żywiołem i nie było przeszkody wzniesionej rękoma i czarami ludów Północy, która mogłaby się jej oprzeć z czasem.

W porośniętym wodoroślą dnie Anduiny, letnie promienie słońca ledwo przebijały się przez fale ukazując Dalijczykowi złożonych do snu w zbrojach milczących wojowników. Ich zastygłe ciała trwały jak zaklęte i tylko włosy razem z warkoczami roślin niczym pajęczyny ścieliły się poruszane podwodnego oddechu Anduiny.Zobaczył go, gdy promień świdrujący z ukosa wodę, zasrebrzył się iskrą na chwilę, niczym świetlik przed zgaśnięciem. Oręż sterczał wbity do połowy głowni w muliste dno. Rękojeść dwuręcznego miecza zniesionego nurtem kilkanaście jardów od upadku Krwawego, trwała pochylona pod kątem nad głową potomka Giriona rozłożystym krzyżem jelca. Otwarte oczy poległego woja, zaszłe mokrą mgłą, były świadkiem zwycięstwa syna Thorlada.
Mikkel znalazł miecz Valinda.






Małe kwiatki o białych płatkach kwitły gęsto niczym śnieżny kobierzec pośród soczyście zielonej trawy na kurhanie Odericka. Jakże zdziwił się Mikkel i Fanny, gdy po przybyciu do osady klanu Iwgara pod Lesnym Grodem, okazało się, że stamtąd wyruszyć muszą wzdłuż Ciemnej Rzeki ku Czarnemu Stawu. Jarl nie mówił wiele. Ot tyle tylko, by nawiedzić miejsce spoczynku przyjaciela, muszą wyruszyć do Mrocznej Puszczy. Przewodnikiem był kuzyn Pszczelarza.

Pierwsze liście opadały z drzew na wschodnich krańcach puszczy, jakby mniej mrocznej po tej stronie leśnej rzeki. Jakby las czerpał nadzieję z ludzi wiernie mu oddanych, a może był to tylko owoc ojcowskiej ręka Radagasta Burego, który powstrzymał Cień. A mimo wszystko wróciły wspomnienia z Elfiej Ścieżki i jak bardzo niezwykłe było światełko Leśnej Bramy w ciemnym tunelu skręconych drzew. Po kilku dniach spływu krętym wąskim korytem Ciemnej Rzeki, wypłynęli spod osłony pochylonych gałęzi na wielkie, okrągłe w swym kształcie niczym zaćmiony księżyc w pełni, pogrążona w ciemności tafla jeziora. Czarny Staw. To tutaj, odpłynęła zanurzając się we mgle, łódź ze spoczywającym na jej dnie Iwgarem, tulącym skrzyżowane na piersi Kres i Długodrzewcowy Topór. Kilkakrotnie podczas rejsu, zdawało się Dalijczykom ujrzeć w przelocie, ukradkowe spojrzenia wesołych twarzy pięknych kobiet przepływających tuż pod ciemną taflą.

- Zobaczcie ile wodnych kwiatów. – wyszeptał przewoźnik ręką zataczając półkole.

Jezioro porastały liczne lilje kwitnące wieloma kolorami płatków na zielonych, okrągłych talerzach pływających liści. W oddali, na drugim brzegu, górował na jeziorem zielony stok z płaskim szczytem, niemal tonący we wszechobecnej w koronach drzew mgle. Dalej na południe, zaczynała się omijana przez Leśnych Ludzi dawna domena Nekromanty ze Wzgórza Ciemnych Mocy a Cień Mrocznej Puszczy wcale nie opuścił jej w ślad za Czarnym Panem, jak i liczne bestie lasu garnące się niegdyś wokół niego. Czarny Staw był jednak pod opieką Radagasta i Córek Rzeki, całkiem niedaleko Brunatnej Siedziby i Leśni Ludzie czuli się na rubieżach swej domeny względnie bezpiecznie, jeśli to kiedykolwiek było w Mrocznej Puszczy możliwe .






Dolina Anduiny jesienią, prócz opadów ciepłego deszczu i kolorowych liści, niosła również gającym się w trawach wiatrem, babie lato z Mrocznej Puszczy. Opuszczając tereny kontrolowane przez Beorningów, małżeństwo z Dalji minęło Leśną Bramę i szlakiem karawan podążyło na północ w zasięgu wzroku mając zachodnią ścianę lasu.

Brzeg doliny, równie żyzny i porośnięty trawą tka jak ziemie Beorna, wił się jednak licznymi wąwozami o stromych ścianach, krętymi jak węże garbami pagórków i wzgórz o skalnych, ostrych, wystrzępionych pogodą i czasem grzbietach. Gdzieniegdzie wyrastały szczyty z usypanych w stosy wielkich kamieni, które mieszkańcy tych ziem przypisywali starożytnym Gigantom. Nie spotkali na swej drodze nikogo, prócz rolnika, który z daleka pozdrowił ich wzniesioną motyką,lecz nie ubolewali nad tym. Ludzie Beorna ostrzegli ich przed plemieniem Ludzi Północy, którym przewodził Jarl Viglund. Mocny to był lud lecz podobno parający się niewolnictwem. Choć nie widzieli i nie doświadczyli złowrogiej aktywności, to nie mogli strząsnąć z siebie przeczucia, że byli w wielu odcinkach podróży odprowadzani spojrzeniami obcych oczu z ukrycia.

Im bliżej północy, tym tereny stawały się coraz bardziej ponure i jeżeli nie były dosłownie jałowe, to zdecydowanie mało żyzne. Otwartą przestrzeń coraz rzadziej porastały pojedyncze, karłowate drzewa, a zamiast tego krajobraz na tle posępnych gór, dominowały wyrastające z twardej ziemi liczne głazy i ostre skałki.
Fanny opowiedziała Mikkelowi historię tych ziem. Jak niegdyś była to wschodnia rubież Éothéodów, krainy zwanej Wschodnią Marchią. Tysiące lat temu był to kraj gęsto zalesiony, lecz głód władców koni o drewno do budowy ich długich domów, złożył topory pod pnie Mrocznej Puszczy. Tak jak ich przodkowie wykarczowali Wschodnią Zatokę wgryzając się w knieję po drugiej stronie lasu, tak oni zmienili ten kraj w pustą równinę.
Ku północy las został w tyle, a dolina otworzyła się na korytarz w cieniu Gór Szarych. Były to pustkowia, niezamieszkane przez Ludzi Północy, gdyż trwoga przed grozą Mrocznej Puszczy, potworami północnej, skręconej, gęstej, ciemnej kniei, była wystarczającym ku temu powodem. Jedynymi wędrowcami przemierzającymi ten szlak były karawany ludzi i milczących kransoludów, miedzy Doliną Anduiny a Ereborem, Dalja i Miastem na Jeziorze.

Z pierwszym śniegiem, z radością ujrzeli w oddali Samotną Górę. Tam, u jej stóp, był ich stary, nowy dom.








Po bitwie pogrzebów w przy Starym Brodzie było kilka. W mogiłach spoczęli wojownicy, którzy stanęli w obronie doliny, choć sami byli z daleka i nikogo, kto wskazałby miejsce, gdzie ich klan, gdzie rodziny. Bezimiennych było kilku. Resztę poległych w potyczce Beornngów i Leśnych Ludzi, ocaleni bliscy zabrali ze sobą w drogę powrotną do domu. Najeźdźcom sporządzono wspólną mogiłę na zachodnim brzegu. Złożono w niej broń i zbroje poległych, bo odzierania z nich Beorn nie pozwolił, jeśli wojownik nosił na sobie lub w ręku pośmiertnie wciąż trzymał broń. Usypał się spory kopiec obłożony w postawy kamieniami, widoczny z daleka i naszpikowany włóczniami poległych. Ktoś powiedział, że na przestrogę. Trupów, których porwał nurt, zatonęli w odmętach Długiej Rzeki, nikt nie szukał. Koryto Anduiny było im wspólnym, głębokim grobem.






Ennalda prowadziła wodze Valterowego konia. Rathar stał w wodzie po kolana, szukał rannych na polu bitwy. Z wierzchowca zsunął się podróżny juk i z cichym pluskiem wpadł do rzeki, czego nikt zdawał się nie zauważyć. Nikt prócz Wszędobylkiego. Góral w kilku susach, skacząc po kamieniach brodu pobiegł za leniwie odpływającym z nurtem, skórzanym pakunkiem. Wyłowił plecak i ociekający wyniósł na brzeg. Nie był złodziejem, ciekawskim może raczej, lecz do środka juka zajrzał odpinając klamrę pasa. Mogły być tam istotne przedmiotem jak choćby mapy lub pergaminy, niekoniecznie dobrze znoszące kontakt z wodą. Ze środka wypadła jednak głowa człowieka odtaczając się w piachu plaży na bok. Ktokolwiek ją nosił był dorosłym mężczyzną trudnego do opisania wieku. Zginął raczej dawno, lecz ani znaków postępującego rozkładu, ani towarzyszącemu na ogół gniciu smrodu i trupiego jadu nie było być. Brak krwi na szyi ofiary i w torbie. Nie. Głowa zdawała się być... zasuszona? Może to nie była najlepsza diagnoza, lecz zdecydowanie wyglądało na to, że dołożono starań, aby przetrwała w tym stanie, podczas letnich upałów, długo... Wszędobylski nie pierwszy raz patrzył na trupa, lecz wzdrygnął się. Wydawało mu się, że pokryte bielmem trupie ślepia obróciły się ku niemu.






Społeczność Stargo Bordu skupiała się nieco ponad tuzina farm na wschodnim brzegu rzeki w promieniu kilkunastu mil od ruin mostu, choć w większości na północ od Starej Krasnoludzkiej Drogi. Ludzie tam mieszkający przyzwyczajeni byli do dużego ruchu jaki generowało najważniejsze skrzyżowanie Dzikich Krajów i wyjątkowo otwarci byli na obce kultury i podróżników, jeśli za porównanie wziąć inne osiedla Beorningów. Stary Bród, bo tak generalnie nazywała się gromada domostw tego regionu, łączyła się na czas spotkań, ustaleń klanowych i zabaw, w wielkim domu Gelwiry zwanym Domem Przejścia. Najbliżej był Starego Brodu oraz funkcję spełniał przydrożnego zajazdu dla wędrowców, w którego sali wspólnej pomieści się mogło pół kopy podróżnych a czasem nawet dwa mendle. Mąż Pani Gelwiry zwananej Mieszającą w Kociołku, ważył dobre piwo i miód dla gości, córki świetnie piekły, a gospodyni przydomek swój wzięła od wielkiego garnca, pod którym ogien nigdy nie wygasał. Kocioł ów wciąż wypełniał się mięsem, warzywami i ziółkami, gdy wyglądało dno. To w domu Pani Gelviry Rathar zeszłego roku lizał rany i po bitwie wielu rannych znalazło tu opiekę również.
Pani Gelvira zawsze wiedziała co się dzieje, wieści z daleka i bliska nie umykały jej uwadze i niewielu dziwiło się, że gdy Beorn odwiedzał Stary Bród, to zatrzymywał się w jej domu. Znający ją jednak bliżej wiedzieli, że oprócz okna na szerszy świat, którym niewątpliwie była Mieszkająca w Kociołku, wódz cenił sobie jej radę, bo z kobiety naturalna mądrość płynęła, której żadne uczone księgi nie zastąpią w swej dobrej intuicji.
Wszędobylski zimę planował spędzić, podobnie jak ostatnim razem, w Starym Brodzie. Nie była to łatwa służba, bo głodne wilki czasem schodziły z gór i Wilczego Lasu aż pod rzekę czyhając na zdeterminowanych forsować zaspany śniegiem Stary Krasnoludzki Trakt. W przeszłości nie pierwszyzną były rajdy goblinów z Gór Mglistych i szukać nie trzeba było daleko, niż rok do tyłu.

Ennalda jesienią była przy Ratharze. Znali górala wszyscy w tej okolicy bardzo dobrze pamiętając jego rozbity czerep i miesiące spędzone w łóżku, walki o życie. Nie tylko znali ale i szanowali i nie tylko, że świrował jarząbki z przybraną córą Beorna, Thainem w armii Beorningów, ale że ostrzegł wraz ze swym zapuszczańskim kompanem dolinę przed atakiem i życie uratował chłopcu z Kamiennego Brodu. Góral samotnikiem raczej, więc radzić sobie z takim nagłym przypływem popularności jakoś musiał. W głębi duszy jednak radował się i dumnym był, że w końcu jego imię znane było nawet tym, o których on nie słyszał. Czy tym była sława? Na pewno drogą ku temu. Mieszkańcy doliny okazywali szacunek z wdzięczności, wojowie z braterstwa walki a Ennalda, jak mówiła mu męska intuicja, z uczuć wyższych niż Góry Mgliste i głębszych od tuneli Morii. Widział to nie w jej słowach, lecz spojrzeniach, śmiechu, gestach i tym, jak inne dziewczyny w jej obecności unikały wzroku Wszędobylskiego.

Pewnego dnia Wszędobylski, oporządzając konia Ennaldy, znalazł niechcący przy siodle ukochanej krasnoludzką zabawkę dla dzieci. Taką niezwykłą, bo chyba magiczną, jakie widział na Rynku Zabawek w Dalji. Nigdy nie słyszał o żadnych dzieciach w jej otoczeniu. Owszem, zdarzało się jej wspomnieć coś o przyszłości, kiedy leżeli przytuleni patrząc w drewniane bele sufitu przytulnej izby, że kiedyś w przyszłości to jej dzieci to, czy tamto... Wierzyła, że miejsce kobiety jest w domu przy mężczyźnie a mężczyzny przy kobiecie, jeśli potrafi ten dom obronić. Póki co jednak, wszyscy wiedzieli, że Ennalda sama potrafiłaby obronić niemal każdego mężczyznę, o sobie samej, czy jej przyszłym domu nie wspominając. Póki co, opiekowała się Domem Beorna mając bardzo dobrze wyrobione zdanie na temat wagabundów.

W pierwszej ich kłótni tej jesieni, młoda Ennalda wybuchła ostro zasypując Rathara słowami niczym górska śnieżna lawina zaspany szlak. Że już miała ojca powsinogę najemnika, skarbów szukającego i dziury w życiu wypełnienia za następnym wzgórzem! Całkiem jak ten jego cholerny przyjaciel z przeklętej Dalji, do której zresztą jej ojca wciągnęło, gdy miasto było jeszcze w gruzach smoczą ruiną! Że jej dzieci nie będą bez ojca chowały się samopas pod matczyną spódnicą! Że nie będzie czekać i wyglądać przez okno lub drzeć na widok Eddy, że wieści niesie najgorsze! Że prawdziwy mężczyzna ma być jak skała z korzeniami albo pszczoła z pasieki, a nie motylek co siada z płatka na płatek czy toczona przez żuka kulka!
Wtedy odjechała w noc, skracając planowany pobyt w Starym Brodzie o kilka dni i zostawiając Rathara przedwczesnymi myślami na zimę.



 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 05-02-2015 o 19:55.
Campo Viejo jest offline  
Stary 09-02-2015, 06:55   #2
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację







Irgun córka Inwgara cieszyła się na powrót do domu radością przyćmioną przez niepokój serca. Co zastanie dolinie? Jak Bitwa o Stary Bród wpłynęła na losy jej rodziny? Nie wiedziała wiele. Mieszańcy odparli atak najeźdźców z południa. Kim byli, czego chcieli? Wieści przyniesione do Esgaroth i Dalji mówiły o potomku Giriona, który prowadził armię złych ludzi. Został pogromiony przez siły Beorna, nic więcej. Tego samego dnia udało jej odpowiedzieć na ogłoszenie o pracę przy karawanie kupieckiej zmierzającej w jej rodzinne strony przez Mroczna Puszczę i został przyjęta do załogi ochrony. Jeszcze kilka lat temu, takie przedsięwzięcie byłoby z góry uznane za szalone i prawdopodobnie niemożliwe, lecz siedem lat po Bitwie Pięciu Armii, ludzie mieli śmiałość z większąbrawurą, jeśli nie nadzieją, zaglądać w oczy czarnego lasu.

Grupa podróżników zorganizowana przez kupca Gwinę z Kraju Zmierzchania, wyruszała z Esgaroth jasno malowaną łodzią przez Długie Bagna. Nastepnie spływem po wypływającej z Ereboru Rzece Bystrej, aż do Wioski Celduiny – osady na ważnym szlaku kupieckim. Krzyżowała się tam z rzeką Stara Krasnoludzka Droga, wiodąca z Żelaznych Wzgórz do Mrocznej Puszczy oraz Droga Winiarska biegnąca dalej wzdłuż Celduiny na południe do Kraju Zmierzchania.

Wyprawa składała się z Gwiny wciąż jeszcze młodej podróżniczki, dwóch krzepkich Dorwinionczyków Borlada i Uldora, którzy byli nie tylko jej pomocnikami, żeglarzami, ochroniarzami, ale również przyjaciółmi z rodzinnych stron, z którymi podobno pracowała od lat. Dodatkowo, oprócz Irgun córki Ingwara z Krainy Beorna, do zatrudnionej w Esgaroth ochrony został również Bofri syna Bofura z Samotnej Góry.






Podróż mijała spokojnie, bez większych przeszkód i zagrożeń. Na Długich Bagnach minęli kamienny posąg wielkiego trola stojącego po kolana w rozlewisku. Irgun dowiedziała się od krasnoluda, że został oślepiony i raniony przez przez przyjaciół ambasadora Gloina dw lata temu. Uczestnicy misji ratowania zaginionych posłów Balina i Oina, podróżowali tędy i zmierzyli się z czyhającym w nocnej zasadzce brutalem na zawsze uwieczniając to zdarzenie statua wpisaną w krajobraz bagien.

W Wiosce Celduiny przeładowano beczki z winem z łodzi na grzbiety tuzina kuców i karawana ruszyła dalej Drogą Bystrej Rzeki na południe, wzdłuż wschodniej krawędzi Mrocznej Puszczy. Niewielu było tu mieszkańców, bo po śmierci Smauga większość żyjących pod lasem ludzi wróciła na północ do odbudowywanej Dalji i Miasta na Jeziorze. W przeciwieństwie do innych kupców, Gwina z Kraju Wina nie uważała Leśnych Ludzi z tych okolic za złodziei i bandytów i chętni z nimi handlowała. W podróży Irgun usłyszała przy obozowych ogniskach o tym, że prócz potomków dawnego królestwa Nortów i wygnańców z jej krainy, w tej okolicy w głębi Mrocznej Puszczy żyły niewielkie plemiona dzikich ludzi. Nie wiadomo było czy to legenda czy prawda i trudno było zgadnąć kim był ten prymitywny lud o nieznanej mowie, być może skorumpowanymi przez Cień dziećmi północy, które dawno temu szukały w lesie schronienia przed Wielką Plagą oraz najeźdźcami ze Wschodu okupującymi te ziemie przez setki lat. Irgun słuchała opowieści Gwiny z zaciekawieniem. Czy gdyby nie opieka Radagasta Burego nad kuzynami z doliny Anduiny, Leśni Ludzie również obróciliby się w cień swego ludu?

Tego roku karawana zawitała do Wschodniej Zatoki. Było to miejsce niemal całkowicie pozbawione drzew choć wielkim półkolem, jak okiem sięgnąć, wgryzało się w Mroczną Puszczę. Starożytni Nortowie kładli topory pod drzewa mrocznej kniei, chcąc pozbyć się związanych z nim zagrożeń. Swoje miasta zakładali na ufortyfikowanych wzgórzach a nie pod osłoną drzew, gdyż nie było w nich sentymentu dla odmienionego przez Wzgórze Ciemnej Magii lasu. Przez wiele lat ta taktyka zdawała się sprawdzać. Nekromanta jednak miał inny plan dla rosnących w siłę Ludzi Północy. Najpierw przyszła wraz z mroźną zimą zaraza tak ogromna, że często z każdej dziesiątki ludzi stłoczonych w wielkich domach, przeżył jeden, jeśli w ogóle. W następnych latach Ludzie ze Wschodu dokończyli dzieła rzuconego na kolana królestwa podbijając osłabionych Nortów. Zdziesiątkowani mieszkańcy tych ziem rozproszyli się po Dzikich Krajach. Niektórzy udali się na Północ ku Samotnej Górze, inni na południe, odeszli w zapomnienie kończąc dominację rdzennych Rhovanionczyków nad krainą swych przodków.

Ziemia we Wschodniej Zatoce zawsze była żyzna i rodziła obfite plony niemal zawsze w swej historii przyciągając coraz to nowych mieszkańców, którzy mieli dwa wyboru. Służyć Nekromancie lub z nim walczyć. Obecnie coraz więcej osadników napływało w te ziemie i mała społeczność przywitała ich serdecznie z otwartymi ramionami życzliwej gościnności. Rolnikom i myśliwym, którzy byli kuzynami Leśnych Ludzi, przewodził Ceawin Szczodry, młody Jarl, pełen nadziei w powodzenie i lepszą przyszłość dla swego ludu. Na zielonym wzgórzu, otoczonym jak okiem sięgnąć polami uprawnymi i pastwiskami, wznosiła się akurat potężna palisada szerokim łukiem otaczająca kilkanaście budynków. Wielki Dom wznosił się dopiero szkieletem rusztowania. Optymizm bił z tych ludzi, otwartych na przyjezdnych. Irgun przy wieczerzy zdała sobie sprawę, że wpadła w oko Waleranowi Młodemu, potężnemu drwalowi o twarzy łagodnej i przyjaznej, niczym elfiej, mimo, przepasania czarną skórzaną opaską na lewym oku.






Gwina wiele zadowolona była z dwudniowego pobytu we Wschodniej Zatoce a kiedy wyruszyli w drogę, już tylko dziewięć kuców objuczonych towarem przeprawić się miało przez las. Ceawin zaproponował karawanie przewodnika, na co dorwinioński kupiec przystał chętnie. Przed nimi stała Mroczna Puszcza w tak zwanym Zwężeniu Lasu. Żaden kupiec dotychczas nie przekroczyły na drugą stronę, choć była to najkrótsza droga do doliny Anduiny. Bliskość Dol Guldur była wystarczającym powodem za czasów panowania Nekromanty. Testamentem dawnych Nortów był przerzedzony las, przez korony drzew którego, blade promienie jesiennych dni przebijały się bez problemów, dając przynajmniej naturalne światło podczas skróconego porą roku dnia w lesie słynącym z wiecznego mroku. Między drzewami wisiał jednak ten sam Cień. Watahy wilków przemierzały knieję, pająki oraz... podobno duchy Nortów.

W ten oto sposób karawana powiększyła się o Walerana Młodego. Leśnik dwukrotnie już przekroczył Mroczną Puszczę w ostatnim roku i przeżył by o tym opowiedzieć. Zdawać by się mogło, że Gwina ryzykuje bardzo dużo i zapewne tak było, bo czyż warte jest przecieranie szlaku dla kilkunastu beczek wina? Bofri w drodze często opowiadał o niedostępnej Starej Krasnoludzkiej Drodze i nie krył się ze swymi powodami przekroczenia lasu. Kartografa interesowała Men-i-Naugrim i jej fortyfikacje bliżej doliny Anduiny. Irgun miała również doskonałą motywację, choć nic nie zmieniało faktu, że przybędzie do domu i tak spóźniona, zapewne z pierwszym opadem śniegów.






Pięć Strumieni leżało na granicy ziem Beorningów i Vinglundingów. Naturalną barierą obdzielająca środkową od górnej części doliny był las zwany Elfim. Dlaczego Elfi Las? Ano dlatego, że ta knieja zdawała się być nieskażona Cieniem Mrocznej Puszczy, choć z nią sąsiadowała ciągnąc się od Bramy Lasu, szerokim pasem i mniej lub bardziej gęstymi zagajnikami aż do samej rzeki, gdzie podobno leśni mieszkańcy mieli niegdyś swe biesiadne polany. Mawiało się, że czasami stęsknione za doliną elfy, pod osłona drzew, lubiły odwiedzać rzekę i szeptać z przepływającą wodą Anduiny. Las miał mniej skręcone drzewa, dzienne światło nie zatrzymywało się na koronach drzew i mieszkały tam nieskażone zwierzęta. Wielkie wiewiórki były wciąż ognisto rude w przeciwieństwie do ich czarnych kuzynów z Mrocznej Puszczy a ogromne króle wciąż szare. Między drzewami nie było rozwieszonej pajęczyny, drewno z zielonego pasa starych drzew, choćby i mokre czy w najmroźniejsze zimy, nadawało się świetnie na opał i podobno starczało na dłużej.

Wioseczka hodowców koni stała na wzgórzu pod Efim Lasem, w okolicy którego krzyżowały się liczne strugi potoków źródła mające w okolicy, a które później łączyły się w Małą Rzeczkę wpadającą do Wielkiej Rzeki. Bobry tworzyły na niej małe rozlewiska, a dwadzieścia mila dalej, w jej dalszym, opadającym na południowy zachód miedzy wzgórkami biegu, stała Wschodnia Karczma, właścicielami której były Mądre Dzieci. Rodzina Hobbitów zza Gór Mglistych, osiadła w tej pięknej okolicy kilka lat temu a wspólnikiem był podobno przyjaciel Beorna, niejaki Bilbo Baggins.

Mieszkańcy Pięciu Strumieni nie lubili Mrocznej Puszczy i omijali z daleka jej posępne drzewa, gdy tylko mogli. Sąsiedztwo Elfiego Lasu w zupełności wystarczyło na potrzeby budowy nowych domów, zagród czy zimowego opału. Ich topory nie wgryzały się w piękny las, nie karczowały sobie polan czy leśnych pastwisk, bo dolina żyzną była a zielone trawy ciągnęły się we wszystkich kierunkach przeskakując wzgórza, omijając zagajniki lasków.








Po Bitwie o Stary Bród, Beorn wygnał jeńców i zakazał powrotu, zwłaszcza na wschodni brzeg doliny oznajmiając im, że nie są mile widziani. Uciekinierów z pola potyczki nie ścigał, choć rozkaz dał swym patrolom, aby napotkanych odprawić do granic a większe bandy zbrojnych mieć na oku i informować go na bieżąco o ich poczynaniach.

Zima tego roku zapowiadała się przyjść wcześnie, zostać na długo i być srogą. Edda była częstym gościem na zachodnim brzegu rzeki, w połowie drogi między Starym Brodem a Wilczym Lasem. Miała tam sekretną kryjówkę, którą odkryła przypadkiem przed kilku laty, gdy spłoszony przez wilki koń wyrzucił ją z siodła a ona uciekając do rzeki przypadkiem skryła się w podziemnej norze. Przypadkiem, bo wpadła przez przykryty śniegiem kamienny otwór, co jak sie okazało później, musiał być kiedyś sporym kominem. W pierwszej chwili myślała, że pogrzebała się w starym i o niskim sklepieniu grobowcu, o czym pouczył ją w ciemnościach ból wyrżniętej o drewniany strop głowy. Rozpaliwszy ogień zdumiała się widząc częściowo zawalony, opuszczony dom. Surowy, prosty choć fikuśnie urządzony, bo sufit ze ścian przechodził półkolami a drzwi również były okrągłe. Nie dosyć dziwaczności podziemnych mieszkańców, był również rozmiar ich domostwa. Wszystko było małe, za małe dla dorosłych ludzi. Nie wiedziała jak wyglądał kranoludzki dom, ale przecież ten lud żył w górach i drążył skały a nie kopał wyłożone drewnem ziemianki. Podpory, kolumny i ściany wciąż trzymały ziemię lecz tynk kruszył się, pękał, korzenie przebijały sie do środka i tylko jedno skrzydło tej zaniedbanej nory poddało się ziemi na zawsze pogrzebane. Kiedy znalazła drzwi na zewnątrz, przeczekawszy niebezpieczeństwo, musiała odkopać się przez kilka stóp ziemi i kamieni i drugie tyle śniegu, aby po wygrzebaniu się zobaczyć, z pomiędzy czarnych pałek tataraków, Anduinę.






Zimą 2947 roku Łotrzyca przybywała do Nory z mięsem od łowczyni, miodowymi plackami od włóczniarki oraz opałem z Elfiego Lasu, który nie miał sobie równych w okolicy, od siebie. Zostawała, ani na krótko, ani długo, ot tyle ile chciała lub musiała w towarzystwie rannego Rohirima, którego ukryła w podziemnym gniazdku mogąc w końcu wygadać się w jej starym i jak się okazało, w porównaniu do małomównego woja, połamanym częściowo języku Éothéodów, zniekształconym naleciałościami wspólnej mowy Nortów.
Połamana noga goiła się powoli a mężczyzna wybrał zostać i słuchać Eddy gdy snuła opowieści niczym prządka nawijająca nić znajomości na krosno, sama nie widząc co z tego wyjdzie.

Z nastaniem coraz większego mrozu, co heroicznie próbował skuć Anduinę, język Eothaina pomału topniał. Mówił, że pochodził z południa, z ludu Władców Koni i na tym w zasadzie koczyły się wspomnienia. Pośród jeńców, najeźdźców z armii Waltera Krwawego, byli Leofringowie, również jeźdźcy, urodzeni w siodłach, lecz on nie był jednym z nich. Dawni krewni to byli Eorla, którzy zostali w dolinie, nie opuszczając ku nowej ojczyźnie, darowanej przez Kamienne Miasto z południa, zwane Gondorem. Nazwa tego miasta, znana była tylko nielicznym pośród mieszkańców doliny a Eddzie, tylko dlatego, że powiedział jej o tym kiedyś Erhenhelm. Kilkakrotnie słyszała o hodowcach koni zza Wilczego Lasu, których nigdy do sprzed Bitwy o Bród nie spotkała, lecz nie wiedziała, że ma z nimi wspólne korzenie Éothéodów.

Od Rohirima dowiedziała się tylko, o tych Leofringach spośród ludu Krwawego, że była to nomadyczna kohorta około tuzina rodzin, która dosyć miała niebezpiecznych pustkowi i ruin ich miasta. Rok przed Bitwą Pięciu Armii, orki ze Wzgórza Ciemnych Mocy zaatakowały ich kamienne miasto, na skalnych wzgórzach przy Górach Mglistych u progu Doliny Ciemnych Strumieni przed zaczarowanym Złotym Lasem. Wygnańcami być mogli ze swego plemienia, które strzeże wiernie i zazdrośnie Leofringowego Brodu, tak samo jak Beorningowie Starego, ale on nie wiedział na pewno i dopytywał.

O sobie wcale mówić nie chciał i widać szanował prawo każdego do nowego życia. Pewnego razu tylko gdy trawiony gorączką przez zapalenie płuc, wspomniał o kim, kogo nazwał bratem. Zapytany jednak potem przez Łotrzycę o szczegóły, nachmurzył się jak gradowa chmura po czym skamieniał niczym trol, gdy słoneczna tarcza wyjrzała zza linii horyzontu. Im lepiej sie czuł, tym więcej wspominał, że planuje zamieszkać pośród Leofringów i nawet w środku zimy chciał tam iść, ale daleko w śniegu nie zabrnął. Cudem znaleziony w śniegowej zaspie, gdy jeszcze był ciepły przez Eddę. Na Święto Jul szedł, dowiedziała się potem, bo podobno do ruin starego miasta, wybudowanego przez krasnoludzkich inżynierów bardzo dawno temu, zjeżdżało się całe plemię tamtejszych Leofringów z tej okazji. Jak na Władcę Koni z Rohanu dużo wiedział o tyn ludzie, pomyślała Edda karmiąc gorącym rosołem słabego mężczyznę. Musiała z nim wtedy zostać dwa tygodnie zanim wygrzebał się z chorych piersi i nie bała się, że jego suchotniczy kaszel zwabi wszystkie basiory i orki z gór i Wilczego Lasu.
Próbował wstawać i chodzić, lecz póki co kulał zaciskając zęby, a na to Łotrzyca nie miała już ziółek, których od matki wyciągnęła od jesieni tyle, że Eadnes mogłaby pomyśleć, że córka robi jej na boku za konkurencję.



 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 09-02-2015 o 19:37.
Campo Viejo jest offline  
Stary 23-02-2015, 07:27   #3
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Śniegi już dawno stopniały, poziom Wielkiej Rzeki opadł nabrzmiały wcześniej w korycie, choć na szczęście Anduina nie występiła z brzegów przesadnie, mimo dosyć częstych dla tej pory deszczy. Słońce, choć nieśmiało, grzało coraz mocniej i na dłużej zostawało na nieboskłonie. Dzikie Kraje w dolinie budziły się do życia kwitnieniem kwiatów, brzęczeniem ogromnych pszczół oraz niedźwiedziami o brunatnych kędzierzawych futrach, których ślady coraz częściej znaleźć można było w lasach, zagajnikach i wysokich trawach.

Ziemie Beorningów otwarcie nowego sezonu witały Księżycowymi Łanami, czyli lokalną, czcionką już od kilku ładnych lat w dolinie, coroczną tradycją, która po Bitwie Pięciu Armii przerodziła się w regularny, huczny festiwal. Zaczęło się wszystko wstedy, gdy pierwsi naśladowcy Beorna zauważyli, że jego zboża, siane były wielokrotnie w roku, a zbierane plony obfitością nie miały sobie równych za każdym razem. Zapytany wprost, jak to czyni, Beorn miał pokazać Sierp, zwany Księżycowym, ze względu na przypominający zgrabny rogal kształt ostrza, osadzonego i składającego się w perłowej rękojeści. Rodowa to pamiątka była z zamierzchłej przeszłości, po beornowym plemieniu, z którego on został, podobno ostatnim... człowiekiem... niedźwiedziem?

Stara magia musiała być zaklęta w Księżycowym Sierpie i drogi zapewne był Beornowi, lecz gdy jego ludzie wyrazili żywą chęć posiadania takowego artefaktu, który wszak mógłby pomóc im w plonach i ujarzmianiu doliny, wódz podjął decyzję bez wahania. Aby nie ułatwiać Cieniowi przystępu do ludzkich serc, zapobiec zawiści, zazdrości i dać każdemu szansę, zgodził się, aby corocznie Sierp zmieniał właściciela, służąc każdego sezonu nowej rodzinie. Lecz to, który klan zasłuży na ten zaszczyt, naśladowcy Beorna wymyślili pośród siebie już sami. Ostatecznie pomysł przypadł wodzowi do gustu.

Wczesną wiosną, festiwal ku czci przyszłych plonów, miał mieć miejsce w dolinie, gdzie liczne zabawy i turnieje wyłowić miały kandydatów do otrzymania magicznego narzędzia. Prócz oczywistych korzyści przy plonach, których obfitości sierp był zawsze wybranej rodzinie zwiastunem, festiwal niósł również sławę temu domowi. Kupcy zjeżdżali się z najdalszych zakątków doliny wraz z przedstawicielami klanów, często z całymi rodzinami.

W roku 2948 Trzeciej Ery Słońca, Księżycowy Festiwal tym miejscem był Kamienny Bród. Rodziną posiadającą Sierp był dom Wilifreda, zeszłorocznego wybrańca. To on, na koniec trzydniowego święta, miał dokonać wyboru spośród kandydatów - tego jedynego, któremu sam Beorn miał wręczyć nagrodę wraz z uroczystym błogosławieństwem plonów i pomyślności na cały rok. Wielką popularnością cieszyło się to pierwsze wiosenne święto w młodej tradycji Beorningów.

Po Bitwie o Stary Bród symbolizowało na dodatek odrodzenie. Dolina nie ugięła się. Będą znowu plony. Dla wielu nadarzała się znakomita okazja spotkań, wymiany towarów a klanom, które uczyły się rolnictwa ujarzmiając ziemię, sposobnością do opierania swej gospodarki na rolnictwie odchodząc od zbieractwa, rybołówstwa i myślistwa, jako dominujących form utrzymania. Beorn nie nakazywał nikomu zaprzestania polowania na dzikiego zwierza. O ile jednak niepisanym prawem był zakaz ubijania niedźwiedzi, to trendem było naśladownictwo swego patrona, w sposobie życia. Samotna Skała stała się nowemu plemieniu duchowym miejscem pielgrzymek i medytacji. Coraz liczniej ludzie odchodzili od zabijania zwierząt, hodując dla innych korzyści niż mięso i skóry. Popularnym stawało się również przechodzenie na kuchnie jarską pośród tych, co wyznawać chcieli również w tym aspekcie, filozofię mentora tej krainy.

Kamienny Bród na wiosnę miał wzniesioną, nową palisadę z głębokim rowem naszpikowanym ostrymi palami wokół nasypu z ostrych kamieni u podnóża muru. Solidna brama zastąpiła starą a na wzgórzu wyrosła nawet drewniana wieża z zawieszonym u jej szczytu alarmowym dzwonem.





Mikkel zawitał w ziemie Beorna wraz ze wstającym słońcem. Roch wynurzył się z Elfiego Lasu i mimo zmęczenia złapał w grzywę drugi wiatr pędząc jak źrebak między trawami byle za następne wzgórze. Nim zapadł zmierzch wjechał na warowne podwórze Wschodniej Karczmy, gdzie nic się nie zmieniło, jakby zostawił małych przyjaciół ledwie wczoraj. Dopiero potem został pouczony, że żona Dandiego nie zaokrągliła się ślicznie, lecz spodziewa się dziecka.

Syn Thorlada wiedział o festiwalu w Kamiennym Brodzie, i choć nie umawiał się z Ratharem, to wiedział, że nie zdziwi się, jeśli tam druha zastanie.

Faktycznie, Wszędobylski musiał być wszędzie, gdzie coś ważnego działo się w okolicy. Jakoś tak wychodziło, że sam nie musiał się o to specjalnie starać. Mogła być ku temu okazja, aby oswoić się pośród co bardziej statecznych Beorningów, którym w głowach były plony i praca na roli. A może były to docinki Ennaldy, że mógłby w końcu wykazać się również na polu współzawodnictwa innego niż muskułami jak i pokazać przejawy dobrej woli ku stateczności? Cóż, sposobów na stawanie w szranki było wiele, a dokładniej siedem. Ukochana również była obecna, jak i wiele Ratharowi znajomych twarzy. A czy miał jeszcze inne powody, dla których przybył na festiwal, cóż, on sam wiedział najlepiej. Na razie chyba mógł się czuć ukontentowanym, że ukochana kochała go i przyjęła obietnicę zaklętą w wisiorze blisko serca między piersiami.

Z Irgun Słomianą było w zasadzie nieco jakby prościej. Dała się przekonać rodzinie, że ten sierp mógł im się przydać tak dobrze, jak każdemu sąsiadowi, a nawet lepiej. Bliźniacy na patrolowanie wysłani byli przy Elfim Lesie, gdzie ostatnio napięte były nastroje z ludem Viglunda. Nowością to nie było, choć nieco ironią zarazem, bo niegdyś głowa rodu ze Słomianej Chaty, po złości i zbyt wielu dzbanach trójniaka, zdanie miała niemal przekorne o Jarlu Viglundzie. Ile w tym było prawdy, a ile chowanej zadry wobec Beorna, mała Irgun nie wiedziała, a duża nigdy odpowiedzi nie uzyskała. Padło więc na nią, bo najmłodszy wciąż słabowity był w nogach a zięć rolnik miał aż nadto obowiązków przy rodzinie, choć zdawało jej się, że by chętnie wyrwał się na kilka dni od tych niezliczonych niemal bezsennych nocy w izbie wypełnionej płaczem najmłodszego z rodu. Wyszło na przyjemne z pozytecznym, bo i tak nie zamierzała przecież siedzieć w domu, a już spakowana była w okolice Starego Brodu.

Edda przybyła do Kamiennego Brodu z wieścią do rąk Thainy Avy, jednej ze starszyzny nadrzecznej wioski. Powodów dla zostania miała tyle co gwiazd na niebie i ilu konkurentów do Księżycowego Sierpa. Jakże jednak byłoby sprytnie zwinąć sprzed nosa nagrodę innym wiedziałby ojciec duchowy jej przydomka. Może nawet by to cieszyło bardziej od spełnienia sugestii nowej głowy klanu, że to jest chyba to, czego w tym czasie Pięć Strumieni potrzebować może. Brat wręczył jej nowe siodło i choć miałby okazję osobiście promować swe wyroby, nawiązać kontakty, nowe znajomości, to jednak nie wiedzieć czemu nie chciał uparty. Jakby uwiązanym był nagle do palisady wioski, choć do Elfiego Lasku, to już chadzał z wypiekami bez proszenia i na policzkach czasem też...





Marszałek Festiwalu, Wilifred, którego Mikkel miał okazję poznać wraz z Fanny rok temu, pełnił swą funkcję z zaangażowaniem i powagą, zrozumiale przejęty funkcją. Ze względu na ilość spraw organizacyjnych związanych z obchodami, mężczyzna wzniósł na środku pola namiotów przyjezdnych swój własny. Wygodnym mu to było, gdyż chata Marszałka na końcu wioski stała.

Zasady turnieju były proste. Każdy mógł wygrać tylko jeden sprawdzian. Cudzoziemcy, choć wygrać mogli, nie byli brani pod uwagę przy wyborze, gdyż Sierp musiał zostać w Beornowej domenie, aczkolwiek mogli stawać w szranki jako championi innej rodziny i wtedy choć sławę zbierali sami, prawdziwą nagrodę przekazywano owym Beorningom. Popularnym było, że nawet kilka rodzin łączyło się upraszając lub nawet najmując ich reprezentanta. Tego roku, po Bitwie o Stary Bród, spodziewać sie można było wielu takich pretendentów. Wdów i wciąż rannych mężczyzn był wciąż urodzaj.

Z zapadnięciem zmroku, pierwszego dnia festiwalu, odbywać się miał Wyścig Pochodni. Trzykroć okrążona trasa przez biegnących uczestników gonitwy, pełna była przeszkód w terenie zaś wygrywał ten, kto pierwszy dobiegł z płonąca pochodnią, której nie można było zapalać, jeśli zgasła podczas turnieju w drodze do mety.

Trzy Muszle i Fasola przyciągała wszystkich bystrych uczestników, którzy czuli się pewni swych umiejętności obserwacji szybkich, płynnych ruchów muszli na stole, pod którymi kryła się w swej wędrówce suszona fasola. Tylko ten, kto nie zostanie wyeliminowany przez popełnienie błędu, jako ostatni zostawał zwycięzcą.

Wredny Ludo to była nazwa turnieju i przydomek byka zarazem, nie byle jakiego - wielokrotnego zwycięzcy areny, którą był spory koszar z czterech poziomów przęseł solidnych drągów. W środku zaś stały trzy zagrody. Jedna duża, dla Ludo i dwie o palach wbitych w ziemię tak ciasno, że tylko człowiek mógł przecisnąć się między nimi do środka kojca. One po obydwu stronach placu były i tam kryli się uciekający przed bykiem ludzie. Gdy śmiałek wstępował na arenę, byk wychodził naprzeciw. Choć wygrywał ten, kto zdołał zagonić Ludo do jego boksu, niekwestionowanym do tej pory mistrzem areny był byk. Wredny Ludo mimo wszystko, ani razu nie został wybrany do otrzymania Księżycowego Sierpa, co zdawało się nie robić bykowi różnicy.

Na Szlachetnych Deskach, które wydzielonym były miejscem na podium sceny, gdzie i inne zabawy miały miejsce, uczestnicy stawali w szranki krasomówstwa. Beornowa rezerwa i niechęć do uładzonych zwrotów cywilizowanych konwersacji była powszechnie znana jako "niepotrzebne upstrokacanie mowy kwiatami". Na festiwalu zaś, każdy wiejski orator miał okazję popisać się ku uciesze gawiedzi przed kapitułą sędziowską swymi próbami przegadania współuczestników wybitnie skomplikowanymi konstrukcjami wymyślnych eufemizmów.

Starożytna Gra czekała na miłośników zagadek, na tej samej scenie co konkurs błękitnego języka. Prowadzący turniej oczekiwał podania szeptem w jego ucho prawidłowej odpowiedzi, w której zawierać się miała tajemnica skryta w zadanym przez niego na głoś pytaniu. Dzięki tej formie tłum mógł również brać udział w zabawie.

Obok areny Ludo, było Pole Poszukiwaczy, na które składała się nieurodzajna łąka, która stała odłogiem przy wiosce. Tam, pośród ugoru i chwastów, organizatorzy festiwalu ukryli prócz małych nagród miedzianych monet kilka płaskich kamyków z wyrytym słowem „Księżyc” na ich płaskiej stronie. Trudny był to wyczyn, lecz warty poświęconego czasu, gdyż znalezienie przedmiotu zbliżało zbieracza do przyniesienia do domu Księżycowego Sierpa.

Ostatnim ze szranków w dolinie, był występ na scenie zwany Konkursem Talentów. Każdy mógł być tego dnia skaldem. Pieśni i utwory muzyczne w tradycyjnym repertuarze uczestnika, były nagradzane przez sędziów i zwyciężał ten, kogo występ, aranżacja lub kompozycja, biła na głowę innych pretendentów do Księżycowego Sierpa.

Tylko obcy, cudzoziemcy lub nowi naśladowcy Niedźwiedzia, zastanawiać się mogli, jak pośród tej wojowniczej kultury zabrakło zbrojnych konkursów jak łucznictwo, rzuty oszczepem, nożem, toporem czy pojedynki wojów tudzież gonitwy jeźdźców. Cóż, ten, kto znał Beorna, lub jego lud, nie dziwował się wcale.


 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 27-02-2015, 02:48   #4
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację

Muzyka

Odwiedziny w mieście nad Długim Jeziorem ani nie rozwiały obaw rycerza, ani co gorsza nawet odrobinę nie ukierunkowały go w tym gdzie powinien wyruszyć. Cały czas miał więc tylko jedno. Źródło, w którego początek swój brały prowadzone zimą przez Fanny badania. I nadzieję, że żona jeśli nie wróciła do Dali to zawitała właśnie tam.
Do Esgaroth wyciągnął ze sobą Steinarra. Ostatecznie wszak nie chciał przed bratem niczego ukrywać i w czasie krótkiej drogi opowiedział mu co się wydarzyło i jakie powziął w związku z tym plany. Poprosił o doglądanie domu. I o listy. Gdyby się czegoś dowiedział. Żeby słał. Do Wschodniej i do Rhosgobel. Steinarr oczywiście jak już go obsobaczył za biesiadny wieczór, którego końcówki nie pamiętał, obiecał to uczynić. Potem poszli do gospody “U Bilba”, by znaleźć podróżnych, którzy mieliby zamiar wyruszyć za Puszczę, a dowiedziawszy się, że nikt taki w ciągu najbliższego tygodnia opuścić Esgaroth nie zamierza, skierowali się na Wodny Rynek. Steinarr chciał coś kupić dla Aniki, a Mikkel przed którym stanęła perspektywa samodzielnej podróży, uznał, że i jemu przyda się jakoś przygotować na nieprzewidziane, a bolesne okoliczności. Po godzinie, obaj z sukcesem opuszczali krzykliwe miejsce pełne robiących za stragany łodzi. Steinarr nabył wąski bal dalekowschodniego weluru, a Mikkel puzderko wypełnione dławiąco wonną, ziołową miszkulancją sporządzoną z bobrzego sadła i leczniczych roślin jakie znaleźć można było tylko na bagnach na zachód od miasta. Jakkolwiek egzotycznie to rycerzowi brzmiało i wyglądało, spędził on dość czasu z Iwgarem Pszczelarzem zaufać skuteczności tego specyfiku.
Rankiem dnia następnego bracia rozstali się życząc sobie szczęścia i bezpiecznej drogi. Ale to Steinarr wówczas wydawał się bardziej zaniepokojony.
- Słuchaj… A może jednak zmienisz zdanie? Albo się wstrzymasz trochę... Wiesz jak to z kobietami jest. Dzień nie minie, a ona wróci.
Mikkel uśmiechnął się, po czym złapał brata za kark i przyciągnął jego głowę do swojej tak, że aż się czołami zderzyli.
- Jeśli wróci - powiedział - natychmiast napisz. Raz, drugi i trzeci. Pognam do Dali od razu jak tylko otrzymam wiadomość.


Ostry zimny wiatr dął tego wieczora od strony Gór Szarych. Śnieg, który ze sobą niósł przykrywał powoli surowy krajobraz północnej otuliny Mrocznej Puszczy zatrzymując się dopiero na linii pradawnych sękatych drzew, które tylko kołysały się leniwie jakby zaledwie głaskane mroźnym powietrzem. Do nich właśnie Mikkel, jakkolwiek czynił to niechętnie, musiał się zbliżyć, by dać sobie i zwierzętom wytchnąć od niespodziewanej zimowej zawiei, która strzeliła tym sposobem prztyczka w nos nadchodzącej wiośnie.
Znalazłszy gęstsze zarośla tarniny uwiązał za nimi Rocha i rozbił małe obozowisko. Parujący od, topniejącego na rozgrzanej sierści, śniegu, Bursztyn buszował przez chwilę w chaszczach, ale przywołany przez Mikkela nie zapuszczał się wgłąb lasu. Choć wyraźnie sprawiał wrażenie nim zainteresowanego. Ostatecznie ułożył się obok mężczyzny i z łbem opartym o jego udo wpatrywał w szalejącą zawieruchę. Rycerz zaś okrywszy wcześniej rozkulbaczonego Rocha derką, nie marnował darowanego czasu i przymknął oczy by zaczerpnąć nieco snu. W taką pogodę nie spodziewał się napaści nawet ze strony i tak niespotykanych tu monstrów z Mrocznej Puszczy.
Sen jednak przyjść nijak nie chciał, toteż po kilku chwilach nasłuchiwania Mikkel sięgnął po swój plecak. Zapas racji miał się dobrze. Nie brakowało mu ani prowiantu ani napitku. Tym bardziej po ostatniej nocy, którą gościnnie spędził u lokalnych pasterzy, a której zawdzięczał teraz nieco natrętny zapach wędzarni jakim przesiąkła jego kurtka. Miał tu też nici z igłą, osełkę, przybory do mycia i golenia… ale to czego szukał spoczywało ze względów praktycznych na dnie. Jako przedmiot, którego wyjęcie w najmniejszym stopniu nie będzie musiało być pośpieszne. Była to ołowiana figurka przedstawiająca psa łudząco podobnego do Bursztyna. Znać w niej było dbałość o szczegóły takie jak źrenice oczu, pazury, czy pysk. I nawet bardzo charakterystyczny dla rhovaniońskich psów stepowych kolor sierści dzięki zastosowaniu odpowiednio wymieszanego cynobru z żółtym ugrem, tylko odrobinę odbiegał od oryginału. Ponadto do grzbietu psiej figurki przymocowana była rurka ze zwężeniem przywodzącym na myśl gwizdek. Rycerz przytknął do niego usta i dmuchnął lekko. Figurka wydała z siebie cichy odgłos podobny do psiego wycia. Bursztyn odwrócił się gwałtownie i przekrzywił łeb tak mocno, że cud, że go sobie nie skręcił. Za każdym razem tak reagował. Rycerz uśmiechnął się i podrapał zwierzę za uchem.
- Wszystko dobrze łobuzie - powiedział nie szczędząc nadal jeszcze zaskoczonemu zwierzęciu pieszczot - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. Jak już wrócimy.
Bo wrócą. Wszyscy. Do domu. Gdzie na strychu Mikkel ukrył mosiężnego konia na biegunach i inne stworzone przez siebie figurki. Przypadkiem jakoś tak zimą się złożyło, że się tym zajął. W pamięci nadal miał kupca Baldora i sprzedawane przez niego zabawki. I żal, że żadnej wtedy nie nabył. Cóż więc stało na przeszkodzie by samemu takich nie zrobić? Więc zrobił. Był wśród nich mądry orzeł Galthorn służacy zarówno pomocą jak i radą. Dumny i nieulękły ogier Pens, co się wargom nie kłania. Uparty Gałgan o rozczochranej sierści. Perła najpiękniejsza z koni. Ciekawski, pstrokaty kos Lagorhadron, który najwięcej trudności mu przysporzył. Wielki, groźny niedźwiedź ze wzniesioną łapą. A nawet czarny pająk z Mrocznej Puszczy. Mikkel próbował też odtworzyć Iwgara Pszczelarza, ale że ostatecznie ciężko było go odróżnić od Rathara, a nawet innych Beorneńczyków, ten jeden został w pracowni kowalskiej. Ale z nich wszystkich tylko Bursztyn umiał grać. I tylko jego nie wiedzieć po co, rycerz zabrał tu ze sobą.
Pozwolił przyjacielowi jak zawsze obwąchać zabawkę po czym raz jeszcze w szumiącym od wiatru powietrzu dało się słyszeć psie granie. Tym razem w tarninie pojawił się nawet Lagorhadron, który w czasie wędrówki na dłużej zwykł oddalać się od rycerza.
- Zima to nie Twój czas, co? - sypnął pstrokatemu ptaszkowi kilka ziaren słonecznika z dna kieszeni - Jeszcze dzień, czy dwa i odbijemy na południe. Potem raz jeszcze zobaczymy ziemie lorda Beorna. I kto wie czego się tam dowiemy.
I szczerze mówiąc nie mógł się doczekać tej wizyty. Uporządkowawszy sobie w głowie swoje cele w czasie tej podróży, doznał wrażenia takiego spokoju. Oczywistej słuszności tego co postanowił. I trzymał się tego przeświadczenia jak tonący brzytwy.


Widok Wschodniej Karczmy był niczym aloes na ranę. Miał coś w sobie tak bardzo unikatowego, że aż człowiek wspiąwszy się konno na pobliskie wzgórze, musiał choć na chwilę się zatrzymać. Ciężko było powiedzieć, czy to przez kontrast z surową okolicą, czy może przez jego samą tylko naturę. Tak jednak, czy inaczej jeśli Dinodas Brandybuck zdołał przywieźć tu zza wysokich Gór Mglistych, cząstkę Shire’u, o którym nawet Fanny niewiele wiedziała, to w rzeczy samej można było zachodzić w głowę jak też życie może płynąć w miejscu gdzie takie domy pełne halflingów są jak okiem sięgnąć.
Najserdeczniej przywitał się z Frierem, dla którego na drogę zabrał ze sobą mały bukłaczek ereborskiej przepalanki i wieści spod Samotnej Góry, które krasnolud chłonął z takim samym zapałem i taką samą miną jak przysłuchujące się opowieściom bliźniaki Rodry i Dando, które na oko Mikkela nijak się nie zmieniły od ostatniego spotkania. Rycerz nawet nie musiał pytać później o możliwość przekucia Rocha.
Niemniej radośnie na widok Bardyjczyka zareagował sam właściciel Dinodas Brandybuck, który nawet daleki był od obrażenia się gdy Mikkel mylnie zinterpretował kwitnący wygląd Agaty. Nawet pies Szadrach zdawał się pamiętać Bursztyna i bez wahania odstąpił mu jedną z wystruganych przez Friera zabawek. Chudego kota o chytrym wyrazie wąsów.
Z najbardziej nurtującego go pytania, Mikkel zwierzył się tylko krasnoludowi. A wypytawszy go i dowiedziawszy się o mającym się niedługo odbyć wiosennym Księżycowym Festynie, postanowił po krótkim odpoczynku wyruszyć dalej na południe.


Pierwszą osobą którą odwiedził w Kamiennym Brodzie nie był Ragnacar. Choć ciekawość zżerała rycerza, czy chłopak jest tutaj. I czy w domu? Czy może jako gość wróciwszy do domu po samodzielnych podróżach? Czy pomaga matce? Jak teraz wygląda...
Otrzymał przydomek. Palczasty. Rycerz uśmiechnął się mimowolnie gdy witająca gościa i zapytana o chłopaka, Awa wymówiła to przezwisko. Przewrotne i na swój sposób równie zabawne co odważne. W beorneńskim duchu. Przemienianie ułomności w siłę i przewagę…
Ale nie do niego Mikkel skierował pierwsze kroki. Ruszył do chaty Grimfasta. Lokalnego łuczarza. I dowiedział się tego czego dowiedzieć się spodziewał. Fanny tu nie zawitała. Słabość. Zawód i rozczarowanie. Czego się spodziewał? Ze jeśli przemierzy dostatecznie wiele mil to otrzyma nagrodę?

Słowa Grimfasta docierały do niego jakby z oddali. Wiedział, że je słyszy, ale ich nie słyszał. Były niczym jakiś odległy szum...

- Panie Mikkelu! Człowieku! - łuczarz nie krył już zniecierpliwienia - Słyszysz??
- Tak - odpowiedział Bardyjczyk - Proszę mi wybaczyć. To była ważna dla mnie sprawa. Nie będę już Pana niepokoił Grimfaście. Do zobaczenia na festynie.


Rathar widząc Mikkela ucieszył się tak samo bardzo jak i zdziwił, szybko witając się z człekiem, którego już zwykł traktować jak przyjaciela. Poklepał serdecznie po plecach i na napitek zaciągnął.
- Znów u nas? - zaśmiał się. - Nie wiedziałem, że aż tak bardzo nasze ziemie ci się spodobały. Byłbym zasugerował, że kobiety, ale przecież żonaty! - zaśmiał się Wszędobylski jeszcze głośniej, nijak nie mogąc sobie zdawać sprawy z obecnych małżeńskich stosunków dalijczyka.

- Rathar zwany Wszędobylskim - Zaśmiał się Mikkel na widok druha i ochoczo dał się wieść olbrzymowi. Zaraz też w ślad za rycerzem skoczył Bursztyn. Rudzielec dopadał do Rathara i oszczekawszy go na powitanie bezpardonowo trącił zimnym nosem jego wielką rękę domagając się równie serdecznego powitania - Ciekawe dlaczego mnie Twój widok tutaj nie dziwi. Taki dałeś wtedy popis walki, że zdziwię się tylko jeśliś sam jeszcze nie zaciągnięty na kobierce.
Westchnął nostalgicznie.
- Niby cała zima minęła, a jakby to wczoraj było jak się na brzegu Anduiny sposobiliśmy do obrony, co? - machnął ręką by przegonić wspominkę, bardziej do starca pasującą - A co do mnie to dwie sprawy mnie tu przywiodły. Pierwsza to poselstwo króla Barda. Latem odbędzie się w Rhosgobel duże zgromadzenie i król rad by nie przeszło pominięte w oczach Dali. Druga zaś… - tu choć uśmiech z ust Mikkela nie zszedł gdy rycerz patrzył na nadal dokazującego Bursztyna to ton jego wyraźnie wybarwiła gorzka nuta - Druga przyczyna to Fanny. Zniknęła gdzieś. Potajemnie opuściła Dal. Nie wiem gdzie.

- Do lata czasu dużo, Fanny zaś... - tu olbrzym urwał i Bursztyna za uszami czochrając zastanawiał się. - Widzieć jej tu nie widzieli. Za nią szukasz, czy nie szukasz i tylko przygód wyglądasz, mając nadzieję, że samo się wyjaśni?
Pociągnął Wszędobylski rycerza do namiotu, gdzie wcisnął mu w dłoń duży kufel piwa.
- Ennalda wymogła na mnie, bym jej przyobiecał, że po świecie biegał nie będę i znikać też nie zamierzam. Rolnikiem chciałaby mnie zrobić! - prychnął. - Kobiety to same problemy, ale bez nich nie idzie żyć. Będzie dobrze, stary druhu. Kochała, więc wróci.

Mikkel łyk wziął nader tęgi, bo i chwila minęła nim w końcu usta od kufla oderwał.
- Dobre - stwierdził zadowolony i spojrzał z uśmiechem na Beorneńczyka - A my w tym czasie uratujemy Dzikie Kraje przed jakimś nowym sługusem złego, co? Chciałbym, żeby tak łatwo to wyszło. Ale boję się, że nie przez niewieścią naturę, a przez zasiany w sercu Cień odeszła. I dlatego nie usiedzę w miejscu czekając. Nie dam rady. Wolę szukać. Nawet jeśli nie wiem gdzie.
Na chwilę jakby zmarkotniał, ale zaraz poklepał przyjaciela po ramieniu i zaśmiawszy się szczerze i życzliwie raz jeszcze wzniósł kufel.
- Dość jednak o tych naszych zmartwieniach. Powiedz lepiej, że się zgłosiłeś do konkurencji festynowych. Co prawda chętniej bym z Tobą włócznie skrzyżował i sprawdził, czy nie obrosłeś aby od tych pieśni jakie o Tobie słyszałem i od obiadów sposobiącej Cię do orki Ennaldy. Ale i pościgać się też możemy na przełaj.

- Zgłosiłem się, bez dwóch zdań. Jak nie wygram czegoś, to mnie jedna taka ze skóry obedrze! - znowu się roześmiał, nie wracając już do tematu Fanny. - Na włócznie to możemy zmierzyć się poza konkurencją. Chętnie sprawdzę, czy twoje myśli nadal potrafią być skupione na tym co trzeba.

- Włócznie i tarcze. Do trzech celnych trafień. Na zagonie Ludo. I baczmy lepiej, aby nas Twój teść nie przyłapał.


Dobór reprezentowanej rodziny był tylko na początku trudny. Czyż nie chciałby by zwycięzcą został Rathar, który jak dziesiątką stajań sięgnąć, był mu najbliższym człowiekiem w Dzikich Krajach? Czyż nie życzył dobrze rodzinom Ragnacara i Helmguta? Ten ostatni miał wszak zostać niedługo dziadkiem, co Mikkel w jakiś dziwny sposób znalazł wielce radosnym i gdy się dowiedział, bezzwłocznie poszedł powinszować dziewczynie.
Ostatecznie jednak uznał, że tak jak umie postara się pomóc tym, którzy najbardziej tego będą potrzebować. Padło więc na leciwego staruszka z młodziutką wnuczką. Brynjarra i Dagny z Kamiennego Brodu, który ojca dziewczynki poświęcił w bitwie o Stary Bród. I nie zawahał się zapisać dla nich nawet na konkurs Szlachetnych Desek. Postarał się tylko tak wybrać konkurencje, aby nie rywalizować o zwycięstwo z Ragnacarem.


Koniec końców, jakby pozdrowiony tym znakiem przez los, wygrał tego dnia właśnie konkurs Szlachetnych Desek. I to nie byle z kim, bo między innymi z Panią Gelvirą, opiekunką tej ziemi na tych samych prawach co Beorn był jej strażnikiem, oraz z… Eddą. Płowowłosą księżniczką w rękawiczkach. I choć dziewczyna ta poznana przez niego już lata temu, cechowała się powierzchownością całkowicie i momentami wręcz zastraszająco odmienną od króla Barda, a jej wyznanie dotyczące błękitu krwi miało w tonie coś co nie pozwalało jednoznacznie stwierdzić, czy to przedni żart, czy raczej śmiertelna powaga, nie mógł odmówić temu samemu czemuś co tkwiło w jej spojrzeniu, czy ruchach… najprawdziwszego majestatu.
Ale nie oszukiwał się, że w zwycięstwie nad tymi przeciwnikami zabrakło odrobiny sprawiedliwości, która początek swój brała w dalijskim wychowaniu. Nie było tej przewagi jednak więcej niż ta odrobina. Bo z doświadczenia Mikkela wynikało, że najbardziej ujmującą ludzkie serca cechą jest zwyczajna grzeczna szczerość. Bo tak jak można kwiaty pielęgnować w swoim ogrodzie dla wielkich jak sikorki pszczół, tak i można część ich natury przenieść na wypowiadane słowa. Bez najmniejszej ujmy na męstwie, czy odwadze. A w każdym razie tak na pewno powiedziałby teraz Thorald, Najprawdziwszy z Dalijczyków, który jednak kwiatów na podwórcu nie trzymał.

Bieg pochodni, Mikkel przegrał jako jeden z pierwszych, potykając się o kępę chwastów i wypuszczając z rąk pochodnię, która z sykiem zniknęła w ciemnej gęstwinie. Nie pomogło, że Bursztyn od razu podbiegł, chwycił zgaszone łuczywo w zęby i ruszył w pościg za resztą uczestników. Aczkolwiek mimo dyskwalifikacji, kilka przyjaznych i wesołych głosów rudzielca do końca dopingowało. Zwycięstwo słusznie jednak należało się Ratharowi. Ratharowi Rączemu. Który zakończył bieg tuż przed kobietą, którą Mikkel dałby sobie rękę uciąć, że widział już kiedyś w Esgaroth nad Długim Jeziorem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 27-02-2015 o 02:54.
Marrrt jest offline  
Stary 14-02-2015, 16:29   #5
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację

Lęk odszedł dopiero wiosną.

Irgun wyprostowała się znad szemrzącej wolno wody, patrząc jak resztki brudnych mydlin spływają rzeką, razem z płatami roztapiającego się śniegu i lodu, z okowów którego strumień wyrywał się po mroźnej zimie. Wokół było cicho; gdzieś daleko nieśmiałym głosem odzywały się pierwsze ptaki, jakby nie do końca przekonane, czy panowanie bieli się skończyło; czasem w lodowatej wodzie plusnęła żwawa ryba, lecz świat daleki był jeszcze od radosnego harmideru życia, zwiastującego prawdziwą wiosnę. Niemniej jednak jej nadejście było bardziej niż pewne: wychylające się spod śniegu główki małych kwiatów, drobne tropy gryzoni, klucze ptaków na błękitnoszarym niebie - to wszystko mówiło doświadczonej łowczyni, że zimna odeszła na dobre, a ciepłe dni są ledwo za zakrętem.

Powietrze było chłodne i ostre; z ust kobiety unosiła się jeszcze delikatna mgiełka, kiedy wykręcała ostatnią sztukę odzieży i pakowała ciężkie od wilgoci ciuchy do solidnej balii. Czekała ją powolna wędrówka w kierunku domu - ale uparła się, żeby wiosenne pranie zrobić w płynącej wodzie, a przy okazji nacieszyć się znakami budzącej się do życia przyrody.

Popatrzyła chwilę na spływające rzeką resztki zimy i odetchnęła pełną piersią. Lęk odszedł; tego była pewna. Czarny bluszcz, oplatający jej trzewia obumarł, wystawiony na ciepłe promienie słońca, i nic nie trzymało już jej w paraliżującym uścisku, który kazał niespokojnej kobiecie siedzieć w jednym miejscu, jak przywiązanemu do pomostu łódź. Mogła ruszać znów na szlak!

Oparła ciężkie drewno o biodro i wspięła się na brzeg, ocierając pot z czoła. A potem powędrowała do domu, śpiewając półgłosem radosną pieśń.


Chata Ingwara Słomianego, jej rodzinne gniazdo, była przysadzista i krępa, pokryta darnią i krótką, srebrną trawą, niczym czający się w bagnisku troll, tak inna od długich domów, które dominowały w okolicy. Ojciec wybudował ją całkiem sam, bez niczyjej pomocy i chociaż minęło wiele lat, przez które dom był rozbudowywany i zmieniany, budynek nie utracił wiele ze swojej hardości, wciąż bardziej przypominając przerośniętą lepiankę niż elegancką drewnianą konstrukcję. Dom Irgun stał na niewielkim wzgórzu, otoczony drewnianą palisadą; mała kopia fortyfikacji, które można było odnaleźć w mniej cywilizowanych terenach. Łąki wokół pokryte były jeszcze puchową kołdrą śniegu, podobnie jak małe poletko i sad. Rodzina łowczyni, inaczej niż reszta ludzi Beorna, utrzymywała się raczej z polowania i zbieractwa, niż z rolnictwa i hodowli zwierząt - jeden z powodów, dla którego niechęć do "słomianych łbów" wciąż tliła się w niektórych co bardziej zapalczywych sercach.

Kobieta postawiła balię z mokrym jeszcze praniem na ziemi i wyciągnęła pierwszą rzecz, jaka nawinęła jej się pod ręce, by powiesić ją na rozciągniętym przez podwórze sznurku. Przypadek sprawił, że była to piękna, zielona koszula: mięsista i delikatna jednocześnie, ozdobiona na rękawach i kołnierzu ozdobnym haftem. Rzecz nieco ekstrawagancka jak na dom Beorna, ale tam, skąd pochodziła - zwyczajna. Wszak w Mieście na Jeziorze nie takie cuda można było zobaczyć... czy kupić.

To właśnie nad błękitnymi wodami Długiego Jeziora, przed zimą, kiedy jesień złociła liście drzew, zakiełkował w Irgun ten lęk, który dziś tak szczęśliwie odszedł. Gdzieś w karczmie, między jednym kuflem pienistego trunku a drugim, wśród śmiechów, pokrzykiwań i chóralnych śpiewów, kiedy odpoczywała po ciężkim dniu spędzonym na rybackiej łodzi przyszedł do niej mały, czarny kłębek strachu, kiedy ktoś przy barze rzucił plotką o "wielkiej bitwie na Starym Brodzie". Nie usłyszała szczegółów; znajoma nazwa obudziła w niej jednak sumienie i wspomnienie porzuconych obowiązków. Piwo już nie smakowało tak bardzo, radosny gwar stał się męczącym hałasem; zagadnęła mężczyznę przy barze o nowiny znad Anduiny, a potem niczym otumaniona jakimś złym czarem, krążyła po okolicy, wszędzie wypytując o kogokolwiek, kto znałby bliższe szczegóły bitwy.

Jednak im więcej wiedziała, tym mniej była pewna. Owszem, Beoringowie wyszli z potyczki zwycięsko, ale co wcześniej mogli zdziałać najeźdźcy? Czy to był jedyny podjazd, czy potem przyszły następne? I najważniejsze z tych wszystkich pytanie, na które nikt nie znał odpowiedzi - czy jej rodzina jest bezpieczna? Czy bracia przeżyli stracie - bo że brali w nim udział, Irgun była bardziej niż pewna - czy też podzieli los ich ojca, który poległ w Bitwie Pięciu Armii? Te i inne pytania, krążące wokół jej głowy niczym ćmy wokół świecy, nie dawały jej spokoju, zamieniając beztroski pobyt nad Długim Jeziorem w korowód wyrzutów sumienia i rzucanych samej sobie oskarżeń.

Nie powinna opuszczać rodzinnych okolic, porzucać swojego - z takim trudem wypracowanego - dziedzictwa. Kiedy wyglądało na to, że zaczyna odnajdować swoje miejsce w społeczności Beorningów, Esgaroth i Dale uwiodły ją swoim czarem, każąc zostawić dom i wybrać mieszkanie nad Długim Jeziorem. Zapragnęła wrócić; wrócić jak najszybciej i na własne oczy upewnić się co do losów swojej rodziny. Jak na złość jednak, nikt nie wybierał się do dziedziny Beorna, a samotna podróż tak długim szlakiem równała się samobójstwu...

Irgun pokręciła głową, przypominając sobie cały ten mętlik w swojej głowie, kiedy miotała się po Esgaroth, usiłując znaleźć sposób, by jak najszybciej wyrwać się w kierunku domu. Koszula powędrowała na sznurek; zanim sięgnęła po następną rzecz, ktoś zawołał ją od progu. Stojąca w drzwiach chaty kobieta podobna była do Irgun niczym kropla wody; wysoka, wyprostowana, z długą "kosą" złotych włosów sięgającą za biodra. Była szczuplejsza niż łowczyni, a w kącikach oczu i ust zaczęły zbierać się drobne, delikatne zmarszczki. To była Ofala, jej starsza siostra. Niedawno została mamą; jej twarz, zazwyczaj surowa i poważna, miała w sobie nutkę łagodności i ciepła, kiedy spoglądała na trzymane w rękach dziecko. Zza niej wynurzył się czarnowłosy, zarośnięty mężczyzna o nieco dzikim spojrzeniu - Evrik, jej mąż.

- Przeziębisz się - powiedziała Ofala kategorycznym tonem. Mimo upływu lat - a może właśnie dlatego - pierwsza córka Ingwara nadal uważała, że musi opiekować się swoim "niepoważnym rodzeństwem" i czasem była bardziej uciążliwa niż wyrozumiała Helva, ich matka. - Zrobiłam grzane wino z reszty tych zapasów, które przywiozłaś. Napij się na rozgrzewkę. - Ofala przepuściła Evrika, który przeszedł przez podwórze i podał Irgun parujący kubek. Ta z wdzięcznością przyjęła podarunek, grzejąc palce i wydychając z błogością ciepły, korzenny aromat.
- Będę musiała wyprawić się po nowy zapas! - zaśmiała się, powodując, że siostra skrzywiła się wyraźnie - Zdrowie Gwiny, mam nadzieję, że jej też jest tak samo ciepło, jak mi... - uniosła kubek w górę i upiła solidny łyk, czując jak przyjemne uczucie rozchodzi się od żołądka po całym ciele.


Gwina... być może przedsiębiorcza handlarka winem z dalekich krain nie zdawała sobie z tego sprawy, ale jej pojawienia się w życiu Irgun był prawdziwym wybawieniem. W Gwinie musiało płynąć więc szalonej, awanturniczej krwi niż tej spokojnej, kupieckiej - kto zdrowo myślący bowiem wpadłby na pomysł, by zamiast sprawdzoną drogą wzdłuż gór próbować przekroczyć Mroczną Puszczę w jej najwęższym miejscu? Droga ta, choć szybsza, była doprawdy podróżą przez nieznane - i groźne - tereny, na których wciąż zalegał Cień, a po lasach snuły się pomioty Nekromanty. Nikt więc nie kwapił się do pomocy w tak ryzykownym przedsięwzięciu, ale Irgun szybko pozbyła się jakichkolwiek wątpliwości - tylko podróż z tą karawaną dawała jej szansę na prędkie odwiedzenie domu. Dołączając do małej załogi nie uważała na początku, by - pomimo krążących wśród ludzi opowieści - ta podróż była szczególnie trudna czy uciążliwa. Była wszak zaprawioną w bojach z przyrodą podróżniczką, która z niejednego pieca chleb jadła - i przeżyła więcej niż wielu z przechwalających się po karczmie awanturników. Kilka razy spotkała swój koniec, twarzą w twarz, tak blisko, że czuła nadchodzącą na nią ciemność. Jak wtedy, kiedy załamał się pod nią lód na rzece, a ona wpadła w lodowatą topiel z całym podróżnym bagażem, który ściągał ją niczym kotwica w dół. Albo wtedy, gdy po długim pościgu za starym, upartym odyńcem, przyparta do ściany bestia rzuciła się na nią, wyrywając w jej udzie paskudna ranę; cudem tylko nie wykrwawiła się na śmierć.

Lecz te wszystkie paskudne momenty, wpisane w jej fach jako niezbywalne koszty bycia wolnym ptakiem, blakły wobec strachu, który gnał Irgun naprzód, kiedy karawana mozolnie drążyła sobie drogę wśród ciemnych drzew Mrocznej Puszczy. Strachu o rodzinę - i to, co zobaczy, kiedy wreszcie dotrze na miejsce. Czy niebezpieczeństwo zostało na pewno zażegnane? Czy może nad Anduiną dopalają się właśnie dymiące zgliszcza?

A przecież, gdyby nie ten zakopany pod sercem lęk, podróż mogła być jednym z przyjemniejszych wspomnień z jej życia; bez niespodzianek, przez nieznane, ciekawe tereny, w zacnej kompanii... Biedny Waleran! Jak Irgun miała wytłumaczyć mu, że jego awanse - ujmująco proste i niewinne - przyjęłaby z radością, ale w zupełnie innych okolicznościach? Że gdyby nie to, że *musiała* wrócić do domu, z chęcią uległaby jego namowom i zimę spędziła we Wschodniej Zatoce? Zajmowało ją zupełnie co innego, i choć wtedy nie patrzyła na to z tej strony, dopiero później uświadomiła sobie, że jej chłodne zachowanie musiało zranić uczucia młodego drwala. Może kiedy przyjdzie im się spotkać następnym razem, los będzie dla nich obydwojga łaskawszy?

Całe szczęście w drodze nie spotkały ich większe kłopoty niż jedna potyczka z przerośniętymi pająkami, jakie uznawała mroczny cień puszczy za swoje tereny łowieckie. Drużyna sprawnie dała sobie z nimi radę - jak na tak okropnie wyglądające istoty, pajęczaki były nadzwyczaj tchórzliwe i zwiały, napotkawszy zorganizowany opór - zostawiając po sobie kilka wyżartych jadem dziur na ubraniach, jednego rozszarpanego kuca i pęknięte beczki. Część z ich drogocennej zawartości użyźniła ziemię Mrocznej Puszczy; resztę Gwina rozdała swoim ludziom, bo nie zostało wystarczająco dużo, by był z tego jeszcze jakiś profit. To właśnie to wino piła teraz Irgun na mrozie, przywołując wraz z jego smakiem kolejne wspomnienia.

Oddała wciąż ciepły, ale już pusty kubek Evrikowi i sięgnęła po kolejną sztukę odzieży. Na samym dnie balii zaplątał się zwój zszarzałych bandaży, wciąż mających na sobie rdzawe plamy krwi i żółtawe, tłuste ślady po leczniczych maściach, które nie chciały zejść pod najsilniejszym ługiem. Ale to były zaledwie wspomnienia tego, co szczęśliwie przeszło; w domu Ingwara te skrwawione strzępki tkaniny nie były już więcej potrzebne.


To była pierwsza rzecz, jaką zobaczyła, wracając do domu: suszące się na podwórku szarpie i okrwawione prześcieradło. Strach zawładnął Irgun silniej niż nigdy dotąd; kolana ugięły się pod nią niebezpiecznie, i dopiero widok Wulferda - jej najmłodszego brata - uwolnił z niej strumień łez ulgi. Bitwa od Bród - inaczej niż poprzednia wielka potyczka - okazała się łaskawą i nie zabrała nikogo z rodziny Irgun. Wulfred paskudnie oberwał i przez długie miesiące nie mógł dźwignąć się z łóżka, ale wylizał się w końcu z ran, choć nie odzyskał jeszcze pełni zdrowia. Pozostali dwaj bracia - bliźniacy Beranald i Berangar wyszli z bitwy bez szwanku, choć walczyli w samym jej środku. Przenieśli się bliżej Samotnej Skały, bliżej dużego zgrupowania Beornowych wojów - i Irgun nadal martwiła się o ich los.

Całą zimę spędziła opiekując się rannym, pomagając Helvie i Ofala w gospodarce i cały czas mając uważanie na to, czy niedobitki armii Valtera nie czają się gdzieś w dziczy, gotowe uderzyć na bezbronne domy w dogodnym dla siebie momencie, kiedy zima utrudniała wymianę wieści między ludźmi i nadejście posiłków. Ale nic takiego się nie stało; z każdym kolejnym dniem zimy, który Irgun spędziła, krążąc jak pies wokół swojego rodzinnego obejścia, czuła jak ciężar strachu powoli maleje. A teraz, kilka dni po tym jak słońce uwolniło rzeki z okowów lodu, poczuła, że jej rodzina jest znów bezpieczna, a ona sama - wolna od krępujących zobowiązań.

Skończyła wieszać pranie, obstukała miskę z resztek wody i pogwizdując pod nosem, weszła do domu. Wnętrze było przytulne i ciepłe; kiedy mieszkali tu w siedem dusz, chata wydawała się zbyt mała, ale dla pięciu osób - i niemowlaka - była w sam raz. W środku było wręcz gorąco; w umieszczonym centralnie palenisku wesoło trzaskały solidne szczapy, a tańczące po ciemnych ścianach płomienie ożywiały zawieszone na ścianach myśliwskie trofea: poroża jeleni, szable dzików... i niedźwiedzie łby. Po śmierci ojca i zbliżeniu się do Ennaldy Irgun zaprzestała polowania na tych władców dziczy, ale wcześniej z jej ręki zginął niejeden niedźwiedź - a głowa pierwszego przez nią zabitego, brunatnego samca, nadal wisiała na honorowym miejscu. Ingwar nie miał oporów przed zabijaniem niedźwiedzi - za skóry których płacono szczodrze - a nawet, jak potem skonstatowała Irgun, czynił to z jakimś mściwym zacięciem. Co, rzecz jasna, nie przysparzało ani jemu, ani jego dzieciom dobrego imienia wśród Beorna i jego ludzi. To były jednak dawne dzieje; ojciec odpokutował swoje winy bohaterską śmiercią w Bitwie Pięciu Armii, a jego rodzina powoli odzyskała swoje miejsce wśród Beorningów.

Ofala krzątała się gdzieś w głębi domu; Evrik usypiał dziecko. Przy ogniu siedział tylko Wulfgar, wyciągając do przodu okaleczone nogi. Ciało może wciąż miał słabe - nigdy zresztą nie cieszył się dobrym zdrowiem - ale w jego świetlistych oczach przeglądał się bystry umysł. Jego ręce pracowały zręcznie i szybko, a spod palców sypały się skręcone wiórki jasnego drewna. Strugał jakąś figurkę; od kiedy musiał spędzić zbyt wiele czasu w łóżku, snycerka stała się jego sposobem na zabijanie czasu i pomocą podczas rozmyślań. Irgun nie chciała rozpraszać brata; rozdziała się ostrożnie przy wejściu i po cichu ruszyła w głąb domostwa, gdzie w solidnej skrzyni miała odłożony swój podróżny dobytek.

Wyciągała i kładła na łóżku kolejne rzeczy: solidne, wzmacniane skórzanymi łatami spodnie, grubą koszulę, znoszoną, ale wciąż ulubioną pelerynę... Na koniec dobyła z dna skrzyni mocną, skórzaną kurtę; pogładziła gładką powierzchnię twardej skóry, przeplotła na nowo rzemienie i uśmiechnęła się lekko; może przez to siedzenie w domu przez zimę nie złapała na tyle sadełka, by wciągnięcie na siebie pancerza było męczarnią. Wszystko leżało gotowe do spakowania i wędrówki; do jutrzejszego poranka wyschnie jeszcze ostatnia para onuc, a Irgun zrobi przegląd wnyków i haczyków na ryby, a potem... potem...

Odwróciła się - może nieco zbyt gwałtownie - kiedy usłyszała za sobą szuranie kroków i tłumiony kaszel. Helva, jej matka, stała kilka kroków dalej, przyglądając się poczynaniom córki z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Irgun poczuła się nagle bardzo, bardzo głupio, niczym dziecko przyłapane na rzeczy, której nie powinno absolutnie robić. Dawno już minął wiek, w którym bez szemrania słuchała się słów rodziców i przerastała swoją rodzicielkę o dobrą głowę, a jednak wciąż spojrzenie szarych oczu Helvy, choć wyblakłe i zmęczone, potrafiło zadziałać na nią lepiej niż jakiekolwiek ostre słowo.
- Matko, ja... - zaczęła, ale Helva tylko pokręciła głową.
- Jesteś zupełnie jak ojciec. Gdyby nie dzieci, uciekłby na koniec świata - starsza kobieta uśmiechnęła się lekko - Wiem, że jak przychodzi wiosna, nie możesz już usiedzieć na miejscu. Nie martw się; damy sobie radę. Możesz iść. Zima za nami; nic się już złego nie stanie.
- Nie wybieram się daleko... - odparła zmieszana Irgun, ale w łagodnym spojrzeniu Helvy wyczytała, że jej matka i tak wie lepiej, jak kończą takie deklaracje. W przeciwieństwie do Ofali, Irgun wdała się raczej w Ingwara, który - mimo upływu lat i trudów, z jakimi borykał się przez całe życie - nigdy nie zatracił nuty awanturnictwa. Helva wolałaby zapewne, gdyby i Irgun osiadła w końcu w domu, znalazła męża, dochowała się dzieci... ale jak miało by to się spełnić, skoro łowczyni była w ciągłym begu, poszukując wciąż nowych miejsc i doznań? Pozostawało więc tylko czekać...


I tak, wczesnym przedwiośniem, kierowana długimi promieniami złotego słońca, Irgun Słomiana wyruszyła po raz pierwszy tego roku na nowy szlak. Z początku faktycznie nie wyprawiała się zbyt daleko, zwiedzając tylko znane jej miejsca i sprawdzając, co zmieniło się na bliskich jej drogach. Odwiedziła braci w okolicach domu Beorna i odnowiła dawne znajomości. Lecz im dni stawały się dłuższe, a powietrze cieplejsze, tym dłużej nie było jej w domu, i wędrowała coraz dalej - do Starego Brodu, gdzie założyła sobie tymczasowy obóz i dalej, wzdłuż rzeki. Ptaki śpiewały już pełną piersią, ziemia zieleniła się kobiercem trawy i pierwszymi kwiatami, a Irgun łowiła ospałe jeszcze ryby, pluskała się w czystej wodzie i snuła coraz śmielsze plany wypraw na koniec znanych jej map. To miał być dobry rok...


 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 18-02-2015 o 13:57.
Autumm jest offline  
Stary 17-02-2015, 17:10   #6
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Pióro trzasnęło zostawiając na pergaminie irytującą plamę inkaustu. Poznaczonymi ciemnym granatem dłońmi wyrzuciła je na bok i szybko sięgnęła po następne. Ustami poprawiła zaimpregnowaną lotkę i wróciła do urwanego zdania. Nie minęło kilka chwil, a notka odfrunęła w kierunku stosika jej podobnych, który zaczynał już piętrzyć się obok biurka. Z tuby wyjęła następny pergamin. Słowa same z niej spływały. Szybsze niż myśli. O krok wyprzedzające szafirowe oczy, które galopowały między pergaminem, a rozłożonymi na ekranach wielkimi krasnoludzkimi księgami, których zaśniedziałe inkatenacje pochodziły z setek lat przed nastaniem Ery Smoka. Szybsze nawet niż serce Kronikarki, którego wartki rytm wypełniał ciało ekscytacją i podnieceniem. Wnioski, fakty, powiązania… Całe sieci ukrytych przed okiem człowieka prawd, których wielkość wykracza poza wszelkie wyobrażenia. Których wielowiekowość przysłaniała krótki epizod Smauga Złotego. Przeplatała w jednym kręgu Cień i Wolne Ludy Północy. Stojąc ponad wszystkim. I mimo to pozostając niezauważoną. Objawiając się jedynie w drobiazgach. Takich jak czarny nóż u pospolitego łuczarza z leśnej osady…
Drzwi zaskrzypiały. Do środka ereborskiego skryptorium wszedł sędziwy krasnolud. Brunatny kaptur, oraz popielatą brodę miał obficie przyprószone śniegiem. Nie odezwał się. Ona również. Nadal pisała.
Podszedł do dwóch mosiężnych kandelabrów i w miejsce zimnych już i wypalonych resztek ogarków, założył nowe świece. Dopiero teraz poczuła jak bardzo od półmroku piekły ją oczy.
- Czas już Pani Fanny - powiedział - Musisz odpocząć.
- Nie - pokręciła głową, której jednak nie uniosła nadal kończąc notatkę - Nie potrzebuję. I jeszcze kilka innych ksiąg chciałabym zobaczyć. Tu gdzieś wypisałam tytuły…
- Pani Fanny, jest środek nocy. Czas wrócić do domu.
- Ale naprawdę nie jestem…

Urwała. Bo dopiero teraz poświęciła chwilę by spojrzeć na ereborskiego kronikarza, na którego twarzy malowała się troska. I na skryptorium. Całe wyścielone jej notatkami, mapami i pergaminami.
Odłożyła pióro jakby zawstydzona. Przyłapana. Przygryzła dolną wargę, wstała od biurka i zaczęła zbierać zostawione przez siebie rzeczy.
- Bardzo przepraszam. Nie chciałam nadużyć gościnności.
Krasnolud pomógł jej z notatkami pozostawionymi na biurko. Po te na podłodze się nie schylał. Nie przez premedytację jednak. Wiedziała już, że cierpiał na plecy.
Pod koniec wyjął z pliku pergaminów ten, na którym zapisała brakujące jej do dalszych badań tytuły.
- Przyjdź Pani po nie do mnie. - mruknął zza gęstej brody - Ale za tydzień - Zawahał się jakby niezadowolony z tonu jakim to powiedział - Spis zbiorów jest nadal niekompletny...
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.


Bursztyn przywitał ją w progu swoim zwyczajowym sposobem. Wskakując przednimi łapami i pyskiem próbując sięgnąć jak najwyżej by polizać swoją panią po policzkach. Oczywiście tuby z notatkami przy tym musiały jej upaść. A wolała nie budzić męża.
- No już, już… Lepiej? - powiedziała jedną ręką zbierając pergaminy, a drugą drapiąc rudzielca za uchem.
W sypialni było cicho. Przebrała się. Wsunęła pod kołdrę. Przylgnęła do mężowskich pleców. Przez chwilę myślała o tym, że go kocha. Że chciałaby go obudzić i się z nim podzielić dzisiejszymi odkryciami. To było takie przyjemne. Nie mieć w końcu tych wątpliwości co niegdyś. Jednocześnie mieć go przy sobie i nie bać się. I zamiast lękiem żyć głodem dnia następnego i tego co może wówczas odkryje. Miała tydzień na przestudiowanie sporządzonych dotychczas notatek i wypracowanie kolejnych wniosków. A także…
Odpływając myślami, ułożyła się na plecach. Uśmiech malował się na jej twarzy gdy wbitymi w strop oczami wodziła po sekretach Rhovanionu…


Tydzień później pokłócili się. Ale nie tak jak zawsze. Nie kilkoma zbyt prędko wypowiedzianymi słowami i ciszą zwróconych do siebie pleców. Krzyczał na nią. Nie pozostała dłużna. A może było na odwrót? To już nie miało znaczenia. Nie rozumiał. A ona musiała to robić, żeby go nie nienawidzić. I co ważniejsze była Kronikarką. Nie mogła tego tak po prostu zostawić. Okłamywać siebie i jego. Tak okrutnie, tak dużymi słowami. Domem. Rodziną. Dziećmi. Ale to była jej krew, jej dziedzictwo i jej wybór. Takich rzeczy nie można się wyrzec. A jak ktoś twierdzi, że tak robi to jest albo tchórzem o życiu pozbawionym znaczenia, albo kłamcą wobec samego siebie i tych którzy pragną jego miłości bez kłamstwa. Kłamcą. Przeklętym kłamcą!
Przed płaczem uratowały ją obiecane przez ereborskiego Kronikarza księgi. Uratowały i uspokoiły.
Taka była prawda. On był Wędrowcem. A ona Kronikarką. Większej ilości słów ten rozdział już nie wymagał.






Świtało. Wpadające przez okna pierwsze promienie słońca rozświetlały unoszący się we wnętrzu głównej izby całun karczemnego kurzu. Można było obserwować tor lotu dowolnej drobiny. Jak na przemian to unosiła się to opadała. Tańczyła w świetle, lub znikała w cieniu ścian. A czasem jakby porywana niewyczuwalnym w zatęchłym wnętrzu wiatrem, uciekała przez okno izby, prosto na ulicę budzącej się ze snu Dali.
Ostatni z biesiadników, ciemnowłosy bardyjski rycerz siedział przy samym kontuarze opierając się oń na przedramionach. Z obróconą na bok i jakby zbitą ciężarem nocy ku dołu głową i uparcie wbitemu w okno i wstający za nim ranek, spojrzeniu, nie sprawiał jednak wrażenia pijanego. Jakby na złość miejscu, w którym zabawił. I na złość jemu samemu.


- Zostaw… Pozwól mu to zrozumieć.
Jej głos brzmiał mądrze. W taki sposób w jak brzmią książki. Jakby już gdzieś ktoś kiedyś spisał taką historię.
A jednak stojąc obok niej i patrząc na odbiegającego w stronę tłumu pakujących się właśnie pobratymców Ragnacara, czuł gdzieś w głębi siebie jakiś mrok. Jakiś fałsz. Chłopiec, którego poznał wtedy nieopodal kurhanu Rathfica odszedł bowiem w przeszłość. We wspomnienia i w zapisane dłonią Fanny kartki Kroniki Dzikich Krajów. Tego dnia gdy zaznał pierwszej konsekwencji swojej decyzji raniąc strzałą pozbawionego sumienia grasanta i sługę, większego od siebie sługi Cienia, Othberta. Przypieczętowując swój los z wartkimi wodami historii, które swym nieposkromionym nurtem gnały ku Bitwie o Stary Bród.
Młody Ragnacar sobie tego nie uświadamiał. Na pewno nie. Ale tym razem wróci do Kamiennego Brodu jako mężczyzna. Okaleczony. Zraniony. Oziębły. I twardy. Jak serce Dzikich Krajów. Mężczyzna, który mimo swego młodzieńczego jeszcze wieku był mu przyjacielem.
A gdy przyjaciele w złości i nieporozumieniu się rozstawali, Cień Mrocznej Puszczy uśmiechał się. Szeroko i tak wyczuwalnie, że Mikkel od razu pożałował, że posłuchał Fanny. Fanny, która jak zwykle miała rację.
- Bywaj zdrów Ragnacarze…
Tego samego ranka wyruszyli z Fanny odwiedzić grób Iwgara Pszczelarza.


Bardyjczyk uniósł się na stołku i wyciągnąwszy się, sięgnął pod szynkwas z drugiej jego strony. Wymacać kolejną butelkę nie było trudno. Odkorkować również. Nie łudził się, że to będzie ta, która da mu to po co przyszedł tu wczorajszego wieczora ze Steinarrem. Dwóch braci w dobrych nastrojach z brzęczącymi groszem trzosikami. Mile widziani przez oberżystę. Chętnie obsługiwani przez karczemne służki. I jeszcze chętniej udzielający się w śpiewach i tańcach, o które trudno tego wieczora nie było przez wzgląd na coraz liczniejszych w Dali gości z odległego Dorwinionu z wina i pieśni sławnego.
Mijające jednak wczoraj godziny, miast zatracenia przynosiły tylko coraz intensywniejszy natłok ciężkich refleksji. Póki Steinarr trzymał się na nogach, a karczma huczała od zabawny, łatwo dawało się go zagłuszyć. Nawet nie zwracać nań uwagi. Teraz już nie było ani sensu, ani sposobu by się bronić. A Bardyjczyk uciekać przed porażką nie zamierzał. Co więcej nawet zdawał się czerpać ze stawania wobec niej jakąś satysfakcję.
Napełnił stojący przed nim pucharek i uniósłszy go w powietrze jakby pozdrawiając kogoś i przechylił do ust.


- Spokój jego duchowi!
Lord Beorn wzniósł swój garniec miodu w górę, a w ślad za nim szybko poszli jego thainowie i zebrane tego wieczora na Carrock głowy anduińskich klanów. Wzniosło też kielichy małżeństwo z Dali, oraz Helmgut i wielu innych Beorneńczyków.
- Spokój! - powtórzył lord Beorn - Albowiem jakiekolwiek błędy popełnił, jako mieszkaniec Kamiennego Brodu, świadectwem czynów swych i własną śmiercią, błędy wszelkie w moich oczach odkupił. Za Odericka!
Brunhilda również była tu obecna. Jej oblicze było nieruchome. I mokre od łez. I jeśli się nie mylił to i Fanny wydawała się smutna. Nie jednak za kogoś kto zmarł. Bardziej za kogoś kto nadal żył.
- To nic - szepnęła mu w odpowiedzi na pytające spojrzenie. Uśmiechnęła się. Ale w jej oczach również szkliły się łzy. Tego dnia w tęsknocie i żalu nie było tego dziwnego piękna, które urzekło ją podczas pierwszych odwiedzin w domu Beorna.
Zaraz po toaście podniósł się Helmgut. Wielki woj o prostej twarzy minę miał zaciętą. Usta ściśnięte. Spojrzenie wbite w stół. Zapadło milczenie. W końcu odezwał się. Najpierw niewyraźnie, jednak z każdym zdaniem coraz mocniej. To co mówił dotyczyło Odericka. Jego osiągnięć. Było w zwyczajach ludów północy dobrze wspominać zmarłego. To co jednak Mikkela od razu uderzyło to pierwsze wypowiedziane przez olbrzyma słowa. “Syn mój…”
Czy zawiódł tego dnia gdy wysłał go z Ratharem nad rzekę? Czy Oderick mógł samodzielnie ujść z rąk Valtera?
Wątpliwości. Dzisiejszego dnia nie męczyły go już tak jak wtedy gdy się dowiedział o śmierci młodzieńca. Czas wszak uczy człowieka z większym rozsądkiem patrzyć na przeszłość niż na teraźniejszość i gdzieś głęboko w sercu Bardyjczyka pojawiało się przekonanie, że Oderick choć niczemu winien nie był, pisane mu było stać się owym wspomnianym przez Fanny kamyczkiem większej historii. A jego tragiczny w skutkach wypadek w walce z Rathfikiem był pierwszą drobiną, dzięki której Stary Bród pozostał w rękach Wolnych Ludzi Północy. Co było na swój okrutny sposób dobrą wróżbą na przyszłość.
Tym bardziej, że porażka bandytów Valtera w bitwie, nie była odniesionym wtedy jedynym zwycięstwem.
Opatrywany po bitwie przez córkę Helmgut znów wyglądał jakby miał dla kogo żyć. A Brunhilda nie była już tylko samotną wdową, której jednym towarzyszem będzie własny cień.
- Za Odericka - powtórzył raz jeszcze na zakończenie przemowy olbrzyma z Kamiennego Brodu, Lord Beorn, wznosząc garniec z miodem - Syna Helmguta.


Odstawił pusty kubek. Leżący u podstawy lady rudy pies uniósł łeb i spojrzał na mężczyznę pytająco. Ten w odpowiedzi patrzył przez chwilę na niego po czym zeskoczył z wysokiego karczemnego zydla. Świat zakołysał się pod zastałymi nogami. Na tyle mocno, że rycerz musiał poświęcić drobną chwilę na odzyskanie pełni władz nad członkami. Chwilę, po której wyprostował się niemalże dumnie. Wyciągnął z trzosika kilka ocalałych monet i zostawiwszy je na ladzie, ruszył w kierunku wyjścia. Pies zerwał się na ten widok. Trąciwszy dłoń mężczyzny mokrym nosem, radośnie wybiegł na zewnątrz. Dal przywitała ich obu rześkim wiosennym powietrzem, które słaby zimny wietrzyk przyniósł od północy. Był środek marca 2948 roku III Ery Światła. Drugi dzień w nowych dziejach miasta, którego nie mogła opisać żadna Kronika.






Nie miał żadnych śladów. Postarała się o to. Jedyne jej notatki jakie znalazł w koszu na śmieci nie miały w sobie niczego co mogłoby go jakoś naprowadzić na miejsce gdzie szukać. Nawet rozmowa z ereborskim kronikarzem nie przyniosła żadnych efektów. Krasnolud potrafił mu wskazać księgi, które studiowała, ale przyznał, że swoimi wnioskami i odkryciami się z nim nie dzieliła. Nowoprzybyli podróżni w dalijskich karczmach również nie przypominali sobie by ją gdzieś widzieli. Także poczyniony przez Lagorhadrona ptasi zwiad wieści nie przyniósł. Przepadła niczym za sprawą jakiejś złej magii. Jak kamień w wodę. Zostawiając mu tylko karteczkę z jednym słowem: “Przepraszam”.
Dlatego dzień później straciwszy nadzieję poszedł się upić ze Steinarrem w ich ulubionej gospodzie. Oczywiście niczego bratu nie powiedział. Nie chciał już działania, żałowania i pomysłów. W ogóle nie chciał o tym myśleć. Przynajmniej przez ten jeden dzień…

Następnego dnia przygotował się sam do wyjazdu. Zgłosił to królowi Bardowi, który ongiś wyraził wdzięczność rycerzowi za jego czyny za puszczą. Nie śmiał jednak, choć słowa pchały mu się na usta, prosić o wstawiennictwo króla w swojej prywatnej sprawie. Szczęśliwie, czy to przez wzgląd na bezcenność rodu Kronikarzy, czy może ze wspomnianej wdzięczności nie musiał. Król jak widać rozumiejąc w czym rzecz, sam z siebie zaproponował by Mikkel reprezentował królestwo Dali w krajach za Puszczą podczas Zgromadzenia Ludów w Rhosgobel. Mikkel bez wahania na to przystał. Imię takiego Patrona jak Bard na królewskim piśmie w niektórych miejscach może okazać się bezcenne. Już na samo zakończenie rozmowy król, gdy faktyczna audiencja dobiegła końca, zasugerował też, że w zgromadzeniu może brać udział wiele osób o bardzo rozległej wiedzy i daleko sięgających znajomościach. Jak choćby sam Radagast Bury, który najwięcej wie o tym co się dzieje w dziczy Rhovanionu...
Rycerz podziękował i obiecał wypełnić swoje zadanie. Po drodze jednak miał też w planie odwiedzić Esgaroth i tamtejszego bibliotekarza, z którym Fanny wymieniała korespondencję listową.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 17-02-2015 o 23:46.
Marrrt jest offline  
Stary 21-02-2015, 18:21   #7
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację


Kiedy spóźniała się już trzeci dzień, zmniejszył sobie racje, by oszczędzić żywność. Jeszcze był dobrej myśli. Zdarzało jej się już minąć z ustalonym terminem o parę dni, jak ostatnim razem, gdy – jak mówiła – wilcza wataha przeszła przez rzekę i wszyscy z osady za brodem, którzy umieli trzymać włócznię czy łuk, ruszyli na polowanie. Tak, pewnie stało się coś ważnego i musiała zostać. Przyjedzie niedługo. Będzie się śmiała, grała na kobzie, śpiewała o tym, jak Fram zabił Scathę, i jak Borondir Udalraph przywiózł Eorlowi Czerwoną Strzałę. Obie pieśni urwą się w połowie, bo w otoczeniu wygnanego z Marchii Garulfa nie było skaldów i nie było komu ich pamiętać, a Eothain też nie znał słów, choć znał obydwie historie. Potem Edda opowie, co porabiają jej rodzina i przyjaciele, a potem znowu zacznie mu suszyć głowę. O Rohan i o Eorla, o Valtera Krwawego i wszystkich dawnych i obecnych królów, nawet jeśli sama nazwie ich fałszywymi, do późna w nocy, aż mu łeb spuchnie i zacznie ćmić tępym bólem. Jeśli przywiezie miód albo wino, to się spiją oboje i ból będzie mniejszy. Edda co prawda będzie mu wtedy wpierać, że jest księżniczką, ale zmęczy się szybciej, zwinie się w kłębek jak kot, wtuli się w niego i zaśnie z tajemniczym i cokolwiek przebiegłym uśmiechem na wargach, promieniejąc ciepłym zapachem rumianków i zastanawiająco bezbrzeżnym zaufaniem. Jakby nie do wroga przyjeżdżała, z dobrego serca go żywić, ale do przyjaciela i druha.

Zaprzeczyła zresztą, że robi to z litości. Siedziała przy kominku, nie drgnął jej nawet jeden mięsień na twarzy, serdeczny uśmiech nie zbladł ani o ton. Nie przerwała czesania włosów, tylko oczy zaświeciły jej w półmroku jak ślepia drapieżnika.
– Z litości? Tyś moich ziomków zabił. Nie zasłużyłeś na moją litość.
Poczuł coś na kształt ulgi. Litości nie chciał – ani od niej, ani od nikogo innego.

Wnętrze rozświetlanej ogniem z kominka Nory było ciepłe i bezpieczne, ale przerażająco ciche. Tylko w którymś z dalszych pomieszczeń z sufitu kapała woda, kropla za kropla, odmierzając bezlitośnie czas. Eothain siedział pomiędzy zbyt niskim sufitem a półokrągłymi ścianami. Na jednej z nich kreskami odliczał dni. Na drugiej Edda wymalowała mu zwęglonym patykiem podobiznę Bladego Jeźdźca, który ponoć rozpościerał się na wzgórzach po drugiej stronie Anduiny, gdzie nie wolno mu było postawić stopy.

– Żebyś miał towarzystwo – powiedziała, smarując po ścianie. – Szkoda, że go nigdy nie zobaczysz. Niewiele widziałam rzeczy równie wspaniałych... Nawet Dal mu się równać nie może, choć też wielka jest i piękna. Myśmy to jednak chyba ślepi są jako szczenięta – zaśmiała się, ale dziwnie gorzko. – Mieć tuż pod bokiem tak przemożny znak tego, że w pewnym sensie... wróciliśmy do domu, i nic sobie z tego nie robić. Głupie to...

Głupie, odparł wtedy. To po co chcesz wygrzebywać kości Garulfa i wieźć je do Rohanu? I czemu niby król miałby zgodzić się na pochówek w Marchii i wybaczyć przeniewiercy? Tylko dlatego, że zdrajca już nie żyje? Czy ty byś wybaczyła? I co to teraz za różnica? Leży przecież w krainie swych przodków jak prawdziwy Éothéod.

– Wygrzebię kości Garulfa i pochowam je w Marchii, czy to się królowi spodoba, czy nie – odpaliła mu Edda z wyszukaną słodyczą. – Choćbym miała nocą potajemnie wyharatać dziurę w Pierwszym Kurhanie i poprosić ducha samego Eorla Młodego, żeby się posunął deczko i zrobił miejsce. A obecny król Rohanu, jak mu tam było, nieważne, wybaczy kościom mojego pradziadka, bo go do tego zmuszę. Nic nie rozumiesz. O niczym nie masz pojęcia. Nie wiesz, jak to jest, gdy nosisz na barkach winę, której nie popełniłeś. Król Rohanu musi wybaczyć Garulfowi. Nie dla niego samego, jemu to w sumie wszystko jedno, bo to twardy człowiek był i uparty, dwa osły na tarczy winien nosić, a nie konie. To dla nas ważne, jego potomków. Żebyśmy w końcu mogli zacząć żyć normalnie i zrzucić z siebie brzemię nie swojej hańby.

Zamilkła wtedy, i już myślał, że skończyła, a ona tylko brała oddech.

– I tak, wybaczyłabym – syknęła. – Już dawno wybaczyłam. Proszę, wstań i idź. Znajdź ludzi, spraw, by cię kochali, tak mocno, że opuszczą dla ciebie domy i pójdą na wygnanie. Przeprowadź ich setki mil i nie strać ani jednego po drodze. Znajdź miejsce, by się osiedlić, rozróżnij wśród obcych wrogów od przyjaciół. Skłoń tych, którzy szczerość mają we krwi, że teraz muszą kłamać, i muszą robić to wprawnie. Skłoń tych, którzy z przyrodzenia są dumni, że muszą przyklęknąć. Strzeż ich, by się nie zatracili w kłamstwie, by się nie zmienili w niewolników. Mów do nich. By nie stracili nadziei i by nie rozpełzli się i nie rozmyli, by trzymali się razem. I zrób to tak, by twe nauki pamiętały ich dzieci i wnuki. By ich dzieci i wnuki szły do bitwy w twoje imię. Nieś na ramionach brzemię własnej winy i nigdy się pod nim nie zegnij. Do końca życia. Wstań, idź i zrób to samo, co Garulf. Wtedy wybaczę i tobie! – wydarła mu się w twarz i wyszła. Pewnie trzasnęłaby drzwiami dla efektu, ale wrota Nory nie domykały się, wisiały na wypaczonych ze starości zawiasach.

Trudno jest rozmawiać z kimś kto na każde twoje słowo ma swoich dwadzieścia i kolejne dwadzieścia w kolejce. I wychodzi, zanim zdążysz skleić ripostę.

Eothain siedział pomiędzy swym prywatnym rachunkiem zimowych dni a czarną podobizną Bladego Jeźdźca, którego miał nigdy nie zobaczyć. Ludzie na drugim brzegu rzeki wierzą, że kiedy nastanie czas wielkiej potrzeby, Jeździec i Koń ożyją. Powstaną i przyjdą wolnym plemionom z pomocą.

Tak mówiła. Opowiadała różne bzdury. Miała głowę pełną pourywanych w połowie pieśni i skończonych bredni, które musiała wymyśleć sobie sama.

– Co robisz, kiedy mnie nie ma? – pytała.
– Dużo śpię. Siedzę i myślę.

Siedział i myślał, wgapiony w czarnego jeźdźca na ścianie. Siedział i myślał coraz więcej, a spał coraz mniej. Nie było jej już tydzień po terminie, który wyznaczyła. To nie zdarzyło się nigdy wcześniej.

Ósmego dnia obiecał sobie, że jeśli się pojawi, wysłucha cierpliwie relacji o bezzębnych różowych dziąsełkach i słodkich małych paluszkach siostrzeńca Irgun. I o bracie Irgun, o którym słuchać nienawidził, a Edda opowiadała o nim z jakąś perwersyjną przyjemnością, spowodowaną zapewne tym, że zostali obydwaj jednako ranieni w tej samej bitwie, tyle że po różnych jej stronach. I teraz obydwaj dochodzą do siebie po różnych stronach Anduiny, obydwaj tuczeni na rosołku ze zwierząt upolowanych tą samą ręką wprawnej łowczyni. Wysłucha o tym bez słowa. Albo nie. Nawet się zachwyci, jaki ten los przewrotny.

Dziewiątego dnia zaczął wygrzebywać z pamięci wszystko, co pamiętał jeszcze o Eorlu. Powie jej, jak już przyjedzie. Ucieszy się, pewnie bardziej z tego, że postawiła na swoim i coś z niego wycisnęła, niż z tych nic niewartych strzępków. W nocy śniło mu się, że zginęła. Zabił ją jednak wtedy na brodzie. Spłynęła z nurtem, otoczona splotami jasnych włosów falujących jak wodorosty i skręconą smugą krwi toczącej się z rozdartego mieczem gardła. Obudził się wściekły na los i własną bezsilność, na zewnątrz ciągle sypał śnieg.

Dziesiątego dnia doszedł do wniosku, że stało się coś złego. Że Eadwine zawsze ryzykowała, i że w końcu stało się nieszczęście. Jechała do niego, ktoś albo coś stanęło jej na drodze i tym razem przegrała. Za prędka była i zbyt nieuważna, dawała się ponieść. Bo przecież nie mogła tak długo chować urazy o to, że nazwał Beorna cipą, bo babę wysyła, żeby go wypytywała o Valtera. Już mu za to odpłaciła. Wściekła się, ujęła wełniane spódnice w palce jak prawdziwa księżniczka, przeszła przez całą szerokość Nory, skręciła się z wdziękiem w biodrach i wyrąbała mu w twarz. Nie z płaskiej dłoni, jak biły się kobiety, ale pięścią między oczy, szybko i zaskakująco silnie jak na taką chudzinę.
– Cipą to był twój Valter O Jakże Srogim Przydomku! Krwawy Valter, co biczował swoich chorążych za to, że mieli inne zdanie, a się przez pół bitwy chował za plecami swoich ludzi! Tchórz albo wyrachowana świnia! Beorn jak przybył, w pierwszym szeregu biegł! I nikomu nie dał się wyprzedzić!
I nic nie wie o tobie, gdzie jesteś, co robisz i kto cię otula po zimnych nocach tą wyleniałą wilczurą. Dla nich zapadłeś się pod ziemię. To powiedziała już ciszej, potem, jak już się napiła. Z ulgą, jakby się cieszyła, że wreszcie może. Nikt nie wie na drugim brzegu prócz Irgun, a ta wie tylko tyle, że ludzie nie powinni umierać z głodu na progu jej domu... Może szczodra łowczyni nie domyśla się nawet, kogo żywi. Kogoś, kto chciał spalić jej dom i zabić jej rodzinę. I się z tym godzi, bo ma dobre serce.

Jedenastego dnia postanowił, że musi iść szukać Eddy. Skoro tylko Irgun wiedziała, na brodzie mogli nie zauważyć, że goniec Beorna zniknął. Pewnie im kłamała, gdzie jedzie. Lubiła i umiała zmyślać. Zorientują się, ale pewnie za późno. Jakkolwiek małe szanse miałby, bez konia i z chromą nogą, pójdzie. Spakował resztki mięsa i zeschniętego kołacza. Pójdzie razem ze świtem.

Wróciła dwunastego dnia rano i z początku myślał, że tylko we śnie słyszy prychanie Rumianka i szybkie, lekkie kroki w sieni.

Wytrząsała śnieg z chusty. Dołożyła drew do kominka. Klnęła, zrzucając sztywne od mrozu spódnice. Odstawiła kobzę pod półokrągłą ścianę i dodała jedną kreskę do jego rachunku dni.

Zaraz zacznie się śmiać. Weźmie kobzę i zacznie śpiewać o cholernym Eorlu albo będzie chciała o nim rozmawiać, tylko to ją ciekawi, Rohan i dawni królowie Marchii. Albo zacznie stawiać pytania, a pytała coraz sprytniej i przebieglej. W końcu się domyśli.

Edda ziewnęła. Ściągnęła wysokie buty i powiesiła przy kominku mokre onuce. Rozplotła warkocz. Pozrzucała kolejne przemoczone warstwy przyodziewy i w samym gieźle wsunęła się pod skóry posłania. Objęła go w pasie, przemarznięta na kość, wcisnęła mu w kark przeraźliwie zimny nos.

– Wróciłam – szepnęła. – Była zadymka. Bałam się, że zamarznę, i jechałam na oślep, byle jechać. Dzień i noc, i kolejny dzień. Prosto w Wilczy Las, jak się okazało... Czasem można zgubić drogę, żeby przeżyć, prawda?




Bitwy, zwycięskie czy przegrane, zmieniają wszystkich, co brali w nich udział. Edda niby to wiedziała, niby pragnęła zmiany, a jednak była zaskoczona, gdy ta nadeszła. Była też zła, bo nikt z jej ziomków nie zauważył tego co ona. Musi być, myślała sobie potem, że to w krwi mamy zapisane, ten ślepy upór, to trzymanie się pazurami i zębami tego, co było. Że chcemy zatrzymać pędzący świat, zawrócić bieg rzek i zatamować wędrówkę słońca, w dziecinnej wierze, że wskrzesimy dawne złote czasy, w których byliśmy kimś. Zamiast zgodzić się na to, co jest, i też być kimś. Kimś innym.

Czuła, że Erkenhelm, prowadząc ich na Stary Bród śladem idącego na odsiecz Beorna nie widzi tego, co widzą wszyscy. On widział wyblakłymi oczami starca inną rzekę i inny bród. Nie wodza, ale synów królewskich, którzy czekali na jego przybycie. Nie grupkę rodziny i przyjaciół u swego boku, ale tłum zbrojnych jeźdźców. Las długich włóczni i powiewające sztandary z walczącymi rumakami, włączające się do szyku pod chorągwią z białym koniem Eorla. Inną bitwę – na którą tym razem ród Garulfa przybył na czas. Czuła to, a zdobyła pewność, gdy na zgrzanych koniach dopadli tylnych straży Beorningów i Erkenhelm pchnął ją do Beorna, by zapytała, gdzie ich miejsce, gdzie stanąć mają. Pytanie, które zadał lata temu jego ojciec, a jego bunt wobec odpowiedzi pociągnął za sobą wygnanie i nieszczęście. Erkenhelm zadał pytanie, wypełnił polecenie Beorna i Edda wiedziała – w jego mniemaniu rzeki zawróciły bieg i cofnął się czas. Feralna bitwa o brody na Porosie, specjalnie dla rodu Garulfa, odbędzie się jeszcze raz.

To głupie, pomyślała wtedy. To głupie. Ile tak można? Ile jeszcze pokoleń ma się tym katować? Pamiętajmy o tym, tak, bo to ważne. Duma Garulfa wygnała nas z Marchii, ale tutaj ocaliła. Spryt i łgarstwa Hartnida pozwoliły zachować życie i stada, ale to duma Garulfa nie dała skarleć duszom pod jarzmem Nekromanty. Pamiętajmy, ale wybaczmy w końcu samym sobie. Będą inne wojny i inne bitwy.

Erkenhelm po bitwie wybaczył i znalazł spokój. Może w ostatnich chwilach życia widzi się i rozumie więcej. Przysiągł wierność Beornowi, „temu staremu niedźwiedziowi”, jak go zawsze nazywał, i twarzą w twarz nazwał tak samo. Mówił jeszcze o Eorlu, o przysiędze, zapętlił się we własnych słowach, ale potem odwrócił się tyłem do brodu i tyłem do wodza Beorningów. Powiódł wzrokiem po poranionych ziomkach i znów zobaczył ich takimi, jakimi byli naprawdę. Swego syna Folcwine'a, jasnowłosego i smukłego jak włócznia, tak dumnego z tego, że nie ma w żyłach ani kropli obcej krwi. Który wziął sobie mimo to za żonę prostą dziewczynę, córkę sąsiada bartnika. Czarnego Dernhelma, któremu z dziedzictwa Rohirrimów ostało się tylko imię, barczystego, czarnowłosego i kudłatego jak odyniec, syna powroźnika i wnuka Łotra włóczęgi. Jego ojca Beorninga i innych, powiązanych więzami krwi lub miłości. Obcych, którzy przyszli do Pięciu Strumieni i zostali, a gdy Erkenhelm ruszył do bitwy u boku Beorna, oni poszli z nim. Może zmazać winę Garulfa, może dlatego, że Beorn wzywał, a może dlatego, że Erkenhelm zdecydował, że wezwania posłucha. Ponad wszystko jednak dlatego, że obrona własnego domu to prawo i obowiązek każdego wolnego człowieka.

Zobaczył ich i Edda widziała przez załzawione oczy, że musiał wybaczyć, ojcu, sobie i im, bo się uśmiechnął i wyciągnął rękę ponad ich głowami, tam, gdzie za milami porośniętych zagajnikami wzgórz stało Pięć Strumieni, chaty, pola i pastwiska przytulone do Elfiego Lasu. Z pobladłych ust jak westchnienie wyszło jedno słowo. Folcwine je podchwycił, za nim inni, i pod Starym Brodem wybuchnęło triumfalne wołanie:
– Eorl! Eorl! Eorl!

Edda nie krzyczała z innymi. Trwała w sztywnym skonfudowaniu, bo stała blisko i słyszała dokładnie to ostatnie słowo. Erkenhelm osunął się gwałtownie jak padające drzewo i tak samo by gruchnął o kamienie, gdyby Beorn nie przyskoczył i nie pochwycił umierającego. Kiedy układał go delikatnie na ziemi, przez chwilę spojrzała wodzowi w oczy.

Też stał blisko i usłyszał, pomyślała. Słyszał i wie, że to nie było to słowo.

On powiedział: dom.

Czemu Beorn nic nie rzecze? Czemu nic nie robi? Dlaczego ja nic nie robię? To przecież ważne, może najważniejsze na świecie.


Tak powiedziała Kronikarce, żonie znajomego Dalijczyka, który jakimś cudem zbłądził nad Anduinę. Jasnowłosa Fanny chyba się obruszyła pytaniem, czy w swych kronikach pisze prawdę, czy zmyśla, ale z błyszczącymi oczami wysłuchała historii. Nie oponowała, kiedy Edda nalegała, żeby pokazać jej notatki. Łotrzyca zobaczyła to właściwe słowo zapisane na pergaminie, więc wieczne, i poczuła się lepiej.

Erkenhelm mógł odejść w spokoju. Ktoś jednak usłyszał, i ktoś będzie pamiętał. Popili się wszyscy strasznie, obmyli go w rzece i pochowali na brzegu. Tam, gdzie padł, jak wielkich królów z dawnych czasów, gdy Eotheodzi nie budowali domów, ale żyli i umierali podążając za stadami. Folcwine chciał ponadziewać na oszczepy na kurhanie ojca głowy pokonanych. Z twarzy Beorna mina zatroskanego wujaszka zeszła jak starta szmatką, ustępując miejsca czemuś groźnemu i surowemu. Edda nie została do końca kłótni, niewiele ją obchodził jej przebieg. Było dla niej jasne, kto wygra to starcie.

Odeszła, bo w stercie broni poległych wypatrzyła tarczę. Tarczę, której skrajem dostała w bitwie w zęby, zanim padła w wodę i toporek wyślizgnął się jej z zesztywniałej ręki. Odeszła, by szukać tego, kto trzymał tarczę i oparł miecz na jej gardle. Bo zanim się odwrócił, coś mówił. Rozpaczliwe i gniewne słowa ginęły w zgiełku, porwane i niezrozumiałe, choć wojownik krzyczał w rohirric, krzyczał do niej aż do zdarcia krtani, ale słowa rozpadały się w nic nieznaczące dźwięki.

Są studnie w Mrocznej Puszczy, w osadach, w których nie przeżył nikt, Cień pożarł wszystkich i zagarnął. W niektóre noce wiatr gwiżdże na cembrowinach, a ze studni dobiegają gniewne i rozpaczliwe głosy tych, którzy odeszli. Tak mówili z trwogą ci, którzy odważyli się tam zapuszczać. Że nie wolno słuchać i nie wolno zaglądać w studnie. Więc zmarli wołają nadaremnie, tak jak ostatnie słowo Erkenhelma minęło uszy pozostałych przy życiu potomków Garulfa.

Dlatego Edda wzięła tarczę, upiła się jeszcze bardziej i poszła poszukać tej studni, bo ktoś powinien, a nikt inny tego nie zrobi.

Było ich siedmiu, przywiązanych rzędem do dyszla wozu. On siedział drugi. Patrzył się tępo w swoją nogę, wykręconą pod niemożliwym kątem. Skórzane spodnie przesiąknęły krwią. Łypał spod potarganych, rudych włosów spojrzeniem godnym wilka i co jakiś czas obrzucał strażników i wszystkich, co się nawinęli, wielce zmyślnymi wyzwiskami. I parę razy już musiał za to dostać. Twarz miał świeżo obitą i rozdartą niedawno brew. Przyklęknęła przed nim, opierając dłonie na zdobycznej tarczy.
– Jestem Eadwine.

Miał niebieskie oczy, ciemne, prawie granatowe, jak nocne niebo uwięzione na dnie studni. Nie poczuła zaskoczenia, że nie krył się za nimi potwór, coś okrutnego i pragnącego krwi dla samej jej smaku. Zajrzała w studnię i nie znalazła tam niczego złego. Tylko gniew i dumę. Za dużo gniewu i za dużo dumy. A w ciemnoniebieskiej tafli wody – odbicie własnej, wymiętej ze zmęczenia twarzy. Wiecznego wygnańca bez domu.
– Jestem Eothain.


Naprawdę chciała powiedzieć Ennaldzie. Chciała i już jesienią czuła, że powiedzieć powinna. Jednak zyskanie uwagi córki Beorna uwagi przestało być proste. Nie przychodziło już łatwo jak oddychanie, a sama Ennalda szybko traciła cierpliwość. Co innego teraz ją zajmowało i kto inny.

Edda z początku próbowała robić dobrą minę do złej gry i udawała, że przyjmuje to ze stoickim spokojem. A bo to on był pierwszy albo jedyny? Byli i inni przed nim, przychodzili i odchodzili, a Edda była zawsze. Jednak czas mijał, a nic się nie zmieniało. Nowa zdobycz Ennaldy zgodnie ze swym przydomkiem wciskał się wszędzie. Przechadzał się po domu Gelviry w glorii bohatera, Ennalda wisiała na jego twarzy zachwyconym bezrozumnie spojrzeniem, odklejała się od jego ramienia chyba tylko wtedy, gdy szła na stronę, a Edda nie mogła z nią pomówić, choć pomówić chciała i powinna. Po raz pierwszy zaznała, co to znaczy zostać opuszczonym, i ta nowa wiedza wyzwalała w niej nieprzebrane pokłady irytacji.

Gdy wreszcie zebrała się w sobie, dopadła córkę Beorna samą w stajni, gdy już miała na końcu języka to wszystko, co chciała i powinna powiedzieć, gdy już pogodziła się z tym, że przyjaciółka się wścieknie – ale przecież zrozumie i poprze, bo po pierwsze zawsze tak robiła, a po drugie Edda miała rację... Gdy już wzięła oddech i rozpęd, i szykowała się na odparcie początkowego ataku furii, Ennalda westchnęła, obdarzyła ją spojrzeniem zbitego psa i... wyjechała z Ratharem Wszędobylskim.
– I wiem, że się na niego krzywo patrzysz! – podsumowała ostry i przydługi wywód, a Edda odruchowo zaprzeczyła oczywistej i widocznej gołym okiem prawdzie. Nieprawda, że nie lubi. Lubi wielce, bo lubi wszystkich mężczyzn, i wszyscy mężczyźni ją lubią.

Co innego miała rzec? Że miała z nim na pieńku jeszcze zanim zobaczyła go pierwszy raz na oczy? Że obudziła się wczesną wiosną, rozwarła zaropiałe powieki i odkryła, że miejsce, które w jej sercu zajmował niepodzielnie szarooki pasterz z Gór Mglistych zieje pustką, i nawet żalu tam nie ma, że miłość była i się skończyła. Potem zobaczyła, że rzeka zabrała jej dłonie, a w zamian dała inne, których palce nie gną się jak powinny, cudze i obce, nie chcą słuchać woli. Żadna z tych strat nie była jednak tak dotkliwa jak brak Ennaldy.

Do tego, że się towarzysza córki Beorna zwyczajnie boi, nawet przed samą sobą przyznawała się tylko w rzadkich chwilach nadzwyczajnej uczciwości. Prawość wyciekała z Rathara każdym porem skóry, i zdawała się iść w parze ze skłonnością do surowych osądów i takich samych wyroków. Nie ciekawiło ją wcale a wcale, co on by rzekł o podróżach na zachodni brzeg i stawała na głowie, żeby nie miał okazji się wypowiedzieć.

– Przypomina mi mojego pasterza – powiedziała Ennaldzie, bo to i w sumie prawda była, więc czemu nie powiedzieć. – To i się może czasem skrzywię. Źle wyszło między nami... ale Garivald zacnym był człowiekiem, dzielnym i uczciwym. I Rathar też taki jest, na pewno!

Paplała jeszcze długo i radośnie, zalewając przyjaciółkę potokiem wymowy i obiecała nawet, że pieśń o Ratharze ułoży, bo ta którą zaczęli śpiewać o nim po bitwie tak brzmi, jakby kto pień drewna tępą piłą ciął, zasłużył góral na coś lepszego... Ulga na twarzy córki Beorna nie była tak wielka, jaką spodziewała się zobaczyć. Coś ją gryzło i była skoncentrowana tylko na głosach we własnej głowie. Dlatego gdy Ennaldzie przypomniało się, że to nie ona nalegała na rozmowę, Edda starannie przemyślała odpowiedź. Tak starannie jak nigdy od czasu, gdy była dzieckiem, a poborcy Nekromanty nachylali się nad nią, by zapytać, ile koni trzyma jej rodzina. W Pięciu Strumieniach dzieci uczyły się, jak rozpoznawać zły czas na prawdę zaraz po tym, jak nauczyły się mówić.

– Zakochałam się.
Ennalda wywróciła oczami.
– Kto to?
– A... nikt, komu ty poświęciłabyś drugie spojrzenie – roześmiała się Edda. – Ale i tak byś przyznała, że jest ponadzwyczajnie urodziwy i...
– Aha – mruknęła Ennalda zgodnie, rzuciła wymownym spojrzeniem i zaczęła wykazywać wszelkie oznaki braku chęci do dalszego drążenia tematu miłostek przyjaciółki – z których każda była wielka i gorąca, a żadna nie przetrwała kolejnej zmiany pór roku.

Edda powiedziała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. Nie mogła zrozumieć, dlaczego mimo tego w jej własnych uszach wyznanie zabrzmiało ostro fałszywą nutą. W drodze do brodu śmignęła jej myśl, że jednak okłamała przyjaciółkę, po raz pierwszy w życiu. A skoro był pierwszy raz, to będą i kolejne. To było nieprzyjemne spostrzeżenie, więc Edda szybko wypchnęła je w ciemny kąt pamięci, żeby pokryło się kurzem. Jechała na drugi brzeg. Do domu. Bo Norę, dotąd bezpieczne, ale zapuszczone i puste schronienie w dziczy niepostrzeżenie zaczęła nazywać w myślach swoim domem. Tam zawsze zawsze czekało na nią miejsce przy ogniu i on – mężczyzna, którego też nazywała w myślach „swoim”


Jeśli potrzeba było jakiegoś namacalnego dowodu, że straciła kontrolę, że leci w głąb studni bezwładnie i bez wiedzy o tym, co kryje się na dnie, oto i był. Miecz o smukłym jelcu i srebrzystym, matowym ostrzu, z wytrawionymi znakami elfiego pisma. Wokół zbrocza zapętlały się wiry ciemnych drobinek, jak tumany pyłu gnane przez wiatr. W głowicę wprawiono pojedynczy, mleczny kamień pocięty czerwonymi żyłkami o wyraźnie innej fakturze.
– To nie jest skaza, sikorko – zaśmiał się handlarz z Wyspy Kupców, gdy Edda zaczęła wykłócać się o niższą cenę. – Ostrze było w ogniu. Stal się rozhartowała, a klejnot popękał od żaru. Ktoś musiał cenić ostrze i zechciał je naprawić. Głownię przekuli elfi kowale, oni też scalili spękany kamień. Mają na to swoje tajemne sztuki i czasami uznają, że warto.
Kiedy wymienił cenę, nawet się nie zawahała. Podała mu bez słowa wypchaną sakiewkę, a gdy skrzywił się, że jeszcze mu mało, powyciągała z włosów srebrne grzebienie, podkasała wysoko szerokie spódnice i zdjęła także czerwoną halkę.
– Ma jedwabne wstawki – powiedziała, wpychając w ręce handlarza zbitą w kulę materię, i zanim oniemiały widokiem Eddowych kolan i ud mężczyzna wydusił z siebie protest, porwała miecz i uciekła.

Broń ukryła na stryszku z sianem w stajni przy domu Gelviry. Obok tarczy, po której obrębie ścigały się biały koń i warg o ciemnym futrze, którą wytargała ze stosu broni pokonanych po bitwie. Odwiedzała je czasami, przy małej świeczce przyglądała się smugom ciemnego pyłu wewnątrz ostrza. Gdy patrzyła długo, miała wrażenie, że się poruszają, i łzawiły jej od tego oczy. Zniosła go do wspólnej izby tylko raz, gdy w środku zimy w Domu Gelviry zatrzymał się samotny elf powracający do Mrocznej Puszczy zza gór.
– Mam elfi miecz, a na nim wasze elfie robaczki. – Położyła przed podróżnym ostrze, obok postawiła korzenne wino. – Umiesz czytać?
– Umiesz poprosić? – odparował elf, ale sięgnął po wino i nachylił się nad bronią. – Popiół. Imię miecza, jak sądzę. Rzeczywiście, wyjść musiał z rąk naszych kowali, nieuprzejma dziewczyno. Albo ludzkich, ale przekuty został w naszych kuźniach. To dobre ostrze.

To samo powiedział Eothain, kiedy zwróciła mu tarczę, a na niej położyła podarunek. To dobre ostrze. Edda odetchnęła dyskretnie. Nie znała się na mieczach, a gdy płaciła za niego majątek, nie kupowała broni. Kupowała sobie nadzieję, że wszystko, co zniszczone i popękane, można naprawić. Że ludzie to robili i robią, i że im się udaje.
– To dobrze, że dobry – roześmiała się. – Bo musiałam dołożyć handlarzowi z Wyspy Kupców moją czerwoną halkę.
Eothain siedział z ostrzem na kolanach przez pół wieczoru, i robił to, co wcześniej Edda – w milczeniu obserwował hipnotyczny taniec pyłów wokół zbrocza.
– Szkoda, Edda – rzekł nagle.
– Czemu?
– Lubiłem twoją czerwoną halkę.


Zawiało ją wreszcie do Domu Beorna. Widok, który tam zastała, wybitnie jej nie podszedł. Ennalda snuła się struta z kąta w kąt, całe dnie spędzała ze zwierzętami Beorna i zalewała je czułością, jakby chciała im coś wynagrodzić albo sobie zrekompensować. Dla równowagi, na ludzi warczała wściekle albo rzucała burkliwymi półsłówkami. Edda śpiewała wesołe pieśni aż do zdarcia gardła. Wlewała w przyjaciółkę miód, kubek za kubkiem, a w nocy zwijała się obok niej w kłębek na posłaniu i opowiadała o czasach, gdy obydwie były jeszcze umorusanymi pannicami na progu dorosłości i kąpały się nago w rozlewisku w Elfim Lesie, jeździły konno i Edda namawiała Ennaldę do różnych szaleństw, a Ennalda niekiedy słuchała. Czasem Łotrzyca nie mówiła nic, bo odkryła tej zimy, że czasem nic mówić nie trzeba i nie należy, że liczy się tylko to, że ktoś jest.

– Rathar siedzi ciągle przy brodzie – powiedziała wreszcie. – Mam z nim pogadać?
Wzrok Ennaldy z przymglonego smutkiem i miodem stał się nagle ostry i zimny.
– Nie – warknęła. – Nie chcę, żebyś z nim rozmawiała. Nie chcę, żebyś się do niego zbliżała. I najlepiej patrz w innym kierunku, jak akurat przechodzi!
– Dobrze, ale... o co... czemu? – zdębiała Eadwine.
– Bo lubisz wszystkich mężczyzn. Za bardzo. A mężczyźni za bardzo lubią ciebie.

Obiecała, bo córka Beorna wyglądała tak, jakby miała jej zaraz wydrapać oczy. Obiecała i w sumie dotrzymała słowa. Nie rozmawiali z Ratharem. Rozmową tego, co zaszło, nie dało się nazwać przy najlepszych chęciach. Pokłócili się tak, że słychać ich było może nawet w Dali. Chociaż, żeby oddać góralowi sprawiedliwość – wrzeszczała głównie Edda.

Rathar w końcu zauważył jej kose spojrzenia i – jakże by inaczej – wziął róg z miodem, dosiadł się i zadał kilka pytań, by naświetlić powody niechęci. Powiedziała kilka słów za dużo i wściek zalał jej oczy. Więc się pożarli. Początkowo nie wiadomo o co, a potem oczywiście o Ennaldę i o ideę małżeństwa.
– Męża to ja już miałam! – darła się Łotrzyca, zadzierając głowę i podskakując przed rosłym góralem jak mały kogucik, niech sobie nie myśli, że może patrzeć z góry. – Z miłości za niego poszłam! A czym ty się kierujesz w swoim wyborze, i czy aby sercem, to się właśnie zastanawiam!
Obrócił się na pięcie i odszedł, więc ścigała go coraz głośniejszymi wyzwiskami, z których oślizgły padalec był zdecydowanie najłagodniejszym. Dalej szedł, więc pognała za nim i złapała za rękę, nadal nie żałując serdeczności. Zamilkła dopiero, gdy odsunął ją od siebie kantem dłoni, jak odsuwa się nachalnego pijaka. Zmierzył ją wzrokiem i... znowu się odwrócił. Eddę zatkało i tylko dlatego nie wywrzeszczała za nim tego najlepszego zarzutu, który jeszcze miała w zanadrzu. Że co z niego za mężczyzna, skoro się wspina do zaszczytów po łóżku Ennaldy. Ale żadna strata. Będzie na zaś.

Im dłużej o tym myślała, tym bardziej taka podła pobudka wydawała jej się prawdopodobna, a postać górala coraz bardziej odstręczająca. Eadwine siedziała pod rzeźbionymi belkami Domu Gelviry, zmywała słodkim miodem kwaśny smak żółci i rozmyślała zajadle nad tym, co Ratharowi zrobi. Czekaj no, czekaj. Jeszcze nic na ciebie nie mam, ale w końcu powinie ci się noga i coś znajdę. A wtedy taką ci świnię podłożę, tak cię odmaluję, że cię matka rodzona nie pozna. A z drugiej strony izby niewzruszone spojrzenie szarych oczu odpowiadało jej spokojnie: Wiem.

I nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby któregoś dnia Wszędobylski nie wziął i nie zniknął. Edda wróciła z Nory, naładowana energią i odwagą, gotowa na kolejne starcie, a tu lipa. Wziął i pojechał. A ponieważ zszedł jej z oczu, w tej samej chwili o nim zapomniała.


Były takie dni, kiedy zdarzało jej się zapomnieć i oszukiwać samą siebie. Że tej bitwy nie było, albo była, ale oni nie spotkali się pośrodku brodu, nie próbowali się pozabijać nawzajem. Nie padł surowy wyrok Beorna i jeszcze ostrzejsze słowa Ennaldy. Były takie dni, kiedy o tym nie pamiętała, bo pamiętać nie chciała. Wolała udawać przed samą sobą i przed nim, że nie dzieli ich krew przelana na brodzie. Są tylko dwójką ludzi, którzy się spotkali i przez chwilę reszta świata mogła sobie przestać istnieć.

Jak wtedy, gdy zabierała go dalej na północ, gdzie brzeg był kamienisty, łysy i schodził łagodnie ku rzece. W szarej godzinie przed świtem albo o zmierzchu słabł wzrok ponurych jastrzębi, Edda za to widziała doskonale. Siadała na wielkim głazie z łukiem na kolanach, obserwowała niebo i ścianę lasu za nimi, a Eothain rozpędzał Rumianka po zboczu, za każdym razem szybciej i odważniej. Z początku krzywił się z bólu przy każdym stąpnięciu konia i jednocześnie irytował, że Edda każe mu jeździć w kółko jak dziecku. Szybko mu przeszło.
– To dobry koń – mówił, poklepując drobiącego niespokojnie ogierka. – Edda? Czemu Rumianek?
– Sam powiedziałeś. Bo rumianek jest dobry. Jest najlepszym lekiem na wszystko.

Albo jak wtedy, gdy opowiedziała mu, że Irgun umie łowić ryby spod lodu, i Eothain napalił się na jazgacze z Anduiny jak szczerbaty na suchary. Pewnie po części dlatego, że jakby wyszło, mógłby sam zadbać o żywność. Źle znosił własną słabość i uzależnienie od cudzej pomocy, jakby od tego przestawał być mężczyzną. Wygiął spinkę do włosów Eddy w coś na kształt haczyka i cały wieczór nadziewał skrawki słoniny kłaczkami wiewiórczego futra, niezrażony jej sugestiami, że jeśli w Wielkiej Rzece żyje coś, co weźmie na taką przynętę, to musi to być coś wyjątkowo paskudnego i może lepiej, żeby zostało w wodzie. Rano dostał takiej energii, że bez pomocy zszedł na lód i przytachał na skraj trzcinowiska suchy konar wierzby, żeby mieli na czym siedzieć. Potem sił mu już zbrakło i przerębel Edda musiała wyrąbać sama. Siedzieli na jej skraju do wieczora, wpatrzeni w zanurzony w wodzie sznurek. Nic nie złowili, bo i rybaki z nich obydwojga byli jak z koziej dupy trąbki, ale w okolicach południa Eothain przysunął się bliżej na konarze i otoczył jej plecy ramieniem. Rzadko ją obejmował. Od kiedy siły zaczęły mu wracać, nie chciał już pokazywać zabliźniających się ran, sam zmieniał opatrunki, wymawiał się od pomocy w ubieraniu i myciu i zrobił osobne posłanie dla Eddy. I wściekł się, kiedy spróbowała go pocałować. Przez pół dnia siedział przed kominkiem jak posąg, i tylko dygotał, z upokorzenia i zimna, bo urażony przestał dokładać drew i ogień przygasł. Zrobiłaś to z litości, nie chcę twojej litości, powtarzał uparcie.
Ale tego dnia było inaczej.
– Paskudne stwory z Anduiny chyba straszą dzisiaj gdzie indziej.

To były dobre chwile i chętnie wtedy zapominała, o tej krwi i o całym świecie. Eothain, niestety, pamiętał chyba bez przerwy. I wyciągał to, co ich dzieliło, w najmniej oczekiwanych momentach.
– Dlaczego mi pomagasz? Zabijałem twoich!
Nauczyła się spodziewać tych pytań. Przez długie jesienne i zimowe miesiące nawymyślała dziesiątki powodów, racjonalnych i twardych, dla których miałaby popełnić to szaleństwo. Przygotowywała się do rozmowy z Ennaldą lub nawet samym Beornem, na wypadek, gdyby cała sprawa spektakularnie się rypła. Więc gdy Eothain znowu wywrzaskiwał jej w twarz to pytanie, miała odpowiedzi jak znalazł. Wyciągała je spomiędzy innych na chybił trafił. Tego dnia powiedziała, że Beorn skazał go na wygnanie. Ale gdyby mu nie pomogła, to kara zmieniłaby się w wyrok śmierci, bo nie miał nikogo na drugim brzegu, kto by się nim zajął, za to były tam setki takich, którzy zabiliby go, by zabrać mu buty. Dopilnowała więc, żeby wola Beorna wypełniła się co do joty. Bo wola Beorna jest tu prawem.

I to nawet w sumie prawda była, więc Eothain uwierzył, aż do następnego razu, kiedy znowu zapytał, a ona wyciągnęła z rękawa kolejną prawdziwą, bo prawdopodobną i możliwą odpowiedź.

Tej właściwej, wobec której prawdziwość innych bladła i więdła, nie udzieliła nigdy. Umiała rozpoznać, od dziecka, kiedy był zły czas na prawdę.

Pomogłam na brodzie, bo zajrzałam w studnię i nie zobaczyłam zła.
Pomagam teraz, bo wierzę, że przelana krew między nami zakrzepnie. Kiedyś zaschnie, a potem wykruszy się na ziemię, i wtedy wreszcie będę mogła cię objąć.



Siedział przy drzwiach podziemnego domu, okutany w wyłysiałą wilczurę, i patrzył nieruchomo na rzekę. Na jałowcu obok w pierwszych promieniach wiosennego słońca suszyła się mokra koszula. Wstał, kiedy zobaczył srokatą klaczkę postępującą ostrożnie za Rumiankiem.
– Ostatni raz? – zapytał, a ona pokiwała głową.
– Przywiozłam twoją Chmurę. I twoją kolczugę, dała się naprawić. I całą masę innych pierdół. Oraz, najważniejsze... – zachichotała i rzuciła mu bukłak, a sama pociągnęła ostro z drugiego. – Dużo miodu. Na osłodzenie rozstania.

Popili się okrutnie. Edda śpiewała o wiośnie i drogach, które uwalniały się z okowów mrozu, i popłakała się tylko raz. Zdążyła uciec, zanim popłynęły łzy, a potem twardo udawała, że pobiegła się wyrzygać.

– Moi w Pięciu Strumieniach mieli naradę. Wielce poważną. Zali dalej uczyć konie jeździć w ordynku, zali tego zaprzestać – zmieniła temat na wygodniejszy dla siebie. – I stanęło na tym, że musi być tradycyjnie, jak ojcowie, dziadowie i pradziadowie robili, nazad, aż do Eorla. Więc wszystkie konie chodzą pod linijkę. Milę galopem przejdą, a żaden na pół łba się z szeregu się nie wychyli. Wszystkie szkolone pod siodło. Wszystkie... czterdzieści. Nie ma żadnego znaczenia, że idą równo. Nigdy nie pojadą do wielkiej bitwy, w której staną wśród innych i będzie to robiło jakąkolwiek różnicę. A ty, hę? Poczuwasz się do przysięgi Eorla? Gondor wezwie, zagrają rogi, zabiją tarabany, wsiądziesz na koń i pojedziesz się bić? Czy nie?

Milczał. Milczał strasznie długo i widziała, że teraz on ma ochotę wypaść na zewnątrz i udawać, że to miód chciał się wydostać z powrotem.

– Nie znasz mnie – odezwał się w końcu. Ni to smutno, ni z zawodem w głosie, a może wyrzutem do świata. Nie popatrzył jej w oczy. Wgapił się w jeźdźca na ścianie. – Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
– Wiem – mruknęła pogodnie, zaskoczona tym, że mimo wszystko w końcu się przyznał. – Wiem, że taki z ciebie Rohirrim, jak ze mnie... księżniczka.
– Widziałem dużo za dużo. Robiłem rzeczy straszne.
– I nadal możesz być tym, kim chcesz być.

Próbował jeszcze coś mówić, jeszcze coś tłumaczyć, ale mu nie dała. Nie. Całą zimę miał na to, żeby jej zaufać i powiedzieć. Jutro rozjadą się, każde w swoją stronę, i dlatego jest już na to za późno.

Rano wygasili ogień w kominku, zabrali resztki żywności, zabezpieczyli i zamaskowali wylot komina i okrągłe drzwi. Edda odjeżdżając, obejrzała się za siebie. Dom na powrót stał się Norą. Ogień wygasł, i nikt na nią już tu nie będzie czekał.

– Zobaczymy się jeszcze?
Pokręcił głową.
– Nie wiem. Ale będę się cieszył z tego dnia, gdy nadejdzie. Eadwine.
– Eothain.

Zawrócił Chmurę niemal w miejscu i pojechał w stronę Lasu Zbójców, jak miejscowi nazywali Wilczy Las. Czekała, czy się nie obejrzy, ale się nie zatrzymał. Odjechała dopiero, gdy znikł jej z oczu.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 22-02-2015 o 07:48. Powód: literowki
Asenat jest offline  
Stary 21-02-2015, 18:22   #8
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację



W Domu Gelviry czekały na nią dwie niespodzianki. Jakieś złoto, które podobno zarobiła podczas zimowej służby na brodzie. Jakoś sobie nie przypominała tych szczególnych poświęceń, ale nigdy nie odmawiała, kiedy ktoś coś dawał. Drugą niespodzianką była główna sala, rozkwitająca męskimi uśmiechami jak górska łąka krokusami, od lewej do prawej, od wejścia po kociołek, gdy tylko Edda przestąpiła próg. Łotrzyca z ukłuciem niepokoju, że zostanie przyłapana, które to uczucie robiło u niej za poczucie wstydu i przyzwoitości, zdała sobie sprawę, że tej zimy w Domu Gelviry nie zdarzyło jej się trafić dwa razy w te same ramiona. A swoją szlachetność wobec Eothaina odbijała tu sobie w dwójnasób, za każdym razem, gdy przejeżdżała. Wycofała się rakiem z sali. Takie sytuacje kończyły się nieuchronnie bitkami i były co prawda zabawne, ale tylko do czasu. Do czasu, aż Ennalda się nie dowiedziała. A Edda musiała się wiosną zameldować w Domu Beorna.

Dopiero w opłotkach, kiedy psy Beorna skakały już wokół Rumiankowych pęcin, przypomniała sobie scysję z Wszędobylskim. Tego „oślizgłego padalca”. A potem jeszcze więcej... Tknęło ją niemiłe uczucie, że góral mógł zrobić to samo, co ona zamierzała wobec niego, tyle że był szybszy i skorzystał z tego, że ją wściek zalał i powiedziała za dużo. Mógł podłożyć jej świnię i tak odmalować, że jej rodzona mamusia nie pozna, a Ennaldzie nie spodoba się to na pewno. W końcu był oślizgłym padalcem.

Kłótnia z Ennaldą nie była wymarzonym początkiem wiosny. Wiosna powinna być szczęśliwa, wiosną otwierały się szlaki, a Edda niemal słyszała, jak ją wołają: chodź, Eadwine, chodź... razem będziemy dobrze się bawić.

Najlepiej było odsunąć zagrożenie, nawet jeśli było domniemane. Dlatego gdy stary Espen, jeden z thainów Beorna, zwierzył się jej ze smutkiem, że dwa z koni strażników dróg nie dociągnęły do przednówka, Edda zaoferowała gorąco, że namówi Folcwine'a, by użyczył im własnych wierzchowców. W końcu, zaszczyt to... Ruszyła dalej, nawet nie zsiadając z siodła.

Dobrze się stało, w sumie. Odwiedziła rodziców i swojego brata, tak różnego i odleglejszego niż gwiazdy na nieboskłonie. Rozmawiając z nim zawsze miała wrażenie, że krzyczą do siebie z przeciwległych brzegów rzeki, co drugie słowo dociera, co piąte zostaje zrozumiane. A jednak Derhelm wysłał przed zimą pani Fanny z Dali siodło swojej roboty, o co go prosiła, i pokiwał kudłatą głową, gdy położyła na stole część tego, co zarobiła przez zimę, i zasugerowała Wyspę Kupców.

Cały wieczór piekł miodowe kołacze z płatkami mniszków, które wyskubywała Edda. Nie wstała, kiedy Derhelm podniósł się w nocy, zawinął jeden z bochnów w lnianą szmatkę i wyszedł w noc. Pytała go już o to. Wyburczał, że wykłada elfom, chodzącym przez Elfi Las do rzeki, ciasteczka na pieńkach, żeby mu nie łaziły środkiem warzywnika, bo mu łońskiego roku wydeptały całą wschodzącą kapustę, długouche skubańce. Wiedziała, że pod łóżkiem chowa skrzyneczkę, a w skrzyneczce drobiazgi: groty strzał, szklane koraliki, kostki do gry... Czasem kołacze pleśniały na pieńkach, rozdziobywały je ptaki. A czasem znikały, a elfy zostawiały coś w zamian. Dernhelm miał swój wielki sekret i nie zamierzała tego burzyć. Przechodzące elfy, z którymi rozmawiać nie musiał, były chyba dla niego wymarzonymi przyjaciółmi.

Przy pożegnaniu wetknął jej w ręce jeden ze świeżych bochnów i choć uciekł, kiedy chciała go objąć, pomyślała, że chciałaby, żeby Eothain też miał takiego brata. Takiego, który będzie go kochał niezależnie od tego, co zrobi.

Wiodła do Domu Beorna dziarskiego sześciolatka pod siodłem i obietnicę Folcwine'a, że gdy ruch na traktach będzie większy, wybierze i przyśle dwie młode źrebice na rozród. Że będzie hojny jak król Rohanu.

Szwendała się po okolicy na tyle długo, na ile można było przeciągnąć powrót. W końcu uznała, że nie ma co zwlekać, bo jeszcze zaczną jej szukać i dopiero będzie. Zaplotła włosy na świeżo i założyła najładniejszą spódnicę, na powitanie swoich licznych wielbicieli, których spodziewała się spotkać w Domu Beorna. I pojechała.

Nie ma się co bać. Przecież jakoś to będzie. Będzie dobrze.



 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 21-02-2015 o 19:26.
Asenat jest offline  
Stary 22-02-2015, 17:18   #9
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację



Stali obaj, jak za dawnych lat, wpatrując się w ostatnią z mogił, usypanych własnymi rękami nie próżnującymi od zakończenia bitwy o Stary Bród. Nie byłoby w nich nic niezwykłego, gdyby nie przeszedł obok jakiś inny człowiek. O głowę niższy od Rathara, nieświadomym ruchem pocierającego stylisko trzymanej w ręku łopaty. Drugi z górali przewyższał Wszędobylskiego o kolejne kilka cali. Nie byli jeszcze starzy, ale w tym momencie obaj wyglądali na niezwykle poważnych.
- Nie w takich okolicznościach pragnie się powracać do przyjaciół - słowa zawisły w powietrzu, nie znajdując odpowiedzi innej od krótkiego skinienia głowy. Żaden z mężczyzn nie należał do gadatliwych. - Barald zostaje. Będzie ci suszył głowę.
- Wiem, Eboric.
Odwrócili się obaj, powoli wracając w stronę zabudowań. Żaden z nich nigdy nie wierzył w pełni w przechwałki trzeciego z przyjaciół, żaden nie miał mu ich za złe. Ostatnio, mimo, że ranny, twierdził z ogromnym przekonaniem, że przygruchał sobie Eddę i ta co do niej podobne nie było przecież, chciała do niego wracać co nocy.

Przechwałki, a może jakiś rodzaj zazdrości. Przyjaciele zdawali się zmieniać podobnie jak sam Rathar. Nie byli już tymi samymi strażnikami przełęczy, pragnęli czegoś więcej. Góral złowił spojrzenie Ennaldy i na chwilę oczy obojga skrzyżowały się. Niewypowiedziane słowa przepłynęły między nimi. Tak to właśnie wyglądało? Miłowanie. Chęć zostania. I równocześnie podążania za tym, co spowodowało nadanie mu przydomka.
- To nie jest takie złe życie.
Eboric odgadł jego myśli. Długa znajomość i potrzeba polegania na sobie wyrabiała takie nieoczywiste instynkty.
- Słyszałem, że znalazłeś swoje szczęście.
- Zgadza się. Nazywa się Brighid. Niedługo przez bitwą dowiedzieliśmy się, że jest brzemienna - przyjaciel uśmiechnął się. Tylko bardzo szczęśliwy okazywał tego typu emocje.
- Gratuluję - Wszędobylski z szerokim uśmiechem poklepał go po ramieniu. - Osiadłeś?
- Zgadza się. Nabiegałem się już, zostawiam to innym. Tylko w takich sytuacjach jak ta.
- Zawsze byłeś najmniej ciekawski z nas trzech.

Nie zostało wypowiedziane już żadne słowo. Wrócili do zabudowań, a głowa Rathara pełna była myśli. Rok temu w tym samym momencie zdawało się, że wie czego pragnie najbardziej. Teraz okazywało się, że zbliża się do rozdroży, wyboru, który będzie trzeba podjąć. Nie czuł się na niego gotowy. Jeszcze nie. Nie pytał przyjaciół, znał odpowiedzi. Eboric zachęci do ożenku, Barald wyśmieje, że stał się starym zgredem i myśli o oraniu ziemi zamiast czerpaniu z życia. Musiał wymyślić jak to pogodzić. Póki co bez powodzenia.
Przyjaciel odjechał następnego dnia. Wraz z nim góral wyrzucił z głowy myśli o bitwie, o śmierci i odciętej głowie, którą zapakował do worka i oddał komuś z mową o przekazaniu Beornowi. Nie chciał na nią patrzeć, ani mieć z tym czymś do czynienia. Jeśli wpleciona została w to magia, to niech zostanie od niego jak najdalej.




To były dobre dni.
Niezależnie od tego, co stało się na końcu, ostatecznie Rathar nie zamierzał ich nigdy żałować. Potrafił chwytać chwilę.

Nigdy nie wystrzegał się ciężkiej pracy, to i służba w Starym Brodzie nie była mu straszna. Godził ze sobą patrole, prace przy brodzie, szkolenie i kobietę. Na jesień i zimę nigdy nie ciągnęło go do długich wypraw. Czuł się żywy, pełen energii i świadomy przyszłości. Schlebiało mu, że imię jego stawało się znane i nie zawsze pragnął nawet walczyć z tym uczuciem. Nie był już tym młodzieńcem, który chełpiłby się tym głośno, lecz też nie uciekał od tej póki co niewielkiej sławy. Pani Gelvira pamiętała go przy tym z zeszłej zimy i nie szczędziła jadła i napitku, gdy zahaczali o jej dom w trakcie objeżdżania okolicy albo przybywając z jakąś sprawą. Tam to też najchętniej wspominał ciepłe noce z ciałem Ennaldy u swojego boku.
Być może właśnie to oraz poczucie bezpieczeństwa i ostatnie niezwykle przyjazne zachowanie córy Beorna pozwoliło mu zapytać o wędrówki.

Trzeba było milczeć. Kłótnię tę, a raczej krzyki kobiece, wspominano jeszcze długo i nie zawsze chyłkiem.
- Podobno uciekałeś tak, że aż się kurzyło - Barald śmiał się głośno, gdy ciągle owinięty na piersi bandażami trenował górala w strzelaniu z łuku. - Zawsze ci mówiłem, że dziewki są dobre do łoża, ale niestrawne jak przychodzi do dłuższych planów. Wiedzą lepiej i nic nie zmienisz swoją wrodzoną upartością!
Tylko lata znajomości ratowały w tych momentach czarnowłosego przed strzałami ćwiczebnymi. Skupiony Rathar z trudem zmuszał się do wypuszczania ich w tarczę a nie w przyjaciela. Nie szło mu to jednak za dobrze, więc wolał nie ryzykować spudłowania i narażenia się na następne drwiny. Nie zmieniał nic fakt, że były dobroduszne i nie w pełni poważne.
- Znam pewną kobietę, która może cię przytulić na noc. Korzystaj, póki można, bo babom się odwiduje i znów zaczynają cię lubić, a wtedy to koniec!
Niedźwiedzi warkot jaki wydobył z głębi siebie Wszędobylski spowodował chichot Baralda i śmiech jeszcze dwóch czy trzech znajdujących się blisko Beorningów.

Byłby może został Rathar w Starym Brodzie na całą zimę, gdyby nie przybycie Eddy. Można rzec, że na pierwszy rzut oka wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, lecz góral z naturalną całkiem łatwością potrafił oceniać ludzi i wychwytywać z czynów ich i gestów pewne zachowania. To doprowadziło do kolejnych pytań i kolejnych krzyków.
Każda kobieta była taka sama?
Milczenie nie dawało odpowiedzi, oferowało jednak tylko spokój. Nic więcej.

Łotrzyca ubodła go bardziej, niż dał po sobie poznać. Skierowała jednakże też na ścieżkę, jaką sam powinien wybrać wcześniej. Jak śniegowa kula zepchnięta z wierzchołka, gromadził na sobie więcej i więcej, aż wreszcie nie mógł tego znieść.
Pożegnał się z Baraldem i zakupił od jednego z kupców cztery bardzo lekkie, doskonale wykonane oszczepy. Z jego siłą mógł nimi ciskać na naprawdę duże odległości, a wąskie groty mogły przebić każdą zbroję. Spakował wszystko i osiodłał Górę.

Nie bacząc na pokrywające już ziemię śniegi wyruszył.




Niedźwiedzie łapy pozostawiały na śniegu głębokie, wyraźne ślady. Owłosiony brzuch szorował po białym puchu, tworząc w nim bruzdę widoczną doskonale mimo bezksiężycowej nocy. Na niebie wisiały ciężkie chmury, śnieg sypał z nich obficie. Myśliwy byłby zdziwiony, widząc to zwierzę biegnące przez rzadki tutaj las i wybiegające na rozciągającą się z przodu równinę. O tej porze roku powinno już zapaść w sen zimowy, a mimo to pędziło gdzieś, jakby mu się spieszyło.

Na szczęście nie było tu żadnego myśliwego, ani żadnego innego człowieka jeśli już o to chodzi. Okolica była niemal niezamieszkana.
Niedźwiedź wdrapał się na wzgórze i przystanął. Jego głowa poruszała się na boki, jakby czegoś szukał i wszystko widział, niewrażliwy na zupełną ciemność. Cichy niczym duch zaczął zbiegać w dół, nabierając prędkości. Łapy zapadały się w śnieg i może to wyciszało wszelkie dźwięki, łącznie z sapaniem zwierzęcia, które po takim wysiłku powinno być już zmęczone.

Świtało już, gdy dotarł do miejsca, w którym wreszcie zatrzymał się na dłużej, siadając na zadzie. Dyszał, para unosiła się z jego pyska. Wschodzące słońce nie wyglądało zza pokrywy chmur, ale sprawiało, że czerń zamieniała się w szarość. Oczy dostrzegały szczegóły.
Tu spoczywał Iwgar Pszczelarz, człowiek z Leśnych Ludzi.
Niedźwiedzi ryk przebił się głośno i wyraźnie przez ciszę wstającego dnia.
Nikt nie widział jak zwierzę odchodzi. Rozpłynęło się w pasie gęstej mgły, która przepłynęła przez okolicę.




Zeskoczył z wierzchowca, zapadając się po kolana w śniegu. Nieodśnieżone podwórze i szczelnie zamknięte okiennice jasno dawały do zrozumienia, że w sporej chacie z bali, nikt nie mieszkał od całkiem dawna. W głowie Rathara pojawiły się niewielkie wyrzuty sumienia. To będzie już drugi rok, gdy jego rodzina odeszła. Zastanawiał się, czy matka odżyła. Czy Avina odnalazła pełne szczęście, a Ingund stał już mężczyzną. Miał wtedy tu przybyć. Czy tak zrobi? Tej jesieni Wszędobylski napisał im długi list, zapewniając, że w następnym roku lub najdalej za obiecuje ich odwiedzić. Pytał o zdrowie i powodzenie. O wszystko, o czym nie pytał zwykle tutaj, będąc na miejscu. Zastanawiał się jaki wpływ na to miała odległość, a jaki myśląca o rodzinie Ennalda. Powierzył pergamin jednemu z ostatnich kupców zmierzających w tamte strony. Odpowiedzi, rzecz jasna, nie spodziewał się wcześniej niż późną wiosną.

To będzie dobre miejsce, aby zacząć. Zdjął sztabę blokującą wejście do pustej stajni i wprowadził tam konia, zakładając mu na pysk worek z obrokiem. Nie spodziewał się, że myśli nad przyszłością zdominują większą część tej pory roku. Wszedł do izby, zimnej i pustej. Dach w jednym miejscu lekko się zapadł i resztę dnia spędził na jego naprawie. Czy będzie umiał tak żyć? Chciałby być pewny, że świadomość posiadania miłowanej rodziny mu wystarczy. Szczęście było takie ulotne. A jednak każdy chciał go zaznać choćby przez chwilę. Niektórzy porzucali wszystko dla tej chwili i okazywało się, że to było za mało. Starość zaskakiwała ich nieszczęśliwych i niespełnionych.

Rodzinny dom. Ogień trzaskający w kominku wreszcie ogrzewał wnętrze, nadając mu specyficznego, migotliwego blasku. Rathar wsunął do ust fajkę i podpalił tytoń. Powietrze szybko wypełniło się jego wonią. Przybył w to miejsce dla jednej rzeczy, a zyskał znacznie więcej. Nostalgia, wspomnienia i powrót w przeszłość w tym jednym momencie stawały się równie ważne co przyszłość. Przed oczami widniały mu twarze ojca i dwóch starszych braci. Nie tak wyraźne, jak gdyby chciał. Wyciągnął Zew, kładąc go na kolanach. Wystarczyło mu przypomnieć sobie załamanie matki, aby wiedzieć czego chce uniknąć córa Beorna. Tak dobrze ją rozumiał.
I tak bardzo pragnął czegoś jeszcze, czegoś więcej.
Czy rodzina mogła stanąć na przeszkodzie wielkości? Nieśmiertelności swojego imienia?
Pozostałości większej niźli niechciany na początku topór w rękach syna?

Otworzył skrytkę w podłodze, wyjmując dwie krótkie deski i przez moment grzebiąc w zmarzniętej ziemi. Prawie ją opróżnili wyjeżdżając, wciąż jednak pozostało tu kilka rzeczy. Wyciągnął jedną z nich, małą drewnianą szkatułkę. Zardzewiałe zawiasy skrzypnęły, gdy ją uchylił. Zawartość pozostała nienaruszona, bowiem opierała się upływowi czasu równie skutecznie co elfy. Rathar zastanawiał się kiedyś, czy to właśnie przedstawiciele tej rasy wykonali ten naszyjnik. Nie rzucał się w oczy tak bardzo. Zielony, opalizujący kamień przytrzymywało zdobione srebro, które dało się przyczepić do łańcuszka lub rzemienia. Zależnie od kąta padania światła zieleń zmieniała kolor, a w odpowiednim ustawieniu można było ujrzeć coś niezwykłego: drzewo wyryte jakimś sposobem we wnętrzu kamienia. Patrzył weń długo, zastanawiając się, czy to nie świetlna sztuczka.

Kolejna spuścizna po ojcu. Kiedyś uważał, że nigdy jej nie tknie. Symbol małżeńskiej przysięgi, ofiarowany jego matce, a wcześniej matce jego ojca. Heva nie chciała zabrać go ze sobą, ale wydała pozwolenie przekazania go dalej. Powinien zrobić to ojciec, ale jego już nie było.
Zacisnął dłoń na kamieniu i pyknął z fajki, z zamyśleniem spoglądając w ogień.




Rathar był dużym mężczyzną, ale musiał przyznać, że przebywanie w towarzystwie Beorna onieśmielało go. Nigdy nie wiedział co ma powiedzieć, co zrobić i jak się zachować. Jego nowy patron zwykle zachowywał się jak reszta Beorningów, lecz jednocześnie inaczej. Odwiedzając go i przebywając w okolicy jego domostwa, Wszędobylski łapał się ciągle i ciągle na myślach, że gdyby nie pewna osoba to dawno zwiałby z tego miejsca i nie wrócił za prędko. Nie potrafił nawet dokładnie określić przyczyny takiego stanu rzeczy. Eboric, którego w tym czasie odwiedził, aby poznać jego brzemienną, przemiłą i wielką niemal jak on sam żonę, powiedział, że to prawdopodobnie syndrom młodzieńca starającego się o rękę jego córki. To wydawało się najrozsądniejszym w wytłumaczeń.

Nie rozmawiał więc góral zbyt często z nieformalnym wodzem swojego ludu, preferując w jego towarzystwie komfortowe milczenie. Pytania i kwestie padające, były za to bezpośrednie, co sprawiało ulgę jego sercu. Bezpośredniości się nie bał i nie denerwowała go ona. Pytania o kobietę spodziewał się i tak. Wmawiał sobie, że nie - lecz tak naprawdę po to tu przybył. Nie dla niego, nie całkowicie. Nie zaskoczyło go więc, gdy padło.
- Powiedz mi o Ennaldzie - spytał tonem niezobowiązującym, tonem towarzyskiej pogawędki. Rathar już dobrze wiedział, że taka nie jest przy pewnych tematach. - O swoich planach wobec niej.

Nabrał więc tchu i ze śmiałością odparł to, co na sercu mu leżało.
- Pragnę, by moja była, a ja bym był jej. Żyć z nią, mieć ją za żonę i spłodzić dzieci. Założyć rodzinę i strzec ją, ochraniać i dawać pociechę. Wychować dzieci i żyć na tyle długo, aby i one o pozwolenie zamążpójścia lub ożenku mnie pytały.
To była prawda. Pragnął tego, pragnął tak zmierzać do końca swojego długiego żywota. Niestety było coś jeszcze i Rathar nie zwykł kłamać.
- Ale jeszcze nie teraz. Nie tej zimy i nie tego lata.
Nie rzekł nic więcej. Najpierw chciał rozmówić się o tym z unikającą go Ennaldą.






Spotkał ją wreszcie, zawzięcie czeszącą sierść jednego ze swoich koni. Tak jak wszystko, to również robiła gwałtownie i mocno. Jako pannie włóczni przychodziło to łatwo. Wyrzucił myśl, która kazała mu się zastanowić nad tym jak zmieni się to z czasem. W tym jednym momencie góral zaczął zastanawiać się, co ona czuje. Wierzył w miłość. Nie znał się na kobietach. Spostrzegła go i fuknęła, odrzucając na plecy pukiel jasnych włosów i splatając ręce na piersi. Wyglądała w tej pozie tak przepięknie, że mężczyzna mimowolnie się uśmiechnął. Marsowa mina również nie odbierała jej urody. To była silna kobieta, a Wszędobylski nie chciał innej. Sięgnął pod futro i wyjął z niego szkatułkę, a z niej z kolei zawieszony na rzemieniu wisior. Czyn ten zaskoczył kobietę, że milczała. Opuściła jednak ręce, gdy zakładał go na jej szyję. Zanim się cofnął, złapała go za ręce. Zamarli, spoglądając sobie w oczy.

- Nie pragnę być awanturnikiem - odezwał się pierwszy. - Ale pragnę być sobą. Nie mogę złożyć przyrzeczenia zaraz. Czuję, że jeszcze nie w tej chwili. I dlatego proszę cię, abyś poczekała. Jeszcze ten jeden rok.
To prawdopodobnie brzmiało głupio i źle, ale Rathar umiał tylko mówić wprost.
- Jesienią albo następnej wiosny chciałbym, abyś odbyła ze mną tę jedną jedyną podróż, do mojej rodziny w Dalji. Potem razem wybrała ze mną miejsce. Gdzie zechcesz. Mój ojciec zginął, zanim w pełni mnie wychował. Ja pragnę się zestarzeć. I mieć przy sobie kobietę, która potrafiła miłować mnie takiego, jakim jestem.
 
Sekal jest offline  
Stary 28-02-2015, 00:11   #10
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację

- Dalej! Naprzód! - harmider radosnych i zachęcających głosów - niektórych już cokolwiek zdartych od kilkugodzinnego krzyczenia - wzbił się w niebo razem z falą uniesionych rąk, kufli i zaimprowizowanych flag. Tłum wiwatował z entuzjazmem, kiedy na służące za arenę klepisko wstąpił kolejny śmiałek, gotów wziąć byka za rogi i zmierzyć się z Ludo, niekwestionowanym faworytem wszystkich poprzednich starć. Młody mężczyzna - sądząc po wyglądzie szybki i gibki - odrzucił zamaszystym gestem zdjętą uprzednio koszulę i z zawadiackim uśmiechem stanął pewnie na ubitej ziemi. Znajdujące się z drugiej strony areny drzwi boksu uchyliły się powoli, a kiedy na klepisko wyszedł - a raczej wystąpił, dumnie potrząsając szerokim łbem - rozłożysty byk, tłum eksplodował. Irgun, stojąca najbliżej jak się dało płotu, dała się ponieść entuzjazmowi, choć naprawdę nie wiedziała, komu tłum kibicuje bardziej - odważnemu młodzieńcowi, czy może bardziej rogatemu czempionowi, który z błyskiem we wrednych ślepiach przygotowywał się do pogonienia natręta. W zamieszaniu udało się jej wylać na kogoś solidną porcję piwa z trzymanego w ręce kufla - mała niedogodność, na którą nikt nie zwrócił uwagi, zwłaszcza że sama solidnie oberwała w brzuch łokciem od zbyt entuzjastycznie kibicującego widza. Ale kiedy doping ucichł, łowczyni z napięciem wlepiła oczy w rozgrywające się za ogrodzeniem widowisko.

To była dopiero rozgrzewka przed właściwym konkursem; Irgun przybyła do Starego Brodu odrobinę wcześniej i zastała festiwal jeszcze w przygotowaniu. Przed oficjalnym otwarciem zawodów pozwalano - a raczej patrzono z przymrużeniem oka - na próbowanie swoich sił "na sucho" przez wszystkich tych, którzy nie zostali zapisani do konkurencji. Z okazji korzystali głównie młodzi, chcąc popisać się przed rówieśnikami czy zaimponować pannom; nikt nie brał wszak tych wygłupów na poważnie, bo i nikt nie spodziewał się, że któryś młodzik może stanowić dla byka jakiekolwiek wyzwanie. Dla łowczyni jednak te harce były cenną obserwacją; podchodząc odyńca czy waderę, gros czasu spędzała na uczeniu się z tropów i śladów zachowania i charakteru zwierzęcia. Tak było i z Ludem; patrząc jak byk radzi sobie "w boju", Irgun w głowie układała plan na czekającą ją bitwę...

Ta potyczka zaś, jak było do przewidzenia, nie trwała długo. Ludo z dumą - i jak się wydawało, nieskrywaną satysfakcją - grzebał kopytem w rozrytej ziemi, a chłopak szczerzył zęby i dzielnie znosił przyjacielskie docinki po tym, jak musiał salwować się ucieczką na płot. Oj, zapowiadało się, że i tym roku to byk zwycięży w swojej własnej konkurencji, niezależnie od wysiłków coraz to liczniejszej grupy pretendentów.

Tłumek począł rzednąć; kolejny śmiałek wejdzie na arenę dopiero za jakiś czas, dopiero kiedy Ludo chwilę odpocznie, a klepisko zostanie doprowadzone do porządku. Irgun z uśmiechem pokręciła głową i dopiła resztę lekkiego trunku, zwilżajac zaschnięte gardło. W kamionkowym kuflu widać już było dno - niezawodne powód, żeby coś zrobić z tym wysoce niepokojącym faktem - lecz kiedy rozglądała się za właściwym kierunkiem dalszego zwiedzania festiwalu, w gęstwinie ciemnych głów mignęła jej nagle jasna czupryna - wśród Beoringów widok równie rzadki jak śnieg latem. A razem z pszenicznymi włosami pojawiła się i znajoma sylwetka...
- EDDA..! EDDA ŁOTRZYCA! - zawołała Irgun ile jej w piersiach tchu starczyło, a że - nawet jak na Beornejkę - w owych piersiach mogła pomieścić sporo powietrza, zawołanie to zapewne usłyszały wszystkie znajdujące się w okolicy kobiety o imieniu Edda. Szczęściem jedna tylko nosiła taki uroczy przydomek. Niepewna jednak, czy gwar ludzi nie zagłuszy jej słów, łowczyni pomachała kurierce radośnie i zaczęła się przepychać w jej kierunku, torując sobie drogę wśród podekscytowanej gawiedzi.

Jasna głowa ozdobiona koroną z warkoczy obróciła się w jej stronę i Irgun została obdarzona najpiękniejszym uśmiechem świata. Łotrzyca przedarła się przez zbity tłum i nadal wyglądała ślicznie i wdzięcznie, nawet pomimo tego, że z nosa przysmażonego wiosennym słońcem obłaziła skóra, a stokrotki w wianku otaczającym skronie lekko już przywiędły. Edda zawsze wyglądała ślicznie i wdzięcznie. Tym razem wyglądała też podejrzanie trzeźwo, co w połączeniu z faktami, że spódnice miała upięte powyżej kolan skomplikowanym systemem rzemieni i klamerek i że nie snuła się za nią żadna żadna świeżo upolowana zdobycz - mogło oznaczać dwie rzeczy. Albo dopiero zjechała i nie zdążyła się jeszcze rozgościć, albo coś knuła. Szczupła, odziana w rękawiczkę rączka, dodatkowo uzbrojona w dwa szaszłyki przekładane cebulą otoczyła szyję Irgun, a czerwone usta wycisnęły na policzku łowczyni lepki pocałunek.
- A właśnie o tobie myślałam. - wybuchnęła Edda perlistym śmiechem; oddech miała przesycony słodką wonią brzozowego soku - Stałam sobie, patrzyłam na Ludo, i myślałam o tobie!
- Zapewniam Cię, że to nikt z rodziny... mimo pewnego podobieństwa - Irgun zaśmiała się, starając się przetrwać bez większych szkód tą nawałnicę słodkości. Objęła serdecznie Eddę i przytuliła, a potem delikatnie “odstawiła” Łotrzycę na odległość gwarantującą, że żaden z zaostrzonych końców jedzenia nie trafi jej w jakieś wrażliwe miejsce. Po dłuższej chwili przebywania w nieostrożnym tłumie wyrobiła już sobie taki bezpieczny nawyk.
- Nie widziałam cię chyba lata... - zamyśliła się - Ale tak myślałam, że cię tu spotkam. Jak zawsze tam, gdzie się coś dzieje! Zamierzasz wziąć udział w któryś zawodach? - zagadnęła - Ludo jest niepokonany... a z roku na rok jeszcze lepiej mu idzie! - zaśmiała się - Pewnie i sam Beorn z trudem dałby mu radę...
- Wziąć udział? Ja przyjechałam wygrać ten turniej. - Łotrzyca wgryzła się w jeden szaszłyk, drugi podając Irgun - Panowanie Luda się kończy. Popatrz na niego... to tylko chłop jest. Największy i najbardziej kudłaty w okolicy, ale nie z takimi już miałam sprawę. Żaden co prawda jeszcze przede mną nie uciekał, ale i ten nie musi - wyszczerzyła zęby. - Jeszcze się taki nie urodził, coby oponował, jak już na nim usiądę okrakiem.
- Ale nie o to chodzi, żeby z nim w krzaki uciec, tylko do klatki zagonić. A tego to niejeden chłop bardziej niż smoka się lęka - że będzie musiał być babie posłuszny... - łowczyni też wyszczerzyła zęby, ale zaraz się zreflektowała i dodała, przypominając sobie swoje opory przed ustatkowaniem się - Nie żeby w drugą stronę tak też czasem nie było. A prócz Luda masz tu kogoś na oku? Z kim przyjechałaś? Przyznaj się! - zagadnęła z przekorą przyjaciółkę. Irgun też lubiła towarzystwo męskiej kompanii, ale sława Eddy w niektórych kwestiach była aż za dobrze znana, tak że czasem aż onieśmielała prostą łowczynię. Ale z drugiej strony może to były tylko nieżyczliwe plotki...

Ciągle jeszcze mówiła, kiedy Łotrzyca złapała ją za rękę i wyciągnęła z ciżby na bok. Edda posmutniała wyraźnie, ale zaraz spuściła oczy skromnie i wstydliwie niemal, zarumieniła się jak dziewica w noc poślubną i wyznała szeptem, że i owszem, upatrzyła sobie już jednego. Ratfwulfa Szybkiego, co będzie biegł w Wyścigu Pochodni. I że Rathwulf co prawda jest żylasty jak węzeł rzemieni, milkliwy jak kamienny ostaniec i lekko nieśmiały jak na swój przydomek, ale nic to. Nic to, bo Edda weszła już w bliską i serdeczną komitywę z jego trzema kuzynami, z którymi zjechał na zabawę. Że jeden kuzyn gra na gęślach, drugi na fletni, a trzeci na krasnoludzkich dudach, które dostał od brodaczy, gdy ochraniał ich karawany, razem z przydomkiem.
- Trevor Duży Krasnolud go wołają. Będziemy stali na mecie wyścigu, oni będą łapać rozpędzonego Rathwulfa, bo ten jak się zapatrzy w horyzont, to wyhamować nie może. A ja będę kufle z piwem wszystkim trzymać. To jak Irgun? Ciebie też mają łapać, czy trunków będziesz ze mną pilnować?
- Łapać, łapać. Całą zimę siedziałam jak kura na zapiecku, to i mi się trochę urosło gdzie nie trzeba i człowiek zdrewniał bez ruchu! - zaśmiała się zapytana - Każda więc okazja dobra, żeby trochę poruszać i przygotować do wiosny... Ale podawaniem trunków też nie pogardzę. Tylko później, jak się już zmęczę porządnie. Bo widzisz, ode mnie nikt więcej się nie wybrał. Ofala z dzieckiem, Wulfred wciąż kuśtyka, a te dwa urwipołcie gdzieś daleko na patrolu. Samej tak bardzo to wszystko nie smakuje; jak nie masz nic przeciw, to się z chęcią przy twojej wesołej kompanii zaczepię. Ktoś cię przecież z tego byka będzie musiał ściągać, jak już na niego siądziesz... - zauważyła przytomnie na koniec.

W oczach Eddy zamigotało coś ciepło, jak odblask ognia w oknach odległego domostwa. Rzekła, że wie, bo z Pięciu Strumieni jechała, gdzie bliźniaki rozgościli się już całą gębą, a i Chatę Ingwara odwiedziła po drodze, by podziękować matce Irgun za pomoc w zimie. Zamilkła i zawahała się, a potem pogładziła łowczynię po policzku. Dotyk irchowej rękawiczki był suchy i miękki.
- Nie powiedziałam, wtedy, na brodzie, boś nie chciała pytać. Ale wiesz, komu nie dałaś zdechnąć jak psu?
- Umrzeć. Zwierzęta umierają, jak ludzie... - poprawiła łowczyni niemal odruchowo. Mimo swojego morderczego fachu nie znajdywała rozkoszy w zabijaniu i szanowała każde życie, nawet to najmniejsze. Prócz pomiotów Cienia, rzecz jasna.
- To, że mogłam komuś pomóc, było wystarczającą nagrodą. Nie musisz zdradzać swoich tajemnic. - spojrzała na Eddę. No proszę, tak to pary z ust nie puściła przez tyle czasu, a tu nagle jej się na zwierzenia zebrało. - Ale wiesz, że nigdy nie odmówię wysłuchania ciekawej historii! - skierowała się do jednego z grubsza ociosanych pni, robiących za tymczasowe ławy, żeby usiąść i wysłuchać Eddy w należytym skupieniu.
- Zdechnąć - powtórzyła Łotrzyca jak echo - Są takie śmierci, których inaczej nazwać się nie da.

Historia była długa jak zima, opowiedziana szeptem niewiele głośniejszym od spadającego śniegu, na wypadek, jakby ktoś miał zamiar ją podsłuchać. Piekielnie chaotyczna i pełna szczegółów, które nie miały raczej nic do rzeczy, ale Edda była głęboko przekonana o ich wymowności i istotności, a także o tym, że się łączyły w jedno, w imię jakiejś pokrętnej logiki. Jak ta tarcza, którą wojownik Valtera wyrżnął jej w zęby, a którą Edda wytargała ze stosu broni pokonanych i mu oddała, tarcza z białym koniem i ciemnym wargiem w wiecznym pościgu, w walce, która nigdy się nie kończy... Przyznała, że chciała powiedzieć o wszystkim Ennaldzie, ale nie powiedziała, bo córka Beorna robi wszystko porządnie i oddaje się każdej sprawie całym sercem - ale tylko jednej naraz.
- A tej jesieni i zimy zbyt była zajęta miłowaniem - podsumowała Łotrzyca gorzko - I nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek zajęła się jeszcze czymś innym. Naprawdę... nie wydaje mi się. Nieważne już to, zresztą - machnęła ręką - Nie mam z nią już o czym mówić. Zima się skończyła, on ozdrowiał na tyle, że mógł jechać. Odszedł. Pomyślałam, że powinnaś wiedzieć, że karmiłaś kogoś, kto być może ranił Wulfreda. Jemu... właśnie to powiedziałam.
- Postąpiłaś bardzo... szlachetnie - powiedziała w końcu Irgun powoli, po długiej, naprawdę długiej chwili milczenia, kiedy wszystko już sobie w głowie porządnie ułożyła i na powrót zagoniła w karby szalejące emocje - Mój brat żyje i ma się coraz lepiej... a tamten człowiek wystarczająco wiele przecierpiał. Nie żywię do niego urazy. - objęła Łotrzycę ramieniem i powiedziała na koniec ciepło - Dziękuję za ten sekret, Eddo. Myślę, że jeśli jeździec dzięki Tobie odmieni swoje ścieżki, to będzie równie ważne zwycięstwo, co bitwa na Brodzie...

Posiedziały tak jeszcze chwilę w obustronnym milczeniu, aż w końcu niecierpliwa Edda zerwała się z miejsca. Irgun podążyła za nią; historie historiami, lecz jak bardzo by nie były skłaniające do zadumy, czas festynu miał swoje prawa i wymagania. Tych kilka dni beztroski i zabawy trzeba było wykorzystać jak można, nie zajmując serca zbyt poważnymi sprawami. Choć, jak gdzieś z tyłu głowy kołatało się łowczyni, nic nie odchodziło na zawsze i nigdy zbyt daleko - i miała jakieś podświadome przeczucie, że postać Eothaina powróci jeszcze nie raz w jej rozmowach z Eddą. Teraz jednak trzeba było wygrać którąś z konkurencji!


Nie miała nigdy talentu ni cierpliwości do zawiłych słów i ozdobnych zdań - jak większość Beorningów mówiła prosto i bez owijania. Na Szlachetne Deski poszła li i jedynie dlatego, że Łotrzyca brała udział w tych zmaganiach. Kibicowała przyjaciółce w duchu, choć spodziewała się raczej, że uśnie z nudów przy któryś z silących się na scenie oratorów. Edda poległa szybko; coś widziało się Irgun, że gadatliwość i nie dająca się uchwycić - lecz wyczuwalna - zbytnia pewność siebie były tym, co przesądziło o negatywnym dla Łotrzycy werdykcie. Niemniej jednak, wbrew początkowym obawom, konkurs nawet ją zajął: wyróżniający się wśród Beorningów poważny, ciemnowłosy mężczyzna - ani chybi gość znad Długiego Jeziora - mówił pięknie, prosto i szlachetnie; słuchając go, można było pomyśleć, że jego słowa płyną wprost z prawego serca. Irgun była pod wrażeniem - i uznała, że Mikkel (tak bowiem nazywał się ów mówca) wygrał zupełnie zasłużenie.

Jednak rychło okazało się, że za wprawnym językiem nie idzie bynajmniej wprawa w fizycznych zmaganiach. Łowczyni ciekawa była, jak czarnowłosy poradzi sobie w biegu, w którym i ona startowała, tu jednak czekało ją rozczarowanie: Dalijczyk zniknął gdzieś w krzakach zaraz po starcie i nawet heroiczne podjęcie pochodni przez jego sympatycznego kundla - nagrodzone gromkim śmiechem publiki - nie zmieniło wyniku wyścigu. Sama łowczyni trzymała się do końca całkiem dobrze: pochodnię udało jej się utrzymać bez zgaśnięcia do mety, ale nie potrafiła doścignąć Rathara, który - dokładając do swojej sławy kolejną cegiełkę - udowodnił, że równie dobrze jak przydomek "Wszędobylski" pasuje mu imię "Rączy". Nie była to poniekąd jej dyscyplina - zawsze była silniejsza niż szybsza, a nad rączość ceniła sobie bardziej wytrzymałość - ale porażka o włos mimo wszystko ją nieco zabolała. Może od tego, co o góralu nagadała jej Edda?

Pogratulowała jedna szczerze zwycięzcy - nie wstyd przecież było przegrać z kimś takim - i zadowolona ze swojego solidnego zmęczenia dała zaciągnąć się bez większych protestów na wieczorne świętowanie końca pierwszego dnia festynu. I choć sama bawiła się przednio, nie mogła nie zauważyć, że jej przyjaciółka bynajmniej nie jest w nastroju do swawoli; niedługi czas potem Edda faktycznie ulotniła się z zabawy, wpierw wyznając lekko już zawianej Irgun niespodziewany komplement tyczący się rzekomej irgunowej mądrości. Łowczyni nie pojęła z tego wiele; Edda bywała jednak zmienna jak wiosenna pogoda - i równie nieprzewidywalna - więc przyjęła ten smętny nastrój za dobrą monetę, kaprys, który szybko minie. Kiedy jednak zobaczyły się rano - łowczyni wyspana i gotowa na nowe zmagania, a kurierka zmarnowana i wymęczona, jakby nie zmrużyła oka przez całą noc - Irgun obróciła w głowie myśl, czy aby na pewno to, co powiedziała poprzedniego dnia o valterowym maruderze było właśnie tym, co Edda chciałaby usłyszeć...


Tegoroczny Wredny Ludo miał wszelkie powody ku temu, by przejść na długi czas do annałów Księżycowego Festiwalu. A przynajmniej zająć poczesne miejsce w gronie historii opowiadanych ku uciesze towarzystwa zwłaszcza po kilku głębszych kuflach piwa czy miodu. I to bynajmniej nie z powodu zawziętości byka - który, wśród wielu innych, pogonił z areny i Rathara i Mikkalea, a nawet Baralda Mrukliwego, udowadniając że ani szybkie nogi, ani gładka gadka, ani nawet bycie faworytem publiki nie gwarantują łatwego zwycięstwa - ale z powodu Eddy. Otóż Edda - udowadniając wszem i wobec (jakby nie było już to powtarzane tu i ówdzie) że jest szalona jak marcowy zając, nie zrobiła nic innego, jak właśnie zgrabnym susem dosiadła zdumionego Ludo i na byczym grzbiecie przedefilowała przez arenę, zanim jej wierzchowiec na dobre otrząsnął się z szoku i - mimo jeszcze ukrytej w zanadrzu sztuczki z chustą - ostatecznie przegonił kurierkę. Irgun wpatrywała się w te Eddowe wyczyny z oczami rozwartymi jak spodki, zamarła w nagłej grozie. Minę musiała mieć zaiste durną, lecz Łotrzyca przyciągała na szczęście tak wielką uwagę, że nikt nagłego skamienienia łowczyni na szczęście nie zauważył. Ta pomyślała nawet z niepokojem, że to przez brak snu i nadmiar alkoholu tak przyjaciółce odbiło, ale jej obawy rozwiały się szybko - gdy tylko Łotrzyca pewnie stanęła na ziemi, zaraz z niezachwianą fantazją ogłosiła, że nie wierzy co prawda, że ktoś lepiej niż ona poradzi sobie z bykiem, ale gdyby taki śmiałek się znalazł, to z chęcią obdaruje go przedniej jakości siodłem, wykonanym przez jej brata. Zuchwałą dziewczynę długo jeszcze żegnały brawa, śmiechy i przyjacielskie docinki, a Irgun mogła tylko kręcić z niedowierzaniem głową. Cóż poradzić na to, że Edda kochała być w centrum zainteresowania i wszelkiego zamieszania...

Na łotrzykowskim występie konkurs się jednak nie skończył i wreszcie nadeszła pora i dla Irgun, by stanąć w szranki z rogatym pogromcą. Gdy tylko weszła na arenę, wszystko wokół zniknęło w szarej mgle - płot, publiczność, gwar ludzkich głosów. Istniały tylko drewniane drzwi do boksu i bestia, która się za nimi kryła...

Ludo zaczął ostro, wybiegając zza bariery w pełnym pędzie; rozpędzona, ciemna bryła, buchająca parą z nozdrzy i rwąca ziemię silnymi kopytami. Irgun, przytłoczona tą demonstracją potężnej mocy, zrobiła kilka kroków w tył, by uniknąć stratowania - błąd, który od razy wykorzystał Ludo, zdobywając w ten sposób kawał terenu. Zatrzymał się co prawda niedaleko Irgun, ale błysk w pałających gniewem oczkach i niecierpliwe grzebanie w ziemi zwiastowało, że zaraz znów ruszy do szarży, i tym razem rzeczywiście trzeba będzie ratować się ucieczką.

Łowczyni zacisnęła pięści i pochyliła się naprzód, jak zapaśnik szykujący się do złapania wpół swojego przeciwnika. Uniosła wzrok na byka i dwa spojrzenia spotkały się - każde tak samo pewne siebie i zdeterminowane, by zwyciężyć. Zapadła cisza, której łowczyni nawet nie słyszała; przez głowę przebiegały jej wspomnienia własnych zmagań z innymi królami ostępów - mocarnymi czarnymi niedźwiedziami, przebiegłymi knurami o srebrnej sierści, czy zaciekłymi basiorami o dzikich oczach i ostrych jak brzytwa zębach. Z każdym z nich stawała oko w oko, człowiek kontra zwierzę, na odległość włóczni, chroniona tylko cienką skórznią i niezachwianą wiarą we własne umiejętności i odwagę. Ślady tych starć nosiła na sobie - i w sobie - jak najcenniejsze trofea. Porywała się przecież na bestie, o których inni czasem bali się mówić - a miałaby ustąpić przed jakąś przerośniętą krową?!

Postąpiła krok naprzód. I kolejny. I kolejny. Ludo był już na wyciągnięcie ramienia, tak blisko, że Irgun widziała muchy siadające na spoconej sierści zwierzęcia. Potrząsnął głową, już nie był taki pewny siebie, spoglądał na boki, jakby szukając oparcia w publice. Powoli, z niechęcią i widocznym oporem zrobił jeden mały kroczek w tył. I Irgun wiedziała, że wygrała. Naparła na byka, korzystając z tego momentu zawahania i cały czas przyspieszała kroku, nie odrywając oczu do Luda i zmuszając go do cofania się rakiem, coraz szybciej i szybciej. W końcu Ludo dał z wygraną, odwracając się zadem i truchtając do boksu. Ścigał go krzyk Irgun, a raczej pełen radości - i mocy - gardłowy ryk, tak podobny do pomruku obwieszczającego swój gniew niedźwiedzia. Przeciągłe muczenie, jakie dobyło się z zagrody, chwilę przed tym, jak tłum oszalał, znaczyło zapewne, że Ludo zapowiada rewanż w przyszłym roku...


W kolejnych zmaganiach wyczerpana, ale dumna z siebie Irgun nie brała już udziału. Pokibicowała Eddzie przy grze w trzy muszle i dopiero po zmroku (i kilku kuflach piwa) poczuła się na tyle spokojnie, by stanąć razem z Łotrzycą do konkursu pieśni. Tak jak nie bała się prychającego byka, tak patrzące na nią ciekawe oczy i słuchające ją uszy wydały jej się po stokroć bardziej groźne; zeżarła ją straszliwa trema i z ulgą usiadała po drugiej stronie sceny, łajając siebie samą, że też od początku dała się namówić Eddzie na wzięcie udziału w tych zawodach. Przyjaciółka rzecz jasna czuła się jak ryba w wodzie i choć wokalny występ Łotrzycy nie przyćmił - zdaniem wielu - jej występu na arenie, to autorska opowieść o godnych naśladowania czynach Rathara Wszędobylskiego, śpiewana urokliwym głosem kurierki-rozrabiaki zebrała zasłużone brawa. I powiększyła tylko zamęt w głowie łowczyni, zadającej sobie nadaremno pytanie o co właściwe Eddzie chodziło z Ennaldą i góralem... miała-li w końcu Ratharowi za złe, że zabrał córce Beorna czas i myśli, które ta mogłaby poświęcić na zajmowanie się kurierką? Jeśli tak, to czemu Edda wychwalając pod niebiosa jego czyny..? To były jednak zbyt trudne zagadki dla Irgun i w końcu poddała się nastrojowi święta, obiecując sobie, że jak cały festiwal się skończy, dokładnie przemagluje Eddę o odpowiedzi.

Teraz jednak zabawa rozkręcała się coraz bardziej, a przecież po tych wszystkich wyczerpujących ciało i ducha zawodach z niecierpliwością oczekiwano jeszcze na najważniejsze wydarzenie festynu - ogłoszenie przez marszałka imienia śmiałka, który przez kolejny rok dostąpi zaszczytu dzierżenia Księżycowego Sierpa...


 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172