Bitwy, zwycięskie czy przegrane, zmieniają wszystkich, co brali w nich udział. Edda niby to wiedziała, niby pragnęła zmiany, a jednak była zaskoczona, gdy ta nadeszła. Była też zła, bo nikt z jej ziomków nie zauważył tego co ona.
Musi być, myślała sobie potem,
że to w krwi mamy zapisane, ten ślepy upór, to trzymanie się pazurami i zębami tego, co było. Że chcemy zatrzymać pędzący świat, zawrócić bieg rzek i zatamować wędrówkę słońca, w dziecinnej wierze, że wskrzesimy dawne złote czasy, w których byliśmy kimś. Zamiast zgodzić się na to, co jest, i też być kimś. Kimś innym.
Czuła, że Erkenhelm, prowadząc ich na Stary Bród śladem idącego na odsiecz Beorna nie widzi tego, co widzą wszyscy. On widział wyblakłymi oczami starca inną rzekę i inny bród. Nie wodza, ale synów królewskich, którzy czekali na jego przybycie. Nie grupkę rodziny i przyjaciół u swego boku, ale tłum zbrojnych jeźdźców. Las długich włóczni i powiewające sztandary z walczącymi rumakami, włączające się do szyku pod chorągwią z białym koniem Eorla. Inną bitwę – na którą tym razem ród Garulfa przybył na czas. Czuła to, a zdobyła pewność, gdy na zgrzanych koniach dopadli tylnych straży Beorningów i Erkenhelm pchnął ją do Beorna, by zapytała, gdzie ich miejsce, gdzie stanąć mają. Pytanie, które zadał lata temu jego ojciec, a jego bunt wobec odpowiedzi pociągnął za sobą wygnanie i nieszczęście. Erkenhelm zadał pytanie, wypełnił polecenie Beorna i Edda wiedziała – w jego mniemaniu rzeki zawróciły bieg i cofnął się czas. Feralna bitwa o brody na Porosie, specjalnie dla rodu Garulfa, odbędzie się jeszcze raz.
To głupie, pomyślała wtedy.
To głupie. Ile tak można? Ile jeszcze pokoleń ma się tym katować? Pamiętajmy o tym, tak, bo to ważne. Duma Garulfa wygnała nas z Marchii, ale tutaj ocaliła. Spryt i łgarstwa Hartnida pozwoliły zachować życie i stada, ale to duma Garulfa nie dała skarleć duszom pod jarzmem Nekromanty. Pamiętajmy, ale wybaczmy w końcu samym sobie. Będą inne wojny i inne bitwy.
Erkenhelm po bitwie wybaczył i znalazł spokój. Może w ostatnich chwilach życia widzi się i rozumie więcej. Przysiągł wierność Beornowi, „temu staremu niedźwiedziowi”, jak go zawsze nazywał, i twarzą w twarz nazwał tak samo. Mówił jeszcze o Eorlu, o przysiędze, zapętlił się we własnych słowach, ale potem odwrócił się tyłem do brodu i tyłem do wodza Beorningów. Powiódł wzrokiem po poranionych ziomkach i znów zobaczył ich takimi, jakimi byli naprawdę. Swego syna Folcwine'a, jasnowłosego i smukłego jak włócznia, tak dumnego z tego, że nie ma w żyłach ani kropli obcej krwi. Który wziął sobie mimo to za żonę prostą dziewczynę, córkę sąsiada bartnika. Czarnego Dernhelma, któremu z dziedzictwa Rohirrimów ostało się tylko imię, barczystego, czarnowłosego i kudłatego jak odyniec, syna powroźnika i wnuka Łotra włóczęgi. Jego ojca Beorninga i innych, powiązanych więzami krwi lub miłości. Obcych, którzy przyszli do Pięciu Strumieni i zostali, a gdy Erkenhelm ruszył do bitwy u boku Beorna, oni poszli z nim. Może zmazać winę Garulfa, może dlatego, że Beorn wzywał, a może dlatego, że Erkenhelm zdecydował, że wezwania posłucha. Ponad wszystko jednak dlatego, że obrona własnego domu to prawo i obowiązek każdego wolnego człowieka.
Zobaczył ich i Edda widziała przez załzawione oczy, że musiał wybaczyć, ojcu, sobie i im, bo się uśmiechnął i wyciągnął rękę ponad ich głowami, tam, gdzie za milami porośniętych zagajnikami wzgórz stało Pięć Strumieni, chaty, pola i pastwiska przytulone do Elfiego Lasu. Z pobladłych ust jak westchnienie wyszło jedno słowo. Folcwine je podchwycił, za nim inni, i pod Starym Brodem wybuchnęło triumfalne wołanie:
– Eorl! Eorl! Eorl!
Edda nie krzyczała z innymi. Trwała w sztywnym skonfudowaniu, bo stała blisko i słyszała dokładnie to ostatnie słowo. Erkenhelm osunął się gwałtownie jak padające drzewo i tak samo by gruchnął o kamienie, gdyby Beorn nie przyskoczył i nie pochwycił umierającego. Kiedy układał go delikatnie na ziemi, przez chwilę spojrzała wodzowi w oczy.
Też stał blisko i usłyszał, pomyślała.
Słyszał i wie, że to nie było to słowo.
On powiedział: dom.
Czemu Beorn nic nie rzecze? Czemu nic nie robi? Dlaczego ja nic nie robię? To przecież ważne, może najważniejsze na świecie.
Tak powiedziała Kronikarce, żonie znajomego Dalijczyka, który jakimś cudem zbłądził nad Anduinę. Jasnowłosa Fanny chyba się obruszyła pytaniem, czy w swych kronikach pisze prawdę, czy zmyśla, ale z błyszczącymi oczami wysłuchała historii. Nie oponowała, kiedy Edda nalegała, żeby pokazać jej notatki. Łotrzyca zobaczyła to właściwe słowo zapisane na pergaminie, więc wieczne, i poczuła się lepiej.
Erkenhelm mógł odejść w spokoju. Ktoś jednak usłyszał, i ktoś będzie pamiętał. Popili się wszyscy strasznie, obmyli go w rzece i pochowali na brzegu. Tam, gdzie padł, jak wielkich królów z dawnych czasów, gdy Eotheodzi nie budowali domów, ale żyli i umierali podążając za stadami. Folcwine chciał ponadziewać na oszczepy na kurhanie ojca głowy pokonanych. Z twarzy Beorna mina zatroskanego wujaszka zeszła jak starta szmatką, ustępując miejsca czemuś groźnemu i surowemu. Edda nie została do końca kłótni, niewiele ją obchodził jej przebieg. Było dla niej jasne, kto wygra to starcie.
Odeszła, bo w stercie broni poległych wypatrzyła
tarczę. Tarczę, której skrajem dostała w bitwie w zęby, zanim padła w wodę i toporek wyślizgnął się jej z zesztywniałej ręki. Odeszła, by szukać tego, kto trzymał tarczę i oparł miecz na jej gardle. Bo zanim się odwrócił, coś mówił. Rozpaczliwe i gniewne słowa ginęły w zgiełku, porwane i niezrozumiałe, choć wojownik krzyczał w rohirric, krzyczał do niej aż do zdarcia krtani, ale słowa rozpadały się w nic nieznaczące dźwięki.
Są studnie w Mrocznej Puszczy, w osadach, w których nie przeżył nikt, Cień pożarł wszystkich i zagarnął. W niektóre noce wiatr gwiżdże na cembrowinach, a ze studni dobiegają gniewne i rozpaczliwe głosy tych, którzy odeszli. Tak mówili z trwogą ci, którzy odważyli się tam zapuszczać. Że nie wolno słuchać i nie wolno zaglądać w studnie. Więc zmarli wołają nadaremnie, tak jak ostatnie słowo Erkenhelma minęło uszy pozostałych przy życiu potomków Garulfa.
Dlatego Edda wzięła tarczę, upiła się jeszcze bardziej i poszła poszukać tej studni, bo ktoś powinien, a nikt inny tego nie zrobi.
Było ich siedmiu, przywiązanych rzędem do dyszla wozu. On siedział drugi. Patrzył się tępo w swoją nogę, wykręconą pod niemożliwym kątem. Skórzane spodnie przesiąknęły krwią. Łypał spod potarganych, rudych włosów spojrzeniem godnym wilka i co jakiś czas obrzucał strażników i wszystkich, co się nawinęli, wielce zmyślnymi wyzwiskami. I parę razy już musiał za to dostać. Twarz miał świeżo obitą i rozdartą niedawno brew. Przyklęknęła przed nim, opierając dłonie na zdobycznej tarczy.
– Jestem Eadwine.
Miał niebieskie oczy, ciemne, prawie granatowe, jak nocne niebo uwięzione na dnie studni. Nie poczuła zaskoczenia, że nie krył się za nimi potwór, coś okrutnego i pragnącego krwi dla samej jej smaku. Zajrzała w studnię i nie znalazła tam niczego złego. Tylko gniew i dumę. Za dużo gniewu i za dużo dumy. A w ciemnoniebieskiej tafli wody – odbicie własnej, wymiętej ze zmęczenia twarzy. Wiecznego wygnańca bez domu.
– Jestem Eothain.
Naprawdę chciała powiedzieć Ennaldzie. Chciała i już jesienią czuła, że powiedzieć powinna. Jednak zyskanie uwagi córki Beorna uwagi przestało być proste. Nie przychodziło już łatwo jak oddychanie, a sama Ennalda szybko traciła cierpliwość. Co innego teraz ją zajmowało i kto inny.
Edda z początku próbowała robić dobrą minę do złej gry i udawała, że przyjmuje to ze stoickim spokojem. A bo to on był pierwszy albo jedyny? Byli i inni przed nim, przychodzili i odchodzili, a Edda była zawsze. Jednak czas mijał, a nic się nie zmieniało. Nowa zdobycz Ennaldy zgodnie ze swym przydomkiem wciskał się wszędzie. Przechadzał się po domu Gelviry w glorii bohatera, Ennalda wisiała na jego twarzy zachwyconym bezrozumnie spojrzeniem, odklejała się od jego ramienia chyba tylko wtedy, gdy szła na stronę, a Edda nie mogła z nią pomówić, choć pomówić chciała i powinna. Po raz pierwszy zaznała, co to znaczy zostać opuszczonym, i ta nowa wiedza wyzwalała w niej nieprzebrane pokłady irytacji.
Gdy wreszcie zebrała się w sobie, dopadła córkę Beorna samą w stajni, gdy już miała na końcu języka to wszystko, co chciała i powinna powiedzieć, gdy już pogodziła się z tym, że przyjaciółka się wścieknie – ale przecież zrozumie i poprze, bo po pierwsze zawsze tak robiła, a po drugie Edda miała rację... Gdy już wzięła oddech i rozpęd, i szykowała się na odparcie początkowego ataku furii, Ennalda westchnęła, obdarzyła ją spojrzeniem zbitego psa i... wyjechała z Ratharem Wszędobylskim.
– I wiem, że się na niego krzywo patrzysz! – podsumowała ostry i przydługi wywód, a Edda odruchowo zaprzeczyła oczywistej i widocznej gołym okiem prawdzie. Nieprawda, że nie lubi. Lubi wielce, bo lubi wszystkich mężczyzn, i wszyscy mężczyźni ją lubią.
Co innego miała rzec? Że miała z nim na pieńku jeszcze zanim zobaczyła go pierwszy raz na oczy? Że obudziła się wczesną wiosną, rozwarła zaropiałe powieki i odkryła, że miejsce, które w jej sercu zajmował niepodzielnie szarooki pasterz z Gór Mglistych zieje pustką, i nawet żalu tam nie ma, że miłość była i się skończyła. Potem zobaczyła, że rzeka zabrała jej dłonie, a w zamian dała inne, których palce nie gną się jak powinny, cudze i obce, nie chcą słuchać woli. Żadna z tych strat nie była jednak tak dotkliwa jak brak Ennaldy.
Do tego, że się towarzysza córki Beorna zwyczajnie boi, nawet przed samą sobą przyznawała się tylko w rzadkich chwilach nadzwyczajnej uczciwości. Prawość wyciekała z Rathara każdym porem skóry, i zdawała się iść w parze ze skłonnością do surowych osądów i takich samych wyroków. Nie ciekawiło ją wcale a wcale, co on by rzekł o podróżach na zachodni brzeg i stawała na głowie, żeby nie miał okazji się wypowiedzieć.
– Przypomina mi mojego pasterza – powiedziała Ennaldzie, bo to i w sumie prawda była, więc czemu nie powiedzieć. – To i się może czasem skrzywię. Źle wyszło między nami... ale Garivald zacnym był człowiekiem, dzielnym i uczciwym. I Rathar też taki jest, na pewno!
Paplała jeszcze długo i radośnie, zalewając przyjaciółkę potokiem wymowy i obiecała nawet, że pieśń o Ratharze ułoży, bo ta którą zaczęli śpiewać o nim po bitwie tak brzmi, jakby kto pień drewna tępą piłą ciął, zasłużył góral na coś lepszego... Ulga na twarzy córki Beorna nie była tak wielka, jaką spodziewała się zobaczyć. Coś ją gryzło i była skoncentrowana tylko na głosach we własnej głowie. Dlatego gdy Ennaldzie przypomniało się, że to nie ona nalegała na rozmowę, Edda starannie przemyślała odpowiedź. Tak starannie jak nigdy od czasu, gdy była dzieckiem, a poborcy Nekromanty nachylali się nad nią, by zapytać, ile koni trzyma jej rodzina. W Pięciu Strumieniach dzieci uczyły się, jak rozpoznawać zły czas na prawdę zaraz po tym, jak nauczyły się mówić.
– Zakochałam się.
Ennalda wywróciła oczami.
– Kto to?
– A... nikt, komu ty poświęciłabyś drugie spojrzenie – roześmiała się Edda. – Ale i tak byś przyznała, że jest ponadzwyczajnie urodziwy i...
– Aha – mruknęła Ennalda zgodnie, rzuciła wymownym spojrzeniem i zaczęła wykazywać wszelkie oznaki braku chęci do dalszego drążenia tematu miłostek przyjaciółki – z których każda była wielka i gorąca, a żadna nie przetrwała kolejnej zmiany pór roku.
Edda powiedziała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. Nie mogła zrozumieć, dlaczego mimo tego w jej własnych uszach wyznanie zabrzmiało ostro fałszywą nutą. W drodze do brodu śmignęła jej myśl, że jednak okłamała przyjaciółkę, po raz pierwszy w życiu.
A skoro był pierwszy raz, to będą i kolejne. To było nieprzyjemne spostrzeżenie, więc Edda szybko wypchnęła je w ciemny kąt pamięci, żeby pokryło się kurzem. Jechała na drugi brzeg. Do domu. Bo Norę, dotąd bezpieczne, ale zapuszczone i puste schronienie w dziczy niepostrzeżenie zaczęła nazywać w myślach swoim domem. Tam zawsze zawsze czekało na nią miejsce przy ogniu i on – mężczyzna, którego też nazywała w myślach „swoim”
Jeśli potrzeba było jakiegoś namacalnego dowodu, że straciła kontrolę, że leci w głąb studni bezwładnie i bez wiedzy o tym, co kryje się na dnie, oto i był. Miecz o smukłym jelcu i srebrzystym, matowym ostrzu, z wytrawionymi znakami elfiego pisma. Wokół zbrocza zapętlały się wiry ciemnych drobinek, jak tumany pyłu gnane przez wiatr. W głowicę wprawiono pojedynczy, mleczny kamień pocięty czerwonymi żyłkami o wyraźnie innej fakturze.
– To nie jest skaza, sikorko – zaśmiał się handlarz z Wyspy Kupców, gdy Edda zaczęła wykłócać się o niższą cenę. – Ostrze było w ogniu. Stal się rozhartowała, a klejnot popękał od żaru. Ktoś musiał cenić ostrze i zechciał je naprawić. Głownię przekuli elfi kowale, oni też scalili spękany kamień. Mają na to swoje tajemne sztuki i czasami uznają, że warto.
Kiedy wymienił cenę, nawet się nie zawahała. Podała mu bez słowa wypchaną sakiewkę, a gdy skrzywił się, że jeszcze mu mało, powyciągała z włosów srebrne grzebienie, podkasała wysoko szerokie spódnice i zdjęła także czerwoną halkę.
– Ma jedwabne wstawki – powiedziała, wpychając w ręce handlarza zbitą w kulę materię, i zanim oniemiały widokiem Eddowych kolan i ud mężczyzna wydusił z siebie protest, porwała miecz i uciekła.
Broń ukryła na stryszku z sianem w stajni przy domu Gelviry. Obok tarczy, po której obrębie ścigały się biały koń i warg o ciemnym futrze, którą wytargała ze stosu broni pokonanych po bitwie. Odwiedzała je czasami, przy małej świeczce przyglądała się smugom ciemnego pyłu wewnątrz ostrza. Gdy patrzyła długo, miała wrażenie, że się poruszają, i łzawiły jej od tego oczy. Zniosła go do wspólnej izby tylko raz, gdy w środku zimy w Domu Gelviry zatrzymał się samotny elf powracający do Mrocznej Puszczy zza gór.
– Mam elfi miecz, a na nim wasze elfie robaczki. – Położyła przed podróżnym ostrze, obok postawiła korzenne wino. – Umiesz czytać?
– Umiesz poprosić? – odparował elf, ale sięgnął po wino i nachylił się nad bronią. – Popiół. Imię miecza, jak sądzę. Rzeczywiście, wyjść musiał z rąk naszych kowali, nieuprzejma dziewczyno. Albo ludzkich, ale przekuty został w naszych kuźniach. To dobre ostrze.
To samo powiedział Eothain, kiedy zwróciła mu tarczę, a na niej położyła podarunek. To dobre ostrze. Edda odetchnęła dyskretnie. Nie znała się na mieczach, a gdy płaciła za niego majątek, nie kupowała broni. Kupowała sobie nadzieję, że wszystko, co zniszczone i popękane, można naprawić. Że ludzie to robili i robią, i że im się udaje.
– To dobrze, że dobry – roześmiała się. – Bo musiałam dołożyć handlarzowi z Wyspy Kupców moją czerwoną halkę.
Eothain siedział z ostrzem na kolanach przez pół wieczoru, i robił to, co wcześniej Edda – w milczeniu obserwował hipnotyczny taniec pyłów wokół zbrocza.
– Szkoda, Edda – rzekł nagle.
– Czemu?
– Lubiłem twoją czerwoną halkę.
Zawiało ją wreszcie do Domu Beorna. Widok, który tam zastała, wybitnie jej nie podszedł. Ennalda snuła się struta z kąta w kąt, całe dnie spędzała ze zwierzętami Beorna i zalewała je czułością, jakby chciała im coś wynagrodzić albo sobie zrekompensować. Dla równowagi, na ludzi warczała wściekle albo rzucała burkliwymi półsłówkami. Edda śpiewała wesołe pieśni aż do zdarcia gardła. Wlewała w przyjaciółkę miód, kubek za kubkiem, a w nocy zwijała się obok niej w kłębek na posłaniu i opowiadała o czasach, gdy obydwie były jeszcze umorusanymi pannicami na progu dorosłości i kąpały się nago w rozlewisku w Elfim Lesie, jeździły konno i Edda namawiała Ennaldę do różnych szaleństw, a Ennalda niekiedy słuchała. Czasem Łotrzyca nie mówiła nic, bo odkryła tej zimy, że czasem nic mówić nie trzeba i nie należy, że liczy się tylko to, że ktoś jest.
– Rathar siedzi ciągle przy brodzie – powiedziała wreszcie. – Mam z nim pogadać?
Wzrok Ennaldy z przymglonego smutkiem i miodem stał się nagle ostry i zimny.
– Nie – warknęła. – Nie chcę, żebyś z nim rozmawiała. Nie chcę, żebyś się do niego zbliżała. I najlepiej patrz w innym kierunku, jak akurat przechodzi!
– Dobrze, ale... o co... czemu? – zdębiała Eadwine.
– Bo lubisz wszystkich mężczyzn. Za bardzo. A mężczyźni za bardzo lubią ciebie.
Obiecała, bo córka Beorna wyglądała tak, jakby miała jej zaraz wydrapać oczy. Obiecała i w sumie dotrzymała słowa. Nie rozmawiali z Ratharem. Rozmową tego, co zaszło, nie dało się nazwać przy najlepszych chęciach. Pokłócili się tak, że słychać ich było może nawet w Dali. Chociaż, żeby oddać góralowi sprawiedliwość – wrzeszczała głównie Edda.
Rathar w końcu zauważył jej kose spojrzenia i – jakże by inaczej – wziął róg z miodem, dosiadł się i zadał kilka pytań, by naświetlić powody niechęci. Powiedziała kilka słów za dużo i wściek zalał jej oczy. Więc się pożarli. Początkowo nie wiadomo o co, a potem oczywiście o Ennaldę i o ideę małżeństwa.
– Męża to ja już miałam! – darła się Łotrzyca, zadzierając głowę i podskakując przed rosłym góralem jak mały kogucik, niech sobie nie myśli, że może patrzeć z góry. – Z miłości za niego poszłam! A czym ty się kierujesz w swoim wyborze, i czy aby sercem, to się właśnie zastanawiam!
Obrócił się na pięcie i odszedł, więc ścigała go coraz głośniejszymi wyzwiskami, z których oślizgły padalec był zdecydowanie najłagodniejszym. Dalej szedł, więc pognała za nim i złapała za rękę, nadal nie żałując serdeczności. Zamilkła dopiero, gdy odsunął ją od siebie kantem dłoni, jak odsuwa się nachalnego pijaka. Zmierzył ją wzrokiem i... znowu się odwrócił. Eddę zatkało i tylko dlatego nie wywrzeszczała za nim tego najlepszego zarzutu, który jeszcze miała w zanadrzu. Że co z niego za mężczyzna, skoro się wspina do zaszczytów po łóżku Ennaldy.
Ale żadna strata. Będzie na zaś.
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej taka podła pobudka wydawała jej się prawdopodobna, a postać górala coraz bardziej odstręczająca. Eadwine siedziała pod rzeźbionymi belkami Domu Gelviry, zmywała słodkim miodem kwaśny smak żółci i rozmyślała zajadle nad tym, co Ratharowi zrobi.
Czekaj no, czekaj. Jeszcze nic na ciebie nie mam, ale w końcu powinie ci się noga i coś znajdę. A wtedy taką ci świnię podłożę, tak cię odmaluję, że cię matka rodzona nie pozna. A z drugiej strony izby niewzruszone spojrzenie szarych oczu odpowiadało jej spokojnie:
Wiem.
I nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby któregoś dnia Wszędobylski nie wziął i nie zniknął. Edda wróciła z Nory, naładowana energią i odwagą, gotowa na kolejne starcie, a tu lipa. Wziął i pojechał. A ponieważ zszedł jej z oczu, w tej samej chwili o nim zapomniała.
Były takie dni, kiedy zdarzało jej się zapomnieć i oszukiwać samą siebie. Że tej bitwy nie było, albo była, ale oni nie spotkali się pośrodku brodu, nie próbowali się pozabijać nawzajem. Nie padł surowy wyrok Beorna i jeszcze ostrzejsze słowa Ennaldy. Były takie dni, kiedy o tym nie pamiętała, bo pamiętać nie chciała. Wolała udawać przed samą sobą i przed nim, że nie dzieli ich krew przelana na brodzie. Są tylko dwójką ludzi, którzy się spotkali i przez chwilę reszta świata mogła sobie przestać istnieć.
Jak wtedy, gdy zabierała go dalej na północ, gdzie brzeg był kamienisty, łysy i schodził łagodnie ku rzece. W szarej godzinie przed świtem albo o zmierzchu słabł wzrok ponurych jastrzębi, Edda za to widziała doskonale. Siadała na wielkim głazie z łukiem na kolanach, obserwowała niebo i ścianę lasu za nimi, a Eothain rozpędzał Rumianka po zboczu, za każdym razem szybciej i odważniej. Z początku krzywił się z bólu przy każdym stąpnięciu konia i jednocześnie irytował, że Edda każe mu jeździć w kółko jak dziecku. Szybko mu przeszło.
– To dobry koń – mówił, poklepując drobiącego niespokojnie ogierka. – Edda? Czemu Rumianek?
– Sam powiedziałeś. Bo rumianek jest dobry. Jest najlepszym lekiem na wszystko.
Albo jak wtedy, gdy opowiedziała mu, że Irgun umie łowić ryby spod lodu, i Eothain napalił się na jazgacze z Anduiny jak szczerbaty na suchary. Pewnie po części dlatego, że jakby wyszło, mógłby sam zadbać o żywność. Źle znosił własną słabość i uzależnienie od cudzej pomocy, jakby od tego przestawał być mężczyzną. Wygiął spinkę do włosów Eddy w coś na kształt haczyka i cały wieczór nadziewał skrawki słoniny kłaczkami wiewiórczego futra, niezrażony jej sugestiami, że jeśli w Wielkiej Rzece żyje coś, co weźmie na taką przynętę, to musi to być coś wyjątkowo paskudnego i może lepiej, żeby zostało w wodzie. Rano dostał takiej energii, że bez pomocy zszedł na lód i przytachał na skraj trzcinowiska suchy konar wierzby, żeby mieli na czym siedzieć. Potem sił mu już zbrakło i przerębel Edda musiała wyrąbać sama. Siedzieli na jej skraju do wieczora, wpatrzeni w zanurzony w wodzie sznurek. Nic nie złowili, bo i rybaki z nich obydwojga byli jak z koziej dupy trąbki, ale w okolicach południa Eothain przysunął się bliżej na konarze i otoczył jej plecy ramieniem. Rzadko ją obejmował. Od kiedy siły zaczęły mu wracać, nie chciał już pokazywać zabliźniających się ran, sam zmieniał opatrunki, wymawiał się od pomocy w ubieraniu i myciu i zrobił osobne posłanie dla Eddy. I wściekł się, kiedy spróbowała go pocałować. Przez pół dnia siedział przed kominkiem jak posąg, i tylko dygotał, z upokorzenia i zimna, bo urażony przestał dokładać drew i ogień przygasł. Zrobiłaś to z litości, nie chcę twojej litości, powtarzał uparcie.
Ale tego dnia było inaczej.
– Paskudne stwory z Anduiny chyba straszą dzisiaj gdzie indziej.
To były dobre chwile i chętnie wtedy zapominała, o tej krwi i o całym świecie. Eothain, niestety, pamiętał chyba bez przerwy. I wyciągał to, co ich dzieliło, w najmniej oczekiwanych momentach.
– Dlaczego mi pomagasz? Zabijałem twoich!
Nauczyła się spodziewać tych pytań. Przez długie jesienne i zimowe miesiące nawymyślała dziesiątki powodów, racjonalnych i twardych, dla których miałaby popełnić to szaleństwo. Przygotowywała się do rozmowy z Ennaldą lub nawet samym Beornem, na wypadek, gdyby cała sprawa spektakularnie się rypła. Więc gdy Eothain znowu wywrzaskiwał jej w twarz to pytanie, miała odpowiedzi jak znalazł. Wyciągała je spomiędzy innych na chybił trafił. Tego dnia powiedziała, że Beorn skazał go na wygnanie. Ale gdyby mu nie pomogła, to kara zmieniłaby się w wyrok śmierci, bo nie miał nikogo na drugim brzegu, kto by się nim zajął, za to były tam setki takich, którzy zabiliby go, by zabrać mu buty. Dopilnowała więc, żeby wola Beorna wypełniła się co do joty. Bo wola Beorna jest tu prawem.
I to nawet w sumie prawda była, więc Eothain uwierzył, aż do następnego razu, kiedy znowu zapytał, a ona wyciągnęła z rękawa kolejną prawdziwą, bo prawdopodobną i możliwą odpowiedź.
Tej właściwej, wobec której prawdziwość innych bladła i więdła, nie udzieliła nigdy. Umiała rozpoznać, od dziecka, kiedy był zły czas na prawdę.
Pomogłam na brodzie, bo zajrzałam w studnię i nie zobaczyłam zła.
Pomagam teraz, bo wierzę, że przelana krew między nami zakrzepnie. Kiedyś zaschnie, a potem wykruszy się na ziemię, i wtedy wreszcie będę mogła cię objąć.
Siedział przy drzwiach podziemnego domu, okutany w wyłysiałą wilczurę, i patrzył nieruchomo na rzekę. Na jałowcu obok w pierwszych promieniach wiosennego słońca suszyła się mokra koszula. Wstał, kiedy zobaczył srokatą klaczkę postępującą ostrożnie za Rumiankiem.
– Ostatni raz? – zapytał, a ona pokiwała głową.
– Przywiozłam twoją Chmurę. I twoją kolczugę, dała się naprawić. I całą masę innych pierdół. Oraz, najważniejsze... – zachichotała i rzuciła mu bukłak, a sama pociągnęła ostro z drugiego. – Dużo miodu. Na osłodzenie rozstania.
Popili się okrutnie. Edda śpiewała o wiośnie i drogach, które uwalniały się z okowów mrozu, i popłakała się tylko raz. Zdążyła uciec, zanim popłynęły łzy, a potem twardo udawała, że pobiegła się wyrzygać.
– Moi w Pięciu Strumieniach mieli naradę. Wielce poważną. Zali dalej uczyć konie jeździć w ordynku, zali tego zaprzestać – zmieniła temat na wygodniejszy dla siebie. – I stanęło na tym, że musi być tradycyjnie, jak ojcowie, dziadowie i pradziadowie robili, nazad, aż do Eorla. Więc wszystkie konie chodzą pod linijkę. Milę galopem przejdą, a żaden na pół łba się z szeregu się nie wychyli. Wszystkie szkolone pod siodło. Wszystkie... czterdzieści. Nie ma żadnego znaczenia, że idą równo. Nigdy nie pojadą do wielkiej bitwy, w której staną wśród innych i będzie to robiło jakąkolwiek różnicę. A ty, hę? Poczuwasz się do przysięgi Eorla? Gondor wezwie, zagrają rogi, zabiją tarabany, wsiądziesz na koń i pojedziesz się bić? Czy nie?
Milczał. Milczał strasznie długo i widziała, że teraz on ma ochotę wypaść na zewnątrz i udawać, że to miód chciał się wydostać z powrotem.
– Nie znasz mnie – odezwał się w końcu. Ni to smutno, ni z zawodem w głosie, a może wyrzutem do świata. Nie popatrzył jej w oczy. Wgapił się w jeźdźca na ścianie. – Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
– Wiem – mruknęła pogodnie, zaskoczona tym, że mimo wszystko w końcu się przyznał. – Wiem, że taki z ciebie Rohirrim, jak ze mnie... księżniczka.
– Widziałem dużo za dużo. Robiłem rzeczy straszne.
– I nadal możesz być tym, kim chcesz być.
Próbował jeszcze coś mówić, jeszcze coś tłumaczyć, ale mu nie dała. Nie. Całą zimę miał na to, żeby jej zaufać i powiedzieć. Jutro rozjadą się, każde w swoją stronę, i dlatego jest już na to za późno.
Rano wygasili ogień w kominku, zabrali resztki żywności, zabezpieczyli i zamaskowali wylot komina i okrągłe drzwi. Edda odjeżdżając, obejrzała się za siebie. Dom na powrót stał się Norą. Ogień wygasł, i nikt na nią już tu nie będzie czekał.
– Zobaczymy się jeszcze?
Pokręcił głową.
– Nie wiem. Ale będę się cieszył z tego dnia, gdy nadejdzie. Eadwine.
– Eothain.
Zawrócił Chmurę niemal w miejscu i pojechał w stronę Lasu Zbójców, jak miejscowi nazywali Wilczy Las. Czekała, czy się nie obejrzy, ale się nie zatrzymał. Odjechała dopiero, gdy znikł jej z oczu.