Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-01-2016, 10:13   #71
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
- Widzisz?

- Mhmm…
- przytaknęła, nożem odkrajając kolejny kawałek jabłka. - Ruch jak w zamtuzie - wymamrotała już z pełnymi ustami.

- Tego znam. - Fidan zmarszczył twarz, zapierając się wygodniej plecami o bieloną ścianę budynku. - Esencje i panacea dla Browna gotuje.

Krótkim ruchem podbródka, wskazał przeraźliwie chudego mężczyznę wychodzącego z szewskiego zakładu. Wielka głowa z dziwnie małą plamą twarzy, kończyny trochę jakby za długie, korpus trochę za pękaty - wyglądał jak skrzyżowanie insekta i czegoś, co bezpański kundel wytarmosił z płytkiego grobu kilka nocy temu.

- Skąd, kurwa, Brown go wyciągnął? - przesunęła po alchemiku wzrokiem równie zachwyconym jak kilka godzin wcześniej po prowadzonych przez tagmatoi zmorfowańcach. - Z dolnej kopalni?

- Z Południowej - sprostował. - Mówią, że na okazaniu jego matkę diatrysi capnęli. Jemu pozwolili żyć. Ojciec tym samym fachem się parał, do czasu pożaru. Pamiętasz? Nieodrostki byliśmy, jak ogień prawie Południową strawił. No. Niby jego ojciec go zaprószył, ale w to nie wierzę. Zbyt wielu szepcze, że ta chuda pokraka maczała w tym palce. Nie chcieli go tam potem, więc skończył w Zaułku.

- Za bardzo słuchasz tego, co mówią inni - sarknęła.

- Ale mam rację - uśmiechnął się szeroko, odsłaniając komplet psujących się zębów od tych wszystkich słodkości, które tak sobie upodobał i które podkradał, gdy tylko mógł z zamkowej kuchni.

Mimowolnie odwzajemniła ten uśmiech. Lubiła pracować z Fidanem. Był pogodny, spostrzegawczy i lojalny. Na tyle, że niespełna dwie zimy temu, wydał jej własnego szwagra na stół. Nie zapomniała mu tego i odwdzięczyła się więcej niż raz. Nie tylko złotem.

- Pewnie masz. - Przesunęła spojrzeniem po kolejnej osobie wychodzącej przez szewskie drzwi. - Pewnie masz

Rzuciła ogryzkiem, w kierunku wyliniałego kundla, wyszła z cienia na rozsłonecznioną ulicę.

- Jak chcesz to załatwić?

- Miękko, Fidan, miękko. - Popatrzyła na niego przez ramię. Trochę szyderczo. Trochę z rozbawieniem. Trochę z sympatią. - Jakbyś niemowlę piórkiem łechtał.


~ * ~


Nie podeszła do drwi szewskiego zakładu. Z jakąś wewnętrzną przekorą skierowała się do burdelu. Za każdym razem, gdy do niego wchodziła miała ochotę splunąć. Nora nie zasługiwała nawet na miano “zamtuza” - z liszajami wilgoci, deskami, w które wsiąkało jednako nasienie i krew, starymi, zużytymi siennikami, równie starymi i zyżytymi kurwami, które kolejne choroby weneryczne zdobywały w zaciętych bojach, jak strategosi odznaczenia za wojenne kampanie. Z tym wszystkim “Dziura Hagne” zdawała się o wiele lepszym określeniem. W obydwu tego słowach znaczeniu.

Brown mógł siedzieć u szewca, ale na ile miała rozeznanie w jego osobie - musiał mieć przerezane przejście do tego cuchnącego potem lunaparu.

- Hagne… - zamruczała leniwie do postawnej kobiety, kryjącej siwiejące włosy pod brudnawą, jasną peruką. - Cieszysz się, że mnie widzisz...?
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 18-02-2016, 16:37   #72
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
- Hagne… - zamruczała leniwie do postawnej kobiety, kryjącej siwiejące włosy pod brudnawą, jasną peruką. Nachyliła się nad nią tak blisko, że czuła zapach pudru i bieliczki, którym kurwa przypruszała włosy i twarz. - Cieszysz się, że mnie widzisz...?

Burdelmama skrzywiła się, jakby zgryzła kwaśne jak przekwitanie ziarna aswetysu.

- Straszysz mi klientów, Nekri - fuknęła i jakby na potwierdzenie tych słów kilka osób opuściło lokal. Uśmiechnęła się, pokazując rząd nierównych, żółtych zębów. - Niech twój chłopiec się zabawią, na mój koszt, a my porozmawiajmy u mnie. Kaspis. - Skinęła na jedną z dziewczyn opierającą się o brudny fotel. - Zaparz herbaty. Przekaż dziewczynom, że mamy gości. Zapraszam, Nekri. - Uchyliła drzwi do pokoju przylegającego do salonu.

Oprawczyni weszła do środka jak do siebie, jak te wszystkie razy, gdy pojawiała się w burdelu. Kiedyś - gdy przybytek należał jeszcze do Platesa i jego suchej jak jałowe ziemie żony - jako szczerbaty szczeniak wyłudzający słodycze; później jako tagmatissa pod skrzydłami Białego; w końcu zaś jako jedna z anakratoi. Rozejrzała się ciekawie, z cieniem jakiejś cichej nostalgii, bo pomieszczenie, do którego zaprosiła ją Hagne, pozostając niemal niezmiennym od wielu lat, zdawało się jednocześnie kurczyć i zapadać w sobie za każdą z jej kolejnych wizyt. Jakby czas bezlitośnie wysysał przestrzeń z budynku i pracujących w nim kobiet. Wszystko malało. Łóżko z zakurzonym baldachimem, stolik, szafa, lustro z nierównej blachy, poplamiony dywan przykrywający skrzypiącą podłogę. Cała ta komnata królowej. Leże emerytowanej kurwy.

Zatknęła kciuki za skórzany pas, podchodząc do arrasu wiszącego na jednej ze ścian. Ten był nowym nabytkiem, nie widziała go wcześniej. Na tkaninie odbywał się bal ze złotych nici i kolorów, których odcieniom oprawczyni nie potrafiła nawet nadać nazw. I był to bal, jakiego nie widziała nigdy wcześniej - było coś obcego w krojach ubrań, w zdobieniach wnętrz, w rozmieszczeniu obecnych na nim postaci. Dopiero po chwili, zdała sobie sprawę, że patrzy na świat, którego już nie ma, który minął wieki temu - na świat nieznający morfy. Dlatego na tkaninie nie było symboli Zakonu, dlatego na zaszczytnych miejscach, odziane w bogate szaty, rozpierały się ponad stołami wizerunki nadętych kapłanów, dlatego w końcu było to bal - motyw po Rozdarciu wzgardzony przecież. Nekri zagwizdała cicho, nie kryjąc podziwu, bo nawet z postrzępionymi nićmi, kilkoma plamami i wyraźnymi przetarciami - ten stary arras wciąż był piękny. I zbyt cenny jak na brudny zamtuz Zaułka.

- Ładny - rzuciła, oglądając się przez ramię na Hagne. - Skąd go wzięłaś?

Kobieta wlepiła wzrok w tkaninę, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu.

- Piękny, prawda? - spytała, nie odpowiadając na pytanie. - Myślisz, że jeszcze kiedyś...

W powietrzu zawisła niewypowiedziana, podstarzała tęsknota - spęczniała nierealnymi marzeniami, jak tłusty kleszcz opita snami o dawnym, i zawsze lepszym świecie. Nekri musiała się na to roześmiać i zaśmiała się - krótko, całkiem miło, całkiem melodyjnie. Jedynie z lekką nutą szyderstwa.

- Pierdolisz, ślicznotko.

Hagne zacisnęła usta w wąską kreskę, splotła dłonie na piersi i uciekła wzrokiem, na jeden, krótki moment.

- Po co przyszłaś, bo chyba nie porozmawiać o sztuce.

- W norze obok siedzi Brown - wyjaśniła oprawczyni. Odwróciła się do kobiety, oparła plecami o arras i jej śniada, pokryta sinymi tatuażami twarz, popielne usta i szara jak kamień tunika, były jawnym zaprzeczeniem beztroskich ludzi bawiących się beztrosko na zdobnej tkaninie. - Chcę się z nim spotkać.

- Hmm...
- zamruczała rajfurka, przechodząc od swoich dziecięcych tęsknot, przez urazę do miękkiego, porozumiewawczego mruczenia tak płynnie, że niemal nienaturalnie. - I przychodzisz do mnie żeby...?

Zanim Nekri zdążyła odpowiedziec, drzwi uchyliły się po delikatnym puknięciu i do pokoju weszła ciemnowłosa dziewczyna z tacą. Imbryk parował. Gliniane naczynia telepały się jak przestraszone. Syntyche zmrużyła oczy z podejrzliwością wypracowywaną wiele, wiele lat. Po pokoju rozszedł się delikatny zapach mięty i czegoś słodszego.

- Wszystko załatwione, Hagne. - Dziewczyna odłożyła tacę na stół i wycofała się, zamykając za sobą cicho drzwi.

Burdelmama uniosła czajnik i spojrzała pytająco na oprawczynię. Ta wzruszyła ramionami, pokręciła głową, odpychając się od ściany i gdy się odezwała, trochę ciepłych nut zniknęło z jej głosu:

- Albo otwórz mi drzwi do drugiej nory, bo kutas na pewno kazał je wstawić, albo zawołaj go tutaj. Mi za jedno.

Hagne przechyliła imbryk. Bursztynowy płyn chlupnął w naczynie.

- Czysto teoretycznie - spytała nie przerywając czynności. - Jaką masz sprawę do... kutasa?

- Teoretycznie... - Anakratissa pozwoliła słowu miękko spaść z języka, przymrużyła ślepia jeszcze bardziej. - Teoretycznie - powtórzyła - to ciągle sprawa między mną a kutasem. - Znów pojawił się uśmiech na jej wargach, szybki jak jaszczurka. - Praktycznie zaś, z racji twojego fachu, powinnaś rozumieć to doskonale.

Gdzieś za ścianą trzasnęły drzwi. Hagne uśmiechnęła się blado. Podniosła naczynie, zamoczyła suche wargi, kryjąc za kubkiem niewyraźny uśmiech.

- Rozumiem - rzekła poważnie. - Nie wiem jednak czy...

Wszedł jej w pół słowa. Drzwi otworzyły się niemal bezgłośnie. Nekri nie zauważyła ich wcześniej, dokładnie ukrytych za blaszanym lustrem.

- Kutas ma ochotę porozmawiać. - Brown też się uśmiechnął. Szeroko, samymi ustami, bo oczy miał chłodne. - Zostaw nas Hagne.

Zabrał jej z ręki kubek i łyknął. Gdy kurwa odeszła bez słowa, splunął herbatą, skrzywił się, otarł usta rękawem.

- Syntyche Nekri. - Szeroki uśmiech ponownie wypełzł na jego twarz. - Czym sobie zasłużyłem na tą wizytę?

Popatrzyła na niego spokojnie. Uważnie.

- Wiesz czemu. Naprawdę chcesz dzisiaj grać w puste słowa?

Spojrzał na nią spod byka, odkładając naczynie. Usiadł na wytartej, czerwonej sofie i wskazał ręką miejsce po drugiej stronie.

- Siadaj, Nekri. - Jego hardy ton zmiękł. - Mów z czym przyszłaś.

Nie siadła. Zamiast tego podeszła do lustra, przesunęła palcem po drewnianej ramie, kryjącej zawiasy ukrytych drzwi.

- Jest w bustuarium - powiedziała prosto, decydując się nie kluczyć. - Zabroniłam wrzucać go w mały ognień.

- Głupia cipa - burknął, bardziej do siebie niż do niej. - Powinna przyjść do mnie zamiast... - Machnął ręką. Rozchmurzył się. - Co chcesz z nim zrobić?

- Jak nic na murach wywiesić dla własnej uciechy - burknęła ze zjadliwym sarkazmem. Szarpnęła za chustę, jakby ją dławiła, zmięła w dłoni i rzuciła na rozchwierutany stolik. Machinalnie przeczesała krótkie, siwiejące włosy. - Mamy umowę. Ty i ja. Pośród tych wszystkich znajd, które przygarniasz jak bezdomne kundle, to krew z krwi. Dlatego zachowałam ciało. Dlatego przygotowałam do obrządku. Możesz pochówek wyprawić mu wedle własnego uznania. Tyle mogłam zrobić i tyle zrobiłam. Ale opłakiwać za ciebie go nie będę.

Milczał przez chwilę ze wzrokiem wbitym w upstrzony kawałek ściany.

- Doceniam - rzekł w końcu. - Cholera, na prawdę doceniam. Ale ja go już opłakałem, Nekri. Po swojemu. Nic mi z trupa. Oddaj go płomieniom.

- Oddam więc.


Oparła się biodrem o jedną z szafek, ramiona splotła na chudej piesi i przez chwilę milczeli obydwoje. Ona znowu wpatrzona w arras, on ze wzrokiem wciąż utkwionym w spękanym fragmencie ściany. Przechyliła głowę, oblizała szare usta.

- Ale na dezolacji się nie skończy, prawda? Nie starczy całunu, lamentu i żałoby. Jest jeszcze zemsta. Sprawiedliwość. I krew do przelania.

Zabębnił palcami o oparcie. Przeciągnął chwilę.

- Jego matka była kurwą, którą wyciągnąłem z szamba. Niewdzięczną kur... - urwał w pół słowa. - Wychowałem go najlepiej jak potrafiłem. Był porywczy po mnie, a głupi po matce. - Zaciął się. Oderwał wzrok od ściany i spojrzał na nią, opartą o mebel. - Ale był mój. Krew z krwi, jak powiedziałaś. A kto mojej krwi utacza musi liczyć się z konsekwencjami.

- Kto?
- zapytała krótko.

- Kuszniczka i anoterissa - odpowiedział prosto.

Zacisnęła usta. Wiedział. Przyszła zbyt późno.

- Kurwa. Kazałeś już zabić?

Nie odpowiedział, ale jego milczenie było aż nadto wymowne.

- Kurwa, Brown - powtórzyła z jakąś bezradną złością. Już nie stała nie ruchomo, prysnęła iluzja spokoju. Chwyciła stojący na szafce świecznik i cisnęła nim z całej siły o lustro z wypolerowanej blachy. Brzęknęło, gdy odbił się jękliwie od płaskiej powierzchni. Za mniej niż uderzenie serca jego śladem poleciała drewniana szkatułka. Świecidełka rozprysnęły się po pomieszczeniu, potoczyły po podłodze. - Wojny chcesz z tagmatą, bo dwie głupie pizdy były nadgorliwe? Nie mogłeś poczekać? Nie mogłeś, kurwa, przyjść do mnie? Biały skłonny był ci je wystawić - syczała wściekle, jakby krzycząc szeptem. - Biały oddałby ci te jebane cipy i załatwilibyśmy to po swojemu.

Przeczesała włosy, ponownie oparła się o cholerną szafeczkę.

- Kurwa. - Podsumowała całą sytuację wielce elokwentnie. - Możesz to odwołać?

Przeczekał jej atak. Odprawił skinięciem dłoni człowieka, który wychylił się zza zniekształconego lustra. Wypuścił powietrze z cichym świstem.

- Obawiam się, że już jest za późno. Źle wyszło - przyznał niechętnie po chwili.

- Będzie burdel, Brown. Będzie kurewski, wyruchany burdel. Kogo posłałeś? - "Cyrica?" chciała dopytać, ale przełknęła imię. Nie musiał wiedzieć, że ona wie, że słyszała.

- Jakie to ma znaczenie? - wzruszył ramionami. - Źle wyszło - powtórzył. - Mów

- Jak będzie sprytny, może problemu nie będzie. Jeśli na krwawe porachunki nie będzie to wyglądało. - Przesunęła palcami po nasadzie nosa i czole, jakby chciała rozprostować zagnieżdżające się w skórze zmarszczki, prostym gestem przegonić ból głowy, którego przecież przegonić się nie dało. Nie można było tego zdawać na kruchą nadzieję. - Niech pójdzie w miasto, że anoterissa kurwiła się ze stołecznymi. Że podlegli jej ludzie przekupieni byli. Że stołeczni, Meresius z Satorem pospołu Fitzgeralta ubić próbowali. Że Wistelana odsunęli, żeby złoto skilthryjskie dla siebie zagarnąć. Ubij też Satora. Kurwa, ubij kupca nawet. Nie, jego nie zabijaj - odwołała natychmiast. - Ten może być Radzie żyw potrzebny. Bezuchy z nimi trzyma. Chcesz coś na tym ugrać, to go umocz. Albo tą jego wesz, co kurczowo mu się dupy trzyma. Polityką zamaskuj swój interes. Ale tak, żeby nie wróciło do ciebie. Jeśli zbyt wielkie w tym ryzyko widzisz, jeśli się nie uda, będziesz musiał odżegnać się od tych trupów, wydać mi mordercę, publicznie potępić, dać mi na stół. Ale lepiej on niż ty. - Oparła się ramionami po drugiej stronie stołu, przy którym siedział. - Posłuchaj dzisiaj miasta, pomyśl, a potem zrób, co musisz zrobić. Nie możemy mieć tu wojny, Brown.

Sapnął tylko na to, zapatrzył w ścianę, jakby z tej bielonej, spękanej powierzchni wywróżyć chciał sobie przyszłość. A Nekri nie powiedziała już nic, myśląc tylko, że ta cholerna przyszłość nie bielidłem będzie malowana, ale czerwienią serdecznej juchy.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 19-02-2016 o 21:27.
obce jest offline  
Stary 18-02-2016, 19:20   #73
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Ismael Garrosh. Zamek. Wieczór.
Skrzydło zamku oddane Zakonowi, inaczej niż pozostała część Zamku, nie stało pod strażą Tagmatos. Nie było takiej potrzeby. Diatrysi nie byli uwikłani w żadne polityczne intrygi i nie do pomyślenia było, żeby ktoś mógł nastawać na ich życie. Ich słowo stawało się ciałem. Nawet archigos musiał się ich słuchać. Mimo braku formalnej władzy, byli władzą sami w sobie. Taki był porządek rzeczy.

Garrosh wszedł do mrocznego korytarza z wysoko podniesioną głową. Odgłos jego kroków odbijał się echem od pustych ścian. Gdzieś w głębi siebie wiedział, że nie jest tak pewny siebie jak chciałby wyglądać. Tylko szaleniec nie czułby przynajmniej niepokoju w tym miejscu. Masywne drzwi prowadziły do kancelarii. Uchylił je i wszedł skupiając się od razu na osobie siedzącej za prostym biurkiem. Zakonnik w czerwonych szatach pochylony był nad księgą oświetloną przez chwiejne światło rzucane przez kandelabr stojący na blacie.

- Ismael Garrosh. Człowiek Fitzgeralda. Kiedy można ujrzeć skarbnika?

Diatrys przerwał pracę. Odłożył pióro. Podniósł głowę do góry przyglądając się petentowi. Blizny, które znaczyły mu twarz, w migotliwym świetle świec zdawały się być żywe i poruszać.

- Khhhogo? - mówienie sprawiało mu najwyraźniej kłopot.

Spoglądając na mężczyznę, Garrosh mimowolnie drgnął.

- Archigos Jehuda. Skarbnik Fitzgerald. Są u was. Chcę wiedzieć co
z tym drugim. Jak się z nim mogę zobaczyć?

Zakonnik wstał. Obszedł powoli biurko i podszedł do wojownika, wyższego od niego o głowę. Spojrzał na niego. Lewe oko Diatrysa było szare. Prawe, brązowe. Uniósł dłoń do góry i bez ostrzeżenia dotknął wykrzywionymi palcami czoła ochroniarza. Szeroki rękaw zakonnej szaty opadł i odsłonił poranione bliznami ręce. Suche palce oparły się na pobielonej skórze. Muśnięcie palców Diatrysa nie należało do przyjemnych. Ismael z trudem powstrzymał się żeby uskoczyć przed poranioną ręką. Nie lubił kiedy ktoś go dotykał, tym bardziej... w ten sposób. Sam kancelista zdawał
się ignorować, co przybyły do niego mówił. Wojownik począł zastanawiać
się kto go tu umieścił skoro rozmowa zeń wykluczała komunikację na
linii Diatrysi - społeczeństwo. Z resztą, kto by pojął. To był cech
egzotyczny w swym sposobie bycia, nawet dla przybysza z dalekich
krain.

Zakonnik w końcu cofnął dłoń.

- Byłesz tham - połykał powietrze mówiąc. - Wieszhhh. Athhhak zostawił pjęthnno. - Dotknął palcami swej głowy.

- Byłem - przyznał, mając nadzieję, że mowa o kamienicy, nie zaś
Skillage - Morfa zawsze pozostawia coś w sercu. Nie odpowiedziałeś na
pytanie. Chcę porozmawiać z kimś jeszcze.

Powoli postąpił do przodu, kierując się wgłąb budynku.

- Nie roz...humiesz - różnooki nie powstrzymywał go, lecz coś w jego głosie kazało mu się zatrzymać. - Jegho organizm walczy... On możhhe nie wrócić.

- A Parwiz? Wiecie, że on morfę wpuścił.

Pobliźniony przytaknął, podszedł do Ismaela i stanął między nim a drzwiami prowadzącymi do wnętrza budynku.

- Nie jesteś ghhhotów by to zobhaczyć.

Ostatnie zdanie nie zabrzmiało jak stwierdzenie, lecz bardziej jak pytanie. Zakonnik wlepił w niego swój dziwny, różnokolorowy wzrok. Skoro Diatrysi mówili, że ktoś nie jest gotowy, musiało to oznaczać naprawdę drastyczny widok. Ale Ismael ślubował diukowi lojalność i to stało dla niego na pierwszym miejscu. Do samego końca.

- Jeśli ma odejść, chcę zobaczyć. Choćby raz ostatni.

Zakonnik kiwnął głową w zamyśleniu, po czym otworzył drzwi.

Przeszli korytarzem, pokonali kolejne drzwi a następnie schodami, z niskim, łukowym sklepieniem stromo w dół. Powietrze zrobiło się zatęchłe i jakieś, trudno to było określić, bardziej energetyczne. Ismael przez skórę wyczuwał jakieś napięcie. Musieli zejść poniżej poziomu gruntów. Ściany pociły się. Temperatura spadła o kilka stopni a ciemną skórę wojownika pokryła gęsia skórka. Zeszli do niewielkiego pomieszczenia a dalszą drogę zastąpiły im masywne, wzmacniane metalowymi sztabami drzwi. Zza bramy dochodziły dziwne dźwięki, jęki, krzyki, jak gdyby wkraczał do miejsca kaźni. Podziemia zamku paraliżowały zmysły wojownika, choć widział już niejedno. Jego wzrok nie mógł sięgnąć poza wzmacniane drzwi cel, lecz wyobraźnia robiła swoje. Przyszło mu do głowy, że po przekroczeniu tych drzwi już nie będzie odwrotu, że zostanie tam na zawsze i nigdy już nie ujrzy słońca.

- Khhhotowy?

W dłoni zakonnika błysnął metal. Mały nóż o zakrzywionym ostrzu.

- Rękhha. Potrzeba twojej khhhrwi...

Garrosh był bardzo do niej przywiązany i wolał kiedy zostawała w środku.

- Po co? - zapytał wprost.

- Żhhheby cię chronić.

Przez chwilę się wahał. Gdyby chcieli mu zrobić krzywdę, już byłby martwy. Nie miałby szans uciec z ogromnej fortecy. Z drugiej strony dobrowolne zezwolenie aby ktoś go okaleczył, czyniło ujmę na honorze. No i zwyczajnie, po ludzku, nie była to rozsądna decyzji. Ale czy miał wybór? Podjął już decyzję i należało się jej trzymać. Wyciągnął dłoń.

Ukłucie nie należało do przyjemnych, lecz na twarzy Ismaela nie pojawił się żaden grymas. Nacięcie nie było głębokie, lecz z rany popłynęła krew. Bliźniacze nacięcie różnooki zrobił na swojej dłoni. Zakonnik ubrudził wskazujący palec w krwi Garrosha i swojej, i mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem wysmarował nią znak na czole czarnoskórego.

Zakołatała kołatka. Obwołano od środka. Diatrys odkrzyknął coś niezrozumiałego. Szczęknęły zasuwy i rygle nim drzwi uchyliły się.
Nie miał pojęcia czego się spodziewać. Kiedy ciężka połowa drzwi otworzyła się cicho, owionęła go zatęchła woń oraz odległe dźwięki. Nieludzkie, wynaturzone, choć wydobywające się z ust, które niegdyś do ludzi przecież należały.
Może Ismael tego ostentacyjnie nie pokazywał, lecz w newralgicznych momentach lubił wracać do przeszłości. Teraz miał przed oczami scenę, kiedy był ledwie podlotkiem. Wtedy on i kilku wydzielonych z plemienia ludzi przeprawiali się przez owiane mrokiem moczary. Grupie przewodził jego ojciec a zarazem aregonaman grupy. Miał to być test dla młodego Ismaela, sprawdzający jego odwagę i samo-zachowawczość.

- Trzymaj się blisko, nigdzie nie odchodź - mówił wtedy jego opiekun.

Potrafił wyłowić z pamięci ścieżkę, jaka ciągnęła się między wąskim szpalerem drzew. Tylko ją szło ujrzeć w mdłym świetle księżyca. Na prawo i lewo rozciągała się jedynie ciemność oraz zarysy smrodliwych oparów. Zastanawiał się wtedy cóż też czai się tamże, poza zasięgiem jego wzroku... niechybnie zmorfieni czekający na okazję, aby pochwycić nieostrożnego wędrowca.

- Trzhhhymaj się mnie. - Zakonnik wlepił w niego swoje dziwne oczy. - Nie zbaczhhaj.

W tym momencie odnajdywał analogię do wspomnianych chwil. Dziwny, czemuś niepokojący korytarz wił się, pogrążony w cieniu. Otaczały go zewsząd osobliwe dźwięki, czuł spojrzenia istot, których nie potrafił dostrzec. Czuł, że gdyby odstąpił zakonnika, istotnie popełniłby poważny błąd. Ostatni w życiu. A może to nerwowa atmosfera i nakręcona wyobraźnia tak działały? Wolał teraz tego nie roztrząsać. Po prostu iść przed siebie i robić swoje. Jak zawsze.

Zakonnik, który ich wpuścił był dużej postury mężczyzną, którego wcześniej wojownik nigdy nie widział w Skilthry, choć zdawało mu się, że z widzenia zna wszystkich Diatrysów. Wnioskował więc, że ten rzadko lub może nigdy nie opuszczał tego ponurego miejsca.Otaksował czarnoskórego wzrokiem lecz nie skomentował.

Wnętrze było przestronną, przygnębiającą salą, która w przeszłości musiała być salą tortur. A może i dzisiaj - przemknęło przez głowę Garroshowi. Do dziś stały tutaj urządzenia, których funkcji mógł się jedynie domyślać. Na kamiennym stole leżało rozłożone truchło zmorfowańca. Czarne, błoniaste skrzydła opadały ku podłodze.

Widok zmutowanego truchła sprawił, że zgrzytnął zębami. To, co odczuwał do tych istot można było nazwać czystą, skondensowaną nienawiścią. Gdyby mógł, doskoczyłby do ciała i poharatał je jeszcze bardziej, mimo iż teraz było to bezcelowe.

Ruszyli w stronę korytarza, który zaczynał się po drugiej stronie sali. Stamtąd dochodziły coraz wyraźniejsze krzyki. Po obu stronach korytarza były zakratowane cele. Z jednej z nich wystrzeliła nagle ludzka dłoń.

- Ratuj! - jego myśli przerwał zachrypnięty krzyk. Krzyknęła kobieta przyciśnięta do prętów bramy. Brudną twarz rzeźbiły strużki łez. Tłuste włosy przylepione były do skóry. - Nie odchodź! Błagam! Ratuj! Oni mnie zabiją!

Zakonnik nie zwrócił na nią uwagi, tylko szedł dalej wgłąb korytarza.

Zabiedzona kobieta szamotała się za kratami i wyciągała ręce do Ismaela. Zwróciła najwyraźniej uwagę że jest tu obcy (co nie było trudne) i prosiła... nie, błagała go o pomoc. Prawda była jednak taka, że miał związane ręce. Wchodząc tutaj, wiedział że musiał grać na warunkach Diatrysów. Poza tym ktokolwiek tutaj trafił, to pod istotnym pretekstem. Diatrysi przy całej, pokręconej aparycji, raczej nie zabierali z ulicy boga ducha winnych ludzi. Zignorował desperackie krzyki, które miały potem odbijać się wewnątrz jego czaszki jeszcze jakiś czas.

Minęli kilka kolejnych cel, w których głębokich cieniach czasami zdawało się, że coś się porusza, czasami warknięcie, które ich dochodziło, tylko potwierdzało to, czego oczy nie potrafiły dostrzec. W końcu różnooki zatrzymał się przed kolejnymi kratami. Szczęknął zamek w drzwiach. Pochodnia oświetliła wnętrze. Puste pomieszczenie z jedną tylko pryczą i człowiekiem przywiązanym do niej skórzanymi pasami. Kwaśny zapach niemytego ciała drażnił nos.

Na pierwszy rzut oka nie poznał go. Zapadnięte policzki i szary, niezdrowy odcień skóry. Fitzgerald był cieniem samego siebie. Oddech jednak miał równy.

Ismael spojrzał na swego mocodawcą z troską. Zobaczenie go w takim stanie kruszyło nawet zatwardziałe serce wojownika. Ostatecznie nie był mu jedynie przełożonym. Dzięki Fitzgeraldowi odnalazł się na nowo w obcym świecie. Przez lata współpracy nawiązali ze sobą więź, która teraz boleśnie dawała o sobie znać.

- On. Nie w bezpośrednim pobliżu. Wiesz. Tych istot. Zastanawiam się. Jak to możliwe.

- Morfhha jest wokhhół - Diatrys rozłożył dłonie. - Skhhażony zgromadził jej ładunek i wyhhstrzelił... Jak pocisk.

Wojownik oderwał wzrok od Nicholasa. Różnokolorowe tęczówki wpijały się w niego, jakby wyczuwając kolejne pytanie.

- Można coś dla niego zrobić? Teraz. W tym momencie.

Zakonnik położył dłoń na czole nieprzytomnego radnego.

- Morfhha jest w nim - rzekł cicho z przymkniętymi oczami. - Orghanizm walczhy. Czekać.

- I jeszcze jedno. Co z Jehudą?

- Thheż walczhy...

Zrobiło się gorąco. Ismael odruchowo otarł kroplę potu, która zrosiła mu czoło.

- Walczhy... - powtórzył Diatrys. Głos dziwnie mu zadrgał a na twarz wypełzł krzywy uśmiech.

Zakonnik, ciągle nachylony nad leżącym skarbnikiem, z jedną dłonią na czole nieprzytomnego, drugą czule pogładził go po szyi. Fitzgerald szarpnął się. Otworzył przytomnie oczy. Zaharczał wpatrując się w Garrosha. Pasy naprężyły się i zwiotczał. Czarnoskóry przypadł do niego. Szyję diuka znaczyło krwawe rozcięcie. Różnooki uśmiechnął się złośliwie. W jego zakrwawionej dłoni błyskał złoty sztylet.

- Uciekaaaj!

Usłyszał krzyk kobiety. Tej samej kobiety, która chwilę wcześniej prosiła go o ratunek. I stukot wielu butów zbliżających się do celi.

To był koniec. Czerwona wstęga na szyi diuka pulsowała w niespokojnym rytmie jego serca. Garrosh nie mógł uwierzyć w to co widzi. Człowiek tak potężny i poważany w Skilthry leżał przed nim rozcięty ot tak, jak gdyby zwykły wieprz na rzeźnickim stole. Ale przede wszystkim widział agonię bliskiej mu osoby. Szok, złość i żal buzowały w nim. Spojrzał na diatrysa. Nie obchodziło go teraz jaką władzę i stanowisko sprawuje, ani dlaczego dokonał nagłego czynu. Wyprowadził silny cios prosto w jego szczękę.

Chrupnął łamany nos. Siła ciosu odrzuciła różnookiego na kraty celi. Twarz zalała mu krew. Powalony siedząc na podłodze potrząsnął głową, wyraźnie oszołomiony. Za kratami wojownik zauważył zakonników w czerwonych szatach. Ich twarze wykrzywiały złośliwe uśmiechy. Byli uzbrojeni w pałki, noże i siekiery. Kilku, może kilkunastu. Coś do niego mówili, lecz słowa w jakiś dziwny sposób rozmazywały się w jego głowie tworząc jedynie denerwujące buczenie. Jeden z zakonników rozcapierzył dłonie wyciągając je w jego kierunku. Na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia.

Garrosh poczuł jakby coś chciało wejść pod jego czaszkę. Wwiercało się w mózg, grzebało w myślach. Potworny ból zaczął rozsadzać mu głowę. Obraz zamazał się w niewyraźną, wielobarwną plamę pokrytą czarnymi płatkami śniegu. Jeszcze chciał walczyć, młócił rękami na oślep by kogoś dosięgnął, jeszcze poczuł jak pada na kolana i odpłynął...

***

Znów zapadł w dziwny letarg. Nie pamiętał kiedy to się stało. Jak przez mgłę pamiętał atak na diatrysa i widok jego uzbrojonych kompanów. Ich zachowanie nijak korespondowało z wizerunkiem do jakiego był przyzwyczajony. Ale ignorował ów fakt, chciał zwyczajnie przeżyć.

Powieki miał ciężkie i znowu czuł się jak wtedy, na Darkbergowych krużgankach - jak kupa gówna. W końcu zdołał je podnieść. Zamazany obraz wyostrzył się po chwili i ujrzał dwoje oczu wpatrujących się w niego uważnie. Dwoje, różnokolorowych oczu. Kiedy znów ujrzał zakonnika, jego pięści zacisnęły się, aż pobielały mu knykcie. Próbował podnieść dłonie, by umieścić je na gardle tamtego. Zdołał tylko wierzgnąć w miejscu.

- Lhhheż spokhhojnie - złamany nos zakonnika był napęczniały niczym przegnity ziemniak. - Zamazałeś rhhhun ochronny.

Ismael rozejrzał się wokół. Leżał na podłodze, przed zamkniętymi drzwiami do podziemi. Zakonnik klęczał przy nim. Obok stało dwóch innych. Obserwowali go milcząc. Znowu był słaby jak dziecię.

- Pij - w dłoni różnookiego pojawił się kubek. Do jego ust wlała się jakaś substancja.

- Możecie mnie zabić. Ale... zdążę... cię... dorwać... Słyszysz!? - wydusił z siebie.
Próbował wypluć płyn, ale nawet na to był za słaby.

Płyn był cierpki i palił w gardło. Lecz gdy zmuszony przełknął kilka łyków, zdało mu się jakby mu się rozjaśniło w głowie. Jakby jakaś mgła, która przysłaniała mu jasność myślenia ustąpiła. Ostatnie wydarzenia zdały mu się teraz nierealne, jak gdyby były snem.

Próbował się dźwignąć. Wciąż żył, co sugerowało że ostatnie wydarzenia nie były jednak pułapką.
- Gdzssssie jesem... co się stao?

- Morfhhha - odpowiedział prosto.


Ismael Garrosh. Kamienica Darkberga. Wieczór.

Gdy zaspany ochroniarz w końcu otworzył drzwi, coś we wzroku ciemnoskórej zjawy o twarzy wymazanej bielidłem wymieszanym z krwią, powiedziało mu, że nie warto zadawać pytań. Wpuścił marę do środka i oddał lekką broń o zakrzywionym ostrzu. Był gotów oddać cokolwiek, byleby tylko zostawili go w spokoju. Garrosh jednak nie był zainteresowany niczym więcej i opuścił kamienicę czym prędzej.


Origa Torukia. Zaułek. Wieczór.

Słońce schowało się za dachami budynków i upał nie był już tak nieznośny. Origa Torukia wracała z wieczornej zmiany zatopiona w swoich myślach. Czujna jak zawsze w Zaułku, brudnej dzielnicy do której została przeniesiona wbrew swojej woli i wbrew swoim ambicjom. W tej parszywej dziurze, w której Tagmatosi nie znali dyscypliny i w której, jak przypuszczała, panowały nie do końca jasne układy między perioczim a świadkiem przestępczym. Trzymała swoich ludzi na wodzy, zgraną paczkę którą się stali, z którą związana była nie tylko służbowymi stosunkami lecz pewnego rodzaju przyjaźnią i zaufaniem. Robiła dobrą minę do złej gry. Czuła się oszukana przez los, ale nie zamierzała się poddawać bez walki.

Z zamyślenia wyrwał ją szloch dziecka. Kilkunastoletnia na oko dziewczynka, umorusana i z długimi, potarganymi włosami siedziała w kuckach pochylona nad czymś bezkształtnym i płakała, rozsmarowując piąstkami łzy po brudnej twarzy.

- Ej! Co jest? - Origa podeszła do niej.

- Oni - chlipnęła - go zabili.

Rozryczała się na dobre. U jej stóp leżał równie brudny kundel, z wywalonym jęzorem i nienaturalnie przekrzywioną głową. Gomygi już zaczęły się zlatywać i wchodzić mu w napuchnięte, różowe wargi. Strażniczka skrzywiła się mimowolnie. Westchnęła.

- Nie rycz. Taki już jest ten świat. Okrutny...

- Ale ojciec - chlipała dalej. - On mnie zabije.

Zmięła przeklęństwo w ustach. Miała ochotę wrócić do mieszkania i utonąć w rękach Mossa.

- Chodź - wyciągnęła dłoń do małej. - Pójdziemy razem. Nie zrobi ci krzywdy.

Wielkie, mokre oczy spojrzały na nią z nadzieją.

- Na prawdę? Pójdziesz ze mną?

***

Trzymała ją za rękę. Małą bezbronną dziewczynkę.

- Mieszkam tam - wskazała drobną dłonią ciemną czeluść bramy.

Zaułek. Strażnica. Ranek.
- Amber, my... Ona spodziewała się dziecka - Logan Desydes z trudem powstrzymywał łzy.

Na twarzy Bladego nie drgnął nawet jeden mięsień.
- Dorwiemy skurwiela i nakarmimy własnym kutasem - położył ciężką dłoń na ramieniu tagmatosa. - Sam będziesz mógł mu urżnąć chuja.

- A Origa?

- Szukamy.

Południowa Brama. Ranek.
Przyszła do miasta południową bramą. W podartej i brudnej koszuli, słaniając się na nogach, łasząc się do butów strażników charcząc coś niezrozumiale i byliby ją odpędzili jak wariatkę i kurwę, płazem miecza obiwszy pierwej boki gdyby nie jej oczy. Głęboka czerń wypełniała całe oko, w którym tylko tańczyły błyski światła i jakiś obłęd. Czerń kontrastowała z wyszczerzonymi białymi zębami. Zaraz też pochwycono czarownicę i zakluczono w karcerze, niewielkim pomieszczeniu bez okien, tuż przy strażnicy i posłano po diatrysa.

[MEDIA]http://img.loveit.pl/obrazki/20130125/fotobig/zua-3b6a244c8c5f245f7dd5.jpeg[/MEDIA]

Gdy przyszedł, od razu poznał naznaczoną morfą. Promieniowała z niej tak wielką mocą, że czuł jak skóra pokryta bliznami nagrzewa się i rumieni. Powoli, wprawnym ruchem poderżnął jej gardło i czuł jak słabnie z każdym pulsującym upływem krwi. Później ją poznali. Córkę sołtysa z Borowej.

***

Dzień znowu był gorący. Powietrze zdawało się stać w miejscu. Nic nie poruszało nawet liśćmi mijanych drzew. Żadnego szmeru. Cisza. Pięciu konnym, jednemu zakonnikowi i czterem tagmatos Borowa wyłoniła się zza wzgórza i nic nie zapowiadało tego co się miało wydarzyć, a jednak coś cholernie było nie tak. Czuli to oni i konie, które mimo otaczającej ich ciszy szły nerwowo, rzucając łbami, parskając i drobiąc. Coś w tym pozornym spokoju powodowało, że włos się jeżył a przez skórę przechodził dreszcz. Jeden ze strażników, gruby tagmos otarł czoło. Jadący obok młodzik, z trądzikową cerą i krzywymi zębami wyciągnął miecz, którego zgrzyt rozdarł panującą ciszę.

CISZA.

To ta cisza była nienaturalna. Wjechali między zabudowania. Żaden burek ich nie oszczekał. Żadna krowa nie zamuczała, owca nie zabeczała. Na okolicznych drzewach nie śpiewały ptaki. Nie cięły komary. Nie buczały wszechobecne gomygi. Przewrócone wiadro leżało między żurawiem a cembrowiną studni. Wieś wyglądała na opuszczoną.

- Co kurwa.

Pojedyncze przekleństwo utonęło w otaczającej ich martwocie dźwięków.

Wykopane butem drzwi wiejskiej chaty zaskrzypiały, zachwiały się i zamarły w ciszy. W środku nie było nikogo. Na prostej ławie stała miska z wystygniętą strawą. Drewniana łyżka leżała odłożona obok.

Tuman kurzu podniósł nagły podmuch. Zaskrzypiało ramię żurawia. Wiadro przetoczyło się na bok.

Czerwona szata zakonnika zatrzepotała jak spłoszony ptak. I wtedy to poczuł.

- Morfi śmierrrdźźź...

Wycharczał niewyraźnie a wiatr wepchnął mu z powrotem słowa w wykrzywione grymasem bólu usta. Zachwiał się. Oparł ciężko na cembrowinie. Smarknął krwią. Lecz było już za późno. Czuł jak powietrze zgęstniało, jak czysta morfa napiera na jego ciało, parzy skórę pokrytą siatką blizn ułożonych w misterne runy. Jak te nabiegają krwią. Jedynie wieloletnie szkolenie pozwoliło mu zachować przytomność. Nie zatracić się w bólu.

W jednej chwili zrozumiał co tutaj zaszło. Przez falujące czystą esencją zmian powietrze zauważył jeszcze rozmazane sylwetki tagmatos, młodych chłopaków morfujących na jego oczach. Padł na kolana, tuż obok studni, przeczołgał się na bok, w kierunku drzew, linii lasu, teraz jawiącej się jak ciemniejsza drżąca plama. Tam szukając ucieczki i ocalenia.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172