09-08-2015, 13:13 | #1 |
Reputacja: 1 | [Wiedźmin] Zimorodek ZIMORODEK Rok 1280. Piętnaście lat po Wielkiej Wojnie. Coś się kończy... Historia zawsze lubiła zataczać koła. Tak było i tym razem, gdy świat zniszczony Wielką Wojną, pogrążał się w coraz większym mroku. Wyludnione miasta odżywały powoli, pola wydawały niewiele plonów, których nie miał kto zbierać. Magia znów stała się ważna, gdy młode, prężne umysły gniły w niepodpisanych grobach, a nie było innych, by ich zastąpić. Technika znów uległa mrokowi rozwiązań najprostszych, a na niepilnowane drogi i gościńce zaczęły wylegać coraz to nowe stwory, żywiąc się rozpaczą i zniszczeniem. Gdzieś daleko na południu pojawiło się jakieś nowego zagrożenie, o którym plotki docierały i na północ, a Nilfgaard wycofywał się pospiesznie wgłąb swojego terytorium. Władza centralna zniknęła a każdy z nowych królów i książąt żył na swoim, uciskając resztki swojej ludności i zamykając się w twierdzach. Ich wojska z rzadka patrolowały główne trakty, ale żądni władzy ludzie nigdy nie rezygnowali z nowych łupów. Niepilnowane ziemie ogłaszali swoimi tylko po to, by móc wysłać swoich poborców, otoczonych zbrojną ochroną. Wybuchały bunty i powstania, tłumione krwawo, lub wręcz przeciwnie - wygrywające z lokalnym władyką i dopiero potem niszczone przez sąsiada, który dojrzał łatwy łup. Komanda elfów i krasnoludów zapadły głęboko w lasy i góry, a ich krew wciąż wrzała z nienawiści i chociaż sił nie miał już nikt, wiedzieli, że i tak powrócą. Chociażby po to, by umrzeć a nie żyć na krańcu świata. Niewielu się nauczyło, ale i to samo można było powiedzieć o ludziach. Wielu wciąż pamiętało i nie chciało zapomnieć, przekazując wiedzę okraszoną nienawiścią młodszemu pokoleniu. Tylko największe miasta, jak Novigrad czy Wyzima utrzymywały względny spokój. Bardzo względny. Nadeszły mroczne czasy, a ludzie przypominali sobie stare bajania, starą historię, początki. I wielu pytało gdzie podziali się wiedźmini. Coś się zaczyna... Jak już mówiono, historia zataczała koło, a mroczne czasy musiały wreszcie odbić się od dna. Tylko czy to już było dno? Wieś Złotnica nazwę swoją zawdzięczała nie własnemu bogactwu. Wjeżdżając przez prostą bramę i mijając palisadę, nijak nie dawało się tegoż złota stwierdzić. Echa świetności nie pobrzmiewały ani w marnie utrzymanym dworku, którym wraz z wsią hrabina Ohlava zarządzała po śmierci lub zaginięciu - bo plotki różnakie były - męża swojego. Nie pobrzmiewały i w starej, zrujnowanej wieży kamiennej, gdzie mógł mag jakiś siedzieć dobry wiek temu. Zbudowana na planie koła i otoczona ostrokołem, przegniłym gdzieniegdzie, dziurawym niemalże Złotnica nazwana została tak dawno temu. Umiejscowiona dwa dni końskiej jazdy na północ od Hołopola, niedaleko rzeki Braa i kilku innych strumieni spływających z Gór Pustulskich, była naturalnym przystankiem każdego poszukiwacza złota, chwały i ogólnopojętego bogactwa. Kraniec świata, powiadacie? A gdzież to najlepiej szukać rzeczy nie odkrytych jeszcze przez innych, jak nie na krańcu świata właśnie? Ostatnie lata dla tego miejsca nie były łaskawe. Widać to było na pierwszy rzut oka, po przegniłych chatach i kwaśnych, mrukliwych mieszkańcach, z pode łba spoglądających na wjeżdżających przez bramę podróżnych. Piękne miejsce na noc. Wczesna wiosna przywiodła w to miejsce kilku osobników co najmniej ciekawych. Karczma huczała od dźwięków, światło przebijające z jej okien wabiło strudzonych podróżników. Łapał wieczorny mróz, a od gór wiało zimne powietrze. Żadne z nich o chłopów nie dbało, owijając się szczelnie płaszczami, ze spojrzeniem wpatrzonym w drzwi z szyldem złotego jaja, z którego większość farby dawno odpadła. Stare zawiasy skrzypiały straszliwie, kiedy człapiący w błocku żołdak zamykał jedno skrzydło zbutwiałej bramy, zbitej z grubych, nieoheblowanych dobrze dech. Żołdak ów nie przedstawiał miłego widoku. Powiadają, że chłop ze wsi może i kiedyś wyjdzie, ale wieś z chłopa nigdy. Brudne włosy jak połamane strąki zlepionej słomy sterczały spod nasuniętego na głowę czepca. Zarośnięta twarz nie budziła żadnej sympatii, koślawe ruchy poddawały w wątpliwość umiejętności, a stara przeszywanica straciła barwy jakiś czas temu. W kilku zaledwie miejscach czerń i złoto walczyły z ogólną burowatością. Człowiek ten, strażnik w Złotnicy, sapnął i dopchnął skrzydło wrót. Zmierzchało już. Łapał mrozek i błocko pod stopami pokrywało się delikatną skorupą lodu. Kilka płatków śniegu spłynęło z ziemi i zmusiło Bryndena Thorna do starcia ich ze swędzącego przez to nosa. Popędził konia i stępem wjechał przez ciągle otwartą drugą część. Sprawnie zmieścił tam wierzchowca, opryskując brudne już i tak buty strażnika dodatkową porcją zmieszanej z wodą ziemi. Chłop warknął coś i splunąć chciał, ale jedno mu spojrzenie wystarczyło rzucić na broń wiszącą u siodła, by zaniechał prowokowania obcego. Żołdak charknął dopiero, jak jeździec znalazł się odpowiednio daleko. Już się łapał za drugie skrzydło bramy, kiedy to dotarł do niego kolejne kroki końskich kopyt rozbijających błotnisty trakt od strony Hołopola. Następny jeździec był mniejszy, owinięty płaszczem. Lola Merritt prawie przegalopowała, zmarznięta do szpiku kości. Zauważyła tylko, jak mężczyzna odsuwa się, zerkając na jej ukrytą pod kapturem twarz. Na wprost miała zabudowania wsi, po prawej widać było światło w oknach największego z tutejszych domów. To musiał być ten, ale poniechała teraz. Karczma musiała znajdować się gdzieś w centrum Złotnicy. Macha Tuirseach widziała tę wjeżdżającą do wioski postać, podążając na swoim wałachu z innego, bardziej zachodniego kierunku, po trakcie znacznie rzadziej uczęszczanym. Ta cała Złotnica wyglądała biednie, ze swoją na wpół dziurawą palisadą, lecz postawnej kobiecie nie robiło to różnicy. Minęła bramę i zarośniętego chłopa, wyraźnie już dziwującego się ruchowi tego wieczora. Stał krzywo, w sękatej dłoni trzymając grube drzewce prostej włóczni. Sądząc ze spojrzenia, jakie rzucił mijającej go kobiecie, uważny obserwator mógłby wyciągnąć wniosek, że człowiek ten nie przepada za obcymi. Z drugiej strony, mogło być i tak, że nie przepadał za niczym: Złotnicą, hrabiną, rodziną, swoim życiem i pogodą. Tak się zadumał, że następny obcy zdążył wśliznąć się do środka przy wpół zamkniętych wrotach, sprawiając, że żołdak aż zamrugał. - Czego tu?! - warknął nieprzyjemnym, gardłowym głosem widząc twarz Catalayana Restrepo. Nie było jeszcze na tyle ciemno, by nie spostrzegł ostrych rysów i stanowczo zbyt ostrych uszu. Tym razem splunął tuż pod buty nowoprzybyłego. - Nie chcemy tu takich jak ty! - dodał, lecz nie zatrzymał. Wyrażał więc własną opinię, nie zaś tutejszego władyki. Brama zamknęła się wreszcie, a żołdak odstawił na bok włócznię, sięgając po ciężką, wzmacnianą metalem sztabę. Już ją prawie nasunął, gdy rozległo się walenie, a nie zamknięte wrota odchyliły się trochę. Krzyknął zaskoczony i upuścił ciężki przedmiot w błocko, złorzecząc przy tym pod nosem. Przez szparę w wejściu przecisnął się ostatni tego dnia wędrowiec o paskudnej mordzie. Walfen dobrze wiedział, jak wyglądał, ale w tym przypadku nic sobie z tego nie robił. Ani był piękniejszy, ani brzydszy od tego tu strażnika, który rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. - Na zgniłe jajca, pojebało was dzisiaj?! Pomóż mi z tym, ale chyżo! Razem nasunęli sztabę. Śnieg zaczynał sypać mocniej, mróz przenikał do kości. Złotnica mogła się pochwalić kilkoma miejscami, których nie szło zastać w większości wsi tej wielkości. Pozostałości po czasach tak zwanej świetności aktywne pozostały ciągle, licząc na to, że dobrobyt wróci kiedyś. Wtedy jeden z drugim mogliby zakrzyknąć "Ha, wiedziałem!" i zacząć z miejsca wypełniać monetami swój trzos. Piękne marzenia, piękne czasy, pamiętane przez co starszych mieszkańców. "Złote Jajo" było jednym z takich miejsc. Umiejscowiona mniej więcej na środku wsi gospoda: piętrowa, podmurowana i z własną stajnią zapraszała dźwiękami rozmów i światłem. Już z tego wnioskować było, że w środku raczej tłoczno, co samo w sobie za niezwykłe mogło być uznane. Sugerowała to też ilość wierzchowców, łatwa do zauważenia, gdy wrota do stajni stanęły otworem. Wypadł z nich nastoletni, szczerbaty chłopak z burzą jasnych włosów, kłaniając się nisko i odbierając wodze najpierw od Bryndena, a potem Loli, której prawie się udało starszego mężczyznę dogonić. Na jej widok, a może bardziej na widok lutni, stajenny wybałuszył oczy. Żołnierzowi wydawało się, że młodzieniec niemal się obślinił, wcale niekoniecznie z powodu instrumentu. Trubadurka niezauważając tego, w swojej potrzebie odnalezienia ciepła, pierwsza skierowała się ku drzwiom karczmy, zdawkowe zaledwie wymieniwszy uprzejmości. Macha podjechała w tym czasie, bardziej przyzwyczajona do nagłych załamań pogody, nie mniej jednakże zmęczona po całym dniu podróży. Ciepło biło od środka, gdy przekraczało się drzwi Złotego Jaja. W kominku huczał ogień, a wnętrze wspólnej izby wypełnione niemal w pełni, pachniało jedzeniem, piwem i ludzkim potem. Lola wchodząc jako pierwsza, przyciągnęła uwagę słyszących dźwięk skrzypiących zawiasów lub czujących powiew zimnego powietrza ludzi. Kalendarzowa zima ledwo się skończyła, i choć pogoda wcale nie chciała się na dobre poddać, to ludzie ruszyli już w drogę. Dziewczyna zauważyła to od razu, podobnie zresztą jak wszyscy za nią. Ledwie przy dwóch stolikach nikt nie siedział, a rumiana na policzkach, szczupła dziewczyna o grubym jasnym warkoczu sięgającym pupy, uwijała się z tacami i kuflami jak w ukropie. Wyglądało na to, że była tu jedyną kelnerką. Chudy, patykowaty i staro wyglądający karczmarz ruszał się jak mucha w smole, mimo słyszalnych wyraźnie poganiających go klątw dochodzących z zaplecza. Co jakiś czas migała tam korpulentna sylwetka. Sądząc po fryzurach, stroju i zachowaniu, większość bywalców stanowili miejscowi. Pełen przekrój chłopskiego społeczeństwa, w dużej mierze już pijany lub szybko dążący do tego stanu. W większości mężczyźni, chociaż nie tylko. Hałaśliwi i zwracający uwagę, picie uprzyjemniający sobie rozmowami lub hazardem. Toczyły się kości, fruwały karty ciskane na stół przez przegranych. Drobniaki przechodziły z rąk do rąk. Nie mniej zwracało na siebie uwagę czterech krasnoludów, zasiadających przy jednym ze stołów. Z toporami za pasami i dużymi kuflami przed nosami, wyglądali jakby całe otoczenie było im obojetne. A otoczenie robiło równie dużo, aby nie zauważać czterech za mocno jak na ich gust uzbrojonych nieludzi. Z obcych zwracał uwagę jeszcze korpuletny, dobrze ubrany mężczyzna o łagodnej, pełnej twarzy. Siedział w otoczeniu dwóch zbrojnych, zajęty cichą z nimi rozmową - kupiec lub mniej zamożny szlachcic. W rogu miejsce znalazł sobie ponury, łysy wojak - wnioskując z opartej obok broni. Szerokie bary i blizna na czole również o tym świadczyły. Łypał spode łba to na izbę, to na skuloną, szczupłą kobiecą postać na ławie naprzeciwko, to na opróżniany kubek. Owa postać ciągle była w płaszczu i kapturze, oparta o ścianę i z kolanami podwiniętymi pod brodę wyglądała jakby spała. Była jeszcze para innych podróżnych, nie wyróżniających się niczym szczególnym, ale odróżniająca od tutejszych skórzanym strojem, pokrytymi błotem długimi butami i leżącymi na ławie płaszczami. Trubadurka wychwyciła wszystko to w ciągu pierwszych chwil, pewnie krocząc w stronę baru. Okazywało sie, że gospoda w Złotnicy miała nawet niewielki podest przeznaczony dla występujących, obecnie zastawiony jednym z tych dwóch pustych stołów. Thorne i Tuirseach wkroczyli do środka niewiele później, uwagi nie przyciągając już tyle, co piękna Merritt. Drzwi zamknęły się, zamówienia popłynęły. Okazało się, że gospodarz - Mirko Słomka - ma już jeden tylko trzyosobowy pokój pusty, ale obiecał przyszykować jakiejś wspólne miejsce do spania, gdyby trzeba było. Od Loli nawet zapłaty za to nie chciał, o ile uświetniłaby wieczór swoim występem. Bardka doskonale wiedziała jak się cenić i ta propozycja była wręcz bezczelna, ale od czego były negocjacje? Tak zastali wspólną izbę Katalayan i Walfen, wkraczając do niej razem, ale osobno. Dziedzictwo elfa trudne było do ukrycia w świetle. Większość ludzi wykształciła w sobie sporą łatwość w rozpoznawaniu nieludzi, ale oprócz nieprzyjemnych spojrzeń nie uświadczył niczego więcej. Może przez krasnoludy nikt nie obrażał go głośno. Jeszcze nie, wciąż za mało alkoholu płynęło w żyłach. Walfen natomiast uwagi na siebie nie zwrócił praktycznie żadnej. Wyglądał prawie jak jeden z tutejszych. Na zewnątrz zapadła już ciemność, dnie ciągle były krótkie. Wieczór za to dopiero się rozpoczynał. Ostatnio edytowane przez Sekal : 10-08-2015 o 14:57. |
15-08-2015, 17:35 | #2 |
Reputacja: 1 | Dziękuję Sekalowi i Baltazarowi za część tekstu... Walfen puścił zdrętwiałymi palcami ciężką, zmrożoną zasuwę. Rozgarniając podróżnymi butami zwały błota, obrócił się na pięcie i nie czekając na jakiekolwiek podziękowania powlókł się do wioskowej karczmy. Ruszył żwawym krokiem, wpatrując się uważnie w otaczającą go zabudowę. Złotnica mogła być kiedyś bogatą, całkiem przyjemną wioską. Ale jeśli kiedyś rzeczywiście tak było, to te czasy dawno już minęły. Strząsnął z długich, skołtunionych włosów śnięzny puch. Przyśpieszył, przedzierając się przez rozmokły prospekt z łątwością właściwą dla kogoś, kto z postury był waligórą - kogoś takiego jak Walfen. Nie wyglądał na głupca, ale raczej okrutnika, którego wyraz twarzy został pieczołowicie wyrzeźbiony głębokimi bliznami zarobionymi na wojnach. Potarł szorstkie od zarostu policzki palcami w sztywnych od zimna rękawicach. Chodził zgarbiony, z głową przechyloną nieco w lewo, tak w centrum sylwetki znajdowało się jego jedyne widzące, prawe oko. Przywodził na myśl legendarne cyklopy, bestie dwa razy wyższe od rosłego męża, z jednym tylko okiem pośrodku swym potwornych twarzy. Wyglądał jakby minęła już jego czterdziesta wiosna - w rzeczywistości miał lat ledwie trzydzieści sześć. Tymczasem w karczmie, Brynden Thorne rozmówił się z gospodarzem sprawnie, zaraz po tym jak zrobiła to rudowłosa trubadurka, bez trudu ugrywając na siebie najlepsze kąski. Nic dziwnego w tym nie było, bardowie i inksze podróżne istoty występami potrafiące zabawić gawiedź zawsze sypiali darmo, a często i zarabiali nieźle. W każdym razie żołdak ugadał się, że za jednego srebrnego dostanie łóżko, jak znajdzie sobie dwóch kompanów do spania w środku. Do tego dorzuci się jeszcze śniadanie, ale już nie wieczerzę i napitek. Wysuszony Mirko Słomka trochę na skąpego zdawał się wyglądać. Najadłszy się i porozmawiawszy - a przynajmniej podjąwszy próbę podyskutowania - Walfen przedarł się przez salę, zmęczonym krokiem kierujac się ku szerokiemu, podrapanemu szynkwasowi. Przystanął i wygrzebał zza paska uszczuploną już sakiewkę. Ostatnio edytowane przez Fyrskar : 16-08-2015 o 10:38. Powód: e1. Zmiana przerywników. e2. Inicjały |
15-08-2015, 21:43 | #3 |
Reputacja: 1 | Brynden Thorne był człowiekiem nie pierwszej młodości. Spomiędzy brązowych włosów już dość gęsto przedzierały nitki siwizny, a spod przymrużonych oczu wybiegały bruzdy zmarszczek ciągnące się daleko za kości policzkowe. Kilkudniowy zarost zdradzał człowieka gnębionego ciężkimi troskami. Jednak cokolwiek go trapiło nie miało to najmniejszego wpływu na jego umiejętności. Było to widać jak na dłoni kiedy wjeżdżał do wsi dosiadając karego wierzchowca. Koniem powodził z naturalną swobodą. Płynność, z jaką dobył włóczni z tulei przy wysokim siodle obróciwszy ją tak by zmieścić się we wrotach, wskazywał na doświadczenie w walce z końskiego grzbietu. Wrażenie to potęgował kawaleryjski hełm z misiurką, stary i powgniatany od licznych ciosów, a także łatany kilkukrotnie skórzany kaftan z naszytymi stalowymi łuskami. Obrazu dopełniała nierówna blizna na prawym policzku. Podobne spostrzeżenia zapewne zatrzymały w miejscu niejednego rabusia, gdyż na milę znać było charakternika… a ci zazwyczaj oznaczali masę kłopotów i pustą sakiewkę. Thorne nieśpiesznie wkroczył do gospody dopilnowawszy wpierw czy Żmijka będzie miała zapewnioną odpowiednią gościnę w tutejszej stajni. Swoje oczekiwania względem opieki poparł miedziakiem, który młokos wyłapał w locie. Po „Złotym jaju” nie spodziewał się zbyt wiele bo i wieś była z tych paskudnie nędznych… dawała jednak szansę na nocleg pod dachem. Kto wie, może nawet i w łóżku… No i ciepłą strawę dającą się zapić jakimś sikaczem. Efektowne wejście bardki i skupienie uwagi na jej osobie zdecydowanie większej części tutejszych gości dało mu szansę na mało dyskretne zorientowanie się z kim mu przyjdzie biesiadować i spędzić dzisiejszy nocleg. A gospoda była nad wyraz zatłoczona jak na nie do końca przeminiętą zimę i ten trakt. Odczekał swoje i wreszcie dopchał się do właściciela tutejszego przybytku… - Łóżko, ciepłe żarcie i dzban wina. Krótko wyłożył czego mu trzeba bez zbędnych ceregieli. Nie bardzo przejął się sugestią, iż powinien szukać kompanów na dwa wolne łóżka w pokoju. Położył srebro na blacie i dorzucił jeszcze parę miedziaków za jadło i napitek. Po czym udał się do ostatniego wolnego stołu. Ułożył sakwy podróżne obok ławy. Zrzucił z siebie ciężki płaszcz podszyty jakimś futrem, które razem z rękawicami wylądowały na ławie. Odpiął pas z mieczem i odstawił go… jednak już nie tak niedbale jak resztę. Widać było, że przyzwyczajony był do tego i żelazo spoczywa blisko jego prawicy. Później zaś spoczął opierając się o jakiś słup podpierający strop czekając na chuderlawą dziewkę… Najpierw pojawił się mężczyzna zwany Walfenem… później wino, a dopiero po pewnym czasie jakaś gulaszowa polewka z solidnym kawałkiem pachnącego chleba. Skórka była chrupiąca i dobrze wypieczona i znacznie lepiej smakująca niż to co było w parującej misce. Nie takie rzeczy już Brynden jadał ale też w niejednej karczmie już bywał i wiedział, że nadmiar przypraw ma raczej coś ukryć w potrawie niż z niej wydobyć. Niemniej jednak było to ciepłe… było tam jakieś mięsiwo i jakieś krupy. Wojak nie śpieszył się z posiłkiem. Może dlatego, że zapychając usta chlebem i mięsiwem nie musiał jej otwierać a tylko słuchać cóż za opowieściami uraczy go kompan ze stolika… i pokoju. W miarę jak zaspokoił pierwszy głód i pragnienie odsunął się od misy. Przepił do Walfena jakiś toast i zabrał się za obserwowanie tutejszych gości zdawkowo jeno tylko odpowiadając na pytania… resztę polewki dokończył już przy dźwiękach wieczornego występu. Przed snem sprawdził jeszcze czy Żmijce nie brakuje niczego w tutejszej stajni. |
16-08-2015, 04:30 | #4 |
Northman Reputacja: 1 | Z grani wzgórza, którą blade promienie zachodzącego słońca połyskiwały na oblodzonej skale, szarobura gromada krytych śniegiem dachów, dymiła czarnymi i szarymi wstęgami z kominów, co przebijały się spod brudnej bieli wyglądając jak dogorywające palenisko. Wioska gnieździła się leniwie tam, gdzie ją kiedyś wciśnięto w podgórze, niczym koślawe koło porzucone przy błotnistym trakcie. Katal, jak elf nazywał się również przed sobą, obserwował okolicę już od jakiegoś czasu. Droga od Hołopola była bezpieczna, czego doświadczył z pierwszej ręki. Ruch był niewielki jeszcze do tej pory, choć największe śniegi już topniały. Dopiero dnia tego, kłam temu zadawali ciągnący ku Złotnicy konni, których elf odprowadzał spokojnym wzrokiem sytego jastrzębia przyglądającego się kicającym królom. Elf poprawił plecak na ramionach i zszedł na trakt krocząc z lekko pochylną głową ku drewnianym zębom szczerbatej palisady. Przed bramą wyprzedził go jeździec w towarzystwie patrzącego z pode kłów psa. Nim wrota całkiem domknęły się Katal wszedł do środka, nieco rozbawiony zdziwieniem zaskoczonego strażnika, któremu zdawać by się mogło, skraść spod nosa Złotnicę łatwiej było, niźli puścić kłąb pary z gęby, w tym zimnym zmierzchu. - Czego tu?! – zbrojny warknął nieprzyjemnym, gardłowym głosem i splunął pod buty elfa. - Nie chcemy tu takich jak ty! Katal mógł parsknąć śmiechem na taką żałosną skargę nieszczęsnego gbura, lecz tego nie zrobił. Zupełnie zignorował człowieka. Nie spiesząc się szedł ku podmurowanej karczmie, doskonale mu widocznej, jak i każdemu przybyszowi do Złotnicy. Kroczył omijając, co większe koleiny, słysząc za plecami jak wiejski strażnik, zostawiony w oddali, wpuściwszy kolejnego wędrowca, siłował się ze sztabą bramy. Elf westchnął i nie oglądając się, przed oczyma miał paskudną gębę miejscowego odźwiernego. Człek Nie był winny swej naturze i głupocie więcej niż przodkowie. Z winy natury Nie mniej niż rodziciele Żałośnie głupi Pokiwał głową zatrzymawszy przy studni. Wesoły gwar jak rój pszczół wisiał za drzwiami i bijących ciepłem ognia oknami. Ludzie Czasem łatwiej znaleźć owcę w stadzie wilków, czasem wręcz przeciwnie. Plewić tych bez serc Pleśnią robaczywych W ogrodzie chwastów Zdjął kaptur z głowy i wkroczył do karczmy razem z innym wędrowcem, któremu elf ustąpił progu. Miejscowych wzrok. Przyjął prosto w twarz nienawistne spojrzenia i zamknął za sobą drzwi. Nie spiesząc się, prawą ręką rozpiął ciężki płaszcz, pod którym nosił praktyczną, gruba tunikę z wełny. Prosty miecz spoczywał w pochwie upięty u pasa. Wnikliwy obserwator mógłby zauważyć, że w miejscu lewej ręki był żelazny stempel, lekko wystający spod rękawa płaszcza. Lecz kto by tak poświęcał uwagę na takie szczegóły. Nauczył się, że elfy nie były przedmiotem wnikliwej obserwacji. Spojrzy taki raz i już wie swoje. Wystarczy inny kształt uszu, ostre rysy twarzy i pozbawione kłów zęby. Zupełnie jakby natura nie chciała, aby umieli kąsać. Czemu więc, jakże często, ta nienawiść rodziła się ze strachu? Katal rozejrzał się po karczmie. Widząc stół zajmowany przez krasnoludów od razu skierował tam swoje kroki nie zaszczycając karczmarza wizytą u szynkwasu, lecz tylko pogodnym skinieniem głowy w jego kierunku, co tamten pewnie i tak miał w grubym jelicie. Przy drewnianym blacie biesiadowało czterech krasnali i konny towarzysz psa, który, gdyby nie jej wzrost i brak brody, mógłby, a dokładniej mogłaby, być wzięta za krajana gospodarzy stołu. - Bądźcie pozdrowieni. – rzekł elf skupiając na sobie uwagę. – Katal jestem. Z gościnności stołu waszego skorzystać można? – zapytał, na złość mroźnej słocie, pogodnym głosem. Krzywe miny krasnoludów, którzy takim grymasem na zapytanie, sami pytali „czemu nie?” nie oczekując odpowiedzi, elf wziął za to, czym być miały. Rozsiadł się naprzeciw wielkiej baby z kraciasta szarfą przewieszoną przez ramię i już siedząc wynurzył się z rękawów skórzanego płaszcza. Każdy z krasnoludów rzucił swym imieniem, które Katal postanowił sobie zapamiętać, na koniec zaś ludzka kobieta przedstawiła się jako Macha. Elf przyjaźnie popatrzył po biesiadnikach. - Podróżuję z panem Gibertem Nolanem. – oznajmił. - Zacnym krasnoludem, który jutro dołączy. Długo bawicie tutaj? – zapytanie skierował do khazadów, bo kon Machy nie wyglądał, jakby wracał z lokalnego spaceru. - Gdzieś jeszcze pokoje w Złotnicy mają? Wiecie może, kogo polecić? – zasypał ich gradem prostych pytań. - Pierwszy raz rzeźmy tu trafili. Miał jeszcze dwa pokoiczyny, ale wspólna izba przytulna i mniej płatna, niech go kruki zadziobią, po dwa denary od łba za łóżko żądać! – Iggis zapluł się i akby na odpędzenie złych myśli zanurzył nos z wąsami w kuflu. - Wcześniej tu nigdy nie bylim, ale karczma to jedyna – podsumował wzruszeniem ramion ten, który wyglądał na wodzireja krasnoludzkiej kompani. Rozmowę przy stole na chwilę przerwało pojawienie się wędrowca, z którym Katal zawitał do „Złotego Jaja” razem, acz osobno. Człek był to postury srogiej i okrutnym obliczu zupełnie niepasującym do tonu podjętego zapytania, które nie wiadomo, czy życzliwie żartobliwym, czy podszytym kpiną, byćmiało. Zapewne tym pierwszym i drugim zarazem. Jako, że ani petycja człowieka z twarzą we bliznach, ani odpowiedź pytaniem na zapytanie khazada elfa osoby nie dotyczyły, to tylko przelotnie, acz przenikliwie, przypatrzył się podróżnikowi, nie odmawiając tym zauważenia jego obecności, czego krasnolud nie uczynił mówiąc do kompanów tak, jakby tego, który nie przedstawił się, przy nich wcale nie było. A reszta skwitowała to zgodnym milczeniem złego pierwszego wrażenia. Katal nie odprowadził zbrojnego wzrokiem, lecz później nie omieszkał zauważyć, że tamten towarzystwo dzielił przy stole z innym, starszym od siebie patronem karczmy, co z gęby na miejscowego chłopa, w odróżnieniu od kompana, niekoniecznie wyglądał. - O, nieźle dziewka gra -zainteresował się ich przywódca, zerkając na rudowłosą, śpiewającą właśnie jakąś balladę, siedząc na podwyższeniu z boku izby. - I mnie przy kominku też lepiej się widzi spanie we wspólnej. - elf stwierdził swobodnie, choć raczej do siebie, jak reszty grona. Dziewczyna, co śpiewem i lutnią, umilała patronom „Złotego Jaja” pobyt w karczmie, faktycznie miała talent, bo uszy od jej występu nie więdły. Wielu poświęcało uwagę balladzie, wielu patrzyło na urodziwą bardkę, pewnie zapominając o słuchaniu. Katalowi melodia za melodią zdawała się być znana, jakby nie raz już ją słyszał, choć żadnej na pamięć nie znał. Wsłuchiwał się więc również w słowa tych pieśni. W międzyczasie popijał z parującego aromatyczną wonią kubka dzieląc uwagę ballady, między pałaszowaniem zamówionej u młodej dziewoi strawy, całkiem beztroskiej pogawędki z druidką, którą okazała się być Macha, niemal od pierwszego, zawiązanego słowa, jej miękkiego dekoltu, w którym mieszkała zaspana Żmija oraz elfce, która kryła się pod kapturem płaszcza przy stoliku z łysym mrukiem. Katal wyłowil spojrzenie tej, z którą dzielił krew rasy, gdy ona tęsknie patrzyła gdzieś ponad głowami miejscowych, obrócona twarzą ku bardce, zasłuchana w balladę. Elf podtrzymał wzrok dziewczyny, tulącej kolana pod brodą, na moment, nim odwróciła głowę jakby spłoszona jego przyjaznym skinieniem skroni, ledwie zauważalnym drgnieniem kącika ust. Nim jednak oderwała od niego swe oczy na dobre, odwzajemniła pozdrowienie, które stało się, nie wiedzieć Katalowi czemu, potajemnym. Związek to musiało mieć z jej towarzyszem, z którym ona nie wymieniła do tej pory ani jednego słowa, czy gestu choćby komunikacji. Wzrok elfa prześlizgnął się po sylwetce zbrojnego omiatając jego zndzoną, choć czujną manierę. Dłoń, co raz po raz gładziła głownie miecza, jakby łysy wojak upewniał się, czy jest na swoim miejscu. Katal przeniósł wzrok na kupca, skupiongo na talentach trubadurki. Ochroniarzy miał dwóch. To mogło być tylko nieuzasadnione przeczucie, lecz nie zdziwiłby się, gdyby… Odpędził chmury czarnego scenariusza i zszedł myślami z powrotem do stołu. - Gąsior tego samego prosimy. – Katal rzucił wesoło i przesunął przygotowaną pod dłonią miedź ku dziewczynie, która krzątała się przy ich stole zabierając właśnie puste naczynie krasnoludów. - A na długo zamiarujecie bawić w Złotnicy? – zapytał nieludzi. - Złota może szukać będziecie? Elf nie omieszkał wywiedzieć się co nie co, co w kompani krasnali i błocie Złotnicy piszczy. Jeden z nich wskazał na boczne drzwi ze wspólnej izby. - Tłuk i wyrwigrosz policzył sobie po miedziaku nasze rzeczy zamknąć, by nikt nie pokradł. Jak pogoda da, jutro z rana w góry nam. - No, żeśmy się trochę dowiedzieli dlaczego tu ostatnio posucha była - dodał przywódca, rechocząc i dziękując za napitek. Skorzystają i przyjaźniejsi staną. - Ale konkurencji nie zdradzim, ha! - wyszczerzył się. - A tam konkurencji od razu. - Katal udał zawód. - Jeśli złoto jest w górach, to znajdzie ten, komu pisane, a starczyłoby pewno każdemu. Podzielcie się czym wiecie i co pomóc może. Nigdy nie wiadomo, kiedy można być w potrzebie i znaleźć się bogatszym o powracające dobro z rąk nie dłużnika, a już przyjaciela. - zauważył tak po prostu, unikając mędrkowego tonu i uśmiechnął się. - O co chodzi? - zagadnął konspiratorsko ściszonym głosem. - Jak żyłę znajdzie, to od razu trza tu będzie fortecę stawiać, aby kmiotów odpędzać - zarechotali wszyscy. - Coś ciekawski. Ten zacny krasnolud to aby też w góry nie idzie, hę? - uniósł krzaczaste brwi Vimme. - Pewne, że nie bez powodu podpytuje - zgodził się z nim Regan, poszarpując się za swoją całkiem pokaźną brodę. - Gąsiorek postawił, to coś tam rzec i pewnie możemy. - Ano - wtrącił się trzeci, Urko chyba się zwał. - Bo widzicie, tu kilka lat temu zatrzęsła się ziemia. I se myślimy, że te trzęsienie, to żyłę przestawiło i samorodki już nie spływają. - Albo to teraz zupełnie innym strumieniem, którego nikt wcześniej nie wypatrzył. - Bo źle szukali - wyszczerzył się przywódca, ale dalej gęby już zawarli, nie mówiąc nic o tym, gdzie ów strumień lub żyła sądzą, że są. - Ja tam się na tym nie wyznaję. - Katal upił herbaty. - Ale pan Nolan mówił, że gdzie ziemia trzęsie, tam złoto bywa, bo być musi. - powiedział od niechcenia. - On się na tym bardzo dobrze zna. - wzruszył ramionami. - Sam żyłę znajdzie. – pokiwał głową. - Czy w trymiga, zanim reszta poszukiwaczy zaleje góry, to nie wiem... Póki tłoku nie ma, może warto obszar zawężyć, na dwie grupy działać teren większy obrabiając? Jak już się znajdzie, to praktycznego czas zmartwienia nastanie, co z tym złotem robić, na co wydawać i temu podobne. Do tego czasu zaś, warto przeznaczeniu pomagać, aby to właśnie nam się, wam znaczy i panu Nolanowi, poszczęściło. - Się pan Nolan pojawi, to może pogadamy, może... - zamyślił się przywódca. - Ale tera to wypijmy za udane poszukiwania! - uniósł kufel Urko, kończąc póki co dyskusję o złocie. Elf nic już nie rzekł na temat złota. Spotkać wszak mieli się nieprędko, skoro w góry ruszają o brzasku. No chyba, że pan Gibert zaproszenie właśnie dostał od herszta krasnoludów na w ich górskim obozie się pojawienie. To jednak w sprzeczności stałoby z zamiarem miejsca poszukiwań uczynienia tajemnym. Cóż, elf na tyle nie był głupi, co by wniosek wysnuć, iż spotkanie Nolana z Reganem i jego kompanią, pożądanym nie jest tymczasem. Wyspiarka zdążyła podjeść i podpić, i zawzięcie łowiła wzrokiem po sali jak rybak niewodem po ławicy narybku, w nadziei, że się cudem jakim wieloryb trafi. Do pełni szczęścia brakowało jej bowiem tylko chłopa innego niż chłop za broną chodzący, potem już mogła spędzić noc w zimnej, rozchwierutanej szopce, dzieląc wiązkę słomy z zaślinionym psem wywalonym na zbity pysk ze sfory temerskiego władyki. Słowa khazadów docierały do niej jak przez mgłę, dopóki nie dotarły. Obróciła ku brodaczom smagłą twarz. - A kiedy owo trzęsienie ziemi, niechaj was złotem obsypie, wydarzyło się? - zapytała cicho. - A będzie to z dziesięć roków - oparł rudy krasnolud w zadumie. - Gdzie tam, więcej. Z piętnaście roków, jak wojna na południu się kończyła. - Potem jeszcze tu lekko trzęsło, ale wtedy zaczęli gadać, że złote czasy się tu kończą i żyła złota wysycha. Jeszcze chwilę coś znajdowali, a teraz widać jak się skończyło. Katal czuł w kościach i żelaznym stemplu, że się tej nocy we wspólnej izbie nie wyśpi.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-08-2015 o 04:43. Powód: z góry sorry za literówki i insze babole ;-) |
16-08-2015, 10:18 | #5 |
Reputacja: 1 | Złotnica szczerzyła się do Machy wyszczerbionymi zębami ostrokołu. Chat było tyle, że druidce nie chciało się ich liczyć, odnotowała jednak, że niektóre były solidniejsze i wskazywały na pewną zamożność. O, bogowie... Karczmę postawili nawet na tym zadupiu świata! Z szyldem! Złotnica była metropolią prawdziwą, a przynajmniej taką się jawiła w oczach kołyszącej się łagodnie w siodle Machy. Druidka utknęła bowiem na całą zimę w zasypanej śniegami Nizince, wiosce u podnóża Gór Pustulskich, gdzie chłopi z dziada pradziada trudzili się hodowlą owiec i prosa... Po długich, mroźnych miesiącach na monotonnej diecie złożonej z baraniny, cienkiego piwa pędzonego na prosie i Witka, hodowcy owiec i prosa, dziedzicznie wykastrowanego z najdrobniejszych objawów fantazji Złotnica mogła stać się zaiste miłą odmianą i druidka odwzajemniła zadupiastej mieścinie powitalny uśmiech. Jej uśmiech był kompletny i drapieżny. Zza czerwonych ust błysnęły duże, mocne zęby. W Masze Tuirseach wszystko było duże, mocne i zdrowe, choć po smagłej twarzy znać było, że młódką przestała być już dawno. Ta czerstwa krzepkość cechowała większość druidów. Podobno brało się owo zdrowie od życia pod gołym niebem i jedzenia korzonków, ale zdaniem Machy nie od rzeczy była też konserwująca i odkażająca wszelkie lęgnące się w ciele plugastwo moc gorzały. Odziana w prostą suknię z samodziału i zwierzęce skóry wyspiarka zdjęła kaptur, spod którego wysypały się gęste, ciemne włosy, poprawiła przewiązany na rozłożystych biodrach szal ozdobiony niebiesko-zieloną kratą klanu Tuirseach i powiodła po wiosce spojrzeniem dowódcy armii zdobywców. Radość błysnęła w jej ciemnych oczach. W gwarze i zapachach dobywających się ze złotnickiego przybytku mogła czytać jak w trzewiach ofiarnego zwierzęcia: oto los zastawiał właśnie stół jej życia uciechami ciała i duszy, których skąpił jej przez całą zimę. I wtedy na drodze na niwy zaspokojenia i sytości stanął szczerząc zębiska pies stróżujący. Sama przywlokła ze sobą cholerną sobakę... Łapacz powarkiwał od kiedy z przełęczy zobaczyli dymy wioski, chyba dla zasady. Za ostrokołem w małych, przekrwionych ślepiach, ukrytych w załomach zniekształconej bliznami skóry, podobnie jak w oczach Machy pojawiła się nadzieja na zaspokojenie niemałych apetytów. Kudły nastroszyły się jak szczota, na karku wielkiego ogara drgały zwały tęgich mięśni. Jakiś kundel zajazgotał na jego widok, a Łapacz tylko z trzaskiem kłapnął zębami. Miejscowy burek skomląc próbował wkopać się pod własną budę, robiąc ze strachu pod siebie. Macha zareagowała dopiero, gdy ogar z zaskoczenia warknął na stajennego, a biedny chłopak z wrażenia wdrapał się na przepierzenie oddzielające boksy. Pełne satysfakcji warczenie dobywające się z gardła Łapacza przeszło w bulgot. Druidka bowiem złapała za obrożę i uniosła kark ogara w górę. Pies był niemały, ale Macha wzrostem przewyższała większość mężczyzn, a i krzepy nigdy jej nie brakowało. Przyduszany pies machał bezradnie grubymi łapami. Chciał się odgryźć, gdy go wreszcie puściła, ale tym razem wystarczyło tylko ledwie dostrzegalne drgnięcie okutego żelazem podróżnego kostura. Zadzwoniły cichutko uwieszone na nim amulety, a ogar przywarował do stóp druidki. - Dobry pies. Dobry. Pogładziła pobliźnione czoło i ujęła w garść rozszarpane w jakiejś walce ucho. Westchnęła cicho. Łapacz nie był w nastroju, który pozwalałby go zabrać między ludzi. Koni by nie ruszył, tego była pewna, w końcu do szlacheckich łowów go chowano, a mości szlachta polowała konno. Jednak szczerbaty młodzianek zlazł z przepierzenia, gdy tylko zobaczył, że druidka ogarnęła apetyty ogara, i odzyskał rezon, odmawiając psu miejsca w stajni. - Jakże tu taką bestię między konikami trzymać. A jak podróżny jaki w nocy tu zejdzie... To niech śpi grzecznie, a nie po ciemnicy do stajni łazi, bo go jeszcze kto o koniokradztwo lubo chęć grzesznej sodomii posądzi, cisnęło się na usta Machy, ale zmilczała. Utargowała z młodziankiem, że opróżni szopę za stajnią, da parę wiązek siana, i tamże zamkną wyrywnego ogara. Ta uczynność miała co prawda swoją cenę... - No, takie zioła, bebłota takowa... - Młodzianek wpatrywał się w druidkę z nadzieją wodnistymi oczami i szarpał rzadkie włoski porastające pryszczaty podbródek. - Taki elyksyr, co każdą dziewkę powolną czyni... Zarumienił się krwiście pod ołowianie ciężkim i wymownym spojrzeniem druidki i zaczął coś tłumaczyć, ale Macha nieciekawa była jego wyznań i jego życia. Nauk, czemu takowe elyksyry to podłość i występek przeciwko jej bogini, też nie zamierzała smarkowi prawić. Poczuje je na własnej skórze, tak jak Łapacz poczuł jej żelazny kostur. Przez skórę nauki zawsze lepiej wchodziły niż przez głowę. - Jutro przyrządzę, jako słońce wstanie. Zamykany w szopce Łapacz posłał jej spojrzenie urażone i nieoczekiwanie mądre. Potarła palcami jego pomarszczone czoło. - Przyjdę niebawem. Przyniosę ci mięso. Nauki Łapacza nie były skończone i nie mogła zostawiać go samego. Za dobrze jeszcze pamiętał, czego go nauczył poprzedni właściciel. Przez to miłe marzenia o obudzeniu się w miłym towarzystwie można było sobie wsadzić w buty. Po nocy spędzonej w zimnej szopce, o świtaniu, obudzi ją przedwieczny odór z pyska ogara... Macha momentami szczerze nienawidziła swojej pokuty. W Złotnicy owiec może i nie hodowali ani prosa nie siali, ale większość towarzystwa wypełniającego po brzegi karczmę była baranio-prosowata. Wypisz-wymaluj prostaczki z Nizinki, których gęby i inne członki oglądała przez zimę całą... Znać, że krajany, może i nawet z jednego miotu co poniektórzy... W jednakiej ciżbie ostro jak muchy utopione w owsiance odznaczali swoją obecność przyjezdni, których pewnie przywiódł tu zapach złota. Druidka, która złoto zdobywała dotąd zdzierając je z ubitych wrogów, a takim, które trzeba było wydobyć mozolnie z ziemi nie interesowała się wcale, całą ciekawość skierowała właśnie na nich. Obmacała spojrzeniem zakutanych w płaszcze podróżnych poukrywanych po kątach i snującego się podle szynkwasu zabijakę o twarzy tak srodze pociętej i szpetnej, że gdyby Łapacza jakowaś szurnięta królewna pocałunkiem prawdziwej miłości w człeka odmieniła, takie właśnie oblicze i posturę by zyskał. Uśmiechnęła się do szpakowato siwiejącego wojaka, a potem dostrzegła najprawdziwszych mężczyzn, jakich mógł zrodzić kontynent. Siedzieli wokół gąsiora, broni nie odpięli nawet siadając do stołu i roztaczali wokół siebie niepowtarzalną aurę takich, co to z niejednego pieca chleb jedli, na niejednym stole chędożyli, niejedną mordę obili ze szczętem, a po drodze opróżnili wszystkie dostępne gąsiorki i baryłki. Macha jak wszyscy wyspiarze nie miała nic do nieludzi... ale krasnoludów zwyczajnie lubiła, bo się z brodaczami zgadzała w zaskakująco szerokim spektrum poglądów na życie. Jednego, którego zwała przyjacielem, spodziewała się nawet gdzieś tu spotkać. Podeszła do stolika krasnoludów i odczekała, aż ją zauważą. Długo czekać nie musiała, trudno ją było przegapić. Oparła się o swój kostur i zagadnęła o Iwa, czy się może nie szwenda gdzie po okolicznych górach. Jeden z krasnoludów pokręcił głową, mówiąc, że i skąd on ma to wiedzieć, kiedy sami zjechali ledwie co, po czym machnięciem ręki zaprosił ją do stołu. - Eeeeh - westchnęła ciężko Macha, aż dech, który opuścił jej potężną pierś, zmierzwił włosy najbliżej siedzącemu krasnoludowi.Rozluźniła wiązania pod szyją, po trochu dlatego, że w dusznej izbie gorąc już zaczynał na nią bić, po trosze by sakiewkę dobyć. – Na progu lata powinni już tu dotrzeć. Może z drogi zeszli, spirytusu szukać. Ostatnią baryłkę własnej berbeluchy mi oddali pod osadą, co ją zaraza dotknęła, wiele istnień ocalił ten bimber… Napijmy się! Za Iwo Riggsa i jego kompanię. Niech im się powodzi, jeśli znaleźli złoto, którego szukali. A jeśli śmierć znajdzie ich wcześniej, niech wszystkie zęby kostusze wytłuką, nim ulegną. Dadzą bogowie, spotkamy się jeszcze za jednym stołem, na tym czy na innym świecie. Rada bym ich jednak żywych zobaczyć – wyjaśniła Macha od serca. - Twoich nie widzielim, aleśmy tu ledwie przed dzwonem czy dwoma dotarli. W góry leziem - krasnoludy także niezbyt ukrywały swój cel. Wyciągnęła sakiewkę, tę w której kilka miedziaków z rzadka obijało się o siebie. Ta, w której mieszkała łuskowata gadzina, zaczęła się poruszać ospale. Wyłuskała z woreczka srebrny grot zawinięty w spłachetek lnu i na rozłożonej tkaninie położyła pomiędzy kubkami na stole. - Z boku wilkołaka, co chłopów u podnóża tutejszych gór nękał, a ponoć i tutaj grasował, tej zimy wyciągnęłam. W niełatwej i niekrótkiej walce potwora padła. Godna zapłata za toast za Riggsa - pochwyciła spojrzenie jasnowłosej młódki. - Pozwól ku nam, córko. - Ha, harda dziewoja! - zarechotał jeden z brodaczy. Co jak co, ale krasnoludy toastów nie odmawiały, stawiając przed nią kubek i nalewając wpierw ze swojego gąsiorka. - Jam Vimme Larn, a to moja kompanija - odezwał się najbardziej włochaty rudobrody i przedstawił po kolei Urko, Regana i Iggisa. - Z daleka musisz, bo tu takich dziarskich kobit co po traktach łażom to ni ma. - Dziarskie kobity – rzekła mu Macha – u nas na krypach pływają, a nie tyłki wycierają po gościńcach. Ja z Undvik. Z wysp Skellige. - Przez moment w mocnym głosie postawnej druidki zadźwięczała smutno tęsknota, szybko jednak została potraktowana tak, jak należało. Spłukana mianowicie gorzałką z krasnoludzkiego gąsiorka. Zaraz na stole pojawił się jeszcze jeden, zakupiony za srebrny grot. Macha piła już z krasnoludami i wiedziała, że jeden gąsior na czterech brodaczy i ją samą to może robić najwyżej za skromne przywitanie. Do okowity zamówiła kaszy z cebulą i mięsem, upewniwszy się uprzednio, że mięso owo nie jest baraniną, a także małą miskę mleka i skrawek surowizny dla budzącej się na jej piersi łuskowatej gadziny. Poprosiła też dziewkę, czy by jej nie mogła odłożyć podrobów i resztek z kuchni dla psa i rzekła po cichu, że jest medykiem. - Jak kto chory czy słabujący, pomogę. Dziewka zamówienie przyjęła i słowo rodzicom o chęci pomocy przyrzekła rzec, kiedy do stolika podszedł elf, co przedstawił się zaraz jako Katal. Spytał, czy się przysiąść może, a brodacze nie oponowali, toteż Macha rzuciła dziewce, by im jeszcze jeden kubek przyniosła. Z elfami w odróżnieniu od krasnoludów mało co druidkę łączyło... ale gość przy stole nie powinien być trzymany o suchym pysku. Katal od gorzałki wywinął jak się piskorz, toast przepijając, ale gorącą wodą, o którą poprosił do zamówionej strawy. Po chwili dorzucił do kubka własnych ziółek. Krasnoludy marudzić poczęły, że zamiast słomy do wody, do gąsiorka trza się dorzucić, jak się elfowi chce w ich towarzystwie siedzieć, a Katal popijał ziółka i uśmiechał się nieznacznie znad polewki. Szybko też okazał się elfem niezwykłym. Długousi według skromnych doświadczeń Machy dzielili się na elfy urodziwe i wredne, urodziwe i przemądrzałe oraz urodziwe i mające wszystko i wszystkich w dupie. Katal okazał się elfem urodziwym i zabawnym, co czyniło z niego niewątpliwie zjawisko dziwne i wyjątek na tle długouchej rasy. Zauważył wreszcie, że Macha mu nos do kubka próbuje wsadzić i zapytał, czy nie zechce skosztować. Druidka prychnęła mocnym śmiechem. - Znam ja to zielsko, przed wojną ze stryjcem na południe pływaliśmy na handel. A podczas wojny na rozbój. Dobrze robi na kiszki i zmęczenie. Ale w straszliwym błędzie tkwicie, panie Katalu. Zioła, zamorskie czy lokalne, zawsze lepiej ekstrahuje się w spirytusie niż w wodzie. Alkohol ma to do siebie, że więcej istoty wydusza, także z zielska. Uśmiechnął się na jej ciekowość i przekonanie co do własciwości gorzałki, ale nie zaśmianiem cichym czy też rubasznie na głos, lecz raczej tylko pod nosem, kącikiem ust. - Wiesz, Macha, jakoś mi nigdy spirytus nie smakował. - Wzruszył ramionami. - Miód, to jeszcze owszem, albo nieco wina. Nie każdemu dobrze służy spirytus i gorzałka. Jak jest się pijanym, to się głupoty pierdoli i takie rzeczy robi, że potem strach... Zawsze wolę pamiętać, cóżem robił, a łba do alkoholu jakoś mi bogowie nie poszczodrzyli. - Upił gotowej, aromatycznej herbaty. W dekolcie Machy coś się poruszyło, i spomiędzy dużych, ciężkich piersi wysunęła łeb łuskowata gadzina.Tym razem elf nachylił się lekko przed stół, chociaż kto go tam wiedział, co go ciekawiło bardziej, cycki druidki czy wąż, którego na nich nosiła. Żmija śmignęła w powietrzu rozdwojonym językiem i po splotach miedzianego naszyjnika druidki zsunęła się na stół. Ku swojej misce z mlekiem pełzła niespiesznie, ospała jeszcze była. Nic dziwnego, mrozy jeszcze trzymały. Gdyby gad na wolności żył, spałby jeszcze pod jakim kamieniem. Macha pokiwała głową z wielkim uznaniem nad pierwszą częścią wywodu Katala, utrafił prosto w jej światopogląd, czyli w samo sedno sprawy. - Przecie jedno drugiemu nie przeczy. Nawet w największym mędrcu może tkwić dureń, w rębajle myśliciel, tchórz może mieć mieć w sobie ukrytą odwagę, a wielki bohater wielkiego pietra. I gorzałka to wyciąga, tak jak soki z zielska. Wino zresztą też, choć delikatniej to czyni i z subtelniejszym materiałem. Co powinniście wiedzieć najlepiej, Katalu, bo kwiecie różnorakie trawić winem to elfy pierwsze zaczęły, kiedy jeszcze ludzie leczyli się jeno na dwa sposoby: odcięcie chorej części albo odcięcie głowy. Roześmiała się, bo właście gorzałka jak na zawołanie wycisnęła umiłowanie muzyki i znawstwo pieśniarskiego kunsztu z osoby zupełnie nieoczekiwanej – brodatego gospodarza ich stołu. Rzekła cmokającemu nad śpiewaną balladą z uznaniem Vimmemu, że gędźba owszem słodka, ale cichawa i mało chwacka. Ona sama mogła wypić morze okowity, a słuch do muzyki i tak miała tępy, rozróżniała, jak grali i jak grać przestawali. Gustowała w takich piosnkach, które można było ryczeć dziesiątkami gardeł, waląc przy tym do taktu kuflami w stół. Rudej jak lisica bardki słuchała tylko z uprzejmości. Wyznania równie uwiedzionego słowiczym głosem co Vimme elfa o słabej głowie nie skomentowała, bo ją ono zaskoczyło kompletnie. Rozważała, czy to choroba, a może nawet kalectwo, gorsze od braku ręki, którą elfowi odjęto. Nachylił się znów przez stół, gdy ballada przebrzmiała, a bardka zbierała owacje. - Taaaak. Lecz czyż nie jest cnotą większą a osoba prawdziwszą, jeśli do strugania i odnajdywania siebie nie wspomaga się gorzałą? Czasem można też i po gorzale obudzić się z wyciśniętą sakwą lub odciętą głową, tudzież kończyną. Taka żmija wódy nie potrzebuje, aby wiedzieć, z czego jest ulepiona. Ten, kto szuka lub znalazł, winien to odkrywać z trzeźwym umysłem, choćby po to, by przeżyć prawdziwiej. A i ubaw mieć większy można pośród w rzyć zalanych, zaś rankiem nie cierpieć kaca. - Odsunął na skraj stołu pustą michę, do zebrania. Rozbawiona druidka nachyliła się ku elfiemu uchu i zionąc gorzałą wyszeptała, że owa Katalowa filozofia nigdy się nie przyjmie, i niech jej Katal po karczmach nie głosi, bo go jako kacerza i przeniewiercę spalą. Nie potwierdził ani nie zaprzeczył, tylko w oczach znowu zamigotała mu wesołość. Spełniali kolejne toasty, krasnoludy i Macha gorzałką, a elf herbatą, choć przestrzegała go, by nie przesadzał, bo mu język jak żołnierskie kamasze wygarbuje ten zamorski napitek. Macha co jakiś czas wychodziła na zewnątrz, sprawdzić, czy Łapacz nie przegryzł się przez drzwi szopki, ale wracała szybko. Rozmowa skakała po różnych tematach, ale ciążyła niepowstrzymanie w stronę złota. Druidka drgnęła, gdy krasnoludy o trzęsieniu ziemi prawić poczęli. Ona sama zaczęła liczyć lata i odległości. Pożegnała się rychło potem, życząc wszystkim spokojnej nocy, a brodaczom opieki Wielkiej Matki w ich rychłej podróży. Zaspany stajenny, którego wyciągnęła za nogę ze stosu siana chwilę po tym, jak obejrzała, czy jej grubokościsty wałach ma pełne koryto i wszelkie wygody, ziewał rozdzierająco, i w półśnie odpowiadał na zadane pytania. Nie, nie mają jakichś wielkich problemów z wilkami ani wilkołkami. Znaczy, chłopy trochę się skarżą, ale Złotnica ostrokołem otoczona, watahy trzymają się z daleka. Więcej kłopotów z utopcami, zwłaszcza jak się roztopy zaczynają, już niebawem. - Derkę dla koni przy szopce położyłem, śmierdzi, ale ciepła – pochwalił się koniec swoją prywatną inicjatywą. Prawdziwie złoty chłopak. - Śpij dobrze, dzieciaku. Rano będzie pytać dalej, starszych niż ten szczypior, co więcej będą pamiętać. O Riggsa i o utopce. I o trójkę podróżnych, co zawitać tu mogli przed końcem wojny. Niedługo przed tym, jak zatrzęsła się ziemia. Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-08-2015 o 10:34. |
17-08-2015, 22:19 | #6 |
Reputacja: 1 | Coś się kończy…
__________________ W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć. Ostatnio edytowane przez echidna : 02-09-2015 o 15:06. |
18-08-2015, 21:29 | #7 |
Reputacja: 1 | Wieczór upływał szybko, okraszony wybuchami śmiechu, głośnymi dysputami i przede wszystkim łagodzącą obyczaje muzyką i śpiewem, jakże niespotykanym w tych okolicach w obecnych czasach. Sądząc z historii Złotnicy, bardowie musieli tu docierać, lecz pamiętać mało kto ich pamiętał. Lola, jej piękny głos albo rozchełstana koszula, przykuwały większość uwagi. Burd nie było i w miarę upływu czasu nabierało się pewności, że nie będzie ich tej nocy wcale. Środek tygodnia był zresztą, to i co i rusz ktoś zbierał zadek z ławy i niechętnie udawał się do swojej chałupy. Oczywiście już po tym, gdy rudowłosa trubadurka zakończyła swój występ, zbierając zasłużone oklaski i wiwaty. Tak, ktoś taki dawno nie odwiedzał tego miejsca. Ale pamiętano. Walfen był jednym z pierwszych, którzy postanowili skorzystać z łóżka na piętrze. Niedługo potem opuściła wspólną salę niepozorna para podróżnych ze stolika z boku, a także milczący żołdak, gestem każąc zakapturzonej dziewczynie ruszyć się, co ta uczyniła z wyraźnym ociąganiem, które nie wydawało się wyprowadzać mężczyzny z równowagi. Zatopiona w myślach Macha wstała i skierowała do wyjścia, zatrzymywana krasnoludzkimi okrzykami zachęcającymi do pozostania we wspólnej izbie. Powoli Złote Jajo pustoszało, a zetknięci ze światem na zewnątrz ludzie i nieludzie - czy to za potrzebą, czy na spoczynek się udając - napotykali na śnieżną zawieję. Z nieba sypało strasznie i śnieg już do kolan sięgał. Duże, mokre płatki błyszczały w czerni nocy, gdy odbijało się od nich światło z wnętrza gospody. Katal też na chwilę się wymówił, niby to do wychodka. Vimme i jego kompania wzruszyli na to ramionami, a inni nie zwracali na elfa uwagi, pozwalając mu najpierw upewnić się, w którym pokoju zamknęła się interesująca go para, a potem wejść niepostrzeżenie na piętro karczmy i przystawić ucho do solidnych drzwi. Usłyszał wiele i niewiele jednocześnie. Nie rozmawiali. Cichy szelest, trochę rytmicznych ruchów, kilka stęknięć. Ot, odgłosy życia, pozwalające przypuszczać, skąd u ukrytej pod kapturem dziewczyny niechęć do pójścia na górę. Potem cisza, na straży której stał pamiętający inne czasy dobrej jakości zamek w drzwiach. Dłużej na górze zostać nie mógł. I dobrze dla niego, bo Brynden właśnie zmierzał ku schodom, również pragnąc zaznać odpoczynku. Minęli się bez słowa. Lola siedziała już wtedy przy stoliku młodego szlachcica - jak się okazało, Jana Utraty, które to niefortunne nazwisko zawdzięczał miejscowości, którą zarządzała od pokoleń rodzina jego. Opowiadał chętnie, co i rusz zerkając w dekolt bardki, ale ręce na wodzy trzymał. Trochę pijany zdradził też dlaczego: otóż przybył do Złotnicy, by spróbować zdobyć rękę i serce córki Ohlavy: Jitki. To i on był za mało pijany, a wkoło za dużo gawiedzi, aby choćby potajemnie tej nocy pannę Merritt zaciągnął do swojego pokoju na samej górze Złotego Jaja. Cóż, życie. Ale sypnął srebrem w podzięce za udany występ. I była pewna, że gdyby zakręciła się wokół niego bardziej, to następnego dnia byłby już jej. Jak to sama stwierdziła, był tylko mężczyzną. Wreszcie izba opustoszała prawie całkiem, gdy pozostali tylko nieludzie, kelnerka i przysadzista, szeroka kobiecina w chuście na głowie, która wcześniej przyrządzała gęste, solidne, acz raczej ubogie potrawy. Teraz wyganiała ostatnich pijaków za pomocą solidnej ściery, kiedy gospodarz rozstawiał pocerowany parawan i wyciągał sienniki ze składzika. Złote Jajo istotnie musiało dawnymi czasy przeżywać złote czasy i Mirko Słomka pamiętał je na pewno doskonale. Bardkę położył w ustronnym kąciku blisko pieca, pozostałych za parawanem wspólnej izby. Brynden i Walden spali już w małym i prostym, lecz osobnym pokoju. Macha tylko marzła w boksie, tuląc się do ogara i wdychając zdrowe, mało przyjemne zapachy stajni. Noc zapadła ciemna, ale niezupełnie głucha. Pomimo paskudnej pogody, z daleka docierało przytłumione wilcze wycie. Wrzask, kobiecy - a jakżeby inaczej - obudził tych, co wczesnym bardzo rankiem spali jeszcze. Zaliczali się do nich Brynden i Walfen, a także przytulona do ciepłego pieca Lola. Poderwali się, niepewni tego co się dzieje. Nawet rozbudzony już dawno przez krasnoludy Katal drgnął, gdy ostry dźwięk przeciął powietrze i przebrzmiał krótko potem. Macha ciągle czuła ziąb, po przemarznięciu do kości w zimnej, smaganej wiatrem stajni, gdzie psie cielsko, nieważne jak duże, nie było w stanie zapewnić odpowiedniej ilości ciepła. Krzyk wyrwał ich wszystkich, ze snu lub zamyślenia. - ...iiiiIIIINTEEEEEK! ...niiIIEEEEEE! Iście ponury zapowiadał się to dzień, doprawdy. Ciemno było, jak gdyby słońce wcale nie podniosło się zza horyzontu, a duże białe płatki sypały się z nieba nieprzerwanie. Nadal lekko mroziło, nad ziemią unosiła się mgła. Kto zdążył zerknąć jak to wygląda na zewnątrz, przekonał się, że nawaliło śniegu więcej niż po przysłowiowy pas, zasypując całą Złotnicę i co ważne dla niektórych: również trakty. Mowy nie było o podróży, o ile ktoś nie zamierzał utknąć na noc gdzieś pośrodku śnieżnego pustkowia. Mniej więcej pół mili od wsi, bo dalej zajść nie szło. Od dobrego dzwonu kompania brodatego Larna debatowała nad tym co zrobić i do niczego sensownego nie doszli. We wspólnej sali pojawiła się i niepozorna para o kruczoczarnych włosach i opalonej cerze, co w wieczornych płomieniach światła nie rzucało się w oczy. Wyglądali na niespokojnych, a kobieta w średnim wieku i ostrych rysach twarzy szarpała za swój warkocz nerwowo. Szeptali coś do siebie co chwilę. Szlachcic, jego ochroniarze ani zbrojny wraz ze swoją zakapturzoną towarzyszką na dole się jeszcze nie zjawili. Jeszcze. Chaos jaki wywołał krzyk trudno było zignorować i tak po prostu obrócić się na drugi bok, zasypiając ponownie. Przyzwyczajeni do wczesnego wstawania wieśniacy zdążyli już częściowo odśnieżyć ścieżki we wsi. Wyglądało na to, że to właśnie podczas tej czynności natknęła się kobiecina na to przerażające znalezisko. To Macha, a kilka uderzeń serca później Katal, pierwsi z nowo przybyłych ujrzeli leżące w śniegu, na poły jeszcze w nim zagrzebane, ludzkie ciało. Mężczyzna leżał twarzą do dołu, a krew wsiąknęła wszędzie obok. Coraz więcej mieszkańców Złotnicy złaziło się. Jedni z przerażeniem, inni z zatroskaniem. Ktoś już plotkował. Przez tę ciżbę przeciskał się właśnie korpulentny facet w sile wieku, z pokaźną brodą pełną ciemnych, kręcących się mocno włosów przyprószonych siwizną. Okutany grubym futrem sprawiał wrażenie jeszcze większego. - Z drogi! Przejście do cholery… - wykonał dłońmi jakiś gest chroniący przed złem. - Niech mnie Wieczny Ogień pochłonie, toż to mus być musi stary Źdźbło. - A juści - wyszeptała jedna z kobiet, zasłaniając usta dłonią. Ktoś pocieszał szlochającą obok kobiecinę, tę samą, która wydała ten wrzask. - Posłał kto po hrabinę? - Młody Kłosek pobiegł, wójcie - odpowiedział na pytanie poważnie wyglądający Mirko Słomka, garbiąc się. Widok jeszcze dodał mu lat. Ktoś chwycił i zaczął obracać ciało. Jedna z kobiet zemdlała. Ktoś zwymiotował. Wnętrzności wylały się na śnieg. Brzuch nieboszczyk miał rozwarty całkiem. Z przedniej części szyi nic nie zostało. Na twarzy jeszcze zastygł wyraz przerażenia. Wyobraźnia przedstawiała obrazy jak mężczyzna zbiera się do krzyku. Nie zdążył, nie ulegało wątpliwości. Dużo mu zabrakło. Ostatnio edytowane przez Sekal : 18-08-2015 o 21:50. |
23-08-2015, 00:48 | #8 |
Reputacja: 1 | Dziękuję za część tekstu Sekalowi i Campo... Zbudziwszy się, zapomniał o czym śnił. Może tak było lepiej. Od wielu dni dręczyły go koszmary, pełne mrocznych sylwetek i purpurowych falbanek utkanych z krwi. W swoich snach Walfen widywał swych bliskich, widywał Zarzecze i wszystkich ludzi, którzy przewinęli się przez jego życie. Rozgarnął skopane przez sen fałdy kocy i przetoczył się przez muskularne ramię. Odległy krzyk wbił się w głębię jego nieforemnych uszu, raniąc dotkliwie tysiącami igiełek. Wyswobodził twarz z barłogu i zaczął nasłuchiwać jak pies. Wciąż nie do końca rozbudzony Walfen doczłapał, ciągnąc nogę za nogą, do głośnego zbiorowiska, beznamiętnie kłującego swymi pokrzykiwaniami zdrętwiałe od snu uszy najemnika. Tusząc, że zaaferowany tłum nie stworzy niebrzebytej ściany ze swoich rozgorączkowanych, zbitych w jeden masywny organizm ciał, ostrożnie zaczłą zbliżać się do epicentrum porannego zaaferowania mieszkańców Złotnicy. Przemykając pomiędzy tęgawym mężczyzną w baranim kożuchu a plotkującą z towarzyszkami matroną, zbliżył się do wypatroszonego ciała. Przełknął ślinę. Widywał bardziej zmasakrowane zwłoki, ale to było na polu bitwy, gdzie nikt trzeźwy nie miał ni chęci, ni czasu, na obserwowanie nekrotycznych widoków. Z trudem przełknął drugą, zbierającą się w masywne jabłko grude śliny. Mężczyzna był niemłody. Był też, ku temu wątpliwości nie było żadnych, nieżywy, bardzo nieżywy. Był zmasakrowany na śmierć. Walfen nie zbliżył się do trupa, odwróconego na plecy, ale nawet z ej odległości widział rozpruty brzuch i niepełną szyję. Wyglądał, Kreve bądź miłościwa, jakby zagryzł go dziki zwierz. Walfen zrzucił z siebie niewinnie piękne płatki śniegu. Kusiło go, by zapić krwawy poranek wódką lub piwem, ale był ciekawy. Wiedział, że nie nadaje się na śledczego, ale nie zamierzał narzucać się dwójce ruszającej z psem, a nie chciał biernie śledzić kolejnych wydarzeń. Lubił mieć wrażenie, że coś robi, robi to lepiej i intensywniej od otaczających go ludzi. Wątpił jednak, by nadawał się do wypytywania rodziny zabytego o cokolwiek. Postanowił jednak, ważąc za i przeciw i stwierdzając, że nie powinien pić wódki z samego rana, skierować swoje kroki do obejścia córki zamordowanego, czy do jakiegokolwiek miejsca, gdzie familia Starego Źdźbła rezydowała akurat. Nie zamierzał być nachalny - zamierzał raczej dopytać się, czy na pewno nie ubił go żaden z miejscowych chłopów. Podejrzewał jednak, że to nie człowiek ukatrupił mężczyznę. Jęknął. Jeśli odprawią go z kwitkiem, to jednak napije się tej wódki. Ostatnio edytowane przez Fyrskar : 23-08-2015 o 15:46. |
23-08-2015, 09:29 | #9 |
Reputacja: 1 | Sen przyszedł nadzwyczaj szybko. Widać zaoferowany złotnicowy komfort był aż nadto miły dla zmęczonego wojaka. Po dniu spędzonym w siodle i byciu narażonym na mroźny wiatr niosący kryształki śniegu ciepło gospody i miękkość sennika była zbyt wielkim wyzwaniem dla jego czujności. Swoje zrobiła też gorąca strawa i dzban kwaśnego wina. Ciało szybko ułożyło się przyjemnie w łóżku, a pozbawione ciężaru zbroi mięśnie zaczęły się odprężać. Oddech zrobił się spokojniejszy… a myśli uciekły w odległe czasy po raz setny każąc rozgrywać mu dawno minione bitwy. Para unosiła się nad zmęczonymi wierzchowcami niczym dym nad ogniskiem… Boki niektórych z nich pokryte były pianą. Jeszcze mila takiej morderczej ucieczki i część padłaby. Niegdyś wspaniałe wierzchowce, dobrze wykarmione i wypielęgnowane dziś stanowiły cień samych siebie. Podobnie jak mężczyźni ich dosiadający. Umordowani z trudem łapali oddech. Na ich twarzach i zbrojach krew zmieszana była z potem i kurzem z traktu… Bryndan Thorne popatrzył na resztki II Korpusu Cintryjskiej Lekkiej Jazdy, tych których wyprowadził z matni nad rzeką Marnadal… i tych których nie wybito w potyczkach jakie przyniosły kolejne miesiące. Ledwo pięć dziesiątek konnych… Porucznik splunął krwią na ziemię. Jeszcze parę godzin wcześniej było ich prawie dwudziestu więcej. Cóż z tego, że na każdego poległego kompana wysyłali w zaświaty trzech wrogów… Było coraz ciężej. Nilgaard zacieśniał pętlę na ich szyi. Za kilka tygodni miał dopełnić się ich los. Cholerny Ostrze Burzy. Nilgaard nie zapominał, o tych którzy obnażali jego słabości. Obudził go krzyk. Oręż praktycznie sam wskoczył mu do ręki. Walfen bez trudu mógł się zorientować, iż Cintryjczyk nie raz musiał w ten sposób się budzić i bronić własnego życia za wszelką cenę. Tym razem jednak nikt nie nastawał na jego zdrowie. *** Podobnie jak innych nagłe zmącenie ciszy i jego wygoniło z bezpiecznie ciepłego domostwa i kazało przebijać się przez zaspy białego ścierwa. Zima nie odpuszczała i zaatakowała podstępnie ze zwielokrotnioną siłą… śniegu było tyle, że nogi grzęzły w nim po kolana i to w tych odśnieżonych miejscach. A to i tak nie było ostatnie słowo zimy. Wciąż trwała ta zawierucha unieruchamiając zapewne wielu podróżnych na najbliższe dni w tej wioszczyźnie. Na miejscu dramatycznych wydarzeń nie pojawił się w pierwszej fali. Całe zdarzenie obserwował raczej z bezpiecznej odległości poświęcając większą uwagę żywym niż martwemu. Obserwował jak ludzie… i nieludzie reagowali na widok tak nieprzyzwoicie psujący chęć śniadania w ciepłej izbie. Miał wrażenie, że chcąc nie chcąc ten wiejski-trupi-badyl dziwnie wplącze go w coś w co Brynden Thorne z całą pewnością wplątany by nie chciał być. Niestety życie dziwnie głęboko miało po raz kolejny jego chęci. Dlatego nie chcąc być tylko targanym przez wydarzenia kolejnym świadkiem tragedii ruszył do kobiety. Już kilka myśli wymienionych na mrozie w obłokach pary dała mu do zrozumienia z kim ma do czynienia. Ona lubi ścisnąć za klejnoty i przymusić do swej woli… i nieważnym było czy chodziło o mężczyzn, sierściuchów czy może o bieg wydarzeń. Chwilowo takie zwolnienie z wykazywania się inicjatywą było mu bardzo na rękę… przynajmniej do śniadania, którym póki co nie zamierzał zapchać kichy. Pamiętał trupa z gospody. Pamiętał z kim biesiadował i że pił jeszcze jak Thorne wybierał się już na spoczynek. Pamiętał, że nie wyglądał na specjalnie przygnębionego ciężarem życia czy jakiś trosk… Cintryjczyk sądził, że cokolwiek go ukatrupiło przylazło zza ostrokołu i całkiem przypadkowo spadło akuratnie na tego chłopka. Wizja przedzierania się przez zaspy była co najmniej nieatrakcyjna… żeby nie powiedzieć kurewsko nieatrakcyjna. Wiedział jednak, że jeżeli wszystkie tropy czy zapachy nie zostały już pogrzebane w śnieżycy to niebawem na pewno będą. Więc albo teraz wykorzystać węch kudłacza, albo poczekać na kolejnego trupa. Strzepnął śnieg już dość solidnie oblepiający jego płaszcz. Zdążył jeszcze poprawić rękawice i kaptur w oczekiwaniu na wyspiarkę i jej bestię. |
23-08-2015, 15:06 | #10 |
Reputacja: 1 | dialogowali Baltazar, Campo, Asenat Wilkołak był szalony. Może przez srebro, którym go postrzelono na obrzeżach złotnickich włości, zadzior grotu w rozjątrzonej, starej ranie, palący, wieczny ogień bólu. Może przez coś innego. Gdyby parł dalej naprzód, po tym jak zabił kilku z nich, dotarłby do gór, w leśne ostępy, gdzie pogoń by za nim nie poszła. Przetrwałby. Ale może nie chciał. Może nie to było ważne. Biegła w stronę krzyków, przytrzymując wyrywającego się Łapacza. Boki psa drżały, z pyska kapała ślina, parując w zimnym powietrzu. Uwiązała podnieconego ogara do słupa przytrzymującego podcień jednego z zamożniejszych domostw. Brynden do tej pory stał tylko milcząc i obserwując całe zdarzenie. Trudno jednak było jednoznacznie stwierdzić, czy bardziej jego twarz wyrażała niezadowolenie z pogody, czy z nocnego zdarzenia we wsi. Pomimo tego, co zostało z mężczyzny, bez trudu rozpoznał w nim wczorajszego gościa z karczmy. Wzrokiem próbował odnaleźć jego kompanów ze stolika. Zdawało mu się, że nawet rozpoznał dwóch… ale nie był do końca pewien. Podobnież jak tego, czy nieboszczyka tak efektownie sprawiono żelazem czy czymś innym. Miecz czy topór to rzecz jasna nie był… ale buzdygan? Cóż… niemniej by się mocno zdziwił, gdyby tak było. Popatrzył na młodego panicza. Wysłuchał, co miał do powiedzenia, zadowolony nawet z tego, że zbiegowisko nie wpadło na pomysł szybkiego odnalezienia sprawcy pośród dość licznych nieludzi obecnych w wiosce. Niespiesznie podszedł do kobiety badającej trupa. Stanął na tyle blisko niej, że mógł poczuć jej zapach. Daleki od tego jaki kojarzył mu się z kobiecym. Ostatnio edytowane przez Asenat : 23-08-2015 o 15:40. |