Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-11-2016, 11:38   #101
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Dzień II - po zmroku

Nie minęło wiele chwil, gdy rozbitkowie siedzący przy ognisku mogli zauważyć Dafne wracającą z Alexem. Wyglądało na to, że jedno drugiego nie pogryzło, nie pobiło… rozmawiali o czymś spokojnymi przyciszonymi głosami. Ksiądz cały czas obejmował lekko dziewczynę prowadząc ją w stronę ogniska. Raz na krótko przystanął, szepnąć jej coś na ucho i ponownie ruszyli dalej przed siebie. Będąc już bardzo blisko ogniska Aleksander nagle uścisnął syrenę mocniej i pocałował w miękki policzek. Po tym skierował się do miejsca gdzie siedziała Monika.
Na twarzy Axela zachwytu raczej nikt dopatrzeć by się nie zdołał. Co prawda wyglądało to na zgodę w 'rodzinie', co było bardzo mile widzianym zjawiskiem, ale jeśli tak, to zdaniem Axela Alexander wykpił się bardzo tanim kosztem. Publicznie potrafił obrażać i zniewagami rzucać... Dafne mogła się pogodzić, co nie znaczyło, że Axel cokolwiek zapomni. Każde rzucone przez Alexandra słowo zostanie zapamiętane na bardzo długo.
W międzyczasie Karen skusiła się i sięgnęła po coś do jedzenia. Poczęstowała się kukurydzą. Nadal jednak nie usiadła - krążyła sobie kawałek od ogniska i rzuciła okiem na Dafne i Alexandra, uśmiechnęła się do rudowłosej lekko i przeniosła wzrok na księdza. Była ciekawa do czego doszli i czy topory wojenne zostały już zakopane, ale sądząc po gestach - tak. Zerknęła teraz jeszcze na Axela… No nie, z tym się na razie nic nie zrobi. Wróciła do jedzenia, a później ogryzioną kolbę wrzuciła w ogień i poczęstowała się bananem. W końcu od dłuższego czasu nic nie jadła, a tachała ten pień i namęczyła się przy tym dość. Teraz chociaż miała w miarę zaspokojony głód. No i super. Cieszyła się małymi rzeczami.


Monika obserwowała wracającego Alexa, a ten będąc już blisko niej mógł znów wyczuć jej emocje i myśli. Irracjonalne krótkie ukłucie zazdrości walczyło z rozsądkiem i radością, na widok nie wojny… a najwyraźniej pogodzenia się, do tej pory skłóconej dwójki osób. Do tego Alex przecież wracał i to prosto tu, gdzie ona siedziała. Wysłała mu w myślach znak zapytania, jednak pozbawiony konkretnego pytania. Odpowiedział jej obrazami. Ksiądz i Dafne stojący razem i podający sobie ręce na zgodę. Dafne rozmawiająca z Delfinami i Alex następnego dnia pływający z nimi, polujący wspólnie z morskimi ssakami na ryby, Wendy jako zwykła dziewczyna, nie aalaes’vo. Dafne szukająca bagażów na dnie morza. Patrzył przy tym na Axela z wyraźną drwiną wypisaną na twarzy. Ze wszystkiego Monika ucieszyła się, prócz tego ostatniego. Dlaczego Alex drwił z Axela? Przecież nie powinien, przecież wyciągnął na zgodę rękę… Ksiądz starał się kryć swoje myśli, ale przebijała z nich wręcz dzika niechęć do Lacroixa, związana z czymś konkretnym, aż po ciche i prawie nieuchwytne chęci obicia mu mordy. By to wszystko przykryć czymś, pomyślał do Moniki o tym, że Dafne wie o ich bezdźwięcznych rozmowach i wie skąd to się wzięło. Monika nie chciała drążyć tematu, skoro Alex tego nie chciał, ale wewnętrznie była bardzo ciekawa, dlaczego jest w nim tyle niechęci do Axela. Sama nie widziała przecież ku temu najmniejszego nawet powodu. Nie zdziwiło jej specjalnie to, czym przykrył te myśli ksiądz. W końcu już wcześniej rozważała w myślach taką możliwość i była ciekawa, czy tak faktycznie jest.


Dafne ruszyła od razu w stronę Axela. Gdy jej wzrok padł na mężczyznę widać było w nim pojawiające się ciepło i pozytywne emocje. Znów cieszyła się na jego widok, a nawet gdyby chciała to ukryć, jej ciało, jej oczy, wyraz jej twarzy zdradzał to za nią bezbłędnie.
Axel podniósł się, by znów przywitać się ze 'swoją' syreną. W mniej może widowiskowy sposób, niż wcześniej, na plaży, lecz wyraźnie wskazujący na uczucia, jakie żywił do Dafne. A na Alexandra po prostu nie zwrócił uwagi.
- Zostajemy na kolacji, kochanie, czy idziemy? - spytał, obejmując dziewczynę.
- Możemy przez chwilę zostać - odparła Dafne, która również objęła mężczyznę. A gdy oddzielili się od uścisku spojrzała na wpatrującą się w nią od jakiegoś czasu Wendy.
- Witaj, jestem Dafne - przedstawiła się uprzejmie, posyłając dziewczynie uśmiech.
- Aaaaaaaa… ja Wendy Williams ten, cześć - odpowiedziała ta druga, nieco zmieszana. - Właśnie… chciałam się zapytać, czy wiesz może, czy z promu… możemy znaleźć kogoś jeszcze? Bo rozumiesz, nie płynęłam nim sama i zastanawiam się… czy ta osoba z którą płynęłam… no, może żyć? - zadanie tego pytania, Wendy wyraźnie przychodziło z trudem. Może jednak wolała nie znać na nie odpowiedzi? Mimo to, pytała.
Dafne w odpowiedzi pokręciła głową przecząco, ze smutną miną.
- Wątpię by tak było… ale, nigdy nie należy tracić nadziei - dodała do tego lekki pokrzepiający uśmiech.
Axel gestem zaprosił Dafne, by usiadła tam, gdzie on wcześniej siedział.
- Trzeba nam zastanowić się co dalej - Alex odezwał się, urywając nieprzyjemny dla Niebieskiej temat. Może ktoś o kim myślała spoczywał pod krzyżem w strefie? Ksiądz zdecydował się skupić uwagę reszty na czym innym, trzeba było się zorganizować. W tym był dobry, często musiał sam ogarniać kościół parafialny i przykościelny High School, gdy ks. Thomas zapił, lub dymał uczennice na plebanii. Planowanie oparte na logice było jego mocną stroną. A mieli tu jakąś bazę. Chata, narzędzia, broń. - Po pierwsze powinniśmy podzielić się pewnymi zadaniami. Każdy wedle tego w czym jest przydatny. Każdy z nas ma w sobie coś zapewne, w czym jest dobry, w czym najlepiej się sprawdzi. Nawet taka niedojda jak ja, który całe życie nie opuszczał miasta - zakpił z siebie. - Wszyscy. Monika, Terry, Karen, Wendy, Ilham, Dominica - wymieniając patrzył po kolei na każdego. Znaczy każdego kogo wymienił... - Dafne też obiecała pomóc, może na dnie są jakieś bagaże, W czym kto czuje się dobry? To nam pomoże rozbić jutro zadania. Bo sporo pracy przed nami. - Sens swych słów przekazywał też Monice, zachęcając ją tym do podzielenia się, w czym ona mogłaby czuć się przydatna. Monika bardzo chciała być przydatna tam, gdzie będzie przydatny Alex, ale wiedziała, że to niewykonalne. Zaproponowała więc dalsze sprzątanie chaty, bo to nie wymagało zbyt dużej aktywności fizycznej.
Ilham na dźwięk swojego imienia drgnęła, jakby się go nie spodziewała lub została wyrwana z głębokiego zamyślenia, nie do końca wiedząc, co się dzieje.
Popatrzyła na księdza, czujnym spojrzeniem… po czym jak gdyby nigdy nic wróciła do jedzenia. Najwyraźniej jeśli coś chciała powiedzieć… to nie potrafiła w tejże sytuacji.
- Tam gdzie się obudziłam - zaczęła Wendy - były ciała i walizka, może dwie… nie jestem pewna. Przestraszyłam się i zwiałam. Chciałabym odnaleźć to miejsce jutro. Nie wiem czy jestem do tego ten, przydatna… ale walizki, no może w nich coś być co nie? - Niebieskowłosa chwyciła rąbek swojej czarnej koszulki. - Nie wiem czemu, moje ciuchy robią się jakieś twarde.
- Ja chętnie zostanę na miejscu i pokręcę się po najbliższej okolicy - odparła Dominika. - Jedna para sandałów, powinna być na jutro rano już gotowa. Postaram się zrobić kolejną. Poszukać odpowiednich roślin. Przydadzą się też kosze i inne drobiazgi, które umiem upleść. Monika - Nica wskazała głową rzeczoną dziewczynę - może mi pomoże, jeśli zechce? To mało ruchliwe zajęcie.
Monika której Alex od razu przekazał tą myśl przyjęła to z dużą aprobatą. To było coś co mogła robić i coś dzięki czemu byłaby przydatna.
- Zabiorę ze sobą Axela i zobaczymy, co uda nam się znaleźć - powiedziała krótko Dafne, przysłuchując się rozmowom i od razu zaklepując rolę dla siebie i swojego kochanego. Axel skinął głową, potwierdzając tym samym słowa dziewczyny.
- Znasz może jakiś sposób, by…
- Świetnie! - ucieszył się ksiądz jakby nie zwracając uwagi, że Axel zaczął coś mówić. Zaczął wstępnie rozdzielać zadania, lecz tak, żeby wychodziło to naturalnie, na zasadzie ogarnięcia wspólnego planowania, nie dyrektyw: - Dominica splecie nam buty… a Monika naniesie liści palm, paprocie i wszystkiego, co może przydać się na robienie legowisk. Przy okazji materiały na wyplot tych ecosandałów. Ja pójdę z Wendy do miejsca jej wyrzucenia na brzeg, tych nieszczęśników trzeba pochować i zabrać bagaże. Dafne może znajdzie coś w morzu. Ilham… - spojrzał na Irankę. - Skoro lubisz być sama, może nazbierałabyś zapasów warzyw i owoców? Oraz zrobiła zapas wody pitnej? Sa chyba ze dwie beczki zdatne do użytku. - Czekając na odpowiedź spojrzał przelotnie na Karen i Terry’ego, jakby czekał też na zajęcie głosu przez nich.
Iranka miała inne plany, ale… popatrzyła tylko na księdza ze zbolałym wyrazem, jakby ten właśnie ją wystraszył, by wyrwać z chrapiącego snu. Nie sprzeciwiła się. Pokiwała głową, na znak, że rozumie i że się dostosuje, po czym popatrzyła na Wendy, jakby chciała ją przeprosić, że razem nie pójdą po bagaż.
Wendy odwzajemniła spojrzenie. Nie miała jej tego za złe, ale wyglądała na trochę przerażoną… ostatecznie bowiem, wychodziło, że to ona pójdzie Z KSIĘDZEM. Nie mniej jednak, nic nie powiedziała.
Axel uśmiechnął się pod nosem, lecz był to uśmiech niezbyt wesoły. Ignorowanie go przez Alexandra oznaczać mogło tylko jedno - dobre relacje na linii Dafne-Axel musiały księżulkowi nieźle działać na nerwy. I to z pewnością nie z powodu tego, że wspomniana para żyła ze sobą bez ślubu.
Boyton natomiast, jak zwykle zamyślony oraz odsuwający się dyskretnie na bok, kiedy pojawiała się Dafne, chyba urwał fragment wypowiedzi Alexandra. Jednak ogólnie wiadomo, co co chodziło. Dlatego powiedział tylko:
- Zrobię, co będzie potrzeba - jednak kompletnie nie rozwijając myśli. Wyglądało chyba na to, że po prostu gotowy był wnieść pracę, naprawdę ciężką pracę. Bez jakiegokolwiek narzekania, ale też bez jakiejś emanacji energii, przywództwa czy zachęty wobec pozostałych członków drużyny. Chyba układał w myślach nowy wierszyk.

Idzie Terry idzie, torbę ma na plecach,
Jakby wpadł do rowu, to by była heca.
Idzie Terry idzie, idzie na południe,
Gdyby się przewrócił, to by było cudnie.
Idzie Terry idzie, idzie przez ulicę,
Warto by mu zrzucić na palec donicę.
Idzie Terry idzie, na wybrzeże zmierza,
Fajnie by mu wsadzić w majtki jeżozwierza.
Idzie Terry idzie, uśmiecha się krzywo,
Warto by mu podać zapleśniałe piwo.
Idzie Terry idzie, to by była draka,
Gdyby mu podłożyć tak pod nogę haka.
Idzie Terry idzie, idzie na przygodę,
Może mu podrzucić zepsutą jagodę?
Idzie Terry idzie, powoli przez drogę,
Dobrze by mu wrzucić za kołnierz stonogę.
Idzie Terry idzie, idzie obok rzeki,
Pod nogami warto wywalić mu ścieki
.


Wierszyk oddawał mniej więcej jego poetycki nastrój.


Iranka popatrzyła z uznaniem na wojskowego. Był taki cichy i niemrawy, naprawdę się o niego martwiła, bo z całej tej zgrai to tylko jego jako tako “polubiła” - choć słowo “lubić” było zbyt mocno powiedziane, szanowała go za pracowitość i oddanie, niezależnie jakiego zajęcia się parał. Postanowiła, że następnego dnia przygotuje ciepły posiłek, specjalnie dla niego… warzywne curry, a jeśli szczęście dopisze może doda trochę ryby? Inshallah.
Wstając z ziemi, zebrała kilka kolb, które owinąwszy w listki, położyła na ogniu.
Karen obserwowała sobie z boku to całe towarzystwo i przez pewną chwilę była nieco oderwana myślą od rzeczywistości. Słuchała z uwagą wszystkiego, ale jednocześnie bardziej obserwowała niż zastanawiała się nad odpowiedziami
- Chętnie przeszłabym się do tego mieszkańca wyspy, który też pochodzi z Ziemi, a nie stąd… Może będzie miał dla nas jakieś ciekawe i przydatne wskazówki… A potem też mogę zająć się zbieraniem owoców, czy wody. To dużo roboty, na taką grupę i nie chciałabym żeby Ilham musiała męczyć się z tym wszystkim sama… No i dobrze by było jutro przekopcić chatę, żeby wypędzić to wszystko robactwo ze środka - odpowiedziała Karen, po czym skórkę po bananie również wrzuciła w ogień. Otrzepała dłonie i podeszła do zamyślonego i pochmurnego Terry’ego. Tym razem nie skradając się od tyłu
- Terry, żyjesz? - zapytała ciszej, żeby cała sytuacja nie była teraz centrum wydarzeń.
- Aaa, taaaak, noga spoko, dzięki - stwierdził przeciągle Boyton, niczym wyrwany ze snu bardzo głębokiego.
Pisarka przyglądała mu się chwilę z miną, jakby podejrzewała go o gorączkę
- No nie wiem, nie wiem… - przyglądała mu się dalej intensywnie. Zacisnęła palce w pięść, bo aż kusiło ją, żeby mu przytknąć do czoła
- Masz nadal ochotę na spacer? Czy może wolisz odpocząć - spytała i wyraźnie martwił ją zamyślony i odizolowany stan Terry’ego.
- Nie nie, spokojnie, przecież obiecałem. Alaen nie ma, może uda się dojść do tego źródła jutro. Jak najbardziej mamy czas. Tak tak, mnóstwo - hm, teraz zrozumiał, dlaczego Karen “pytała o nogę”. Widocznie obawiała się, czy jest w stanie się ruszać po tym, jak poprawiał sobie długo buta. - To naprawdę tylko but - wyjaśnił dziewczynie.
Axel zabrał się za pozostałości tego, co zabrali z poczęstunku, jakim obdarowały ich Aalaes'fa, od czasu do czasu dzieląc się jedzeniem z Dafne. Podziękowania od Terry'ego postanowił przekazać później. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby zrobił to w obecności zainteresowanego. I miał też wrażenie, że i Terry tego akurat by sobie nie życzył.
Ksiądz też się pożywiał i minęło chwilę zanim dotarł do niego sens słów pisarki.
- Mieszkaniec wyspy, pochodzący z ziemi? - spytał zdziwiony. Jaki mieszkaniec?
Karen zerknęła na Alexandra, a potem na Dafne i Axela. No fakt, ksiądz odszedł na bok z rudą, kiedy to tłumaczyła. I tak będzie mu to musiała jeszcze raz opowiedzieć
- Potem ci opowiem wszystko dokładnie, Alexandrze, albo Dafne mnie zastąpi - brzmiało to zdanie co najmniej tak, jakby Karen miała teraz jakieś bardzo ważne plany, a jej uwaga znów skupiła się na Terry’m. Bo to jego wyciszenie było wręcz przytłaczające, albo może to jej się zdawało? Cóż.
- Hm? - Alexander nie miał zamiaru przeszkadzać Karen i Terry’emu, toteż zgodnie z sugestią spojrzał wyczekująco na Dafne i uniósł lekko brwi w pytającym geście.
Axel zdawał się nie dbać o to, że pani jego serca może na przykład dbać o linię i na serio zabrał się za dokarmianie jej. Wziął porcję ryby i trochę migdałów.
- Poczęstujesz się? - spytał Dafne.
- Dziękuję - odpowiedziała Axelowi Dafne biorąc przy tym kilka migdałów. Po tym przeniosła wzrok na Alexandra i wzruszyła ramionami. - Wybacz, nie zastąpię Karen. Nigdy… - brzmiało to, jakby Karen po prostu była niezastąpiona. - Rozmawiałyśmy trochę o wyspie. Jestem pewna, że doskonale przekaże ci wszystko co powinieneś wiedzieć. Najważniejsze, że jesteście teraz w bezpiecznym miejscu. Nie oddalajcie się od niego za bardzo.
- Tu niby bezpiecznie wedle tego co mówi Dafne, ale na razie chyba byłoby dobrze jeszcze poczuwać w nocy - Alexander zmienił temat. - Pewnie i tak nie usnę, ale jak mamy ustalić warty i się zmieniać, to przydałoby się ustalić. Kto kiedy posiedzi. Jest nas ośmioro, bo od Dafne oczywiście ciężko wymagać by po tak wielkiej pomocy jeszcze nam stróżowała. Chyba że chcesz - Uśmiechnął się miło do syreny. - Monika za to… już jej chyba lepiej, ale myśle, że powinna jeszcze przynajmniej tę noc jak najwięcej wypocząć. Zwolnijmy ją z tego obowiązku, albo w razie czego mogę wziąć jej wartę. Kto chce którą?
Dafne już odwzajemniała miły uśmiech do księdza i chciała coś powiedzieć, ale Axel ją ubiegł.
- Na mnie nie licz - powiedział Axel. - Mam spotkanie i nie wiem, kiedy wrócę.
Spojrzał czule na Dafne.
- Kpisz sobie? - ksiądz spytał uprzejmie.
- Nie, nie kpię - odparł równie uprzejmie Axel. - Ustaliliśmy to z Dafne jakiś czas temu, dlatego wybacz, ale ci odmówię.
- Ach tak. - Alex pokiwał głową. - Wart nie, bo się nie chce, “umówiony”. Jutro roboty cokolwiek nie, bo nasz wymuskany Axel chce popływać. Masz zamiar coś pomóc w tym tygodniu? Lacroix?
- Daruj sobie te złośliwości, Alexandrze. - Alex starannie ukrywał rozbawienie. - Gdy tutaj będę, to wam będę pomagać. I to wszystko.
No i się zaczęło. Jedni walczyli o przetrwanie, drudzy jak zwykle zamierzali udawać, że wygrali wakacje życia. Ilham nie miała jednak zamiaru słuchać słownych przepychanek, ani stawać po jednej czy drugiej stronie muru. Postanowiła więc, że przejdzie się nad wodę pomoczyć stopy w wodzie.
- Możemy liczyć na niebywałą łaskę naszego “Mister of Katastrofa” i jakąś pomoc na przykład w okolicach soboty? - Ksiądz patrzył za odchodzącą Ilham, ale bardzo spokojne słowa kierował do Lacroixe’a. - Może sprawdź w kalendarzyku, czy zmieścisz tam wolną godzinkę, byłoby naprawde miło.
Axel nie odpowiedział, czekając cierpliwie, aż Aleksander się zapowietrzy.
Tymczasem Karen uniosła brew i lekko uśmiechnęła się do Terry’ego
- To co? Idziemy nim nas ciemność złapie? - zapytała prostując się i robiąc krok w tył, żeby mężczyzna mógł wstać. Najwyraźniej potrzebował drobnej motywacji, nie miała nic na przeciwko, by mu ją zapewnić. Pisarka nie szczególnie w tym momencie zwracała uwagę, na resztę rozmów przy ognisku.
- Tak, tak, chodźmy, oczywiście, chodźmy, tylko poprawię sobie buta - zaczął wiązać sznurki na swoim liściasto - czapkowo - becikowym kaloszu. Chwilę później już był gotowy. - Tak, chodźmy, skoro nie znamy terenu lepiej iść, kiedy jeszcze coś widać - zgodził się z nią. - Zaś co do wart, oczywiście. Wezmę nawet dwie, jeśli trzeba. Liczcie na nas, jeśli pasuje, ostatnią i przedostatnią, ale jeśli ktoś wolałby, to deklaruję także każdą inną - odpowiedział na propozycję Alexandra. - Aha, zwolnijmy także Monikę, jest jeszcze chyba za słaba - zaproponował.
Karen zerknęła przez ramię, kiedy Terry wspomniał o warcie. Ah tak. Gdzie ona miała głowę, przecież trzeba to było też ustalić… Pokręciła głową
- Nie przeszkadza mi budzenie się w środku nocy, więc mogę wziąć tę najciemniejszą, albo następną, tę przy świcie - oznajmiła i znów zerknęła na Terry’ego
- A co do drogi, to ponoć od ogródka jak się pójdzie prosto, można dojść do źródła, więc… Trudnej drogi do przebycia nie mamy - mruknęła mu pogodnym tonem.
- Wobec tego chodźmy - zastanowił się przez chwilę gdzie. - Nad rzeczkę, jak wcześniej planowaliśmy? - spytał.
Karen pokręciła lekko głową
- Chodź, pokażę ci - oznajmiła i ruszyła przodem, czekając aż Terry do niej dołączy.
Ruszył szybko za nią, zastanawiając się, co mu Karen pokaże. Wyobraźnię zaś, jak to poeta, miał bardzo bogatą. Może jakaś bardzo przyjemna niespodzianka, zastanawiał się, kombinując, jaki rodzaj niespodzianki usatysfakcjonowałby go najbardziej.
- Nie sądzę by warty były wam potrzebne. Właściwie, już macie kilku wartowników… tak na wszelki wypadek… Nie zostaną tu na stałe, ale na kilka pierwszych nocy na pewno. Dlatego ja i Axel spokojnie się oddalimy. W chacie nie ma miejsca na tyle osób - odparła spokojnym tonem Dafne, chociaż widać było po niej spięcie. Po tych słowach powoli zaczęła wstawać, otrzepując ręce po migdałach.
Axel podniósł się natychmiast i podał dziewczynie rękę
- Sugerujesz. Dafne, ze warty sa niepotrzebne tak? Jestesmy tu w pelni bezpieczni, nic nam w nocy nie zagrozi i wszyscy moga isc spac nie przejmujac sie czuwaniem. Nie ma szans by cos nam zagrozilo, nie ma szans by cos zniknelo? - dopytywal sie ciekawie ksiadz.
- Tak. Ale, jeśli chodzi o to znikanie... Bezpieczniej jest zostawiać rzeczy do których jesteście przywiązani w chacie. Aalaes’fa uważają, że to co na ich ziemi, jest ich. Chatę traktują jako tą należącą do ludzi. Nigdy nie wchodzą do środka - oznajmiła Dafne, przekonana co do tego, co mówi. - Oczywiście, nierozsądnym byłoby spać poza chatą czy nie przy ognisku. Zwierzęta, węże… ale tu nic wam nie grozi. - Wskazała dłonią ogień i chatę.
- W chacie sie nie pomiescimy.


- W siedem osób, na trzech dużych łóżkach? - Dafne uniosła wysoko brwi. Zdaje się, uważała inaczej.
- Mamy sobie losować kto z kim? - Usmiechnął się Alex. - My na spoczynek w innych celach. - Patrzył przy tym na Axela z mieszanką pogardy i drwiny. Zasadniczo od rozmowy z Dafne nad oceanem… (a może wczesniej?), nawet życzył jej spełnienia, uczucia. Tego co dobre wiązało się z pięknem pasji świeżego związku. Ale jemu, chciał to obrzydzać. Odwlekac. Zastanawiał się czy Lacroix już witający się z gąską po powstaniu sprzed ogniska nie zacznie poprawiac się gdzieniegdzie, bo tak wygladał. I wtedy, gdy ta myśl zgasła, Monika zupełnie nagle wstała. Alex otrzymał tylko cichą, krótką informację o tym, że idzie się położyć.
- Fajnie wiedzieć, że parę osób nie musi zarywać nocki - powiedział. - Byśmy jak te głupki wartowali bez sensu. W nocy, lub jutro może wytłumaczysz Dafne, że w grupie Axel ma tez jakies obowiązki i nie jest tu tylko na wakacjach?
Dafne, zdawała się nie słuchać przez kilka pierwszych słów księdza. Jej wzrok wędrował w zamyśleniu za Moniką.
- Porywam go. Nie idzie z własnej i nieprzymuszonej woli. Gdyby tak było, z całą pewnością zostałby i nie spał przez całą noc dla waszego bezpieczeństwa - oznajmiła Dafne, takim tonem, jakby mówiła o pogodzie… z tylko lekką nutą zamyślenia. Wciąż przesuwając wzrok za Moniką, która teraz zniknęła za drzwiami chaty. - Czas już na nas. - Dafne złapał Axela za wyciągniętą do niej dłoń.
Ksiądz tylko skwitował porwanie i przymuszoną wole szyderczym grymasem.
Nie skomentował, udał się za Moniką.
 
__________________
To nie ja, to moja postać.
Wila jest offline  
Stary 08-11-2016, 17:18   #102
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzień II wieczór - Terry, Karen, Przyczajone cycki ukryty… wonsz Cz. I


Boyton szedł przy Karen rozglądając się ciekawie.
- Cóż, drugi dzień na wyspie mija - powiedział.
Rudowłosa przytaknęła mu głową
- Mhm… Dzisiejszy dzień był jakoś strasznie długi… Wcześniej ci już mówiłam. A szczególnie po tej rozmowie później - zawiesiła się na chwilę, jakby urwała w pół zdania. Kierowała ich kroki w stronę ogródka. Od niego bowiem droga miała już być prosta
- To przez Dafne tak przycichłeś? - zapytała zerkając na niego.
Skinął.
- Przez nią oraz całą tą sytuację. Nie cierpię takich. W wojsku było prosto i miało to swoje zalety, choć wady też. Nie lubię, nie lubię takich sytuacji i … nie lubię kłamców - dodał gryząc wargi, jakby coś nimi mielił.
Karen zgadzała się z nim w tym miejscu
- Kłamstwo nie jest niczym dobrym. Sama go nie toleruję. A co do całej tej sytuacji… Cóż… Jest dość męcząca, ale myślę, że za jakiś czas się uspokoi. Przynajmniej mam nadzieję - była sobie w stanie wyobrazić, jaki pogląd na takie ‘szczekanie’ i podgryzanie się może mieć Terry właśnie po spędzeniu czasu w wojsku
- Grunt to nie wchodzić między młot, a kowadło. Wiesz, jesteśmy tu dopiero ten drugi dzień i teraz na razie wychodzą te niedotarcia charakterów - stwierdziła. Zerknęła na ogródek. Wcześniej przyglądała mu się tylko tyle, co gdy krążyła i zbierała patyki na ognisko. Uśmiechnęła się do grządek. Dobrze jej się kojarzyły.
- Kiedyś skłamałem - przyznał się poważnie, jakby wyjawiał coś istotnego - miałem wtedy szesnaście lat. Była to chyba najgorsza decyzja mojego życia. Nie przyniosła nic dobrego … kompletną pustkę. ale znalezienie chaty, a raczej wskazanie nam jej było dobre. I ognisko przed chatą - rozmarzył się na chwilę. - I ognisko, i byłoby prawie normalnie, gdyby wokoło niego usiąść, pograć, pośpiewać, może potańczyć - zaczął się chwilę zastanawiać, a jego myśli zaczęły komponować kolejną piosenkę.


Obok ciemny mrok, zło czyha co krok, palmowe knieje,
Dafne tylko wie, jak psia mać jest źle i co się dzieje,
Lecz przy chacie gwar, soku pełen gar, piękne motyle,
Gdy muzyka rwie, blask roztacza się, taneczne chwile.
Morze szumi, noc, piasku ciepły koc na jasnej plaży,
Dafne tylko zna, jaka to jest gra i co się zdarzy,
Domorosły bard, słów wiązanych start, a w niej dziewczyna,
Piękna niczym kwiat, wśród młodzieńczych lat, pieśń się zaczyna.


Dla słonecznej panny Karen z Wyspy Robinsona
od poruszonego sierżanta: "fiki-miki"!


Jesteśmy na plaży, ach jak mi się marzy
Z twojej pięknej twarzy scałowany sok.
Słodka niczym wino, chodź ze mną dziewczyno,
Słoneczna Malino, w tańca kręty krok.


A piękna Karen, jak to ona,
Otaczały ją męskie ramiona,
Gdy wtulona w INNEGO objęcia,
Wydawała się pełna przejęcia.
Każde zgięcie ciała, każdy krok,
Przyciągały rozmarzony wzrok.


Za ogniskiem mrok, zło czyha co krok, lecz pieśń lśni w środku,
Dopóki trwa tan, euforyczny stan, mój piękny Kotku,
Były sierżant gra, w sercu jego trwa do Karen miłość,
Lecz go trafia szlag widząc tańca takt i ich zażyłość.


Dla słonecznej panny Karen z Wyspy Robinsona
od poruszonego sierżanta: "fiki-miki"!


Jesteśmy na plaży, ach jak mi się marzy
Z twojej pięknej twarzy scałowany sok.
Słodka niczym wino, chodź ze mną dziewczyno,
Słoneczna Malino, w tańca kręty krok.


A panna Karen, jak to ona,
Nie zechciała spojrzeć na Boytona,
Który wyłaził niemal ze skóry,
By przeszyć obojętności mury,
Lecz jej serca każdy słodki kraniec
Wypełniał tylko z INNYM taniec ...


Gdzieś na wyspie mrok, zło czyha co krok, nocka zapadła,
Terry Boyton śpi, Karen mu się śni, serce mu skradła,
Znów powraca tan, pani oraz pan suną dokoła,
Ale Terry już, głośno jak sto burz szaleńczo woła:


„DOSYĆ ŚPIEWANIA!!!
Dla słonecznej panny Karen ..
z Wyspy Robinsona … proszę ...
Panno Karen ... kocham panią!... Tyle …


Ha ha ha ha ha ha ha ha!!! Co to tam było, jak się działo!
Większość ludzi się ze śmiechu posikało
I sikałoby tak dalej, kiedy nagle,
Boyton się obudził w swoim prześcieradle ...
Bowiem zdarza się niekiedy noc,
Kiedy przyśni się miłości moc ...


Dla słonecznej panny Karen z Wyspy Robinsona
od poruszonego sierżanta: "fiki-miki"!


Ale zaśpiewał jedynie w myślach, taaaak, tylko wewnątrz nich słodko-gorzką piosenkę wakacyjną.
- Marzą ci się tańce wokół ogniska? Widzę to… - Karen podłapała tę myśl uśmiechając się do niej pogodnie. Oczywiście zastanawiało ją, w jakim temacie skłamał Terry, ale na razie nie chciała go o to pytać. W końcu planowała, żeby trochę się rozluźnili i odpoczęli na tej przechadzce, a nie żeby dodatkowo poruszone zostały jakieś drażliwe tematy
- Teraz musimy pójść w tę stronę i prosto - wskazała mu kierunek i ruszyła w nim
- Masz może ochotę jutro wybrać się ze mną spotkać z człowiekiem, który żyje na tej wyspie już od dwudziestu dwóch lat? - zapytała go, bo pamiętała, że Terry wspominał o tym, że mógłby chcieć tu zostać, bo nie ma nic ciekawego do czego mógłby chcieć wracać.
- Tak, tańce wokoło ogniska … - jeszcze raz sobie wyobraził Karen mającą na sobie tylko hawajski przyodziewek składający się z wiklinowej spódniczki oraz naręcza kwiatów, które choć potężne, pięknie kwitnące mnogością barwnych pąków, niezbyt dokładnie osłaniało jej naturalne wdzięki. - Zaś człowiek, hm, oczywiście, chętnie zobaczę. Może mieć nam wiele do powiedzenia, nauczyć nas czegoś o wyspie, pokazać jak należy się zachować. Przyznam, że chętnie skonfrontowałbym jego informacje od informacji Dafne. Tak, interesujące. To może być naprawdę ważne. Wprawdzie planowałem dalszą pomoc przy chałupie, ale to, co mówisz, jest ważne. Bardzo. Nie możemy zaś chodzić osobno, jeśli rzeczywiście prawdą jest, że są tutaj miejsca dosyć groźne.
Widać rzeczywiście było, ze Terry zainteresował się wyprawą. być może sam chciał sprawdzić, co czekałoby go tutaj, gdyby mieszkał tyle lat na samotnej wyspie.
Karen kiwnęła głową. Tak jak się spodziewała, Terry zaciekawił się tą kwestią. Karen rozglądała się co jakiś czas, zaciekawiona jak to ‘źródło’ o którym wspomniała jej Dafne będzie wyglądało
- Sądzę, że ten mężczyzna może być też ciekaw, co ‘nowego’ na Ziemi - zauważyła i ponownie zerknęła na Terry’ego. Co jakiś czas zastanawiało ją, czy nie wymyśla ponownie jakiegoś wierszyka. Uniosła brew
- Wymyśliłeś dzisiaj jakiś ciekawy wiersz? - zapytała w końcu i uśmiechnęła się wesoło. Zdawało jej się, że Terry lubił swoją poezję, dlatego postanowiła go o nią zapytać.
- Eeech, tak, znaczy wymyśliłem, ale … nie wiem, czy można powiedzieć na głos, bo to - wyszeptał jej na ucho - o kotlecie z delfina - wymyślił bowiem kilka wierszy. Ostatecznie brak hałasu wokoło mocno oddziaływał na jego poetycką wyobraźnię. - Chyba, że na ucho.
Przeszły ją ciarki
- Ooo kotlecie z delfina? - odmruknęła i odchyliła lekko głowę, zerkając na niego z tej nowej pozycji.
- Tak, dokładnie - potwierdził. - Dlatego ewentualnie po cichu.
Tymczasem doszli do miejsca, którego poszukiwali… I Karen aż się zatrzymała. Na chwilę wierszyki o kotletach z delfinów musiała odsunąć na bok...
Zdecydowanie nie wkradało się w to miejsce dość dużo światła, by dodatkowo podkreślić walory otaczającej to miejsce przyrody. Szum wody był doskonale słyszalny. Źródło było złożone z niesamowicie krystalicznej wody, która przyjemnie przelewała się z drobnego wodospadu, przechodząc w głębszą
wodę, która robiła za ‘basen’, a później zmieniała się w strumień. Wszystko otaczały kamienie porośnięte mchem. Paprocie chyliły się ku wodzie, spragnione jej dotyku. Drobne krople odbijały się od kamieni i odskakiwały na boki. Wszystko razem wyglądało na niesamowicie relaksujący zakątek.
Karen aż cicho westchnęła zachwycona tym widokiem. Nie była nigdy w takim miejscu, chyba że zwiedzając. A tu proszę. Całkowicie na dziko, dla jej dyspozycji. Łowiła wszystkie szczegóły w tym półmroku i cieszyła się, że temperatura była wyższa na tyle, że można sobie było pozwolić na ewentualnie jeszcze szybką kąpiel. Woda była na pewno chłodna. Ale to nic. Zupełnie nic. Kobiecie kompletnie to nie przeszkadzało. Jak zaklęta ruszyła w stronę kamieni i obserwowała to piękne miejsce
- Pięknie… - powiedziała cicho i oparła dłoń na puchatym od mchu kamieniu, przesunęła po nim palcami, napawając się jego fakturą. Zamruczała zachwycona, jak zadowolona kotka. Tak. To miejsce zdecydowanie przypadło jej do gustu.
- Tu można czuć piękno tej wyspy - przyznał oczarowany. - Śliczne, cudowne oraz poetyckie … Taki naturalny prysznic, ale piękniejszy niźli najładniejsze hotelowe.
Widać było, że Tery jest pod głębokim urokiem cudownego połączenia czarownego zapachu, delikatnego plusku wodospadu oraz zapachu okolicznych ziół i przewspaniałych kwiatów przypominających Boytonowi azalie.
- Chcesz się umyć? - spytał dziewczynę. - Odwrócę się oraz obiecuję, że nie będę podglądał - mówił te słowa z pewnością prostoty człowieka, który stara się naprawdę robić to, co mówi.
Karen pokiwała głową. O tak. Zdecydowanie to miejsce miało w sobie wszystko co najlepsze. Rudowłosa zerknęła na Terry’ego
- Jak mówiłam, brakowało mi od wczoraj dokładnie tego… - powiedziała na temat otoczenia. Był nawet prysznic! Świetnie…
- Jasne… Jak będziesz miał ochotę mogę na ciebie potem poczekać, jakby cię też naszła ochota na pływanie - zgodziła się. Zdecydowanie chciała się natychmiast w tej wodzie zanurzyć. Odczekała więc chwilę, jak Terry da jej tę ‘odrobinę’ przestrzeni osobistej, po czym odwróciła się przodem do wody i zaczęła rozpinać guziki koszuli. Biała bluzka wylądowała po chwili na kamieniu, który chwilę wcześniej kobieta dotykała, a zaraz za nią wylądowały na nim jej spodnie. Postanowiła nie ryzykować i została w swojej czarnej, koronkowej bieliźnie. Wzięła więc wdech i zaczęła wchodzić do wody ostrożnie, od płytszej strony. Woda była dość chłodna i w pierwszym momencie Karen przeszły ciarki i aż zachłysnęła się powietrzem. Zrobiła jednak kilka kroków dalej i zaczęła się orientować, że im dłużej już w niej stoi, tym staje się ona bardziej do zniesienia. Tak więc zaraz weszła jeszcze nieco głębiej
- Oh jaka zimna… - sapnęła, wchodząc do niej po uda. A potem zagryzła mocno zęby i zanurzyła się na chwilę. Musiała w końcu wypłukać tę sól z włosów, więc zawzięta nie zważała na chłód. Ziąb uderzył w nią, ale zaraz wyłoniła się z wody i odgarnęła włosy do tyłu. Pokręcone dotąd fale, sięgające do pośladków, teraz wyprostowały się nieco. Kobieta przerzuciła je przez ramię i zaczęła je wypłukiwać dalej. Było jej zimno, ale już przywykła do tego odczucia i aż zrobiło jej się ciepło od tego chłodu. Otarła twarz dłonią i westchnęła. Tak. To było zdecydowanie lepsze niż słona morska woda. Nawet tak zimna. Teraz ponownie zaczęła się rozglądać po wodospadzie i skałkach. Nie wchodziła głębiej, było jej na to trochę za zimno. Może następnym razem, jak wpadnie tu za dnia? Tak, to była świetna myśl.
- I jak? - spytał odwrócony, wpatrujący się w ciemniejącą powoli przestrzeń lasu. - Miła kąpiel? - naprawdę miał zwyczaj dotrzymywać słowa i bez względu na swoje chętki czy ich brak, po prostu nie odwracał się, nawet jeśli przez wyobraźnię przebiegały mu nurkujące obrazy nagiej Karen.
- Zimna! Ale zdecydowanie nie słona - odpowiedziała mu i słychać było, że lekko jej głos drżał z zimna. Kobieta zerknęła w jego stronę, czy rzeczywiście dotrzymywał danego słowa i Terry ponownie wywołał na jej ustach ciepły uśmiech. Dotrzymywał. To było niezwykle uprzejme z jego strony
- Terry… - rzuciła po chwili ciszy, ale ani to było pytanie, ani nacechowana w jakikolwiek inny sposób wypowiedź. Po prostu początek zdania, które jeszcze nie padło, a kobieta przedłużała tę pauzę. Obserwowała. Obejrzy się? A może nie. Była ciekawa, ale nie wrednie. W końcu nie była całkiem naga, a bielizna to niemal jak strój do pływania, czyż nie? Przełknęła ślinę
- … to jak szedł ten wierszyk o delfinich kotletach? - dokończyła zmieniając koniec zdania na coś innego.
Jej słowa, wypowiedzenie imienia nie brzmiało niczym okrzyk ratunku. Drgnął więc, ale nie odwrócił się.
- Powiadasz ten wierszyk - uśmiechnął się właściwie do siebie, bowiem widział to tylko las oraz jakaś papuga - jak wspomniałem, tylko na ucho, no może niekoniecznie na ucho, ale po cichu. Podejdź proszę do mnie blisko tak, żebym mógł mówić szeptem. Żebym czuł, że się zbliżyłaś. Obiecałem, że nie odwrócę się, więc tego nie zrobię, poza sytuacjami jakiegoś niebezpieczeństwa.
Terry stał tuż nad wodą. Dziewczyna wcale nie musiała z niej wychodzić. Idący dosyć stromo, głęboki brzeg sprawiał, że mogła stać zanurzona po uda, podczas kiedy on stałby na suchym lądzie. Przykucnął tak, że jeśliby podeszła, ich głowy byłyby na mniej więcej jednej wysokości.
Karen mruknęła cicho, po czym przeszła parę kroków w wodzie, lekko rozgarniając ją dłońmi. Część pasem włosów opadało jej po ramionach do przodu. Kobieta przystanęła więc tak, że Terry był tyłem do wody, ale lekko bokiem do niej. I niecna myśl przemknęła jej przez głowę. Karen uśmiechnęła się jak chochlik, z błyskiem w stalowych oczach, czego Terry niestety zobaczyć nie mógł, bowiem był od niej odwrócony
- Mhmm, a więc? - powiedziała zachęcającym tonem. I choć chłodne dreszcze przełaziły po jej ciele, nie zwracała teraz na nie uwagi, zastanawiając czy dokonać swego niecnego planu, czy też nie. Na razie chciała jednak usłyszeć, co też ciekawego opowie jej Terry.
-Proste wierszydło:

Idziemy do kina
Na kotlet z delfina,
Choć Dafne się wkurzy,
Wyskoczy z kałuży,
Lecz nam daruje,
Gdy sama spróbuje
.
Uśmiechnął się do siebie ponownie.
- Tyle. Nie wiem, czy się spodobał, ale taki jest.
Karen znów uśmiechnęła się rozweselona. Ano raczej Dafne nie byłaby zachwycona. Wierszyk za to był zabawny i prosty. Może gdyby był dłuższy… Choć nie. Właśnie w jego krótkości leżało też sedno jego specyficznego uroku
- Zabawny. Wymyśliłbyś coś jeszcze? - postanowiła zająć go czymś na kilka chwil.
- Mogę powiedzieć ci któryś z dawniej napisanych - cóż, poeci zazwyczaj mają tą słabość, że mówienie własnych wierszy jest dla nich perwersyjną przyjemnością.
- A masz jakiś o wodzie? - zapytała Karen i przesunęła jedną nogę odrobinę do przodu, podnosząc rękę z wody i trzymając ją tak, że wyglądało jakby chciała sięgnąć nią do ramienia. Ale nie to było jej celem, zamarła w bezruchu, czekając co odpowie.
 
Kelly jest offline  
Stary 08-11-2016, 17:28   #103
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Dzień II wieczór - Terry, Karen, Przyczajone cycki ukryty… wonsz Cz. II


Chwilę zastanawiał się szukając wewnątrz skarbnicy pamięci.
- Coś się znajdzie. Przynajmniej pośrednio. Hm, moment - słychać było skupienie w jego głosie, jak sobie przypomina brzmienie poszczególnych słów, kolejność, jak ponownie łączy wersy w zwrotki, zaś te znowu w całość.

Płynął galeon wśród kłębów fal
Wyzwanie rzucając burzy.
Tam, gdzie króluje proch oraz stal
I kolce, jak dzikiej róży.

Tam ją widziałem. Ognisty lok,
A w ręku stal oraz siła.
Stała na rei w ten dziki mrok,
Lecz nie wiem, kim ona była.

Potem kolejny raz jeszcze znów
Się obejrzałem za siebie.
Obca i piękna, jak srebrny nów
Płynęła statkiem po niebie.

Czy była gwiazdą, już nie wiem sam,
Lecz miała cudowne lice,
Najczarowniejsze ze wszystkich dam,
A w sercu swym tajemnice.

Tajemnic oraz piękności splot.
Kto znać je może na pewno?
Aż wreszcie przyszło natchnienie w lot:
Była prawdziwą królewną
.

Karen aż na chwilę odeszła od swego planu i uśmiechnęła się. Wiersz przypominał jej pewną irlandzką piosenkę. Przepłynęła jej ona przez myśli
- Jest bardzo piękny. Podoba mi się - oznajmiła mu z lubością w głosie. Ale teraz już nie było zmiłuj. Karen złapała za szlufkę spodni Terry’ego i pociągnęła go w tył, tym samym cofając się w wodzie. Skoro już się tak wystawił, czy pomyślał, że przyszło by jej coś takiego do głowy? Rudowłosa była gotowa przyjąć na siebie jego złość, ale na razie zdecydowanie chciała czerpać z chwili, a wizja wpadającego do zimnej, słodkiej wody Terry’ego królowała w jej myślach.
To było tak.
- Łaaaaaaaa! - plusk, chlu, bul bul bul.
Karen zaskoczyła go. Kompletnie się nie spodziewał, ledwie krzyknął, spróbował zamachać rękami dla utrzymania równowagi niczym dwójką wiatraków ....
- Łaaaaaaaa! - jego okrzyk szybko przeszedł w bulgotanie gdy zanurzył się cały, a ustami otwartymi i nosem zaczął wypuszczać banieczki powietrza, które radośnie bulgotały pędząc ku powierzchni. - Ouć! - przeleciało mu przez myśl, kiedy tyłkiem walnął w podłoże. - Kolejny raz - pomyślał. - Auć, bdziałć, kchrbdziiiiiii, ło rety - wreszcie wydobyło się z jego ust, kiedy jakimś cudem udało mu się wreszcie oprzeć na rękach, wystawiając twarz ponad wodę, a potem stanąć. Kurcze! Wreszcie stanąć, półprzytomny odruchowo jakoś ratujący się w płytkiej przecież wody oraz kompletnie zaszokowany dopiero teraz zaczynał czuć chłód wody. Wcześniej to było zbyt nagłe, zbyt szalone, żeby odczuwać jeszcze jakiekolwiek zimno. Ale teraz stał wreszcie wyprostowany i wyglądał jak istny nosorożec wynurzający się z jeziora. Krople, ba nawet małe strumyki pędziły z mokrych włosów po jego ciele. Przyklejona czupryna była wręcz fontanną. Twarz, ciało, spodnie, mokrusieńkie oraz spływające. Nie miał koszulki, tylko spodnie oraz buty. Niczym wieloryb wręcz parskający, plujący, wysmarkujący wodę, któremu wpłynęła po prostu wszędzie.
- Aghkha, ufth, tphfuuuuuuu - próbował jakoś oczyścić organizm chwiejąc się niczym pijany. Poruszył energicznie głową, zaś mokra, rozwiana czupryna zakręciła się niczym końska grzywa rozrzucając kolejne krople.
- Kareeen! - początkowo jego głos był naładowany wściekłością i właściwie nie wiadomo jak to się stało, że jeżeli pierwsza litera jej imienia była wypowiedziana wściekle, to wszystko jakimś sposobem łagodniało i końcówka stanowiła już raczej wesołą nutę. Potwierdziło się to w następnym zdaniu.
- Karen, chciałem się wykąpać, nie skąpać - potem już nie wytrzymał i zaczął wręcz rżeć niepowstrzymanym śmiechem, takim, którego niepodobna zatrzymać, wręcz zwijającym się, wybuchającym pokopaną, nieokiełznaną, pełną głupawki oraz chaosu wesołością. - Hahahahahahaha! Hahahahahahaha! - po raz setny i tysięczny. Zaraźliwe, rozbuchane, szalone kompletnie, oraz nieopanowane - Hahahahaha! - mało ponownie się nie wywalił do jeziora, wręcz krztusząc się śmiechem oraz resztkami wody. - O rany, ojejku - powtarzał Boyton kompletnie rozbrojony próbując zatrzymać napad śmiechawki pospolitej. Chichotał właśnie tak bardziej czując dziewczynę, niż widząc, pomimo że stała obok niego. Przez zachlapane, załzawione oczy dostrzegał tylko kontur kobiecej sylwetki. Pocieranie niewiele póki co pomagało na odzyskanie ostrości spojrzenia, zaś kolejne nowe napady śmiechu, które dopiero powoli zaczęły się wyciszać, wcale nie pomagały.
Początkowo Karen po prostu odskoczyła na bok. I choć musiała zrobić krok w nieco głębszą wodę, to było warto, bo rzeczywiście Terry wpadł i całkiem był już teraz mokry. Kobieta początkowo milczała z lekkim uśmiechem obserwując jak się wygrzebuje z wody i otrząsa. Uniosła jedną dłoń do ust, a drugą podpierała łokieć pierwszej, w niemal niewinnej pozycji, ale ze zdecydowanie winną miną. A kiedy początkowa litera jej imienia wróżyła złość, rudowłosa naprawdę nie bała się. Najwyraźniej miała przeczucie, bo dalsze słowa Terry’ego były już wesołe. A potem nastąpiła eksplozja wesołości, która zaraz i jej się udzieliła.
Karen zaczęła się śmiać z nim wesoło. Może nie tak nieopanowanie co on, ale zdecydowanie pozytywnie i szczerze. Miała specyficzne poczucie żartu i to co zrobiła, dobrze się w nim zawierało. Ucieszyła się więc, że Terry rozluźnił się po tym zachmurzeniu z popołudnia i że teraz był w stanie tak wesoło się śmiać. Ramiona jej drżały lekko, kiedy wtórowała mu śmiechem, który powoli cichł. Usta jej lekko zadrżały, bo zimno. Ale chociaż rozbawiła go, a na tym jej zależało
- Po co ograniczać się do prania najpierw siebie, a potem spodni? - odpowiedź była niepotrzebna, bo oczywista. Karen właśnie zaprezentowała mu ją sprytnie w praktyce. Zadowolona z siebie kobieta z uśmiechem obserwowała Terry’ego
- No. Miałam nadzieję, że się rozluźnisz, zamiast spróbować podziękować mi za taką niespodziankę w mniej przyjemny sposób, niż śmiechem - dorzuciła mu, co szczerze myślała.
Parskająco – prychający mors wreszcie zaczął się uspokajać, bowiem chłód wody zaczynał dawać mu się we znaki. Zdecydowanie lepiej było tutaj przyjść w południe. Oczywiście temperatura powietrza i tak mocno kontrastowała z chłodem wody, tak jak smukła sylwetka Karen kontrastowała z płaskim lustrem wody, marszczonym jedynie spadającym szeregiem kropel przy wodospadzie oraz oczywiście przez ich poruszenia.
- Kompletnie mnie zaskoczy … phruuuu – wyparskał resztę wody, która mu jeszcze przeszkadzała w nosie - … czyłaś. O rety, jeśli tak się bawiłaś z braćmi w domu, to musiało być z ciebie niezłe ziółko – mówił to jednak już wesołym tonem, jakby wręcz łapał dochodzącą z przeszłości złość braciszków po kolejnych psikusach Karen. - Ojojoj, udało ci się – przyznał wreszcie mówiąc względnie normalnym tonem, wypełniony jednak ognikami wesołości.
Odruchowo chciał się odwrócić. Przy zamieszaniu, parskaniu próbach powstania, Karen, która ustawiła się z boku, stała niemal na widoku. Nawet początkowo nie wiedział gdzie, bowiem dźwięk do wypełnionych wodą uszu dochodził jakby przez kurtynę. Powoli wszystko się normowało i po prostu normalnie nie zajarzył dokładnie, gdzie ona stoi. Jego spojrzenie ledwo ją zdołało musnąć, rejestrując jedynie jednak biel skóry, gładkiego, kobiecego ramienia, tak delikatnego, smukłego, po którym swobodnie wędrowały krople wody, niczym na jedwabistym materacu. Jakże różnej od jego, bardziej śniadego, pokrytego drobnym ściegiem włosów, ogorzałego od słońca oraz nierównego od węzłów poruszających się pod skórą mięśni. A potem dojrz ...nie nie dojrzał reszty jej seksownego ciała, które teraz musiałoby ujawnić swe tajemnice. Była może naga, lub w samej bieliźnie … lecz jeśli nawet, skrawki materii pozornie chroniły jej kobiece wdzięki osłaniając ich strategiczne miejsca przed nachalnymi spojrzeniami, to tylko czyniły jej jeszcze bardziej pięknymi oraz pożądanymi. Dawały bowiem możliwość samodzielnego zdjęcia ich oraz odsłonięcia słodkich skarbów. Przyklejone do skóry, mokre podkreślałyby to, co pod nimi skrywała. Piersi, prawie w całości widoczne, cudownie seksowne, ledwo okryte niewielkimi miseczkami, na których mocno zaznaczały się różowe maliny sutek, powiększonych od chłodu, który musiał przenikać całe jej ciało. Delikatnie poruszały się, prowokacyjnie unosząc się zarówno w takt jej wypełnionego śmiechem oddechu, jak i każdego ruchu ciała. Pod nimi cienka talia, zaznaczona jedynie zdobnym wgłębieniem pępka, smukłe łydki, uda, których zwieńczenie okrywał także niewielki oraz mokry kawałek materii, doskonale zaznaczający magiczny dla męskiego oka kształt kobiecości …
Wyobraźnia Boytona działała, nawet jeśli nie widział tego wszystkiego. Przecież dał słowo! Zdołał się jakimś cudem opanować odwracając w pełni.
- Too cooo, piękna panno – spytał wesoło, choć początkowo jeszcze niezbyt pewnie wydłużając niektóre dźwięki, jako że pełen erotyzmu obraz mokrej Karen, choć skryty wewnątrz myśli, nie pozwalał mu się skupić na słowach. Złapał kilka oddechów, głośnych, mocnych, zaznaczonych wręcz uniesieniem rąk – tym razem zmiana i moja pora na kąpiel? - powiedział już niemal normalnie, jednak wnętrze jego łów kryło jakieś ukrywane, niemilknące, wypełnione energią łączącą jakimś niewytłumaczalnym sposobem brutalną siłę oraz wyjątkową delikatność.
Karen uśmiechnęła się do jego słów
- Całkiem nieźle zgadłeś. Ale moje rodzeństwo nie było mi dłużne. Więc wiesz… To była ciągła batalia podstępów i strategicznych dowcipów. Wybacz. Po prostu nie mogłam się powstrzymać - powiedziała na temat swojego wybryku. Ona w przeciwieństwie do Terry’ego nie obiecała, że nie będzie patrzeć, więc stojący już teraz stabilnie na nogach mężczyzna, ociekający wodą nie miał przed nią zbyt wielu sekretów, a największe nadal trzymał w głowie. Kobieta obserwowała jak jego mięśnie w równym rytmie napinają się od chłodu wody i zaraz rozluźniają. Proces ten współgrał ze ściekającą po jego ciele wodą, co tylko wywoływało cień uśmiechu w kącikach jej ust. Obserwowała jak zaciska mocniej zęby przez chwilę, ruch ten może dyskretny, z jej perspektywy był całkiem ładnie widoczny po minimalnym przechyleniu jego szczęki, które nastąpiło. To też z zimna, czy pomyślał o czymś? Może nadal był troszkę zły? Nie brzmiał. Hm. Ciekawe. A Karen była bardzo ciekawską kobietą
- Czy to znaczy, że teraz ja mam wyjść i się odwrócić? - zapytała z rozbawieniem, niemal niewinnie. Znów zrobiła kroczek w tył i przeszedł ją kolejny dreszcz od chłodu.
- Tylko jeśli chcesz, ale ja, uprzedzam, nie mam pod spodem bielizny - wyjaśnił jej filuternie, nie wiedząc zresztą, czy Karen także miała takową na sobie. Po czym skierował się ku brzegowi i stając tak już blisko faktycznie zaczął się rozbierać poczynając od butów. Ponieważ jeden był niełatwy do ściągnięcia, chwilę mu to zajęło. Zdejmował je układając na kępie mchu, zaś potem po prostu brał się za spodnie, rozpinając guzik, rozporek, aż wreszcie ściągając z siebie długie, mokre, oblepiające jego tyłek i nogi kawałki zszytego materiału.
Rudowłosa pisarka poważnie się zastanawiała. No cóż. Zabił jej ćwieka
- Mhm… - odpowiedziała taktycznie wymijająco. Gdy Terry podszedł do brzegu, ona natomiast rozejrzała się, po czym zaczęła sobie spacerkiem przechodzić trochę dalej. W stronę płytszej wody. Zaraz wyszła na brzeg. Nie spieszyła się, ale też nie ociągała. Spłoszyła się? Nie. Po prostu była uczciwa. Choć może rzuciła w jego stronę raz czy dwa okiem. Ociekała wodą, więc w pierwszej kolejności pochylił się lekko na bok i zaczęła skręcać włosy by wycisnąć z nich nadmiar wody
- Zwykle chodzisz bez bielizny? - rzuciła kompletnie luźnym tonem, ale w sumie było to ciekawe. O tak, zdecydowanie. Ponownie zerknęła w stronę wody, przesuwjąc dłońmi po włosach, mechanicznie i bez zastanowienia.
- Zawsze - przyznał. - Kiedyś w armii po prostu nie dostarczyli nam na czas, no więc właściwie musieliśmy wszyscy chodzić “na komandosa”. Trochę szorstko - parsknął śmiechem - jednak wreszcie jakoś się przyzwyczaiłem. Niektórzy inni także, reszta wróciła do bielizny, kiedy wreszcie przywieziono nam podwójne zapasy. Szkoda tylko, że dostosowane raczej do klimatu polarnego, niźli tropikalnego. Więc dalej była idiotyczna sytuacja, wreszcie odwykłem - stwierdził układając mokre spodnie obok butów. Nie był specjalnie wstydliwy, bowiem w wojsku zwyczajnie wiele rzeczy robiło się wspólnie. Wprawdzie większościowo byli to faceci, ale kobiety także się zdarzały i także one musiały pokonać jakieś naturalne bariery, choć oczywiście oficerowie dbali o to, żeby nie było przegięć. Jednak ekshibicjonistą także nie był, więc po prostu zamiast świecić gołym tyłkiem wszedł głębiej, gdzie częściowo przykrywała go półprzezroczysta tafla wody. Rzeczywiście woda była zimna, jednak po gorącym dniu wydawała mu się wręcz cudowna. Zanurzył się po szyję, czując jak leciutko kąsają go ogniki chłodu. Uff, uniósł się.
- Chłodna, ale dobra niczym lody na gorący dzień - zwrócił się do dziewczyny cały czas odwrócony.
Mhm, tak. Zdecydowanie trochę nie umiała sobie odmówić przyglądania się. Chwilę zajęło, zanim odwróciła wzrok
- Tak. I zdecydowanie jak lody zimna. Orzeźwiająca - zgodziła się z nim. Udało jej się tymczasem opanować już powoli skręcające się loki. Znów odgarnęła włosy do tyłu, po czym podeszła do swoich ubrań. Gdzieś w czasie dnia nazajutrz powinna pomyśleć o przepłukaniu i ich. Tymczasem wsunęła koszulę na wilgotną skórę. Zaczęła szamotać się trochę z rękawami, a potem zapinać guziki. Kropelki wody nadal skapywały jej z włosów, pomijając już szczegół przylepiającej się do skóry koszuli. Kiedy się z nią uporała, wsunęła spodnie. Były z luźnego materiału, więc nie były aż tak upierdliwe jak biała góra
- Mam nadzieję, że katar nam nie grozi. Przeziębienie w tropikach, to dopiero tragedia. Hmm… Czyli mówisz, że nie musisz się przejmować kupowaniem akurat tej części garderoby. No cóż. To jakiś sposób na życie. Choć jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić… - nie dokończyła zdania, ale myślała o sobie. No nie, jakoś nie zdarzyło jej się zbyt wiele okazji na spacerowanie w pełnej garderobie bez majtek. Cóż. Wszystko przed nią. Zaśmiała się cicho i pokręciła głową
- Ubrałam się - powiedziała, by Terry już tak usilnie nie pozostawał do niej odwrócony tyłem.
- Szkoda - chciał odpowiedzieć, ale nie odpowiedział. Słowo jest słowem, ale faktycznie, taka stojąca obok, niemalże naga kobieta… stanowiła zarówno rodzaj męki, jak wspaniałej podniety..

Tyłek mu trochę zziębł. Zaczął się intensywnie myć oraz nacierać. Bez mydła… hahaha, trzeba się było przyzwyczaić do mycia mleczkiem kokosowym. Ponoć świetnie działa. Zerknął na stojącą już na brzegu dziewczynę i szybko wyobraził sobie takie wspólne mycie kokosowym mlekiem. Uff, zrobiło się gorąco. Mycie powodujące intensywny ruch wsparło wyobraźnię. Ale tylko trochę, zaś chłód jednak powodował, że leciutko zaczynały mu sztywnieć członki ciała i te bardziej oczywiste i ten bardziej intymny. Nooo, może wstydliwy nie był, ale tak już stanowczo nie planował się popisywać przed Karen. Zaczęło mu się robić głupio, eee. Podszedł do brzegu, ale tak, że choć widać było owłosioną górę podbrzusza, sama męskość, wraz z jeszcze kawałkiem otaczajacej kępy ciemnych włosów była pod wodą.
- Karen, rzuć proszę mi spodnie, spróbuję je choć trochę przeprać - poprosił.
Karen stała oparta dłonią o kamień i słuchała szemrania wody, oraz wieczornych dźwięków lasu. Zerknęła w stronę Terry’ego, gdy się odezwał. Wlepiła w niego wzrok i odsunęła się od kamienia
- Aha… - odpowiedziała, po czym zmusiła mózg do przypomnienia sobie gdzie Terry położył spodnie. Na Boga, to nie było takie trudne zadanie przecież. Pokręciła głową i ruszyła w stronę gdzie je zostawił. Po czym podniosła je z brzegu i odwróciła się by wrócić do niego. Wyciągnęła dłoń z przesyłką w jego stronę
- Proszę bardzo - oznajmiła i miała niezwykle skupioną minę, tyle że nic nie tłumaczyła skąd ten wyraz w jej szarych ślepiach. I wyraźnie gdy lekko się przechyliła, nie miała zamiaru błądzić po nim wzrokiem, co było o tyle widoczne, że nawet nie mrugnęła. A przynajmniej nie do momentu jak sie nie wyprostowała. Oddychanie? Kto pamięta o oddychaniu? Na pewno nie Karen. A więc, wdech.
- Dzięki - wyciągnął rękę, jak mógł najdalej. Omal nie wywalił się, próbując dosięgnąć nogawki. No bo jeśli wyjdzie jeszcze kilka centymetrów do góry… Wredna nogawka, już ją miał, ale wiatr figlarz akurat dla zabawy odchylił. Naprawdę, przez to zimno był w takim stanie, że nie mógł się pokazać młodej damie, nie wypadało, a może nie tylko przez zimno… jakimś cudem wreszcie chwycił i ponownie natychmiast schronił się parę cali głębiej.
- Dziękuję - powtórzył zastanawiając się, co może zrobić. Uprać standardowo się nie da, więc po prostu przepłukał je na różne sposoby i spróbował założyć stojąc pod wodą po pas. Hoho, wcale nie taka łatwa sprawa. Stoisz na jednej nodze, woda cię popycha, a ty już masz jedną nogawkę naciągniętą do łydki, przeto nie możesz szybko postawić stopy. Plusk!!!!! Zaliczona kolejna kąpiel. Wyszło dopiero za szóstym razem, kiedy już chciał desperacko po prostu wyjść oraz ubrać się wyżej. Szczęśliwie przyzwyczaić się szło do owej chłodniejszej temperatury i ogólnie byłoby wspaniale…

Na brzegu już ubrał buty. Ociekał wodą, ale powietrze błyskawicznie osuszało skórę niczym suszarka profesjonalna. Odwrócił się do niej.
- Musimy wracać - powiedział rzecz oczywistą - nadchodzi kolejna noc.
Karen tymczasem na początku zastanawiała się co to za nowatorska, nieznana jej metoda prania ubrań… Aż do momentu, kiedy po 3 razie po prostu nie zrozumiała, że Terry usilnie próbuje ubrać spodnie nadal pozostając w wodzie. I wyraźnie był bardzo zdesperowany, bo doszedł do sześciu prób, nim wyszedł. Kobieta kiwnęła głową. Obejmowała się nieco ramionami, bo choć ciepłe powietrze dość szybko suszyło, to mimo wszystko, była raczej osóbką drobną, marzła szybciej. Potarła ręce dłońmi
- Tak. Ale wydaje mi się, że tu nic złego nas raczej nie spotka. To ma być bezpieczne miejsce… - powiedziała i zacisnęła wargi mocno, bo usta jej zadrżały od chłodu. Brr. Była zmarzlakiem, ale nic nie mówiła. Przejdą się, zacznie się ruszać, zaraz się rozgrzeje. Tak. To był plan. Zerknęła na Terry’ego
- Że też tobie nie jest tak chłodno… - skomentowała, ale chyba ją to zaskoczyło, bo najwyraźniej planowała zrobić to w myślach nie na głos. Zacisnęła usta ponownie i przygryzła wargę.
- Temperatury mi nie przeszkadzają - przyznał zadowolony. - Chłodno, czy ciepło, wszystko dobrze, błyskawicą się zawsze przystosowywałem. Ale, ale - chwilkę zawiesił głos. Jeśli było jej chłodno pozostawały dwie możliwości, albo przytulić się, albo rozruszać. Przy czym owa pierwsza nic by nie dała, skoro on tak samo był jeszcze mokry. - Bawimy się w berka. Wolisz gonić, czy uciekać? - zaproponował szybką zabawę, konieczną zresztą, skoro chcieli dotrzeć przed pełnym zmrokiem do obozu Robinsonów.
Karen spojrzała na niego z zaskoczoną miną. Berek? Ile to już lat minęło odkąd nie bawiła się w tę zabawę. A rozsądek mówił jej, że to będzie dobre, bo rozruszają się oboje
- Gonić - oznajmiła mu i uśmiechnęła się w ten swój specyficzny sposób. Krok jej się lekko zmienił, kiedy cała już się gotowała do zabawy z Terry’m. Czuła się głupio? Nie. Właśnie czuła się nieco swobodniej niż zazwyczaj. Przywykła do stonowania i to dość często wychodziło, nawet na wyspie. A takie momenty jak ten spacer, zdecydowanie będzie je cenić. Czekała i gdy tylko Terry, pisarka niczym zręczny kocur z dżungli, będzie dawała susy żeby go dogonić.
- Doskonale, wobec tego… wspaniała, dzielna Amazonko, Twój pokorny poddany zrobi wszystko, żeby dostarczyć waszej wspaniałości odrobinę radości ze wspaniałych łowów - i nagle rzucił się gwałtownym pędem, na ile tylko pozwalał mu rozklekotany but, który bardzo przeszkadzał przy bieganiu. - Spróbuj, haha! - jeszcze krzyknął do tyłu dumnie, przez co mało się nie wywalił na jakimś odstającym korzeniu.
Choć spróbował rozproszyć ją tym zabawnym zdaniem, Karen tylko podłapała i zaśmiała się cicho. Kiedy ruszył, skoczyła za nim. A w momencie, gdy się potknął, choć nie wywrócił, nadeszła dla niej szansa. Zmusiła się do szybszego biegu i już wyciągnęła ręce przed siebie, by go klepnąć. Musiała podnieść nogę nieco wyżej, bo jakby zahaczyła nogawką o ten korzeń, to klepnęła by go, a zaraz potem wylądowała na ziemi. Majestatycznie! Na szczęście to nie nastąpiło. Rudowłosa musnęła dłonią łopatkę Terry’ego
- Berek! - oznajmiła mu triumfalnie. Wyhamowała nogami w piasku i przechyliła się w tył, by zaraz ruszyć w przeciwną stronę w bok, lekkim półkolem. Wskoczyła w zarośla, zbaczając z prostej trasy. Choć było to trochę trudniejsze, na pewno i jemu też nie będzie łatwiej teraz ją dogonić. Wyskoczyła z krzaków, z liśćmi wplątanymi we włosy, odrobinę dalej i znów ruszyła w przód w stronę gdzie dalej miał być ogródek. Oddychała głęboko i była mocno rozbawiona. Zerknęła krótko przez ramię, gdzie to był teraz Terry. Przez chwilę nic nie widziała, przynajmniej dopóki nie wygramolił się z zielonych krzaków, w które wpadł, chcąc uniknąć dotkniecia. Ale niechaj ktoś sam spróbuje być taki mądry mając jeden but normalny, drugi liściany i ten tego jeszcze coś…
- Nie lubię przegrywać - mruknął ruszając palcem od nogi, bo jednak walnął nim w jakiś kolejny korzeń - ale teraz ja spróbuję. - Masz trzy kroki przewagi, żeby nie było. Potem zaczynam biec. Meta jest na piasku przy chacie - ustalił warunki pościgu. Teraz Amazonka miała zwiewać przed Conanem Barbarzyńcą, albo coś takiego. Właściwie pasowałby jej strój składający się ze wspaniałej lamparciej skóry oraz włóczni.
Karen odetchnęła, gdy wytoczył się z zarośli. No tak, jej było nieco łatwiej, była w końcu drobniejsza i zwinniejsza. Kiwnęła głową
- Ok. Zakładamy się o coś? Co jak mnie złapiesz? Albo co jak ja wygram? - zaproponowała podnosząc trochę stawkę. W końcu co to za zabawa, gdy wygrany nic nie wygrywa!
- Dobra, zakład - zaproponował. - Powiedzmy, powiedzmy… jeśli wygrasz, ja pocałuję ciebie - powiedział poważnie - jeśli ja wygram, ty pocałujesz mnie - zaproponował. - No co, pękasz? - rzucił sprytne w jego mniemaniu wyzwanie. Był zresztą całkiem szybki oraz wyjątkowo zwinny, nawet bez jogi, ale ten buuuuuuut … przeszkadzał bardzo.
Karen znów kiwnęła głową. Choć propozycja wygranych Terry’ego była dość specyficzna, podobała jej się
- Dobra. Zgoda. A więc… Zaczynamy - oznajmiła i dobrze jeszcze nie odwróciła głowy, gdy już wykonała pierwszy ruch do przodu. I teraz to dopiero był wyścig! Bieg o dosłownie życie. Karen również nie lubiła przegrywać i zdecydowanie była uparta by umknąć Terry’emu. Za nią zaś popędził mężczyzna, częściowo jeszcze mokry, zwłaszcza w spodniach. Inaczej może dorwałby ową szybką spryciulę, która pomykała pomiędzy drzewami. Jej szansa był krótki stosunkowo dystans, na dłuższym pewnie wreszcie złapałby ją wreszcie, a tak, mogło być różnie. Jako mniejsza miała lepszą pozycję przy przemykaniu się obok roślin. Tam, gdzie on musiał robić jakieś okrążenie, ona niekiedy mogła przejść. Kwiat, krzak, gałąź, kolejny krzak, nagły skok w lewo… Zapomniał chłodek jeziorka. Ale pędził zbliżając się powoli… Pomimo buuuuuuutaaaaaa! Już, albo raczej, jeszcze chwila mam cięęęę…
- Mam cię! - wrzasnął uradowany rzucając się na jej plecy. Tak, już tuż, już, kiedy na przeszkodzie stanęła mu ta usmarkana gałąź w którą przyrąbał siłą rozpędzonego nosorożca, zaś ona wygięła się łagodząc impet oraz powstrzymując go. Skurrr… prawie że mu się wyrwało. Ruszył dalej wzmagając wysiłek. Prawie, kurcze, prawie prawie aż wreszcie… powiedzmy sobie szczerze, wpadł przed chatę zziajany, zdyszany oraz niewątpliwie mocno wysuszony jakieś ćwierć sekundy po niej.
- Cóż, wygrałaś - powiedział do niej. Choć przegrywać nie lubił, nie był jakoś specjalnie zmartwiony utratą pierwszego miejsca.
Kobieta już niemal czuła jego chwyt na sobie. Już myślała, że to on wygra, kiedy to została jednak uratowana. Bowiem ona za w czasu zauważyła kolejną gałąź i dramatycznie przeskoczyła nad nią, modląc się by nie zaczepić. A jednak! Udało się! No to teraz droga już była prosta. Usłyszała specyficzne huknięcie za sobą i doszła do wniosku, że najwyraźniej Terry nie zdążył uniknąć gałęzi. Karen zaraz przebiegła obok ogrodu i już za kilka chwil była przy chacie. Odwróciła się z pełnym rozweselenia uśmiechem
- Wygrałam, ale było blisko. Gdyby nie ten ostatni korzeń, to najpewniej capnąłbyś mnie wcześniej - oznajmiła i oparła dłonie na biodrach, zadowolona z siebie. Zerknęła w stronę ogniska i w czasie tego ruchu zauważyła liść we włosach. Wyciągnęła go. Zerknęła na Terry’ego
- Następnym razem pewnie już ty wygrasz - oznajmiła, no bo skoro oboje poznają teren, to mężczyźnie łatwiej będzie unikać pułapek. Nie miała zamiaru domagać się od niego jej nagrody. To oczywiście było w ciszy między wierszami jej słów. Albo chociaż w tym lekkim uśmiechu zadowolenia z zabawy.
A on po prostu podszedł obserwując, jak wyciąga tego liścia i nagle objął ją całując prosto czubek ślicznego, dziewczęcego noska. I to nie tak, że natychmiast się oderwał, o nie, to nie było dziobnięcie, niczym dziobem kolibra, tylko prawdziwy pocałunek prosto w nos.
- Obietnic należy dotrzymywać - powiedział cicho - a wśród nich są też takie, których się chce dotrzymać, a nie tylko musi - wyszeptał.
Karen zamilkła, zaskoczona, że od tak po prostu podszedł do niej, zamykając dzielącą ich odległość i… Pocałował ją w nos. Dosłownie. Nie zamknęła oczu, zaskoczona i stała, nie poruszając się, tylko tyle, że w kompletnym odruchu oparła mu dłoń na ramieniu. A potem cofnęła głowę i spojrzała lekko w górę. Uśmiechnęła się, najpierw leciutko, a potem trochę szerzej
- To ciekawe, że ze wszystkich miejsc, jakie mogłeś pocałować… Wybrałeś akurat mój nos - odpowiedziała mu równie przyciszonym tonem. Zmrużyła oczy, gdy uśmiech poszerzył się
- No i już nie jest mi zimno - zauważyła po chwili ciszy, w której kontemplowała całą tę sytuację.
- Wiesz … pomyślałem sobie, że to tylko tak na dobry początek - powiedział nieco skruszony, ale tylko nieco, ponieważ wcale nie żałował owego pocałunku złożonego na jej delikatnym nosku. Może nawet wydawał się w tamtej chwili nieco naiwny ową typowo męską naiwnością prostego faceta, choć nie jakiegoś prostaka, ale prostolinijnej osoby. - I rzeczywiście nie jest już tak zimno, nawet bardzo ciepło… Dziwne prawdziwie, jak cudownym ciepłem obdarzone jest kobiece ciało. Czuł doskonale owe gorąco na ramieniu, gdzie spoczywała jej dłoń, na własnych rękach, które otaczały Karen… - Wolałabyś inne miejsce na pocałunek, a gdzie? - spytał bardzo poważnie, ale uśmiech leciutko marszczył ową pełną powagi tonację.
Przytaknęła mu głową. Mhm. Dobry początek zdecydowanie. Wewnętrzny głos ucieszył jej się triumfalnie, w końcu ‘początek’ to takie radosne słowo. Z ciepłem też się zgodziła, zwłaszcza gdy sama zwróciła uwagę na fakt, że jak stoją teraz tak blisko siebie, to po wcześniejszym chłodzie, teraz trochę rozgrzani biegiem są faktycznie cieplejsi niż powietrze które ich otaczało… No oczywiście, że byli, ale wcześniej nie przykuwała do tego w ogóle uwagi! Ziemia do Karen. Otrząsnęła się. Przyjrzała się z uwagą twarzy Terry’ego, kiedy zapytał o inne miejsce. Uniosła lekko brew i uśmiechnęła się tajemniczo
- Jak wygrasz następnym razem, to ci odpowiem. W końcu dałeś mi moją nagrodę - oznajmiła. Może była troszeczkę złośliwym rudzielcem, ale jednocześnie obiecała mu coś na następny raz. Nie odsuwała się jednak. Trwała tak sobie w tym chwilowym zawieszeniu naprzeciw Terry’ego i było jej całkiem dobrze. Mogło być lepiej, ale panna Karen nie była pazerna. Będzie sobie skubać chwile radości po trochu. W końcu co to za frajda zjeść całe ciastko naraz? O nie. Lepiej się delektować powolutku.

Chwilę potem ułożyli przespać. Kolejny dzień zapowiadał kolejną wyprawę.
 
Kelly jest offline  
Stary 10-11-2016, 20:25   #104
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację
Noc II - Monika we łbie Alexa, strach we łbie Alexa



Monika siadała na jednym z twardych drewnianych łóżek, gdy Alex wszedł do chatki. Było tu o wiele ciemniej niż na zewnątrz, jednak jeszcze nie panował tu jeszcze mrok. Dziewczyna wybrała z jednej z toreb dużą 8 XL koszulkę, którą zdaje się miała zamiar się okryć. Uniosła wzrok na Alexa gdy ten wszedł do środka. Jedyną myślą jaką odebrał był znak zapytania z lekkim zaciekawieniem, dlaczego Alex… i czy Alex… i że to miłe, że przyszedł. Nie było po nim widać tych złych emocji, jakimi zionął jeszcze przed chwilą, ale nie do końca wywietrzały mu one z głowy. Rozejrzał się po wnętrzu skrytym w półmroku.
Terry solidnie wysprzątał wnętrze, ale nowych legowisk wciąż nie było. O to trzeba było się postarać koniecznie jutro, w miarę wygodnie przespana noc gwarantowała więcej sił i werwy w dzień.
Skrzywił się na tę myśl…
Poprzedniej nocy Dafne magicznie wszystkich uśpiła, dziś nie było na to szansy. Zapowiadał się ciężki dzień po nieprzespanej, lub ledwo przespanej nocy.
Nocy…
Zerknął za siebie
Na zewnątrz już ciemniało.
Spojrzał zaraz na Monikę i wysłał jej wizję dziewczyny rozpaczliwie tonącej i wyciągającej ręce. Tonęła w ogromnej koszulce. Dodał w myślach, że przyszedł sprawdzić czy Monika czegoś nie potrzebuje nim nie pójdzie spać, a on nie przysiądzie przy ogniu. Wolał cokolwiek potrzebne przynieść lub zrobić póki jeszcze jest szarówka.
Oczywiście, że Monika czegoś potrzebowała… tylko, czy powinna się do tego przyznawać?
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie do Alexa, po czym wyciągnęła w jego kierunku obydwie dłonie. Uchwycił je lekko spoglądając na nią nie do końca rozumiejącym spojrzeniem.
Monika wyobraziła sobie księdza, który siada obok niej, zamiast już sobie pójść do ogniska. Wiedziała, że zaraz i tak sobie pójdzie, bo w chacie robiło się ciemno. Miała jednak jeszcze kilka minut, a byli tu sami. Usiadł, prawie potulnie desperacko starając się ukrywać swe myśli, Czuł się niepewnie. Więcej nawet, nie rozumiał nie tyle co się dzieje, co… co dzieje się z nim. Z próbą przebłysku humoru przesłał obraz kota w bokserkach w dość fajtłapowatym stylu kręcącego się na sztachecie i z przerażonym miaukiem spadającym z płotka. Otrzymał w rewanżu myśl, w której Monika chwyta kotka nim ten spadnie na ziemię i sadza na swoich kolanach.
“Jesteś księdzem…” - pomyślała Monika, chociaż w jej wspomnieniach wałęsał się obraz Alex skradającego jej buziaka, i fakt jakie było to przyjemne. I nie tylko to…
“Pomódl się ze mną przed snem” - usłyszał kolejną myśl, w formie słów. Była przy tym pewna wątpliwość… czy powinna o to prosić.

Starając się to trzymać głęboko, próbował przypomnieć sobie kiedy ostatnio się modlił.
I czy jeszcze potrafi.

Był księdzem. Nowicjat, posługa u Thomasa w Leeds. Przez chwilę przebiegło mu przez głowę z czarnym humorem, że był nim pewnie nawet jak rozpatrywać to genetycznie. Szewc, syn szewca. Może to było jeszcze w podstawówce? Ostatnia szczera modlitwa do Boga? Odmawiał ich potem setki, tysiące. Monika chciała jednak szczerej, płynącej z duszy. Parafianki można było oszukać słowami płynącymi z ust, ale czy Monikę? Gdy czuła jego myśli? To wszystko kryło się głęboko pod okrywającą to z wierzchu wizją kotka w bokserkach z radosnym pomrukiem rozwalonego radośnie na jej kolanach.
“Za… za kogo Moniko?” - pomyślał, tym razem bez prób mentalnej rozmowy za pomocą wizji czy emocji, po raz pierwszy od czasu nieudanego “jestem wydrą” gdy tworzyli mapę.
Zupełnie nagle, zamiast odpowiedzieć, dziewczyna przesunęła się by objąć Alexa. Przejechała dłonią po jego plecach, tak jakby chciała go pocieszyć. Wolałaby jednak zapomniał o jej prośbie. Prosiła, by zapomniał o tej prośbie… Też ją lekko objął. Wysłał jej zapytanie czemu ma zapomnieć, ona zaś nieśmiało, bardzo niepewnie i z dużą skruchą… odesłała mu w odpowiedzi jego własną myśl o parafiankach… dodając do tego przeprosiny.
Ona nie chciała… usłyszeć.

Zmartwiał.
Przypomniał sobie rozmowę z Dafne i własne słowa “Czy chcesz wiedzieć naprawdę wszystko co myśli Axel”?
Nie zabierał ręki. Spuścił jedynie głowę i w myślach przepraszał Monikę. Było mu tak strasznie wstyd i głupio jak chyba nigdy w życiu. I było ich w tym dwoje, bo jej też było wstyd. To był taki miły i jednocześnie nie miły dar… Monika uważała, że powinni bardziej poćwiczyć, rozmawianie 'słowami'. Może wtedy będzie im łatwiej. Wychyliła się by ucałować Alexa w policzek, z zapytaniem, czy zostanie z nią chwilę gdy będzie zasypiać. Byłoby jej bardzo miło.
Problem w tym, że szarówka ciemniała coraz bardziej, a to na zewnątrz był zbawczy, jasny ogień. Skupił się na myślach wskazujących, że słów przekazując je sobie myślami mogą nie rozumieć jeszcze, ale poćwiczyć nie zaszkodzi.
Skupił się.
“Mogę spytać czemu rzuciłaś chłopaka i chciałaś wracać do kraju? To zbyt osobiste?”
Monika, też próbowała się skupić, ale mimo to Alex poczuł zdziwienie. Emocje, bez towarzyszących jej myśli.
“Nie rzuciłam chłopaka, ani on mnie. Bo nie było ostatnio chłopaka, którego bym mogła rzucać.” - usłyszał w odpowiedzi. - “Skąd taki wniosek?”
Tym razem odpowiedział myślą znów obrazowo, jakby widział sens rozmów słowami w myślach. Jakby rozumiał iż tak łatwiej przekazać pewne rzeczy. Szczególnie te skomplikowane. Ale jakby też myślomowa za pomocą obrazów i towarzyszących im emocji były czymś takim jak poezja przy prozie. Z humorem skontatował, że w wersji pisanej paradoksalnie poezji, z niewielkimi wyjątkami nie lubił. Na myśl przyszedł mu jeden wiersz, ale zamazał tę myśl i skupił się na odpowiedzi. W dość abstrakcyjnej i emocjonalnej wizji casus jakiegoś chłopaka rzucającego Monikę oznaczony był etykietką krańcowego debila, co wykluczało w jego rozumieniu, żeby ona była stroną rzuconą. Z drugiej strony brak chłopaka przyczepiał tę etykietkę do całego… tu ksiądz się zgubił, bo nie wiedział wszak w jakim mieście dziewczyna rezydowała w Anglii.
We wspomnieniach Moniki pojawiła się wtedy dziewczyna, bardzo podobna do niej, która z wesołym uśmiechem odbierała ją z lotniska. Przytulały się, a zza pleców ów dziewczyny wyskakiwał mały chłopiec i również mocno przytulał Monikę. Starsza siostra z rodziną… Monika była u nich w odwiedziny. Wracała do Polski promem, bo z kimś miała spotkać się jeszcze w Niemczech… to coś dotyczyło pracy. Co prawda, ta myśl nie była sprecyzowana, ale Alex zobaczył przez ułamek sekundy Monikę pozującą przed aparatem, co go akurat nie dziwiło, gdy wspomniał wręcz przelotne muśnięcia wzrokiem przy kamieniach rano gdy Kar…
Ugryzł się w zwoje mózgowe. Z lekkim humorem by wybrnąć uznał, że jakiekolwiek to miasto w którym mieszkała, to jednak pełne jest idiotów. Przesłał jej tez myśli wsparcia, sugerujące, że zobaczy jeszcze tych których kocha. Uścisnął ja przy tym mocniej.
Monika zastanawiała się przez chwilę, dlaczego akurat tamto wspomnienie… a po jej głowie chodziła wspólna kąpiel… ale zaraz, to była jedna z tych myśli, które po prostu głupio jest dzielić. Zmieniła ją prędko na “idiotów” przypominając księdzu uprzejmie, że ona nic nie słyszy a przez to i nie mówi. W świecie ciszy i braku słów, nie jest zwykłą dziewczyną, która prędko odnajduje drugą połówkę. Nie było jej przez to smutno. Tak po prostu było. Fakt, który akceptowała. Chciałaby mieć kogoś kto ją kocha, to oczywiste. Potrzebowała bliskości… martwiłą się rodziną… ale teraz nie była smutna.
Lekko kierując ciałem pokierował tak by się położyła na boku, a on ułożył się obok wciąż ją obejmując.
W myślach oddał jej to, że faktycznie nie była zwykła, ale bynajmniej nie w tym tonie niezwykłości w jakiej rozpatrywała swoją ułomność. Nie spuszczał przy tym z tonu “idiotów”. Zaczął za to cicho śpiewać.


She left 'er bairn haverin' haur,
Lyin' haur, haverin' haur,
She left 'er bairn haverin' haur
Tae gang an' gaither blaeberries

Tekst tekstem, w myślach Alexandra jednak przesłanie tradycyjnej kołysanki z highlands parafrazowało. To ona była porwaną i zagubioną dziewczynka, a wydra miast być jedynieo widziana, szukała jej.
Monice było tak dobrze… i miło… czuła bliskość… i ciepło… i senność…
A Alex dobrze wiedział, że dziewczyna właśnie zapada w sen, zaś jej umysł, jeszcze ostatnimi myślami słucha kołysanki i wspomina dzisiejszy dzień. Powoli, powoli, jakby myśli Moniki odchodziły gdzieś daleko, daleko…
Upewniwszy się, że usnęła wstał i na sztywnych nogach poszedł ku drzwiom. Na zewnątrz było już prawie ciemno.
Mrok nadchodził, czekała go trudna noc.

Przed domkiem dorzucił do ognia Siedziała tam jeszcze Dominika, która powitała powracającego księdza “spojrzeniem”. Po tym zaś, nie pytając czy właściwie chce słuchać, czy nie powtórzyła mu to co mówiła wszystkim Karen. Gdy dziewczyna skończyła, Alex zaczynał przestawać zwracać uwagę na to co naokoło, skupiał się na pełzających ognikach, świetle. Jednak nie uszło jego uwagi coś zbliżającego się. W oddali słychać było kroki. Ktoś na skraju światła i ciemności, okrążał obozowisko, dziarskim i szybkim krokiem zdeterminowanego człowieka. Alex znów się skulił i znów dołożył do ognia, jednak po wyjściu jego ubranego w cielesną powłokę strachu na plaże okazało się, że to tylko Ilham, robiąca kółeczka - prawdopodobnie dla sportu, lub zabicia czasu.
Odetchnął lekko.
- Ilham… - rzucił dość głośno. - Wartowanie odwołane, jak chcesz się położyć…
- Jasne, jasne… odwołane… walcie się z tym odwołaniem, ja swoje wiem. - Dało się słyszeć wzburzone, mruczenie pod nosem, które być może nie miało w ogóle być przez kogokolwiek usłyszane. Iranka nie miała zamiaru spuszczać gardy, ani udawać, że wygrała fullinclusive na Bali.
Alex nie skomentował.



Nie wiedział ile tak siedział, gdy usłyszał kroki skulając się na sam ich dźwięk. dopiero po chwili zrozumiał, że to Terry i Karen, którzy szli ułożyć się przy ognisku. - I jak kolejność wart? - spytał go Boyton.
- Nie ma - odpowiedział dorzucając znów do ognia. - Rybka mówiła, że nie ma zagrożenia i czatowanie nie jest potrzebne. Wprawdzie mogła tak tylko mówić by zdjąć z naszego Mister Universe przymus partycypowania w stróżowaniu, by móc go zabrać na stronę… Ale nie wydaje mi się by kłamała. Polecała jedynie raczej na wszelki wypadek spać w chacie. Idźcie i wyśpijcie się, ja i tak tu posiedzę.
Terry skinął.
- Jutro planujemy z Karen iść do tego mieszkającego tutaj tyle lat człowieka. Samemu, jak słyszeliśmy, bywa średnio bezpiecznie. Kto wie, co miałby nam tamten do przekazania. Może ma jakieś dodatkowe narzędzia, albo po prostu powie nam coś nowego oraz ważnego. Jak będziemy wracać, spróbujemy narwać owoców, żeby nie robić pustych przebiegów.
- Powodzenia zatem Terry. Spytajcie go jak możecie…. - zamyślił się. - Wszystko co wie o aalaes’vo, ok?
- Dobrze, zapytamy, może będzie wiedział. Właściwie, na pewno będzie wiedział, tylko ciekawe, co powie - potwierdził Boyton.
Alex ledwo skinął głową i znów skupił się na ogniu.

Biegająca dookoła Iranka pomagała mu cholernie. Dziewczyna definitywnie miała coś gdzieniegdzie nie w tę stronę, albo w ten sposób odreagowywała... Też strach? Coś co kazało jej samej śmigać po lesie nim odnaleźli ją przy strumieniu?
Ksiądz nie wnikał.
Szanował.
Fakty były takie, że odgłosy w mroku odruchowo brał za Irankę, to naprawdę cholernie pomagało.
Ciemność w jego myślach pełna była zagrożenia, niesprecyzowanego, ale strasznego. To jednak zacierało się z Ilham, a jakby coś tam z imaginowanych strachów przebrać się miało w coś namacalnego, to ona była jak strażnik biegająca w szalonym widzie. To jakoś uspokajało.
Siedział tak i dokładał do ognia, rozmyślał i na przemian patrzył bezmyślnie w ogień. Dominika już dawno zarzuciła wyrób butów i położyła się spać, tak jak i Wendy.
A on siedział bo w chacie nie było ognia, nie było biegającej Iranki. Głowa opadła mu po dłuższym czasie na pierś, zaraz ją podniósł.
Nie ogarniał już, czy Ilham jeszcze wariuje, czy też położyła się spać. Był tak bardzo śpiący, ale jednocześnie wciąż przerażony. Zbyt wiele strachu, zbyt mało zmęczenia. Jeszcze. Zmieniało się to z każdą chwilą. Zwykle w takich sytuacjach aż wypatrywał niekontrolowanego odpływu w sen, świadomie usnąć nie potrafił. Już dawno stracił poczucie czasu. Ile upłynęło? Jego oczy powoli zamykały się i otwierały. Kto tu nie chciał spać? On, czy one? W pewnym momencie wydawało mu się, że na chwilę przysnął, zaraz jednak w pełni świadomy dokładał już do ogniska.
Gdy nagle…
Czerwona mrówka ugryzła go w jaja.
Bolało…
Ale nie to było najważniejsze, gdyż akurat w tym samym momencie...
Do jego głowy wpadło wspomnienie.
Tonął.
Znów tonął.
Było mu okropnie zimno. I do tego to uczucie… brakującego powietrza.
Dlaczego nie próbował płynąć? Próbował! Ale coś ciągnęło go w dół. Coś chciało, by tonął! Próbował się wyrwać, ale jego nogi nie chciały się ruszać. Coś oplatało jego kostki. Próbował się wyrwać. Brakowało mu powietrza… ale widział, widział jak niewiele brakuje, by znaleźć się poza mrokiem wody. Poza zimnem… Gdyby tylko, coś nie ciągnęło go w dół.
I wtedy poczuł nieopisany strach…
I wtedy zobaczył to… burza rudych loków. Jej twarz… jej usta… i jej dotyk…
Oswobodziła go…

A później… nie mógł przypomnieć sobie, co było później?



Dominika biegła przez las. Śpieszyła się… uciekała? Oglądała się za siebie. Bała się. Czuła nieopisany strach… tak samo jak on, wtedy gdy tonął. Między drzewami goniły ją cienie… uciekała…
Coś dotykało jej ramienia, próbowało zatrzymać…

I wtedy, Alexander uświadomił sobie. Że nie może śnić. Przecież nie śpi. Jeśli więc to nie sen. Nie jego sen…
Intuicja podpowiedziała mu rozwiązanie.
Monika…
I wtedy usłyszał to. Cichy jęk dziewczyny dobiegający z chaty. Dobrze wiedział, że ów jęk zaraz przerodzi się w coś zgoła innego…
Przy tym całym strachu jakim oberwał w dziwnej wizji na chwile zapomniał o własnym. Krótką, na tyle jednak długą by móc oderwać się od ognia i pobiec ku chacie.

Nikt nie układał się na środku, dość intuicyjnie wszyscy do spoczynku kładli się na legowiskach tych którzy byli tu i odeszli, albo pod ścianami. Tylko dlatego nie rozdeptał nikogo idąc ku posłaniu gdzie spała. W połowie drogi jednak zatrzymał się.
Skończył się odruch, mózg zaczął na powrót odbierać to co wokół. Ciemność, pełna ciemność. Na zewnątrz księżyce, gwiazdy, lekki blask tlącego się ognia. A tu? Zero. W chacie było ciemno jak cholera.
Alex zaczął panikować i w pierwszej chwili się zapowietrzył. Gdyby myślał racjonalnie, spieprzyłby z powrotem na zewnątrz by nawet po dopadnięciu targanej przerażeniem koszmarów dziewczyny, nie podbijać ich jego własnym strachem. Ale nie myślał racjonalnie.
Dygocząc opadł na kolana i na czworakach zbliżył się do posłania, które zajęła Monika. Ona też dygotała przez sen. Drżąc na całym ciele wręcz słyszał to co czai się wokół, co czeka z niecierpliwością by wyciągnąć? Macki? Pazury? Martwe dłonie?
Do dziewczyny właściwie już się doczołgał. I nie wiedział czy to z powodu chęci ogarnięcia jej strachu, czy poczucia bliskości dającemu mu choć chwiejną namiastkę bezpieczeństwa.
Wtulił się w nią, wręcz desperacko i kurczowo zaciskając oczy.
I tak strach Moniki stał się jego własnym strachem, zaś jego strach strachem dziewczyny. Dzielili swoje strachy razem, dzieląc również razem chwiejną namiastkę bezpieczeństwa, jaką dawało im desperackie wtulenie się w siebie. Bo tak, gdy tylko Monika poczuła Alexa wtuliła się w niego równie kurczowo, co on w nią.
Ale Monika nie bała się ciemności. Axel zaś nie bał się biegu przez las, który tak przeraził dziewczynę. Współdzieląc swoje strachy równocześnie powoli dzielili je na pół, a jedno uspokajało drugie.
Było to przedziwne uczucie, jakby ich umysły połączyły się w jeden. Właściwie nie dało się tego opisać, bo żadne z nich, tak samo jak żaden człowiek stąpający po ziemi nigdy nie poczuł i nigdy nie poczuje takiej przedziwnej jedności. Unosili się wraz z nią, krążąc wspólnie wokoło myśli dodających im otuchy. W końcu zapominając o wszystkim innym i zapadając w spokojny, nic nie mówiący sen…
Ciszę i spokój…


Aż nastał świt.


 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 10-11-2016 o 20:30.
Leoncoeur jest offline  
Stary 10-11-2016, 20:28   #105
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Dzień 2 - Noc - Samotność Ilham

Ilham moczyła stopy w wodzie. Dwa księżyce i gwiazdy rozświetlały niebo, na którym nie zapadł jeszcze do końca zmrok. Pogrążona we własnych przemyśleniach usłyszała nagłe zbliżające się w jej stronę kroki. Ktoś biegł.
Acha! A więc przyszli! Iranka podniosła czujnie głowę wlepiając się w... puste morze przed sobą? Zmarszczyła brwi, a narastająca niepewność zaczynała wprowadzać ją w nerwowe drżenie ciała. Była pewna, że “atak” przyjdzie z wody, tymczasem dochodził… z lądu?
Odwracając się niczym zlękniona łania wydała z siebie dziwny dźwięk, ni to pisku dziecka, ni kwaknięcia kaczki, ni… miauknięcia kota.
- Heeeeeeeeeeeeeeeeeeeeej… - usłyszała wtedy głos Wendy, a zaraz po tym ujrzała jej uśmiechniętą twarz. - Słuchaj… Dominika mówi, że skończyła robić pierwszą parę sandałów. I, że chce abyś ten, wypróbowała je. Bo… coś tam. - Dziewczyna wzruszyła ramionami jednocześnie stając kilka kroków przed Ilham. Miała głębszy oddech. Widocznie biegła od samego ogniska aż tu.
Iranka parsknęła trochę jakby w oburzeniu, dając upust emocjom. Dała się wystrychnąć na dudka, kiedy chciała być prawdziwą, bojową lwicą.
Kręcąc w zrezygnowaniu głową, wyminęła Wendy i ruszyła dziarskim krokiem do obozu.
- Na przyszłość nie strasz mnie tak… nie zachodź od tyłu, bo ci kiedyś przywalę ze strachu… - burknęła, poprawiając chustę pod szyją.
- Eeeeej no. Musiałaś słyszeć moje dyszenie osła i że biegnę przecież. Miałam krzyczeć z daleka, czy co? - burknęła za nią Wendy, która jednak nie ruszyła się z miejsca.
- Mogłaś powiedzieć, że to ty… już jedno dyszenie na dzisiaj mi wystarczy - mruknęła, oglądając się za dziewczyną, ale po chwili zwracając się twarzą do ognia.
- Przepraszam, Ilham - powiedziała z pokorą Wendy, dalej nie ruszając się z miejsca. - Nie chciałam przecież cie wystraszyć.
Iranka zatrzymała się nie do końca rozumiejąc co się właściwie dzieje. Odwróciła się z pytającym spojrzeniem w kierunku niebieskowłosej. Powiedziała coś nie tak? Przecież na nią nie krzyczała. Chociaż jej akcent często kojarzony był z tym proterrorystycznym, przynajmniej według pijanych Szkotów, wytaczających się z baru po przegranym meczu piłkarskim.
- Eee… he? To co idziemy? - zapytała niepewnie, nie wiedząc co robić.
- Nie noo, idź - niebieskowłosa machnęła ręką, jakby chciała pokazać, że Ilham nie ma czym się przejmować - pobiegam sobie trochę.
Czy Wendy mówiła prawdę, czy nie, Il nie zamierzała tego teraz roztrząsać, gdyż czekało na nią zadanie. Kiwnęła więc niepewnie głową na znak pożegnania, po czym ruszyła ponownie ku Dominice.


Dziewczyna siedziała przy ognisku, tak samo jak wtedy gdy Ilham od niego odchodziła. Teraz jednak nie było tam jeszcze nikogo, prócz niej. Uniosła wzrok na Iranę z lekkim uśmiechem, po czym triumfalnie podniosła dwa uplecione przez siebie sandały w górę.
- Myślę, że jutro tobie najbardziej się przydadzą. Jesteś chętna by przetestować? - zapytała.
Sandały wyglądały solidnie, widać Dominika dobrze znała się na tym co robiła. A co najciekawsze, były naprawdę estetyczne. Podeszwa przypominała trochę pleciony koszyk, ale była gruba, zupełnie jakby kobieta czymś dodatkowo ją wypchała i wzmocniła. Do tego dochodziły wiązania, by podeszwa trzymała się nogi i wyglądała jak sandał.
- Ma-sha-allah! - pochwaliła z nieukrywanym zachwytem dzieło Dominiki. - Mogę? - spytała niepewnie wyciągając ręce po obuwie. Nie czuła się dobrze w towarzystwie kobiety, która ją na samym wstępie znajomości spoliczkowała, niezależnie od sytuacji. Była przy niej dość skrępowana.
- Jasne - Dominika podała jej sandały. - Przymierzysz od razu?
Kobieta przyjęła sandały i usiadła na piasku w celu założenia ich.
- Tak… planuję objąć pierwszą wartę, może nawet dwie… ciężko mi zasnąć - urwała, jakby i tak za dużo już powiedziała. Speszona, założyła trawiaste trzewiki, po czym wstała i przyjrzała się im z bliska, schylając się.
- Ja też obejmę wartę. Jakoś mnie nie przekonują słowa o bezpieczeństwie. - Dominika przyglądała się sandałom na stopach Ilham, widać, dużym wysiłkiem woli powstrzymując się jeszcze przed zapytaniem “i jak?”. W końcu każdy artysta chce, by chwalono jego dzieło.
Obute stópki zamachały paluszkami. Ilham przeszła się kilka kroków, ostrożnie i delikatnie, jakby bała się, że sandały rozpadną się przy mocniejszym kroku.
- Wah… bardzo wygodne, mashaallah, mashaallah… Dziękuję, będę o nie dbała. - Kobieta skłoniła się z wyuczoną pokorą i poddaństwem, jednak była przy tym szczera. Jeszcze chwilę przyglądała się swoim nogom w niekrytym podziwie, a na twarzy zawitał ckliwy uśmiech, który przy roziskrzonych oczach, zwiastować mógł tylko jedno.
Daei oddaliła się do ogrodu by móc doprowadzić się do porządku.
Dominika patrzyła przez chwilę za nią, przeklinając w duchu, że nie zapytała się wcześniej “i jak?”. Nie chciała jednak zatrzymywać Iranki, którą nogi znowu poniosły.


Nie minęło wiele czasu jak Nica usłyszała czyjeś kroki, w oddali na granicy światła i nocnego mroku. Na szczęście nie był to ani dziki zwierz, ani przybysz z kosmosu. Ilham załączyła “chodzenie” dookoła całego obozowiska. Najwyraźniej nie miała ochoty czekać na przetestowanie butów do dnia jutrzejszego.
- Ilham? I jak tam buty? - zapytała więc, śledząc dziewczynę wzrokiem.
Kroki na chwile ustały, jakby osobnik zawstydził się przyłapania.
- Dobrze, dobrze… nie uwierają, nie drapią, podeszwa gruba, nie boli tak mocno jak na coś nadepnę… ale lepiej nie nadeptywać. - usłyszała recenzję i wznowienie maszerowania.


Dominika znów jej nie zatrzymywała. Chociaż gdy Ilham już nie widziała, zrobiła taką w pół zadowoloną minę, opierając brodę na pięści. Niby recenzja była dobra, ale jakoś tak… mało poetycka. Może wolałaby usłyszeć wiersz jak od Terry’ego.


Swoją drogą, gdy tak Ilham chodziła dookoła, kątem oka zobaczyła jak wraca Wendy i znika w chacie. Jak z chaty wychodzi Alex i siada przy ognisku. Słyszała, że Dominika powtarza jeszcze raz tą historię, którą słyszała już od Karen… a w końcu wraca też Karen i Terry.
Plan był taki. Wybiec przed myśli i nie pozwolić im się dogonić. Ilham Ahmadineżad robiła więc kilometry… a myśli, niczym kłębek koszmarów, podążały tuż za nią, były jednak tylko kłębkiem, w którym toczyła się ustawiczna wojna o przodownictwo, dlatego też nie nadążały za dziarskim marszem Iranki… toczyły się powoli, zbyt pochłonięte walką między sobą.
Tymczasowo wolna od ciężaru świadomości swojej patowej sytuacji, kobieta rozpisywała w podpunktach, co jutro musi zrobić. Tak. Trzeba mieć zajęcie by móc nie myśleć. Trzeba chodzić szybko, by nie dać się dogonić rzeczywistości.
Woda... beczki, przynieść wodę w beczkach. Jak uniesie beczki? Nie wiadomo, może ich nie uniesie, wtedy ich nie weźmie, wtedy musi znaleźć sposób by te beczki napełnić. Wiadro, puste łupiny po kokosach. Nachodzi się, ale będzie woda na miejscu. Ale po co? W taki gorąc szybko zakwitnie… marnotrawstwo… ale w sumie, będzie na podlanie ogródka. Spróbuje… namęczy się, to pewne ale spróbuje.
Do dalej?
Jeść. Jedzenie ciepłe, przekąski, przyprawy, zioła, przetwórstwo… Olej jako balsam do ciała, olej jako odżywka do włosów, olej jako dezynfekat jamy ustnej, olej jako przyprawa i w końcu olej jako maść na poparzenia i zranienia oraz olej jako paliwo. Olej jest kluczem, ale cholernie trudno się go robi… to znaczy nie, właściwie to… on się sam robi, dużo nie trzeba przy tym pracować. Sęk w tym, że na wyspie było gorąco. Olej tłoczony na zimno był lepszy od tego z obróbki cieplnej… Niestety w tych warunkach był nieosiągalny. A więc musi nabierać kokosy… i zrobić olej na ogniu… Przy okazji rozejrzy się po okolicy poszuka ziół do zrobienia wcierki do włosów zamiast szamponu… Może utrze pastę do zębów? Nie głupi pomysł… ciekawe czy znajdzie dandasę…
Co jeszcze? Przyprawy… Tak, to ważne. Skoro chce robić curry wypadałoby poszukać kilku roślin. Po pierwsze samego curry. Po drugie… kumin, goździki, cynamon, pieprz, kolendra, ostra papryka? Oooo to by była prawdziwa Boża łaska. Potrawy muszą być ostre by się szybko nie psuły… chyba, że będzie gotować tylko tyle ile w stanie będą jeść… Nie za dużo, co by nic nie zostało na zmarnowanie. Marnowanie jedzenia to grzech, a ona nie ma zamiaru grzeszyć… jak inni chcą droga wolna, ale nie ona, co to to nie… Ale wracamy, Ilham, wracamy do głównego wątku…

Kobieta stanęła na chwilę, orientując się, że aktualnie jest za domkiem… było tutaj całkiem ciemno. I była tu… sama. Pacnęła sie parę razy w policzki, po czym ruszyła z kopyta, czując jak złe myśli, skorzystąły z jej postoju i nadrobiły dzielące je odlogłość.
Kukurydza. Wspaniałe warzywo, choć puste kalorie. Niemniej można ją gotować, piec, prażyć, suszyć i mielić na mąkę. Z mąki można robić chapati, wprawdzie chyba jeszcze nikt, nigdy nie zrobił naan z mąki kukurydzianej, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Co jeszcze… sól można wykrystalizować z morza. Cukier z trzciny o ile coś się znajdzie… choć w sumie po co cukier? Owoce są słodkie same w sobie, herbatę można wypić “gorzką”, ciast raczej nie będzie piec… a więc. Olać cukier, który i tak nie jest zdrowy dla ludzkiego organizmu.
To jak już jesteśmy przy herbacie… może tutaj takowa rośnie… ale czy ją pozna? Pewnie nie. Widziała jednak hibiskusy, z nich jest całkiem dobra herbata, wystarczy je ususzyć i będą służyć przez długi, długi czas… Właśnie, a co z kurkumą? Powinna w takim klimacie rosnąć… to prawdziwy chwast, ale za to jaki smaczny… a po ususzeniu i sproszkowaniu nadawałaby się nie tyle co na przyprawę ile właśnie do “kosmetyków”. Koniecznie musi się za nią rozejrzeć.
O! Majeranków jest tysiąc rodzajów… każdy oczywiście inny ale rośnie na całym świecie i smakuje podobnie… na wcierkę jak znalazł… na herbatę jak znalazł… na przyprawę jak znalazł… NA PASTĘ… Nie jest źle… da się żyć. Trzeba tylko trochę pochodzić, powęszyć, poszukać, popróbować.

Ilham ponownie znalazła się po stronie plaży i ogniska. Podeszła więc do ognia, by móc na chwilę przyjrzeć się sandałom. Wyglądało na to, że sploty całkiem dobrze się trzymały, dlatego też wróciła do maszerowania, na granicy światła i cienia.
Tamaryndowiec, kozieradka, anyż, adźwan, czarnuszka, cząber, gałka muszkatołowa, gorczyca sarepska, gorczyca czarna, goździki, kardamon zielony, kardamon czarny… tedźpatta, mięta… szło jej co raz gorzej… Była zmęczona i zaczęła łapać ją kolka.
Zmiotka… można ją zrobić z gałązek i zdrewniałych liści palmowca, związać sznurkiem, albo lianą, albo szmatką. Sznurek można zrobić… podobno, bo sama tego nie umiała, ale skoro Dominika zrobiła sandały to może potrafi zrobić i sznurek?
Posłania… swoje już ma. Świeże i pachnące kwiatami… ale inni nie byli tak przewidywalni. Zioła będą najlepsze. Zwłaszcza te mocno pachnące, robaki nie będą chciały się w nich zalęgnąć.
Ryby… łapanie w sieć, na haczyk, rękoma, harpunem? Wszystkie te metody wydają się iście kuriozalne i szalenie trudne do zrealizowania. Nie mieli z czego zrobić sieć, ani prostego haczyka… rękoma to się mogą po tyłku poklepać, a harpun.... nawet jeśli jakimś cudem zostanie zrobiony z przerdzewiałych mieczy… jest ciężki i nieporęczny dla kogoś, kto nigdy się nim nie posługiwał… a patrząc po zebranych, raczej nikt nie był amazońskim papuasem od dziecka żyjącym w parku narodowym.
Drewno na opał… przydałoby się zrewidować kiedy będą palić ognisko. Może i w nocy jest to całkiem zajmujące i romantyczne zajęcie… ale bezsensowne. Ogień ma służyć w jakimś celu a nie bawić znudzonych rozbitków i zaspokajać ich destrukcyjne ego. Jak będą tak palić co noc bez potrzeby to niedługo zjarają całą wyspę. Tak więc. Ogień tylko do gotowania i na pierwszą połowę nocy. Można by zamiast ogniska zrobić prosty piec… tandori jak to hindusi nazywają. Do tego węgiel drzewny. O wiele łatwiej będzie gotować. W końcu, sama nigdy nie miała “normalnej” kuchni w domu. Niestety… będzie musiała sama się tym zająć, bo na mężczyzn nie było co liczyć. W ogóle… na nikogo nie dało się tu liczyć.
Sprzątanie i wietrzenie chatki będzie na sam koniec, kiedy woda zostanie w cudowny sposób przyniesiona, zmiotka sama się zaplecie, a kwiaty same przyjdą pod próg domu, by się ususzyć.
Pranie, zmywanie…

Iranka ziewnęła przeciągle w tym samym momencie potykając się o niewidoczny w ciemnościach patyczek. Powoli zachodziła z lewej strony za domek. Kupka paproci, leżała tam gdzie ją pozostawiła. Księżyce na niebie dawno minęły swój zenit. Nikogo przy ogniu nie było… a przynajmniej nikogo, kto aktualnie by czuwał. Kłębek myśli, dawno się zatrzymał zdyszany i zmęczony. Ilham nie musiała więc przed nim więcej uciekać.
Tak… to był ten moment.
Jeśli chce złapać choć kilka godzin czujnego snu… powinna zrobić to teraz. Czy to bezpieczne? Nie wiadomo… i nie chciało jej się o tym teraz myśleć, zwalając na Allaha odpowiedzialność, jeśli coś ją zaatakuje.
Podchodząc do wejścia chatki, zebrała naręcze świecącego w ciemnościach kwiecia, po czym udała się do ogródka, gdzie uwiła sobie gniazdko.


Orzechy. Przydałyby się orzechy, albo sezam… potrzebują trochę kwasów tłuszczowych… urozmaicenia w diecie.
To był ostatni podpunkt w jutrzejszej liście: Najważniejsze do zrobienia. Później nastała ciemność myśli, wtórująca do tej przed oczami.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 14-11-2016, 14:47   #106
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Dzień II (wieczór) - Czy Dafne faktycznie porwała Axela?

Złośliwości, jakimi Alexander szczodrze obdarzał Axela, nie wpłynęły negatywnie na dobry humor tego ostatniego, a jedynie pogorszyło i tak nie najlepszą opinię, jaką Axel miał o księżulku. Teraz jednak Axel chciał jak najszybciej wyrzucić go z głowy i zająć się ważniejszymi sprawami, z Dafne na czele.
- Co od ciebie chciał? - spytał, gdy znaleźli się na tyle daleko od pozostałych, że nikt nie mógł go usłyszeć.
- To dość interesujące… - zaczęła Dafne - …Otóż, chciał przeprosić. - Po tych słowach spojrzała na Axela, trochę tak jakby miała wielką ochotę odczytać, co ten teraz sobie myśli.
Axel zmełł w ustach słowo, które mu się nasunęło, a którego nie należało wypowiadać w obecności panny z dobrego domu, po czym powiedział:
- Chciał? Nie przeszło mu to przez gardło?
- Nie no… przeprosił. Też się zdziwiłam… ale, to bardzo miłe z jego strony i bardzo mnie to cieszy. Zastanawiam się tylko, dlaczego… hmmmmmm... - Dafne jednak nie dokończyła, myśli.
- Judasz... - mruknął cicho Axel.
- Słucham?
- Miał odwagę obrażać cię publicznie, a przepraszać, to już mu tej odwagi zabrakło? Poza tym... ja mu nie potrafię zaufać. Niby cię przeprosił, a chwilę później podawał w wątpliwość to, czy mówisz prawdę na temat bezpieczeństwa. A w ogóle, to on się nie zachowuje jak kapłan, przynajmniej nie jak kapłan Chrystusa, którego on niby wyznaje. A jeśli jest naprawdę kapłanem, to zdradził swego Boga, tak jak Judasz. - W głosie Axela nie było słychać niechęci, a jedynie poważny niepokój.
- Nic nie rozumiem… - przyznała Dafne. - To przecież dobrze, że przeprosił. Tylko, nie wiem czemu po tym był jeszcze tak niemiły dla ciebie. Jest coś, o czym nie wiem?
- Mam wrażenie, ale nie dam głowy, że Aleksander jest na mnie zły, że to mnie wybrałaś - odparł Axel.
Dafne zmarszczyła brwi. Przez chwilę jakby analizowała słowa Axela. Nie odniosła się jednak do nich, gładko zmieniając temat.
- Karen wspominała wam, o czym ze mną rozmawiała? Prawda?
- Tak, opowiedziała nam o tym, gdzie powinniśmy przebywać na wyspie, czego unikać, o poszanowaniu roślin i zwierząt, i o kimś z naszego świata, kto mieszka na wyspie. A, przy okazji, żebym nie zapomniał. Terry prosił, by ci podziękować za ratunek. I, wracając do Karen... Mogłabyś dla niej zdobyć jakiś papier? Mam wrażenie, że to ją uszczęśliwi.
- Karen już mnie o to poprosiła. A Terry… wolałabym aby podziękował osobiście, jeśli już chce to zrobic. Ale rozumiem, nie lubi mnie.
- Nie wiem, czy tak do końca. W każdym razie powiedział, że nie rozmawiacie. I nie posłuchał, gdy mu powiedziałem, żeby podziękował osobiście.
- Nie rozmawiamy? - zdziwiła się Dafne. - Wiesz, to on nie przyjął moich przeprosin. Może… może to oznaczać, że nie chce ze mną rozmawiać?
- Chyba się boi. Nie ciebie, ale że się pokłócicie. Że to źle wpłynie na relacje między tobą a resztą drużyny. Wspomniał coś o odmienności spojrzenia na różne sprawy.
- Hmm… możliwe. No nic, chciałam ci tylko powiedzieć, że Karen pytała, tak najpierw o… - i tak, Dafne zaczęła jeszcze raz szczegółowo powtarzać o co pytała Karen i co Dafne jej powiedziała na ten czy tamten temat. Nie chciała, by Axel posiadał mniejszą ilość informacji niż Karen. Bowiem jak on by mógł się z tym czuć? To w końcu jego wybrała na… właściwie, na kogo to nie było do końca jasne.
Gdy już wydawało się, że dziewczyna skończy monolog, ta przeskoczyła na pytania, które zadawał jej Alex. Je również powtórzyła wraz z jej własnymi odpowiedziami. I w końcu, wyglądało na to, że… skończyła. Gdyż zamilkła i umieściła wzrok na twarzy Axela.
W tym czasie, cały czas szli plażą… dokąd? Chłopak nie miał okazji zapytać, przy niezamykających się ustach Dafne. Zresztą, kto chciałby przerywać, gdy opowiadała to wszystko swoim magicznym, pięknym głosem.
Axel przez dłuższą chwilę milczał, jakby potrzebował więcej czasu na przetrawienie wszystkich informacji. Prawda o Dianie i o wieku Dafne zdecydowanie go zaskoczyła.
Potem pocałował ją w policzek.
- Dziękuję, kochana - powiedział, po czym głęboko odetchnął. Jakby zbierał odwagę na to, co ma powiedzieć.
- Czy... możemy porozmawiać o nas? - spytał.
- Eeeeeeeeeeeeeem… O nas? - spytała Dafne, ale w jej głosie była jakaś obawa.
Axel skinął głową.
- O nas. Chyba, że nie chcesz... - powiedział, w głosie jednak brzmiała wyraźna chęć przeprowadzenia rozmowy.
- Mogę chcieć, jeśli ty chcesz… ale, to nie będzie nic niemiłego, prawda? - upewniła się, nim Axel powie jej o co dokładnie chodzi… jakby wolała wiedzieć, czego się spodziewać.
- Och, nie, skąd - zapewnił Axel, chociaż nie był całkiem pewien, czy wszystkie jego pytania spodobają się Dafne.
- Powinienem był przywitać cię, trzymając w dłoniach bukiet kwiatów - powiedział przepraszającym tonem. - A potem zabrać cię na lody...
- Tylko uważaj - Dafne pokiwała paluszkiem, jakby go przed czymś chciała ostrzec - nie znasz kwiatów, które rosną na tej wyspie. Mógłbyś podarować mi takie, które powodują wysypkę, albo takie po których miałabym halucynacje. - Zaśmiała się przy tym.
- Niech sobie na razie rosną. Kiedyś, przy najbliższej okazji, obsypię cię płatkami róż, czy co tam lubisz najbardziej, bo tego jeszcze nie wiem.
- Wolę byś nie zrywał dla mnie kwiatów, ani nie urywał im płatków. Nie jestem Aalaes’fa, nie obrażę się za to, ale mimo to… - Urwała, nie było potrzeby tłumaczyć.
- Poczekałbym, aż same pozwolą. Czasami kwiaty gubią płatki. - Uśmiechnął się, a potem spoważniał. - Czy możemy mieć dzieci? - spytał.
Cień który przemknął przez twarz Dafne i strach który pojawił się w jej oczach, nie zapowiadał niczego miłego…
- Właściwie… muszę… ci to powiedzieć… ale tak bardzo boję się, że będziesz… wściekły… - zaczęła syrena. Po czym przymknęła na moment oczy.
- Nie będę - zapewnił.
- Możemy… Aalaes… mogą mieć dzieci tylko z ludźmi… - wyznała, ale takim tonem, jakby właśnie tego bała się wyznać.
Prawdę mówiąc... gdzieś w podświadomości czuł, że coś takiego może mieć miejsce. No, może nie aż w takim stopniu. Przed jego oczami pojawiła się wizja biednego rozbitka, prowadzanego do czekających na niego nimf. Spodziewał się, że będą też jakieś trytony i ich odpowiedniki wśród innych Aalaes. Mimo wszystko nie był aż tak zaskoczony.
- Czy chcesz mieć ze mną dzieci? - zadał kolejne pytanie.
- To moje największe marzenie, zaraz po tym, by po prostu z tobą być - wyznała Dafne, odwracając jednak wzrok od Axela, jakby powiedziała coś wstydliwego.
- Będą zwykłymi, normalnymi Aalaes? - upewnił się Axel.
- Będą dziedzicami… będą mogli przybrać dwie formy, jeśli boisz się, że nie będą miały… nóg… - oznajmiła, nadal wpatrzona “gdzieś tam”.
- Nie boję się. Nie chcę, by się gorzej czuły wśród innych Aalaes, tylko tyle. Co to za Aalaes’qa bez ogona. Dwie nogi zapewne im się przydadzą, jeśli zechcą ze mną pobiegać po plaży, ale nie są najważniejsze, jeśli chodzi o życie tutaj. - Sprawę dziedzictwa zlekceważył, przynajmniej na razie.
Spróbował przyciągnąć do siebie Dafne i przytulić.
Zaczęła się delikatnie uśmiechać, gdy tylko zaczął próbować. Ale trochę tak, jakby nie chciała przyznać się do tego rodzącego się uśmiechu. Oczywiście, pozwoliła mu by ją do siebie przyciągnął.
- Skarbie - powiedział cicho Axel. Całkiem jakby nie chciał, by ktokolwiek jeszcze to usłyszał. - Czyli nikt z twoich bliskich nie będzie mieć nic przeciwko naszemu związkowi?
Tym razem Dafne odsunęła się na tyle, by móc patrzeć Axelowi w oczy.
- Aalaes mogą mieć dzieci tylko z ludźmi - powtórzyła. - Bardzo rzadko… bardzo, bardzo rzadko zdarzają się tacy ludzie jak ty. Jesteś wyjątkowy… Moja rodzina... prędzej założy twój kult, niż będzie miała cokolwiek przeciwko.
Axel poczuł się nieco nieswojo. Nie rozumiał, dlaczego niby miałby być wyjątkowy. Zdecydowanie nie uważał się za chodzący ideał, a na obiekt kultu też się raczej nie nadawał....
- Może to głupio zabrzmi... Wiesz, nie jestem przyzwyczajony... I nie wiem, jakie macie tu zwyczaje... - Axel się zacinał, jakby nie był pewny, jak zostanie przyjęte kolejne pytanie. - Czy wyjdziesz za mnie? - powiedział w końcu.
Axel przez chwilę musiał odnieść wrażenie, że Dafne chce “wyjrzeć za niego”... ale coś jednak ją powstrzymało…
- Chcesz, bym obiecała ci, że będę z tobą do końca życia? - upewniła się.
- Tak, jeśli taka obietnica wystarczy. Jeśli nie chcesz mieć hucznego ślubu i wystawnego wesela, wystarczy mi twoja obietnica.
- A, ty też chciałbyś mi to obiecać? - upewniła się jeszcze raz.
- Tak. Inaczej bym nie pytał.
- Wydaje mi się, że nim to uczynisz… powinieneś wiedzieć o wiele więcej. Nie chcę, byś żałował. Nie wybaczyłabym sobie… wiesz dlaczego? - ostatnie dwa słowa Dafne wyszeptała, pochylajac się, jakby coś chciała powiedzieć Axelowi do ucha.
- Nie wyobrażam sobie, że mógłbym cię zostawić - odparł równie cicho. - Boisz się, że kiedyś się znudzę tym miejscem, że będę chciał wrócić do swojego świata, że będę nieszczęśliwy, że będę żałował złożonej obietnicy? Mój smutek by cię ranił. Z pewnością będę tęsknił, ale za tobą bym tęsknił bardziej.
- Pamiętasz, jak pytałeś mnie, czy mogę wrócić z tobą do twojego świata?
Axel skinął głową.
- Teoretycznie, jest to możliwe. Ale w praktyce… już wiesz, nie kłamałam mówiąc, że jestem księżniczką. Nie jestem zwykłą Aalaes, która może podążyć swoją ścieżką.
- Korona to ciężar i obowiązki. Im większa władza, tym większa odpowiedzialność - odparł Axel. - Im wyżej się znajdujesz, tym mniej masz swobody.
Dafne skinęła krótko głową. Jakby było dokładnie tak jak mówi Axel.
- Jeśli kiedyś będziesz chciał… będziesz mógł zostać Aalaes… Chcę, byś o tym wiedział.
Axel, zaskoczony, spoglądał na Dafne. Czegoś takiego, prawdę mówiąc, się nie spodziewał. Był ciekaw, czy kiedyś nauczy się oddychać pod wodą, bez jej pomocy, ale zostać Aalaes? Z drugiej strony... może wtedy żyłby dłużej? Ale dlaczego męscy Aalaes nie mogli mieć dzieci? Jeśli nie mogli uprawiać seksu... To byłby pewien minus...
- Najpierw będziemy musieli mieć gromadkę dzieci - odpowiedział. - A potem możemy porozmawiać o blaskach i cieniach bycia Aalaes.
Dafne skinęła powoli głową.
- Tak. - Uśmiechnęła się szeroko po tych słowach, a jej oczy ten uśmiech obejmował po stokroć.
Axel bez chwili wahania pocałował swą przyszłą żonę. Idea starania się o gromadkę dzieci zdecydowanie przypadła mu do gustu... Co zapewne przytulona do niego Dafne zdołała zauważyć.
I delektowała się tym, przez chwilę, dwie, a może nawet nieco dłużej…
- Axelu? Mogę cię o coś poprosić?
- Oczywiście. - I tak nie mogłaby paść inna odpowiedź, ale obietnicę złożył z przyjemnością.
- Wiem, że w twojej kulturze może być to inaczej niż w mojej… ale, proszę, nie proś nigdy Alexandra, by udzielił nam ślubu. Dobrze? Wiem, że jest… kapłanem. Ale… sam wiesz. Znajdę ci innego kapłana, jeśli będziesz chciał… proszę.
Axela zatkało. Wolałby żyć w grzesznym związku, niż żeby ślub miał udzielać Alexander.
- W naszej kulturze, przed ślubem, pada pytanie 'ktokolwiek zna powody, dla których ta para nie może zostać połączona węzłem małżeńskim'. Alexander byłby pierwszym, który by powiedział 'Sprzeciwiam się!'. Każdy, tylko nie on... Prawdę mówiąc, nie chciałbym go oglądać na swoim ślubie. Jeśli weźmiemy ślub według zwyczajów twojego ludu, to mi w zupełności wystarczy. Z obyczajów mojego ludu chyba będziemy musieli zrezygnować. Musielibyśmy odwiedzić Kanadę i znaleźć jakiegoś szamana - dodał.
Dafne uśmiechnęła się zadowolona i jednocześnie, jakby coś ją gryzło…
- Chodźmy dalej… - poprosiła.
- Coś się stało? - zapytał, ruszając, zgodnie z jej prośbą, z miejsca.
- Jest mi smutno, że muszę pozbawić cię zwyczajów twojego ludu… - przyznała.
- Zapewniam cię, że nieobecność szamana na moim ślubie nie będzie żadnym problemem i w najmniejszym nawet stopniu nie zepsuje mi przyjemności - powiedział. - A taka kobieta, jak ty, warta by była wojenne canoe i kilka muszkietów - dodał żartem. Na wszelki wypadek nie wspomniał o paru wiązkach bobrowych skórek.
Syrena tylko uniosła lekko brwi. Nie pytała.
Pokazała dłonią skały, do których się zbliżali. Axel znał je. To były te same zakrzywione dziwnie skały, przy których zatrzymali się, płynąc razem pod wodą, gdy pierwszy raz pokazała mu plażę.
- Na skały, czy pod wodę? - spytał.
- Nie dziś - odpowiedziała. - Nie chcę cię męczyć. Spędzenie całej nocy pod wodą mogłoby nie być dla ciebie zbyt przyjemne.
- Gdzie się zatem zatrzymamy?
- Przygotowałam coś dla ciebie, byś się wygodnie wyspał. Mam nadzieję, że będzie dobre. - Dafne zmieniła delikatnie ich kierunek, tak by szli w stronę skał. Może faktycznie chciała spać na skałach?
Axel nie wypytywał. W końcu to ona go porwała, on nie miał tu nic do powiedzenia. No i liczył na dobry gust Dafne... chociaż nie o spaniu teraz myślał.
- Masz do mnie jakieś pytania? - zapytała Dafne.
Skały zbliżały się z każdym krokiem, a na dworze robiło się coraz bardziej ciemno. Właściwie… księżyce i gwiazdy, stawały się obiektami dającymi teraz najwięcej światła.
- Tysiące - powiedział. - Jednak teraz chcę się po prostu nacieszyć twoją obecnością. Ale... proszę... nie spotykaj się już z nim sam na sam, dobrze?
- Z Alexandrem? Nie ma takiej opcji. Jest moim al'devus. I choć teraz nie bardzo go rozumiem, nie przekreślę go - odpowiedziała Dafne, łagodnym tonem głosu.
- Nie mówię o przekreślaniu go... No dobrze - Axel westchnął i skinął głową. Nie wierzył Alexandrowi za grosz, był pewien, że tamten ściągnie na nich jeszcze kłopoty, ale nie był w stanie przekonać Dafne.


- Dokąd teraz? - spytał, gdy stanęli u stóp skał.
- Trzymaj mnie mocno za rękę i powoli - odpowiedziała, zaś Axel mógł tylko robić to, o co prosiła go Dafne. Poczuł, że wstępuje na jedną z niższych skałek, jakby dziewczyna miała zamiar wdrapywać się na nie. - Lepiej widzę w ciemności, niż ty.
- Trzymam - zapewnił Axel, chociaż, prawdę mówiąc, wolałby iść na czworakach i wymacywać drogę.
Droga nie była długa, a Dafne mocno trzymając jego dłoń szła powoli, informując o tym co ma przed sobą. Aż nagle wokoło Axela zrobiło się naprawdę ciemno. Przed chwilą weszli między skały, ale teraz, kilka kroków dalej, z całą pewnością mógł stwierdzić, że są w jaskini, a Dafne prowadzi go dalej, w jej głąb. Szum morza przycichł, a delikatny powiew wiatru czuć było jeszcze tylko na plecach i karku.
- Jaskinia? - upewnił się. - Nie spytam, jak ją znalazłaś. - Uśmiechnął się. - Jest wszędzie dosyć wysoko? Nie muszę się schylać?
Ciekaw był, czy spędzą noc w ciemnościach, czy też Dafne znajdzie jakiś sposób na mniej lub bardziej romantyczne oświetlenie.
- Jaskinia. Nie naturalna. Została tu wybudowana… nie martw się więc, jest wystarczająco wysoka - odpowiedziała, idąc dalej. Z każdym krokiem Axel mniej widział, aż w końcu była tylko ciemność. Pod nogami i na wyciągnięcie dłoni miał zimne skały. Był pewien, że idą coraz bardziej w dół, chociażby po tym, że szli lekko z górki. Minęli też zakręt, albo dwa…
- Będziemy poniżej poziomu morza? - spytał Axel, który już sobie wyobraził kryształowe szyby, a za nimi koralowe rafy i pływające między nimi ryby. Niczym w podmorskim hotelu.
- Tak, będziemy - odpowiedziała mu Dafne, która znów skręcała. Tym razem w prawo. - Już prawie jesteśmy. Widzisz cokolwiek?
- Jak na razie ciemność - odparł Axel. - A czy powinienem już coś widzieć?
Usiłował coś wypatrzeć przed sobą.
- Nie. To doskonale - odpowiedziała Dafne, równocześnie próbując zabrać swoją dłoń z uścisku Axela.
Axel westchnął, po czym puścił dłoń dziewczyny. Miał nadzieję, że za chwilę wszystko się wyjaśni.
- Będziemy się bawić w chowanego czy w ślepą babkę? - spytał. Co prawda uznał, że to trochę nieuczciwe, skoro Dafne widziała lepiej, niż on...
- Kochany… - szepnęła Dafne. Musiała już być kilka kroków przed nim, chociaż on nawet nie słyszał kiedy - a powiedz mi, w co wolisz? - zapytała tajemniczym tonem głosu.
- Jeśli zamkniesz oczy... nie, nieważne. W to drugie. Z przyjemnością cię złapię...
Spróbował zamienić się w słuch.
- Nic nie usłyszysz - znów usłyszał szept, tym razem dużo dalej niż mógł się spodziewać, gdzieś lekko na prawo - kiedy chcę potrafię być cicho jak mysz pod miotłą. - A teraz, zrób dwa kroki do przodu - poprosiła.
Axel wyciągnął rękę przed siebie, nie za wysoko. Mimo wiary w Dafne wolał zachować odrobinę ostrożności. Potem zrobił te dwa kroki
- Cudnie, a teraz obrót w prawo i dwa kroki. Wyciągnij przed siebie dłoń - poprosiła.
Bez chwili zwłoki wykonał i to polecenie.
- A teraz zamknij oczy - poprosiła Dafne, czemu towarzyszył cichy śmiech dziewczyny. - Poważnie. - I wydawało się, że teraz jest gdzieś za nim.
Z trudem się powstrzymał przed obróceniem się na pięcie, chociaż widział, że nie ma nawet cienia nadziei, by ją zobaczyć.
- Zamknąłem - powiedział, gdy faktycznie to zrobił. - Jesteś cicha jak cień. Chyba nie mam z tobą najmniejszych szans.
W zasadzie trudno było się dziwić, że nie słyszał jej kroków. Jakby nie było - chodziła na bosaka, a pod stopami miała kamienną posadzkę.
Nagle Axel przez zamknięte powieki spostrzegł się, że zrobiło się jasno. Odruchowo zacisnął je z początku mocniej.
- Otwórz proszę oczy - poprosiła Dafne.
Gdy zaś mężczyzna spełnił jej prośbę, jego oczom ukazało się coś, czego się może trochę spodziewał, ale i tak zapierało dech w piersiach.
Stał przed “przezroczystą ścianą” przypominającą po prostu szybę (no bo jak inaczej?) do której wyciągał dłonie. Przed nim rozpościerał się niesamowity widok fluorescencyjnych koralowców.




Połączony z głębinami oceanu. Niewielkimi przepływającymi tu kolorowymi rybkami i nie licznymi wysokimi roślinami. W około nich, znajdowały się nadal skały. Było ich stąd widać trochę, i tych mniejszych i większych tworzących załom po jego lewej stronie.
- To jest przepiękne - powiedział po chwili Axel, po czym obrócił się, chcąc się zorientować, co robi Dafne.
To co zobaczył po obróceniu się mogło w kategorii “ładne, piękne, piękniejsze” być na jeszcze wyższym miejscu niż widok, który przed chwilą ujrzał. Oczywiście, wszystko w zależności od preferencji. Skalne pomieszczenie w którym się znajdowali, rozświetlone było milionem barw. Zupełnie jakby skała tu składała się z malutkich kamieni szlachetnych, każdy o innym kolorze, nie układających się w żaden wzór.
Pod sufitem, lewitowały niewielkie kule świetlne. To one musiały zapewniać światło w tym miejscu. Po prawej stronie pomieszczenia ustawiony był drewniany stół i dwa krzesła. Nie był to pusty stół. Jedzenie, dwa kieliszki i dzban z piciem sugerowały raczej uroczystą kolację we dwoje.
Co dziwniejsze, znajdowała się w tym pomieszczeniu niewielka komoda, na której ustawiono wiele różnych muszli. Niektóre z nich o dziwnych, niespotykanych kształtach. Zaraz koło niej znajdowało się łoże.
Dosłownie “łoże”. Okryte owczą wełną i jedwabnymi materiałami w stylu ubrań aalaes’fa - białymi i wyszywanymi złotymi nićmi. Już na pierwszy rzut oka, wyglądało na solidny i wygodny mebel.
Jakby tego było mało, to właśnie na tym łożu siedziała teraz Dafne. W międzyczasie musiała pozbyć się niewygodnego przecież stroju, jaki wcześniej miała na sobie.
Była naga.
A w tym pomieszczeniu, do którego pasowała jak ulał… wyjątkowo piękna.
Bez wątpienia była najpiękniejszym elementem całej tej kompozycji.
Axel zamrugał, nie do końca wierząc własnym oczom. Spodziewał się wielu różnych rzeczy, ale z pewnością nie czegoś tak wspaniałego... a i tak wspaniałość tego wszystkiego blakła przy uroku i urodzie Dafne.
- Skarbie, jesteś prześliczna... - podszedł do dziewczyny i przyklęknął przy niej, chociaż, nie da się ukryć, najchętniej od razu wypróbowałby jakość tego łoża.
Ucałował rękę dziewczyny, po czym spojrzał jej w oczy
- Najpiękniejsza - dodał. - Jak najcudowniejszy sen.
- Dziękuję - odpowiedziała Dafne, delikatnie się przy tym rumieniąc. - Podoba ci się tu?
- Tu jest przepięknie, ale z tobą mógłby to być szałas w lesie - zapewnił w pełnym uczuciem Axel.
Dafne poklepała dłonią miejsce koło siebie.
- Usiądź proszę. Chyba… że jesteś głodny - wskazała dłonią stół. Biedny Axel, jeszcze nie wiedział, że będzie musiał prędzej czy później to wszystko zjeść… żeby się nie zmarnowało.
- Jedzenie to dobra rzecz.... - Axel usiadł obok dziewczyny; nie puszczał jej ręki - ale czy ty jesteś pewna, że to wszystko zjemy? Wygląda to tak, jakbyś się spodziewała całej gromadki gości.
Dafne zaśmiała się uroczo.
- Nie mogę przecież pozwolić, byś chodził głodny - przy tych słowach przesunęła powoli dłoń w stronę policzka Axela i delikatnie opuszkami palców przejechała po nim.
- Czuję głód i pragnienie, ale zdecydowanie nie mające nic wspólnego z tymi pysznościami, które znajdują się na stole - powiedział szczerze Axel. - Ale nie chcę, żebyś pomyślała, że jedyne, co mam w głowie, to kochanie się z tobą.
- Powiedz mi w takim razie… co powinnam myśleć? - zapytała szeptem, przybliżając przy tym swoją twarz do Axela.
- Że najpierw coś zjemy, a potem się do mnie przytulisz - zaproponował cicho Axel (chociaż zapewne nie do końca stanowiło to odpowiedź na pytanie), po czym skorzystał z okazji i pocałował swą nie-do-końca-narzeczoną.
Dafne odwzajemniła pocałunek. Jednak, nie wyglądało na to, że ma zamiar wstać i odejść w stronę stołu. Wręcz przeciwnie, powoli zaczęła opadać plecami w stronę łóżka.
Axel uznał, że na początek wykazał wystarczająco dużo dobrej woli i opanowania. I że byłby ostatnim głupcem, gdyby nie okazał swego zainteresowania nie tylko pocałunkami, ale i w bardziej... przyziemny sposób. Jeśli to, co miał na myśli można było nazwać czymś przyziemnym. Bez wahania poszedł w ślady Dafne, zmieniając pozycję na horyzontalną i pociągając za sobą dziewczynę tak, by to ona znalazła się na górze. Z czego ona korzystając, nie przestawała go całować. Z początku delikatnie, badawczo i zachęcająco… a później coraz bardziej gorąco i zachłannie. Dłonie trzymała przy tym blisko jego twarzy, to przesuwając je po niej, to przyciskając ją mocniej do swojej.
Axel był normalnym mężczyzną o całkiem normalnych potrzebach, na dodatek spotęgowanych uczuciem, jakie żywił do dziewczyny. Kontynuował pocałunki, a jego dłonie w delikatnej pieszczocie wędrowały po plecach Dafne, od czasu do czasu zapuszczając się nieco niżej, bądź wracając ku górze, nie omijając boków i dostępnych fragmentów biustu.
Trwało to jakiś czas, w końcu rudowłosa zaczęła powoli ześlizgiwać się na bok a jej dłoń powędrowała do zapięcia spodni Axela, wyraźnie mając zamiar odsupłać je.
Axel nie stawiał oporu - wprost przeciwnie - przesunął się tak, by ułatwić dziewczynie dostęp. Równocześnie, korzystając z okazji, obdarzył pocałunkami jedną z piersi dziewczyny, a jego ręka z pleców przeniosła się na brzuch Dafne, by i ten fragment jej ciała obdarować porcją pieszczot.
Dziewczyna uniosła się dopiero wtedy, gdy poradziła sobie z wiązaniem spodni. Chciała pomóc Axelowi pozbyć się zbędnego teraz ubioru. Axel uniósł biodra, pozostawiając lwią część pracy w dłoniach dziewczyny.
Gdy Axel pozostał już nagi, Dafne na powrót położyła się obok niego, tym razem jednak na plecach, zerkając w jego stronę z iskrami w oczach… jakby czekała.
Axel w zasadzie nie zamierzał przedłużać oczekiwań, ani jej, ani swoich, jednak najpierw wolał się upewnić...
- Pragnę cię - powiedział, a jego dłoń powędrowała między rude, przystrzyżone kędziorki, by sprawdzić, czy błysk w oczach oznaczał to, na co miał nadzieję.
Wszystko na to wskazywało. Co prawda jego towarzyszka nic nie odpowiedziała, ale przymknięcie oczu i “mhmmm” które wydobyło się z jej gardła, gdy jego dłoń znalazła się tam gdzie wędrowała świadczyły same za siebie. Nie ruszała się jednak. Czekała. Axel natomiast nie czekał. I chociaż był w stanie pokazać dziewczynie wiele ciekawych rzeczy związanych z fizycznymi aspektami relacji damsko-męskich, tym razem postanowił nie eksperymentować i skorzystać ze sprawdzonego poprzednio sposobu. Tak jak poprzednio, na plaży, przesunął się i przykrył ją swoim ciałem, by w pełni wykorzystać i jej, i swoją gotowość do osiągnięcia całkowitego połączenia.




- Musisz mnie nauczyć - szepnęła do niego Dafne, gdy było już po wszystkim a ich spocone ciała leżały wtulone obok siebie - nie wiem, co robić by sprawić ci przyjemność ani co robić by nie zrobić czegoś… głupiego. - Patrzyła przy tym na niego i wydawała się niezmiernie słodka w swoim niewinnym zawstydzeniu, do którego doszły lekkie rumieńce na policzkach.
- Sprawiłaś mi cały ocean przyjemności. - Axel poparł stwierdzenie pocałunkiem. - Nigdy nie będę miał ciebie dosyć - zapewnił. - I zapewniam cię, że nic, co powiesz albo zrobisz nie będzie głupie. - Przytulił ją do siebie. - Ze spokojem możesz mnie o wszystko pytać, co tylko przyjdzie ci do głowy.
- Dobrze… - odpowiedziała rudowłosa. Jednak zamiast pytać, wtuliła twarz w ramiona Axela.
Axel przygarnął dziewczynę. Chciał się nacieszyć jej obecnością.
- Mój skarb - wyszeptał jej do ucha.
Ale ona nie odpowiedziała, powoli zapadając w sen. Po chwili Axel poszedł w jej ślady...
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 24-11-2016 o 10:55.
Kerm jest offline  
Stary 14-11-2016, 19:51   #107
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Dzień III - Karen & Terry - Dobrobyt (jak na dłoni) u Augustyna... cz.1

W końcu nastał upragniony świt. Dwa słońca powoli zaczynały ogrzewać otoczenie, sprawiając, że temperatura powietrza z każdą chwilą rosła. Całe szczęście, było co jeść. Z piciem nieco gorzej. Nikt nie przyniósł do obozu wody, chociaż ta znajdowała się zaledwie pięć minut drogi od niego. Nie było więc tak źle.
Po porannym oporządzeniu się i zwykłych porannych czynnościach, w końcu było trzeba zacząć realizować plany...
Wreszcie piękny poranek, kiedy można się cieszyć pięknem tropików. Terry przeciągnął się niczym dachowy kocurek. Spanie nocne przyniosło Boytonowi wypoczynek. Pomimo nawet pewnego snu, który przyplątał mu się gdzieś podczas majaków. Kompletnie naga Karen tańczyła przy ogniu mając założony indiański pióropusz. Tańczyła pląsając lekko na rękach! Czasem nawet na jednej ręce. Zaś Terry nie mógł do niej podbiec, ponieważ został przywiązany do łóżka przez dwie papugi lianami, które siedziały obok i naśmiewały się swoimi ćwierkającymi głosikami. Buuuu...
- Ruszajmy – zaproponował Karen. - Im wcześniej, tym lepiej. Zjemy po drodze jakieś pomarańcze, lub inne owoce.
Chciał oczywiście być już z nią sam, ale także ważne było, żeby spokojnie dotarli na miejsce, powrócili, mieli czas na porozmawianie z owym osobnikiem, może także pozbieranie owoców w powrotnej drodze. Właśnie do tego, jako odpowiednio zawiązany worek, miała się przydać koszulka Boytona. Wojskowego kroju oraz wykonana z dobrej bawełny powinna wytrzymać kilka kilo pomarańczy, albo daktyli. Szybsze wyruszenie dawało szansę na spełnienie tych wszystkich planów.
Karen również była porządnie wyspana. Jej niestety rzadko kiedy przypominało się zaraz po wstaniu, co śniła. Czasem w ciągu dnia wpadała jej do głowy myśl lub dwie, dotyczące majaków nocnych, ale to również rzadko. Tak czy inaczej, po wieczornej kąpieli i wypłukaniu soli, jej długie włosy stały się zabawnie puszyste i kompletnie poskręcane jak im się żywnie podoba. Pisarka cieszyła się, że nie mają tu luster, bo nawet wolała nie wiedzieć jak miałaby opanować ten kataklizm. Gdzieniegdzie sterczał jeszcze liść z wczorajszego grasowania pośród roślinności. Ona podnosiła się zwykle dość wcześnie i tutaj nie robiła wyjątków. Zdążyła się już nieco przejść i porozciągać. W końcu to byłby już trzeci dzień bez jogi. Jeszcze kilka i będzie problem! Obiecała sobie zrobić dziś na to godzinną pauzę. Gdy Terry zaproponował, by już ruszali, kiwnęła głową
- Dobrze, możemy się po drodze poczęstować czymś… O. Chodźmy najpierw po kiść bananów, bo generalnie będziemy szli plażą w tamtą stronę - wskazała mu kierunek. - Ponoć jego domku nie da się przeoczyć. Jestem ciekawa co to znaczy… - rzuciła i uśmiechnęła się do Terry’ego.
Odpowiedział wesołym uśmiechem, ponownie się przeciągają, jakby był to jego ulubiony rodzaj sportu.
- Dobrze, chodźmy na banany, ale tak czy siak najpierw trzeba będzie albo napić się wody, albo zjeść jakieś soczyste owoce typu pomarańcze lub grejpfruty, bowiem inaczej samymi bananami się przytkamy. Nie mówiąc już właściwie, że na upale bez picia, czy to wodnego, czy sokowego, nie wytrzymamy.
Rozmawiali tak jeszcze nieco zaspani, więc pewnie dlatego nie zauważyli, że śniadanie jest już gotowe. Pracowita Ilham najprawdopodobniej, bowiem ona właśnie zwijała się nad morzem myjąc garnek, pewnie nie używany przez setkę lat, albo coś koło tego. Terry pomachał jej dłonią na powitanie oraz jako podziękę, nie chcąc krzyczeć, bowiem nie sprawdzał wszystkich, ale może jeszcze ktoś spał. Ilham kątem oka dostrzegła machanie i odmachała, choć na jej twarzy malowała się niepewność.
Szybko wpałaszował kilka soczystych owoców. Uf, dzięki ci irańska dziewczyno!
- Dalej idziemy przez banany? Jeśli tak pędźmy, jeśli nie, to do tamtego człeka. Prowadź naszą ekspedycję - zaproponował Karen. - Przyznam ci się - dodał cicho, że może nie jestem totalnym mazgajem, lecz dosyć łatwo się gubię bez mapy. Szczęśliwie, idąc wzdłuż wybrzeża ciężko się jakkolwiek pomylić.
Jak to wyszło, że ona też nie zauważyła? Może dlatego, że gdy Ilham krzątała się szykując, ona już spacerowała po okolicy. Kurczę. Musiały się rozminąć. A tak by jej pomogła. Najwyraźniej jednak druga kobieta nie miała jeszcze do Karen dość zaufania. No cóż… Pisarka poczęstowała się pomarańczą. Zdecydowanie lubiła te owoce
- Hmm… Przydałoby się chociaż zgarnąć kilka, no i może parę pomarańczy. Nie za dużo, sądzę że daleko to aż tak znowu chodzić nie będziemy - kiedy Terry wspomniał o słabym orientowaniu w terenie uśmiechnęła się do niego
- Nie martw się, akurat ja jestem w tym dobra, nawet w dżungli bym dała radę, ale to zły pomysł, bo wiemy że skrzydlate Aalaes lubią dowcipy. Więc moglibyśmy skończyć jak Jaś i Małgosia zgubieni bez śladów jak wrócić. No dobra. To możemy ruszać. Najpierw tam, a potem wrócimy się i tędy - rzeczowa Karen się odezwała. Niby ta sama co wczoraj wieczorem, a jednak tak odmienna.
Czasami trzeba być poważnym, czasami zaś frywolnym. Wszystko miało swój czas. Gdyby wczoraj wieczorem rozmawiali cały czas bardzo konkretnie tonem kartografa wędrującego przez nowo odkrywane terytoria, pewnie przebieg wieczornej wyprawy byłby inny.
- Doskonale - przynajmniej ona miała ten szósty zmysł prowadzący na miejsce odpowiednie. Odmienną opinię jedynie żywił co do skrzydlatych wróżek. Jemu wydały się sympatyczne, zaś ciocia najlepsza spośród owego latającego plemienia.


Wyprawa się rozpoczęła. Zaczęli od skręcenia po wspomniane wcześniej owoce, a gdy to mieli za sobą, Karen wskazała kierunek którym mogli przeciąć kawałek drogi z powrotem koło chaty i idąc prosto na ogródek. Tak, by wyszli dalej na plażę. A tam już raczej właśnie jej się trzymali. Jako iż wyruszyli gdy jeszcze było rano, temperatura stawała się powoli nieznośna, ale przynajmniej nie było to jeszcze południe. Idąc plażą Karen rozglądała się cały czas podziwiając uroki tej wyspy. Szukałą też ‘znaków’ dających im do zrozumienia, że rzeczywiście domu Agustyna nie przeoczą
- Nie pamiętam, czy pytałam… Ty miałeś rodzeństwo Terry? - rzuciła gdzieś w międzyczasie podróży, kiedy robili sobie krótką przerwę w cieniu roślinności, wciąż jednak trzymając się plaży.
- Nie zdziwiłbym się - odpowiedział przyglądając się jej buzi. Karen pewnie nie domyślała się, że wśród owych atrakcji wyspy ona stanowiła największą, najpiękniejszą oraz najbardziej pociągającą. - Moi rodzice bowiem - kontynuował po krótkiej chwili - należeli do pokolenia Dzieci Kwiatów. Wiesz, rodzina to przeżytek, małżeństwo stanowi relikt minionych epok etc. Kiedy przypadkiem stałem się ja, to oddali mnie swojej krewnej. Wcale bym się nie dziwił, gdyby jakaś rodzinka szwędała się u dalszych krewnych, albo ogólnie u obcych ludzi. A ty wiem, że masz całkiem liczną - przypomniał sobie jej opisy.
Karen zmrużyła lekko oczy. Faktycznie. Terry wspominał o ciotce, jeśli dobrze pamiętała… Teraz poznała genezę i nie do końca wiedziała, czy powinna powiedzieć, że jej przykro, czy Terry’emu nie przeszkadza to jak został wychowany. No dla niej taka wizja była trochę straszna, ale to zapewne dlatego, że jej rodzinka była spora. Choć… Mieli coś wspólnego w tych kompletnie dwóch różnych obrazach. Kiwnęła głową
- Mhm. Mam pięcioro rodzeństwa. Był taki moment, gdy młodsze było jeszcze małe, że rodzice posłali mnie, żebym mieszkała u babci.
- Ooo, jak wspominasz ten okres? - spytał zaciekawiony. Chciał się dowiedzieć o Karen jak najwięcej.
- Bardzo dobrze. Babcia nauczyła mnie wiele typowo domowych i ogródkowych rzeczy. Gotować i takie sprawy. To było bardzo pomocne później, bo jak wróciłam do domu to już mogłam pomagać mamie - mówiła i wyraźnie wróciła myślami do tamtego czasu
- A potem często jeździłam z tatą na polowania i takie tam - mówiła dalej. Dała Terry’emu znać, że odpoczęła, więc mogli też ruszyć dalej, kontynuując rozmowę już w drodze.
- Wobec tego miałas super normal rodzinę - przyznał. - A co teraz robią? Bowiem jedyna znana mi rodzina, czyli pani Graham, siedzi przy swoim mężu księgowym, albo przynajmniej siedziała, kiedy rozmawiałem z nią ostatni raz przed wyjściem z leczenia szpitalnego po powrocie z Bliskiego Wschodu.
Karen uśmiechnęła się
- Rodzice mieszkają dalej gdzie mieszkali, żyją sobie spokojnie z emerytury. Tata próbuje wyciągać mamę na wyprawy po lasach, a ona marudzi, że chyba upadł na starą głowę. Starszy brat mieszka w Londynie, prowadzi firmę i zajmuje się budownictwem. Starsza siostra właśnie miesiąc temu miała ślub. Wracałam od nich do Hamburga tym promem… Co do młodszego rodzeństwa, dwaj moi bracia studiują, a najmłodsza siostra uczy się. Fakt, dość normalna rodzina, choć doskonale można znaleźć zabawne porównania… Generalnie wiesz, tyle ludzi w domu to zawsze jest kocioł - mówiła i trochę się skrzywiła. Znów wpadła jej do głowy myśl, jak mogli zareagować na jej status ‘zaginionej’ w sztormie. Wizja płaczącej matki jakoś mocno ją uderzyła w żołądek i na moment Karen zamilkła.
- Dobrze rodzinę… znaczy dobrze mieć - powiedział spokojnie, ale dostosował się do milczenia dziewczyny. Czyżby myślał o normalności dzieciństwa, które mogło go uchronić przed tym, co się stało? Któż wie… Albo właśnie przyszła mu na myśl jej siostra, która właśnie wyszła za mąż oraz cieszyła się zakładając nową rodzinę z ukochanym człowiekiem. A Karen… w jasnej, długiej sukni, uśmiechnięta, radosna, obsypana konfetti, przy niej zaś KTOŚ, któż wie, kto byłby wtedy…
- Hamburg? Mieszkasz tam? - spytał przerywając milczenie.
Pokiwała głową potwierdzająco. Tak. Dobrze było mieć rodzinę. Zawsze można było na nich polegać, zawsze był ktoś, kto mógł cię szturchnąć i zmotywować do czegoś, albo złapać za rękę i powiedzieć ‘Stój! To co robisz jest baaaardzo głupie!’, tak. Karen doceniała ich istnienie. Wybita z zamyślenia pytaniem, zerknęła na Terry’ego
- Mmm w pewnym sensie. Jeszcze nie kupiłam sobie tam mieszkania, ale spędziłam tam już ponad pół roku. Promowałam ostatnią książkę. Dobrze mi się tam pisało, no i chciałam wrócić by spokojnie zabrać się za coś nowego - wyjaśniła mu spokojnie.
- Rozumiem - skinął oraz nagle zawahał się. - Karen, czy tam masz, albo ogólnie masz, znaczy, czy przed rozbiciem promu… masz kogoś? - powiedział niby spokojnie, ale głos mu leciutko drżał.
Karen uniosła brew i ponownie spojrzała na niego, a nie pod nogi
- Hmm… A co, zainteresowany? - zapytała i uśmiechnęła się z lekkim rozbawieniem, kontynuowała jednak za chwilę
- Nie. Nie miałam czasu… No i generalnie średnio mi szło w związkach. Mało kto może wytrzymać ‘mój ognisty temperament’ - końcówkę powiedziała tonem, jakby cytowała czyjeś słowa po raz setny. Pokręciła głową
- A ty? - zerknęła na niego, odbijając piłeczkę.
- Ja… nie, nie mam i, wiem, znaczy nie wiem, jaki jestem w związkach. Nie miałem poważnego, dłuższego i tak dalej. W armii jestem od osiemnastki. Najpierw w Anglii, potem w Niemczech, niedaleko Hamburga akurat była nasza baza, potem Irak oraz Afganistan. Przy takim trybie życia ciężko myśleć o rodzinie - opowiadał Terry, zaś Karen mogło się wydać, że kiedy odpowiedziała, iż jest wolna, głęboko odetchnął, choć bardzo starał się ukryć ten fakt szukając na niebie ptaka, którego tam absolutnie nie było. - Tak Karen, jestem zainteresowany, poważnie Tobą zainteresowany - powiedział spokojnie, albo raczej tak, żeby wydawało się, iż mówi spokojnie, podczas kiedy wnętrze mu się gotowało. Widać było to po lekko drgającej wardze oraz delikatnych, nieskoordynowanych ruchach palców. Chyba biedny Boyton nie przywykł do wynurzeń przed pięknymi pannami oraz frywolnych półsłówek. Kiedy mówił, to po prostu mówił, bowiem tak właśnie uważał. - Zaś twój temperament uważam za jedną z najwspanialszych cech - powiedział gorąco tracąc nagle swoje zwykłe opanowanie. - Przyznam, że nie wyobrażałbym sobie wspólnego życia z zahukaną panią domu. Rzecz oczywista, jak ktoś lubi, to jak najbardziej proszę, ale nie chciałbym mieć kogoś takiego… - urwał nagle, nie wiedząc co mówić. Jakby nie było, znali się dwa dni, jednak każdy z nich znaczył tyle co rok normalnego, nudnego standardowego istnienia ze spaniem, pracą, spaniem oraz płytkimi rozrywkami.
Karen zdecydowanie takiego wyznania to się nie spodziewała. Miała ochotę zażartować, że ładnie ją zastrzelił, ale taki dowcip w kierunku do byłego żołnierza mógłby być aż nazbyt nie na miejscu. Milczała więc chwilę. Ta chwila chwilę się przedłużyła. A za tą chwilą nadeszła jeszcze jedna. W końcu kobieta zerknęła na Terry’ego
- Zdecydowanie nie owijasz w bawełnę Terry. Szanuję to - powiedziała spokojnym tonem. Było jej miło i to naprawdę. W sumie była też w szoku, bo myślała, że to jej coś odbija. A to jednak nie. Musiała wylądować w innym wymiarze, żeby ktoś wpadł jej w oko? Rany koguta
- I dziękuję. Mój charakter jednak bardzo często mi wadzi i przywykłam do tego, że ludzie po prostu wolą mnie opanowaną - uśmiechnęła się do niego ciepło. Nie odpowiedziała mu nic o swoich uczuciach, ale to dlatego, że miała wrażenie, że chyba by na głowę upadła, gdyby teraz rzuciła mu się na szyję i z euforią oznajmiła ‘Terry ja też! To niesamowite. Zamieszkajmy w tej dżungli razem!’ - nie no. Po prostu pół jej charakteru burzyło się, kiedy to drugie już widziało się w roli domownika tej dżungli. Parsknęła cichutko.
Skinął zapatrzony w przód ku dalekiemu widnokręgowi plaży.
- Nie owijam w bawełnę – przyznał – i jeśli postrzegam kogoś, jako wyjątkowego, to po prostu to mówię. Albo przynajmniej mówiłbym, gdybym komukolwiek powiedział wcześniej.
Nie znał się na miłości w sensie doświadczenia, choć dziwne było to u mężczyzny bliżej trzydziestki, niż dwudziestki. Karen! Słowa Karen. Co znaczyły jej słowa? Może wszystko, może nic. Tajemnica. Taka była, taka jest, niczym splot wyjątkowej magii. Próbował pojąć, co naprawdę powiedziała, ale synapsy zaczęły mu się przegrzewać nie mogąc pojąć prawdziwego znaczenia wypowiedzi.
- Mi się twój charakter podoba. Lubię w tobie tę siłę, energię oraz radość, lubię uśmiech, nawet jeśli jest podszyty lekką ironią, lubię twoje słowa, głos, czy uniesiony, czy spokojny, czy zdenerwowany, lubię po prostu wszystko … - zaciął się. Serce biło mu mocno jej bliskością. Stanowczo, nie był dobrym mówcą, czy uwodzicielem, ale można było na nim po prostu polegać. Na kolejne takie otwarte wyznanie Karen ponownie nie wiedziała jak ma zareagować. Nie przywykła do czegoś takiego. Uśmiechnęła się, ale spuściła wzrok. Mogła powiedzieć dużo, mogła przerobić to w żart. Postanowiła jednak nie. Zatrzymała swoje myśli dla siebie i napawała się słowami, które podarował jej Terry. A ona jeszcze nie wiedziała jak ma do tego podejść. Zaczęła się zastanawiać, czy nie traktuje go trochę jak lis Małego Księcia. Może powinna podsunąć mu taki przykład? Ciekawe, czy Terry znał tę bajkę...


Przez chwilę szli w milczeniu oglądając ziarenka piasku na jasnej plaży, czasami zerkając na morskie fale. Myśli goniły kolejne. Czy był dla niej odpowiedni, co myślała, czy chciałaby być z kimś takim, jak on. Czy byłoby to możliwe w normalnym świecie? Głupcem bowiem jednak nie był. Pisarka oraz benzyniarz, hahaha. Światowa kobieta oraz prosty człowiek pracy. Twórczyni bestsellerów i autor wlewania ropy do samochodowych baków… hahahaha, lecz był to gorzki śmiech wewnątrz. Lecz tutaj na wyspie taka magia była możliwa. Czy możnaby przenieść ową magię tam, na zewnątrz? Jeśli naprawdę coś do niego czuła, ale czy czuła, czy podzielała jego uczucia, które sam się jeszcze bał prosto nazwać? Może jednak dałoby się jakoś pokonać dzielące ich bariery społeczne nawet tam... Szedł prosto, szli obydwoje blisko siebie...
- A co to? - nagle Terry przystanął rozdziawiając usta oraz wskazując na morze. Tam było coooooooś dziiiiiiwnego, bardzo dziwnego. Jakby dłonie wystawały nad wodę, zaś na nich stała chatka. Czy dziwnie ukształtowane drzewa, czy jakaś niesamowita rzeźba znajdowała się tam, na morzu, te trzysta, może nawet czterysta kroków w głąb. Trochę przypominały Boytonowi wieżę wydobywczą, których tyle stoi na na morzu wokół wybrzeży Szkocji. Przynajmniej wielkością. Obydwie kończyny wyciągnięte były ku górze obok siebie, zaś dłonie rozłożone, połączone niewielkim mostkiem. Stała tam rzeczywiście chata, taka charakterystyczna dla tropikalnych wiosek, wokół której rosły kępy palm. Niesamowite, po prostu niesamowite. Dostać się tam było można jedynie morzem, zaś na górę wejść jedynie drabinką sznurową, prawdopodobnie z lian miejscowych drzew.
Karen była zdecydowanie zamyślona, ale co rusz i ona przebiegała horyzont wzrokiem. Też zauważyła tę nietypową ozdobę wody. I zamurowało ją trochę. Przetarła oczy dłonią
- Też widzisz dłonie z kamienia? - zapytała go, chcąc upewnić się, że to nie jakaś fatamorgana, czy coś podobnego. Jakby się zastanowić, przeszli już taki kawałek, że powinna się tu gdzieś w okolicy znajdować chata Augustyna… Karen kąciki ust zadrżały, ‘nie do przeoczenia’, teraz doskonale rozumiała co Dafne miała na myśli
- Jeśli dobrze myślę, to właśnie tam znajdziemy Augustyna - powiedziała po chwili głosem, który wyraźnie wskazywał, że była rozbawiona.




No, zdecydowanie taka miejscówka była nie do przeoczenia. Można by rzec, że jak na dłoni było widać, gdzie to mieszkał Augustyn. Karen dowcipkowała sobie coraz lepiej…
Tymczasem zadumany Boyton myślał o Karen, chyba nie całkiem podzielając jej żywiołową radość. Nie dostał, jakby nie było odpowiedzi stojąc na niepewnym gruncie. Pewnie był po prostu zbyt mało doświadczony w sprawach serca, by pojąć, że to dosyć normalna sytuacja w chwili własnej niepewności, stresu, próbie odkrywania własnych uczuć oraz wypowiedzenia ich. Karen wypełniała jego myśli, ale usiłował zaprząc także swój umysł, który miał odpowiedzieć na wyartykułowane pytanie:
- Karen, jak się tam dostaniemy? - spojrzał na dziewczynę. - Pewnikiem przepłynąłbym od biedy dystans kilkuset kroków, ale po basenie, nie po morzu falującym. Potrzeba nam łódki, dłubanki, czy cokolwiek, możemy ewentualnie zrobić tratwę, lub wykorzystać połamane drzewo.
Widać było zaiste jego zafrasowanie.
Karen zerknęła na niego. Wyglądał na lekko rozkojarzonego? Hmm… Zaraz jednak odwrócił jej uwagę pytaniem. Ano fakt. Jak oni mieli się tam dostać? Pisarka zaczęła się rozglądać, jakby szukając odpowiedzi. Co więcej, nawet jeśli ją dostaną to skąd wiadomo, czy Augustyn akurat nie zrobił sobie przechadzki do lasu? Kurczę. Teraz, kiedy o tym pomyślała, to będzie trochę problematycznie. No nie pływała najlepiej, a taki dystans to już w ogóle nie na jej siły. Zaczęła się więc zastanawiać
- Może… Może znajdziemy coś tu wśród drzew co się przyda? Ewentualnie pozostanie nam czekać trochę i liczyć, że wyjdzie z chatki się przewietrzyć na mostek… - wtedy będą mogli machać do niego oszalale. Tak, to zawsze był stabilny plan ‘B’. Karen mruczała cicho zastanawiając się dalej. Była bez serca? Nie, po prostu nie mogła zdecydować jak zareagować, więc w tym momencie odłożyła tę sprawę na bok. Czekała na olśnienie, to było dobre określenie dla sytuacji… Tak. I to w dwóch kwestiach… Terry’ego i tego jak tam się dostać na te dłonie! Zaczęła nawet dreptać, rozglądając się.
- Mamy dwa proste rozwiązania oraz jedno skomplikowane - wyjaśnił mówiąc wolno, tak jakby analizował sytuację starając się na niej skupić. Biorąc pod uwagę postawę Karen, chyba jednak coś nie zagrało, jak przypuszczał. Skiepściło się, ona zaś teraz daje mu poprzez zmianę tematu wyraźnie informację, żeby przestał ją dręczyć swoimi wyznaniami. Kiedy naprawdę on jej nie chciał dręczyć, po prostu powiedział szczerze co myśli, ale faktycznie, niektórym mogło to sprawić przykrość. Karen była dobrą osobą i pewnie nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, żeby sobie nie roił czegoś. Postanowił się skupić na kwestii Augusto, żeby nie męczyć jej dalej, przynajmniej w tej chwili. Potrzebował także sam się uspokoić, choć było to pewnikiem średnio szansowne. - Po pierwsze, możemy wrócić do grupy. Ktoś pewnie z naszych będzie lepiej pływał, zaś dla dobrego pływaka to niewielki dystans. Po wtóre, możemy wykorzystać bodaj pomysł Moniki, układając napis z kokosów czy kamieni, który tamten spostrzeże. Po kolejne, możemy poszukać pnia drzewa raz wykorzystać go, choć to lekko ryzykowne, jeśli są tam jakieś dodatkowe prądy, albo zrobić tratwę. Możemy ścinać drzewa, istnieją liany, więc obyłoby się bez problemów. Jednak chyba najłatwiejsza sprawa to spytać grupy, czy ktoś potrafi dobrze pływać - zaproponował próbując się skupić na praktycznej stronie całej sytuacji oraz usiłując rozwiązać problem, który powstał na ich wycieczce plażą.
Karen zatrzymała się w swym krążeniu. Jako iż nie było widać żadnych innych śladów bytności ludzkiej niż ich dwojga, zakładała więc, że Augustyn siedział w tej chatce tam. Przydałby się jakiś megafon… Albo taki dzwonek elektryczny zawieszony na której palmie na brzegu. O tak. To by było przydatne. Z domofonem… Bo przecież po co mieszkać normalnie na brzegu, walnijmy sobie chatę na wielkiej skale na wodzie! Genialne!
Potem wysłuchała propozycji Terry’ego, zacmokała i przechyliła głowę
- Z tym robieniem tratwy, albo ścinaniem drzew to bym się wstrzymała. Bo tak, nie wiemy czy tu możemy któreś ścinać, a po drugie znosiło by, bo wiatr dopychający i pewnie byśmy się zmęczyli strasznie. Hmm… Alexander pływa bardzo dobrze, więc jest opcja byśmy się do niego z tym przeszli. Ale wiesz co? Tak sobie myślę, jak on dziś jeszcze stamtąd nie schodził, to może w końcu się pojawi? Może posiedzimy tu chwilę i poczekamy, a jak nie będzie znaków życia to faktycznie zostawimy wiadomość na piasku i się cofniemy. Hmm? - zaproponowała mu i podparła biodra rękami. Będą sobie mogli posiedzieć, porozmawiać. A może Augustyn wylezie z nory…
- Dobrze - uśmiechnął się do niej - może wyjdzie - rzeczywiście była na to szansa, ponieważ chyba nawet największy odludek przy tak malutkiej chatce od czasu do czasu wychodził spojrzeć na ląd lub morze. Oczywiście, siedzieliby po prostu i rozmawiali… NIE, nie po prostu, to nie byłoby rozmawianie ot takie sobie, nie po tym, co wyznał jej przed chwilą. - Posiedźmy trochę, jeśli zaś rzeczywiście się nie pojawi, napiszemy coś kokosami, lub pójdziemy poprosić Alexandra, skoro wiesz, że jest doskonałym pływakiem. Oczywiście tratwa czy dłubanka byłaby ostatecznością wymagającą długiego nakładu pracy. Wymieniłem jedynie teoretyczną możliwość. Proszę - wskazał ładny kawałek jasnożółtego piasku, pewnie niczym nie różniącego się od innych, jednak jemu wydał się jakiś specjalny. - Siądźmy oraz poczekajmy - wskazał miejsce.
Karen przytaknęła mu, po czym usiadła na wskazanym przez Terry’ego kawałku piasku, który był wyjątkowy głównie dlatego, że to właśnie on go wybrał jako bardziej specjalny, niż pozostałe. Pisarka usiadła na nim wygodnie. Skrzyżowała nogi w łydkach i przechyliła się, opierając rękami po jednej i drugiej stronie. Po co? Dla wygody oczywiście. Zerknęła na niego, czy też ma zamiar usiąść. Tak, usiadł zaraz obok, blisko, ale nie tak blisko, żeby jej dotykać swoim ciałem. Skoro mieli teraz czas, żeby porozmawiać, znów zaczęła się zastanawiać
- Tá mé mothúcháin ar do shon. - odpowiedziała mu. Wiedziała, że raczej jej nie zrozumie. Nie spodziewała się bowiem, że Terry mówił po irlandzku, ale właśnie oznajmiła mu, że nie jest jej obojętny i można było to usłyszeć w tonie, o ile Terry słuchał. Przyglądała się jednak chatce, nie jemu, bo patrzenie teraz wprost na niego było dla niej raczej dość zawstydzające. Nawet jak na nią. Przełykała ślinę, trochę zdenerwowana.
Zamyślił się, po prostu zamyślił. Nie miał specjalnie wesołego nastroju, chociaż starał się mocno trzymać. Do jego jaźni, jak przez mgłę docierały jej słowa, wyrazy, dźwięki, których znaczenia nie rozumiał. Nie znał tego języka, och wiedział, że jest Irlandką, więc pewnie był to celtycki, albo dokładniej język z tej grupy, arcytrudna mowa pamiętająca dzieje wędrówek ludów. Już chciał odpowiedzieć, że nie rozumie, że nie wie oraz czy może powtórzyć po angielsku, ewentualnie niemiecku. Skoro bowiem przebywała jakiś czas w Hamburgu mogła znać mowę Goethego. On zaś władał tym językiem niemal jak angielskim. Trudno byłoby tubylcowi wziąć go za obcokrajowca, szczególnie, iż praktycznie każdy land miał swoje odmiany oraz regionalizmy. Już chciał prosić… jednak nie poprosił... Jej głos, jej ton, choć wydawało się odległy przebił się przez barierę zamyślenia i musnął go swoim dziwnie pięknym dotykiem. Miał wewnątrz siebie napięcie wyczuwalne, choć skrywane, miał także emocje, nerwy, uczucie, szczerość oraz coś sprawiającego, iż wyczuwał, albo raczej wiedział, że to było naprawdę wyjątkowo bardzo ważne. Zagadka sfinksa, tajemnica, którą absolutnie musi pojąć, albo nawet nie tyle pojąć, co usłyszeć sercem.
- Bardzo, naprawdę bardzo - te bezgłośne niemal słowa wymknęły się jakoś same, odruchowe, popychane przez geniusa locci tej plaży, tego miejsca, tej chwili… jego dłoń przesunęła się pięć centymetrów delikatnie dotykając jej opartych o piasek palców i tak znieruchomiały.
- Powiesz mi kiedyś, co znaczą te słowa… ? - zapytał powoli, niegłośno oraz już nie ponuro, ani smutno, ani analitycznie, tylko po prostu tak bardzo zwyczajnie radośnie.
Karen zerknęła na jego dłoń przy swych palcach. Rude loki zaszeleściły o materiał koszuli. Zaraz jednak zerknęła w górę i zawiesiła spojrzenie na twarzy Terry’ego. W sumie nie było tam nic wielkiego prawda Karen? Możesz mu powiedzieć. No dalej. Przyglądała mu się jednak i widać było po jej minie, że poważnie to rozważa. Wyprostowała się i uniosła palce, którymi podrażniła teraz jego dłoń. Kącik jej ust uniósł się lekko
- Zdecyduj się Terry… To chcesz wiedzieć, gdzie bym chciała, żebyś mnie pocałował, czy co znaczyły te słowa. Bo teraz to byś już musiał wygrać dwa razy… - oznajmiła mu taktycznie. Odpowiedź była jednak w jej spojrzeniu, a gościł tam ten błysk w stali jej tęczówek i wyzwanie i ciepło.
- Wygram dziesięć i sto… znaczy sto tysięcy razy - powiedział już pełen uśmiechu. Ojejku, ta dziewczyna doprowadzała go do palpitacji serca oraz umysłu. Może dlatego, że tak bardzo mu na niej zależało. No bo logiczne, gdyby go nie obchodziła, czy drżałby, co odpowie na jego wyznanie? Terry faktycznie był logiczny, ale teraz chyba logika nie mogła mu wiele pomóc. Jego usta ruszały się lekko, jakby już zbierał się do odpowiedzi, ale zmieniał zdanie, choć to nie była prawda, lecz jednak tak wyglądało. Jego wargi wreszcie odzyskały kształt leciutkiego uśmiechu odpowiedzi na wyzwanie. Ojojoj, nie będzie się z tą panną nudził, och nie będzie. Tego pewien był na tysiąc procent.
- Może zacznijmy od pocałunku. Powiesz mi, czy mam się sam domyśleć i po kolei sprawdzać? - podjął jej cudowną, ale jednocześnie pełną wzajemnych wyzwań grę. A co, jakby nie było, taka dziewczyna była warta wszelkiego ryzyka. Wydawała właśnie się pełna jakiegoś szelmowskiego, jednocześnie niesamowicie pociągającego wdzięku. Zresztą właściwie tą ostatnią cechę posiadała stale, widoczną dla tych, którzy umieją patrzeć.
Karen obserwowała, jak Terry wyjątkowo pociesznie zawiesił się. A potem jak jasność wróciła do jego umysłu i uśmiechnął się i odpowiedział. Uniosła lekko brwi, kiedy powiedział jej ile razy ma zamiar wygrać. Ohoho, doprawdy?! O zdecydowanie nie pozwoli mu na zgarnianie wszystkich wygranych tak łatwo. Nie. Ona miała w naturze by walczyć do końca
- Powiem ci… Jak wygrasz następny zakład, Terry - przypomniała mu o dość jednak istotnym warunku, który był potrzebny by coś wygrać… No musieli najpierw o to zagrać! I choć odpowiedź na to pytanie była bardzo banalna, to rudowłosa chciała delektować się obserwacją, jak Terry chce poznać tę tajemnicę, a potem, jeśli wygra, jak mu ją podaruje. Uśmiechnęła się uśmiechem, który obiecywał dokładnie to. Że nie będzie z nią łatwo, ale nigdy nie będzie nieuczciwa. Wygrany dostaje to, co wygrał. Karen wsunęła swoje drobne palce między jego i znów zerknęła w stronę chatki na dłoni. Jej serce też tłukło się po klatce piersiowej, jakby chciało wyskoczyć. Kobieta jednak potrafiła nad tym zapanować na tyle, by czerpać przyjemność z tej małej zabawy. Nie była już w końcu młodziuteńka, umiała nad sobą panować, przynajmniej wizualnie, bo w jej oczach była zawsze burza emocji. Wzięła głębszy wdech i odetchnęła cicho
- Umiesz grać w karty, Terry? - zapytała obserwując kamienne dłonie. To pytanie było całkiem zwyczajne, ale na swój sposób kobieta chciała delikatnie rozluźnić napięcie. Lubiła je, ale chciała też, żeby nie budowało się za szybko. Jakby to wyglądało, gdyby skończyli nic nie mówiąc i tylko patrząc na siebie? No zrobiłoby się iskrząco. Ponownie odwróciła głowę, by spojrzeć na Terry’ego.
Miała wyjątkowy dotyk, przynajmniej dla Boytona. Jej kobiece ciało stykało się drobniutką częścią smukłych palców z jego grubszymi, lekko kościstymi palcami. I to było wyjątkowe, trudno wyjaśnić logicznie, ale było...


Potem nagle padło słowo: karty. No to jej się udało go zatkać na zasadzie: eeee, coooo... Chciał powiedzieć jej przed chwilą coś innego, bardziej pasującego do klimatu lekko ironicznej galanterii, maskującej rodzące się słodkie uczucie. Tymczasem karty? Eee, karty… właściwie karty, co ona miała na myśli? Umiała go wybić z przyjętego schematu myślenia. Kiedy sobie już coś wyobrażał, jej słowa zmuszały go do spojrzenia z innej strony. Kompletnie innej, odmiennej od tego, co jeszcze przed chwilką myślał. Stała, a jednocześnie zmienna. „Tyś jest jak ogień” powiedziano kiedyś do Scarlet O'Hary, ale mógłby powiedzieć to także do Karen. Ogień jasny, to ciepły, to niebezpieczny, ale cudownie fastynujący.


Teraz jednak były na stole karty.
- Grałem trochę w wojsku – opowiedział powoli, jakby szukał kontekstu. - Przedtem także. Nie byłem najlepszy, ale jednak trochę… szczególnie Brydż. Znam jeszcze trochę Tysiąca. Grałem jeszcze kiedyś w Oko i Remika, nawet Pokera, ale niespecjalnie pamiętam. U nas w jednostce panował król Brydż. Niektórzy zahaczali nawet o profesjonalizm – przyznał pamiętając dwóch takich, którzy wynajmowali się później, jak do niego dotarło, jako partnerzy brydżowi bogatych, lecz kiepskich graczy. - A dlaczego spytałaś? Chyba nie dysponujemy kartami do gry, ewentualnie ma je Augusto… - zastanowił się zadając dziewczynie pytanie.
Karen uśmiechnęła się, widząc że to co chciała osiągnąć, zostało osiągnięte. Rozproszyła go. Postukała palcami o jego dłoń, zaczepnie
- Jakbyśmy mieli karty, to byś mnie mógł w nie ogrywać - oznajmiła mu
- Grywałam z rodzeństwem, ale nigdy mi nie szło. Za szybko się wkurzałam - powiedziała. No i miał swoje nawiązanie do tematu. Karen zdecydowanie była lekko nieprzewidywalna ze swoimi tokami myślowymi. Uśmiechała się do niego cały czas, aż do momentu jak znów zwróciła wzrok na dłonie w wodzie. W końcu musieli mieć je na oku
- Terry… - powiedziała, a z jej tonu, mężczyzna mógł się domyślić, że było to preludium do pytania
- … wspomniałeś o kłamstwie, że zrobiłeś to raz i pożałowałeś. Co miałeś na myśli? - rudowłosa była ciekawa. Nie zapytała o to po to, by zniszczyć przyjemność sytuacji. Najwyrźaniej po prostu jej się przypomniało. Znów wplotła drobne palce w jego dłoń i zerknęła na niego.
Mogło się wydawać, że się zawahał. Ale tylko momencik, bowiem Terry miał prostą zasadę: w związkach należy być uczciwym. Dotyczyło to również związków ewentualnych, przyszłych, możliwych, teoretycznych, prawdopodobnych etc. Nie miał zwyczaju kłamać, ale takie zwodzenie, niemówienie do osoby, która poruszała tkwiącą w nim strunę czułości, prawdy, nie podawanie tego, o co pyta, byłoby łganiem.
- Miałem szesnaście lat, niecałe co jest ważne w tej opowieści, i trudniłem się rozwożeniem pizzy oraz ogólnie potraw, wytwarzanych przez sympatyczną, włoską restaurację. Gotowałem też czasem, ale głównie był to part-time job związany z dostawami. Fajna praca, choć nie najlepiej płatna, ale za to najeść się szło do syta, poduczyłem się gotować oraz no wiesz, pedałowanie na rowerze kształtuje mięśnie. Któregoś dnia do restauracji wpadł Hank. Nie znałem go dobrze, ot chłopak naszej budy, bodajże ostatnia klasa. Wiesz, taki prawdziwie dorosły typ. Znaliśmy się z widzenia ze szkoły właśnie – westchnął. - Jeśli wynudzę cię, przerwij mi, boć szczerze mówiąc to opowieść raczej o głupocie własnej, niźli zdobycznych laurach, czy karcianych, czy jakichkolwiek – uśmiechnął się do Karen ciesząc się dotykiem jej dłoni. Jak dobrze, że jej nie zabrała. - Hank zamówił pizzę. Kończyłem akurat pracę i Hank zaproponował, że po prostu może mnie zabrać WŁASNYM, bardzo mocno to podkreślił, samochodem z pizzą. Zabawię się trochę, potem zaś sobie pójdę do domu. Jako że, jak wspomniałem, była to końcówka pracy, właściciel restauracji, dobry chłop, Pedro Pizzerini, wyraził zgodę. Haha, przypominam sobie, jak mówił, że z takim nazwiskiem oraz włoskim pochodzeniem musiał po prostu zająć się sprzedażą pizzy. Wiesz, nie byłem specjalnie imprezowy, nie miałem także wielu znajomych, bowiem po szkole odwalałem robotę, potem zaś nauka. Ale kiedy mi zaproponowano… zwyczajnie chciałem zobaczyć, jak to jest. No wiesz, impreza, taniec i dziewczyny nie ubrane w mundurki, bowiem takich wymagano w naszej szkole… Właśnie wtedy zrobił się klops, zaś ja okazałem się asinus asinorum, czyli osłem nad osłami, jakby powiedział swoją uczoną łaciną Alexander. Na imprezie były narkotyki. Hank rozprowadzał. Och, nie brałem tego, taki głupi nie jestem, ale cóż, kilka dzieciaków wylądowało w szpitalu. Wiesz, jak to bywa. Ktoś podrzucił Hankowi lipny towar. Zaproponował mi układ: przyznam się, on zaś mi odwali pewną sumkę. Pomyślałem sobie, że wreszcie wspomogę panią Graham, albo nawet założę własne gniazdo. Nie miałem szesnastki, nic mi nie groziło, podczas gdy Hank byłby traktowany jak dorosły. Układ. Rąsia. Wszystko wspaniale ustalone. Przed sądem przysiągłem, że to ja: znalazłem gdzieś oraz postanowiłem zarobić. Zakład poprawczy dla nieletnich, tego… - zaciął się na chwilę. Widać było, że ciężko mu się mówi o tym, zresztą pewnie każdemu byłoby trudno. Westchnął głęboko oraz machnął dłonią, jakby odpędzając niemiłe myśli. - Hank oczywiście nie zapłacił, ale termin odwołania minął. Wściekałem się niczym pies na uwięzi. Moje wszelkie pisma po prostu nic nie znaczyły. Mieli sprawcę, który się przyznał i nie mieli zamiaru rozpoczynać ponownie śledztwa. Zresztą niby dlaczego. Myślałem, idiota, że skończy się co najwyżej na kuratorze – pokręcił, jakby zastanawiając się, jak mógł być takim kretynem. - Wyciągnęła mnie armia. Wiesz, mieli taki program dla młodocianych: wojsko nauczy cię patriotyzmu oraz uczciwej pracy. Zgłosiłem się czym prędzej, najpierw do wojskowego liceum, potem armii, zaś Hank, no cóż, z tego co wiem został szanowaną w półświatku grubą rybą. Dalej sprzedaje dragi oraz myślę, że nieraz niejeden przez niego ostro zapłakał. Dlaczego? Bowiem kiedyś skłamałem – podsumował niby spokojnie. Jednak Karen mogła dostrzec, że gdzieniegdzie zacinał się na moment, że spojrzenie uciekało mu, że ma bardzo emocjonalny stosunek do tego, co stało się dekadę temu.

 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 14-11-2016, 19:53   #108
 
Vesca's Avatar
 
Reputacja: 1 Vesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputacjęVesca ma wspaniałą reputację
Dzień III - Karen & Terry - Dobrobyt (jak na dłoni) u Augustyna i nowy ptasi kolega!


Karen z uwagą słuchała co Terry opowiadał. Wyobrażała sobie to wszystko i w momencie, gdy Terry był we fragmencie, gdzie dokonał złego wyboru, kobieta zasmuciła się. Nie miała pojęcia, że to było aż tak przykre. Albo że poniósł aż tak straszne konsekwencje. Słysząc jeszcze jak się zacinał tylko bardziej była zła, że jednak zapytała. Ale nie mogła nic na to poradzić, nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Zapytała, powiedział. Teraz wiedziała.
Rudowłosa przesunęła się trochę i płynnie wysunęła dłoń z jego dłoni, by przesunąć nią po jego ręce wyżej, aż na ramię. Parę rudych loków musnęło teraz jego palce, bo Karen musiała się lekko przechylić w jego stronę
- Każdy popełnia błędy, Terry. Ważne, że czegoś się z tego nauczyłeś - wyjaśniła co myślała i obserwowała go. Ciepła i opiekuńcza też była. Zastanawiała się co by mu teraz mogło poprawić humor i lekko głaskała go po ramieniu cały czas.
Skinął głową.
- Dzięki, tak, nauczyłem się – zaciął się na kilka chwil dłużej. Najpierw miał zaciętą minę wskazującą, ile kosztowało go powiedzenie jej takiego wyznania, które nie było dumne, czy wspaniałe, lecz właśnie pokazujące słabość czy wręcz gigantyczną głupotę. Tymczasem Karen uraczyła go umoralniającą gadką. Ścisnął wargi i odetchnął… Nagle uśmiechnął się. Karen powiedziała po prostu coś normalnego. To nie była gadka szmatka w stylu bajek telewizyjnych, raczej coś na zasadzie: „nie martw się, co było to było, teraz jesteśmy razem”. Ciepła tonacja pięknego głosu, lekki dotyk na ramieniu, po którym przesuwała swoją dłoń, to wszystko stanowiło część jej wypowiedzi, które należało czytać razem. - Ano wolałbym się już tak nie uczyć – przyznał już niemal normalnie. - Myślałem, że dalej będą studia i jakaś dobra praca. Początkowo poezja, ale potem bardziej myślałem o architekturze lub inżynierii. Miałem szansę na stypendium Oxford and Cambridge Colleges Hospitality Scheme, ale cóż, architekturę zacząłem realizować pod postacią budowy schronów oraz tam takich, zaś inżynierię także przy wojskowych sprawach. Naprawy sprzętu oraz ogólnie to, co się określa saperską robotą podczas działa… dobra – przerwał nagle. - A może ty mi coś opowiesz, na przykład, dlaczego zajęłaś się takim rodzajem literatury? Oraz proszę, nie przerywaj głaskania – dorzucił mrucząco.
Teraz Karen miała coraz lepszy obraz osoby Terry’ego. Poznawała go coraz lepiej i choć były to rzeczy, o których nie chciał mówić, teraz powiedział jej o swych zainteresowaniach i jak zdołał je inaczej wprowadzić w życie. Gdy zapytał o nią, Karen uśmiechnęła się
- Mhmm… - mruknęła gdy powiedział by dalej go głaskała
- To trochę krępujące. Widzisz. Generalnie to miałam dość spokojne życie. Ułożone. Zostałam jednak obdarzona bardzo bujną wyobraźnią, przez co normalność zdawała mi się zawsze odrobinę za nudna. No i początkowo to były niewinne rzeczy, jak oglądanie horrorów, thrillerów, czy czytanie takich książek, a potem przerodziło się to w pewnego rodzaju zafascynowanie. Zaczęłam pisać takie opowiadania, a sama bardzo lubię czuć dreszcz adrenaliny - przyznała mu się szczerze. Nie mówiła o tym tak otwarcie chyba nikomu, ale jako iż on powiedział jej o czymś bardzo osobistym, ona postanowiła mu się zrewanżować.
- Dreszcz adrenaliny, nooo wiesz, moja droga, tego chyba tutaj nie brakuje - przyznał uśmiechając się pół szelmowsko pół niczym zadowolony kot, bowiem głaskanie wprawiało go w fantastyczny nastrój. - Czyli było to chyba u ciebie takie planowe, stopniowy rozwój od początkowych opowiadań aż na szczyty literackie. Hm, właściwie, czy układasz w myślach nową powieść o Wyspie Robinsonów? - spytał wyraźnie ciekawy. Cóż, widać było, że jemu rozmaite sytuacje dają podstawy do tworzenia poezji. Lepszej albo gorszej. Karen była także człowiekiem sztuki, mistrzynią pióra przelewającą swe pomysły na papier. Skoro adrenalina grała w jej żyłach, może ta wyspa stanowiła dla niej źródło natchnienia? - Czuję się niekiedy tutaj, jak podczas skoku ze spadochronem nad pustynią, kiedy człowiek leci zastanawiając się tylko, czy nisko na dole będzie czekać wróg, czy jednak przyjaciel? - przyznał ciesząc się, iż odkryła przed nim kawałek swojej osobowości.
Karen podchwyciła jego żart
- Noo nie narzekam, nie narzekam - odparła, a potem pokiwała głową
- Tak, gdy moi rodzice zauważyli, że mam dryg do pisania i że sprawia mi to przyjemność, od razu nieco popchnęli mnie w tym kierunku, bym kształtowała swój talent - kobieta nie przestawała go gładzić po ramieniu. Poznawała sobie palcami fakturę jego skóry, do czego oczywiście by się nie przyznała głośno
- Oczywiście. Chodzi mi już po głowie pomysł na nowe opowiadanie. Nawet pytałam już Dafne, czy znalazłoby się tu coś, co zastąpiłoby papier - zdradziła mu. Kiedy dał jej porównanie jak on się tu czuje, uśmiechnęła się lekko
- Mm, ale chociaż nie skaczesz sam - zauważyła i znów zerknęła na swoją dłoń na jego ramieniu. Przesunęła nią w dół, muskając skórę Terry’ego i przejeżdżając po niej palcami aż do jego łokcia, a za chwilę równie powoli w górę. Jakby grała na dziwnym instrumencie, co jej widocznie sprawiało przyjemność.
Tymczasem rozanielony Terry, który nigdy nie dostawał gęsiej skórki, właśnie dostał jej na przedramieniu, po którym niczym smyczek na strunach skrzypiec, przesuwały się pieszcząco smukłe dłonie Karen. Było naprawdę mu dobrze, tak dobrze, że wprost nie chciało się ruszać i mówić, a tylko poddać owemu magicznemu dotykowi. Ale gdy spojrzał na nią, dostrzegł, że jej usta, twarz zdradzały również czerpanie radości z dawania mężczyźnie przyjemności swojego dotyku. Szczęście stanowczo jest najpełniejsze, kiedy się je dzieli z drugą osobą. Kiedy otrzymuje się, lecz jednocześnie ofiarowuje. Jeden plus jeden daje wtedy nie dwa, a trzy, albo raczej trzy tysiące procent satysfakcji oraz wspólnego cieszenia się sobą.
- Wiesz Karen – lubił wymawiać jej imię, jakoś odruchowo uśmiechał się to robiąc – chciałbym skoczyć z tobą razem.
Poddał się jej pieszczocie, ale drugą ręką sięgnął ku niej, do jej barku, skrytego pod materiałem bluzki i najpierw tylko dotknął, chcąc poczuć jej delikatne, poruszające się ciało, mięśnie, skórę, nawet pod tą powłoką cienkiej tkaniny. Potem poruszył delikatnie kreśląc jakby figury, a może nie, może po prostu leciutko przesuwając, pieszczotliwe ugniatając, niczym najdelikatniejszy owoc, jednocześnie spoglądając prosto na buzię pięknej dziewczyny.
Karen uśmiechnęła się weselej
- To musiałbyś mi najpierw wszystko tłumaczyć. W życiu nie skakałam spadochronem… A tak w ogóle to bardzo nie lubię latać samolotami… - przyznała mu się, ale to znaczyło, że uparłaby się, żeby zrobić dla niego może raz specjalny wyjątek i by spróbowała. Choć osobiście taka wizja skręcała ją wewnętrznie. Skok ze spadochronu. No to by był strzał adrenaliny. Rozluźniła się dopiero, gdy jej dotknął. Zerknęła na jego dłoń na swym ramieniu i wyraźnie spięte wcześniej mięśnie lekko ustąpiły.
- Wytłumaczyłbym - pieszczenia nie przerywał ani na chwilkę - jednak to tak, jak opowiadać o smaku jedzenia. Najwspanialszy opis nie zastąpi spróbowania … Skakanie - zamyślił się - nie wiem, czy lubię je, ale wiem, że niewiele jest rzeczy dostarczających większych dawek emocji. Masz piękny uśmiech, Karen, bardzo piękny, śliczny nosek, wspaniale nadający się do składania pocałunków oraz wyjątkowe oczy - powiedział nagle. - Powiadają zaś, że oczy stanowią zwierciadło ducha … - urwał myśl kupiając się znowu na dotykaniu jej, takim delikatnym, skrycie intymnym oraz odbieraniu jej słodkiej pieszczoty.


Siedzieliby tak pewnie jeszcze i 3 godziny, ale Karen w pewnym momencie po raz kolejny zerknęła w stronę chatki
- No nic go nie widać Terry. Powinniśmy faktycznie zacząć układać mu tę wiadomość na brzegu… - zaproponowała i niechętnie, ale podniosła się zabierając swą dłoń z jego ramienia. Ona sama też miała dreszcze, Terry był taki… ostrożny. Jakby była bardzo delikatnym kwiatkiem i on nie chciałby jej zrobić krzywdy. To robiło dość piorunujący efekt, zwłaszcza że on nie wyglądał na tak bardzo łagodnego na pierwszy rzut oka, ona nie była delikatna, a poza tym nie przywykła do takiego traktowania. Czuła się upita, ale może to nie tylko Terry, może to też wina słońc, które zaczynały powoli przygrzewać.
Dopiero zaczynali uczyć się siebie, przemierzając sploty swoich uczuć, myśli oraz ciał niczym badacz eksplorujący nieznane lądy. Znając obydwoje postronny obserwator mógłby rzec, że stworzeni są do gwałtownej burzy uczuć oraz pragnień. Niczym dwa płomienie ognia splatające się w jedność, tworzące wspólnotę czerwoną od gorąca i aż trzaskającego błyskawicami nieokiełznanej emocji, pełnej rozpasania, wolności oraz przekraczania granic. Ale każdy ogień zaczyna się od małej skry, zaś każda burza od leciutkiego powiewu wiatru. Ich wzajemna bliskość była takimi małymi, wesołymi iskierkami oraz nadmorskim wietrzykiem, pieszczącym fale pojawiającego się, pięknego uczucia.
- Tak, musimy iść – powiedział z ledwo uchwytną nutą niechęci do przerwania tak cudownej chwili, ale jednocześnie zdając sobie sprawę, że to dopiero początek wspólnego budowania dróg ku sobie. - Czyli układamy kokosy? - upewnił się. - A Alexandra trzymamy jako rezerwę taktyczną?
- Hmm… - mruknęła Karen zastanawiając się. No kokosów to tu nie było. Udeptywanie wiadomości zawsze było jakąś opcją, ale to można by przeoczyć
- Sporo byśmy ich potrzebowali… - zauważyła.
- Może by tak coś udeptać, na razie. Potem pójdziemy rzeczywiście ruszymy się do Alexandra… - zerknęła na Terry’ego. To chyba było rozsądniejsze, niż biegać z kokosami, skoro nie mieli ich tu pod ręką. Kobieta spojrzała w stronę dłoni po raz kolejny, jakby rzucała jakieś zaklęcia we wszystkich znanych językach, żeby przywołać mieszkańca tamtej chatki.
- Słusznie - skinął, bowiem sam przypuszczał, że może kokosy rosną tuż tuż, gdzieś bardzo blisko wewnątrz lasu, ewentualnie kokosy można zastąpić innymi rzeczami, choćby liśćmi dużych roślin, których zielony kolor wyróżniałby się od jasnej barwy piasku. Ale nawet jeśli, to w jakim języku mieliby coś napisać? Łacina pewnie, czy co… Imię wskazywało na języki romańskie, jednak niekiedy przybierali je Niemcy czy Skandynawowie. Trudno rzec. - Faktycznie, ruszajmy po pływaka Alexandra.


Nie zaszli jednak zbyt daleko, gdy nagle… zza drzew wyleciał sporych rozmiarów zielony ptak. Stara papuga, amazonka żółtogardła.




Mało tego. Papuga, gadała po angielsku:
- Daj krakerska! Daj krakersa! - rozwijając przy tym koło nad ich głowami.
- Czy mamy jakiegoś krakersa? - spytał arcygłupio Terry, jednak to dla tego, że prawie wrósł w podłoże ze zdziwienia.
Karen aż się wzdrygnęła i spojrzała na papugę
- On mówi… Po angielsku! - rzuciła zaskoczona podobnie jak Terry. Podniosła wzrok na papugę i wyciągnęła rękę
- Heeej mały, chodź - rzuciła jakby to miało sprawić, że ptak przyleci do niej. Zastanawiała się w jaki sposób ptak mógł gadać po angielsku. Opcja była zapewne jedna - papuga musiała spędzać dużo czasu z kimś, kto tego ją nauczył. A więc… A więc może Augustyn? Żałowała, że nie mają krakersa, ale czym jeszcze żywiły się papugi, owocami może?
- Terry, weź pomarańczę. Może będzie chciał zjeść… - zaproponowała. No nie miała nigdy egzotycznego ptaka, to improwizowała.
- Hej mały! Hej mały! - wykrakała tymczasem papuga podlatując to wyciągniętej dłoni, zupełnie jakby spodziewała się tam zastać krakersa. Ale ciasteczka nie było…
- Daj krakersa! Daj krakersa! - ponowiła więc żądanie, próbując przy tym usadowić się na wyciągniętej dłoni Karen.
Słysząc słowa dziewczyny Terry skoczyłby już niemal w las poszukując cytrusa. Jakaś pomarańcza jednak się znalazła na jej dłoni. Widocznie wzięła zapasik na drogę po minięciu gaju owocowego, ale on, bardziej zainteresowany jej skórką, niż skórką pomarańczy, przeoczył wspomniany fakt. Wziął od niej owoca, obrał ze skórki, wyodrębnił niewielki kawałeczek, wprost na dziób papugi.
- Taś, taś panienko papugo - zaczął zachęcać ją - pomarańcza to prawie krakersik, co ty na to? - podał kawałek owocu wyciągając w kierunku dzioba. Na skórce, nie miał bowiem ochoty na ewentualne bumcnięcie, gdyby papuga zbyt ochoczo zabrała się za zajadanie owocu.
I w rzeczy samej… papuga ochoczo zabrała się za zjadanie owocu. Wszystko wskazywało jednak na to, że była nauczona jadać z ludzkich rąk.
- Oszust! Oszust! - zaskrzeczała po tym jak kawałek owocu zniknął. - Daj krakersa! Daj krakersa! - I wszystko wskazywało na to, że zasób jej słownictwa jest nieco większy.
- Nie mam krakersów - odparł zirytowany były sierżant, który urwał dostrzegając, że dialog ów jest bezcelowy. Dyskusja człowiek - papuga raczej bowiem mogła się sprowadzić wyłącznie do ogłupienia człowieka, jeśli tylko papugi na tej wyspie nie są specjalnie inteligentne. Wszystko było możliwe. - Gdzie Augusto? - postanowił sprawdzić swój pomysł w praktyce.
- Na prawo! Na lewo! Daleko! Daleko! Daj krakersa! - zaskrzeczała w odpowiedzi papuga. Ta nie wyglądała na zirytowaną, wręcz przeciwnie. Jakby dobrze się bawiła. Jej główka pochyliła się nad pustą już dłonią Terry’ego jakby szukała tam więcej jedzenia.
- No dobra, pójdźmy na ugodę. Dam ci więcej pomarańczy, ty zaś sprecyzujesz, czy na lewo, czy na prawo. Możesz pokazać skrzydełkiem - wyjaśniał cierpliwie Terry oraz biorąc od Karen kolejny kawałek pomarańczy oraz ustawiając na dłoni tam, gdzie ptak przed chwilą próbował coś smakowitego odnaleźć.
Papuga znów delikatnie zaczęła skrobać pomarańcza z dłoni Terry’ego.
- Smaczne! Smaczne! - zaskrzeczała między pierwszym a drugim kawałkiem. - Na prawo! Daleko! Na lewo! Daleko! - dodała, zapewne w odpowiedzi na pytanie mężczyzny.
- Nawet logiczne, skoro wyspa jest wyspą, to czy pójdzie się na prawo, czy na lewo, wreszcie dotrze się do tego samego miejsca - wzruszył ramionami Boyton. - Karen, jakieś pomysły? - zwrócił się do pięknej towarzyszki. - Bowiem papuga, nie papuga, chyba tak czy siak musimy wracać oraz wspomnieć Alexandrowi, że przydałyby się jego umiejętności pływackie. Albo układajmy napis. Ech, gdybyśmy mieli skrzydła, moglibyśmy spokojnie podlecieć - rzucił wzdychająco.
Karen obserwowała z lekkim rozbawieniem jak Terry próbuje skomunikować się z papugą. Stała obok, podając mu kawałek pomarańczy, kiedy chciał. Analizowała
Jeśli na prawo i na lewo był daleko, to by znaczyło, że mógł być na przeciwnym końcu wyspy? Zaczęła sobie przypominać, co się tam znajdowało… Jakoś w pobliżu był kraniec skał. Czy to nie byłoby w takim razie miejsce, gdzie ponoć wyrzuciło Wendy? Karen zerknęła na papugę
- Jak masz na imię? - zapytała ptaka. Zerknęła na Terry’ego
- Jeśli Augustyn jest po drugiej stronie wyspy, to może Wendy i Alexander go spotkają, skoro tam mieli iść - zauważyła.
- Brzydkie-stare-papużysko! - zaskrzeczała papuga, po czym skubnęła kolejny kęs z dłoni Terry’ego - Skrzydła! Skrzydła!
- Ładna papuga - poprawił ptaka. - Augustyn ma skrzydła, albo może Augustyn zamienił się w papugę - zaczynał już drążyć jakieś niesamowite teorie Terry. - Nie, bzdura. Może faktycznie jest tam oraz go spotkają. Ale dalej, co robić? Albo wracamy, albo układamy, zaś papuga może ewentualnie śpiewać - stwierdził trochę przykołowany.
- Brzydki-stary-Augustyn! Nogi! Nogi! Brzydkie-stare-papużysko! Skrzydła! Skrzydła! Brzydki-stary-ty! Śpiewać! Śpiewać! - zaskrzeczała papuga. - Daj jeść! Daj jeść!
- Dobra, wracajmy - mocniej zaproponował Terry, który miał trochę dosyć takiego bezładu bezdecyzyjnego. Jednocześnie podał papudze kolejny kawałek. - Jeszcze trochę wetnie całe zapasy - mruknął, jednak bynajmniej nie jakoś negatywnie, raczej wesoło, bowiem papuga wyglądała po prostu zabawnie, zaś kiedy nastroszyła swoje kolorowe piórka, wręcz przypominała barwy dawnych wesołych miasteczek.
Tak, Karen zdecydowanie była rozbawiona. Chichotała cicho i w końcu pokręciła głową
- No dobrze. Proponuję, abyśmy na razie darowali sobie jednak wiadomości. Wróćmy, zobaczymy co powie reszta, no i wtedy rzeczywiście możemy zabrać tu Alexandra, bo on da radę tam dopłynąć. A nasz skrzydlaty przyjaciel, zapewne i tak sprzeda gospodarzowi parę nowych słów, których się od nas nauczy, co już samo w sobie, może dać Augustynowi do myślenia. - oznajmiła i teraz to ona wyciągnęła kawałek pomarańczy do papugi, ostrożnie.
Ptaszek skorzystał z poczęstunku Karen. Tym razem nic nie skrzecząc pod nosem.
- Papużko powtarzaj - Terry zaczął uczyć gadającego ptaka nowych słów zgodnie z sugestią pisarki. - Karen jest piękna. Jeszcze raz. Kaaaaren jeeest pięeeeekna - akurat takie kwestie były według niego warte rozpowszechnienia, nawet wśród papug oraz miejscowych tubylców.
- Ciągnij druta! Ciągnij druta! - zaskrzeczała papuga, poproszona o powtórzenie słów Terry’ego - Karen jesteś brzydki! Brzydki!
Karen najpierw popatrzyła z ciepłym uśmiechem na Terry’ego, a potem parsknęła gdy papuga zaproponowała swoją wersję powtórzenia. I śmiała się tak, że aż jej się łzy w oczach zebrały
- Jaki on dowcipny… - skomentowała papugę i zaraz przestała się śmiać. Znów poczęstowała ptaka pomarańczą i tym razem chciała leciutko pogładzić po łebku, na co papuga ochoczo przystała.
- Zazdrości - uznał skrzywiony Terry, którego zamysł nie wypalił. Niechaj sobie papuga wsadzi takie dowcipy we własne jajka. Idąc plażą zastanawiał się nad tym wszystkim. - Miejmy nadzieję, że ów Augusto, który pewnie nauczył papugę mówić, wiesz właściwie, nic mu się nie stało. Czy bowiem ptak zostawił go? Nie wiem, nigdy nie miałem papugi, ani żadna nie była moją kumpelą, znaczy o ile to samica papuzia - stwierdził po czym uznał. - Średnio nadaję się do takich konwersacji.
- Cóż, ja też doktoratu z papuziego nie posiadam, ale może po prostu nasz dowcipniś dostał polecenie by mieć oko na dom? - zaproponowała. Wyobraziła sobie zaraz papugę z obrożą na łańcuchu przy budzie i rozbawiło ją to również
- Może zmieńmy mu imię? Figlarz (Joker) pasuje… - zaproponowała rudowłosa i podsuwała papudze co jakiś czas kolejny kawałek pomarańczy. A gdy ptak podróżował z nimi w stronę obozu, zerknęła na niego i za plecy
- Chyba się przymieszkał na jakiś czas? - uśmiechnęła się do Terry’ego, jak kobieta która proponowała zatrzymanie pieska znajdy w domu.
- Doskonale, pewnie tak czy siak zechce wrócić do Augusto, choć kto wie … Zaś nazwa, niechaj będzie Figlarz - uznał pomysł, choć pewnie sam wolałby coś w stylu Łotrzyka (Rouge), ale papuga pewnie wolałaby mieć miano od swojego figlowania. - Szkoda, że jednak nie udało nam się go odnaleźć. Mógłby sporo powiedzieć o wyspie oraz jej zwyczajach, znaczy czego powinniśmy przestrzegać oraz dlaczego. Wolałbym mieć szczegółowsze informacje niżeli przekazane przez Dafne.
Zadowolona Karen kiwnęła głową
- Figlarz, figlarz. - rzuciła do papugi rozbawionym tonem. Znów pogłaskała ją po głowie
- Wiesz, teraz nam się nie udało, ale będzie jeszcze wiele okazji. Nie znikniemy stąd jutro, czy coś… - zwróciła mu uwagę na ten drobny szczegół. Mieli dużo czasu. A jeśli nikomu nie będzie się spieszyć z chęcią powrotu, to bardzo dużo czasu na zadomowienie się. Pisarka znów przebiegła wzrokiem po drzewach, a potem po horyzoncie i morzu. Jakby tak wymazać sobie z pamięci ciała, katastrofę i zagrożenia na wyspie… To naprawdę było tu niesamowicie. Westchnęła cicho.
- Ano nie znikniemy, chyba … dumając sobie czasami nad tym, zastanawiam się, czy to nie jest jakaś dziwna maligna. Bowiem dwa słońca, syreny, gadające stworzenia … - spojrzał niepewnie wokoło. - Ale są także dobre strony całej sytuacji - dodał zaraz spoglądając na dziewczynę.*
Karen zerknęła znów na Terry’ego
- Zawsze lepiej patrzeć na pozytywne aspekty sytuacji, niż na te problematyczne. Ja uważam, że to miejsce jest niesamowite i jeśli jedyną dla nas opcją by przeżyć, było się tu znaleźć, nie żałuję - oznajmiła uparcie i uśmiechnęła się pogodnie.


Na rozmowie minęła im droga do obozu. Karen cały czas rozpieszczała Figlarza i oczywiście nie zapominała o Terry’m, z którym zaczęła czuć jeszcze lepszą więź. Zwłaszcza po tym co jej powiedział i po tym jak siedzieli razem na plaży.
Do uszu kobiety już od jakiegoś czasu dochodziło wołanie, ale wcześniej nie mogła sprecyzować czego dotyczyło...
 
__________________
If I had a tail
I'd own the night
If I had a tail
I'd swat the flies...
Vesca jest offline  
Stary 15-11-2016, 22:41   #109
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
Dzień 3 - Ilham myje gary

W końcu nastał upragniony świt.
Choć sama Ilham obudziła się dosyć wcześnie… jeszcze przed wschodami i udała się do oczka wodnego w celu napicia się i odprawienia wudu, a następnie pomodlenia w ciszy i spokoju. Taryfa ulgowa przestała działać. Trzeci dzień na wyspie, nie był już niczym nadzwyczajnym, trzeba było wrócić do w miarę normalnego życia i rutyny.
Kobieta zakończyła Fadżr posiłkując się swoją pamięcią. Nie była piątkową uczennicą jeśli chodzi o zapamiętywanie Koranu, modliła się jednak regularnie odkąd nauczyła się mówić, także nie miała problemu z recytacja znanych jej od wielu lat wersetów, połączonych ze skłonami.
Oczywiśćie, bez zegarka, kalendarza, kompasu i dywanika modlitewnego nie mogła wprawdzie powiedzieć, iż wypełniła swój obowiązek znamienicie, kierowała się jednak dobrymi chęciami, a to liczyło się więcej niż tysiąc słów niejednego szejka chcącego uchodzić za gorliwego wyznawcę, modlącego się na złocie, przed samą Kabbą.
Wróciwszy do obozu okrężną drogą, nazbierała cztery grejpfruty i znalazła oderwaną gałązkę z bananami… większośc była przegnita lub zjedzona przez ptaki, część jednak nadawała się do spożytku. Na razie tyle powinno wystarczyć. Wszak została jeszcze kukurydza z wczoraj.
Dwa słońca powoli zaczynały ogrzewać otoczenie, sprawiając, że temperatura powietrza z każdą chwilą rosła. Całe szczęście, było co jeść. Z piciem nieco gorzej. Nikt nie przyniósł do obozu wody, chociaż ta znajdowała się zaledwie pięć minut drogi od niego. Nie było więc tak źle.
Po porannym oporządzeniu się i zwykłych porannych czynnościach, w końcu było trzeba zacząć realizować plany…
Ilham nie zwlekała z robotą. Miała jej wszak dużo. Po pierwsze chciała się przespacerować i poszukać składników na curry dla Terrego. Zanim to jednak nastąpi, postanowiła sprawdzić czy w ogóle ma w czym gotować.
Jak się okazało… miała. Kociołek trochę pordzewiały, trochę mały… ale żeliwo to żeliwo. Doturlawszy go do morza, zabrała się za szorowanie piaskiem, skrobanie muszlami i polerowanie skórkami po bananach, nucąc pod nosem ckliwą, bollywoodzką pioseneczkę:


O…
Ho.. leke aayi hoon main ishq ja nazrana
Jaanu main palkon se meh ko chhalkana
Main hoon fitoori


Dono aakhon se baandhungi tana bana
Tera dil ye bharega jurmana
Main hoon fitoori


Doon main chahat raahat thodi si
Pal do pal shohbat thodi si
Phisla doon niyat thodi si


Haaye!


Ho.. leke aayi hoon main ishq ja nazrana
Jaanu main palkon se meh ko chhalkana
Main hoon fitoori
Ae…


Wyruszając Karen i Terry podeszli do Ilham, która nucąc niezrozumiałą pieśń krzątała się przy kociołku.
- Dziękujemy za śniadanie, bo to ty przygotowałaś, prawda? - uśmiechnął się do niej Boyton w imieniu obydwojga, wdzięczny za trud, który włożyła we wspólne przecież bytowanie na tej prawie bezludnej wyspie. - idziemy do tego Augusto, może pomoże nam jakoś, może ma narzędzia, albo cokolwiek.
Ilham przerwała śpiewać, rumieniąc się przy tym jak piwonia. Spuściła wzrok na swoje ręce, kiwając ledwo zauważalnie głową.
- Miłego dnia, Ilham - powiedział jeszcze odchodząc oraz machając ponownie jej papa. Zarumieniona Iranka wyglądała naprawdę bardzo ładnie, epatując śliczną, wstydliwą kobiecością.
Kobieta mruknęła pod nosem coś, co można było zinterpetować jako: “wam również.”, po czym wznowiła czyszczenie kociołka. Tym razem w ciszy.
Karen przyglądała się chwilę Irance i postanowiła dorzucić też coś od siebie
- I Ilham, jak coś następnym razem chętnie ci pomogę, dobrze? Bo takie to niby drobiazgi - prace domowe, ale jednak na tyle osób to męczące. Nie wstydź się pytać, ok? - dorzuciła rudowłosa.
Z lekkim ociąganiem, ale muzułmanka przytaknęła, nie przerywając swojej pracy. Nie zamierzała jednak prosić Karen o cokolwiek. Była kobietą i swój honor miała, a domowe obowiązki to przecież czysta przyjemność.




Nie minęło wiele czasu… a może minęło? Cóż… pracujący czasu nie liczą, czy jakoś tak.
Kociołek był gotowy. Całe wnętrze było wyskrobane z kurzu, drobnej rdzy i wiekowej spalenizny. Wystarczyło postawić delikwenta na ogniu i zagotować w nim wody - z ziołami do odkażenia, a co się będzie ograniczać.
Przeturlawszy gar nad palenisko, postawiła go, ocierając pot z czoła. Musi iść po wodę, po zioła, sprawdzić teren dookoła, przepielić ogródek, zebrać warzywa na curry, poszukać jakiś przypraw, zrobić zmiotkę i zamieść w domku, pozbierać paproci na posłania - bo w prawdzie ona jest zaopatrzona w swoje listki ale inni jak te wały spały albo na gołych dechach albo na piachu pod gołym niebem, kobieta poczęła wyliczać postanowione na dziś zadania, na chwilę tracąc rezon.


Dobra!
Nie było co dłużej zwlekać i rozmyślać…
To był ten moment.
Nikogo w obozie, była sama - jak prawdziwa Pani na włościach. Zdjęła więc chustę z głowy. Zakasała nogawki i rękawy i wparowała do chaki niczym nosorożec. Tym razem było w niej jasno. Mogła się więc dokładniej rozejrzeć. I... znalazła całe nic.
To znaczy, beczki - tak… znalazła jedną, druga była dziurawa. Sęk wypadł, tak pomyślała, bo w rzeczywistości beczka była przestrzelona, starą jak świat, okrągłą kulą.
Było też wiadro… bez dna. Jakieś szpicle i mały toporek, który od biedy może udawać młotek. Zabrała więc i to… bo w prawdzie pusta beczka była lekka, to napełniona była nie do uniesienia nawet przez mężczyznę - nie w tych warunkach i takich okolicznościach.
Wyturlawszy ją przez drzwi, chwyciła za wiadro, dwie deski i gwoździe. Wyszła na zewnątrz, rozejrzeć się czujnie po okolicy, po czym wróciła po kolejne deski i siekieromłotek.
Usiadłszy na stopniu przed wejściem, poczęła dumać…
I dumać…
I… duuumać.
Bo wiadro, nie ważnie jak topornie wykonane, było wiadrem… było okrągłe… w miarę, no… może kiedyś. W założeniach wykonawcy.
Ścianki były całkiem cienkie, plus lekko nadgryzione przez czas. Jak więc przybić dno, nie rozwalając góry? Jak zrobić dno bez dopasowania, by nie przeciekało?
Minuty mijały… a obserwator z zewnątrz mógł ze spokojem stwierdzić, że Iranka właśnie się zwiesiła… przegrzała i kiła mogiła wyłączyła.
Na szczęście… tak wyglądało tylko z zewnątrz. W środku dziewczyna pracowała nad super skomplikowaną instalacją.
Liście bananowca jako uszczelki. Deski przybite gwoździami pod skosem. Liany do wzmocnienia konstrukcji...


W końcu drobna sylwetka drgnęła. Ilham miała plan… a raczej wizję. Teraz wystarczyło tylko zebrać potrzebne przyrządy i przejść do realizacji. Trzeba jednak było działać z głową. Jeśli już wybierała się na spacer do lasu… to przy okazji mogłaby nazbierać i ziół, i warzyw i owoców na później. Założywszy sandały od Dominiki, podeszła do ogniska, gdzie zostawiła swoją szablę. Przyda się jako przyrząd tnący i kopiący.
Opierając zardzewiałe ostrze na ramieniu, ruszyła w las na “polowanie”.


Zaczęła od terenów podmokłych.
Spacer nad wodę minął jej spokojnie. W świetle dnia, wodospad z basenem prezentował się jeszcze okazalej niż przed świtem. Kobieta umyła twarz i dłonie, po czym napiła się wody. Postanowiła, że z poszukiwaniami wyrobi się przed południem, by móc w spokoju zmówić Zuhur i zająć się dalszą pracą. Nie czuła presji. Przed sobą miała ładnych kilka godzin spokojnego marszu i buszowania wśród krzaków.
Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby wyrobiła się wcześniej. Inshallah.


Niestety wodne tereny okazały się mało owocne. Wprawdzie mijała masę, różnych dziwnych kwiatów, ale nic, co by znała lub co by przypominało jej coś znanego.
Jednak początkowa porażka, nie zniechęciła Iranki, która choć udawała spolegliwą, była uparta i butna. Jak to tak, nie ma nic jadalnego??!!
Rozdrażniona machnęła mieczykiem ścinając jakieś zielsko, które torowało jej drogę, a
gdy liście opadły, ze zdziwieniem stwierdziła, że pod spodem… rosły grzyby.




Ale zaraz… czy to aby na pewno były grzyby? Jakieś takie śmieszne i ładnie pachnące. Ilham kucnęła, by się im przyjrzeć.
Owe cusie, okazały się kwiatami i to nie jakimiś nieznanymi, trującymi potworkami czyhającymi na głupiutkich rozbitków. To znaczy… Daei nie wiedziała czy owe kwiaty nie są trujące… korzenie jednak były jadalne i znane na całym świecie. Z triumfującą miną, wykopała bulwiasty korzonek, wdychając jego orzeźwiający, imbirowy zapach. Mmm… dziewczynie, aż zaburczało na samą myśl o ciepłym, warzywnym curry.


A swoją drogą jeśli już mowa o curry… to właściwie, kilka metrów dalej rosło i ono. Nie potrawa… a drzewko liściaste, charakterystycznie pachnące “proszkiem” którym biali przyprawiali swoje pseudohinduskie dania. Uradowana Ilham ułamała malutką gałązkę z kilkoma listkami, po czym ruszyła dalej.


Po godzinie marszu, potykania się o korzenie, zaplątywania w liany i wpadania w pajęczyny. Iranka wzbogaciła się o garść nasion kuminu, kilka gniazdek kardamonu, korzeń kurkumy i… goździki, a przynajmniej coś co wyglądało i pachniało jak goździki i muzułmanka szczerze pragnęła by się nimi okazały bo niektóre były jeszcze zielone a nie zdrewniałe jak te do kupienia w sklepie, przez co trudne do zidentyfikowania na pierwszy rzut oka.


Upał robił się co raz silniejszy, poranny głód nie dawał o sobie zapomnieć… zwłaszcza teraz gdy Irance przyszło maszerować między bananowcami.


- Czas na przerwę - zawyrokowała sama do siebie, siadając pod drzewem i podnosząc z ziemi nadpsuty owoc, który momentalnie zniknął w ustach kobiety. W oddali słychać było awanturę dwóch papug, a dźwięk łopoczących skrzydeł oraz łamanych gałęzi oznaczał, że nie tylko się kłóciły ale też i biły…
Kilka metrów przed nią, coś… co od biedy można było nazwać myszoskoczkiem, przekicało pod wysoki krzaczek, czujnie obserwując człowieka pod bananowcem. W końcu jednak, widząc, iż owe zagrożenie jest raczej znikome i jak najbardziej leniwe, odbiło się mocno łapkami od ziemi wzbijając wysoko w powietrze.
Zamurowana Ilham obserwowała poczynania gryzonia, który zawzięcie skakał, aż za trzecim razem, dosięgnął łapkami dziwny, zielony i podłużny owoc, zrywając go pod swym ciężarem. Ukontentowany… począł pałaszować coś, co z daleka wyglądało jak papryczka, ponownie zwracając ślepka na humanoida.
Iranka wzięła kolejnego banana… gdy tymczasem pod krzeczek nadbiegły kolejne dwie myszki i w ten sam sposób co poprzednia, urwały sobie po owocku, momentalnie je pałaszując.
Tego było za wiele. Ciekawość wzięła górę i kobieta podniosła się, płosząc gryzonie. Po podejściu pod krzak, przyjrzała się dziwacznym owocom.




Większośc owoców była mała i przypominała prapryczki… ale te większe, kształtem przypominały podłużną gwiazdę. Kobieta była pewna, że gdzieś już kiedyś takie coś widziała. Tylko gdzie? I kiedy?
Skupiona ułamała największy z okazów, przyglądając się lekko meszkowatej, zielonej skórce, która pachniała… jak warzywo?
Niemal z dziecięcym zafascynowaniem unosiła owocowarzyw lub warzywoowoc do nosa zaciągając się jego dziwnym, orzeźwiającym i lekko drażniącym zapachem. Postanowiła, że zerwie jeszcze kilka sztuk i doda je do curry lub upiecze na ogniu. Bo w końcu skoro myszy to jadły to owe coś musiało być jadalne.
Zanim ruszyła w dalszą wędrówkę, wdrapała się na drzewo by zerwać dorodne liście banana - jeden z głównych powodów jej wyjścia w plener.


Następnym przystankiem było poletko fasoli na którym spędziła całkiem sporą ilość czasu, zrywając dojrzałe strączki do rozwiniętej chusty.
Krzaczki rosły jak popadnie, siane same przez siebie z roku na rok. Dookoła rosły setki innych roślin, czasem zagłuszając fasolkę, by po chwili ustąpić jej miejsca kilka kroków dalej. Słońca powoli zbliżały się do zenitu… było więc koło 11? Może nawet po?
Nie czas jednak zaprzątał aktualnie myśli pracującej w pocie czoła Ilham. A… drzewa. Dość rachityczne, z popękaną korą i rosnące jakieś dwa metry przed jej twarzą.




Drzewa jak drzewa. Kora… jak kora. Liście… jak liście. Nie było się do czego przyczepić, ani nawet na czym oka zawiesić. Ale ten zapach…
Korzenny i ostry. Duszny niczym piżmo.
Po zebraniu kilograma zielonej fasolki, kobieta podeszła pod drzewka, węsząc niczym myśliwski ogar…


- O rety! - krzyknęła, mało nie wywracając się do tyłu, gdy dostała nagłego olśnienia. - Cynamon! - Fakt, no tak… laska cynamonu to kora… a kora rośnie na drzewie… niby oczywiste, ale jakoś nigdy nie zaprzątała sobie tym głowy, dlatego gdy teraz, stała oto przed prawdziwym cynamonowcem. Świeżym. Rosnącym. Zielonym…
- Subhanallah! - wykrzyknęła, śmiejąc się czystym i radosnym śmiechem, człowieka, któremu ktoś sprawił prawdziwą i przyjemną niespodziankę.
Oderwawszy za pomocą miecza kawałek kory, nie pozostało jej nic innego jak wrócić do obozu.


Tylko, że… papugi dalej darły się niemiłosiernie. Ilham w czasie swej wędrówki znacznie się do nich przybliżyła, przez co teraz mogła doskonale słyszeć poszczególne dźwięki. Kobieta postanowiła sprawdzić, o co było tyle hałasu, zaintrygowana zajadłością tych spokojnych stworzeń.
I tak oto dotarła na skraj kokosowo-daktylowego gaju. Dwie kolorowe ary naparzały się gdzieś po prawo… w kierunku szemrzącego strumienia.
Tam też skierowała swe kroki Iranka.
Potworna awantura na chwilę ucichła, gdy obie z papug zorientowały się z nadejścia nowego zwierza. Czujne ślepka spoglądały na nią z góry, wychylając się ciekawsko zza liści rosłego, kwiecistego i owocowego drzewa.




Kobieta pierwszy raz widziała takie wiśnie lub jagody… lub cokolwiek to było.
Fioletowe owoce, w pewien sposób przypominały pąki kwiatów, gdyż składały się z mięsistych listków. Ku zaskoczeniu… całość pachniała świeżą truskawką.
Ciche burknięcie w brzuchu, zakomunikowało, skonsternowanej Ilham, że z chęcią by coś zjadła.
Tymczasem jedna z papug, zeskoczyła na niższą gałąź i teraz z wyraźnym zamiarem zaczepienia Iranki, bujała się na witce drzewa, strosząc piórka na czubku głowy. Drugi z ptasich delikwentów, zafurkotał szkydłami, lecz nie miał zamiaru schodzić niżej, najwyraźniej miał dość bliskich kontaktów z kimkolwiek i jedynie czujny wzrok koralikowego ślepka zdradzał, że nie ignoruje całkowicie otoczenia.


Dziewczyna przez chwilę przyglądała się kolorowemu irokezowi. Cisza jaka panowała od kilku minut była co najmniej deprymująca… zwłaszcza, że zdążyła przyzwyczaić się do rozrywkowych skrzeków. Ara przed nią, machała główką raz w lewo raz w prawo, jakby zachęcała do jakiejś ciekawszej interakcji, niż tylko spoglądanie na siebie nawzajem. Sęk w tym, że Il… nie była pewna jak owa interakcja miałaby między nimi wyglądać…
Ostatecznie… zamachała głową tak jak robiła to papuga i… wtedy milczący obserwator w koronie drzew zaczął się śmiać… Speszona muzułmanka, czym prędzej czmychnęła w głąb kokosowego lasku, zostawiając za sobą teraz już oba śmiejące się ptaki.


Kokosowy sad okazał się całkiem sporych rozmiarów. Gdzieniegdzie daktylowe drzewka przebijały się kolorem żółtych owoców, zapraszając do jedzenia.
Zawstydzona Ilham postanowiła zajeść smutki słodkimi owocami, lecz niestety… nie była sama w tej chwili wstydu i słabości. Szydercza parka podążała tuż za nią… na szczęście w milczeniu.
Gdy papugi zobazyły, że kobieta częstuje się daktylami, podleciały bliżej by samemu się posilić. Wyglądało na to, że pomiędzy obiema arami, topór wojenny został zakopany, na rzecz wspólnego naigrywania się z człowieka. Cała trójka stała więc w milczeniu i objadała małe owocki, rzucając pod siebie pestki.
W końcu dziewczyna złamała jedną z gałęzi i zawiesiła ją sobie przez ramię.
- Idę sobie… macie mnie nie śledzić - burknęła zachowawczo, odwracając się na pięcie do stroszących pióra ptaków, które jak tylko zobaczyły, że dziewczyna zabiera ze sobą gałąź z owocami, poleciały za nią wesoło skrzecząc, ponownie zapędzając Ilham pod drzewa z jagodami.
Tam też Iranka oderwała jedną witkę z daktylami, zawieszając ją na drzewku w nadziei przekupienia małych psotników.


Plan był dobry i w połowie zadziałał. Jedna z papug zabrała się do objadania witki, druga jednak sięgnęła dziobem bo rosnące jagody. Pierwszy owoc zjadła sama, lecz drugi i trzeci spadł kobiecie na głowę.
Widząc, że człowiek nie miał zamiaru się nimi przejmować. Niebieskoskrzydła ptak, zerwał kolejne z jagód, ponownie ciskając nimi w upartą muzułmankę, która z chęcią oddałaby papudze… z tym, że kamieniem prosto w ten otwarty, niczym w uśmiechu, dziób.
- Piu! - skrzeknęło pierzaste bydle.
- Sru… - odpowiedziała nabzdyczona Ilham, przyglądająca się pociskowym jagodom, na ziemi.
- Piuk? - oddała ara tym razem niepewniej, zachowując w pazurzastej łapce jagódkę, którą poczęła ostrożnie nakłuwać dzióbkiem i objadać.
- Kuak - dodała druga, przerywając swój szturm na daktyla i przez chwilę kontemplując towarzyszkę. Wyglądało na to, że pozazdrościła jej pachnącego truskawką owocu, bo wystrzeliła dziobem w celu skradzenia jej jagody.
- Wraa! - zapiała wściekle pierwsza, rzucając jagodą ponownie w Ilham, lecz tym razem rzucając się z łomotem na papugę obok.


Ptaki ponownie się rozwrzeszczały, tłukąc się nawzajem zajadle skrzydłami. O ludzkim towarzyszu zapomniały, po chwili odlatując wysoko w korony drzew, gdzie było więcej miejsca na wzajemne okładanie się.
Daei wpatrywała się w miejsce, gdzie oba ptaki przed chwilą zniknęły po czym wzruszyła ramionami. Popatrzyła po rosnących owocach. Musiały być jadalne… tak samo ja te dziwne papryczki, które nie były papryczkami. Zerwała więc kilka gron do chusty wypełnionej fasolką po czym wróciła do obozu, zostawiając rozkrzyczaną parkę za sobą.




Obóz był całkowicie opuszczony, czyli tak jak go zostawiła. Dominika z Moniką musiały gdzieś buszować po krzakach. Czy nie robiły tego już nieco zbyt długo? W końcu Monika miała zająć się plecieniem kolejnej pary butów…
Ilham zostawiła swe zdobycze w cieniu wnętrza chatki i usiadła do naprawy wiadra za pomocą zardzewiałych pseudo gwoździ, liści bananowca, lian i zebranych wcześniej desek. Nigdy nie była człowiekiem techniki… ale potrafiła przybić gwóźdź do ściany, czy wymienić żarówkę, nie była więc taką przysłowiową blondynką, choć wiadro… naprawiła całkowicie jak tępa dziołcha.
Po sprawdzeniu jednak dna w morzu… okazało się, że sposób naprawy, nie ważne jak pokrętny i dziwny… jak na razie działał i dawał efekty. Wyglądało więc na to, że czekała kobietę rundka do źródełka i z powrotem.
Trzeba było napełnić słodką wodą nie tylko beczkę ale i kociołek.
Szybkie spojrzenie na niebo, pozwoliły stwierdzić, że oba słońca właśnie powoli przekraczały swoje zenity.
Wybiła kolejna godzina na modlitwę. Iranka zabrała wiadro i oddaliła się nad basen z wodą.


Po odprawieniu wudu i zmówieniu Zuhur. Ilham powoli, acz systematyczne napełniła wiaderkiem najpierw beczkę… a później kociołek. Wysiłek ten wprawił ją w nie małą zadyszkę i mroczki przed oczami. Bo zrobiła ponad dziesięć kursów w ponad trzydziestostopniowym upale…
Swój odpoczynek spędziła w ogrodzie. Pieląc grządki, spulchniając glebę i zbierając warzywa, które miała zamiar dziś ugotować.
Przydomowy warzywniak był wspaniale zaopatrzony. Kobieta nie tylko znalazła marchewki, rzodkiweki i dwa rodzaje ziemniaków, ale też cebulę, pomidory, ogórki, sałatę, kalafior a nawet chilli! W dodatku niektóre z roślinek okazały się nie tyle chwastami a fioletową bazylią, czosnkiem, kolendrą, tymiankiem i oregano.
Iranka była tak szczęśliwa, że koniecznie owym szczęściem chciała się podzielić z kobietami w obozie.
- Dominika? Monika? - zawołała wychodząc z między grządek i rozglądając się po obozie. Allah jeden wie gdzie laski wcięło. Ilham pracowała od dobrych kilku godzin a ani razu się na nie nie natknęła.
Zaniepokojona zajrzała do chatki, jakby nie była pewna czy przypadkiem nie przeoczyła Moniki, w trakcie wyładowywania swoich leśnych skarbów. Nikogo jednak nie znalazła.
- DOOOOOOOMINIIIIIIIIIIIIIKAAAAAAAAAAAAA!!! - wydarła sie tym razem na poważnie, stając w progu domku, ale odpowiedziały jej tylko znane wrzaski papug.
- Niech was… - burknęła wściekle na ptaki, wychodząc na plaże by spojrzeć raz w lewo, raz w prawo… potem na domek… potem znowu w lewo i w prawo, nie wiedząc co począć.




Bliskość obozu stanowiła jedynie zachętę do przyśpieszenia kroku. Karen szła zadowolona z papugi. Terry szedł zadowolony z Karen. Natomiast papuga była zadowolona, że ciągle ją głaskano oraz karmiono. Oraz żyła pełnią szczęścia z nowo nadanego jej imienia, zdecydowanie lepszego niż “stare-brzydkie-papużysko”. Odwdzięczała się za to czasem słodkimi wrzaskami, jaka to Karen jest paskudna, jednak ta forma pochwały chyba pisarce sprawiała czystą przyjemność.
- DOOOOOOOMINIIIIIIIIIIIIIKAAAAAAAAAAAAA!!! - usłyszeli nagle krzyk Ilham. Czyżby coś się stało? Przyśpieszyli gwałtownie, biegiem wpadając przed chatę, gdzie stała samotna Azjatka.
- Co się stało? - zasapany sierżant ledwo zdołał wydukać pytanie. Bowiem pędzili plażą niczym dwa pociski, zaś bieg po piasku nie należy do najłatwiejszych. - Ilham, co tamtego tego? - język poplątał się lekko, jednak widać było, że na widok Iranki uśmiechnął się, zapewne ucieszony, że jest cała, jednak jej okrzyki wskazywały, że coś się stało butmistrzyni Dominice.
Kobieta czmychnęła szybko do środka, by poprawić rękawy i nogawki piżamy.
- Eeeyyyee… - zająkneła się - nigdzie ich nie ma - do doszedł mężczyzny zawstydzony głos, do którego po chwili ponownie dołączył obraz Iranki, która niepewnie wyglądała zza drzwi, trzymając się futryny. - Nie widziałam ich od świtu, a raczej przed… kiedy opuściłam obóz.
Karen była zaniepokojona, zwłaszcza po tym, co powiedziała Ilham. Od dłuższego czasu starała się nie ruszać ręką na której siedział Figlarz i choć nie zawsze jej się udawało, z dumą znosiła ból ciesząc się samym faktem, że ptak na niej siedzi. No lubiła zwierzęta, no. Teraz jednak były ważniejsze problemy, niż pazury wbite w skórę
- Kogo? Dominiki i …? - zapytała, ale nie musiała się długo zastanawiać, bo po rozejrzeniu się, można było wywnioskować, że kolejną zaginioną była Monika. Rudowłosa pisarka zbladła
- Trzeba… Trzeba ich poszukać! Jeśli im się coś stało?! - zaczęła krążyć. Podeszła oczywiście najpierw do wcześniejszego miejsca gdzie pracowała nad butami Dominika. Potrzebowała jakichś poszlak gdzie poszła dziewczyna… Ale to nie będzie takie proste w miejscu, gdzie tyle osób tak ochoczo biega na lewo i prawo. Nawet jak potrafiła tropić, to niewiele jej to da bez wskazówek…
- Dobrze, że nic się tobie nie stało - powiedział Terry do Azjatki. - Natomiast tak, poszukamy je oraz znajdziemy. Ilham, byłaś wcześniej przed chatą, na plaży, gdzie? - zapytał dziewczynę.
- Powiedziała, że będzie robić sandały… - Ilham już w pełni wyłoniła się zza ściany, nerwowo skubiąc końcówkę wilgotnego warkocza. - Nie ma ich przy basenie… przyniosłam wodę. - muzułmanka dość abstrakcyjnie przeskakiwała z jednego tematu na drugi. Przez chwilę zezowała na papugę na ramieniu kobiety, ale po chwili wpatrzyła się w mężczyznę, jakby czegoś od niego chciała ale nie wiedziała jak się spytać.
- Podzielmy się - zaproponował Terry. - Jedna osoba zostanie, dwie spróbują poszukać ich w lesie. Jedna osoba nad strumieniem, druga trochę dalej. Co wy na to? Znaczy Ilham - chyba dopiero dostrzegł jej pytające spojrzenie - to znaleziona przez nas papuga, która mówi po angielsku, ale kompletnie nie wiemy, skąd ona jest. Znaleźliśmy ją, albo raczej przyczepiła się do nas przy chacie Augusto, jeśli można to tak określić słowem “przy”, bowiem pobudowano ją na odizolowanej skale ze czterysta kroków od plaży. Nie mogliśmy się tam dostać, ale znalazła nas owa szanowna papuga - rzucił szybkim skrótem. - Kto chce iść, kto zostać? Może zwyczajnie dziewczyny się kąpią gdzieś dalej - rzucił uspokajające przypuszczenie.
Iranka drgnęła spłoszona bezpośrednim zwrotem w jej kierunku. Cierpliwie wysłuchała co mężczyzna chciał jej przekazać, choć narastający rumieniec i ukradkowe spojrzenia to na Terrego to na Karen świadczyły, że nie w tym leżał chyba problem, a o całym Augustynie to nie miała zielonego pojęcia choć nie chciała się przyznać.
- A-ahaa… - mruknęła w końcu, czmychając między nimi do popiołów ogniska, przy których przyklękła i pogrzebała patykiem by sprawdzić czy pozostał żar z nocy. Jak na złość ognisko całkowicie się wypaliło.
Karen przyglądała się krążącym w okolicy śladom i ewidentnie na razie znała ich kierunek. Gdy Terry zaproponował układ, Karen poczęstowała znów pomarańczą Figlarza, pogłaskując papugę po łebku
- Ilham, Terry… Czy któreś z was zna się sensownie na tropieniu? - zapytała. Wiedziała, że na pewno Axel się znał, ale… Był out of service. Chciała więc wiedzieć. Spodziewała się, że pewnie Terry będzie co nieco potrafił, skoro był w wojsku. Była jednak ciekawa co może potrafić Ilham. Czekała więc co powiedzą, głaszcząc pierzastą istotę.
- Figlarz! Figlarz! - zaskrzeczał zadowolony ptak.
- Ja średnio, właściwie nie znam się specjalnie, nie byłem zwiadowcą, choć może podłapałem jakieś podstawy - przyznał Terry.
- Jestem wiejską dziewczyną… w dodatku przeżyłam wojnę. - Ilham wzruszyła ramionami, choć nagłe odezwanie się papugi wprawiło ją w lekkiego stresa.. - Jakby zależało od tego moje życie, to pewnie bym umiała… jak każdy. - ton jej głosu oscylował na granicy chłodu, był zupełnie inny niż wtedy gdy mówiła do wojskowego. Wprawdzie przejmowała się tą nagłą abstynencją kobiet, ale wolałaby pozostać w obozie gdzie mogłaby się zająć ciekawszymi zajęciami, niż szukaniem po lesie jednej głuchej i jednej, której nie za bardzo lubiła.
Rudowłosa kiwnęła głową, akceptując fakt, że pod tym względem nie za wiele będzie miała pomocy. Zerknęła na Ilham, nie uszedł jej uwadze chłodny ton dziewczyny. Przyglądała jej się chwilę w milczeniu, i choć nic nie powiedziała, monolog poleciał w głowie pisarki, na temat tego rodzaju postawy. Zerknęła w stronę drzew
- Jestem w stanie określić dokąd prowadzą ślady. Nie dam sobie jednak zbytnio rady, jeśli coś złego się stanie. Przynajmniej nie bez strzelby, ale tego wolałabym w ogóle uniknąć - zerknęła na Terry’ego, dając do zrozumienia, że w takim razie nie byłoby źle, gdyby z nią poszedł.
- Świetnie… to ja wracam do ogrodu. - odparła Iranka wstając od zdechłego paleniska. Podeszła do chatki, biorąc zardzewiały miecz, oparty o ścianę i oparła go sobie o ramię. Spojrzała w niebo określając położenie słońc. Za trzy godziny będzie czas na Asr. Zdąży oporządzić ogród i posprzątać dom, pomodli się i zabierze do rozpalenia ogniska, wygotowania kotła i zrobienia obiadu.
- Wobec tego chodźmy, im prędzej tym lepiej. Jeśli wróciłyby, przekaż im proszę, żeby zostały oraz poczekały - zwrócił się do Ilham. - Inaczej będziemy mieli totalne wzajemne szukanie. Trzymaj się, chodźmy - uśmiechnął się do Iranki, która chyba czuła się bardzo niepewnie oraz, oczywiście do Karen. - Najpierw nad wodę?
Karen zerknęła na Terry’ego
- Najpierw, to weź siekierę… - zaproponowała. Nie lubiła mieć pesymistycznego spojrzenia na sytuację, ale wolała chuchać na zimne. A z siekierą poczuje się bezpieczniej. Nawet jeśli niebezpieczeństwo i tak było niezbyt groźne, przynajmniej po tej stronie.
- Dobrze, solidne ostrze zawsze się przyda - odpowiedział zaopatrując się w odpowiedni sprzęt. Wiadomo, trochę wiekowy, ale co tam, działał, zaś na kraftmadze uczono go używania tego typu broni. - Prowadź tropicielko - widać było, że nawet jeśli ona rozgląda się po ziemi, on patrzy nad nią, tak na wszelki wypadek, jakby coś chciało ich zaatakować. Obroni stanowczo Karen, choćby nawet atakował sam wieloryb.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 16-11-2016, 19:38   #110
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Rozmowy (nie)kontrolowane


Oświetlenie wewnątrz jaskini uległo diametralnej zmianie. Jakimś cudem… jakby pod wodą świeciło słońce… po prostu stał się dzień. Widziana przez Axela wczoraj rafa koralowa dziś tętniła zupełnie innym życiem. Bo w porównaniu do tego, co widział wczoraj, teraz dosłownie “tętniła”.
Lewitujące w powietrzu kule światła, nie były już potrzebne i chociaż dalej lewitowały, nie świeciły. Zegarek Axela uprzejmie poinformował swego właściciela, że słońca wstały już jakiś czas temu. Dafne leżała wtulona w niego, jakby się nie poruszyła przez całą noc chociaż teraz ewidentnie poruszała się. No, poruszała ręką… delikatne gilgotanie w okolicach włosów łonowych Axela, świadczyło o zainteresowaniu dziewczyny. Przynajmniej teraz, kiedy on spał… ona odważyła się badać te zadziwiające okolice.
- Tak by się mógł zaczynać każdy z najbliższych trzystu sześćdziesięciu pięciu tysięcy dni - powiedział cicho Axel. - Dzień dobry, moje szczęście. - Ucałował dziewczynę na powitanie. W czubek głowy. Najbliższy kawałek Dafne, do którego mógł dosięgnąć, nie ruszając się z miejsca. A było zbyt przyjemnie, by miał zamiar się poruszać. Nie chciał jej nie spłoszyć.
Ona jednak zabrała pośpiesznie dłoń, jakby sam fakt, że Axel się przebudził speszył ją.
- Witaj - odpowiedziała, unosząc głowę, by móc na niego spojrzeć.
- Nie przerywaj... - poprosił cicho Axel. Odpowiedział czułym spojrzeniem i pocałował dziewczynę w czubek nosa. - To było bardzo przyjemne.
- Przepraszam… jaa… byłam ciekawa… - Dafne mimo jego słów, uśmiechnęła się przepraszająco, po czym łaskotanie zaczęło się ponownie.
- To naprawdę jest bardzo przyjemne - zapewnił Axel. - Nie mam nic przeciwko zaspokojeniu twojej ciekawości - dodał. - Nie mam przed tobą żadnych tajemnic.
Zdecydowanie się obudził, a na skutek badawczych działań dziewczyny jeden jego 'kawałek' obudził się bardziej, niż reszta ciała.
- Ojej… - elokwentnie skomentowała Dafne, przy okazji rumieniąc się.
- Mówiłem ci już, że jesteś śliczna? - zapytał Axel, wpatrując się w zarumienioną twarz dziewczyny. Z jego oczu można było odczytać, że mówi prawdę, samą prawdę i tylko prawdę.
Dafne zaśmiała się uroczo. Ucałowała go po tym w policzek.
- Mówiłeś… - szepnęła, podczas gdy jej dłoń powoli wędrowała ku bardziej obudzonym częściom ciała Axela. A więc dzień kończył się podobnie jak się teraz zaczynał…
Axel westchnął, zadowolony, po czym poprawił się nieco, by ułatwić dłoni dziewczyny jej działalność.
Nie trwało to zbyt długo… ciekawość walczyła bowiem z nieśmiałością, co czuć było w każdym ruchu i dotyku Dafne. Bo dziewczyna, przed wszystkim badała teren.
Axel w tym momencie przestał być biernym uczestnikiem porannych rozrywek, jednak jego dłonie powędrowały w stronę zgrabnego tyłeczka Dafne i zaczęły obdarzać go pieszczotliwym masażem, zaś usta Axela zaczęły sprawdzać, jak smakują jej piersi. Delikatnie, powoli, z wyczuciem, by nadmiarem namiętności nie przestraszyć dziewczyny. Z obcałowywaniem innych, kuszących fragmentów jej ciała postanowił poczekać na później. Będzie jeszcze wiele okazji, więc lepiej było za bardzo się nie spieszyć.
Rudowłosa postanowiła być winna Axelowi pieszczoty, skupiając się na delektowaniu tym co on robił z jej ciałem. A krótkie i nieśmiało pojawiające się “mmhmmm…” czy “ohh” świadczyły o tym, że dobrze to robi.
Pieszczoty, nawet jednostronne, działają nie tylko na obiekt tymi pieszczotami obdarzany, szczególnie przy pozytywnym tych pieszczot odbiorze, a o takim bez wątpienia świadczyło zachowanie dziewczyny. Axel z każdą chwilą czuł coraz większą ochotę, by tak mile rozpoczęty poranek zakończyć tak, jak zakończył się wieczór. Na wszelki jednak wypadek postanowił sprawdzić, czy jego dziewczyna ma na ten temat podobne zdanie.
Może powinien poczekać, aż sama powie? A może lepiej było spytać?
- Kochanie, gotowa? - zapytał szeptem.
- Mhmmm… - Dafne tylko mruknęła, mogło to oznaczać wiele, od pozytywnej odpowiedzi na pytanie, po “tak mi rób dalej”.
Axel postanowił sprawdzić, czy prawdziwa jest wersja pierwsza. Nie przerywał pocałunków; równocześnie jego dłoń powędrowała w znane mu już miejsce, w okolice jej najczulszego punktu. Jeśli się nie mylił... to zamierzał spełnić i jej, i swoje pragnienia.
A jak się zaraz okazało, nie mylił się…




- Co chciałbyś dziś robić? - zapytała Dafne, gdy w końcu udało im się usiąść do wspólnego śniadania. Oczywiście, składało się głównie z owoców i warzyw. Do tego dochodziły (o dziwo?) suszone ryby… całe szczęście, wczorajsze mogłyby nie być przecież zbyt dobre. Wśród znanych sobie składników, Axel mógł wypatrzyć dwa ciekawe okazy, które nie przypominały mu znanego z jego świata owocu ani warzywa.
- Zjeść, trochę porozmawiać, a potem, może, pokażesz mi swój świat - zaproponował.
- Hmm… no dobrze - odpowiedziała Dafne z lekkim zamyśleniem, chwytając w palce ananasa.
- Na wszystkie propozycje? - Axel nałożył sobie coś bardziej konkretnego, spory kawałek suszonej ryby. - Napijesz się? - Chwycił dzbanek.
- Poproszę - zachęciła go Dafne, podsuwając jeden z pustych kieliszków. - Tak, na wszystkie. Mogę pokazać ci kawałek mojego świata. Oczywiście, kawałek… zwiedzanie go w całości zajęłoby nam wiele czasu, a ty nie czułbyś się z pewnością komfortowo.
- Oczywiście, kawałek - przytaknął Axel, napełniając najpierw jej, potem swój kieliszek. - Zwiedzanie większego kawałka zostawimy na kiedy indziej. Nie wszystko od razu. - Uśmiechnął się. - Co to takiego? - spytał, spoglądając na zawartość kieliszków.
- Elaaraho - odpowiedziała Dafne. - Nie pij za dużo - zachichotała po tym zasłaniając dłonią usta. - Bo nigdzie nie wyjdziemy.
- Dobrze, kochanie. - Axel ostrożnie upił mały łyczek. - Zwali mnie z nóg, czy zachęci do... - Spojrzał w stronę łóżka.
- Jedno i drugie. A zarazem dostarczy wielu eee… witamin? - Wzruszyła lekko ramionami, co wywołało bardzo ciekawe efekty towarzyszące. - Będziesz się po nim dobrze czuł. Jeśli ktoś ma gorączkę, bo wcześniej zmarzł, elaaraho pomaga z nią walczyć.
- A na fièvre d'amour? - z uśmiechem spytał Axel.
- Hmm?
Axel raz jeszczę się uśmiechnął.
- Żartowałem, kochanie. W dosłownym tłumaczeniu to gorączka z miłości. Na to ty jesteś jedynym lekarstwem.
Dafne zaśmiała się krótko.
- Lekarstwem? Prędzej wirusem! - I uśmiech ten nie znikał.
- Twoja obecność przynosi ulgę - zapewnił ją Axel. - Gdy jesteś blisko, od razu mi lżej na sercu.



Wszystko z czasem się kończy, nawet przekomarzania przy zastawionym stole... nawet jeśli jedzenie nie do końca ze stołu zniknęło.
- Przesiądziemy się? - spytał Axel, gdy poczuł, że nie wciśnie w siebie ani kawałka więcej. Spojrzał w stronę łoża.
- Na łóżko? - upewniła się...
- Będę się mógł do ciebie przytulić - potwierdził Axel.
- Dobrze - dziewczyna uśmiechnęła się, a w oczach miała lekko rozbawione iskierki. Zaraz po tym wstała od stołu i wyciągnęła dłoń do Axela.
- Chodźmy.
Axel natychmiast skorzystał z zaproszenia. Ujął podaną dłoń, po czym, przytulając do siebie dziewczynę, zaprowadził ją do łoża. Usiadł obok niej, gdy tylko Dafne zajęła miejsce.
- Przyłączysz się? - spytał, równocześnie kładąc się na łóżku. - Tak się można lepiej przytulić.
- Dobrze - odpowiedziała uprzejmie, po czym położyła się obok przy okazji przytulając do niego.
- Nie będziesz zła, jeśli niektóre pytania wydadzą ci się nie na miejscu?
- Obiecuję nie być zła ani nie obrazić się.
Axel nabrał powietrza, jak przed skokiem na głęboką wodę.
- Czy Aalaes-mężczyźni są zdolni do... - zawahał się. Wiedział mniej więcej, ile lat ma Dafne, ale stale jakoś podświadomie uznawał ją za niedoświadczoną dziewczynę, przy której należy uważać z każdym słowem - współżycia? - dokończył.
- Oczywiście - odpowiedziała - a jeśli będą kochać się z kobietą, która nie jest aalaes, to będą mieć dzieci.
- Sprowadzają je tutaj? Oczarowują śpiewem? - Nie wiedzieć czemu, wcześniej założył, że to panie-syreny uwodzą żeglarzy... Naiwnie za bardzo wczuł się w legendy i opowieści. Dlaczego panowie-syreny, trytony, czy jak ich tam zwać, mieliby być gorsi?
- Tutaj? Nie tu nie - Dafne wyraźnie myślała o jaskini w której byli.
- Na wyspę, do strefy - wyjaśnił Axel.
- Cóż… rzadziej niż kobiety, ale tak.
Axelowi zrzedła mina. Nie wiedzieć czemu bardziej się przejął losem kobiet, niż uwodzonych żeglarzy. To wyglądało niczym niewola seksualna i niezbyt to dobrze świadczyło o Aalaes. Z drugiej strony... nawet ich potrafił zrozumieć. Częściowo przynajmniej. Poza tym i w Europie nie bywało lepiej. Napadano na wioski i miasta, kobiety były gwałcone przy trupie męża i porywane w niewolę.
- Kiedyś wśród wielu indiańskich plemion istniał pewien zwyczaj - powiedział. - Wyprawiali się w dalekie strony, na tereny innych plemion, i porywali swe przyszłe żony.
Złośliwa wyobraźnia podsunęła Axelowi kolejną wizję... Tym razem to on był więźniem. Siedział w prywatnej celi, odwiedzany przez Dafne, gdy ta nabierała ochoty na trochę pieszczot lub kolejnego potomka... Czym prędzej przepędził ten obraz.
- Masz przecudny głos, ale nie zaczarowałaś mnie swym śpiewem - powiedział, chcąc uspokoić ewentualny niepokój dziewczyny. Przytulił Dafne. - Nim powiedziałaś choćby słowo spojrzałem w twoje oczy i przepadłem na wieki. Wiem też, że masz złote serce... To wszystko sprawiło, że cię pokochałem.
- Aalaes czasami porywają kogoś… - przyznała - ale nieczęsto by mieć żonę. Aalaes’vo… hmm.. nie uznają praw porwanych. - Wyglądało na to, że Dafne po zastanowieniu postanowiła użyć jakichś delikatnych słów.
Przez chwilę patrzyła na Axela, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nic nie mówiła.
- Pokochałeś? - zapytała w końcu z uśmiechem.
- Nie da się ukryć - stwierdził Axel. - Z pewnością pokochałem.
- Czyli… kochasz?
Nie da się ukryć, że rozmowa nieco zboczyła z toru, jakim zamierzał podążać. Czy było to pytanie podchwytliwe?
- Tak, szczęście ty moje - udzielił jedynej poprawnej i prawdziwej zarazem odpowiedzi.
Dziewczyna w odpowiedzi uśmiechnęła się.
- Nie zaczarowałam cię, jeśli o to chciałeś zapytać.
- Byłem tego pewien - odparł Axel, do słów dodając uśmiech. - Żerowisko - zmienił temat - to nie brzmi zbyt przyjaźnie. Szkoda, że nie wylądowaliśmy na innej plaży.
- Nie dałabym rady przenieść was dalej i uratować jak najwięcej osób - wyjaśniła.
- Czy narobiliśmy ci wrogów? Przez to, że nas ocaliłaś - i przed utonięciem, i na plaży?
- Nie takich, których wcześniej bym nie miała, albo wcześniej bym nie znała ich opinii. Aalaes’fa nie są zbyt zadowolone. Inni chcieliby was dla siebie, jeszcze inni respektuja wolna wole i czekają.
- Miałem wrażenie, że Alaen z zainteresowaniem spoglądała na Terry'ego - powiedział Axel z odrobiną zadumy.
- To prawda… i myślę, że nie tylko dlatego, że był miły dla niej. Poprosiłam ją wtedy by dała mu póki co spokój. Obawiam się, że nie dostałaby tego co chciała i wolałam by jej to nie złamało serca.
Axel westchnął.
- Nie sądziłem, że takie kłopoty też sprowadzimy - powiedział. - A tam, na plaży, bardzo ci utrudniłem walkę? Gdy nie chciałem cię zostawić? Bałem się, że jakoś znikniesz z mego życia.
- Bardzo - przyznała, choć niechętnie. - Czerpałam siły by cię ratować, bo ty usilnie chciałeś ratować mnie. W końcu uśpiłam was wszystkich - zaczęła, ale Axel już to wiedział, więc nie było po co kontynuować.
- Postaram się następnym razem cię posłuchać - obiecał, niezbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy. - Jak mam się zabezpieczyć przed śpiewem innych aalaes'qa?
- Zatkaj uszy - Dafne wzruszyła ramionami - chociaż nie wiem czy cokolwiek to da. Musisz miec silna wolę i silne myśli.
- Żeglarze Odyseusza zatkali sobie uszy woskiem - mruknął Axel. - Na przykład stale myśleć o tobie?
- Jeśli zatkasz uszy palcem i tak będziesz słyszeć. Niektóre, ale tylko niektóre aalaes’qa potrafią śpiewać w głowie. Tak, myślenie o mnie i o tym, że śpiewają bzdury. Niesluchanie słów. Śpiewanie sobie w głowie czegoś innego… to może pomóc.
- Będę zatem uważać, by nie wpaść komuś w oko - powiedział. Podane przez Dafne sposoby nie wydały mu się na sto procent pewne. - Czy istnieje jakiś sposób, bym tak jak aalaes'qa oddychał pod wodą, bez twojej pomocy? - przeskoczył na kolejny temat. Był pewien, że nie jest to możliwe, ale wolał się upewnić.
Dafne pokręciła przecząco głową.
- Nie, bez mojej pomocy lub pomocy innych Aalaes, nie - odpowiedziała.
- Ale swojego języka możesz mnie nauczyć?
- Aalaes nigdy nie uczą swojego języka ludzi. - Spojrzała przepraszająco na Axela. - Ale, może kiedyś… jeśli będziesz chciał… no wiesz…
Wiedział, więc tylko skinął głową.
- Czy Aalaes ubierają się ze względu na to, że są tu ludzie? Mam wrażenie, że jesteś przyzwyczajona do nagości.
Rudowłosa tym razem skinęła głową, potwierdzająco.
- Tak, to prawda. Aalaes ubierają się bardzo rzadko. Teraz ze względu na ludzi. Czasami ze względu na uroczystość, a czasami na chłodniejsze noce. Dlatego mamy jakieś ubrania - uśmiechnęła się przy tym.
- Nie przeszkadza mi to, że chodzisz goła i bosa. - Axel również się uśmiechnął. - Nie wiem, jak by to było w przypadku innych Aalaes...
- Długo byłaś na ziemi? Gdzie i z kim? - ponownie przeskoczył na kolejny temat.
- Jakiś czas… - Dafne chyba wolała unikać stwierdzeń “długo” i “krótko” zdając sobie sprawę z pewnych różnic. - Obserwowałam tylko i uczyłam się, nie było mi wolno pozwolić sobie na dłuższy kontakt.
Axel przez moment przyglądał się dziewczynie.
- A czy możemy sobie zrobić małe wakacje na Ziemi? Chciałbym powiadomić moich bliskich, że żyję i że spotkałem szczęście mojego życia - piękną dziewczynę o złotym sercu.
- Wiesz, co jest potrzebne by wrócić na ziemię - odpowiedziała dziewczyna, nieco mniej miękkim tonem głosu niż zazwyczaj. Miała nie być na nic zła, więc nie była… chociaż, gdyby tego nie obiecała, pewnie teraz odpowiedź brzmiałaby nieco inaczej.
- Wiem, wiem. Na przykład jeden władający Aalaes. Ale nawet jeśli takiego znajdę, to nie poproszę. Nie zamierzam od ciebie uciec. - Nie dodał, że dla księżniczki coś takiego nie powinno być niemożliwe. Ale z pewnością niełatwe.
- To musi być bardzo przykre… - rudowłosa spuściła głowę - nie móc powiadomić bliskich. Przykro mi.
Axel nie powiedział, że lepiej jest żyć, gdy bliscy są przekonani o twej śmierci, niż na odwrót.
- Wszak to nie twoja wina. - Przyciągnął bliżej dziewczynę i pocałował w policzek.- Opowiesz o swojej rodzinie? Matka? Ojciec? Które było człowiekiem? Czy masz rodzeństwo, czy też opowieść o starszych siostrach była tylko opowieścią? Kuzynki, kuzynów?
- Ojciec był człowiekiem - odpowiedziała Dafne - a moja matka jest teraz królową. Diana była moją siostrą bliźniaczką. I tak, mam jeszcze dwie starsze siostry. Jednak u nas, nie jest tak jak u was… hmm… to znaczy, po mojej matce, królową zostanę ja, nie one. - Axel spojrzał zaskoczony na dziewczynę. - Mam wiele kuzynek i kuzynów, właściwie wszystkie aalaes’qa są jak kuzynki i kuzynowie.
- Czy, a jeśli tak, to kiedy, je poznam? Najbliższe ci osoby?
Dziewczyna odetchnęła głęboko.
- Cóż… mam szczerą nadzieję, że nigdy nie poznasz żadnej z moich sióstr. Wspominałam ci o tym, że niezbyt się dogadujemy. Zresztą… jedną z nich już widziałeś.
- Na plaży? Mówiłaś, że się nie dogadujecie, ale nie myślałem, że aż tak... - Axel zdecydowanie nie sądził, że tak nagle wpakuje się w takie kłopoty. Jeśli tamte dwie harpie zmówią się przeciw niemu i go dopadną... będzie kiepsko. Poszło o tron?
- Mam trochę... przyziemne pytanie... Czy możesz mi załatwić maszynkę do golenia? Albo brzytwę? - Axel potarł podbródek. - Jeszcze parę dni i będę wyglądać przeokropnie.
Dafne zaśmiała się krótko rozbawiona tym przyziemnym pytaniem.
- Jasne, nie ma problemu. A co do innych najbliższych mi osób, to też nie ma problemu. Możesz je poznać.
- Czy na taką okazję załatwisz mi coś porządniejszego do ubrania? Mimo wszystko nie chciałbym paradować w tych poprzerabianych bokserkach na wielkoluda.
Syrena milczała przez dłuższą chwilę wpatrując się w Axela po jego prośbie. Zupełnie jakby musiała zastanowić się nad tą prośbą.
Nago... Tylko nie to... Axel myślami usiłował zakląć i zmienić ewentualną rzeczywistość.
- Poprosiłam Aalaes’fa o twoje rzeczy. Skłamałam im, mówiąc, że je zgubiłeś. Są w szufladzie. - Gestem głowy wskazała drewnianą komodę. - Ale, byłoby nietaktem gdybyś poszedł… popłynął do Aalaes’qa w ubraniu.
- Dziękuję, kochanie. - To dotyczyło ubrania. - Rozumiem... - Axel przełknął ślinę, gdy usłyszał ciąg dalszy wypowiedzi. - Tego się właśnie obawiałem. Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do chodzenia nago wśród tłumów. - Odziany tylko w zegarek, dodał w myślach.
Przez moment zaczął się zastanawiać, jak przeżyje to spotkanie.
- A co będzie, gdy moje ciało zareaguje... nieodpowiednio?
- Nieodpowiednio? - Dafne zmarszczyła lekko brwi, wyglądała jakby nie do końca wiedziała o czym Axel mówi.
- Wiesz, jak reaguje, gdy mam ochotę się z tobą kochać. - Axel nie wyglądał na zachwyconego tym, że musi tłumaczyć takie rzeczy. - Dopóki chodzi się w spodniach, to tego aż tak nie widać...
Dziewczyna znów lekko zmarszczyła brwi.
- Przecież przed chwilą się kochaliśmy… - wyraziła głośno swoje wątpliwości i zdziwienie, jednocześnie unosząc głowę i patrząc na krocze Axela, jakby chciała sprawdzić, czy przegapiła uniesienie się, pewnej części jego ciała.
A owa część nie pozostała tak całkiem obojętna na to spojrzenie. Zupełnie jakby owo kochanie się, o którym wspomniała Dafne, miało miejsce dawno, dawno temu.
- Jesteś śliczną i pociągającą kobietą. - Axel pospieszył z wyjaśnieniami. - Ale to naprawdę nie znaczy, że nie mamy wcale wychodzić z łóżka. To się czasami zdarza. Na przykład gdy pomyślę o twojej, twoich piersiach - poprawił się.
- Wystarczy, że pomyślisz i już wtedy chciałbyś znów się ze mną kochać? - upewniła się dziewczyna. To musiało być przerażające… mieć mężczyznę… skoro ci chcą się kochać za każdym razem kiedy o tym pomyślą…
- No, nie do końca - zapewnił ją Axel. - Nie zawsze. Ale czasami. No po prostu czasami się zdarza. I wcale nie znaczy, że od razu musimy się kochać. To przecież żaden obowiązek. Po pewnym czasie taki gwałtowny napływ ochoty mija.
- Ale,... skoro masz ochotę, to dlaczego chcesz czekać aż ona minie? - padło kolejne pytanie.
- Ponieważ do ochoty, do jej realizacji, potrzebne są dwie osoby. To, że ja mam ochotę na ciebie, nie znaczy wcale, że ty też ją musisz mieć w tej samej chwili - próbował wyjaśnić Axel, zastanawiając się, czy czasem nie popełnia błędu. - Może się też i tak zdarzyć, że to ty zapragniesz się ze mną kochać, chociaż po mnie tego tak od razu nie będzie widać. Wtedy wystarczy, że mi powiesz.
- I ty pomyślisz i będziesz chciał? - upewniła się Dafne, ale tym razem wyglądała na nieco rozbawioną. - Dobrze. Chyba rozumiem.
O wysokie niebiosa, pomyślał Axel.
- Zapewne nie w ułamku sekundy, ale tak - odparł. - Ale to się czasami może przytrafić nie do końca wtedy, gdy będę chciał. Na przykład gdy otoczy nas tłum twych kuzynów i kuzynek. I co wtedy?
- Chcesz powiedzieć, że gdy poznasz moją rodzinę i na przykład spotkasz moją matkę, będziesz akurat wtedy myślał o kochaniu się ze mną? - Syrena, dalej była pełna podziwu i pytała z dziecięcą wręcz niewinnością.
Axel odetchnął z ulgą. Całkiem jakby mu pozwolono wydostać się z koziego rogu, do którego sam się zapędził. Na dodatek takie tłumaczenie zdało mu się całkiem zadowalające.
- Dokładnie tak - potwierdził. - To takie dziwne? - spojrzał na dziewczynę.
- Tak. Trochę tak… jakoś nie wyobrażam sobie tego… ale nie martw się. Nikt nie będzie ci miał tego za złe. A każdy jeśli już, będzie wiedział, że nastała pora by zostawić nas sam na sam - nie wyglądała na złą, prędzej znów ciut rozbawioną.
Axel nie był taki pewien tego, jak jego ciało zareaguje na parę dziesiątków zgrabnych, nagich, kobiecych ciał, ale nie miał nic przeciwko podanemu przez Dafne wyjściu z sytuacji.
- Zasypałem cię tyloma pytaniami - powiedział. - Może ty chcesz o coś spytać? - Ponownie przytulił dziewczynę i palcem napisał na jej plecach jej imię.
- Masz dzieci? - wypaliła Dafne, skoro pozwolił jej zadawać pytania.
- Nie - odparł natychmiast. - Tak jakoś nie zdarzyło się.
- Dlaczego?
- Nie znalazłem do tej pory odpowiedniej kobiety - odparł Axel. - Zapewne prowadziłem nieodpowiedni tryb życia.
- To znaczy?
- Za dużo jeździłem po świecie, za mało siedziałem w domu. Badanie kultur różnych grup etnicznych wymaga wielu podróży.
- A więc podróżowałeś! Widziałeś wiele rzeczy - stwierdziła takim tonem, jakby było to coś ekstra i wspaniałego - A skoro podróżowałeś, mogłeś przecież poznać tak wiele kobiet…
- Ale to wcale nie znaczy, że od razu miałem mieć z nimi dzieci - zastrzegł Axel.
- Czyli nie kochałeś się z nimi?
Axel nie od razu odpowiedział. Powiedzieć prawdę, czy łgać w żywe oczy?
- Nie zawsze ma się dzieci - spróbował się wymigać od odpowiedzi wprost. - A ta jedna, z którą chciałbym się związać, mnie nie chciała.
- Chciałbyś? - Dafne od razu podchwyciła czas teraźniejszy w wypowiedzi Axela. - Ktoś inny niż ja? Ktoś z ziemi, tak? - pytała z ciekawością, nie zazdrością.
- To było dawno temu - odparł. - Wtedy chciałem. Znaliśmy się jakiś czas, ale nic z tego nie wyszło. A teraz widzę, że dobrze się stało. Nie potrafiłbym już do niej wrócić.
- Mhmm… dawno temu? Ile właściwie masz lat? - padło kolejne pytanie, równie niewinnym i ciekawskim tonem.
- Jakieś sześć lat. I trzydzieści jeden - odpowiedział za jednym zamachem na oba pytania.
- Sześć lat i trzydzieści jeden dni? - upewniła się Dafne, zaś na jej twarzy widać było niedowierzanie, jakby Axel właśnie obalił jakąś dobrze jej znaną wiedzę. Dwa plus dwa to nie dwa, czy coś takiego.
- Nie, nie... - pospiesznie zaprzeczył Axel. - Nie ma tak dobrze. Sześć lat temu ze sobą zerwaliśmy, a mam trzydzieści jeden lat - wyjaśnił.
- Aha - Dafne przytaknęła, że rozumie. Po tym zaś zaśmiała się uroczo, tak jak to ona potrafiła.
- Co cię tak rozbawiło? - spytał Axel, podczas gdy jego dłonie, jakby bez wiedzy właściciela, zaczęły wędrować po jej ciele, jakby palce chciały sprawdzić, w jakich miejscach dziewczyna najlepiej reaguje na dotyk. I czy ma łaskotki.
Ona jednak najwyraźniej nie miała łaskotek. Ale tak, wędrujące po jej ciele palce nie umknęły jej uwadze. Zaczęła je jednak śledzić wzrokiem, dopiero po tym gdy w pewnym momencie jej mięśnie lekko spięły się, zaś sutki samoistnie stwardniały.
- Czy mógłbyś teraz pomyśleć o kochaniu się ze mną? - zapytała zamiast odpowiedzieć na pytanie.
Reakcja była na tyle widoczna, że nie można było jej przegapić, i na tyle zaskakująca, że Axel postanowił całą sytuację zapamiętać... i przy jakiejś okazji sprawdzić. Najwyraźniej syreny różniły się od zwykłych kobiet, chyba że Dafne stanowiła wyjątek wśród innych istot swego rodzaju. Daleki jednak był od przeprowadzania eksperymentów na innych Aalaes.
- O tak - odparł natychmiast. - Ale jeśli chcesz, to możesz się mną troszkę zająć. pozwiedzać mnie - dodał, równocześnie całując zwieńczenie piersi, znajdującej się najbliżej jego warg.
- Zająć się? - szepnęła rudowłosa, zaś jej dłoń powędrowała powoli, powolutku opuszkami palców wytyczając sobie drogę ku wiadomym kędziorkom.
- Nie potrzebujesz podpowiedzi - odparł cicho Axel, który stale zajmował się biustem dziewczyny, starając się rozdzielać pieszczoty sprawiedliwie, by żadna z dwóch półkul nie była poszkodowana.
Jego dłonie również nie próżnowały, obejmując swą działalnością coraz to inne obszary ciała dziewczyny.
Tymczasem dłoń Dafne okrążyła nieśmiało miejsca, które dawno powinna… przynajmniej dotchnąć. Bawiła się? Kusiła? Czy bała? Niestety, wszystko wskazywało raczej na to ostatnie…
- Powiesz mi… jeśli zrobię coś źle, albo jeśli zrobię coś bardzo dobrze?
- Jak na razie idzie ci bardzo dobrze - zapewnił Axel. - Co zresztą widać.
Dla odmiany leciutko polizał jeden z zesztywniałych sutków.
- Mmmmh - mruknęła dziewczyna, ale raczej nie była to odpowiedź na ich poprzednią wymianę zdań. Powoli przesunęła ręce śmielej na przyrodzenie Axela. Nieśpiesznie badając, przesuwając palce, gładząc, głaszcząc i w końcu ujmując…
Axel westchnął z widoczną w tonie przyjemnością.
- Bardzo dobrze - szepnął do ucha dziewczyny. Która teraz powoli zmieniała strategię, z głaskania na przesuwanie palców w tył i przód na ujętej męskości.
- Tak? - zapytała szeptem.
- Mhmmm - potwierdził Axel, któremu na moment zabrakło tchu. - Wspaniale.
By się zrewanżować sięgnął ku najczulszemu punktowi kobiecego ciała, by i temu miejscu przypadła odpowiednia ilość pieszczot.
To niestety, trochę “zawieszało” Dafne, która dosłownie jakby nie wiedziała na czym się skupić. Pieszczeniu Axela, czy byciu pieszczoną przez Axela. Zwłaszcza, że to drugie było tak rozpraszające…
Axelowi nie przeszkadzało to, że Dafne jakby straciła zainteresowanie jego ciałem. Nie da się ukryć, że on od jakiegoś czasu był gotowy, a teraz pragnął tylko jak najbardziej rozpalić swą partnerkę, doprowadzić niemal do stanu wrzenia. Po kilku chwilach zaś, dziewczyna w ogóle straciła zainteresowanie “zajmowaniem się” Axelem, całą uwagę skupiając na próbie bycia bliżej… i bliżej…
Axel stanął przed odwiecznym dylematem - czy zaspokoić dziewczynę pieszczotami, czy też skorzystać z jej (i swojego równocześnie) pragnienia i zakończyć sprawę ku zadowoleniu obu stron. W zasadzie skłaniał się ku tej drugiej opcji, ale na razie pozwolił, by jego palce to zwiedzały wilgotne wnętrze, to zajmowały się najbardziej czułym punktem ciała Dafne, starając się jednak odpowiednio dawkować ilość pieszczot, by za szybko nie doszło do spełnienia. Rudowłosa wyglądała na zadowoloną, ale spełnienie póki co nie nadchodziło. Ona sama zaś, przeniosła ręce wyżej wpijając nieco palce w ciało Axela i znów, próbując się do niego przysunąć. Chyba jednak ona miała w głowie tą drugą opcję.
Axel przygarnął dziewczynę.
- Już, skarbie - wyszeptał, po czym skorzystał z gotowości obu stron i wsunął się w chętną i gotową na jego przyjście kobiecość. Najpierw delikatnie, a potem mocniej, głębiej.
Kochali się już nie pierwszy raz, a czwarty… jeśli liczyć dokładnie. Tym razem zaś Dafne, bardziej wiedziała już czego chciała i gdzie. A chciała, mocniej i głębiej tak długo, aż w końcu doznała spełnienia. I jeśli Axel szukał w głowie tego, jak wcześniej przeżywała przyjemności, tym razem mógł być pewien, że to było to, tak na 100% i wcale nie na krótko.
Finis coronat opus, jak powiedzieć by mogła Alaen. Tu co prawda nastąpił finisz, ale Axel nie zamierzał wypuszczać dziewczyny z objęć. Wzajemna bliskość była czymś... niesamowitym, poza tym... czuł się odrobinę zmęczony. I w ogóle nie miał ochoty się ruszać, chociaż miał świadomość, że przygniecionej przez niego dziewczynie może być odrobinę mniej wygodne. Ale cóż... najwyżej go przegoni.
- Moje szczęście najukochańsze - wyszeptał.
Odpowiedziała uśmiechem.
- To było niesamowite… - szepnęła.
- To twoja zasługa, skarbie - odparł równie cicho. Pocałował ją w szyję. Równocześnie jednak zaczął się zastanawiać, jaka jest szansa, że Dafne zaszła w ciążę. A jeśli tak, to co dalej...
- Moja? - zdziwiła się dziewczyna.
- Byłaś wspaniała, słońce moje. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.
Dafne znów zaśmiała się uroczo, po czym leniwie wtuliła głowę w Axela. Nie wyglądała na taką, która ma zamiar lada moment wyskoczyć z łóżka i zaproponować bieg wokoło wyspy.
Axel również nie zamierzał się ruszać. Jeśli Dafne miała na dziś jakieś plany, to ze spokojem mogły one poczekać. Trochę przyjemności należało się jej, i jemu.
Przesunął się, by to Dafne znalazła się częściowo na górze, a potem przymknął oczy.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172