lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Fantasy (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/)
-   -   Goło i boso. Robinsonada. [18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-fantasy/16527-golo-i-boso-robinsonada-18-a.html)

Wila 03-10-2016 09:42

Goło i boso. Robinsonada. [18+]
 

Cytat:

“Człowiek poznaje wartość rzeczy dopiero po ich utracie.”
Daniel Defoe: “Przypadki Robinsona Crusoe”



Cytat:

“Potrzeba jest najlepszym ze wszystkich nauczycieli”
Juliusz Verne: “Tajemnicza wyspa”



Cytat:

- .... około drugiej w nocy miała miejsce katastrofa promu Seaways płynącego z miejscowości Imming… - Radio, z którego wydobywał się miły głos dziennikarki, zatrzeszczało głośno, przerywając audycję. Augustyn walnął w nie bezlitośnie pięścią, chociaż jego wyraz twarzy nie świadczył o tym, by mężczyzna był na coś zły. Był raczej… zamyślony.
Trzeszczące radio i urwane audycje musiały być na porządku dziennym, zaś sposób “na pięść” najwyraźniej był niezawodny, gdyż i tym razem pomogło.
- … ofiar. Część z nich zginęła z zimna. Większość pasażerów była tylko w piżamach… - Kolejne trzaski znów zakłóciły audycję. Tym razem mężczyzna jedynie zdążył unieść dłoń zaciśniętą w pięść nad radiem, a to zaczęło na powrót poprawnie działać.
-... ograniczając widoczność. Prawdopodobną przyczyną - kontynuowała dziennikarka - było napotkanie silnego sztormu o sile 12 stopni w skali Beauforta. Eksperci twierdzą, że przechył statku rozpoczął się około godziny 1:50. 25 minut później wzrósł aż o 40 stopni. Doszło do przemieszczenia ładunków. Ostatecznie prom obrócił się do góry dnem około godziny 2:30…
Kolejne nieprzyjemne dźwięki wydobywające się ze starego sprzętu najwyraźniej zniechęciły Augustyna. Z rozpędem świadczącym o lekkim zdenerwowaniu nacisnął duży czerwony guzik wyłączający radio. Westchnął głośno sam do siebie, nim zaczął podnosić się z drewnianego bujanego fotela. Nieśpieszne kroki skierował w stronę okna, najwyraźniej właśnie teraz ogarnięty przemożną chęcią, by przez nie wyjrzeć.
- Daj krakersa! Daj krakersa! - Skrzeczenie starej papugi, amazonki żółtogardłej, wyrwało go z zamyślenia, w jakie wpadł po wysłuchaniu szczątków audycji. Uśmiechnął się do swojej podopiecznej i ze słowami:
- To nic… to nic… - ruszył w jej kierunku. W końcu nie mógł odmówić swojej towarzyszce krakersa.




Świt minął już jakiś czas temu. Słońce… a właściwie - jak za chwilę miało się okazać - słońca w liczbie mnogiej, zaczynały prażyć, zwiastując upalną pogodę w nadchodzącym dniu. Początek września często bywa upalny, zwłaszcza w dzisiejszych czasach globalnego ocieplenia. Ci jednak, którzy powoli zaczynali otwierać oczy, mogli z pewnym opóźnieniem dojść do wniosku, że to nie jest kwestia września...


Znajdowali się na plaży. Widok, jaki wokół nich się rozpościerał, świadczył jednoznacznie o przebywaniu w jakiś ciepłych rejonach świata. Niebo było tu na prawdę niebieskie, nieskalane nawet najmniejszą białą chmurką. Woda zaiste przejrzysta i turkusowa. Wśród rosnących za ich plecami mniejszych i większych drzew liściastych, widoczne były skupiska wysokich palm kokosowych. Gdzieś w oddali wznosiła się pojedyncza góra. A piasek… piasek był niczym złoty pył, niezmącony i nie zaśmiecony cywilizacyjnymi drobiazgami.


Axel
Piasek bezlitośnie wtargnął mu w usta i zatrzeszczał między zębami, gdy Axel uniósł znad niego twarz i otworzył oczy. Czuł się nieco poobijany. Leżał na plaży i zdecydowanie nie był tu sam. Kilka kroków od niego, dość blisko siebie, leżały dwie osoby. Kobiety, nie ulegało wątpliwości. Obydwie nie ruszały się. Nie było trzeba podejmować dłuższej analizy, by stwierdzić, że jedna z nich - ta po prawej stronie, czarnowłosa, odziana jedynie w majtki - już nie żyje. Żółty kolor skóry i plamy pośmiertne, zabarwiające niżej ułożone części ciała na kolor sinoczerwony, mówiły same za siebie. Druga dziewczyna, ubrana w biały podkoszulek i białe sportowe spodenki, z pewnością żyła. Świadczył o tym zdrowy kolor skóry i nieśpiesznie unosząca się klatka piersiowa. Ruda burza kręconych włosów całkowicie zasłaniała jej twarz.
Wydawało się, że poza dziewczynami - tą martwą i tą żywą - okolica nie kryje dodatkowych niespodzianek. Na lewo roztaczał się piękny krajobraz plaży, kończącej się wraz z horyzontem, a może po prostu jakimś załamaniem czy zakrętem. Po prawej krajobraz kończył się na nieco skalistym brzegu. Tam, blisko brzegu, leżało wiele kamieni, zaś wśród nich coś, co przypominało z daleka czarną walizkę.


Dominica
Zawieszone na szyi korale zawinęły się tak mocno, że Dominica ledwo mogła oddychać. Gdy pośpiesznie oderwała głowę od piasku, na którym leżała, zdała sobie sprawę, że jest pobijana. Czuła delikatne ćmienie w wielu częściach ciała i już mogła być pewna, że znajdują się tam co najmniej brzydkie sińce. Leżała na plaży i nie… nie była tu sama.

Ilham
Chusta zsunęła się z jej głowy, odsłaniając włosy i zaplątując o ramiona. Gdy odruchowo przejechała po nich ręką poczuła, że są wilgotne i pełne drobnych ziarenek piasku. Zresztą, te same drobne ziarenka piasku czuła pod bosymi stopami. Leżała na plaży i nie… nie była tu sama.

Dominica & Ilham
Obudziły się leżąc nieopodal siebie. Dookoła nich znajdowały się jeszcze trzy sylwetki. Obcięty na łyso, barczysty mężczyzna w slipkach. Krótkowłosa, niziutka blondyneczka, w różowej koszuli nocnej. Niegdyś z pewnością elegancki jegomość, teraz w mokrym i wygniecionym garniturze, do którego nosił czarne, wiązane mokasyny. Żółto-siny kolor skóry całej trójki, a do tego brak jakiegokolwiek ruchu, świadczył o tym, że już się nie obudzą.
Okolica, w której się znajdowały, wydawała się za to nader spokojna. Wiatr wiał delikatnie, morskie fale szumiały w rytm jego podmuchów. Krajobraz po lewej stronie przedstawiał skalisty brzeg, a gdzieś tam, pośród skał, leżało coś, co z przypominało czarną walizkę. Po prawej stronie roztaczał się piękny widok, przywodzący na myśl zdjęcia z wakacji w tropikach. Morze, palmy, plaża… ale ta plaża zdecydowanie nie była pusta. Z daleka było widać coś, co przypominało leżące sylwetki. Czyżby kolejne trupy?


Karen
Głowa bolała jak cholera. Uniesienie jej wyżej, ponad piasek pchający się do ust i oczu, wcale nie pomogło. Wręcz przeciwnie. W dodatku Karen poczuła, jak jej prawa dłoń zapada się mocniej w piasek, a coś wrzyna się w jej nadgarstek. Całe szczęście był to tylko długopis… ten długopis, który kurczowo trzymała w dłoni, gdy… Ale teraz leżała na plaży.

Terry
Leżał na plecach. Zaraz po tym, gdy do jego świadomości doszła myśl, że już nie śpi, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo zaczyna piec go twarz. Pod wpływem morskiej wody i wystawienia na mocne światło słoneczne skóra wysuszyła się, a dokoła ust pojawiły się delikatne pęknięcia. W dodatku bolało go kolano. Nie był to jakiś mocny ból, świadczył jednak o tym, że musiał się w nie po prostu uderzyć…
I… chwila! Co stało się z jego prawym butem?

Aleksander
Sutanna zaplątała się o jego nogi tak mocno i niefortunnie, że pierwsze co zrobił, zamiast otrzepać twarz z piasku, próbował je odplątać. Koloratka na całe szczęście znajdowała się na miejscu i nie podduszała swojego właściciela. Było mu gorąco i wszystko go bolało. Sutanna była co prawda wilgotna, ale grzejące słońce zdążyło nagrzać czarny materiał. Bo w końcu kto w takim stroju zwykł opalać się na plaży, na której teraz leżał Aleksander?

Karen & Terry & Aleksander
Obudzili się niedaleko siebie. Dookoła nich nie znajdowały się żadne trupy… chyba. Paręnaście metrów od nich leżała bowiem jakaś drobna szatynka w kwiecistej sukience i wiązanych sandałkach. Z tej odległości ciężko było zauważyć, czy w ogóle się porusza, nie mówiąc już o oddychaniu. Chociaż kolor skóry wydawał się dość normalny.
Okolica, w której się znajdowali była nie tylko piękna, ale też nadzwyczajnie cicha i spokojna. Ot szum fal w rytm delikatnego wietrzyku. Po prawej nieskalany krajobraz egzotycznej plaży. Po lewej, hen, hen daleko, skalisty brzegi i… zaraz, chyba jakieś leżące sylwetki.

Morri 03-10-2016 12:00

Dominica szarpnęła za korale, czując jak się dusi. Sznur pękł, a kolorowe kulki rozsypały się w jej dekolt i piasek. Poderwała się do pozycji siedzącej, gorączkowo rozglądając wokół. Miała ochotę zwymiotować, pewnie od słonej wody, ale po chwili skupienia uczucie minęło. Bolał ją brzuch oraz inne liczne miejsca na całym ciele i nie był to przyjemny ból - na pewno nie efekt wieczornej przebieżki po pokładzie. Raczej czuła się tak, jakby ktoś mocno i bezlitośnie ją poobijał. Dziewczyna zauważyła, że bransoletki, które zwykle nosiła na prawej ręce zniknęły, a jej nadgarstek zdobiła za to mała ranka, która zsiniała wokół wystającej kostki. Nica westchnęła, odrywając wzrok od czubków swoich czarno-fioletowych adidasów i przeniosła spojrzenie na szafirowe wręcz fale wody, które próbowały polizać jej buty. Kolor tej wody na pewno nie pasował do wrześniowych odmętów Morza Północnego.
Żołądek znowu się zbuntował, a dziewczyna tym razem nie opanowała torsji. Przekręciła się jedynie na bok, wymiotując głównie wodą. Zdążyła jedynie odgarnąć nieco swoje włosy, które mokre, przykleiły się po prostu do jej nagiego ramienia i pleców.
- Boże - jęknęła cicho, odsuwając się w bok, byle dalej od efektów wymęczonego żołądka.
Poza piaskiem oraz wodą Dominica zarejestrowała również niewielkie wbite tu i ówdzie muszelki, mieniące się wszystkimi kolorami w promieniach słońca, a im wyżej podnosiła wzrok, tym bardziej zaczynała wątpić w trzeźwość swojego umysłu. Widziała palmy, najprawdziwsze palmy, co już w ogóle nie pasowało do jakiegokolwiek lądu, na którym mogli się znaleźć po rozbiciu się ich promu.
Bo, że się rozbili, nie miała żadnych wątpliwości. Pamiętała wyraźnie, że mniej więcej w połowie blanta ich statkiem szarpnęło, czemu towarzyszył ogromny huk, czy może trzask, a potem walnęła brzuchem w reling promu. Ledwo zdążyła się go złapać, obejmując gorączkowo palcami gładkie drewno i ściskając tak, jakby miało od tego zależeć jej życie. Ba, może właśnie zależało? Może właśnie dlatego, że wtedy zdążyła się złapać, była teraz tu… gdziekolwiek TU się nie znajdowało. Żyła. Chyba w tym momencie to właśnie ten fakt był najważniejszy. A skoro ona żyła, mogli przeżyć i inni.
Poderwała głowę, rozglądając się znacznie dokładniej i dalej, niż jej najbliższa “okolica”. Wokół leżały ciała. Co najmniej cztery, a przynajmniej tyle widziała na pierwszy rzut oka. Zacisnęła mocno powieki, jakby licząc, że kiedy znowu je otworzy, te straszne widoki znikną, ale oczywiście tak się nie stało. Parę kroków od niej leżało pierwsze, niewielkie ciało, należące do kobiety, która nie miała tyle szczęścia. Niewątpliwie była martwa. Dalej było dwóch mężczyzn, jednak im Nica naprawdę nie miała ochoty się już przyglądać. Westchnęła jedynie, mając nikłą nadzieję, że śmierć, która zebrała dzisiaj spore żniwo, była szybka.
Na skraju swojego pola widzenia zarejestrowała ruch. To ostatnie - czwarte ciało, poruszyło się. Dominica miała ochotę krzyknąć, bardziej z radości, niż z zaskoczenia, jednak z jej ust wyrwał się jedynie jęk. Podniosła się bardzo ostrożnie, otrzepując trochę zapiaszczone ubranie i wolnym krokiem, nieco kulejąc poszła w stronę poruszającej się osoby.

Kelly 03-10-2016 13:35

Dzień I - Terry - poranek i wspomnienia
 
Cieplutki błogostan powoli ogarniał całe, wymęczone ciało. Było słodko, miło i przyjemnie, tak fajnie, że aż dziwnie.
- Czyżbym się opalał? - mruknął sam do siebie poddany Brytyjskiej Królewskiej Mości Terry Boyton, otwierając oczy i robiąc głupią minę do pochylonego nad nim kolorowego słońca.
- Ciiii, ciiii! - odparło głośnym świstem, dziobate słońce, jakby zawiedzione, że ten leżący ktoś właśnie wstaje oraz pewnie nie da się dla zabawy dziobnąć w nos.
- Papuga? - mruknął pytająco do siebie Terry. - Co robi papuga w Niemczech? - były pracownik stacji benzynowej na ptakach znał się tyle, ile na kulturze Aborygenów, czyli wcale. Każde kolorowe upierzone coś, było papugą. - No dobra, ewentualnie w Danii, tam gdzie mieszkał szekspirowski Hamlet – dodał górnolotnie.
Wysilił skołatany umysł, ale póki co, przez myśli przelatywały mu jedynie jakieś wyrwane urywki. Prom, drink, nagły ryk z głośników, gwałtowny przechył i lody kakaowe na własnej koszulce, które podczas przechyłu wyskoczyły sąsiadowi z salaterki, za którymi popędziły wszystko szklanki, salaterki, butelki whisky. Fale uderzające z ogłuszającym łomotem o kadłub, skok przez trzaskające, blaszane drzwi nocnego baru, zdarzenie wewnątrz ciemniejącego korytarza, który oświetlały akurat wyłącznie lampy awaryjne, trzaski urywanych blach … - Zaraz, chyba tonęliśmy – przypominał sobie przez chwilę dramatyczne momenty. - Tak płynąłem w poszukiwaniu nowej nadziei ...

Ach! to ja wypłynąłem na morską głębinę
Szukać kraju, gdzie zorza fantastyczna wschodzi,
To ja, w zdanej na łaskę huraganów łodzi,
Wpośród światła błyskawic, w graniu gromów płynę
.[1]

Przypomniały mu się strofy wiersza.
- Ciii cri cri cri – ptak chyba nie potrafił docenić literackich inklinacji. Pewnie się obraził za nieokazanie mu odpowiedniego zainteresowania, tudzież nazwanie papugą, bowiem po wydaniu kilku niecierpliwych ćwirnięć, znacząco obrócił się i narżnął bobka tuż obok ucha Terry'ego Boytona. Następnie obdarzył leżącego człowieka klasycznie lekceważącym kłapnięciem dzioba i odleciał w stronę palm.
- Palm? Jakich, do jasnej, usmarkanej fuzji, palm? Tutaj nie ma żadnych palm. No dobra, jeszcze papuga mogła zwiać z zoo, albo z prywatnej hodowli, ale palmy? Palmy i papuga?
- I jeszcze słodkie bezchmurne niebo, jakie o tej porze raczej się nie zdarzało nad Morzem Północnym – podpowiedział mu jeszcze jakiś wredny chochlik wewnątrz skołatanych myśli. Do tego pięknie wschodzące słońce, prawdziwe, bez dzioba, które objawiło swą krasę, kiedy tylko papuga odleciała poplotkować. Problem tylko, iż widział je podwójnie. Papuga była jedna. Podniósł dłoń wstawiając sobie przed nos oraz zaczął liczyć palce. Zgadzało się. Pięć, więc kiego grzyba słońca były akurat dwa? Wspomniane fakty sprawiały, że najważniejszą sprawą stawało się nie pytanie dotyczące katastrofy, ale czego do jasnej ciasnej dosypali mu do tego drinku?
- Może to Arabowie? - przeleciało mu przez głowę atrakcyjne przypuszczenie, ale powoli odrzucił je. Nawet on się był przekonany, że arabskie komando z Afganistanu specjalnie przebyło kilka tysięcy mil, żeby dosypać mu do koktailu jakiegoś halucynogennego narkotyku.
- Kurde, może zwariowałem, albo leżę gdzieś po uderzeniu się w głowę, zaś to są moje dziwaczne fantasmagorie? - rzucił półgłosem, który przypominał jakieś mruczenie niedźwiedzia z próbą wyplucia tony waty wypełniającej usta. Tfu, miał wewnątrz ust jakieś świństwo przypominające wodorost wytytłany w piasku. Dlatego właśnie wyszło coś mniej więcej: Kufde, młozeeeee sfatjooooowaleeemmmm i reszta tym podobnie. Ale jednak od takiego założenia trudno zacząć jakieś racjonalne działanie. Leżąc oraz powoli nabierając siły, żeby rozejrzeć się wokoło.
- Aaa! - wyrwało mu się, zaś każda chwila przywracała nowe wspomnienia, póki nie ułożyły się w jedną wspólną całość. Burza, tak była burza. Ogromne, rozpryskujące girlandy piany fale, grające trąby morza, krzyk kogoś, kto wpadł za burtę. Inny starał mu się pomóc, jakiś pasażer z rudymi włosami. Tak, trudno było nie zapamiętać owej rudej czupryny, rozwianej wiatrem i spryskanej wodą, która to oblepiała całe oblicze, to falowała niczym chorągiew. Jemu także ktoś podał rękę próbując wciągnąć do łodzi. On z kolei złapał kogoś w szarozielonej podkoszulce z napisem w dziwnym języku „Kocham tylko mamę i Radio Zet” i tak dalej. Większość był nieubrana. Jakiś facet w pasiastych bokserkach, skarpetkach i wypłowiałej podkoszulce, któremu w połowie przerwano golenie. Po lewej stronie miał gładko, a po prawej śmieszne odrosty. Kobieta z ogórkową maseczką na twarzy, choć rzęsisty deszcz zmył już ogórki, pozostawiając wyłącznie placki zielonkawego kremu. Malutki chłopiec, który za nic nie chciał porzucić swojego misia większego niż on sam. Płakał przeraźliwie, darł się, wył i niemal sam skoczył do wody za zabawką, kiedy wreszcie jakiś mężczyzna wyrwał mu ją wrzucając za burtę, zaś jego samego do opuszczającej się już łodzi ratunkowej.

Wrzaski załogi mieszały się z głośnymi jękami i okrzykami pasażerów. Jednak wszelkie ludzkie odgłosy wydawały się niczym, wobec śpiewu gniewnej przyrody. Brzmiały słabiutko, jakby lękliwie wobec wszechogarniającego dudnienia sztormu.
- Do łodzi!
- Szybciej!
- Aaa, mojaaa ...
- Odsuń się!
- Na lewo, opuszczać żurawie!
- Ratunku, mojaaaa siostra tam zostałaaa!
- Dzieci! Pomóżcie dzieciom!
Przepychanka, szalona panika wzbudzająca najgorsze instynkty, wyłączająca umiejętność myślenia, która kierowała niemal wszystkimi. Zupełnie podobnie, jak pod ostrzałem granatników, kiedy dookoła rozrywały się pociski, miotając setki malutkich kuleczek pędzących niby ogniste girlandy metalowych iskier. Drobiazgi zlewające się w pędzący potok wyrwanych kadrów. Skok, na bok, but, kurtka, koło, łódź, lina ...

Wśród tego uciekającego tłumu był także Terry Boyton, posępny dosyć brunet średniego wzrostu. Podczas podróży chyba się nie wydawał uśmiechać, zamyślony, raczej odizolowany. Raczej nie bratał się z innymi pasażerami wspólnej kabiny. Trzymał się na boku, czasem mrucząc coś pod nosem. Osoby o wrażliwszym słuchu mogły zrozumieć w owych pomrukach rymowane wersy klasycznych wierszy. Widać, iż pasażer lubił poezję i może ciężko mu było znaleźć wspólny język z popijającymi ostrą wódę i rżnącymi niemal przez cały rejs w karty współmieszkańcami kabiny. Nawet zaprosili go na początku proponując wspólną zrzutę na parę butelek, ale gdy odmówił tłumacząc się wszczepionym esperalem, dali mu spokój, co najwyżej poklepując współczująco. Ubrany był w długie, solidne bojówki barwy khaki, dawne wojskowe WZ2010, których nadmiaru pozbywała się jakaś armia NATO. Dobra rzecz, Terry lubił je, gdyż były wygodne i niemal nie do zdarcia przy normalnym użytkowaniu. Do tego brązowy T-Shirt oraz zielona katana. Tą ostatnią stracił zresztą gdzieś po drodze i nie miał jej już na plaży. Pewnie wraz z niewielkim workiem marynarskim, służącym za podręczną walizkę, zostawił ją na leżance w kabinie przed pójściem do baru. Potem stanowczo nie było już szansy, żeby wrócić po cokolwiek. To idąc na czworakach, to prosto, to niemalże czołgając się po ścianach, wraz z innymi próbował dotrzeć w stronę szalup. Bardziej wyniesionym z wojska instynktem zachowywał resztki rozsądku oraz pozornego spokoju, które podpowiadały mu, gdzie się przytrzymać, kogo puścić, gdzie wreszcie można pozwolić sobie na chwilę wytchnienia. Sekundy przemieniały się w minuty pędząc na podobieństwo huraganowych fal. Czas, czas, potrzebny był czas, żeby się stąd wydostać. Kiedy wreszcie się udało …
- Uwaaaaagaaaa! Pęka lina żuraaa … - opuszczana łódź poleciała oderwana od przedniego żurawika gdzieś na dół. Dyndała niczym zabawka na jednej linie, raz po raz obijając się o burtę promu. Terry rzucił się jeszcze trzymając drugiej liny, tyle zdołał zapamiętać. Ten gwałtowny, rozpaczliwy rzut do jedynego pozostałego kabla. Następna już była plaża, palmy oraz papuga ...

Powoli podnosił się. Twarz trochę bolała, tudzież kolano, ale nie wydawało się to niczym poważnym. Mógł spokojnie je wyprostować. Widocznie przyrżnął w coś po drodze.
- Gdzie ja jestem? - wyszeptał rozglądając się dokładniej. - Gdzie mój but? - przeleciała mu stosunkowo głupia myśl, kiedy spojrzał na swoją stopę. - Gdzie nas rzucił ten sztorm? - wrócił do wątku głównego.
- Na piękną plażę, czy to wyspy, czy lądu stałego – odparł sam sobie. Teraz jeszcze nie był pewny, ale klimatem przypominała mu Karaiby, lub niezwykłe atole, oblepiane przez turystów. Jednak tutaj turystów nie było. Piasek, palmy, morze, wszystko pełne spokoju, bajecznych kolorów, jakiejś niesionej delikatnym powiewem świeżości ...

I widać jakby w plastycznym odlewie
Najdokładniejszy zarys tych wybrzeży,
O których żaden żeglarz w świecie nie wie,
Bo wyspa „znikąd“ jest i „nigdzie“ leży.

I widać wszystkie wybrzeża zakręty,
Ciche zatoki wśród wodnej rozchwieji
I ten najbardziej w morze wysunięty
Przylądek dobrej słonecznej nadziei
.[2]

Przeleciały przez jego niepewny umysł słowa wiersza. Dziwnie czysty i nieuchwytny zapach obcości ogarniał Brytyjczyka. Nie było też turystów, ale jednak byli jacyś ludzie.

Przypisy:
1. fragment wiersza Burza Jana Lechonia.
2. fragment wiersza Wyspa Henryka Zbierzchowskiego.

Vesca 03-10-2016 17:18

Dzień I - Karen - rozważania półprzytomnego umysłu
 
"... Victor wszedł do swego mieszkania. Przemoczony o suchej nitki, gdyż podczas biegania złapał go deszcz, zdjął buty i zostawił na wycieraczce. Chciał oderwać myśli. Cała ta sprawa z Florisem była dla niego niezwykle niepokojąca. Zwłaszcza że zbyt dobrze rozmawiało mu się z tym mężczyzną. Jako adwokat, nie mógł faworyzować żadnej ze stron... A jednak, zaczynał to robić. Zastanawiając się nad tym, poszedł po ręcznik i przebrać mokre ubrania. Włączył muzykę i zrobił sobie też herbaty, dodając do niej rumu. Co innego mogłoby go lepiej rozgrzać? Usiadł w salonie i zaczął przeglądać dokumenty i akta, które zostawił tu wcześniej w teczce. Deszcz przyjemnie bębnił w szybę, rozpraszając uwagę mężczyzny, który spojrzał na okna. Woda ściekała po nich strumieniami. Przyjemny, kojący, ale nieco melancholijny widok..."

Szum fal igrający z szelestem poruszanych wiatrem liści.
Świadomość posiadania ciała powróciła do panny Lane. Wraz z nią zaczęły pojawiać się kolejne odczucia... Najpierw odczucie ociężałości. Karen wydawało się, że wszystkie jej mięśnie są przemęczone, zupełnie jakby zeszłego dnia bardzo ciężko ćwiczyła.
Jednocześnie poczuła, że oczy ją pieką i że w ustach ma piasek. Powoli podniosła głowę i wypluła go. Zmuszenie karku do poruszenia, zaraz przyciągnęło za sobą nieprzyjemny ból głowy. Leżała chwilę, próbując zorientować się w sytuacji. Powoli otworzyła oczy i zamrugała. Łzy wypłukały resztki wody morskiej, które to zapewne odpowiadały za to nieprzyjemne pieczenie. Oddychała. Było jej nieco niedobrze, ale żyła... No właśnie! Co się u diabła stało?!
Rudowłosa powróciła myślą do swojej podróży. Udawała się promem do Niemiec... Tak. To było pewne... Była u rodziny w Irlandii... To też było pewne. Co się stało...
W jej wyobraźni zaczęły pojawiać się obrazy, niczym sceny filmowe. Pamiętała, że nie mogła spać i że myślała nad treścią kolejnego rozdziału swojej książki. Na głównym pokładzie, doskonale było widać jak pogoda nagle się zmieniła. Pamiętała doskonale, jak przyglądała się groźnej, czarnej toni, wzburzonego morza, którego fale stawały się coraz mniej przychylne promowi.
Pamiętała jak zaczęła się martwić o swój dobytek i materiały pisarskie, które zostały w jej pojedynczej kajucie. Preferowała tak podróżować, zwłaszcza jeśli któryś z pasażerów rozpoznałby jej nazwisko jako autorki paru dobrych bestsellerów. Już i tak kilka osób rozpoznało ją na tym promie. A ona potrzebowała spokoju, by pracować. Deszcz zaczął siec, ale promem zaczęło na tyle niebezpiecznie kołysać, że Karen nie zdołała dostać się do wejścia do pomieszczenia restauracji. Uwięziona na pokładzie, dopadła do jakichś skrzyń, które zabezpieczone były siatkami i tam wczepiła się w nie, jak przerażony Mruczek pazurami w zasłonki Ciotki Amelii, gdy Burek postanowił go pogonić po całym salonie...
Widziała jak załoga promu biega, jak zaczynają przygotowywać szalupy. Widziała ludzi wylewających się na pokład w popłochu. I choć ręce jej skostniały z zimna, puściła się tych sieci i próbowała dostać na jedną z szalup. Wszystkim bujało, ludzie krzyczeli. Karen czuła strach, ale i pewnego rodzaju podekscytowanie. W pewnym momencie rozejrzała się półprzytomnie po deku, po twarzach otaczających ją ludzi. Żaden film czegoś takiego nigdy nie odda tak doskonale. A ona miała to przed sobą. Była częścią tej paniki. Łowiła to doświadczenie i choć było to porażające, chciała wyciągnąć z niego jak najwięcej.
Była szalona? Nie. Po prostu miała talent do odnajdywania natchnienia we wszystkim.
Znalazła się w jednej z szalup. Jednakże, coś poszło poważnie nie tak. Potężna fala - piękny, zatrważający, wodny moloch potężnie chlusnęła na małą łódkę ratunkową. Tony wody przetoczyły się, szarpiąc nią na linach, a potem uderzając w bok promu. Szalupą szarpnęło i następne co Karen pamiętała, to ciemność. Wiedziała, że jest pod wodą, czuła ją pod palcami, w ustach i w oczach. Szarpała się z nią. Na szczęście statek dawał jakieś światło, widziała gdzie była góra, więc próbowała się wydostać na powierzchnię wody, ale za każdym razem, gdy była już blisko, kolejna fala zalewała ją. Karen nie była dobrą pływaczką. Szarpała się z falami, walcząc o swoje życie i próbując wydrzeć je żywiołowi z łap, w końcu się zmęczyła. Ogarnął nią strach o to, że to koniec.
"No co ty Karen. Samoloty to najbezpieczniejszy i najwygodniejszy środek transportu! Dajże spokój..."
Odzywał się w głowie głos jej siostry. A ona przeklęła się za to, że po prostu boi się latać. Ogarnięta przez chłód i ciemność, zatraciła się w odczuciu... I to było ostatnie co pamiętała.

Dreszcze na te wspomnienia wstrząsnęły jej ciałem. Teraz jednak nie było jej zimno. Odnotowała zaskakujące gorąco i te spokojne dźwięki. Jakby była w ciepłych krajach. To jej nie pasowało.
Czy ona umarła, a to miał być jej raj? To skąd to wrażenie, że jest naprawdę zmęczona? Przecież w zaświatach chyba się nie czuje zmęczenia, czyż nie? A może wywaliło ją do jakiegoś innego świata?
Zaczęła sobie już bujać w obłokach i poderwała się dość szybko...

sunellica 03-10-2016 18:05

Dzień I - Przebudzenie
 

Pokład samolotu był prawie całkowicie spowity w ciemnościach. Jedynie kilka foteli tkwiło w złotej aureoli światła lampek wiszących nad fotelami pasażerów. Starsza kobieta w białym hijabie - chuście okrywającej jej włosy i ramiona, czytała zachodnie czasopismo kulinarne przez grube szkła starych okularów. Kilka siwych kosmyków włosów, wyśliznęło się spod szczelnego okrycia, lecz czytelniczka nie zwracała na nie w tej chwili uwagi. Polski gulasz wyglądał nad wyraz smakowicie i ta koniecznie chciała się dowiedzieć z czego i jak był zrobiony.
Siwiejący biurokrata w garniturze, trzymał w dłoniach Święty Koran, czytając, chyba od początku lotu, jego wersety linijka po linijce. Pot roszący jego zatroskane czoło oraz drżące w zdenerwowaniu członki, świadczyły o tym jak bardzo bał się latania.
Siedząca przy wyjściu awaryjnym młoda, dwudziestoletnia dziewczyna słuchała słabej jakości nagrania ckliwych piosenek bollywoodzkich. Jej grube i gęste włosy, koloru gorzkiej czekolady, również skrywała chusta. Była ona jednak kolorowa i wzorzysta, dodająca uroku i przykuwała uwagę. Patrząc na jej pogodną i zrelaksowaną twarz, nikt by się nie spodziewał, że był to jej pierwszy lot samolotem. Ba! Pierwszy wyjazd za granicę. Całkowicie samodzielny, gdyż jej opiekunowie zostali w kraju, daleko, daleko za nią... w Iranie.
Młoda Ilham była pełna nadziei. Leciała do Anglii na studia. Leciała spełnić swoje marzenie. Leciała samotnie wprost w paszczę lwa jakim jawił jej się obcy, zachodni świat… taki inny, taki egzotyczny, taki ekscytujący.

***

Ilham otworzyła napuchnięte i szczypiące oczy, przerywając ostatecznie sen, który nawiedził jej zgnębiony umysł. W ustach czuła mdły i słodkawy posmak morskiej soli, a między zębami zazgrzytały drobinki kwarcu.
Wspomnienia z przebytej nocy powróciły nagłą falą w tym samym momencie, gdy Iranka dostrzegła żółto siną klatkę piersiową barczystego mężczyzny.

Unosząc lekko głowę rozejrzała się dookoła, po czym opadła z powrotem na piasek. Żyła. Al-hamdu lillah! - Bogu niech będą dzięki!
Była na plaży, w mokrej, błękitnej, flanelowej piżamie ze znaczkiem Ravenclawu, którą kupiła w Primarku na wyprzedaży. Czerwony szal z pashminy, teraz był brązowy i skutecznie blokował jej ruchy rąk… nie wspominając o potarganym warkoczu włosów sięgającym jej do pasa, który niczym podstępny wąż owinął się wokół jej szyi dusząc zmęczone ciało.
Żyła!
Odpychając się rękoma od piasku, przeniosła się na czworaka po czym ostrożnie usiadła, zapatrując się na palmy. Orientowała się, że w Niemczech planuje trochę inny klimat niż w Anglii, ale… nie sądziła, że był między oboma krajami aż taki przestrzał…

Zanim jednak jej umysł mógł zakwestionować to co widziała czy zanim wpadła na pomysł poszukania podobnych jej rozbitków, którzy przeżyli straszliwą katastrofę. Usłyszała ciche kroki i głos…

Kerm 04-10-2016 21:16

I nastał poranek - dzień pierwszy (Axel spotyka Dafne)
 
Plaża, dzika plaża...
Axel w swym życiu widział już kilka tropikalnych plaż, które wyglądały, jakby nigdy nie stanęła na nich noga człowieka. W końcu podróżował od czasu do czasu w różne, mniej czy bardziej odludne miejsca.
Problem jednak na tym polegał, iż ostatnimi czasy Axel nie planował żadnego wyjazdu w dzikie, ciepłe na dodatek, plaże. Wprost przeciwnie - podążał w sam środek liczącego sporo mieszkańców, na dodatek dość oddalonego od morza, miasta...

Usiadł gwałtownie, gdy powracająca pamięć podsunęła mu obrazy przechylającego się coraz bardziej promu, wybiegających z kajut ludzi, bardziej czy mniej ubranych. Raczej mniej.
On sam był niewiele lepszy - zdążył wciągnąć spodnie, zanim wyszedł na korytarz, usiłując się dowiedzieć, co się dzieje. Ale co było potem? Nie miał pojęcia. Czarna plama i tyle.
Co się stało później? Dlaczego nie znalazł się na dnie Morza Północnego, albo - przy szczęściu większym, niż potrzeba by wygrać główny los na krajowej loterii - na brzegu tego morza, trafił na miejsce, które przypominało tropikalny raj? Na dodatek w towarzystwie dwóch nieszczęśniczek, dla których los nie był aż tak łaskawy?

Zerwał się na równe nogi gdy spostrzegł, że przynajmniej w połowie jego podejrzenia są błędne.
Zatrzymał się na moment przy brunetce - tylko po to, by się upewnić, że w tym przypadku jednak się nie mylił. Dziewczyna nie żyła i to od dawna. Najlepszy nawet lekarz nic by w tym wypadku nie poradził.

Zrobił szybkie dwa kroki i przyklęknął przy drugiej dziewczynie. Odsunął włosy z twarzy i chwycił za rękę, chcąc sprawdzić puls.


Puls jak najbardziej był. Dziewczyny w dodatku wcale nie było trzeba przywracać do życia. Mozolnie zaczęła otwierać zielone oczy. Pozostawiając je pół przymrużone z niedowierzaniem spoglądać na Axela.
- Dzień dobry - powiedział Axel, po czym odsunął się odrobinę. - Jestem Axel - przedstawił się. - Nic ci nie jest? Jesteś cała i zdrowa?
Dziewczyna milczała przez kilka uderzeń serca pośpiesznie rozglądając się po otoczeniu nim znów skupiła wzrok na rozmówcy. Przez te kilka chwil Axel po pierwsze mógł zauważyć, że to była naprawdę ładna dziewczyna, po drugie prócz białego jeszcze wpół wilgotnego podkoszulka i białych spodenek miała na sobie tylko srebrny łańcuszek. Musiał być zwieńczony jakimś ciężkim medalikiem, który zanurzył się między jej piersiami.
- Witam - odezwała się - nic mi nie jest, dziękuję. Mam na imię Dafne. - Axel nie zwrócił uwagi w jakim języku mówi dziewczyna. Zrozumiał doskonale to co powiedziała. Być może to niezwrócenie uwagi na ów fakt było spowodowane jej głosem. Był to bowiem wyjątkowo piękny głos o niezwykłej przyjemnej dla ucha barwie. - Tylko… - Dafne pokiwała na boki głową i jeszcze raz odwróciła wzrok na okolicę.
Axel czym prędzej odsunął na bok myśli, spowodowane tym, że dziewczyna wyglądała jakby niedawno brała udział w konkursie na mis mokrego podkoszulka. Nie dało się ukryć, że mógł trafić dużo, dużo gorzej... ale nie miał zwyczaju rzucać się na ledwo poznane dziewczyny, nawet jeśli dopiero co uniknął śmierci.
- Pamiętasz cokolwiek? - spytał. - Płynęłaś promem Seaways?
Rzucił okiem na biust dziewczyny, po czym ponownie przeniósł wzrok na jej twarz.
Dafne zaczęła nieśpiesznie siadać, w czym Axel spiesznie pomógł, służąc pomocną dłonią. Z której ta oczywiście skorzystała obdarzając do tego chłopaka serdecznym uśmiechem.
- Tak, płynęłam tym promem. Ale… tonęłam i nie mam pojęcia jakim cudem… - dziewczyna urwała, gdy jej wzrok wychwycił trupa kilka kroków od nich.
- Ja też nie wiem, jakim cudem tu trafiliśmy, ani nawet gdzie jesteśmy - przyznał się Axel. - Na szczęście jest ciepło... A dla niej nic nie możemy zrobić - powiedział z żalem.
- Chyba powinniśmy się rozejrzeć po okolicy. - Spojrzał w stronę drzew. - Może tam jest jakaś woda. Później tu wrócimy - zaproponował.
Dziewczyna skinęła głową.
- Brzmi rozsądnie - powiedziała cicho - bo nie możemy jej tu tak po prostu zostawić. - I już zanosiło się na to, że chce wstać gdy nagle obydwoje usłyszeli przeraźliwy krzyk kobiety, brzmiący niczym syrena alarmowa, ostrzegając przed nalotem, dobiegający z ich prawej strony zza skał. Dafne zamarła na ten krótki moment.
- Może ktoś jeszcze przeżył? - powiedział Axel. - Musimy sprawdzić, czy ktoś jej nie napadł.
W bajkach taki wrzask oznaczałby zapewne napad bandytów na niewinną dziewicę, lub też stanowiłby przynętę na naiwnych podróżnych o zbyt dobrych sercach, ale to raczej nie wyglądało na typową bajkę.
- Chodźmy. - Podał Dafne rękę. Oczywiście nie musieli kroczyć rączkę w rączkę, niczym para zakochanych, ale zawsze było trochę milej mieć kogoś obok siebie, w obcym kraju.
Dafne odwzajemniła gest podając swoją dłoń chłopakowi i dodając do tego kolejny uśmiech.
- Może ktoś przeżył i obudził się sam. - Dziewczyna wskazała głową trupa dziewczyny. - Albo właśnie nie do końca sam… - dodała z lekkim przerażeniem i niesmakiem, jakby nie życzyła nikomu obudzić się pośród samych trupów. - Gdziekolwiek jesteśmy…
Lepszy stos trupów, niż gwałciciel czy żądny krwi zwierzak, pomyślał Axel, jednak nie podzielił się tą myślą z Dafne.
- Może to była mysz - spróbował zażartować.
Dziewczyna uśmiechnęła się, więc żart najwyraźniej podziałał.
- Gdybym to ja spotkała mysz, spróbowałabym ją złapać na śniadanie, a nie przestraszyć. - Dafne która wydawała się osobą delikatną, łapiąca na przekąskę mysz, to była ciekawa myśl.
- Śniadanie, powiadasz? - Axel spojrzał na swą towarzyszkę, która wyglądała, nie da się ukryć, całkiem apetycznie. - Sprawdzimy zatem, co się tam stało, a potem rozejrzymy się za czymś, co można będzie zjeść... na surowo.
Rudowłosa bez słowa wskazała wolną dłonią skupisko palm kokosowych, rosnących między mniejszymi i większymi drzewami liściastymi.
- Próbowałaś kiedyś otwierać orzech kokosowy? - zapytał Axel. Nie chciał nawet wspominać o tym, że czasami, by taki orzech zdobyć, trzeba się wspiąć na dochodzące do trzydziestu metrów drzewo. - Ale poza tym masz rację.
- O, popatrz, co nam los zesłał - zmienił temat. I nie miał na myśli dwójki dziewcząt, z których z pewnością jedna była źródłem wcześniejszego wrzasku, tylko walizkę, którą morze łaskawie wyrzuciło na brzeg.
- Łał! - powiedziała z entuzjazmem i uniesionym głosem Dafne. Po chwili jednak entuzjazm nieco opadł. - Ciekawe co jest w środku… wiem, że śpieszymy się bo ktoś krzyczał, ale może chociaż wyciągnijmy ją bardziej na brzeg, co ty na to? - Dziewczyna wbiła spojrzenie w Axela.
- Żyją, są całe - odparł zagadnięty. - Najwyżej spotkanie się opóźni o parę chwil. Zabierzemy walizkę i wspólnie się zapoznamy z naszym znaleziskiem - zaproponował.
Miał nadzieję, że Dafne nie będzie miała nic przeciwko temu.
Dziewczyna zastanawiała się chwilę nim w odpowiedzi skinęła głową. Spojrzała jeszcze na sylwetki dziewczyn, z których jedna wydawała się klęczeć na piasku, nim obydwoje skierowali się w stronę walizki.
Dojście do niej nie należało do prostych, gdyż tu brzeg był skalisty. Dafne mocniej ścisnęła dłoń Axela gdy jej bose stopy spotkały się z pierwszymi skałkami, ale nie zamarudziła. Nie wyglądało też na to, że ma zamiar zatrzymać się i pozwolić mu iść samemu.
Teraz, gdy byli bliżej widać było, że walizka była faktycznie czarna, solidna i na kółkach. Miała spore gabaryty. Gdyby lecieli samolotem a nie płynęli promem, musiałaby zostać nadana na bagaż.


- Suknia balowa i elegancka, damska bielizna - zawyrokował Axel. Był przekonany, że 'dar od boga mórz' będzie zawierać same nieprzydatne rzeczy... Zdecydowanie wolałby skrzynkę z napisem 'mały majsterkowicz'. No, niekoniecznie 'mały'.
Po przebyciu, jak się wydawało wielu dość bolesnych kroków byli już dwa kroki od walizki gdy Axel poczuł jak jego stopa osuwa się lekko po skale by zatrzymać się na drugiej. Nic mu nie było, ale pod stopą poczuł (a nie było to miłe uczucie) i również usłyszał, że coś zdeptał. Po podniesieniu jej w górę dostrzegł zdeptaną ostrygę.
- Oszszsz... Trochę octu i mamy śniadanko - powiedział, ciesząc się, że nie poharatał sobie nogi. - Albo zaczątek kolii z pereł. Lubisz perły?
Dafne skinęła krótko głową. Na twarzy miała uśmiech i wyglądała z nim na lekko rozbawioną.
- Perły owszem, pięknie zdobią kobiety. Ale te morskie zwierzątka… wolę liczyć na kokosy. - Dziewczyna zmarszczyła czoło, jakby w obawie, że ktoś zaraz zacznie wciskać jej do ust owoce morza.
- W takim razie poszukiwanie pereł zostawimy na później - zaproponował Axel. - A teraz zamiast szukać skarbów morza sprawdzimy, czy uda się nam dobrać do zawartości walizki. Dwa kroki i będziemy bogaci - zażartował.
- Bielizna damska, bielizna damska… proszę… - powiedziała żartobliwym tonem Dafne, gdy stanęli już przed walizką.
Zestaw do tańca brzucha, pomyślał Axel, który lubił, gdy zgrabne dziewczyny chodziły bez bielizny.
Chwycił za rączkę walizki i spróbował walizę wyciągnąć spomiędzy skał, wśród których utkwiła. Przy drugim pociągnięciu jego prężnych mięśni i wcześniejszej próbie poluzowania jej lekko w prawo i w lewo, zamiast bezmyślnego ciągnięcia w górę, ustąpiła. A więc, mieli walizkę pełną skarbów.
- Otwieramy teraz, czy na piasku? - zapytała nieco niecierpliwym tonem Dafne.
- Na piasku... - odparł Axel, po chwili namysłu. Był tak samo ciekaw, jak dziewczyna, co jest w środku, ale gdyby tam były jakieś drobiazgi, to wydłubywanie ich spomiędzy skał zajęłoby parę godzin. - Za minutę będziemy wiedzieć - zapewnił.

Może nie minutę, ale dwie lub trzy później Dafne, Axel i walizka znaleźli się na bezpiecznej - tej piaszczystej - części brzegu. Dziewczyna usiadła na piasku czekając cierpliwie aż jej towarzysz poczyni honory.
- Otwieraj - zaproponował Axel. - Może dopisze ci szczęście.
Obrócił walizkę tak, by zamek znalazł się przed dziewczyną.
Dafne skinęła głową po czym położyła ręce na zamku.
- Tudum, tudum… - powiedziała z uśmiechem patrząc na Axela i dopiero po tym zaczęła go otwierać. Nieśpiesznie jedną i drugą część, aż w końcu wieczko walizki było gotowe by je unieść i odkryć jej zawartość. Dafne złapała głęboki oddech i otworzyła.
Pierwszym co rzuciło się w oczy była różowa pupa pluszowego prosiaczka dobrze znanego każdemu z bajki Disneya. Obok niego po drugiej stornie walizki walały się rozsypane paczki śmiejżelków kwaśnych. Pod misiem i żelkami zaś widać było zestawy kolorowych ubranek ewidentnie dla niemowlaka. Różowe, a więc dla dziewczynki. Pocieszająca w tym wszystkim była wystająca pomiędzy kupką ciuchów po prawej stronie i po lewej plastikowa butelka ze smoczkiem. Być może było tu takich więcej…
- To raczej się na na wiele nie zda... - Axel westchnął. Chwycił garść ciuchów i podniósł, w nadziei, że na samym dnie walizki znajdzie się coś przydatnego. - Poczęstujesz się żelkiem?
Na samym dnie w miejscu gdzie Axel podniósł garść ciuchów znajdowała się grzechotka, zapewne gryzak w kształcie żyrafy. Poruszona lekko zagrzechotała.
- Dobrze, że nie grzechotnik... mruknął Axel, zdecydowanie rozczarowany zawartością walizki. - Na co niby ma się to nam przydać? Może sprawdzisz do końca i jednak trafisz na jakiś skarb?
Dafne wywaliła z walizki na piasek paczki śmiejżelków. Ujęła w dłonie prosiaczka i chyba nie wiedząc co z nim zrobić umieściła go na kolanach Axela z lekkim uśmiechem.
- Przerzućmy szybko trochę rzeczy na wieczko torby i sprawdźmy… albo, zostawmy to na później. Podejrzewam, że będzie na to jeszcze sporo czasu. Jak uważasz?
- Wrzuć na wieko. Przynajmniej nie będzie nas zżerać ciekawość - odparł Axel. Ani nie będziemy żywić złudnej nadziei, dodał w myślach.
Dafne zaczęła więc wrzucać powoli rzeczy na wieczko. Było wśród nich wiele ubranek dziecięcych, body, śpiochy, pajace, czapeczki, buciki. Uwagę mógł przykuć ręcznik z kapturkiem przedstawiającym tygryska, czy trzy sztuki kocyka muślinowego. Gdy Dafne przerzucała ten ostatni wypadł z niego szampon, płyn do kąpieli i oliwka - oczywiście wszystko dla dzieci.
- Los to sadysta i złośliwiec - rzucił Axel. - Ale jeśli znajdziemy wannę, to będzie jak znalazł.
Dziewczyna uśmiechnęła się rozbawiona komentarzem odnośnie losu. Z tym uśmiechem kontynuowała wywalanie zawartości walizki na jej wieczko. Kolejne ciuszki, trzy sztuki plastikowych butelek ze smoczkami.
- To może się przydać, jeśli znajdziemy wodę będzie jak zabrać trochę ze sobą - powiedziała po czym ułożyła je na uprzednio położonym na piasku ręczniczku z tygryskiem.
- Taki mini-ręczniczek nie zda się na wiele, ale na bezrybiu... Najwyżej wyprujemy nitki i upleciemy linkę, a potem zaczniemy łowić ryby - błysnął pomysłem Axel. - To już wszystko? - spytał.
- Jest jeszcze nieco więcej grzechotek… i kilka ciuszków więcej - odparła Dafne. Zaczęła umieszczać rzeczy na powrót w walizce.
- Chyba nie ma żadnych kieszonek? - zapytała przy tej czynności. - A może… była jedna większa z przodu?
- Nawet dwie... - odparł. - Oby nie pieluszki. - Uśmiechnął się.
Upchał ostatnie drobiazgi do walizki, po czym zamknął wieko.
- Dla ciebie mniejsza, dla mnie większa - zaproponował.
- Niech będzie. Ty pierwszy - zaproponowała rudowłosa wskazując na dużą kieszonkę od walizki.
Axel rozpiął zamek i otworzył kieszonkę, której zawartość była nieco zaskakująca w zestawieniu z tym, co znajdowało się w walizce.
- Czyżby mała była na najlepszej drodze do zostania nałogowcem? - Pokręcił głową, widząc wilgotną, napoczętą paczkę niebieskich LM, którym towarzyszyła zapaliczka i zapas benzyny.
- Tak, najwyraźniej tak - odparła Dafne ze śmiertelnie poważną miną, zupełnie jakby popierała zdanie Axela. - Ale to… - wskazała zapalniczkę i zapas benzyny - raczej działa na naszą korzyść.
- No to teraz ty. I trzymam kciuki - powiedział Axel.
Dziewczyna skinęła głową, po czym otworzyła małą kieszonkę i zanurzyła w niej dłoń. Przez chwilę było widać jak przesuwa ją po wnętrzu.
- Niee… ooo, coś jest - odparła zaskoczona. Widocznie było to coś małego. Gdy wyciągnęła dłoń z walizki mieściło się całkowicie w niej. Dopiero gdy ją otworzyła dało się zauważyć malutkie opakowanie kropelek “Spokojna Noc, preparat ułatwiający zasypianie dla dzieci i niemowląt”.
- Idealny zestaw pod hasłem "Czego nie trzeba zabierać na survival". - Axel pokręcił głową. Schował zapalniczkę i benzynę, a papierosy rzucił na piasek.
- Nie palisz, prawda? - spytał, nieco poniewczasie.
- No coś ty - odparła takim tonem jakby było to całkowicie oczywiste. - Śpiewam - wytłumaczyła gdy zdała sobie sprawę, że nie musiałoby to być wcale oczywiste.
- Estrada czy opera? - zainteresował się Axel. Pozamykał wszystkie zamki i wstał, po czym podał rękę Dafne. - Idziemy się przywitać?
- Opera. Wiem, niektórzy uważają, że to nudne… - Wzruszyła ramionami. Nie wyglądała jakby specjalnie była przejęta faktem, że ktoś może uznawać to za nudne. Chociaż z drugiej strony, po co by o tym wspominała?
- Chodźmy. Cieszę się, że znaleźliśmy chociaż jedną przydatną rzecz.
- A w czym cię można usłyszeć? - Axel podjął temat opery, gdy ręka w rękę szli w stronę kobiet.
Dafne uśmiechnęła się serdecznie patrząc na Axela.
- Naprawdę interesuje cie to? - zapytała zaciekawiona. - Mam dość bogaty repertuar… mogłabym długo wymieniać. Ale mogę ci powiedzieć co lubię najbardziej.
- Opowiadaj - poprosił Axel. - Fakt, że przy moim trybie życia nie miałem zbyt wiele czasu na operę, ale to nie znaczy, że nie potrafię docenić dobrego wykonania. Chociaż przyznam się, że bardziej wolę operetki. - Z pewną skruchą spojrzał na Dafne.
- Nie szkodzi. Każdy lubi coś innego. Moja ulubiona opera to Orfeusz i Eurydyka - odparła z pewnym zachwytem. - Może znasz ten mit…? Skomponowana przez Glucka. - Spojrzała pytająco na towarzysza.
- Orfeusz odwiedza Hadesa i śpiewem przekonuje boga zmarłych, żeby ten oddał mu Eurydykę, która zmarła, bo... ukąsiła ją żmija? - Tego ostatniego nie był pewien. - Źle się to kończy - dodał. - Co nie odbiera mitowi uroku - podkreślił.
- To prawda. Nie wszystko i nie zawsze musi się pięknie kończyć. Czasami ważne jest to co jest pomiędzy. - Dafne wskazała dłonią sylwetki przed nimi. - Mam przeczucie, że znalazło się tu więcej nieszczęśników.
- I dlatego należy się cieszyć każdą chwilą - zgodził się z nią Axel.
- Dzień dobry! - podniósł głos, by zwrócić na Dafne i siebie uwagę dziewczyn, z których jedna była odziana w dres, a druga była w piżamie.

sunellica 05-10-2016 19:55

Dzień I - Ilham i Dominica cz. 1
 
Dominice udało się dojść do dziewczyny, która siedziała zdezorientowana na piasku.
- Wszystko okej? - zaczęła, kucając obok.
Ilham drgnęła, odwracając twarz w kierunku kobiety. Po szeroko otwartych, błyszczących oczach, sądzić można było, iż jeszcze nie do końca uporała się z wydarzeniami ostatnich godzin.
- Jestem cała. - Cichy głos wydobył się z popękanych od słonej wody warg. Mówiła z silnym, arabskim akcentem. Mówiła jednak płynnie i pewnie. - Nic ci nie jest?
Ilham dosłownie nie zwróciła uwagi w jakim języku zadała pytanie Dominica. Zrozumiała i odpowiedziała, a Dominika nawet nie zwróciła uwagi na akcent, a co dopiero na język. Zrozumiała przecież co mówiła do niej Ilham.
- Nie, chyba nie. Jakieś otarcia - pokazała dziewczynie swój nadgarstek - i może kilka siniaków. Poza tym zgubiłam czapkę i bluzę. - Dodała nieco smutniej, wzruszając ramionami i palcem wskazując na swój cienki top. - A ty? Dasz radę wstać? Trzeba by sprawdzić, czy jesteśmy tu tylko we dwie, czy może znajdziemy jeszcze kogoś.
Dziewczyna w piżamie pokiwała głową, odwiązując warkocz, który schnąc na słońcu był niczym zaciskający się powróz.
- Może… może zaczekajmy na ekipę ratunkową? - przebąknęła wstając niepewnie na równe nogi. Bose stopy zatopiły się w ciepłym piasku, prawdopodobnie prywatnej plaży jakiegoś bogatego Niemca. Rozkładając i otrzepując z wody chustę, rozejrzała się wokoło, czując jak pot zaczyna rosić jej czoło. Było gorąco… bardzo gorąco. Wprawdzie była przyzwyczajona do takich temperatur, ale czy w Europie nie był przypadkiem bardziej umiarkowany klimat?
Mimowolnie Ilham zadarła głowę, spoglądając na słońce.
Dwie rozżarzone gwiazdy, niczym ślepia piekielnego potwora, wpatrywały się w nią na samym środku błękitnego nieboskłonu. Dziewczyna zmrużyła oczy, przez kilka sekund wytrzymując bijący od nich blask, a potem jej mózg jakby zaskoczył.
Zlękniona Iranka spojrzała na swoją rozmówczynię, następnie na palmy, na trupy, i ponownie na kobietę przed sobą.
Ona nie była w Niemczech… nie była nawet w Europie… trafiła do PIEKŁA. Przerażona chwyciła się za włosy, cofając się od Dominici, a krzyk jaki wydobył się z jej ust był niczym syrena alarmowa ostrzegająca przed nalotem.
Nica zaskoczona cofnęła się o krok. Jej towarzyszka niedoli należała chyba do tej grupy ludzi, która ciężko znosiła grozę, kiedy takowa spadała na człowieka.
- Spokojnie, hej, młoda, spokojnie - zaczęła, podchodząc delikatnie do dziewczyny, i próbując pogłaskać ją po ramieniu. - Mam na imię Dominica, a ty?! - Miała nadzieję, że przekrzyczy nieznajomą i przykuje jej uwagę swoja… no właśnie czym? Próbą bycia normalnym w nienormalnej sytuacji? Tak, chyba jakąś opcję trzeba było wybrać. A Nica wiedziała, że na pewno nie da się zamknąć w wariatkowie po tym, jak służby, które niewątpliwie już dawno wiedzą o katastrofie i ich szukają, tu dotrą. Wróci po prostu normalnie do domu, licząc na sowite odszkodowanie od armatora całej tej… przeprawy.
Ilham zaświszczało w gardle, gdy pozbyła się całej zawartości powietrza w płucach, a opuchnięta krtań z trudem otworzyła się po kolejną dawkę tlenu. Z napuchniętych i czerwonych oczu popłynęły rzęsiste łzy, a sama sylwetka dziewczyny zwiotczała, zgarbiła się i upadła na piach w geście całkowitego poddania i zrezygnowania.
Wiedziała, że grzeszyła w swoim życiu, czasem mniej… czasem bardziej. Była jednak przykładną muzułmanką. Modliła się pięć razy w ciągu dnia, pościła w Ramadan, dawała jałmużnę, co piątek chodziła do meczetu. Planowała pielgrzymkę do Mekki… I WSZYSTKO NA MARNE! BYŁA W PIEKLE! Jej dusza została potępiona na wieczność.

Ze zwieszoną głową, szlochała niczym opuszczone dziecko, owijając się zapiaszczoną chustą, jakby miała ją przed czymkolwiek obronić. Drżącym palcem wskazała rozmówczyni na niebo, rezygnując z dalszej konwersacji.
Nica nie zrobiła nic, kiedy nieznajoma wysunęła się spod jej palców i padła na piasek. A w zasadzie nie zrobiła nic, żeby ją powstrzymać, bo w tym samym momencie jednak po raz kolejny pokręciła głową i przewróciła oczami. Świetnie, psychicznie komuś odbija jeszcze nawet nie dobrą dobę po katastrofie. A co będzie potem? Uniosła jednak głowę, podążając za palcem leżącej i spojrzała w niebo.
Widok mógłby być przyjemny, soczyście niebieskie niebo, gdzieś w oddali mały, pierzasty baranek białej chmurki, wszystko sugerujące znakomitą pogodę, która mogłaby sugerować łatwiejsze przetrwanie… Jednak dwie kule słońca obecne na niebie nie były normalne. Słońca były blisko siebie. Jedno z nich świeciło bardzo jasno i przypominało w zupełności słońce jakie znała Nicka. Drugie było oddalone od pierwszego na oko o dwa razy wielkość pierwszego. Nie po linii prostej, a nieco niżej. Świeciło bardziej bladym, zimnym światłem.
- Uszkodziłam sobie wzrok - zadecydowała, oznajmiając to głośno, przecież to musiało być proste i oczywiste.
Dziewczyna u jej stóp przeszła z płaczu w gorliwe modły, szarpiące jej ciałem podczas rytmicznego bujania się w przód i w tył. Najwyraźniej była zbyt przerażona owym zjawiskiem, by aktualnie jako tako, czy nawet w ogóle, funkcjonować.

Morri 06-10-2016 08:28

Ilham i Dominica cz. 2
 
Dominica westchnęła.
- Dobrze mała, musisz mi wybaczyć - po czym podeszła do dziewczyny i trzasnęła ją na odlew w policzek. - Pozbieraj się! Żyjesz!
Uderzenie poskutkowało, choć nie wiadomo czy tak jak powinno. Wprawdzie Ilham przestała już szlochać i bełkotać pod nosem w dziwnym języku, a przynajmniej tak jej się wydawało, gdyż Nicka rozumiała każde wypowiedziane słowo… no rozumiałaby, gdyby Ilham mówiła nieco głośniej. W tym wypadku docierały do niej tylko pojedyńcze wyrazy. Ciało dziewczyny zastygło w karnej pozie, ale błysk w czerwonych i załzawionych oczach mógł zdradzał urazę i niechęć.
- Żyje! - zapiała, prychając niespodziewanie. - I jestem w piekle! Sam Szejtan na mnie spogląda i się śmieje! NIE POSIADAM SIĘ Z RADOŚCI!
Dominica miała ochotę znowu przewrócić oczami i wzruszyć ramionami, dziwna dziewczyna chyba się wcześniej modliła, a tak przynajmniej można było wnioskować ze słów, które Angielka wyłapała. Ale westchnęła tylko, stwierdziwszy, że i tak za często w przeciągu kilku minut wyrażała swoje zniecierpliwienie.
- Dobrze, ja też nie wiem, gdzie jesteśmy. Ale nie sądzę, żeby to było piekło. Rozejrzyj się, przynajmniej NA RAZIE jest tu ładnie, nie sądzisz? - Nica machnęła w stronę plaży, gdzie leżały wyrzucone ciała współpodróżników. - Eee.. dobra, to nie jest adekwatna prezentacja, ale widzisz, ktoś tu naprawdę umarł. Myślisz, że w piekle byłyby zwłoki? I to jeszcze obcych? Piekło nie powinno być karą? Zwłoki twoich bliskich, zombie, bicze i te sprawy? Za to masz obcych ludzi, którzy uważają, że to nie jest piekło? - Wskazała przy tym na siebie. - No i nie wierzę w te boskie dyrdymały. Po śmierci zamieniamy się w pożywienie dla robaków. Albo ktoś nas spali i postawi sobie na kominku. Ale nie istniejemy, koniec. Nada.
Iranka uśmiechnęła się pod nosem, gdy temat zszedł na zombie, sytuacja nie była dogodna by się z niej śmiać, ale absurdalność wypowiedzi kobiety mocno ku temu prowokowała.
- Dla każdego z nas przygotowane jest indywidualne piekło, w którym uwzględnia się preferencje danego osobnika - odparła w końcu biurokratycznym tonem, kryjąc rozbawienie za dłonią, bo nawet jej odpowiedź zakrawała o bezsens.
W końcu wstała z ziemi z cichym westchnieniem. W jednej kwestii musiała się jednak zgodzić z Dominicą. Były tu razem i należały do tych bardziej ruchawych spośród zebranych. W dodatku, wymierzony policzek przestawał już nieznośnie boleć, co było dość niespotykane jak na piekielne warunki.
Patrząc w przestrachu w kierunku słońc, poprawiła chustę, co by szczelnie ją okrywała przed haniebnym spojrzeniem, po czym przepraszającym tonem przedstawiła się.
- Nazywam się Ilham.
- Dominica - powtórzyła dziewczyna, niepewna, czy Ilham zapamiętała jej pierwszą próbę przedstawienia się. – Naprawdę przepraszam, że cię uderzyłam. Po prostu… nie ma jeszcze co wariować. Proponowałabym również znaleźć nieco bardziej oddalone miejsce od tych tutaj – wskazała ręką na trupy. – Przeszukajmy plażę, może jeszcze ktoś przeżył. A potem… potem chciałabym pochować tych, którym się nie udało. – Zakończyła nieco łamiącym się głosem.
Tak, robiła dobrą minę do złej gry. Ale nie była nieczuła. Inny splot wydarzeń, a kto wie, czy to ona sama nie leżałaby martwa wyrzucona na brzeg. Ci ludzie mieli przecież rodziny, przyjaciół, może jakieś zwierzątko czekało na ich powrót. Śmierć, bez względu na to w co się wierzyło, zawsze była czymś smutnym.
- Dobrze. - Il kiwnęła spolegliwie, rozmasowując skronie powolnymi ruchami i nieświadomie zjeżdżając opuszkami palców na policzek, nie zdradzając miną swoich myśli.
Znaleźć tych co ocaleli, pochować zmarłych… przynajmniej w jednym dziewczyny się zgadzały.
- W sumie… daleko nie musimy się wybierać. - Arabka kiwnęła głową, jakby pokazując coś za plecami towarzyszki. - Ktoś do nas już idzie…

Leoncoeur 06-10-2016 17:01

Dzień I - Karen, Terry i Alexander cz. 1 : Wyrzuceni na brzeg
 


Karen pierwsze co jej się przypomniało, to była fala. Będąc na pokładzie, widziała doskonale tego potwora. Pogoda popsuła się nagle, a ona spanikowała. Nie potrafiła pływać za dobrze, więc oczywiście, że wpadła w popłoch. Poderwała się do siadu co wywołało kolejne nieprzyjemne ukłucie bólu w jej głowie. Zapowiadało się, że dostanie migreny. Syknęła i przymknęła oczy, lewą dłoń przyciskając do skroni. Wyciągnęła prawą, łapiąc swój długopis, który już zdążył odcisnąć się porządnie na wewnętrznej części jej dłoni. Powoli spojrzała na niego. Na pewno już nie funkcjonował… Potem, bardzo powoli przeniosła wzrok na resztę otoczenia. Najpierw popatrzyła po sobie. Ubrana była w czarne spodnie z obszernymi nogawkami, wykonane z eleganckiego, zwiewnego materiału, a także białą koszulę, która nieprzyjemnie przylgnęła jej do skóry, po tym jak zmoczyła ją słona woda, a teraz zdążyła swoje wyleżeć się już na piasku. Na to wszystko Karen narzucony miała długi do połowy ud lekki sweter w jasnoszarym odcieniu - zwykła narzutka, bowiem wieczory były chłodnawe, zwłaszcza na wodzie gdzie nieco wiało. Jej pokręcone, długie do pasa, rude włosy były w kompletnym nieładzie. Kobieta wyglądała co najmniej jak lew z upiaszczoną grzywą.
Nie była sama.
Prawdziwi ludzie, tak, właśnie oni, uratowani także, ocaleni rozbitkowie, których wyrzuciły fale na szeroką plażę. Terry zachłysnął się niemal potężnym haustem radości. Ktoś jeszcze! Jakaś dziewczyna. Żyła. Jeszcze ktoś w czarnym stroju księdza, czy pastora. Pejsów nie miał, więc chyba nie rabin. Też się ruszał zaplątany w zwoje długiego stroju.
Żyli.
- Dzięki Ci losie! - mruknął głośno wstając na chwiejących się lekko nogach Terry Boyton. Bez jednego buta wyglądał dosyć zabawnie, zwłaszcza, że ów brak pokazywał dziurawą skarpetkę.
*Pewnie już nas szukają, ale na pomoc zawsze lepiej czekać w jakimś towarzystwie* – dodał już wewnątrz myśli.
Ale dalej nieco, za nimi, leżała kolejna kobieta w kwiecistej sukience. Nie ruszała się. Nich to gęś. Jak tylko mógł najszybciej podszedł, nawet podbiegł w jej kierunku mijając po drodze swoich towarzyszy niedoli.
- Czy nic ci nie jest? - przechodząc spytał pierwszej, rudowłosej dziewczyny, która właśnie lekko unosiła głowę.
- Nie. Nic… - odpowiedziała i następnie zerknęła na księdza? Jasnym było dla niej, że to również są rozbitkowie z promu…
- A tobie, eee, wielebny? - Terry nie wiedział, jak się zwracać do chyba pastora?
- Chyba… chyba nie… - odpowiedział zapytany, siłując się z sutanną jaka wobec widocznych nagich łydek była chyba jedynym okryciem. - Neseser. Gdzie mój neseser!? - bełkotał coś jak w szoku, a jego głos był mocno skażony akcentem sugerującym, iż jego przodkowie też w pogardzie mając spodnie gnali po wzgórzach w kiltach. Wciąż zaplątany w swoje odzienie dzielił uwagę pomiędzy starania o wydostanie się z sutannianej pułapki i zamiatanie wokół siebie rękoma w poszukiwaniu czegoś. Wyglądało to dosyć komicznie, ale żwawość w ruchach zdradzała, że duchownemu najwidoczniej nic nie jest.

Tymczasem Karen zaczęła się rozglądać po plaży. Nie była mistrzem z wiedzy geograficznej, ale była w stu procentach pewna, że na tym morzu, które przepływali nie znaleźliby nawet jednego brzegu wyglądającego tak… Egzotycznie. Spojrzała na mężczyznę, który zagadnął ją i księdza o ich stan zanim pognał do leżącej dalej postaci.
Powoli spróbowała wstać, na miękkich nogach, wyprostowała się i zaczęła otrzepywać. Długopis wsadziła za ucho i zdjęła sweter. Spróbowała opanować włosy, ale loki były tak sztywne od soli morskiej, że zrezygnowała. Spojrzała na palmy, a potem na niebo. I albo migrena dawała jej się we znaki, albo jeszcze się nie ocknęła do końca, ale wydawało jej się, że widzi więcej niż jedno Słońce. Zamarła wpatrzona w tę anomalię, do póki oczy jej nie zapiekły, a głowa znowu nie dała o sobie znać. Skończyło się ponownym sykiem i masażem skroni.

Terry nie zwracał na to co wokół aż takiej uwagi i poszedł do leżącej szatynki. Miał szkolenie z pierwszej pomocy. Nie był wprawdzie wyszkolonym felczerem, ale lepiej wiedzieć cokolwiek, niż wcale. Jeśli napiła się wody, trzeba jej było na gwałt oczyścić drogi oddechowe oraz robić sztuczne oddychanie. Mogła jeszcze żyć, biorąc pod uwagę względnie naturalny kolor skóry. Tak, natychmiast trzeba się nią zająć, wszystko inne może poczekać …



Kwiecista suknia dziewczyny była przesiąknięta zapachem słonego morza. Przylepiona do nieruchomego ciała, utytłana piaskiem, tylko jej końcówka na dole poruszała się leciutko w takt powiewu ciepłej, morskiej bryzy. Leżała na wznak, z głową przekrzywioną lekko w prawą stronę, jej prawa ręka była bezładnie rozrzucona na bok, z druga przylegała do serca, tak, jakby specjalnie została ułożona. Była zwyczajną, ładną dziewczyną, taką do której w normalnych warunkach można by zagadać w przedziale pociągu lub poprosić do tańca podczas dyskoteki. Miała jasną karnację i wydawałoby się, że po prostu śpi, gdyby nie to, iż nie dostrzegało się oznak oddechu.


Wszystkie obserwacje Terry wykonał jednym rzutem oka, przykładając palce do szyi. Przy okazji spędził niewielkiego pajączka, który właśnie wylazł na policzek szatynki, prawdopodobnie planując rozpoczęcie budowy sieci.
- Szlag! - wyrwało mu się. - Brak pulsu! - odkrzyknął do dwójki pozostałych rozbitków. Ale nie oglądał się, nie wiedział, co robi pastor i rudowłosa. - Przeżyj, mówię ci, przeżyj! - krzyknął na leżącą, jakby mogła go słyszeć i szybko odciągnął jej głowę do tyłu przytrzymując brodę. W ustach nie miała nic, co przeszkadzałoby w oddychaniu. Świetnie. Trochę wody w płucach nie miało znaczenia, tak, jak nie miało znaczenia robienie sztucznego oddychania, przynajmniej w pierwszej chwili. Ludzka krew zawiera tlen nawet na około pół godziny. Problem stanowią skrzepy, szczególnie w mózgu, a tym może zapobiec jedynie przepływ krwi. Gwałtownie ucisnął jej klatkę piersiową, a potem kolejny raz. To było ważniejsze niż wdechy. Jeszcze raz i jeszcze. Kurde, czuł jeszcze słabość w rękach. Mógł minutę uciskać, może parę z taką prędkością, jaka była wymagana, około dwóch razy na sekundę. Ale nie więcej. Ponadto po minucie jeszcze powinno być usta – usta. Pierwej masaż serca, ale potem tlen również stawał się ważny. Nie wiadomo, ile dziewczyna leżała nieprzytomna.
- Pomocy! - krzyknął do tyłu.

Karen zmarszczyła brwi i spojrzała w stronę, gdzie też poszedł mężczyzna bez buta. No tak, dostrzegała tam jakąś kobietę (sądząc po sukience i drobnym ciele). Ból głowy nieco ją drażnił, ale nie był jeszcze na tyle obezwładniający, by nie załapała, co mężczyzna wykrzykuje i robi.
- O, na Dagdę… - mruknęła do siebie. Czyżby ta kobieta mogła nie przeżyć? Nie. Może po prostu była nieprzytomna i potrzebowała pomocy! I choć chodzenie było trochę problematyczne, ale dość szybko przemierzyła odległość do mężczyzny i nieprzytomnej w kwiecistej sukience.
Od strony duchownego nastąpił całkowity brak reakcji na wołanie o pomoc w akcji ratunkowej. Alexander wyplątał się co prawda z sutanny dość szybko, ale tylko po to by na czworakach rozgarniać piasek z paniką wypisaną na twarzy. Zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na fakt dwóch słońc, czy też palm, jakby jedno i drugie było jedynie ekscentryczną fanaberią Holendrów, którzy po osuszaniu polderów zapragnęli zrobić sobie na Fryzyjskim wybrzeżu namiastkę tropików. Oczywiście bardziej prawdopodobne było to, że po prostu tego nie zauważył. Jego mózg wypełniał szok, ale związany chyba z utrata tego czego szukał. A szukał, oj szukał.
Z uporem i poświęceniem niby ćpun-włamywacz w aptece.

Karen pochyliła się nad Terrym reanimującym kobietę i oceniła co widzi.
- Czy są jakieś efekty? - zapytała rzeczowo, lekko zachrypniętym od wody morskiej głosem. W jej słowach, ci którzy się znali, mogli dosłyszeć irlandzki akcent... Nie podnosząc wzroku od kobiety i przytykając jej palce do szyi w celu wyczucia pulsu. Znała się odrobinę na pierwszej pomocy, miała dobrą pamięć, ale nigdy nie musiała zrobić tego w praktyce, w prawdziwej sytuacji. Nie chciała przeszkadzać, więc czuwała czy kobieta zaczyna oddychać i czy puls się pojawia. Liczyły się sekundy, a przecież nie mieli pojęcia ile leżeli na tej plaży. Więc życie tej dziewczyny pozostawało w rękach losu. Karen aż zdążyła zapomnieć na chwilę o dwóch słońcach, tak się skupiła na nowej sytuacji…



Kelly 06-10-2016 20:42

Dzień I - Karen&Terry&Alexander - usta - usta i inne zabawy
 
Efekty?
- Tak - sapnął Boyton - Zwichnąłem sobie nadgarstek. Szlag jasny trafił! Oddychaj żesz! - prawie że pogroził nieprzytomnej, kompletnie już nie wiedząc co mógłby więcej uczynić.
Karen nie chciała się dać wplątać w niepokój, który wyraźnie zaczął wykazywać mężczyzna. Skupiona na swoim zadaniu w pewnym momencie poczuła drgnięcie. Przez chwilę zwątpiła, czy to czasem nie jej własny puls, ale zaraz nieprzytomna rozwiała jej wątpliwości
- Jest puls! - oznajmiła mu ruda grzywa optymistycznie.
- Nie przestawaj teraz, zaraz powinno pomóc. A potem twój nadgarstek. - skwitowała szybko i zerknęła na niego na moment spod pokręconej czupryny, szarymi ślepiami.
- Jest? Super! - krzyknął radośnie i wzmógł jeszcze bardziej uciski. Raz, drugi, kolejny. - Chyba faktycznie - spojrzał na twarz nieznajomej szatynki. Jej usta lekko zadrżały, jakby powiew wiatru poruszał także nimi, a nie tylko fałdami sukienki.
- Masz rację, żyje - wargi szatynki poruszyły się mocniej, zaś policzki jakby lekko naprężyły się, wzdęły.
- Szybko, musimy ją ułożyć na boku. Inaczej może się zadławić! - rzucił Terry do swojej partnerki w akcji ratunkowej. Kiedy zaczęła oddychać nawet nadgarstek go przestał boleć.
Rudowłosa również zauważyła, że kobieta zaczyna wykazywać oznaki życia. Kamień z serca! Zaraz pomogła bohaterowi sytuacji, nieco unieść i przechylić dziewczynę, gdy do jej uszu doszedł specyficzny świst. Wydobywał się z kształtnych ust szatynki, a Karen nie zastanawiając się za wiele, pozwoliła instynktowi zareagować i odskoczyła w lewo, upadając pośladkami na piach, ale na szczęście wychodzą z zasięgu ‘pola rażenia’, gdyż znajdowała się kawałek za głową dziewczyny.
Dziewczyna tymczasem zachłysnęła się, jakby to był pierwszy, bądź ostatni oddech w jej życiu, kolejne co nastąpiło to skurcz mięśni żołądka, który spowodował oddanie jego treści. W głównej mierze była to woda, która znajdowała się też w jej płucach. Szatynka krótko zawyła i znów zwróciła, ale po chwili mogła już łapać oddechy. Rudowłosa skrzywiła się lekko. To na pewno musiało być bolesne… Słona woda w płucach. Aż jej było przykro patrzeć, odwrócił wzrok. Kobieta tymczasem otworzyła w końcu oczy, gdy torsje nieco się uspokoiły. Drżała, ale żyła…
Złapała kilka bardzo głębokich oddechów. Uświadomiwszy sobie jakie to cudowne uczucie: oddychanie… uniosła wzrok na swoich dobroczyńców. Przypominała przy tym przestraszonego zwierzaczka. Zwłaszcza, gdy zobaczyła siedzącą tuż przy niej rudowłosą dziewczynę. Gwałtownie cofnęła się w tył otwierając szeroko oczy. Wpadła przy tym oczywiście prosto na Terrego. A chociaż nie wydała ani jednego dźwięku, to też musiało ją przestraszyć. Próbowała bowiem odsunąć się pośpiesznie w bok, byle dalej od tego co napotkała z tyłu, nie wiedząc jeszcze co to takiego.

Tymczasem na brzegu nastąpił jakiś przełom i zaprawdę słusznym jest, że lepiej iż coś następuje później niż wcale. W pogoni za zgubą i ryciu po plaży Alexander zbliżył się do wody i dostał falą przyboju prosto w twarz. To go otrzeźwiło nieco, bo klapnął w wodzie i potoczył wkoło wzrokiem pełnym rozpaczy, beznadziei i bezsilności. Niby wciąż wypatrywał czarnego prostokątnego kształtu, ale zaczynało też dochodzić do niego, że jak to wybrzeże Fryzji, to on jest papieżem. Dwa słońca prażące coraz mocniej delikatnie mówiąc nie były jakimś przesadnie mocnym zapleczem do odzyskania równowagi psychicznej. Przez chwilę siedział i gapił się jeno w ich kierunku osłaniając oczy dłonią. Oczywiście na tyle by nie stracić wzroku.
Zgłupiał.
Kolejna fala litościwie przyniosła słoną wodę wypełniającą rozdziawione usta i nos, ale i kolejna porcję otrzeźwienia. Prychając wygramolił się z wody wracając na suchy piasek. Sutanna kleiła się do szczupłego, prawie że wychudzonego ciała i krępowała nieco ruchy.
- Fur God's sake whaur Ah am - wybełkotał w scots, który dla wielu Anglików był może jedynie dialektem ich mowy ale jednocześnie radosną językową loterią. Można było obstawiać jak w totolotku czy się zrozumie następne zdanie czy nie.
Rozglądając się zobaczył z lewej, hen daleko przy skałach jakieś leżące sylwetki, jedna chyba zaczęła się ruszać. Groza sytuacji trafiła go jak młotem i dopiero teraz poczuł ból głowy od sporego guza.
Przeniósł wzrok na dwoje rozbitków jacy odratowali właśnie podtopioną dziewczynę. Zaczął iść w ich kierunku, a ruchy miał pozbawione gracji i niezgrabne. I to nie jedynie przez kondycję i realia niestabilnego gorącego piasku jako podłoża.

Pamiętał jak wypadł z szalupy, bo zamiast trzymać się czegoś kurczowo zaciskał ramiona wokół tulonego do ciała nesesera. Potem chyba wypłynął łbem w burtę bo już nic nie pamiętał. W oczach stanęły mu łzy.
- Gdzie… gdzie my jesteśmy…? - wypowiedział już w czystym english choć wciąż z lekkim akcentem. - Na łaskę Pana, gdzie jesteśmy? ... Co tu się dzieje? - Patrzył po mężczyźnie i kobietach zszokowanym wzrokiem.


- Gdzie jesteśmy? - Terry powtórzył głos, który doszedł do jego uszu. Klęcząc za kobietą uniósł odruchowo głowę, to była pastor.
- Jesteśmy … łooooooooo, jejuuuuuuuu! - oczy wyszły mu z orbit, twarz zwinęła się w bolesnym skurczu. - Auuuu, nieeeech to – jak przed chwilą podnosił głowę, tak ją opuścił gryząc wargi, żeby nie wrzasnąć ponownie. Leżąca dziewczyna wierzgnęła głową do tyłu trafiając idealnie w klejnoty i powodując, ze blada twarz Boytona na chwilę spurpurowiała. Klapnął skulony na kolanach. Próbował złapać oddech przez chwilę, a potem przez kolejną, żeby wybełkotać coś w stylu. - Dlaczweego tutajjjj aaa nie maaa lodófekkk?
Bolało, bolało, aaaaa, bolało!
Wyglądał przez moment, no mniej więcej jak każdy mężczyzna, który musiał odbić cios swoimi delikatnymi narządami. Dopiero po chwili jakoś głęboki oddech, czy cokolwiek spowodowały, że iskry trzaskające mu przed oczyma po chwili zaczęły ustępować normalnej wizji, zaś potworny ból, zwyczajnemu, ustępującemu na szczęście bólowi.
- Niezmiernie mi miło, Terry jestem, yghhh ten tamtego tego – wybełkotał nawet nie wiadomo dlaczego oraz do kogo.

Szatynka w tym czasie zaczęła przybierać siedzącą pozycję. Nadal wielkimi przestraszonymi oczami patrzyła to na rudowłosą, to na mężczyznę. Klechy, który znajdował się za nią jakby w ogóle nie dostrzegła. Widząc zwijającego się z bólu Terrego zawiesiła na nim przepraszające spojrzenie. Nadal jednak nic nie powiedziała.

Uwagę Karen na chwileczkę odwrócił podchodzący ksiądz. Wyglądał… Raczej nędznie? Tak, był w opłakanym stanie! Jejku, a potem dostrzegła gwałtowny ruch szatynki, zwróciła głowę w jej stronę idealnie po to, by zobaczyć scenę tak brutalnie rozbrajającą, że aż skrzywiła się i zasłoniła dłonią usta, by nie parsknąć śmiechem. Zamknęła oczy i oddychała powoli, do póki Terry nie przestał wyglądać jak zasłony w burdelowym kolorze i odzyskał głos. Dopiero wzięła wdech i ze łzami w oczach spojrzała na księdza. Pokręciła głową.
- Wydaje mi się, że nie mamy pojęcia, wielebny. - Na to słowo Alexander aż otworzył lekko usta, do takiego nazywania swojej skromnej osoby przyzwyczajony widać chyba nie był - Ale nie sądzę, że do normalnych należą te Słońca… - zwróciła mu na to uwagę. Czuła się niemal nierealnie w tej całej groteskowej sytuacji. Zwróciła wzrok na szatynkę
- Dziewczyno, żyjesz. Poza tym, nic ci nie jest? Nie zjemy cię, to bać się nie musisz. - uśmiechnęła się lekko, po czym podniosła się i wstała, ponownie otrzepując z piasku. Zerknęła na Terry’ego
- A ty się trzymasz? - kącik ust jej zadrżał do szerszego uśmiechu.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:07.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172