|
17-01-2017, 19:39 | #1 |
Reputacja: 1 | [storytelling, autorski] Morfa. Cz.2. W matni. W środku było ciemno i duszno. Szczelnie zbite ściany wozu, obite dodatkowo dla wzmocnienia metalowymi wstawkami, nie przepuszczały wiele światła ani powietrza. Zaprzęg miał przede wszystkim spełniać funkcje obronne i nie na darmo zwano go fortecą. Pojazd kołysał lekko i skrzypiały wielkie, wysokie na postawnego mężczyznę koła, obciągnięte obręczami. Tylna ściana była teraz ściągnięta i na krawędzi podwozia, kołysząc nogami siedział ulany chłop o długiej, krzaczastej brodzie, próbującej nieudolnie ukryć szeroką bliznę ciągnącą się od policzka aż do kącika ust. Zmrużywszy oczy, przez tumany kurzu wzbijane przez wóz, patrzył na słońce, które czerwieniło niebo na południu. Za niedługo miał zapaść zmierzch. Podrapał się w owinięty przesiąkniętymi krwią szmatami kikut lewej ręki. Zaklął. Splunął w piaszczystą drogę i zeskoczył ciężko z wozu. Idący za pojazdem ludzie, którzy najwidoczniej dość mieli siedzenia w jego zatęchłym wnętrzu, pozdrawiali go gestem lub krótkim, serdecznym słowem. Zbył ich machnięciem dłoni. Puszysty brązowy kundelek z białą łatką na prawym boku, który do tej pory leżał na rękach rudej, piegowatej dziewczynki wyrwał się jej i doskakując do butów mężczyzny zaczął go obszczekiwać. - Kulka! - krzyknęła mała piskliwym głosikiem. - Kulka! Do nogi! Zostaw wujka. Dryblas zignorował psiaka i szybkim krokiem wyminął idących obok traktu. Zrównawszy się z woźnicą stanął na stopniu, zdrową ręką łapiąc poręczy. - Daleko jeszcze Casusie? - zachrypiał. Nazwany Casusem, zgarbiony staruszek, kulący się mimo upału pod grubym kocem, nawet się nie odwrócił. - Już widać dachy Skilthry Niedźwiedziu. Jednoręki spojrzał przed siebie, lecz prócz zwierząt w chomątach i dwóch fortec, które właśnie znikały im z oczu, znaczących drogę wznoszonym pyłem, nie zauważył niczego. Nie miał jednak powodu, by nie wierzyć staremu, który już piąty raz w życiu przemierzał ten szlak. - Zdążymy? - w jego głosie nadzieja walczyła ze zwątpieniem. Stary cmoknął, rzucając ukradkiem na długie cienie kładące się przed nimi. - Oni tak - odparł po chwili. - My.. straciliśmy mulari. Obaj spojrzeli na puste, szóste miejsce w zaprzęgu. Stracili zwierzę dwa dni temu. Pozostałe pięć kudłatych, masywnych bestii o zawiniętych rogach i szerokim, płaskim pysku, przejęło na siebie ciężar ciągnięcia wozu. Były zmęczone, jeszcze bardziej niż ludzie, tą wielodniową wyprawą. Niedźwiedź zacisnął mocniej palce na poręczy. - Nie spędzimy ani jednej nocy więcej na trakcie. Dzisiaj będziemy spać za murami. Pogoń zwierzęta. *** Gdy słońce dotknęło linii horyzontu, przygotowywano się do zamknięcia południowych wrót. Dwie fortece, które przed chwilą dotarły do miasta przepatrywał beznosy Pempto, diatrys z wyszytą cyfrą pięć ۵ na czerwonym habicie. Wciągając ze świstem powietrze, obchodził wóz i stłoczonych przy nich ludzi, szukając najmniejszego śladu skrzywienia, najmniejszego śladu morfy. Stojący nieopodal tagmatos, gotowi byli zareagować na jedno skinienie zakonnika.Tymczasem przy bramie kilku zaniepokojonych strażników wpatrywało się z niepokojem w unoszącą i powiększającą się z każdą chwilą chmurę pyłu, która zawisła nad traktem. - Forteca! - jeden z młodzików wskazał ręką w kierunku zachodzącego słońca, tam gdzie na tle rosnącej chmury, teraz już coraz wyraźniej było widać wyłaniający się zza wzniesienia wóz. - Niedźwiedź! To Niedźwiedź jedzie! - podniosły się głosy podróżnych. Beznosy podszedł do wrót. Ciężko było wyczytać emocje z jego pobliźnionej, zmienionej twarzy. Z uwagą wpatrywał się w horyzont ze świstem wciągając powietrze. Forteca była coraz bliżej. Już widać było masywne sylwetki mulari ciągnące wóz i idących po bokach ludzi. Już słychać było trzaśnięcia bata. Ciemna chmura pyłu powiększała się z każdą chwilą i z tej perspektywy wydawało się, że goni wóz jakby chciała go pochłonąć. Forteca zbliżała się szybko. Już rozpoznali wielką postać Niedźwiedzia, który w pierwszym szeregu szedł w zaprzęgu założywszy na siebie chomąto. Już widać było przygarbioną sylwetkę woźnicy. Chmura rosła przysłaniając powoli słońce zachodzące na horyzoncie. Ludzie podeszli do bramy i zaczęli skandować: “Nie-dźwiedź! Nie-dźwiedź! Nie-dźwiedź!” Nagły wiatr rozwiał czerwoną szatę Diatrysa. Pobliźniony zachwiał się. Charknął. - Wh-rota! - stęknął połykając litery, jakby wiatr wpychał mu je z powrotem w gardło. - Zamh-ykać wrota! Zagrały łańcuchy. Skrzypnęły zawiasy. - Nie-dźwiedź! Zdążą! Nie-dźwiedź! Jakaś kobieta krzyknęła z przerażenia. Ktoś zaklął. Masywne wierzeje zaczęły się powoli przesuwać. - Biegnij! Niedźwiedź! Biegnij! Słońce zostało przysłonięte przez kurzawę i tylko czerwony blask nad nią wskazywał, że jeszcze nie zaszło. W jednym momencie nastała szarówka. Wóz zniknął im z oczu w ciemnościach. Usłyszeli basowy pomruk zbliżający się od strony południa zadymki. Nim wrota zatrzasnęły się z głośnym hukiem, przez szczelinę między nimi wpadł brązowy psiak z łatką na prawym boku. Wsunięto metalowe sztaby. Wrota stęknęły gdy tumany piasku oparły się o nie z wysokim wizgiem wwiercającym się w uszy. Beznosy, stojąc niepewnie na nogach rozejrzał się wokół, na leżące ciała. - Morf-ha… - stęknął.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |
27-01-2017, 13:26 | #2 |
Reputacja: 1 | Kilka dni wcześniej... Powietrze wypełnione było ciężkim, duszącym kadzidełek, a unoszący się z nich dym miał kolor złota w przebijających się przez szpary w okiennicach promieniach południowego słońca. W tej migotliwej poświacie każdy ruch dłoni siedzącego za ladą mężczyzny wyglądał jak scena z teatru cieni, improwizowany balet grany tylko dla jednego, specjalnego widza. Fernike patrzyła zahipnotyzowana, jak grube, mocne palce zanurzają się w kolejnych woreczkach i słojach, z tkliwą precyzją dobierają porcje egzotycznych przypraw i skrupulatnie odmierzają je na aptekarskiej wadze.
__________________ "Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014 Nieobecna 28.04 - 01.05! Ostatnio edytowane przez Autumm : 27-01-2017 o 18:55. |
27-01-2017, 13:27 | #3 |
Reputacja: 1 | - Jak myślicie chłopcy, rubiny czy szmaragdy? - Fernike spojrzała krytycznie na trzymane w dłoniach kolczyki, przykładając raz jeden, raz drugi zestaw do ucha przed lustrem. Wcześniej wybrana suknia czekała już na wieszaku, ale z biżuterią zawsze miała problem.
__________________ "Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014 Nieobecna 28.04 - 01.05! Ostatnio edytowane przez Autumm : 27-01-2017 o 18:58. |
28-01-2017, 13:01 | #4 |
Reputacja: 1 | Tak naprawdę wszystko sprowadzało się do jednego podziału. Na zabijanych i zabijających. Nie szło nawet o dosłowność profesji Browna, ale że w każdym człowieku tkwiła ofiara lub kat. Dopiero z tego faktu wynikały pozostałe cechy charakteru. Pierwszych lubił nazywać martwymi za życia. Na przykład Polidor. Tytuł strategosa musiał mu ciążyć bardziej niż własny brzuch. Byle tagmatos miał więcej jaj od niego. Gdyby zaszła potrzeba powstania zza biurka i próby sił w otwartej walce, wróg rozprułby tego wieprzka w jedno uderzenie serca. Dobrze że mieli go podobno zmienić, bo stary by już w ogóle w tagmatę zwątpił. Albo radny Symonides. Pierdział w stołek na obradach, wiedząc że jest jeno figurą i nie posiada realnej władzy. W obliczu prawdziwej polityki, zostałby przez nią pożarty. Bo akurat ta potrafiła nieść gorętsze batalie, niż toczone z obcym wojskiem, a może nawet morfą. A przecież znał lichwiarzy, kurwy i wykidajłów bardziej zapalczywych niż ci, którzy obsadzali wysokie stołki. To byli na swój sposób silni ludzie. Nigdy nie dali się stłamsić przez gówno warty los. Ich wyłapywał bardzo szybko. Owe rozeznanie było przecież częścią jego pracy. “Zabójcy” nie znajdowali się więc tylko w gildii. Ten przekrój miał szerszy zakres niż naiwne skojarzenie noża z bebechami. Ofiara i siepacz to zarazem sługa i rządca. Dawca oraz biorca. Nekri z całą pewnością należała do tej drugiej kategorii. Bynajmniej tylko dlatego że była oprawczynią Skilthry. Przez życie szła z konsekwencją ostrza przebijającego zgniłą tkankę miasta. Tylko człowiek pozbawiony rozumu by ją lekceważył. A Brown z pewnością głupcem nie był. Wiedział co oznacza gniew Syntyche. W milczący sposób szanował ją za tę bezwzględność. Co nie znaczyło, że egzekutorkę lubił. Kiedy jego najlepszy uczeń, Cyric przyszedł do vasanistissy nieproszony, wiele ryzykował. Nawet jeśli zamierzał zjawić się tylko pod pozorem uroczystości pogrzebowych przybranego brata, Baltarysa. Gdy okazał nieprzystającą do jego statusu dumę, tylko Brown mógł mu pomóc. Biedny dureń, nawet nie wiedział co go czekało, gdyby stary nie ruszył z odsieczą. A może i posiadał jakąś tego świadomość. W podziemiach Skilthry również odkupowało się winy za pomocą śródków, spośród których łzy oraz krew ledwie otwierały długą listę. Cyric był jego dzieckiem. Co prawda nie takim jak Baltarys, ale rodziny nie definiowały tylko więzy krwi. Kimże stałby się sam Brown, gdyby ktoś inny nie uświadomił mu tego lata temu. Po akcie pokory protegowanego, wybaczył mu. Tym razem. Jednocześnie mistrz podziemi zaciągnął dług u oprawczyni. Odebrał swego chowanka, czego ceną miał być podarowany na egzekutorskiej tacy kozioł ofiarny. Nie namyślał się długo, choć udawał że w istocie było odwrotnie. Chciał żeby skubana myślała, iż okupiła to u starego ciężką decyzją. Dla niego to była konieczność. Tyle. W obecnej sytuacji smród ciągnął się z dwóch zafajdanych źródeł. Zgodnie z jego rozkazem, zabito kuszniczkę ze straży zwaną Amber. Dwa: porwano jej szefową, anoterissę Origę Torukię. Również miała zginąć, ale tak się pojebanie złożyło że uszła z życiem. Nekri chciała jej żywą, zapewne aby nie zaognić sytuacji z tagmatą. Stary zezwolił ją wypuścić, ale dopiero gdy jego córki złamały weń ducha. Mimo iż tej kobiety zwyczajnie nienawidził, musiał przyznać że ona także stanowiła typ wojownika. Mało kto tak kurczowo trzymał się życia i zmysłów. Większość mężczyzn już dawno by dała za wygraną. Brown ani myślał umywać rąk od odpowiedzialności. Ręczył za swoje dzieci oraz ich czyny. Taka była cena piastowania miejsca na szczycie, choć jak na ironię - w najgłębszym miejscu Skilthry. I choć był świadom swoich rozkazów, których implikacje powinien przewidzieć, to równocześnie gniew na własne dzieci był usprawiedliwiony. Bo to trzeba było od razu drzeć się, że straż brata trupem położyła? Nie lubił, nienawidził gdy ktoś z tak gorącą głową podchodził do swojej pracy. Chciał wierzyć, że to wina kompromisu podejmowania trudnej misji z temperamentem młodej głowy. Bo jawnego braku subordynacji by zwyczajnie nie zdzierżył. Opuścili bustuarium przez ukryte przejście w piwnicach. Z tego co zdążył usłyszeć, na zewnątrz budynku trwał jakiś rwetes. O to chwilowo nie dbał. Kto jak kto, Nekri wiedziała jak ustawić mącicieli, tym bardziej na swoim poletku. Trafili do kanałów, co i tak było mu na rękę. Tutaj czuł się pewniej niż na otwartej przestrzeni. Ilekroć kroczył ulicami miasta, przytłaczał go ogrom niebios rozciągniętych nad głową. Były niczym monstrualne sklepienie, gotowe spaść na ludzkie robactwo w dowolnej chwili. Podziemia działały inaczej. Stanowiły zrozumiałą i zamkniętą konstrukcję. Kiedy tak brodzili w błocku i nieczystościach, Brown chciał wiedzieć jedno. Co dokładnie tak rozwścieczyło Syntyche. Cyric powinien wyspowiadać mu się tu i teraz. Lecz ten drżał i wyraźnie brakowało mu sensownych tłumaczeń. Stary nie mógł patrzeć na taki widok. Machnął tylko ręką. “Dzikie” rejony kanalizacji miasta zaczęły się zmieniać w dobrze znane im terytorium gildii. Byle jakie, pochylone korytarze zastąpiły przejścia wsparte na grubych stelażach. Odnogi prowadziły do cel oświetlonych przez setki świec. Mimo ich iluminacji, wszędzie panował półmrok. Dopełnieniem tegoż były szepty dobywające się z licznych zakątków i alkierzy. W domu Browna można było porozumiewać się tylko półgłosem. Mistrz odwrócił ponure oblicze w stronę sługi. Cyric przez chwilę spoglądał niechętnie na oszpeconą twarz swego mentora. - Zejdź mi z oczu i zajmij się czymś pożytecznym - rzekł ostentacyjnie Brown i natychmiast skierował kroki ku najniższym kondygancjom. Musiał od razu przejść do realizacji swojego planu. Człowiek, którego miał zamiar wydać Nekri nazywał się Theodric. Był niezgorszym zabójcą, któremu przydzielił już szereg zleceń. Ale raz skrewił. I to porządnie. Nie lubił marnować dobrych ludzi. Dlatego dla wąskiego grona najlepszych skrytobójców przeznaczył pewną dyspensę. Pod kanałami miasta znajdował się bowiem jeszcze jeden poziom. Nie miał pojęcia ile dokładnie lat liczyły sobie katakumby. Był jedyną osobą, która znała ich skomplikowany układ, mimo że niektórzy wątpili aby można było spamiętać tak duże miejsce. Jednak nawet on nie zapuścił się w dosłownie każdy korytarz. Część z pewnością już dawno uległa osunięciu, inne zalały nieczystości z właściwych kanałów. Każdy, komu darował bezpośrednie wymierzenie kary, musiał zejść tutaj z mieszczącym się w dłoni prowiantem oraz równie skąpym źródłem światła. Jeśli delikwent znalazł drogę powrotną, jego winy zostały puszczone w niepamięć. Gdyby zabłądził... nie mógł tedy przynajmniej narzekać na wiekuistą samotność. Katakumby były dosłownie wyłożone kośćmi należącymi do magnaterii z poprzednich pokoleń. Choć patrząc na ich liczbę, Brown podejrzewał że zaczęto tu później wrzucać gnaty poślednich mieszkańców. Kiedy morfa szalała po świecie, zwłoki częstokroć palono. zaś zwęglone szczątki zrzucane były do krypt. Te ze strefy sacrum przeszły ponurą drogę do formy trupiego śmietnika. Później, wraz z rozwojem miasta większość zwyczajnie zapomniała o tym miejscu. Nie Brown. Wąskie przejścia, oświetlone jedynie liżącym pochodnię ognikiem, sprawiały klaustrofobiczne wrażenie. Każden korytarz prowadził do kolejnych, identycznych odnóg. Prócz zapomnianych kapliczek nie było tu innych punktów odniesienia. Nic dziwnego, że tak łatwo szło tu zabłądzić. Twarz starego nieznacznie rozciągnęła się, gdy powoli krocząc, minął parę opuchniętych, sinych trupów. Ściany obok był porysowane śladami paznokci. Zastanawiał się co czuł ludzki umysł, którego właściciel ostatni swój czas spędził w ciemnościach. Może resztki świadomych myśli czepiały się jego postaci jako ciemiężcy. Chciał sądzić jakoby było wręcz przeciwnie. Że ukarani kajali się i błagali dobrego ojca o powrót do jego łask. Jedna z przeklętych dusz miała się za parę chwil doczekać się ponownego widzenia z mistrzem. Czy tego chciała lub nie. Wtedy to usłyszał. Szloch Theodrica przypominał szczebiotanie przerażonego zwierzęcia. Bez problemu wybrał parę następnych rogatek. Szedł powoli, z dostojeństwem człowieka dla którego tysiące trupów było jedynie tłem wobec załatwiania interesów. Wyszedł mu naprzeciw. Wychudzona postać musiała nosić maskę. Podobnego wyrazu twarzy nie mógł posiadać żyjący człowiek. A jednak. Theodric przypominał żałosną kopię samego siebie. W jego źrenice przelała się ciemność oraz zwierzęcy strach, poszerzając je do ogromnych rozmiarów. Dumne kiedyś oblicze nabrało kredowej barwy. Ubranie, a właściwie to, co z niego pozostało przywodziło na myśl drugą skórę. Zwisało z niego równie luźno, było poszarpane i brudne. - A zatem postradałem zmysły. Widzę duchy - wybełkotał Theodric. Mistrz pokręcił głową. - W żadnym wypadku, choć możliwe że gdzieś tutaj są. - Ja… nie rozumiem. Podszedł do byłego ucznia bliżej. Położył mu dłoń na ramieniu. Kąciki ust starego podniosły się. Aby oddać słowo prawdzie, grymas przypominał próbę kogoś, kto czytał o uśmiechu, ale nie wiedział jak zastosować go w praktyce. - To bardzo proste, Theodricu. Przyszedłem cię stąd uwolnić. Uznałem że miast zakłócać spokój przodków, bardziej potrzebny będziesz gdzieś indziej. Uznaj to za akt mojej łaski - podniósł mu głowę, aby zrównała się z jego własnym obliczem - Powinieneś to docenić. Nie zwykłem tak szafować zrywami mojego serca. Więzień nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Chyba nadal sądził, że istotnie dopadło go szaleństwo. Coś wreszcie zaskoczyło w jego głowie, bowiem padł na kolana i uniósł się wysokim zawodzeniem. - Dziękuje… o bogowie… jesteś wspaniałomyślny, ojcze! Brown wyswobodził swoją nogę z rąk mężczyzny. Spojrzał na niego, nie kryjąc pogardy. - Nie jesteś moim synem. Ale wciąż możesz się przydać. - Wszystko. Co tylko każesz oj… panie! Pokręcił głową. Mówiąc “docenić”, nie miał na myśli płaszczenia się. To był żałosny spektakl. Gdyby nie był mu potrzebny, najchętniej wdeptał by go w ziemię jak glistę. - Chodź za mną - powiedział tylko i odwrócił się, by ruszyć z powrotem do wyjścia. Wezwał je do siebie, jak tylko wróciły do gildii. Ostatnio dobrze się sprawiły, dał im więc czas zająć się swoimi sprawami. Przyjął dziewczynki w swojej celi. Ledwie parę pomieszczeń obok, siedział przykuty do ściany Theodric. Dębowe drzwi upewniły Browna, że ten nie zasłyszy prowadzonej rozmowy. Spojrzał na swoje córy, Utishę i Altiję. Przez ułamek sekundy dało się ujrzeć w jego oczach dumę. Prędko jednak na swoje miejsce wróciła ponura aparycja mistrza. - Przyzwałem was, ponieważ Theodric chwilowo wrócił do naszej społeczności. Czeka dla niego pewne zadanie u egzekutorki naszego miasta. Teoretycznie winien być posłuszny i spełnić je bez namysłu. Widzicie jednak, wizyta na dole nieco zmieniła Theodrica. Mało w nim życia i werwy, która to jest cechą mężów w jego wieku. Wstał i rozprostował kości. Nalał sobie wina wina z omszałej karafki. Następnie pociągnął zdrowy haust. Myśli szybko się wyklarowały. - Każdemu z nas na czymś zależy, prawda? - tylko przelotnie skupił się na Altiji, dobrze wiedząc w jaki sposób patrzyła czasem na Cyrica - Mówię o prawdziwych priorytetach. To odróżnia nas od zwykłych morderców. Problem jest takiej natury, że Theodric ducha stracił. Jeśli pójść pod jego celę i uchylić luft, zobaczyłybyście wypalonego człowieka bez wiary. A ktoś taki jest mało wiarygodny. Syntyche chce posłusznego pieska, gotowego przyjąć przygotowany dlań scenariusz. Nie pojebańca, który w dowolnym momencie zacznie burdel robić, bo i tak nie posiada nic do stracenia. Przypomnijmy mu, że jest odwrotnie. Nachylił się do córek konspiracyjnie, mimo że pozostawali w pomieszczeniu we trójkę. - Theodric miał rodzinę gdzieś w Studni. Według tego co ćwierakają moje ptaszki, mieszka tam jego bękart. Prowadzi skromny zakład krawiecki. Nasz pętak wciąż żywi do niego jakieś uczucia, bo część urobku mu przysłał. Jest też wuj, z zawodu druciarz, choć ostatnimi laty dusznica go do łoża przyszpiliła. Odwiedźcie któregoś z nich, pozbądźcie kilku palców lub czego tam chcecie. Theodric może już rozumu wiele nie posiada, ale emocji tak szybko wyrugować z człeka nie idzie. Jak ujrzy “zgubę” swej latorośli czy wuja, pojmie szybko o co toczy się stawka. Znów zaschło mu w ustach. Ostatnio działo się to nader często. Dokończył trunek i zanotował w pamięci, że trzeba będzie posłać do Thormunda po więcej wina. - Jak tylko sobie rzecz uświadomi, zabierzecie go do bustuarium jeszcze dziś przed zmierzchem. Wskażę wam drogę w kanałach. Nie zwlekajcie zatem córy moje i nie każcie mi czekać. I jak choć cień podejrzenia na mnie padnie, niech wasze nogi tu nawet nie postąpią. Pożyjecie kwadrans dłużej. Groźba pozostawała w sferze hipotetycznej. Należało jednak stale podkreślać że w żadnej relacji nie wolno było się z Brownem przesadnie spoufalać. Kumoterstwo osłabiało dyscyplinę, na którym zbudował podziemne królestwo. Z Theodriciem ustalił nową wersję już wcześniej. Miało go coś łączyć z Origą i tym samym być zazdrosnym o Mossmonda. Na tego znów był za cienki w uszach. Wyimaginowany kochanek wciąz jednak nie mógł znieść odrzucenia. W afekcie zabił Amber, bliską przecież podmiotowi westchnień. Tak co by pokazać że nie żartuje. To mu jednak nie wystarczyło. Chciał ją mieć tylko dla siebie. Chore pożądanie przejęło nad nim kontrolę. Porwał kobietę, dając upust niezaspokojonym rządzom. Jeśli miała zajść taka potrzeba, gotów był pogadać z Hagne. Relacje tuzina kurw, o tym że Theodric burdel często odwiedzał i lubił tam się sadystycznie wyżyć, spięłyby historię logiczną konkluzją. Nie takie usługi zamtuz oferował. Jeśli Nekri miała lepszy pomysł, ani myślał ją dalej wyręczać. Swoje uczynił i miał nadzieję, że poselstwo spełni swoje zadanie. Wolałby udać się do Syntyche osobiście, ale miał dziś jeszcze jedno, ważne spotkanie. Czekała na niego w osobistej celi. Jeszcze nim wszedł i zamknął za sobą drzwi, poczuł charakterystyczny zapach. Jaśmin i lawenda. Nie sposób było pomylić tych woni z niczym innym. - Balansujesz na ostrzu noża, wiesz? - powiedziała dźwięcznym głosem. Prychnął i przysunął sobie zydel. - Gówno się tam znasz. Moja pozycja jest świetnie zabezpieczona. - Na pewno? Zastanawiam się, czy potrafiłbyś spojrzeć w oczy zwierciadła i to powtórzyć. Zgrzytnął zębami. Czasem jej nienawidził, mimo tego że… - Zamknij się. Trzymam rękę na pulsie. Nie rozumiesz nic ze złożoności machiny, jaką uruchomiłem tu pod miastem. Myślisz że choć na sekundę przestałem być czujny? Doskonale orientuje się ilu ludzi widziałoby mnie martwym. Ale stary Brown nie da się podejść jak amator. Nie musiał na nią patrzeć, aby wiedzieć że się uśmiecha. Bawiło ją to. Przez chwilę poczuł się mały, obnażony. - Amatorem nie był też Kruk. A jak skończył? Tego było zbyt wiele. Brown zerwał się na równe nogi i kopnął ją. Potem rzucił całym ciałem do przodu. Począł okładać pięściami. Co ona sobie kurwa wyobrażała? Że niby kim jest, aby zwracać się do niego w taki sposób? Ręce miał unurzane we krwi, ale nie dbał o to. Jej skóra ulegała morderczym ciosom. Pękała karminem w kolejnych miejscach. Stojący na straży przyboczny zareagował natychmiast. W ułamku sekund dobiegł do celi i załomotał w drzwi. - Ojcze? Czy wszystko w porządku? Nie czekając na reakcję uchylił drzwi. Brown klęczał sam na środku pomieszczenia. Jego oddech był ciężki. Ręce miał poharatane o butelkę czerwonego wina. - Nigdy nie było lepiej - wydyszał. Ostatnio edytowane przez Caleb : 29-01-2017 o 05:17. |
29-01-2017, 00:44 | #5 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Leżał, a diatrysi o pokaleczonych twarzach bez wyrazu pochylały się nad nim i zaglądały w jego otwarte trzewia, jakby chcieli z nich coś wywróżyć – zupełnie, jakby byli szamanami-wykrzywieńcami. Czasami starał się do nich coś powiedzieć – zapytać, czy otworzą mu żyły; zapytać, co z jego córką; zawołać któregoś ze swoich – ale samo gardło odmawiały mu posłuszeństwa. Czuł się, jakby gdzieś w gardle morfa wyrosła mu nowa kość. Zresztą, sam umysł, rozgrzany od gorączki i haomy, nie chciał się go słuchać – ale przynajmniej dzięki gorącu nie czuł piwnicznego zimna. Bardzo chciał, aby spojrzeć w puste oczy diatrysa – i spróbować wyczytać z nich swój los – ale nie potrafił. Kiedy tylko próbował, to od haomy zdawało mu się, że pobłyskują krwawo. Jednak nawet odwrócenie wzroku nie pomagało: ściany z ciemnego kamienia również jarzyły mu się czerwienią w wątłym świetle. Poddawał się i zamykał oczy, a opadające powieki zdawały mu się coraz cięższe. Czuł, że powoli kończą mu się powody, aby je otwierać. Zawiódł. Kto wie? - może, gdy tu leżał, Proto beznamiętnie obiecywał, że wydadzą go nowemu wielkorządcy Skillthry. W celi?, pokoju? nie było światła dziennego, a ludzie diatrysów przychodzili zbyt nieregularnie. Ile mijało czasu, gdy wychodzili, zabierając ze sobą kaganek? Może godzina?, może dzień? Miał nadzieję, że przyjdzie ktoś inny. Jednak jego jedynym towarzyszem – oprócz diatrysowych ludzi – był ktoś inny, wyjący w sąsiedniej celi. Dlatego na przemian bał się i czuł się zdradzony. Bo tak, mógł być złym ojcem: zamknąć nawet >własną< córkę w zamku, aby nie dostała pomysłów. Tak , że >własna< Szirin odmawiała nawet ucałowania ojcowskiej ręki – ale przecież byli >rodziną<, a archigos był ojcem zarówno dla >Szirin<, jak również dla wszystek Jehudan. Dlaczego więc nikt nie przyszedł? Czy naprawdę tylko dlatego, że diatrysi bronili im przystępu? Czyżby tu, teraz, za murem rozszalały tłum mści się za jego rządy, mordując jego zimków oraz niszcząc jego spuściznę w nich? Może słodkimi słowami dali się przekupić któremuś z radnych, który teraz próbuje popsuć jego krew? Nie pamiętał za to, ile razy przychodzili do niego już trzej diatrysi. Kiedy jeszcze spał, rozharatali mu brzuch – tak zręcznie, że podejrzewał, że musieli do tego sprowadzić medyka. Teraz, gdy przychodzili, robili to tylko, aby obejrzeć jego rany od środka. Czego szukali? Nie wiedział. Może węszyli, czy wykrzywiło go od wewnątrz? W każdym razie – pytanie, którą padało, znał już na pamięć. „Morf?” - zawsze pytał jeden z nich. „Jeszcze Morf nie” - odpowiadał inny. Nie wiedział, czy się zmieniali – nie odróżniał ich, a był znacznie za słaby, aby się podnieść i ich odczytać numery. Wtedy – zamieniwszy te słowa – wychodzili, aby wrócić za jakiś czas. Czasami – pomiędzy ich wizytami – przychodził do niego młody, niski diatrysowy człowiek, którego – jak kojarzył – kiedyś przydzielił, aby pomagał diatrysom. On z kolei był tu tylko, aby wlać w jego gardło haomę. (Może dlatego, żeby uśmierzyła jego ból. Może, aby mogli otworzyć mu – upojonemu – żyły, gdyby się zmorfował.) Kilka pierwszych razy chciał walczyć – i kąsać palce śniadego chłopca – ale jego ciało zapłonęło żywym ogniem. Był zbyt słaby, aby stawiać opór. (Zresztą, wtedy diatrysi usłyszeliby o tym.) Wybrał więc inną ścieżkę: otwierał usta, ale starał się, aby zatrzymać część narkotyku w ustach i wypluć go w kąt, gdy tylko chłopiec wyjdzie. Jednak – jak się okazało – miało to złe strony. Kiedy – tym razem – któryś z diatrysów zadźwięczał „Morf?”, a drugi sięgnął do jego wnętrzności, zabolało znacznie bardziej niż się spodziewał. Ból rozerwał jawę na cząstki. I już był gdzie indziej. Umysł mu się rozgrzał myślą, a od rozgrzanych myśli szybował. Jego połamane ciało poruszało się podle jego woli tak samo, jak rydwan podąża za lejcami woźnicy. Przestrzeń wydawała się nieważna – zupełnie, jakby przepychał ciało w górę, przez puste przestwory. Już miał wznieść się ku Słońcu, lecz wtedy niebiosa przeklęły go i strąciły w przestwór, a wtedy on przeklął i niebiosa. Spadł w odmęty jak deszcz, a jego ciało rozbiło się o twardą ziemię. Zewsząd otoczyły go znajome twarze: paskudna maska Syntyche, melasowy uśmiech diuka, głodne oczy poprzedniego strategosa…, ale wszyscy byli obcy, a nigdzie nie było nikogo z jego ludu. I oni – obcy – wyczuli, że jest inni, zaczęli go jeść tak samo, jak jak jadło ofiarne. I wtedy – wśród jego krzyków – sen się skończył, a na jego miejsce przyszedł kolejny. |
03-02-2017, 21:17 | #6 |
Reputacja: 1 | Decato. Wyczuwała ją przez skórę od kilku dni. Im bardziej na północ, tym intensywniejszą. Wszechobecną. Skóra piekła lekko a nabrzmiałe blizny, układające się w zawiłe wzory brązowiły się na bladej cerze. Lecz to czego doświadczyła już kilka mil od Skilthry było czymś nieoczekiwanym. Słyszała od mistrzów, że na rubieżach cesarstwa jej stężenie było znacznie większe niż w jego centrum, lecz nie spodziewała się takiego poziomu. Morfa. Ogrzewała krew płynącą w żyłach, pulsowała w głowie. Gdy fortece wtoczyły się za mury stężenie substancji spadło. Dało się odczuć pozytywny wpływ aury roztaczanej przez zakonników. Pempto wysłał w jej kierunku mentalne powitanie, oraz krótką wiadomość: ~ Trito oczekuje. I wtedy stało się coś... Brown. Zmęczony rozmową. Zapadł w płytki, niespokojny sen. W pewnej chwili coś zwróciło jego uwagę. Coś na tyle odbiegającego od normy, co spowodowało, że w błogim alkoholowym zamroczeniu zdecydował się podnieść ciężkie od snu powieki i z wielkim trudem się skoncentrować. Jakiś dźwięk, którego nie był w stanie teraz przywołać. Coś... Skoncentrował się, lecz wokół było cicho. Przerażająco cicho. Nie było słychać szczekania psów, z podziemi nie dobiegało jęczenie i skomlenie Theodrica. Theodric! Zdjęty nagłym, złym przeczuciem wstał i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku podziemi. Tak dobrze znane mury i korytarze, tej nocy wydawały się takie milczące i obce. Migotliwe światło pochodni lizało nierówne stropy i ściany, prześlizgiwało się po pokrytej pyłem podłodze. Zszedł do katakumb. Stare, porozrzucane kości trzeszczały pod jego stopami. Wśród tego chrzęstu, jedynego dotychczas dźwięku zdawało mu się, że usłyszał coś jeszcze. Przystanął. Popiskiwanie. - Theodric? - głos załamał mu się mimowolnie. - Theodric! - poprawił się zaraz. Popiskiwanie nie ustawało. Jakby jakieś małe dziecko chlipało głośno. Ruszył w tamtym kierunku. Za kolejnym zakrętem zauważył czarną, kłębiącą się przy czymś masę. Podszedł powoli bliżej, przyświecił światłem. Duże, kanałowe szczury żerowały na czerwonym ochłapie, który musiał być nogą. W bucie nałożonym na poobgryzany krwawy strzęp, który był wcześniej ludzką kończyną rozpoznał obuwie swojego więźnia. Szczury pisnęły ostrzegawczo zwracając na niego uwagę. Jeden, większy od pozostałych podszedł bliżej i ugryzł go boleśnie w kostkę, przegryzając z łatwością żółtymi zębami skórę aż do krwi. Brown zaklął głośno kopnąwszy gryzonia i odrzucając go pod jedną ze ścian, i zaczął powoli się cofać. Szczury, wyczuwszy świeżą krew, zaczęły wciągać powietrze wietrząc nową ofiarę. Kolejny głośny pisk. Jak na znak wszystkie oderwały się od od padliny i zaczęły najpierw powoli a później coraz szybciej biec w kierunku światła rzucanego przez pochodnię. Nie czekając dłużej, Mistrz Podziemi odwrócił się i zaczął uciekać przed siebie po starych, porozrzucanych w korytarzu kościach, słysząc zbliżające się z każdym przebytym metrem piski i trzaski łamanych piszczeli. Krzyknął dopiero wtedy gdy lewa noga utknęła mu w kości miednicy. Upadł. Pochodnia wypadła mu z dłoni. Szarpnął się, lecz stopa utknęła na dobre. Pierwszy szczur wpełzł mu pod nogawkę, gdy udało mu się przekręcić na plecy. Kolejne zaczęły go obłazić jak robactwo psujące się mięso. Krzyknął po raz drugi gdy żółte zębiska wbiły mu się w szyję. Fernike Spiros. Gdy otworzyła oczy ujrzała nad sobą zmorfieńca. Miał posturę olbrzymiego mężczyzny o bladej, białej twarzy. - Fernike! Fernike! To nie krzyczał morf. Krzyk dobiegał z oddali przebijając się przez dźwięczące w jej uszach dzwony i szum wodospadu. - Kyrie Spiros! Nic ci nie jest pani? Próbowała się podnieść lecz tępy ból z tyłu głowy skutecznie ją powstrzymał. Dotknęła ręką potylicy. Syknęła. Z tyłu głowy wykwitł jej guz a skóra była pęknięta. Musiała się uderzyć i stracić przytomność. - Kyrie... Wóz zakołysał się i w środku w końcu pojawił się zasapany Samil. - Myślałem, że... - Co się stało? - Gołębica starała się skupić myśli. - Konie poniosły - odezwał się morf. Morf, który... Tak, znała tego mężczyznę. Widywała go w towarzystwie jednego z radnych. Wytężyła umysł. Powoli zaczęły do niej wracać wydarzenia ostatnich chwil. *** Samil zeskoczył ze stopnia karety gdy niebo ściemniało nagle. Jakby ktoś zgasił słońce. W jednym momencie zrobiło się ciemno i cicho. Gdy pierwsze martwe ptaki zaczęły spadać na ulicę, konie zakwiczały przeraźliwie i szarpnęły powóz. Później była już tylko szaleńcza jazda wąskimi ulicami Skilthry. Siedząc w środku Fernike próbowała utrzymać równowagę opierając ręce o ściany karety, lecz wóz podskakiwał na kocich łbach a przerażone zwierzęta gnały na złamanie karku. Ta niekontrolowana jazda mogła zakończyć się tylko w jeden sposób. Przez głowę przeleciały jej szalone myśli, zdążyła pożegnać się ze wszystkimi, których w życiu kochała nim na kolejnym wyboju straciła równowagę i uderzywszy wpierw głową w ścianę straciła przytomność. *** Wysiedli z wozu... a raczej tego co po nim zostało. Jedno z kół roztrzaskało się na drzazgi i teraz opierał się na wykrzywionej ośce. Popręgi z zaprzęgu były pocięte a spłoszone zwierzęta gdzieś uciekły. Prawdopodobnie tylko to uratowało wóz od całkowitego roztrzaskania. Przechodzący patrol tagmatos zainteresował się zamieszaniem. - Co się... - zaczął postawny strażnik w stopniu anoterosa, lecz gdy rozpoznał do kogo się zwraca, zmienił ton. - Kyrie Spiros, wszystko w porządku pani? Wtedy stało się coś jeszcze. Strażnicy zwrócili uwagę na stojącego obok olbrzyma i niemal jak na komendę wyciągnęli krótkie miecze. - Rzuć broń skurwysynu albo sprawdzimy co tam masz w środku! - anoteros stanął między Spiros a czarnoskórym. Utisha i Altija. Miasto szybko pustoszało wraz z kończącym się dniem. Skilthrańczycy nie lubili zostawać na ulicach po zachodzie słońca. Zakorzenione głęboko przeświadczenie, że noc jest domeną Morfy i jej przepoczwarzeńców skutecznie zniechęcały mieszkańców do opuszczania bezpiecznych schronień. Tak więc nocą po jej ulicach poruszali się nieliczni a wśród nich najczęściej można było spotkać patrole straży miejskiej i typów najgorszego sortu. Jedni drugim starali się nie wchodzić w drogę. Utisha i Altija dotarły do Studni, gdzie miały zamiar wypełnić zadanie dane im przez Browna w momencie gdy słońce schowało się za horyzontem. Nagle zrobiło się ciemno i cicho, i jakoś nieswojo. - Dziwne - smarknęła na ulicę Utisha łapiąc płatki nosa w dwa palce. - Katar. Dawno nie miałam kataru. Altija spojrzała na nią dziwnie. - To krew - odpowiedziała. Brown. Obudził się zlany potem. Z przerażeniem spojrzał na czerwone spodnie. Dopiero po chwili oprzytomniał i zobaczył rozlane na podłodze czerwone wino. Skoncentrował się, lecz wokół było cicho. Przerażająco cicho. Nie było słychać szczekania psów, z podziemi nie dobiegało nawet jęczenie i skomlenie Theodrica. Theodric! Parwiz Jehuda. Słońce było wielką, rozgrzaną tarczą. Paliło skórę. Oślepiało załzawione oczy. Parwiz wykrzywiał nieludzko głowę. Byle tylko uciec od gorącego piekła. Lecz mściwi Diatrysi mocno uwiązali go do koła na przyzamkowym rynku, tam gdzie zwykle odbywały się kaźnie ku uciesze gawiedzi. Teraz on, archigos Skilthry wystawiony był na pośmiewisko. Słyszał okrzyki tłumu. Cieszyli się? Czy byli oburzeni? Chciał spojrzeć, lecz nie widział choć wyginał jak mógł nabrzmiałą z wysiłku szyję. Nie wiedział jak go żegnają - jak bohatera czy tyrana? Podłożono chrust. Będą palić go jak zmorfieńca. Czy wykryli drugą wątrobę? Czy może przemienione organy? Jak się poznali? Skąd wiedzą? A może się pomylili, może kto przepłacił, żeby się pozbyć, żeby usunąć z drogi. Już podpalono. Usłyszał trzask suchego drewna. Poczuł zapach żywicznego dymu. Gorąc. Gorąc. Paliło. Czuł jak skóra na plecach pęka pod wpływem gorąca. Syknął. Otworzył oczy. Znowu był w celi. Skóra skroplona potem. Pić... Wody... Plecy piekły tak jakby ktoś go rzeczywiście przypiekał żywym ogniem. Zobaczył go wyraźnie. Diatrysa stojącego w drugim kącie celi. Nachylającego się nad kimś - tak samo jak Jehuda przywiązanym do prostego łoża. Zobaczył rytualny, zakrzywiony nóż w dłoni zakonnika. Taki sam, jakim - widział to wielokrotnie - wycinano runę katharos, rzadziej prokismenos, taki jakim otwierano żyły naznaczonym Morfą niemowlakom. Ostrze wprawnym ruchem przecięło tętnicę żylną. Eleanore Chamberlain otworzyła szeroko oczy. Nie krzyknęła nawet. Krew, pulsującym strumieniem wylewała się z jej ciała zalewając podłogę i oblepiając szatę zakonnika, tworząc lepką skorupę. Eleanore gasła. Jej oczy powoli zasnuwała mgła. Zakonnik nie poświęcił jej więcej niż spojrzenie. Podszedł do następnego łoża. - Tak to się skończy? - rozpoznał łamiący się głos Fitzgeralda. - Morf... morf... - wysapał Diatrys wyciągając w pokrzywionej dłoni nóż w kierunku szyi skarbnika. Decato. Zaraz po tym jak wiatr uniósł poły szaty Pempto, nim ten zdołał krzyknąć by zamknięto wrota, posłał jej ostrzeżenie. Uderzenie morfy jednak ją zaskoczyło. Jego siła powaliła ją na kolana. Gdyby nie przebyte przeszkolenie i ochronne runy, zapewne straciłaby przytomność tak jak ludzie wokół niej. Teraz tylko szumiało jej w głowie. Chwilę później to wyczuła. Morfę, która zmieniła w leżących wokół ciałach to, co stanowiło je ludźmi, w to co czyniło je przemorfowanymi skrzywieńcami.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |
08-02-2017, 22:01 | #7 |
Reputacja: 1 |
__________________ “Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.” |
10-02-2017, 14:37 | #8 |
Reputacja: 1 | Podziemne korytarze, tak samo jak w niedawnym majaku, wydawały się teraz wyjątkowo ciche i obce. Zastanawiał się, czy to nieodparte wrażenie, że coś się zmieniło spowodowane jest podświadomą reakcją na zły sen, czy może wpływem alkoholu. Nawet światło padające na nierówne ściany i cienie tańczące za załomami wydawały się jakieś nienaturalne. Podobnie jak we śnie wszedł do katakumb. Szczątki dawnych mieszkańców miasta wyścielały podłogę. Nie sposób było nie przejść dalej nie stąpając po nich. Przystanął. na rozdrożu. Stąd odchodziły dwa korytarze. Wsłuchał się w ciszę. Dłuższą chwilę nie słyszał nic poza własnym oddechem, lecz w pewnej chwili wydało mu się, że z jednej z odnóg korytarza, tej idącej jeszcze głębiej, pod poziom katakumb, usłyszał cichy pisk. Mógł to być szczur. Umysł podsunął mu od razu niedawną wizję ze snu. Drugi korytarz odchodził w lewo. Tam znajdował się istny labirynt, w którym zostawił wcześniej Theodrica. Zawahał się. Nie chciał przyznać przed sobą, że tak zadziałał na niego zwykły sen. Szczury to nie morfa, zazwyczaj uciekały przed człowiekiem - nie odwrotnie. Jednak trudno było wyzbyć się wizji, która dopiero go nawiedziła. Wściekle wykrzywionych, małych pysków, które wdzierały się zębiskami w jego skórę. Bzdura! Niepotrzebne mu były takie dywagacje. Skręcił w kierunku Theodrica. Jeśli siostry go jeszcze nie zabrały, obydwie czekała gorzka lekcja. Z rękawa starego wysunęło się ukryte dotąd ostrze. Tak na wszelki wypadek. Zazwyczaj gdy wszedł do krętych korytarzy jego słuch był w stanie wyłowić z echa odbijającego się od pustych ścian, obecność Theodrica. Teraz jednak nie złowił nic więcej niż odgłosy swoich własnych kroków. Uspokojony i przeświadczony o tym, że bliźniaczki musiały jednak zabrać więźnia, już miał zwrócić się w kierunku wyjścia z lochów, gdy coś błyszczącego na ziemi przykuło jego uwagę. Przyświecił pochodnią. Coś pokrywającego sypiące się kości, odbijało światło ognia. Zniżył się, Dotknął. Lepka substancja została mu na palcu. Krew. Ślady krwi prowadziły do jednego z korytarzy. A zatem przeczucie go nie myliło. Był tu ktoś jeszcze. I żaden inny więzień. Dawno już wysyłał tu kogoś innego niż Theodrica. Przejechał palcem po brzytwie, która teraz stanowiła jedyną broń. Zimny dotyk stali dodawał otuchy. Nie zamierzał iść do celu samotnie. Blask pochodni byłby widziany już z daleka. Znowu chodząc po katakumbach w ciemności nie stało mądrą decyzją, nawet przy jego znajomości ów miejsca. Stare korytarze były zwodnicze i w tym tkwił cały urok kary. Idąc po gnatach, ciężko było o dyskrecję. Mimo tego, ostrożnie stawiał każdy krok. Robił to tak, aby wydać jak najmniej niepożądanych teraz dźwięków. Zamierzał powoli, ale konsekwentnie pójść z powrotem do cel. Wziąć trzech ludzi i tu wrócić. Bez żadnej szarży, gdyż pośpiech jest domeną głupców lub szaleńców. A Brown nie był żadnym z nich. Prawda? |
10-02-2017, 23:47 | #9 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Eleanor Chamberlain. Pamiętał ją jako starsza matronę, która zwykła chłostać ludzi językiem. Nigdy nie byli szczególnie bliscy – poza posiedzeniami Rady rozmawiali raptem kilkadziesiąt godzin w kilka lat – ale była częścią jego Skillthry. Rozciągnięta na prostym łożu wyglądała zupełnie inaczej. Nie miała na sobie szat wierzchnich, które dodawały jej postury i autorytetu, więc można było zobaczyć, jak bardzo wątła jest. Przypominała stojącą nad grobem nędzarkę, ale nie – śmierdzącego morfa. - Morf, morf… – Jednak przygarbiony, nienaturalnie wykrzywiony diatrys otworzył jej żyły z taką samą metodyczną obojętnością, z jaką uliczny sprzedawca ukręcał głowę koragowi. To było tak bezczelne, że wzięło archigosa z zaskoczenia. Diatrys poruszał się pokracznie – szurając nogami, jakby był niedołężny – a w dość wątłym świetle jawił się archigosowi jak morf. Gdyby Parwiz miał wskazać w tym pokoju morderczego morfa, bez wahania wskazałby diatrysa właśnie. Jednak to radna dusiła się własną krwią, a powykręcane… coś… nawet nie zadało obejrzało jej drugi raz przed zadaniem ciosu. Jeśli diatrys potraktował tak ją – wątłą starowinę, którą mógłby zwyciężyć ktokolwiek – to co będzie z nimi?… Choć skóra paliła go przy tym żywym ogniem, to szarpał więzy, którymi przymocowano go do łoża, starając się je rozwiązać – albo przynajmniej rozciągnąć je na tyle, żeby jakoś się z nich wyślizgnąć. - Zostaw – wycharczał, zbierając w sobie siły, aby nakazać coś diatrysowi. Wyszło mu średnio – bardziej charczenie niż przemowa. Jednak diatrys, zastygły w bezruchu jak zwinięta w kłębek żmija, nawet się nie odwrócił w drodze ku następnemu rogowi. - Rozkazuję... – utknęło mu w suchym gardle. - Tak to się skończy? – ledwo przebrzmiał wycieńczony głos diuka, gdy morf zaskrzeczał „morf, morf...”, a Fizgerald mógł już tylko rzęzić. W celi nie było już chyba nikogo innego – a jedynie archigos i nieubłaganie sunący ku niemu diatrys. Szur…, szur…, szur…, szur… - wyglądał, jakby z każdym przesunięciem zmagał się ze swoim własnym ciałem. Mimo, że cela nie była duża, to diatrysowi ta droga do łoża zajmowała sporo czasu. Jehuda bał się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – i wiedział już, że zrobi wszystko, żeby jakoś się wydostać nim powolny, wlekący się diatrys stanie nad nim. Wtedy miał jakąś (choćby nawet najmniejszą) szansę, żeby – czołgając się – przeczołgać się tuż obok niedołężnego?… diatrysa, aby uciec z otwartej celi i spod zakrzywionego ostrza. |
13-02-2017, 09:50 | #10 |
Reputacja: 1 | Rżenie przerażonych koni, szaleńczy pęd w noc, krzyk, uderzenie... świat mglił się Gołębicy przed oczami. Jakiś człowiek, głosy... lepki chłód na skórze - dotknęła ostrożnie włosów i ubrudziła sobie dłoń. Krew wyglądała jak lepka smoła, jak chory szlam pożerający jej dłonie. Wzdrygnęła się; zagmatwane myśli krążyły po jej głowie, na powierzchnię wypłynęła absurdalna troska o to, by nie ubrudzić teraz wystawnej sukni.
__________________ "Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014 Nieobecna 28.04 - 01.05! Ostatnio edytowane przez Autumm : 13-02-2017 o 16:19. |