Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-10-2017, 20:56   #1
 
Mimi's Avatar
 
Reputacja: 1 Mimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputację
[Wiedźmin/Storytelling] Z czystym sumieniem [18+]

Byli wyrzutkami. Byli dziwną zbieraniną stworzoną przez nieszczęście i pogardę. Nieszczęście i pogarda połączyły ich i wyrzuciły na jeden brzeg, tak jak wezbrana rzeka wyrzuca i osadza na plażach dryfujące, czarne, wygładzone o kamienie kawałki drewna.
Andrzej Sapkowski


8 lat temu
Rinde


Na moście łączącym oba brzegi Pontaru rozległ się leniwy stuk podkutych kopyt. Jeździec zbliżał się do miasteczka od strony południowej bramy. Rinde zdawało się być uśpione panującym od kilku dni upałem. Minął strażnicę. Żołnierz pełniący wartę zdjął z siebie kolczugę i siedział na krześle w rozpiętym kubraku.

Harken odetchnął, wjechawszy w cień rzucany przez wznoszące się dokoła niego budynki. Zatrzymał się przed pierwszą napotkaną karczmą. Mógł myśleć tylko o kegach pełnych chłodnego piwa, leżakującego w piwniczce pod jego stopami.


Harken

Zapadł zmrok. Nagrzane kamienie budujące miasto z ulgą oddawały chłodnej nocy zgromadzone w ciągu dnia ciepło. Harken narzucił na głowę kaptur swojego czarnego płaszcza, przykrywając brązowe włosy spięte w kucyk. Wędrował do północnej części Rinde, tej bogatszej, gdzie na uboczu miasta stała willa, do której zmierzał.
Mężczyzna obszedł budynek dokoła, rozglądnął się, po czym wskoczył do pokoju przez uchylone okno. Nie spiesząc się, ściągnął płaszcz i zlustrował pomieszczenie oświetlone słabym blaskiem księżyca. Odwiesił płaszcz na oparcie krzesła.

Domostwo spało. Bezszelestnie wszedł po gładko oszlifowanych schodach prowadzących na piętro.
Hrabia Roddgard od tygodni nie opuszczał miasta, być może domyślał się, co czyha na niego poza jego murami. Ingward zaczynał się niecierpliwić, Roddgard musiał zniknąć. Kazał Harkenowi zająć się tym dzisiejszej nocy.
Harken zajrzał do pierwszego pokoju przez szparę w uchylonych drzwiach i zobaczył przykryty satynową pościelą brzuch starego hrabii, unoszony regularnym, sennym oddechem.
Ostrożnie popchnął drzwi, wszedł do sypialni, w dłoni obracając sztylet. Postąpił parę kroków naprzód, w myślach łapał już resztki włosów Roddgarda, odchylał mu głowę i podrzynał gardło.
Postać, do tej pory stojąca nieruchomo za drzwiami, uniosła drewniany kij i zamachnęła się. Harken usłyszał za sobą nagły ruch powietrza, odwrócił się, unosząc ramię, było jednak już za późno. Przed jego oczami zapanowała ciemność. Bezwiednie osunął się na podłogę. Ostatnie, co poczuł, to zapach zwierzęcej skóry, na którą upadł.


Wóz podskakiwał na wybojach, ukształtowanych przez wyschnięte niedawno błoto. Harken uniósł głowę i otworzył oczy, natychmiast jednak je zamknął, z jęknięciem bólu. Miał związane ręce, słońce świeciło niemożliwie. Zmrużył oczy i rozglądnął się. Pryszczaty strażnik w łuskowej zbroi bez słowa podsunął mu pod usta bukłak z wodą. Harken pił łapczywie, woda spływała mu po brodzie i moczyła koszulę. Zauważył zaschniętą krew. Nie pamiętał... Chciał zapytać strażnika, ten jednak uprzedził go, wyciągając z torby pergamin. Rozłożył go przed oczami pojmanego.

Harken,
Jedyne, co udało mi się do tej pory ustalić to fakt, że zostałeś zdradzony. Z bólem serca informuję, że osobą za to odpowiedzialną była Filianore. Zleciłem już odszukanie jej. Nie należę do ludzi, którzy lubują się w naganie, ostrzegałem Cię jednak, jak może się skończyć Twój romans. Żałuję, że nie posłuchałeś. Działamy w zbyt delikatnej sferze...

Harken wściekle wciągnął powietrze przez nos i zacisnął zęby. Nie wierzył. Nie chciał wierzyć.
Czytał dalej.

... aby się spoufalać i pozwalać sobie na niedociągnięcia.
Nie mam wpływu na dalszy przebieg Twojego aresztowania. Zrobię jednak wszystko, żeby wyciągnąć Cię z lochów Cidaris, gdy sprawa ucichnie i wszyscy o Tobie zapomną. Ale nie ja, Harken. Nie ja.

I.

Obecnie

Piąty dzień Velen, wieczór


Olgierd i Benedict
Trakt kupiecki na południe od Vildheim


Skromna karawana wolno przetaczała się przez ciemniejący las. Na samym przodzie, na siwej klaczy jechał młody wojak w błyszczącym półzbrojku. Z ręką opartą na głowicy przyczepionego do pasa miecza, rozglądał się, wypatrując możliwych zasadzek zastawionych przez raubritterów. Jak dotąd jednak, podróż przebiegała bez większych problemów. Byli już za Gors Velen, przed nimi była ostatnia prosta do Novigradu.

Za konnym toczyły się dwie kupieckie furmanki. Jedna załadowana była po brzegi towarami wiezionymi aż z Cidaris, druga przygotowana była do ładunku anatłków wina z Vildheim. Drewniane koła mlaskały w błocie.
Za wozami szedł brodaty, wysoki mężczyzna. Spojrzenie jego niebieskich oczu wbite było w kręcące się koła powozu przed nim.

Obok mężczyzny, na dorodnej kobyłce, siedziała młoda kobieta o nieprzeciętnej urodzie. Patrząc na korony drzew nad nimi, próbowała dosłyszeć rozmowę odbywającą się w szlacheckiej landarze w tyle karawany. Nie mogła rozróżnić poszczególnych słów, słyszała jedynie przyciągający ton opowieści mężczyzny, przerywanej głośnym chichotem młódki. Kobieta ściągnęła wodze i zwolniła konia. Chciała usłyszeć. Mężczyzna kroczący obok rzucił jej pytające spojrzenie, nie odezwał się jednak. Jego myśli skupione były na nadciągającej pełni księżyca.

- ... skóra panienki dłoni, jak najszlachetniejszy jedwab... o przeszłości, jak i przyszłości. Chociaż nie widzę tej urodziwej twarzy... panienki duszę, szczególnie ta linia... – głos mężczyzny był ciepły i przyjemny dla ucha. Bazując na podsłyszanych strzępkach rozmowy, kobieta zmiarkowała, że starzec czyta z dłoni młodej szlachciance.

- Irys.
Kobieta spojrzała się w dół i na widok strapionej twarzy, pochyliła się w siodle i pocałowała czubek głowy mężczyzny.
- Nie martw się, przygotuję dla Ciebie zioła, Olgierd. Czekam tylko postoju na nocleg, potrzebuję ognia do naparu. Wszystko mamy pod kontrolą, pamiętasz? – uspokoiła go łagodnym głosem.

Karawana zatrzymała się niedługo potem. Na polanie rozpalono ognisko, dym wzniósł się do nocnego jesiennego nieba. Irys szczelniej opatuliła się zielonym płaszczem i nabrała wrzątku z bulgocącego kociołka. Olgierd rozkładał mały namiot. Kobieta usiadła przy ognisku, wyjęła z torby lniany mieszek i wsypała jego zawartość do wody parującej z kubka.




- Nie chciałbyś posłuchać, co ma do powiedzenia o nas ten gawędziarz? – zapytała, wręczając kubek siedzącemu obok Olgierdowi. Skinął w podzięce i spojrzał w jej wielkie kasztanowe oczy. Uśmiechnęła się i wróciła do obserwacji starszego mężczyzny, który właśnie wyszedł z powozu. Zgarbiony, sprawdzał drogę przed sobą drewnianym kosturem.
Irys zdziwiła się jak bardzo jego głos nie pasował do zubożałego wyglądu. Dopiero gdy usiadł przy ognisku nieopodal, w blasku płomieni, mogła przyjrzeć mu się lepiej. Starzec o aparycji żebraka zwrócił twarz ku dwójce podróżnych, zupełnie jakby z daleka usłyszał pytanie Irys. A była to twarz szlachetna, nosząca znamiona wielu historii, na których wysłuchanie nie wystarczyłoby nocy .

Senną ciszę panującą przy ognisku przerwał młody wojak, dokładając gałęzie do paleniska.
- Jutro z rana, drodzy współpodróżnicy, dotrzemy do Vildheim. Polecam skosztować tamtejszego wina.


Moira
Okolice Vildheim


Młoda czarodziejka spojrzała na horyzont i jeszcze raz oszacowała odległość dzielącą ją od błyskających w dali świateł Vildheim. Przez ostatnie tygodnie zdążyła zmęczyć się ludźmi i ich prośbami, zdecydowanie za dużo pracowała.
Miarka się przebrała, gdy żona młynarza przyszła do niej pod osłoną nocy i poprosiła o rzucenie uroku na przyrodzenie jej męża. Żeby pomyślał, że nabawił się rzeżączki, hulając na boku i zaczął wracać do domu na noc. Bo jej na sienniku smutno i zimno samej. Zdenerwowana Moira wykrzyczała, że jest szanowaną czarodziejką, a nie starą wiedźmą, a jak ten głupi dziad faktycznie hula, to w końcu sam się nabawi choróbstwa, jej cenny czas nie jest do niczego potrzebny.

Opuściła wynajmowany pokój i udała się na obrzeża miasteczka. Potrzebowała odpoczynku. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie siebie kroczącą boso na brzegu rozwścieczonego morza. Ruda grzywa szarpana morskim wiatrem, krzyk mew... Owoce morza, najprawdziwsze, nie wyczarowane iluzją. Tak. Moirze marzyły się wakacje.

Czarodziejka poprawiła pozłacane zapięcia swojego szkarłatnego płaszcza i przygotowała się do otwarcia portalu. Spokojnym głosem wypowiedziała formułę, wykonała skomplikowany gest obiema dłońmi, na koniec wykreśliła w powietrzu okrąg. Na pobielanej ścianie domostwa pojawił się świetlisty punkcik, który zaczął rozrastać się do rozmiaru drzwi. Moira wyciągnęła drobną dłoń w stronę fosforyzującej mleczności. Ręka przeszła na wylot, poczuła nagłe ukłucie zimna. Wiedziała, czego się spodziewać po zaklęciu teleportacji, Antonietta włożyła wiele pracy, aby przyzwyczaić ją do tego rodzaju podróży. Czarodziejka wzięła głęboki oddech i wkroczyła w świetlisty krąg.
Wydarzeń, które nastąpiły w kolejnych sekundach nie przewidziała.


Mężczyzna wydał z siebie cichy pomruk i złapał oburącz głowę pokrytą czarnymi włosami, która właśnie wynurzyła się spod wody.
- Jestem pewien, że możesz wytrzymać tam dłużej, Syrenko. Twoje imię powinno zobowiązywać.
Pozwolił kobiecie nabrać powietrza i wepchnął ją na powrót pod wodę. Rozparł się wygodnie w drewnianej bali i odchylił głowę w tył, wydając kolejny pomruk przyjemności.


Nagły trzask przeszył pokój zamtuza, a ze światłości, nowopowstałej na suficie tuż nad mężczyzną, spadła postać. Z chlupotem wylądowała w gorącej wodzie, nakrywając się płaszczem. Tuż spod niej, jak oparzona wyskoczyła czarnowłosa dziewka i z krzykiem wybiegła z pokoju.

Postać szamotała się przez chwilę, w końcu mężczyzna zlitował się i wyłowił kobietę za ramiona. Odgarnął rude włosy z jej twarzy. Moira ujrzała przed sobą przystojnego aż do bólu mężczyznę. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, ani co się dzieje.
- Pchanie się do mojego łóżka drzwiami i oknami nie wystarcza? Trzeba jeszcze magiczne portale z sufitu? – zapytał łagodnym głosem, wpatrując się w urodziwe oblicze Moiry. Jego uwagę przykuło niecodzienne ubrawienie jej tęczówek. Przenosił wzrok z jednego oka na drugie.
- Fredrik Elkhorne, na usługach miłości, piękna i sztuki – skłonił głowę, mocząc końcówki blond włosów w wodzie. Milczenie wstrząśniętej Moiry wydawało mu się nie przeszkadzać.

- Nie chcę brzmieć niegrzecznie, czcigodna czarodziejko, ale muszę przyznać... Spierdoliła mi przez panią opłacona na całą noc dziewka. Jak to załatawimy?
Rozwarł usta z rozbrajającym uśmiechu i przejechał czubkiem języka po górnym rzędzie zębów, nie przestając wyczekująco obserwować czarodziejki.



Edan i Hamdir
Wody u wybrzeży Vildheim


Edan tonął. No może nie do końca tonął. Szczękając zębami, kurczowo trzymał się deski. Jednej z wielu desek, które jeszcze przed chwilą składały się na jego łódź. Na desce umiejscowił skórzaną torbę, swój jedyny dobytek, starając się uchronić jej zawartość przed zamoczeniem. Energicznie machał nogami, płynąwszy w stronę lądu. Szczęściem dla niego, Wielkie Morze tego poranka było spokojne; jakby wyczekująco przyglądało się walczącemu z nim młodemu mężczyźnie.
Mijały minuty, a Edan tracił siły. Nie należał do najwytrwalszych. Położył głowę na mokrej desce i przymknął oczy, oddychając głęboko.



- Hej! Człowiek za burtą! Dawać tutaj, wiosłować!
Kuter z czterema rybakami powoli podpłynął do unoszącego się na powierzchni wody mężczyzny.
- Na ogon kerguleny, Hamdir, żywy jest?
Pełen tężyzny blondwłosy mężczyzna stanął w rozkroku dla złapania równowagi, wychylił się za burtę i szturchnął nieprzytomnego rozbitka końcem wiosła. Głowa zsunęła mu się z deski, co skutkowało zanurzeniem jej w lodowatej wodzie i natychmiastowym wybudzeniem.
Edan wydawał się być w szoku, zarówno termicznym, jak i psychicznym. Bez słowa ujął wyciągniętą w jego stronę wielką dłoń brodatego rybaka i został wciągnięty na pokład.
- Torba... – wymamrotał przez zsiniałe wargi. – Torba, dobrzy ludzie...
Hamdir raz jeszcze wyciągnął wiosło i nadział na nie pas dryfującej torby.
- Ściągaj te mokre ciuchy, młody – rzucił kapitan kutra i podał Edanowi wełniany koc. - Wracamy na brzeg, chłopaki. Trzeba nam naszego rozbitka miodem rozgrzać!

Edan skulił się pod kocem i trzęsąc się cały, obserwował swoich wybawicieli. Skupił wzrok na mężczyźnie zwanym Hamdirem. Na zicher nie wyglądał mu rybaka. Bardziej na pirata z łupieżczych wypraw. Do jego długiej aż po pierś brody i mocarnych ramion lepiej pasowałby wielki topór, nie wędka i wiosło. Hamdir odwzajemnił badawcze spojrzenie, jak dotąd jednak nie odezwał się słowem. Odwrócił się i wpatrywał się w zbliżający się do nich brzeg Vildheim.
 

Ostatnio edytowane przez Mimi : 04-10-2017 o 14:08.
Mimi jest offline  
Stary 03-10-2017, 23:15   #2
 
Pan Elf's Avatar
 
Reputacja: 1 Pan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputację


Wynajmowany pokój opuściła w niemałym pośpiechu. Ktoś mógłby pomyśleć, że przed kimś uciekała. Zaiste, tak właśnie było. Uciekała przed piętrzącymi się problemami prostych ludzi, których miała już po dziurki w nosie. Czarkę goryczy przelała kobieta, która poprosiła o rzucenie uroku na przyrodzenie swojego małżonka.
Moira wykrzyczała, co jej na sercu leżało, wygoniła głupią babę z pokoju i trzasnęła za nią drzwiami. Miarka się przebrała, a czarodziejka narzuciła na siebie tylko szkarłatny płaszcz z misternymi wzorami wyhaftowanymi złotą nicią na krawędziach, po czym sama opuściła wynajmowaną kwaterę.

Poczuła chłodny powiew wiatru, który rozwiał burzę falujących się włosów koloru rdzy. Odetchnęła głęboko i pieszo, pewnym krokiem, udała się na obrzeża miasteczka, w którym spędziła znacznie za dużo czasu.
Obcasy kozaków wbijały się w usypaną żwirem ścieżkę, a poły szkarłatnego płaszcza szeleściły złowieszczo, powiewając w rytm kroków.
Złość powoli jej przechodziła, a kiedy dotarła na obrzeża, skąd mogła dostrzec migoczące w oddali światła Vildheim, była już zupełnie spokojna.

O wakacjach marzyła już od kilku miesięcy, jednak zupełnie nie miała wcześniej do tego głowy. Była zbyt zaabsorbowana swoimi zajęciami. W ciągu trzech miesięcy odwiedziła dwa miasteczka i kilka wiosek, w których nie mogła narzekać na brak zajęć. Ludzie, choć z pozoru biedni, zawsze znajdowali coś, czym byli w stanie zapłacić za rzucony urok czy uwarzony eliksir (choć w tym drugim przypadku Moirze nie szło najlepiej).
Miała już jednak dość. Potrzebowała odpoczynku, chwili relaksu albo chociaż bardziej ambitnego zlecenia, naprawdę wymagającego umiejętności, które posiadała. Była w końcu czarodziejką, elitą tego świata, a nie jakąś nędzną guślarką!


Moira zmrużyła oczy tak, że ledwo dało się już dostrzec, że tęczówka lewego oka była zielona, prawego natomiast zupełnie błękitna. Przez chwilę trwała tak, po czym zmierzyła nagiego mężczyznę od jego przystojnej twarzy aż po ukryte pod wodą przyrodzenie. Na twarz wypełzł jej kpiarski uśmiech. Nie wróciła wzrokiem na jego oblicze, a zaczęła wychodzić z drewnianej bali. Chciała to zrobić z jak największą gracją, jednak przemoczone ubranie, a zwłaszcza płaszcz, który zaczął nieprzyjemnie przylegać, zupełnie nie pomagały.
Wygramoliwszy się w końcu, stanęła wyprostowana i dumna, przynajmniej na tyle, na ile pozwalała jej sytuacja. Odgarnęła z twarzy sklejone wodą kosmyki rdzawych włosów i wlepiła zimne, nieprzyjemne spojrzenie w Fredrika Elkhorne’a, sługę miłości, piękna i sztuki.

- Mów, gdzie jestem, ale to już - wysyczała, a jej twarz, mimo srogiego wyrazu, wciąż była zadziornie piękna. - Wystarczy jeden zgrabny ruch ręką, a zamienię cię w obrzydliwego prusaka - dodała ostrzegawczo, gdyby chciał wymigać się od odpowiedzi.
Fredrik uniósł obie dłonie w obronnym geście, podniósł się i powoli wyszedł z drewnianej bali. Nagi stanął przed czarodziejką. Nie wykazał żadnych oznak wstydu. Szczerze mówiąc – nie miał czego się wstydzić.

Moira wciąż miała lekko skołowane myśli, jednak starała się nad nimi zapanować. Co poszło nie tak? Przecież tyle razy korzystała już z zaklęcia teleportacyjnego. “No tak, źle wymierzyłam odległość, nie zaopatrzyłam się w megaskop, który wzmocniłby portal… Jednym słowem zachowałam się jak nowicjuszka i teraz mam za swoje” skarciła się w myślach, wyczekując jednocześnie odpowiedzi Fredrika.
Ten sięgnął do stosu białych ręczników leżących na małej półeczce nad balią i podał jeden Moirze, drugim zaczął się wycierać. W rogu ręczników znajdowała się ręcznie wyhaftowana muszelka.

- Nie będzie takiej potrzeby, mości czarodziejko, służę odpowiedzią – rzekł schylony, wycierając zgrabne łydki. Moira natomiast śledziła każdy jego ruch. – Pani seraficzna osoba raczyła zaszczycić swą obecnością Mokre Muszelki, przybytek rozkoszy, szczęśliwości i spokoju o wielkiej sławie... – ostentacyjnie osuszył obszary swej największej dumy i spojrzał na Moirę. Westchnął, widząc jej chłodne spojrzenie.
- Czarodziejki... – przewrócił oczami i zirytowany zaczął zapinać czarną koszulę - Jesteś w Vildheim, nad morzem. Jeśli chcesz do karczmy, wyjdź z zamtuza i przejdź przez plac. Dom wójta jest po lewej. Jak chcesz do latarni, bo zgaduję, że po to tu jesteś, pogadaj z rybakami przy porcie.

Psiakrew, zaklęła w myślach Moira, rozglądając się po pomieszczeniu. Z drugiej jednak strony, tak czy owak, znalazła się tam, gdzie chciała - przynajmniej w teorii. Nie planowała bowiem odwiedzać zamtuza, a już na pewno nie jej pomysłem było wpadać do bali z nagim mężczyzną - choć ten, musiała przyznać, był niczego sobie.

Osuszyła ręcznikiem swoje włosy, choć prawdę powiedziawszy, wcale tego robić nie musiała, co potwierdziły jej kolejne działania. Jakby od niechcenia machnęła swoją smukłą dłonią, kreśląc misterny ślad w powietrzu i po chwili poczuła jak przyjemny, ciepły podmuch wiatru rozwiewa poły jej szkarłatnego płaszcza. Ten, jeszcze przed chwilą ociekający wodą i mydlinami, teraz był całkowicie suchy, tak jak i kryjące się pod nim szaty.

Na wspomnienie o latarni jej oczy błysnęły. Marzyła o wakacjach, jednak ciekawość w niej zwyciężyła. Skoro ten golas twierdził, że na pewno przybyła ze względu na to miejsce, to musiało tam kryć się coś szczególnego, co mogło przyciągnąć czarodziejkę.

- Co wiesz o latarni? - spytała nagle, wciąż nie spuszczając wzroku z Fredrika. Jej spojrzenie jakby złagnodniało, ton głosu stał się przyjemniejszy dla ucha, a usta nie były wykrzywione w złośliwym uśmiechu zwiastującym zamianę w prusaka.

- Co JA wiem o latarni? – Fredrik wydawał się zbity z tropu, co nie zdarzało się często.
Przechylił lekko głowę, zaobserwowaszy zmianę na twarzy jego rozmówczyni i natychmiast odzyskał rezon. Wciągnął szybko skórzane buty z długimi cholewami i w pełni już ubrany podszedł do czarodziejki pewnym krokiem. Mimo kozaków z wysokim obcasem, Moira sięgała mu do brody. Zmierzył kobietę przenikliwie.
- Co robisz w Vildheim, czarodziejko? – zapytał głębszym i poważnym głosem, nie brzmiącym już tak przyjemnie.

Moira w pierwszym odruchu chciała się cofnąć. Powstrzymała się jednak, nie mogła pokazać słabości. Zauważyła zmianę tonu w głosie Fredrika, nie umknęła jej też osobliwa reakcja na zadane przez nią pytanie.
Podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. Ani drgnęła, choć w razie czego gotowa była cisnąć magicznym grotem w mężczyznę, gdyby tylko wykonał jeden zły ruch. Co innego, wiedziała doskonale, że nie zdołałaby tego uczynić. Niechybnie pozwoliła mu podejść zbyt blisko. Nie zamierzała jednak tego po sobie pokazać. Gra pozorów - jedna z tajnych broni każdej czarodziejki.

- Pierwsza zadałam pytanie - odparła, niewzruszona jego tonem i przenikliwym spojrzeniem.
Fredrik uniósł kącik ust w łajdackim uśmiechu i błyskawicznie pchnął Moirę z dużą siłą, wykonał przewrót i wylądował przy upadającej czarodziejce, przygniatając ją swoim ciałem. Brutalnie zatkał jej usta dłonią. W drugiej nie wiadomo skąd pojawił się sztylet, który przyłożył do jej smukłej szyi. Pochylił się nad nią.
- Mości czarodziejko – wysyczał przez zęby. – Zaczynasz mnie irytować. Daję ci ostatnią szansę. Będziesz grzeczna?

Moira była wściekła. Wściekła na siebie, że tak łatwo dała się podejść temu łajdakowi. Wściekła na Fredrika, że okazał się dupkiem, na jakiego zresztą wyglądał. Wpatrywała się w niego, a w jej oczach kipiała złość. Fredrik mógł poczuć wyrazisty, cytrusowy zapach perfum, którymi pachniała Moira.
Gdyby nie sztylet, którego zimne ostrze stykało się z jej delikatną skórą, pewnie próbowałaby się wyswobodzić albo chociaż kopnąć tego drania w najczulsze miejsce. Marzyła wręcz o tym, by zgnieść kolanem jego przyrodzenie, z którego był tak dumny. Kiwnęła jednak tylko głową, odpowiadając tym samym na pytanie.

Fredrik z lubością obserwował furię leżącej pod nim czarodziejki. Przysunął twarz do jej dekoltu i głęboko wciągnął powietrze nosem. Spojrzał w jej niebiesko zielone oczy, po czym rozluźnił uścik, zwinnie wstając z ziemi.
- Chodź, Cytrusku, porozmawiamy sobie w karczmie. Tu nachodzą mnie nieodpowiednie dla dysputy myśli – podał dłoń leżącej na podłodze Moirze. - Wierzę, że nie miałaś jeszcze okazji skosztować tutejszego amarone?
Czarodziejka chwyciła dłoń Fredrika i wstała, spoglądając na niego z ukosa. Nie kipiała już wściekłością, ale wciąż była zła, choć już tylko na samą siebie. Wyprostowała się dumnie i ostentacyjnie otrzepała swój płaszcz.
- Nie, nie miałam. Chodźmy - powiedziała spokojnym, miłym dla ucha głosem i uśmiechnęła się kącikiem ust, ledwo zauważalnie.
Nikt, do tej pory, nie nazwał jej Cytruskiem. Nie wiedziała jeszcze czy jej to pasowało, ale nie powiedziała nic więcej. Ruszyła razem z Fredrikiem, a jej imię pozostało dla niego póki co tajemnicą.

 

Ostatnio edytowane przez Pan Elf : 04-10-2017 o 00:54.
Pan Elf jest offline  
Stary 04-10-2017, 00:15   #3
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
- Czołem, kumotrzy!

- Proszę, proszę, któż to nas zaszczycił – Wopek szydził, jak to on. Był to chuderlawy, czarnowłosy mężczyzna z gębą, jakby ktoś go kiedyś porządnie buzdyganem zaprawił. Wiecznie chodził w koszuli z obdartymi rękawami, albo w ogóle darowywał sobie ten element ubioru. Przez lata prażona słońcem skóra przypominała barwą ciemny brąz. - Wielmożny Hamdir. Witamy, jaśnie pana, witamy. Żywię nadzieję, że dobrze się spało, skoro tak późno pan przychodzi.

Faktycznie brodacz pojawił się jako ostatni członek załogi. Nawet beznogi Kolanko był wcześniej, a to o czymś świadczyło.

- Jak tam wizyta w karczmie? Przedłużyła się? - spytał ciekawie Smolnik pakującego się na pokład rybaka. Formalny kapitan i właściciel łodzi był najstarszym członkiem załogi. Jego kasztanowe włosy przyprószone już były siwizną, która z roku na rok zdobywała nowe tereny na jego głowie. Na twarzy pojawiły się już pierwsze zmarszczki, ale ciało wciąż miał silne i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Pewnej nocy w karczmie otworzył drzwi łbem jakiegoś wojaka trudniącego się ochroną karawany. Biedak o jeden raz za dużo zażartował z zawszonych wieśniaków.

- Wiesz jak jest.

- Gdzie nocowałeś?

- W Muszelkach. Mają kilka nowych nabytków, trzeba się było rozejrzeć, no nie?

- I co, dobrze się bawiłeś? - spytał Wopek.

- Lepiej niż ty ze swoją starą.

Czwórka załogantów parsknęła śmiechem.

- Dość! Dość tego, mówię – Smolnik doprowadził swoich ludzi do porządku, chociaż sam śmiał się najgłośniej. - Hamdir, odwiąż cumę, Kolanko do wioseł.

Laerten wykonał swoje zadanie, a następnie nogą odepchnął łódź od pomostu. Powoli oddalali się od brzegu kierując się na morze.

- Gdzie tym razem, Smolnik? Znów w to samo miejsce? - spytał Kolanko. Na pozór mężczyzna nie różnił się od swoich kolegów, miał tylko nieco bardziej umięśnione ramiona, chociaż nie równał się pod tym względem z Hamdirem. Trzeba było zajrzeć do łodzi, by zobaczyć, że nogi rybaka kończą się na jego kolanach. Była to paskudna pamiątka z pechowego rejsu lata temu, gdy lina ucięła mu obie kończyny. Kolanko, a właściwie Timur, bo tak miał na imię, sprawiał wrażenie, że nie przejmuje się tym zanadto. Opanował poruszanie się na rękach, a nawet wyćwiczył się w rzucaniu nożem, których zawsze nosił przy sobie trzy sztuki, toteż nawet po zmroku nie bał się wyjść z chałupy.

- Gdzież tam! Wczoraj nie trafiliśmy nawet połowy tego co dzień wcześniej. Trzeba nam nowego łowiska, kamraci.


- Wopek, sprawdź sieci – rozkazał Smolnik. - Tylko nie poplącz ich tak jak ostatnim razem! Hamdir pomóż mu.

Obaj mężczyźni wzięli się do pracy. Kapitan wraz z Kolankiem zabrali się za kruszenie soli. Ten pierwszy rozglądał się co chwila wokół, jakby chciał coś wypatrzyć, ale najwyraźniej niczego nie dostrzegał, bo zaraz koncentrował się na swojej robocie. Stary nawyk jeszcze z czasów, gdy służył w temerskiej flocie.

- Hamdir – zagaił półszeptem Wopek.

- No? - odpowiedział kulturalnie brodacz.

- Opowiedz coś. Jak wczoraj było?

- A jak miało być? Dobrze było. W karczmie spotkałem Szczerbę, kojarzysz go, nie? Kapitan Złotej Nimfy.

- Ten pirat? Nie mów mi o nim, włos mi się na karku jeży, jak o nim pomyślę. Że też ty zawsze musisz pić z obcymi, zamiast ze swojakami.

- Sam jestem obcy – przypomniał mu Laerten.

- Jaki ty tam obcy? Tyle czasu już tu siedzisz, że swój, nasz znaczy. Nie chłopaki?

- No – odpowiedział wylewnie Kolanko.

- A jakże – zgodził się Smolnik.

- Zresztą ja nie o to pytałem – Wopek wrócił do półszeptu. - Jak było w Muszelkach, Hamdir? W Muszelkach!

- Ha! Tu cię boli – niemal krzyknął Kolanko. - Brakuje ci czegoś w chałupie? Twojej żonce na oko niczego nie brakuje. Jak ci się znudziła, powiedz tylko słowo.

- Zaraz ci kpie wybiję te głupie pomysły ze łba! - warknął Wopek, chociaż twarz miał wesołą. Reszta załogi zaśmiała się krótko. - Oho, chyba płynie twój kamrat od kieliszka, Hamdir – stwierdził brunet.

- Skąd taki pomysł?

- Bo tylko jeden statek w tych stronach ma galion w kształcie kobitki pociągniętej żółtą farbą. O, chyba nawet widzę tego twojego Szczerbę, niech go licho.

Brodacz odwrócił się. Istotnie jakiś czas temu z portu wyszła Złota Nimfa. Na bakburcie w pobliżu dziobu dojrzeć można było wychylającą się poza pokład postać. Po chwili do wody spadła jakaś bliżej nieokreślona masa. Niewątpliwie to co zostało z wędzonych sardynek, spałaszowanych poprzedniego wieczora. Mężczyzna, po tym jak zrzucił leżący mu na żołądku ciężar, wyprostował się i odetchnął głęboko. I wówczas ich dojrzał. Pomachał energicznie w ich kierunku, ale jeden tylko Hamdir odpowiedział na pozdrowienie. Wkrótce Nimfa zmieniła kierunek i pożeglowała na północ. Nie minęła godzina, jak zniknęła za horyzontem.


- Ha! Moje! - krzyknął Wopek, zgarniając całą pulę.

- Niech cię cholera! - uznał Kolanko.

Słońce stało już wysoko na niebie, a nawet jakiś czas temu zaczęło z powrotem zbliżać się w stronę horyzontu, choć, rzecz oczywista, drugiemu jego krańcowi. Rybacy oczekując na połów z zapałem rżnęli w karty. Wszyscy, z jednym wyjątkiem.

- Hamdir, może się skusisz? Ci dwaj nie mają już czego przegrywać.

- Daj mi spokój. Powinieneś się już zdążyć przyzwyczaić, że z wami nie gram. Nie potrafię nawet pojąć zasad tych waszych kart.

- Nudzisz, kamracie. Każdy powinien czasami się rozerwać przy kartach, nie ważne przegra czy wygra. Nie o to przecież chodzi.

- Dziwnym trafem tak mówią ci, którzy wygrywają częściej niż przegrywają – zauważył ponuro Smolnik.

- Smolnik, ty też? Co się stało z twoim zapałem? Jeszcze przed godziną groziłeś, że pokład opuszczę jeno w skarpetkach.

- Uszedł wraz z jego ostatnim groszem do twojej kabzy – zakpił Kolanko. - Podobnie zresztą jak mój.

- Patrzcie go, następny! Nie ma z wami zabawy, kumotrzy. Hamdir, co ty z nimi zrobiłeś? Ta twoja awersja do hazardu jest chyba zaraźliwa!

- Albo im się zwyczajnie znudziło przegrywanie piąty rok z rzędu – uznał brodacz.

- Aj tam, zaraz piąty. Trzeci ledwie.

- Wiesz co, Wopek? Zamknij ty się już może, co? - Smolnik popatrzył na niego spode łba.

- Spokojnie, Smolnik. Nie mówię przecie nic złego, nie? Po prostu nudnawo będzie, a do końca dnia jeszcze daleko.

- To obserwuj horyzont, może coś wypatrzysz – zasugerował Kolanko.

- A co tu jest do wypatrzenia. Kolejna krypa płynąca z Cidari do Redanii? Tu nigdy nie zdarza się nic ciekawego. Nigdy!


- Hej! Człowiek za burtą! - krzyknął Wopek. - Dawać tutaj, wiosłować!

Pozostali spojrzeli we wskazywanym przez niego kierunku. Istotnie jakiś nieszczęśnik trzymał się na powierzchni tylko dzięki desce, a właściwie jej fragmentowi, zapewne jeszcze niedawno będącej elementem jakiejś łodzi lub statku. Rybacy nie tracili czasu, Kolanko i Hamdir zaczęli wiosłować, a Smolnik skierował dziób w stronę niedoszłego topielca. Szybko podpłynęli do niego.

- Na ogon kerguleny, Hamdir, żywy jest? - spytał Smolnik.

Brodacz szturchnął delikatnie rozbitka wiosłem, omal nie kończąc jego żywota, bo niewiele zabrakło, by zsunął się z deski i zniknął w głębinach. Zanurzenie głowy w wodzie poskutkowało jednak jego przebudzeniem. Żył jeszcze! Laerten bez słowa wyciągnął ku niemu swoje potężne ramię. Tamten przytomnie je chwycił i po chwili został wciągnięty do łodzi.

- Torba – przemówił słabym głosem. - Torba, dobrzy ludzie.

Hamdir pokręcił z dezaprobatą głową, ale sięgnął również po nią. Zaraz potem zdarli z niego ubranie i owinęli go szczelnie kocem. Mężczyzna zaczął szczękać zębami.

- Masz, przepłucz usta ze słonej wody – Laerten nachylił podany przez Kolanka bukłak z wodą, a tamten pociągnął z niego chciwie.

Potem brodacz nie zajmował się nim. Smolnik zakomenderował powrót na ląd, Wopek i Kolanko wzięli się za wiosła, a on usiadł na dziobie i spoglądał na brzeg, zerkając od czasu do czasu na nieznajomego.

- Skąd żeście się tu wzięli? - nie wytrzymał w końcu. - Sztormu w nocy nie było, latarnię na wyspie widać z daleka. Nie sposób się tu rozbić. Co się stało? Piraci?


Gdy dobili do pomostu robiło się już ciemno. Hamdir jako pierwszy wyskoczył z łodzi i zabrał się za przywiązywanie cum. Potem pomógł Wopkowi wynieść z łodzi rozbitka i posadzić go na jednym z polerów.

- Co z nim w ogóle zrobić? - zastanowił się Smolnik. - Przecież nie mamy tu żadnego łapiducha.

- Do karczmy go – zaproponował Kolanko. - Napije się trochę gorzały, zaraz będzie mu lepiej.

- To chyba nie najgorszy pomysł – zadumał się kapitan.

- Dawajże do karczmy – rzucił Wopek. - Jeszcze sami sobie coś łykniemy, zasłużyliśmy przecie. Hamdir, bierz go z drugiej strony.

Laerten i Wopek dźwignęli opatulonego w koc niedoszłego topielca i wraz z całą kompanią ruszyli w stronę karczmy. Wszyscy zapomnieli o sieci pełnej ryb, która na całą noc została w łodzi. A właściwie nie na całą. Rano znaleziono jedynie jej fragmenty, z samych ryb zaś nie ostało się nic...
 

Ostatnio edytowane przez Col Frost : 05-10-2017 o 23:32. Powód: Walory estetyczne
Col Frost jest offline  
Stary 04-10-2017, 20:21   #4
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Brodaty jegomość odezwał się pierwszy raz.
- Skąd żeście się tu wzięli? Sztormu w nocy nie było, latarnię na wyspie widać z daleka. Nie sposób się tu rozbić. Co się stało? Piraci?

- Wada konstrukcyjna mego okrętu - odparł Edan.







- Ziemia na horyzoncie! - zawołał z części dziobowej okrętu "Albatros" z otwartą dłonią przytkniętą do czoła na linii brwi. Coś z mokrym pacnięciem wylądowało przy lewej stopie. Cóż to było? Gówno. Konkretnie latającej nad ni mewy z dużym prawdopodobieństwem pragnącej wcelować prosto w czubek jego głowy. Nie przejął się tym.

Odwrócił się i ruszył w długi marsz na drugi koniec pokładu, wprost do sterów. Kiedy tylko wykonał pierwszy z dwóch wymaganych kroków zorientował się, iż coś chlupnęło. Albo zatem wyszedł za burtę i potrafił stąpać po wodzie, albo "Albatros" właśnie nabierał wody.
Z lekkim żalem spostrzegł, że nie wyszedł za burtę.

Nagle coś trzasnęło mu pod stopą, która z impetem poleciała w dół. Odruchowo złapał maszt swego jednożaglowca, a ten pękł jak gałązka. Pokład zaprotestował gwałtownie, gdy runął na plecy. Tym razem jednak wytrzymał.
Edan wsparł się na łokciach, spoglądając na zaistniałą sytuację z przekrzywioną głową, po czym przeniósł spojrzenie na ląd. Okręt "Albatros". Ląd. Okręt. Ląd. Mała, stara, zmurszała, a teraz już dziurawa krypa. Ląd. Westchnął.

- To nam już nie będzie potrzebne.

Maszt wylądował za burtą. Łupina nabierała wody, choć powstałą wyrwę w większości zatykała majtająca noga dookoła której pospiesznie napchał szmat. Główny napęd jego środka lokomocji unosił się na powierzchni morza za rufą, a wypadałoby dopłynąć jak najbliżej. Rozejrzał się i nagle zobaczył deskę, na której do tej pory siedział. Była przybita, zaś Edan miał nadzieję, że tak skutecznie jak ta pod jego nogą. Nie pomylił się. W zasadzie w tej chwili już każda część wydawała się być w podobnym stanie.

Wychylił się przez jedną burtę i odepchnął się improwizowanym wiosłem. Druga burta i powtórzenie akcji. Nad wodą uniósł się beztroski śpiew.

- Kiedy rum zaszumi w głowie, cały świat nabiera treści, wtedy chętnie słucha człowiek morskich opowieści! Hej, ha, kolejkę nalej! Hej, ha, kolejkę wznieśmy! To zrobi doskonale morskim opowieściom!

Ląd zbliżał się w zastraszającym tempie rośnięcia paznokci. No, może troszeczkę szybciej. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości ten maszt był znacznie bardziej potrzebnym fragmentem łodzi niż cała jej reszta. Mimo wszystko jego plan okazał się dość owocny. Po trzech kolejkach redańskiej szanty dość znacząco zbliżył się do celu. Woda jednak zaczęła sięgać mu powyżej biodra, zaś z zaklinowaną nogą kierunek jego podróży mógł się drastycznie zmienić, co nie współgrało z jego planami. Wyciągnął szmaty, wepchnął palce dłoni, chwytając deskę. Była uległa. Lubił takie.

Słona woda wtargnęła ze zwiększoną prędkością. Łódź przechylała się lekko, ale Edan ułożył delikatnie prowizoryczne wiosło na powierzchni sprawdzając czy nie tonie. Postanowiło współpracować. Nie tonęło. Ułożył na nim torbę. Wciąż trzymało się twardo, choć to określenie nie było najtrafniejszym z możliwych.

Powierzchnia pod pośladkami coraz mocniej uciekała, więc stanął nogami na tym, na czym jeszcze mógł stanąć i chwycił swoją tratwę. Mógłby porzucić swój dobytek i dopłynąć spokojnie, bez wysiłku na plecach z rękami pod głową leniwie majtając nogami, ale... lubił swój dobytek. Uczepił się zatem nowego środka transportu.

Wkrótce pancerz i żelastwo, które dźwigał wprawiły go w solidną zadyszkę. Noc gadania z mewą też raczej mu nie pomagała. Nie miał czasu na drzemkę.

- Załogo... zarządzam... postój! - przewiesił się przez drewno.

Nagle otworzył oczy zalane nagle przez słoną wodę. Energicznie machnął rękami i gwałtownie nabrał powietrza w płuca.

- Ttto nie był ddddobrry pomysssł - powiedział, choć równie dobrze mogło to zostać odebrane jako szczękanie zębami. Poniekąd całkiem słusznie. Musiał być bardziej wyczerpany niż myślał skoro w środku dnia widząc ląd, cel jego podróży, zasnął zanurzony po pierś trzymając się jedynie deski. Nawet kompletny kiep doskonale wiedział, że spanie w wodzie grozi okrutnym przeziębieniem. Chyba, że było się na morzu, gdzie w każdej chwili coś mogło delikwenta zeżreć. Wtedy o przeziębienie nie trzeba było się martwić.

Chwilę później leżał już na pokładzie, zaś po wskazaniu na własną torbę, również ona do niego dołączyła.

- Ściągaj te mokre ciuchy, młody.

- Tttak bez ggry ww... wstępnej? - zapytał, ale nie miał zamiaru kwestionować słuszności takiej decyzji.

- Wracamy na brzeg, chłopaki. Trzeba nam naszego rozbitka miodem rozgrzać!

- Ddobrze ggada - potwierdził Edan opatulony kocem, a kiedy jeden z mężczyzn wyciągnął bukłak z wodą, chłopak zorientował się, iż istotnie smak w jamie ustnej był jakby kapkę niedoskonały. Pewnie przez to zanurzenie opił się słonej wody. Białe odchody skrzeczącej mewy chlupnęło w niewielkie fale. Edan patrzył na to przez dłuższą chwilę i pospiesznie chwycił ofiarowaną słodką wodę nie chcąc się zastanawiać nad zawartością pochłoniętego fragmentu morza.

Brodaty jegomość odezwał się pierwszy raz.
- Skąd żeście się tu wzięli? Sztormu w nocy nie było, latarnię na wyspie widać z daleka. Nie sposób się tu rozbić. Co się stało? Piraci?

Edan uśmiechnął się szeroko.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 05-10-2017, 18:19   #5
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Kilka dni wcześniej

Deszcz przeszywał nadmorskie miasto Cidaris niczym grad strzał posłany przez jedną armię na drugą. Zgiełk i wrzawa w portowym bazarze podniosły się, kiedy przechodnie w pośpiechu zaczęli schodzić z ulic, a kupcy zasłaniać wystawione przez siebie dobra sprowadzone przez licznych marynarzy.

Pobielane domy przygasły z braku słońca i nawet goście z dalekich krain, którzy upodobali sobie spacerowanie po finezyjnych krużgankach, oglądając z góry miasto i jego misterną architekturę oraz wdychając świeżą bryzę, opuścili je i schowali się do przybytków. Na ten moment fantastyczne uliczki Cidaris opustoszały, miast ludzkich i zwierzęcych nóg ugaszczając rwiste potoki deszczu.

Starszy mężczyzna siedzący pod okapem z brzegu targowiska usłyszał zbliżające się kroki pluskające po mokrym bruku. Były miękkie i stłumione, jednak jego wyczulony słuch wyłapał je, zanim istota się do niego zbliżyła. Spiął się, zaciskając dłonie na kosturze trzymanym na kolanach, jakby szykował się do odpędzenia napastnika. Następnym, co poczuł, była mokra sierść i zapach odpadów, kiedy gość zatrzymał się tuż obok na wyciągnięcie ręki. Nie nastąpił żaden atak. Zamiast tego doświadczył kropelek wody gwałtownie uderzających w jego twarz, kiedy stworzenie energicznie wytrzepało swoje futro.
- Mita - powiedział mężczyzna, kładąc dłoń na mokrej i zlepionej brudem sierści, głaszcząc je czule. Odpowiedział mu przyjemny pomruk, a wtedy pies wiernie usiadł u boku starca.


- Razem z deszczem, bezdomni i wygnani spływają w umysłach ludzi niczym nieczystości do rowów - odezwał się ponownie, nie przerywając leniwej pieszczoty. Czworonóg odwrócił łeb na swojego tymczasowego pana i z wywalonym jęzorem dyszał, wpatrując się w niego uparcie. Jednak człowiek nie odwzajemnił spojrzenia. Zamiast tego błądził wzrokiem gdzieś przed sobą, nie mogąc go skupić na niczym konkretnym. Z lekko rozchylonymi ustami nasłuchiwał otoczenia. Słuch. Jeden z czterech zmysłów, który pozwalał mu przetrwać w tym świecie.

- Ile już tutaj goszczę, Mita? - zapytał, chociaż nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Kundel jedynie przekrzywił łeb w zabawny sposób, nie przerywając obserwacji mężczyzny.
- Myślę, że czas, bym ruszył dalej - zagaił, po czym pokiwał głową z namysłem. - Czas… - powtórzył, smakując słowo w ustach. - Czuję, jak zaczyna mi się kończyć, mój drogi przyjacielu.
Pies zaskomlał, jakby wyczuwając emocje człowieka. Znał go niedługo, jednak zdążył się do niego przywiązać. Prawie wszystkie tak robiły. Wraz z miejscowościami, Ślepy Pies zmieniał swoich czworonożnych towarzyszy. Żaden nie zostawał z nim na dłużej. Może z przyczyn praktycznych, a może z powodu jego lęku przed utraceniem czegoś, z czym się związał.

Starzec wsunął dłoń pod poły swoich szat i z ukrytej kieszeni wyciągnął kawałek suszonego mięsa. Sztuka nie była specjalnie duża ani pierwszej świeżości. Handlarz, który mu ją wręczył, chciał po prostu pozbyć się śmierdzącego żebraka z dala od swojego straganu. Okazał tym samym wiele miłosierdzia jak na standardy Ślepego Psa. Zazwyczaj ludzie odpędzali go kijami niczym kundla.
Mężczyzna odgryzł kawałek, żując go powoli. Nie zobaczył proszącego spojrzenia swojego towarzysza, ale usłyszał jego skomlenie. Pies czekał cierpliwie, a przecież był wyrzutkiem, który rozkopywał śmieci i wyszarpywał nadgniłe mięso z padlin. Starzec uśmiechnął się do siebie i na wyciągniętej ręce podał mu przekąskę.
- Jedz, Mita. Musisz mieć siły, by przeżyć następny dzień. Wszystko może się zmienić następnego dnia - powiedział pogodnie i z głośnym stękaniem wstał z miejsca.

Pochylił się do przodu, wsparty na wysłużonym kosturze i odetchnął pełną piersią. Cidaris. Słyszał, że jest to jedno z najpiękniejszych miast. Wybudowane na elfich fundamentach, tak jak wiele innych miejsc na tym wybrzeżu. Nie mógł jednak podziwiać jego uroków. Wraz ze wzrokiem utracił całe piękno świata.
- Uważaj na siebie, Mita - podniósł głos, wyrywając się z zamyślenia. Pies nie zwrócił już na niego uwagi, zajęty łapczywym pochłanianiem mięsa. Bez dalszych pożegnań, ślepy żebrak ruszył w deszczowe uliczki, drogę sprawdzając przed sobą kijem. Musiał odnaleźć tawernę, w której zatrzymali się kupcy Gael i Leoric. Poznał ich tutaj przypadkiem i z tego, co się dowiedział, wyruszali do Novigradu następnego dnia. Jeśli miał opuścić to miejsce, potrzebował ich pomocy.


Wiele lat spędził na ulicach jako bezdomny żebrak. Żyjąc w nędzy i brudzie. Uciekając bądź walcząc ze zbirami. Cierpiąc na niepogodę, przymrozki oraz głód. Upajając się najtańszym alkoholem, naciągając i błagając o jałmużnę. Tylko sprytem udało mu się dożyć swojego wieku. Był już jednak stary. Zdrowie go opuszczało, a siły wypływały z niego niczym wino z przedziurawionego bukłaka. Codziennie zastanawiał się, kiedy ostatecznie nie będzie potrafił już wyjść na ulicę żebrać. Jego podróż dobiegała końca.
Być może wyruszał już na swoją ostatnią, w której zazna ukojenia.



Trakt kupiecki na południe od Vildheim
Ślepy Pies i Olgierd

Ślepy, dosiądź że się tu bliżej. - Zagadał Olgierd do starego kompana. - Powróżysz Irys? Z tego co było słychać podczas drogi, to całkiem to było zabawne. - Zagadał Olgierd, odstawiając kubek ze stygnącymi ziołami, wyciągnął talię kart i zaczął je powoli tasować.

Stary żebrak nie poruszył się z przed ogniska, odkąd wrócił z landary szlachcianek. Garnął się do płomieni, jakby próbował odgonić ciągnące do niego zimno. Na głos mężczyzny, który wcześniej przedstawił się im jako Olgierd, skupił na nim swoją uwagę. Przez chwilę milczał, zwlekając z odpowiedzią. W końcu jednak złapał za swój kostur i wspierając się na nim, podsunął się bliżej w kierunku, gdzie spodziewał się zastać Olgierda wraz ze swoją towarzyszką.
Kiedy się zbliżył, zarówno Irys jak i jej kompan mogli poczuć nieprzyjemny, gryzący zapach ciała starego niewidomego, co nie było właściwie niczym zaskakującym, patrząc po jego nędznym stroju oraz ogólnego braku schludności.
- Panienka Irys chce poznać swoją przyszłość? - zapytał Ślepy Pies, przyklękając przed dwójką. Twarz miał odwróconą w stronę kobiety, chociaż nie mógł jej zobaczyć. Tym razem kierował się zmysłem węchu, który wyostrzony, wyłapał subtelny zapach ziół otaczający kobietę.

Irys uśmiechnęła się i ostrożnie położyła dłoń na ramieniu ślepca. Jego opłakany stan zdawał się jej nie przeszkadzać, wręcz przeciwnie – ożywiła się i zniknęła na chwilę, przetrząsając juki konia. Wyjęła stamtąd zwiniętą w rulon lnianą koszulę I złożone w kostkę czarne spodnie. Nie zważając na ewentualne protesty Olgierda położyła je na kolanach niewidomego mężczyzny. Olgierd sapnął tylko znacząco, kręcąc głową. Bez słowa pożegnał całkiem dobry komplet ubrań.
- Niech się pan przebierze przed dalszą podróżą, to ciuchy Olgierda, powinny pasować rozmiarem – odezwała się aksamitnym głosem, którego ton jednak zwiastował, że nie przyjmie odmowy.
Przysunęła się bliżej Olgierda, swoim udem dotykając jego i wsunęła mu rękę pod ramię.
- Chciałabym się dowiedzieć, dobry panie, jaka przyszłość nas czeka? Czy musimy się czegoś obawiać? Co czeka na nas w Vildheim?
Widać po niej było, że chciała zadać więcej pytań, umilkła jednak i wysunęła wolną dłoń w kierunku mężczyzny, wierzchem do góry.

Ślepy Pies obmacał wcześniej w dłoniach podarunek i nie bardzo wiedząc, jak zareagować, odłożył go chwilowo na bok.
- To bardzo szlachetne z twojej strony, panienko Irys - odezwał się, pochylając głowę z wdzięcznością. - Nie pamiętam, kiedy ktokolwiek obdarzył mnie w taki sposób... Nie chcę jednak sprawiać kłopotu. Przyzwyczaiłem się do moich łachmanów - odparł grzecznie, ale nie próbował już na siłę oddać prezentu.
Zamiast tego wyciągnął przed siebie ręce, jakby spodziewając się znaleźć tam dłoń Irys. Kiedy udało mu się na nią natrafić, złapał ją w pewnym, acz delikatnym uścisku i natychmiast odwrócił wierzchem w dół. Odchylił swoją głowę w tył i błądząc ślepym spojrzeniem po nieboskłonie, zaczął poznawać podaną mu rękę, przesuwając po niej zręcznie palcami.
- Mhm… - mruknął Ślepy Pies i zamlaskał, nie przestając gładzić skóry dziewczyny. - Czuję… taaak. Silna linia życia. Dłoń powiernika. Może opiekuna. Tak, z pewnością przystosowana do troski o coś lub kogoś - zaczął przemawiać cichym i łagodnym głosem, przymrużając lekko powieki, które lekko mu zadrżały. Zakołysał głową i wydał przeciągły, nosowy odgłos.
Przez chwilę zamilkł, zamierając w dziwnej pozie. Wydawało się, że starszy mężczyzna przysnął, a może zapomniał, co właściwie przed chwilą robił.
Nagle szarpnął gwałtownie ręką Irys w swoją stronę, niezbyt mocno, by nie zrobić jej krzywdy i otworzył oczy, zwracając twarz prosto w kierunku dziewczyny. Pod wpływem tego gwałtownego ruchu Olgierd znieruchomiał, odruchowo napinając mięśnie. Nic jednak nie powiedział bacznie obserwując starca i to co robił on z ręką Irys.
- Fale rozbijające się o brzeg. Budowla wznosząca się pod same chmury. Jarzące się światło jest jej sercem. - Ton głosu starego ślepca zmienił się, stając się bardziej natarczywym i poważnym. - Żelazny symbol szczęścia i parsknięcie wierzchowca wskażą ci drogę. Wypatruj stali łaknącej krwi. W morskich skorupach tajemnica przed tobą się ukrywa - ostatnie słowa zabrzmiały jeszcze bardziej maniakalnie, a błędne spojrzenie żebraka przeszywały punkt na twarzy Irys, jakby coś za nim widział. W końcu uwolnił trzymaną rękę i wypuścił niemal całe powietrze z płuc, chwiejąc się przy tym na kolanach.

- Coś cię chyba mocniej wzięło na wymyślanie niż zwykle. Jak byś takie coś odwalił w powozie, to by cię z niego szybko pogonili. - Skomentował nieco poirytowany nagłym wybuchem starca. - A ubrania zachowaj. Machnął ręką, ponownie się rozluźniając. - I możliwie umyj się przed przebraniem, bo sam spławie cie w najbliższej rzece. Dodał z wyczuwalnym żartem w głosie.

Irys siedziała zszokowana, wpatrując się w starca. Jej serce biło jak oszalałe, bała się jednak poruszyć. Gdy upewniła się, że skończył, wyszeptała podziękowania i drżąca wtuliła się w Olgierda. Zamknęła oczy, próbując zapomnieć o przeszywającym ją uczuciu, jakiego doznała pod spojrzeniem niewidzących oczu ślepca.
- Co o tym myślisz? Ja... Czuję, że to nie było zwykłe przedstawienie. Stal łaknąca krwi? Co jeśli ci coś grozi, co jeśli ktoś wie...? – Szeptała przejęta, szukając bezpieczeństwa w ramionach Olgierda.
- Pełnia jest za trzy dni – dodała zatrwożona. - Może powinniśmy odnaleźć maga, oni znają się na przepowiedniach.

- Jestem najemnikiem. Czasem łowcą nagród. Mnie zawsze coś grozi, szczególnie stal. Olgierd wzruszył ramionami. - Tak jak ty jesteś zielarką, więc opiekujesz się innymi. Logiczne. Dodał chłodno, lecz zaprzeczając tonowi swego głosu objął Irys ręką. - A pełnia, jak to pełnia. Będzie tak czy inaczej. Skomentował obojętnym tonem. - Ludzie gadają że złe się wtedy szlaja po lasach, ale na to już nic się nie poradzi. Nie sprecyzował jednak czy na złe, czy na gadanie.

W tym czasie Ślepy Pies zdążył wrócić do swojej poprzedniej formy sprzed transu. Uśmiechnął się przyjaźnie, jakby przed chwilą nie wydarzyło się nic niepokojącego i sięgnął po swój kostur, kładąc go na kolanach. Uwagi mężczyzny na temat jego zachowania i zapachu zręcznie zignorował, robiąc kolejny, uprzejmy uśmiech i wzruszając ramionami.
- Przyszłość jest jak pokój pełen zasłon. Kiedy już myślisz, że odkryłeś jej tajemnice, napotykasz kolejną i kolejną - odezwał się starzec, odwracając oblicze w stronę Olgierda.
- Niech się panienka Irys nie lęka. Los, który zobaczyłem, jest tylko jednym z tysiąca możliwych. Łatwiej obchodzi się z przeszłością. Jaka jest wasza przeszłość, moi towarzysze? - zagaił, zmieniając temat.

- Przeszłość… Zaczął Olgierd. - Nic niezwykłego. Od zdarzenia do zdarzenia, trafiasz na szlak i tak już zostaje. Myle się? Zapytał starca.

- Tak… Czasem los rzuca nas na wody i pozwala jedynie dryfować, walcząc z prądem - odparł niezbyt przekonany żebrak i odwrócił twarz w stronę Irys. Zrobił wyraz twarzy, jakby oczekiwał od niej powiedzenia czegoś, może rozwinięcia odpowiedzi na jego pytanie.

Irys niepewnie spojrzała na twarz niewidomego mężczyzny.
- My... zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia naszej chatki na Gryfiej Górze. Nie każdy, jak widać, widział we mnie opiekuna troszczącego się o innych – rzuciła smutne spojrzenie ślepcowi, po czym zorientowała się, że nie może dostrzec jej mimiki – Z racji tego, czym się trudnię, zostałam okrzyknięta wiedźmą. Musieliśmy uciekać przed zgrają samozwańczych rycerzy. Z daleka obserwowaliśmy jak nasz dom zamienia się w strużkę dymu. Zupełnie jak ten – wskazała dłonią na ognisko, ponownie zapominając, że jej rozmówca jej nie widzi. Zamilkła, wracając do wspomnień.

Ślepy Pies pokiwał głową, przysłuchując się opowieści dziewczyny. Widać było na jego twarzy wyrastające się zalążki współczucia. Podrapał się po zaniedbanej brodzie.
- Dwójka wygnańców szukający swojej drogi - powiedział cicho, odwracając twarz to w stronę Olgierda to Irys, jakby chciał się im lepiej przyjrzeć. Oczywiście nie mógł tego zrobić.
- Twój hart ducha - dodał, skupiając się chwilowo na samym Olgierdzie. - Oraz… wasza relacja utrzymuje was na nogach - ni to stwierdził ni zapytał.

- Ano. Wszak położyć się na ziemi i zdechnąć nie idzie. Każdy by uciekał. - Odpowiedział Olgierd. - Ale coś się marudny zrobiłem. To pewnie od ciągłego picia tej wody. Jak jakiś koń! Masz może coś mocniejszego? Chyba bym teraz oddał duszę za butelkę miodu albo jakiegoś wina.

Na wspomnienie Olgierda, Ślepy Pies sięgnął do pasa, odczepiając od niego zmurszały bukłak. Zważył go w dłoni po czym wyciągnął mniej więcej w stronę mężczyzny.
- Jedno z podlejszych, ale spełni swój cel. Długa noc przed nami - powiedział, czekając, aż odbierze od niego naczynie.

Olgierd wziął bukłak, odkorkował i napił się szybko. - Uhh… faktycznie podłe. Skrzywił się i wypił drugi łyk. - Ale w sumie? Na bezrybiu i rak ryba. Wzruszył ramionami uśmiechając się do Irys. - Chcesz to pić? Spojrzał niepewnie na bukłak.

Dziewczyna pochyliła się nad bukłakiem, przytrzymując włosy dłonią i powąchała jego zawartość. Odsunęła głowę, krzywiąc się. Złapała jednak bukłak i pociągnęła z niego odważnie. Zakrztusiła się i otarła usta wierzchem dłoni, uśmiechając się szeroko.
- Mam nadzieję, że jutro uda nam się wymazać smak tego szubrawego alkoholu sławetnym vildheimskim amarone – rzekła, czując jak trunek rozgrzewa jej wnętrzności. – A tym czasem, wypijmy za spotkanie i szczęśliwą podróż! – dodała i napiła się ponownie.
- Jak macie na imię, panie?

Starszy mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, słysząc, jak dwójka nowych znajomych spróbowali jego napitku. Przy okazji zsunął się z kolan i usiadł na ziemi, krzyżując nogi.
- Jestem tylko bezdomnym Psem, panienko Irys. Ślepym Psem - odparł pokornie na pytanie dziewczyny.

- Hmm… Więc będziesz Ślepy. Szybciej wymawiać. Zaproponował Olgierd, upijając jeszcze łyk lury szumnie nazwanej winem i oddał bukłak Ślepemu. - Szykuje się spokojna noc. Dobrze. Pokiwał głową wpatrując się w gwiazdy. Łyk alkoholu przyjemnie go rozluźnił.
- A ty Ślepy skąd przybywasz? Sądząc po wyglądzie to byłeś w wielu miejscach, jednak ciągleś w drodze. Irys poczuła przyjemny szum w głowie i oparła ją o ramię Olgierda, przymykając oczy. W milczeniu gładziła wierzchem palców zarost mężczyzny, wyczekując ciepłego głosu rozpoczynającego opowieść.

Starzec przyjął wdzięcznie bukłak i sam bez oporów łyknął sobie wina.
- Podobno zwiedziłem wiele miast. Od Redanii aż po Cintrę. Żadnego z tych miejsc niestety nie widziałem - odparł beztrosko, ponownie przepłukując gardło trunkiem.
- I choć ciemność jest mym domem, to usłyszałem ogrom historii różnych ludzi, poznałem wiele dźwięków oraz zapachów… - ucichł, zamyślony. Nie słysząc jednak odpowiedzi swoich towarzyszy, pochylił się nad swoim kosturem w ich stronę.
- Jeśli chcecie, mogę wam opowiedzieć o paru z nich... - zaczął przyjemnym dla ucha tonem, po czym pogrążył się w opowieściach.

Te z kolei trwały jeszcze długo po tym, jak już opróżnili bukłak wina, ognisko przygasło, a gwiazdy zapanowały na nieboskłonie. I tylko z rzadka dało się usłyszeć hukanie nocnej sowy.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 05-10-2017, 23:21   #6
 
Cattus's Avatar
 
Reputacja: 1 Cattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputację
Otworzył oczy w chwili kiedy nagły szelest liści obudził jego świadomość. Bezbłędnie skierował spojrzenie w kierunku cichego dźwięku. Stawiając ostrożnie noge za nogą ruszył przed siebie nasłuchując. Bezwiednie mijał większe zarośla nieuchronnie przybliżając się do zdobyczy. Czy ta zdawała sobie z tego sprawę? Nie miało to znaczenia. Dreszcz polowania postawił mu włosy na karku. Był już blisko.

Odruchowo przystanął na chwilę i zaczął obchodzić upatrzony punkt. Gdy wyczekał właściwy moment, skoczył do ataku. Zaledwie w kilka szybkich uderzeń serca był przy ofierze. Mógł już słyszeć jej urywany oddech i widział paniczne ruchy. Bez znaczenia. Pazury wsparły się na zielonym płaszczu, przyszpilając jego właściciela do ziemi. Oczy utkwił w bladej szyi. Nagrodzie owocnych łowów. Wtedy w jego nozdrza uderzył silny zapach ziół. Zawahał się.

***

Otworzył oczy. Nad jego głową płótno namiotu falowało leniwie, poruszane ciepłym wiatrem. Śpiąca obok Irys obróciła się na plecy. Olgierd pogładził ją delikatnie po szyi odgarniając kosmyki brązowych włosów, niemal dorównujących intensywnością jej dużym, kasztanowym oczom. Uśmiech pojawił się na ustach śpiącej dziewczyny, która odchyliła głowę poddając się pieszczocie. Olgierd przez dłuższą chwile upajał się widokiem i znajomym zapachem ziół. Odetchnął z wyraźną ulgą i ostrożnie wygramolił się z namiotu. Słońce i tak niedługo zacznie wschodzić, więc równie dobrze już można się było brać do pracy. Choć tak po prawdzie nie miał jej za dużo jako ochroniarz. Ot pilnować swoich wart i uważać na to co dzieje się dookoła. Czasem donieść drewna. W razie potrzeby dobyć miecza, choć to zdarzało się rzadziej.

Wysoki mężczyzna nałożył przeszywanicę i sprawdził zapięcia półpancerza. Wysłużone metalowe płytki trzymały się pewnie, choć bez wątpienia nie zaszkodziłaby im wizyta u płatnerza i odrobina polerki. Przynajmniej tabard z dobrego materiału i barwiona na niebiesko szarfa prezentowały się dumnie. Gdy był już odziany dobył swego miecza i wtarł w ostrze resztkę oliwy. Machnął nim dwa razy, a klinga z cichym sykiem przecięła powietrze, zrzucając z siebie nadmiar oliwy. Olgierd w myślach zanotował konieczność kupienia nowej butli.




Żeby nie stać bezczynnie, ruszył na obchód małego obozu i napoił konie przed drogą. Opłukując twarz w rzeczce obok której się zatrzymali, wpatrzył się w swoje odbicie. Równo przystrzyżona broda i spora blizna na prawym policzku do spółki z hardym wyrazem twarzy dodawały mu nieco lat. Uśmiechnął się na widok dobrze utrzymanego zarostu. Umiejętności Irys tak z ziołami, jak i nożyczkami były nie do przecenienia.

Gdy oporządził już konie, szturchnął delikatnie Ślepego Psa. - Wstawaj! Bo jeszcze umrzesz od tego leżenia. Zażartował. - Zanim przebierzesz się w nowe ubrania umyj się w rzece, bo jeszcze ktoś cię przechrzci na Śmierdzącego Psa. Następną butelkę stawiam ja, ale za jasny chuj nie będę z tobą siedział w jakimś zaułku. W obecnym stanie pogonią cię z każdej, nawet nieszanującej się karczmy. Zakomunikował rozkazującym tonem. Tak po prawdzie wcześniej o tym nie wspominał, ale nieświeży zapach ślepca działał mu na nerwy. Skoro Ślepy Pies przyjął od Irys nowy komplet ubrań to pewnie można było jeszcze wynegocjować jakieś drobne udogodnienia w ich wędrówce.

***

Gdy w końcu wjechali do Vildheim, Olgierd wraz z Irys odłączyli się od karawany. - Idziesz z nami Ślepy? Zobaczymy czy pogłoski o tutejszym winie mają w sobie choć trochę prawdy. Zachęcił. Nie przyznawał tego na głos, ale przyjemnie słuchało się jego opowieści.

Przechodząc przez plac targowy rzucił mu się w oczy kolorowy szyld "Mokre Muszelki". Wnioskując z nazwy był to niewątpliwie lokalny zamtuz.

- Jak myślisz, mogłabyś sprzedać tam część ziół? Znając życie będzie można coś na tym zarobić. Powiedział do Irys. - Jednak najpierw karczma. Z chęcią wrzuce coś na ząb i spróbuje lokalnego wina skoro wszyscy tak je zachwalają.

Wydłużył kroki idąc w stronę karczmy. Prowadził obok siebie ich gniadą kobyłkę, która nieprzyzwyczajona to zgiełku nieco się ociągała. Odruchowo rozejrzał się za listami gończymi i innymi obwieszczeniami jakie mogły być tam przybite. A nuż rzuci mu się w oczy coś ciekawego?
Gdy już odstawili konia do przykarczemnej stajni, Olgierd energicznym ruchem otworzył drzwi przybytku i wszedł do środka rozglądając się za wolnym miejscem. Po dłuższym czasie na szlaku miał ochotę na jajka i świeży chleb. Miał też nadzieje że to słynne wino będzie w stanie zatrzeć w pamięci smak berbeluchy, którą zeszłego wieczoru poczęstował ich Ślepy Pies. Dzień zapowiadał się wyśmienicie.
 
__________________
Our sugar is Yours, friend.

Ostatnio edytowane przez Cattus : 05-10-2017 o 23:30.
Cattus jest offline  
Stary 06-10-2017, 20:04   #7
 
Mimi's Avatar
 
Reputacja: 1 Mimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputacjęMimi ma wspaniałą reputację
10 lat temu
Novigrad


Pośród karczmianego gwaru rozległ się ledwo słyszalny dziewczęcy śpiew w Starszej Mowie, akompaniowany brzędkaniem strun źle nastrojonej lutni. Kilka głów mimochodem odwróciło się w stronę szynkwasu, przy którym siedziała młoda kobieta. Ubrana była w prostą białą sukienkę. Płomiennorude włosy odgarnęła za spiczasto zakończone uszy i skupiła się na uważnym przekręcaniu stroików instrumentu, szarpiąc pojedyncze struny.
Nagle pisnęła przestraszona i podskoczyła na stołku. Przy stoliku obok rozległ się gromki śmiech i brawa. Pulchny jegomość wstał i złożył ukłony wszystkim dookoła i tłustymi paluchami wskazał na bardkę.
- Jakbym chciał słuchać takiego jazgotu, to bym do baby do domu poszedł!
Przy kilku stolikach rozległa się nowa salwa śmiechu i potakiwań.
Elfka z obrzydzeniem wyciągnęła obgryzioną kość drobiowego pochodzenia i z rozmachem cisnęła ją w kpiącego z niej mężczyznę.
- Thaess aep! Jak takiś mądry, to sam graj na tym rozpieprzonym cholerstwie! – wykrzyknęła wściekła i rzuciła lutnią w ślad za kością. Rzut był celny, gość karczmy zerwał w czoło, najwidoczniej zbyt pijany, by wykonać unik. Osunął się z powrotem na krześlo i schował głowę w dłoniach.
- Dajcie mi tu tę rudą sukę... – wycharczał groźnie, masując czoło.
Bardka nie miała ochoty przekonać się, co będzie dalej. Zeskoczyła ze stołka i wybiegając z karczmy, odwróciła się przez ramię.
- A'báeth me aep arse, śmierdzący Dh’oine!
Na zewnątrz hulała ulewa.

Elfka biegła opustoszałą ulicą ile tchu w piersi. Nie oglądała się za siebie. Gdy kolka kłująca jej bok stała się nie do zniesienia, skręciła w boczną uliczkę i przylgnęła plecami do chłodnej ściany domostwa, o mały włos nie uderzając się w otwartą okiennicę. Stała tam pochylona dobry moment, łapiąc oddech i uciskając dłonią kibić.
W ciemnym pokoju tuż nad jej głową rozległ się ledwo słyszalny szelst, a z okna wyskoczył czarno odziany jegomość. Wylądował stabilnie, jednak widząc bardkę odskoczył na prędce i wyciągnął zza pasa jednoręczny miecz. Bardka wstrzymała oddech i zamarła w kompletnym bezruchu.

- Co robisz pod tym oknem? – zapytał groźnie mężczyzna, przysuwając do jej policzka miecz. Elfka patrząca nieruchomo przed siebie nie mogła zobaczyć resztek świeżej krwi pokrywającej ostrze.
- Próbuję uczciwie zarobić na życie. A Ty? – odparła buńczucznie. Mężczyzna parsknął ironicznie.
- Cóż za spotkanie. Ja również... zarabiam na życie – odrzekł z wahaniem , nie opuszczając miecza. Stanął przed dziewczyną.
- Ręce do ściany. Powoli. I ani drgnij, bo skrócę Cię o głowę.
Elfka ostrożnie wykonała polecenie. Wyprostowała się i uniosła dłonie nad głowę, po czym powoli rozłożyła je na ścianie.

Mężczyzna nastąpił swoimi ciężkimi buciorami na jej uszyte z miękkiej skórki trzewiki, aby nie mogła go kopnąć i pospiesznie ją obszukał. Gdy nie znalazł przy niej niczego, płynnem ruchem umieścił miecz w pochwie i odgarnął mokre włosy przyklejone do twarzy. Jego prawy policzek przecinała drobna blizna, ledwo widoczna pod otaczającym ją zarostem.
- Zarabiasz na życie, powiadasz? O ile mnie pamięć nie myli, „Passiflora” jest trzy przecznice stąd.
Dziewczyna otworzyła usta w niedowierzaniu i bulwersacji, chciała zripostować się nowospotkanemu mężczyźnie, jednak, jak na złość, wszystkie słowa uciekły jej z głowy. Prychnęła tylko jak wściekła kotka i zaczęła odchodzić.
Mężczyzna stał, obserwując ją z szerokim uśmiechem. Chciał zawołać za dziewczyną, ta jednak przystanęła z własnej woli. Przez sekudnę stała nieruchomo, jakby się wahała.
Na pustej uliczce słychać było tylko szum deszczu i zawodzące w oddali koty.
W końcu odwróciła się i spojrzała na niego, nad wyraz smutnie.
- Pomożesz mi odzyskać moją lutnię? To wszystko, co mam. Co mi zostało... – jej urodziwie kształtne wargi zadrżały. Zakryła dłonią usta.
Zdumiony mężczyzna spojrzał w płowozielone oczy przed nim. Nie wiedział, czy spływające po policzkach dziewczyny krople to deszcz, czy łzy.



Obecnie

Moira
„W Gardzieli Krakena”


Przeszli przez plac główny, o tej porze dawno opustoszały. Jedynymi żywymi duszami poza nimi, byli obwąchujący trawę szarobury pies i para zachłannie obściskująca się pod drzewem rosnącym na samym środku majdanu.
- Gdyby Twoje serce nie było wyrzeźbione w lodzie, to moglibyśmy być my... – westchnął teatralnie Fredrik i spojrzał na Moirę z udawanym żalem w swoich jasnoszarych oczach.

Gdy zbliżyli się do karczmy, dało się z niej słyszeć kobiecy krzyk i dźwięk rozbijanego szkła. Fredrik uśmiechnął się szeroko i przystanął.
- Dolej mi tego cholernego wina, Yorshka! Kurwa, za każdym razem to samo! – wykrzykiwane słowa zupełnie nie pasowały do melodyjnego głosu kobiety.
Elkhorne odczekał chwilę z palcem uniesionym w górze, jakby się czegoś spodziewając. Coś szklanego rozbiło się o zamknięte drzwi przed nimi. Mężczyzna uśmiechnął się dumnie i ukłonił się przed Moirą. Trwając w eleganckim reweransie pociągnął drewniane drzwi, przepuszając kobietę pierwszą. Wkroczyli w gwarną jasność i ciepło, natychmiast ściągając na siebie spojrzenia wszystkich gości. Wszystkie oprócz jednego.
Smukła rudowłosa elfka siedząca przy szynkwasie wyciągała z dłoni kawałek szkła. Nawet nie zerknęła w ich stronę.
- Fiołeczku... – rzekł mężczyzna podchodząc do elfki i ujął jej zranioną dłoń – Myślałem, że umiesz się obchodzić z ostrymi rzeczmi – szepnął do jej ucha i wyciągnął z kieszeni lnianą chustkę. Zdecydowanym ruchem usunął szkło i zatamował rosnącą strużkę krwi materiałem, mocno go dociskając. Pokiwał głową w kontenstacji.
- Chciałbym, żebyś poznała Cytruska, najświeższą entuzjastkę mojej przeskromnej osoby – błysnął zębami w stronę Moiry. - Cytrusku, oto Filianore, mała dziewczynka na wieczność zagubiona w odmętach szalejącego jak tutejsze sztormy fatum.
Elfka nie zareagowała. Yorshka odchrząknął.
- Nie rozumiem tylko, czemu to fatum musi szaleć w mojej karczmie każdorazowo – odezwał się niskim głosem, kontynuując gniewne wycieranie wina rozlanego na szynkwasie.
- Zakazałbym jej wstępu, co mi klienteli nie będzie odstraszać, ale nic sobie z tego nie robi – ciągnął usprawiedliwiającym tonem– Ba, kazałem dwóm hartownym znajomkom ją wynieść za drzwi, to jeno mordy im obiła i z powrotem wlazła. Do dziś dnia ich nie widziałem w karczmie.


Fredrik oderwał poważny wzrok od milczącej Filianore i spojrzał na winiarza.
- Yorshka. Dla mnie będzie karafka wina i dwa kieliszki. Wielmożna pani czarodziejka i ja mamy przed sobą długą noc – położył na drewnianym blacie stos orenów. – Upewnij się, że nie zabraknie nam trunku, a resztę zachowaj, to za pobite szkło i wszelkie niedogodności.
Karczmarz w podzięce kiwnął głową na Fredrika i obdarzył Moirę skinięciem pełnym szacunku.
- Witamy czcigodną panią czarodziejkę w naszej skromnej wiosce. Życzymy miłego pobytu, pani – skłonił się ponownie i zniknął na zapleczu, wracając z pokaźną karafką.

Fredrik jedną ręką zgarnął butelkę i kieliszki, a drugą wskazał Moirze drogę do stołu. Odsunął przed nią ciężkie drewniane krzesło.
- Zaszczyć, proszę, to oto krzeszło obecnością swych zgrabnych pośladków, ja za chwilkę dołączę – nalał odrobinkę wina do jednego z kieliszków i podsunął go Moirze - Ty w tym czasie spróbuj się zrelaksować - gwarantuję, to wino zmieni cię na powrót w ludzką istotę – mrugnął i odszedł.
Złapał Filianore pod ramię, ściągnął ją ze stołka i wziął w ramiona. Nie zaprotestowała. Pchnął stopą karczmiane drzwi i przytrzymując je ramieniem, wyszedł z gospody.


Hamdir i Edan

Edan maszerował przez wioskę w pelerynie z ciepłego koca, jego buty chlupały przy każdym stawianym kroku. Ruch dobrze mu robił, czucie wracało do kolejnych części jego wyziębłego ciała. Po jego bokach szedł rosły Hamdir i Smolnik, Kolanko zrezygnował z wieczoru w karczmie, a Wopek, jako najbardziej zbliżony budową ciała do rozbitka, zahaczył po drodze o chałupę, celem podarowania chłopakowi suchych ubrań.
Mężczyźni przeszli przez majdan i skręcili w prawo, do gospody. Przystanęli, widząc mężczyznę wychodzącego z karczmy z rudowłosą elfką w ramionach. Hamdir zasępił się. Rozpoznał w niej Filianore, którą zdarzało mu się widywać w Vildheim. W bladym blasku świec bijącym zza okna dostrzegł zakrwawioną chustkę, którą elfka upuściła prosto pod jego ciężkie buty. Nie zauważyła żadnego z nich, oczy miała zamknięte.
- Co, wino za mocne czy głowa za słaba? – zagaił przyjaźnie Smolnik, jednak nie dodał niczego więcej, widząc chłodne spojrzenie mężczyzny. Jego też zdarzało im się widzieć, zawsze w towarzystwie Filianore. Gdy przesiadywał w karczmie czasem ulegał namowom, zwłaszcza młodych dziewek i dawał występ gry na lutni. Nigdy jednak nie słyszano, by śpiewał.
Skinął mężczyznom i bez słowa odszedł drogą prowadząca na południe wioski, gdzie stara Bergmanowa miała swój mały pensjonacik.

Smolnik odchrząknął, aby przewrać zapadłą ciszę. Pociagnął drzwi karczmy i wykonał zachęcający gest dłonią.
- No, młody, siadaj przy ognisku, ja już niosę nam dzban ciepłego miodu i kubki.
To mówiąc podszedł do szynkwasu i łupnął dłonią w blat.
- Brywieczór, Yorshka! Ocaliliśmy dziś rozbitka, co Ty na to, że dobry los nam się odwdzięczy darmowym dzbanuszkiem miodu?
Winiarz zaśmiał się gromko i pokręcił głową.
- Wszystko dla moich dzielnych marynarzy! – krzyknął i z hukiem postawił na blacie gliniany dzban i trzy kubki.
- Daj jeszcze dla Wopka, wnet powinien być z powrotem.

Hamdir rozglądał się po sali. Jego spojrzenie przykuła odziana w szmaragdową suknię kobieta. Rdzawe fale jej włosów wydawały się płonąć w ciepłym blasku świec. Nie uszło jego uwadze, że drgnęła nieznacznie na słowa Yorshki. Przez krzesło przewiesiła szkarłatny płaszcz wykańczany złotym ornamentem. Na stole stały dwa kieliszki. Hamdir się zamyślił. Czekała na kogoś?

Smolnik podążył za spojrzeniem brodatego mężczyzny i gwizdął cicho.
- Od kiedy to Twoja karczma gości dwie rudowłose piękności jednego wieczora, co, Yorshka? I dorzućże drwa do ognia, wieczór zimny, jesień już!
Osobliwa postać kobiety nie uszła także ponadprzeciętnej uwadze Edana. Kolejny huk o wytarty drewniany blat przykuł uwagę młodego mężczyzny.
Yorshka zaprezentował drewniany półmisek wypełniony śledziowymi koreczkami, przekładanymi kostkami sera i kiszonych ogórków.
- Macie, jedzcie na mój koszt, panie rozbitku! – karczmarz spojrzał zaciekawiony na Edana, jakby szukając odpowiedzi na to, co się wydarzyło na morzu w jego wyglądzie. Nie znalazł jej jednak, jako że twarz młodego mężczyzny nie odznaczała się niczym charakterystycznym. Zadbana broda, brązowe oczy i włosy, ot zwyczajny młodzieniec. Coś jednak w jego twarzy sprawiło, że karczmarz uśmiechnął się do niego mimowolnie, po czym wrócił do zapisywania czegoś w grubym notesie.
Smolnik sięgnął po koreczka i wsunął go do buzi, wyciągając z niej sam patyk.
- No, długa noc przed nami, racz nas zaszczycić opowieściami! Nazywam się Smolnik, a ten mniejmówny to Hamdir. Jak było z tą wadą okrętu? Skąd płynąłeś?


Olgierd i Ślepy Pies
Okolice Vildheim


Ślepy Pies niemal do bladego świtu zabawiał swoimi opowieściami Olgierda i jego towarzyszkę podróży.
Karawana wyruszyła w dalszą, krótką już podróż. Ślepy gawędziarz zwyczajem zajął miejsce na kupieckim powozie. Irys wyjątkowo prowadziła konia za uzdę, krocząc obok Olgierda. Zdawała się łaknąć jego obecności, dziwnie niespokojna. W nocy dręczyły ją koszmary, pamiętała je po wybudzeniu, jednak teraz, krocząc traktem, nie przypominała sobie nic oprócz zimnego uczucia niepokoju.

Nagle koń wojaka prychnął, a ten pospiesznie wydobył miecz i przystanął. Na lewo od nich, tuż przed linią lasu siedziało trzech krasnoludzkich wojowników. Dwoje z nich odzianych było w lekki, skórzany pancerz, trzeci, obracający truchło królika nad ogniskiem, nosił brygantynę. U pasa kołysała mu się jednoręczna siekierka.

Cała trójka bacznie obserwowała karawanę, a gdy wojak Flynn się zatrzymał, jeden z krasnoludów wstał i pomachał na nich pospiesznie.
- Dobry, dobry, nie ma się tu na co patrzać, ot co, zwyczajna krasnoludzka kompania przy śniadaniu! – zawołał niecierpliwie i pogładził się po czarnej jak smoła brodzie.
Flynn nie miał nic do dodania. Kompania ruszyła dalej, jakby nigdy nic. Jedynie Irys pobladła. W połowie jednego stajania nie wytrzymała i złapała Olgierda za ramię.
- Olgierd. Wiem, że Ty nie wierzysz w te rzeczy, ale widziałeś, co oni nosili na szyjach? Srebrne podkowy na łańcuchach... Żelazny symbol szczęścia... Parsknięcie wierzchowca... – pokręciła głową i umilkła, zatrwożona.


Przed nimi w ciepłym jesiennym słońcu skromnie rozpościerało się Vildheim. Minęli małą winnicę, na winoroślach wciąż wisiały dawno już dojrzałe fioletowe kulki.
- To właśnie sekret tutejszego amarone – podjął wojak tonem, jakim przystało prawdziwemu przewodnikowi. - Jesienią pogoda zawsze tu dopisuje, winogrona zostawiane są, aż wyschną na rodzynki i dopiero wtedy rozpoczyna się proces produkcji. Vildheimskie wino jest więc pysznie słodkie i niebezpiecznie mocne! Niech was też nie zazdziwi cena, drodzy kupcy i podróżnicy. Ale wino warte tej ceny, radzę się nie targować. Sam winiarz ponoć strasznie tego nie lubi.
To mówiąc, spiął siwą klacz i przyspieszył, wjeżdżając między pierwsze zabudowania.


- Tutaj mamy wcale wyszukany pensjonacik pani Bergman, kawałek dalej, zaraz będziemy mijać, dla strudzonych podróżą: Szmaragdowa Przystań, dom podróżny dla wybrednych i majętnych. Bardziej majętnych niż wybrednych, rzekłbym.
Kupiecka landara zatrzymała się przed Przystanią i wysiadł z niej Ślepy Pies. Najwidoczniej kierowany zapachem ziół i dobrą znajomością kolejności osób w karawanie, podszedł do Irys i Olgierda, uważnie sprawdzając podłoże kosturem.
- Idziesz z nami, Ślepy? Zobaczymy, czy pogłoski o tutejszym winie mają w sobie choć trochę prawdy.


Dotarli do centrum wioski, stanęli na głównym placu. Zauważyli Gaela i Leorica rozładowujących jeden z ich kupieckich wozów.
Podeszli do karczmy, po drodze mijając zamtuz.
- Jak myślisz, mogłabyś sprzedać tam część ziół? Znając życie, będzie można coś na tym zarobić – Olgierd odezwał się do Irys.
Ta prychnęła i teatralnie uniosła głowę w dumnym geście.
- Jeśli to Twoja wymówka, żeby się rozejrzeć w środku, to moja noga tam nie postanie – odparła zadąsana. Widząc jednak logo zamtuzu, przystanęła. Skorupy morskie... Tajemnica? Ja chyba wariuję i szukam wskazówek, gdzie ich nie ma, pomyślała zbita z tropu. Uczucie niepokoju nie odstępowało jej jednak na krok. Zupełnie jakby wielkie czarne ptaszysko usiadło jej na ramieniu i krakało nieznośne do ucha.

Olgierd rozejrzał się uważnie za zadaniami dla najemników, niczego jednak nie znalazł.
Wioska, oblewana przeświecającymi przez chmury promieniami słońca, wydawała się być nietknięta panującym w reszcie świata bezhołowiu. Większość mieszkańców budziła się z jeszcze ciepłych snów, leniwie zabierając się do swej codziennej rutyny. Nie wiadomo skąd do trójki podróżnych przydreptał szarobury pies, obwąchał nogawki każdego z osobna i z wywieszonym jęzorem usiadł przy Ślepym. Ten pokiwał z uśmiechem głową i wyciągnął rękę, oferując czworonogowi pieszczoty.
Irys z ciepłym uśmiechem spojrzała się na dwójkę zaznamiających się przyjaciół.
- Panie, napijcie się i najedzcie z nami, na nasz koszt. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo przypadły mi serca pańskie opowiadania. Chociaż tyle możemy zrobić w podzięce.

Olgierd otwarł karczmiane drzwi. W środku panował miły gwar rozmów, gdzieś z kąta dobiegało donośne chrapanie.
Tak, pomyślał. Dzień zapowiadał się wyśmienicie.

 
Mimi jest offline  
Stary 07-10-2017, 19:40   #8
 
Pan Elf's Avatar
 
Reputacja: 1 Pan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputacjęPan Elf ma wspaniałą reputację


Kiedy wyszli na świeże powietrze, Moira poprawiła odruchowo złote zapięcia swojego płaszcza. Narzuciła na swoją rdzawą czuprynę kaptur, by ochronić się przed chłodnymi podmuchami wiatru ciągnącymi od strony morza.
W nozdrza od razu uderzył ją zapach ryb, a do uszu dobrał się z oddali skrzek mew i przytłumiony szum morza.
Wieczór był cichy i spokojny, ale chłodnawy. Moira nakreśliła w powietrzu jakiś misterny symbol i wyszeptała formułę zaklęcia, bardzo podobną do tego, którego użyła, by osuszyć swoje ubrania. Po jej ciele rozlała się fala przyjemnego ciepła.
Szli powoli, nie śpiesząc się, ramię w ramię. Przez dłuższy czas milczeli, a jedynym odgłosem był stukot obcasów Moiry o poniszczoną kostkę brukową.

Czarodziejka prychnęła z pogardą na komentarz Fredrika, kiedy mijali obściskującą się parę. Nawet nie raczyła go obrzucić jednym ze swych pełnych dezaprobaty spojrzeń, milcząc dalej. Dupek, pomyślała o nim i na tym zakończyła swoje rozważania na jego temat. Jej uwagę przykuła latarnia połyskująca swym światłem z oddali. Moira drgnęła lekko, wyczuwając bijącą z tamtego miejsca magię. Nie było to silne uczucie, jednak przyjemny dreszcz przebiegł przez jej ciało. To jeszcze bardziej wzbudziło w czarodziejce ciekawość i przeczuwała, że jej towarzysz był związany z ową latarnią - bo inaczej czemu reagowałby tak agresywnie na jej pytania?

Spojrzała na Fredrika ukradkiem. Mogła spróbować przesondować mu umysł, jednak wiedziała, że było to bardzo wyczerpujące przedsięwzięcie. Poza tym potrzebowała albo jego zgody, albo w jakiś sposób go obezwładnić, a nie chciała, póki co, w taki sposób zrażać go do swojej osoby. Było bowiem w nim coś, co sprawiało, że Moira nie spętała go jeszcze magicznymi więzami, pozwalając, by zajęły się nim szczury. A zrobiłaby tak z każdym innym, który targnąłby się na jej życie. Sądziła jednak, że atak Fredrika był jedynie grą, swoistego rodzaju zaproszeniem do dalszej rozmowy, nie zaś przemyślanym zamachem na jej życie. Wszak gdyby chciał ją zabić, to miał ku temu sposobność.


Czarodziejka przyjrzała się telepoczącemu się szyldowi karczmy, do której niewątpliwie mieli zamiar wstąpić z Fredrikiem. “W Gardzieli Krakena” nie wzbudziło w Moirze ani sympatii, ani też jakiejś szczególnej odrazy. Pomyślała sobie, że miejsce to pewnie przypominać będzie każdą inną, niezbyt wyszukaną tawernę, jaką mogło poszczycić się każde miasto. I wcale się nie zawiodła.
W środku nie było inaczej. Moira zsunęła z głowy kaptur, poprawiła płomienne fale włosów, które swobodnie opadły na ramiona i plecy i powoli ruszyła w kierunku, w którym prowadził ją Fredrik - do szynkwasu. Nie zwracała uwagi na ciekawskie spojrzenia gości siedzących przy mijanych stolikach. Niewielkie wrażenie zrobiło też na niej zachowanie elfki, którą Fredrik przedstawił jako Filianore. Skoro ta nie raczyła skierować na nią swojej uwagi, Moira nie zamierzała pozostawać dłużna. Zresztą, nie przyszła do karczmy zapoznawać się z przyjaciółmi Fredrika, a dowiedzieć się czegoś na temat tajemniczej latarni.
Skinęła lekko głową karczmarzowi Yorshce, który wykazał więcej kultury niż spiczastoucha i posłała mu serdeczny uśmiech.
Kiedy natomiast Fredrik zostawił ją samą przy stoliku, zapewniając, że niedługo wróci, odprowadziła go jedynie wściekłym spojrzeniem. Był bezczelny i grabił sobie z każdą chwilą coraz bardziej. Najpierw ją zaatakował, później wygłaszał niezbyt grzeczne uwagi, a teraz zostawił ją samą przy stoliku, zmuszając do tego, by na niego zaczekała. Poirytowanie aż kipiało z czarodziejki.
Ze złością odpięła złote zapięcia płaszcza i przewiesiła go przez oparcie krzesła. Teraz dopiero widać było, że ubrana była w długą suknię ze szmaragdowego żakardu z wyhaftowanymi złotą nicią różami oraz dopasowany do tego kaftanik z fikuśnym kołnierzem, przyozdobionym małymi, czarnymi piórkami, zupełnie jak mankiety rękawów. Kaftanik ciasno opinał się na krągłych piersiach i uwydatniał wcięcia w talii.

Moira siedziała wyprostowana, z dłońmi złożonymi na kolanach i wpatrywała się to przed siebie, to w dwa kieliszki stojące na drewnianym stole. Potajemnie wytężała jednak słuch, próbując dosłyszeć, o czym rozmawiali mężczyźni przy stoliku nieopodal. Nie było to łatwe zadanie, bardzo utrudniał je panujący w karczmie harmider. Drażniło to czarodziejkę, bo niesamowicie zaintrygowała ją sprawa tutejszej latarni i chciała się czegoś o niej dowiedzieć. “Przeklęty Fredrik gdzieś zniknął z rudą elfką, ciekawe kiedy ma zamiar się zjawić. A niech mnie pocałuje w…”
Moira chwyciła za swój kieliszek, wypiła duszkiem jego zawartość, skrzywiła się przy tym okropecznie, a kiedy odzyskała swój normalny wyraz twarzy, podeszła do stolika marynarzy.
- Panowie - przywitała ich, posyłając wyuczony czarujący uśmiech każdemu z nich. - Chyba się nie obrazicie, jeśli zajmę wam chwilę? Mój… towarzysz, cóż, zaniemógł i trochę mu zejdzie, zanim będzie w stanie uraczyć mnie rozmową.
- Z najwyższą przyjemnością gościć będziemy piękną panią. Nie mylę się? - Pierwszy odezwał się całkiem przystojny mężczyzna, najmłodszy z siedzących przy stoliku, z ciemną bródką dodającą mu szelmowskiego wyglądu. Spojrzał na swoich towarzyszy i wybawicieli od ryb większych oraz mniejszych, a także ptasich odchodów. To był Edan, choć Moira jeszcze o tym nie wiedziała.
- Właśnie rzec miałem o przygodach morskich, jakie przydarzyły się na mym okręcie o wdzięcznej nazwie “Albatros”. Otóż piękne Cidaris wyprawiło mnie w morze, lecz podróż została zakończona nieco przedwcześnie, gdyż droga mi wiodła wprost w objęcia pięknego, Wolnego Miasta Novigrad. Los jednak zechciał, abym trafił do tego… miejsca oraz zacnego towarzystwa - pociągnął długi łyk miodu, po czym otarł usta i od niechcenia całkiem mrugnął do rudowłosej.
Moira zaś, zupełnie niezainteresowana opowieścią, skinęła głową, coby oddać wyobrażenie zaciekawienia. Przygody morskie przygodami, ale interesowała ją latarnia, której w tej historii zabrakło.
Jednak przez wzgląd na dobre wychowanie, nie przerwała rozbitkowi, przyglądając mu się cały ten czas. Co sobie pomyślała, to już pozostawiła samej sobie. Uśmiechnęła się jedynie nieznacznie, odpowiadając tym samym na mrugnięcie. Był przystojny, tego nie mogła mu odmówić.
- Zatem miło wiedzieć, że nie jestem tutaj jedyną przyjezdną osobistością - powiedziała czarodziejka, przenosząc spojrzenie swoich różnego koloru oczu na pozostałych mężczyzn.
- Miasto na trakcie, cóż się dziwić przyjezdnym - odpowiedział nieco oschle starszy z brodatych mężczyzn. Pachniało od niego rybami. Hamdir, jak się miała w innym czasie dowiedzieć. - Siadajcie pani, siadajcie. Nie odmówimy sobie przecież tak miłego towarzystwa - wnet się zreflektował.
Hamdir obejrzał sobie rudowłosą kobietę od stóp do głów i uznał, że znacznie podniesie walory estetyczne najbliższego otoczenia. Wolał zresztą przesiadywanie z obcymi, jeśli nawet nie z powodów, jakie dawała mu do tego przeszłość, to choćby z takiego, że z owymi o wiele ciekawsze toczy się rozmowy niż z miejscowymi, co to tylko o robocie prawić potrafią. A to ktoś złowił dwumetrowego szczupaka, a to ktoś wyhodował olbrzymią dynię, a to znowu sąsiadowi, zasłużenie zresztą, myszy zeżarły dwa worki pszenicy. Słowem, nuda.
- Pozwolicie więc, panowie - zaczęła czarodziejka, choć jej wzrok utkwiony był w starszym brodaczu - że zapytam prosto z mostu o rzecz, która najbardziej mnie intryguje w tym miejscu, a widzę, żeście tutejsi.
Kobieta położyła dłonie na stole i nachyliła się do przodu, roztaczając wokół siebie cytrusowy zapach.
- Latarnia morska. Coś więcej o niej możecie powiedzieć?
Hamdir uśmiechnął się nieznacznie na myśl, że ktoś bierze go tu za miejscowego, choć broda skutecznie zakamuflowała ten efekt. Gdy kobieta nachyliła się nad stołem, do jego nozdrzy napłynął dziwny zapach, którego nie rozpoznał. Z pewnością nie był to smród ryby, czym dawało wszystko w tej osadzie.
Spojrzał z ukosa na Smolnika, gdy usłyszał pytanie. Tamten odpowiedział mu tym samym, a następnie obaj wrócili do wpatrywania się w rudowłosą.
- A to już zależy - rzekł powoli - czy interesują was fakty, czy plotki?
- Czemuż to uroczą panią interesuje słup? Tylko nieco większy - zapytał Edan z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy.
- Zaraz powinniśmy się przekonać - odparła wymijająco, a w jej oczach błysnęło. - Plotki, później fakty, dobrzy panowie.
Moira uśmiechnęła się i wyprostowała się na krześle, przerzucając spojrzenie z jednego marynarza na drugiego.
- Fakty są takie, mościa panno, że latarnia wskazuje w nocy drogę statkom, żeby miast rozbić się na przybrzeżnych skałach, bezpiecznie wpływały w ujście Pontaru - stwierdził Hamdir, dumny ze swojego żartu. Duma ta zresztą szybko z niego uszła, gdy nikt się nie zaśmiał. - Mieszkał tam też swego czasu jeden dziadyga...
- Hamdir! - przerwał mu Smolnik.
- No dobrze, już dobrze. Czarodziej - słowo to wymówił z możliwie dużą dozą ironii przeplatanej z ogólnym brakiem wiary w umiejętności byłego rezydenta latarnii, co nie umknęło uwadze Moiry - jak niektórzy twierdzą.
- Niektórzy, czyli wszyscy, oprócz ciebie - uzupełnił Smolnik.
- Mów tedy sam, skoro wiesz lepiej - odburknął Hamdir.
Rybak westchnął i rzekł:
- A no wiecie, bo to było tak. Jeszcze parę tygodni nazad w latarni mieszkał leciwy czarodziej. Znaczy, oni wszyscy, co do jednego młodzi już nie są, ale ten nawet wyglądem przypominał najbardziej w latach posuniętych starzyków. Na oczy się zresztą za często nie pokazywał, towarzystwa nie lubił. Ale dobry był z niego chłop. Sztormy odganiał, wodę ogrzewał, żeby niektóre ryby nie uciekły na południe...
- Jeśli kto wierzy w takie rzeczy - nie wytrzymał brodacz.
- Nie przerywaj! - uciszył go Smolnik. - W każdym razie drapieżniki od krewetek odstraszał, słońca dla winorośli nie żałował i ognia latarni pilnował. Ogień ten zresztą magiczny jest, bo sam z siebie co noc płonie, chociaż czarodzieja w wieży już podobno nie ma. Podobno, bo ludzie boją się tam chodzić. Jak kiedy próbowali, to ich postrzelał piorunami. Zmiatali stamtąd tak szybko, że dotarli do lądu suchą nogą, nie korzystając z łodzi.
Moira tym razem słuchała z zainteresowaniem, którego poskąpiła rozbitkowi. Przysunęła się nawet bliżej i nachyliła ku marynarzom, coby lepiej słyszeć i by żaden szczegół jej nie umknął.
- Co się stało z czarodziejem? - spytała z wielkim zaciekawieniem, wpatrując się w Smolnika.
- A tfu! Czarostwo. Jak to mawiał mój dobry przyjaciel, lepiej nie pchać się tam, gdzie w ryj dają. Za przeproszeniem ślicznej panienki - rzekł Edan wpatrując się w rudowłosą jak w najbardziej krasny obraz. Ta natomiast nie raczyła go żadną reakcją, zbyt skupiona na opowieści, choć czuła jego spojrzenie na sobie.
- Mądre słowa - przyznał Hamdir.
- Nie wiadomo - wzruszył ramionami Smolnik odpowiadając na pytanie przybyszki. - Ot, jednego dnia był, drugiego już nie. Jedni gadają, że go ubił jakiś konfrater, że jeno kupka popiołów z niego została. Inni, że pojechał do Wyzimy, na dwór królewski, bo podobno królewna w strzygę zamieniona. Jeszcze kolejni twierdzą, że zmarło mu się ze starości i pewnie leży w swoim łożu do dziś. Ludzie powiadają, że trzeba im teraz znaleźć nowego czarodzieja, bo inaczej biada będzie. Kto bowiem, tak gadają, pogody dopatrzy? Kto ryby u naszego brzegu zatrzyma? A co będzie jak ogień w latarni zgaśnie?
- To się go zapali używając artefaktu jakim jest krzesiwo - zakpił brodacz.
Moira przemilczała cierpliwie wszelkie kpiny kierowane w stronę czarodziejów, czarostwa i wszelkich magicznych spraw. Dowiedziała się wiele, ale wciąż łaknęła więcej.
- Próbował ktoś tam wejść, po tym, jak czarodziej opuścił latarnię?
- Gdzieżby, wszyscy w strachu - rzekł Hamdir, kręcąc głową. - Jeszcze by się okazało, że latarnia wciąż zamieszkana, a gospodarz by ich przywitał kulami ognistymi, albo pozamieniał w małże, czy krewetki i kazał to skonsumować ich bliskim. Nie znajdziecie wśród miejscowych nikogo, co by tam poszedł z własnej woli. Ogień na górze im zgaśnie, statki zaczną się rozbijać o skały, a oni dalej w trwodze trwać będą i nie zbliżą się tam bliżej, jak na strzał z łuku.
W irytacji na tchórzostwo wieśniaków nawet nie zauważył jak zaczął mówić o nich w trzeciej osobie.
- Jak miał na imię ów czarodziej, wiecie może? - dopytała rudowłosa, mrużąc lekko oczy.
- Z radością widzę, że los skrzyżował mą drogę z rozsądnym człowiekiem! - Edan wzniósł kubek w kierunku Hamdira i pociągnął kolejny łyk miodu.
- Coraz większa rzadkość w dzisiejszych czasach - odpowiedział brodacz, również wznosząc naczynie z miodem.
- Jakieś takie dziwne to imię było - zastanowił się Smolnik, nie zwracając uwagi na pozostałych mężczyzn przy stole. - Vild... Vilda... Vildhjart! O, to, to. Vildhjart, właśnie! - ucieszył się starzec.
Moira nie odpowiedziała jednak. Imię to niewiele jej mówiło. Nie słyszała o tym czarodzieju. Zanotowała jednak w pamięci, bo była to cenna informacja.

Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem. Do środka wszedł Fredrik. Spojrzał na stół na środku karczmy i pokręcił głową.
- Przepraszam, mości Cytrusku, za zwłokę. Pilne sprawy wezwały! – Zmrużywszy oczy, zlustrował chłodno towarzystwo, do którego dosiadła się Moira.
- Myślę, że pani mości czarodziejce będzie lepiej w moim towarzystwie, panowie rybacy. – Nie szczycąc się na uprzejmości w kierunku mężczyzn, ukłonił się przed kobietą i wysunął w jej kierunku dłoń.
Czarodziejka natomiast wstała od stołu i rzuciła szelmowskim uśmiechem w stronę mężczyzn, dla których czarostwo było zwykłą bujdą, a czarodzieje hochsztaplerami.
- Dziękuję, panowie, za tę uroczą pogawędkę - powiedziała dziwnie miłym tonem. - Życzę udanego wieczoru.
Po tych słowach odwróciła się w stronę Fredrika i obrzuciła go wściekłym spojrzeniem, chociaż chyba tylko już z samej przekory, niż z prawdziwej wściekłości.


- Co z tą elfką? - spytała Moira, kiedy usiedli przy osobnym stoliku.
Mężczyzna napełnił kieliszek aż po brzeg i w kilka sekund wychylił go do cna. Spojrzał miękkim wzrokiem na Moirę. Wydawać by się mogło, że czerpał nad wyraz wielką przyjemność z obserwacji jej różnokolorowych tęczówek. A może był to wiecznie obecny na jej ślicznym licu kpiarski uśmieszek?
- Filianore? Szkoda nocy na Filianore, Cytrusku. Lepiej powiedz mi, co tu robisz i dlaczego interesuje cię vildheimska latarnia morska? Przysłał cię Vildhjart?
Moira rozsiadła się wygodniej na krześle, opierając jedną rękę na oparciu. Palcami drugiej wodziła po kielichu, który stał przed nią. Wciąż mierzyła wzrokiem Fredrika, również czerpiąc przyjemność z jego zainteresowania.
- Nie nazywaj mnie tak - powiedziała jakby ostrzegawczo, choć i tak wiedziała, że nic sobie z tego ostrzeżenia nie zrobi. Może nawet nie chciała, by w ogóle brał sobie je do serca? - Znałeś Vildhjarta?
Fredrik nie należał do osób, które się powstrzymują. Zwykle to on prowokował i wyczekiwał. Z tego też powodu siedząca przed nim czarodziejka doprowadzała go do pasji. Jednej z tych przyjemniejszych. Elkhorne przenosił spojrzenie ze zgrabnych palców czarodziejki na jej twarz i z powrotem.
- Nie znałem Vildhjarta. Wydaje mi się, że nikt z mieszkańców nie znał go osobiście. Z tego, co wiem, to był wystarczająco stary, by nazwać wioskę jego imieniem. Nie wiem, co ci powiedzieli ci śmierdzący wodorostem rybacy... – Uważny słuchacz wychwyciłby w jego głosie nutkę zazdrości. – Ale Vildhjarta już tu dawno nie ma.
Fredrik złapał za karafkę i uzupełnił braki w kieliszku Moiry i swoim. Zdjął z siebie futrzany bezrękawnik i przewiesił go przez krzesło. Spojrzał z lekka błędnym wzrokiem na czarodziejkę.
- Nie jesteś ty aby szpiegiem, co, Cytrusku?
Cytrusek nie odpowiedziała od razu, przymykając lekko, nie do końca, powieki i przyglądając się Fredrikowi zza czarnych rzęs. Kącik jej ust powędrował jeszcze wyżej, tworząc tym samym urocze wgłębienie w policzku.
- A gdybym była? - spytała zadziornie, wciąż nie odpowiadając mu wprost. - Byłabym cholernie dobrym szpiegiem - odpowiedziała za niego i musnęła kielich ustami. Upiła łyk wina i tym razem nie wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie.
- To samo powiedzieli mi ci zacni panowie, że czarodzieja już tutaj nie ma. Co się z nim stało?
Fredrik popijał wino małymi łykami. Odstawił kieliszek na drewniany blat, opierając się łokciami o stół i łakomie oblizał usta, obserwując czarodziejkę.
- Nie wydaje mi się, żeby wysłali szpiega, który nie umie się posługiwać portalem – zapauzował i wyciągnął dłoń w kierunku dłoni Moiry. - Wydaje mi się natomiast, że jak każda czarodziejka, jaką poznałem, grasz na zwłokę. O niczym nie masz pojęcia... – wbił spojrzenie jasnych oczu w kobietę - … i tylko grasz na zwłokę.
Moira na krótki moment znieruchomiała, zaciskając szczęki. Trwało to jednak na tyle krótko, że było ledwie zauważalne. Nawet nie przestała się uśmiechać. To prawda, nie miała o niczym pojęcia. W końcu przybyła do Vildheim na wakacje, a nie zajmować się sprawami jakiegoś durnego, starego czarodzieja, który mieszkał w latarni morskiej i stronił od innych ludzi. Co innego, że niesamowicie ją ciekawiły te dziwne sprawy, te tajemnice i osoba samego Vildhjarta.
- A ty, taki przebiegły, dajesz się wciągnąć w tę grę i nie widzę, byś jakoś specjalnie się wzbraniał - powiedziała, prostując się. Nie pozwoliła się mu dotknąć. Wciąż dzielił ich stół, była bezpieczna.
Fredrik rozchylił usta w niemym śmiechu. Nie znalazł riposty. Zabrał rękę i skrzyżował ramiona na wysłużonym drewnianym stole. Nachylił się w stronę czarodziejki. Nie mogło ujść jej czujnej uwadze nadzwyczaj przyjemnie zbudowane ciało Fredrika.
- Nie jesteś tu, by objąć stanowisko czarodzieja rezydenta. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy jesteś wystarczająco wykwalifikowana – wpatrywał się w Moirę bez mrugnięcia. - Pewne zdarzenia jednak wydają się zgrywać w czasie. Zbyt to podejrzane. Muszę cię obserwować, Cytrusku. Co ty na to, żeby dzielić pokój w “Przystani”? Nie chciałbym wyprowadzać cię stąd siłą, przy wszystkich gościach i twoich nowych... – zawahał się i spojrzał w stronę sąsiedniego stolika. – Znajomych.*
- Co do jednego masz rację - odparła spokojnie Moira, choć zapobiegawczo zaczęła przypominać sobie formułę zaklęcia. - Nie jestem tutaj, by objąć stanowisko czarodzieja rezydenta.
Uśmiech natomiast spełzł jej z twarzy i znów wpatrywała się w Fredrika zimnym, jakby wyzbytym z uczuć spojrzeniem. Czuła rosnące napięcie.
- Nie zamierzam dzielić z tobą żadnego pokoju - dodała sucho. - Nie wiem, co sobie ubzdurałeś w tym swoim durnym łbie, no, ale bujać w obłokach ci nie zabronię.
Wzruszyła ramionami. Nie mogła jednak powstrzymać ciekawości, jaka w niej narastała, kiedy wspomniał o zdarzeniach zbiegających się w czasie. Co miał na myśli?
Fredrik przechylił kieliszek i dopił jego zawartość jednym haustem. Odstawił szkło na blat stołu i podniósł się z krzesła. Złapał swoją kamizelkę i obszedł siedzenie czarodziejki od tyłu. Oparł obie dłonie o oparcie jej krzesła i nachylił się nad nią.
- Nie sądzę, żebyś znalazła w tej wiosce człowieka bardziej przychylnego twojej profesji niż ja – szepnął prosto do jej ucha, jego blond włosy muskały jej policzek. – Jeśli zmienisz zdanie, wiesz, gdzie mnie szukać. – Pocałował delikatnie bladą szyję czarodziejki i wyszedł z karczmy.
Jakie zdarzenia miał na myśli? Pytanie to miało pozostać bez odpowiedzi. Natomiast Moira siedziała w milczeniu, wpatrując się w drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Fredrik. Wokół jej palców zatańczyły złowrogo iskierki, a jeśli ktoś z obecnych w karczmie był wyczulony na magię, mógł poczuć silny impuls. Czarodziejka zacisnęła dłoń w pięść, ale szybko ją rozluźniła. Odetchnęła głęboko, uspokoiła się, nawet się uśmiechnęła. Gra wciąż trwała. Dopiła do końca zawartość swojego kielicha, po czym wstała od stolika i narzuciła na siebie swój szkarłatny płaszcz.
- Przyjdę rankiem na śniadanie. Oczekuję świeżych owoców morza, nie jakichś starych, którymi pewnie raczycie codziennych gości. Ten sam stolik, tyle że wypucowany, bym nie musiała mocować się z przyklejonym doń kielichem - poinformowała karczmarza Yorshkę przed wyjściem, wieńcząc polecenia słodkim uśmiechem i mieszkiem monet.
- Dobrej nocy, zacni panowie! Oby żaden szarlatan nie pozamieniał was w rozkoszne ropuchy - rzuciła wesoło, mijając stół rybaków, z którymi miała przyjemność spędzić chwilę czasu. Mrugnęła też zielonym okiem do Edana, po czym opuściła “Gardziel Krakena”, pozostawiając po sobie przyjemny zapach cytrusów.


Moira wynajęła przytulny pokój w domu podróżnym “Szmaragdowa Przystań”. Bardzo spodobała jej się nazwa tego przybytku, a rozbawiło ją dopasowanie tejże do sukni, którą nosiła. Nie spodziewała się, by nazwa miała jakiekolwiek znaczenie, jakże więc miło się zdziwiła, kiedy zauważyła, że kamienne ściany budynku mają szmaragdowy kolor.
Pokój miała na piętrze, był przestronny, a okna wychodziły na rozciągające się aż po horyzont morze. Otworzyła okiennice i odetchnęła chłodnym, morskim powietrzem, przymykając na krótką chwilę powieki. Chłodny podmuch wiatru rozwiał kosmyki jej włosów.
Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. Spojrzała w tamtą stronę, nakazując wejść pukającej osobie.
- Pani, kąpiel już gotowa - powiedział cicho chudy młodzieniec z blond czupryną. Wzrok wbity miał w drewnianą podłogę.
- Dziękuję.
Moira podeszła do niego i wsunęła mu do ręki kilka monet.
- A teraz zmykaj!
Moira, jak każda czarodziejka, nie wyobrażała sobie dnia bez przynajmniej kilku kąpieli. Tej incydentalną, po nieudanej teleportacji, nawet nie wliczała w ten rachunek. Z rozkoszą więc weszła do drewnianej bali wypełnionej po brzegi gorącą wodą i pachnącymi olejkami.
Relaksując się, jej myśli błądziły nie tylko po tajemniczej latarni i jej lokatorze, ale też po Fredriku i marynarzach, których miała okazję poznać. Zastanawiała się też kim była milcząca Filianore i co łączyło ją z tym durniem Elkhornem.
Po kąpieli Moira rozpoczęła rytuał, któremu zawsze poddawała się przed snem. Rozczesała dokładnie swoją burzę rudych włosów, wmasowała w skórę tajemniczą zawartość jakiejś buteleczki, a także rozpyliła wokół łóżka zapach cytrusów, który uwielbiała. Później położyła się, wpatrując się w wiszący wysoko na niebie księżyc.

 

Ostatnio edytowane przez Pan Elf : 07-10-2017 o 19:47.
Pan Elf jest offline  
Stary 09-10-2017, 21:34   #9
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Hamdir nigdy by się do tego nie przyznał i starał się nie dać niczego po sobie znać, ale wskutek pożegnalnych słów czarodziejki przeszedł mu po plecach zimny dreszcz. Nie wiedział czemu, ale jej wesoły ton wydawał mu się gorszy niżby wywrzeszczała mu w twarz długi potok wyzwisk i obelg. Do tego to wspomnienie o zamienianiu w żaby. Nie wiedział, czy była to groźba, czy też może zwykły żart ze strony rudowłosej. To był kolejny problem z magikami, lubowali się w słownych gierkach, aluzjach, przenośniach i wszelkich formach gramatycznych, które pozwalały im nie wypowiadać się wprost. Z kolei on przywykł, że ludzie walą prosto z mostu o co im idzie, tak robiono w jego rodzinnych stronach. Nikt go nigdy nie szkolił w prowadzeniu dialogu z czarodziejem.

Nietrudno było od tego wszystkiego dostać bólu głowy. By temu zapobiec, albo przynajmniej opóźnić, brodacz pociągnął kilka solidnych łyków ze swojego kufla. Wreszcie odsunął go od swoich ust, po czym z hukiem postawił na stole. Beknął potężnie, co uszło uwadze innych, w panującym wokół rozgardiaszu. Otarł brodę ręką, choć zrobił to niedokładnie i kilka strużek kapało z niej na jego spodnie.

Do rzeczywistości przywołał go jednak dopiero ruch niedoszłego topielca, który wyciągnął ku niemu rękę:

- Edan – przedstawił się. - Miło mi szlachetnych panów poznać.

- Hamdir – wydobył z siebie brodacz. - A to Smolnik – rzekł wskazując na swojego kolegę po fachu.

Nie minęła dłuższa chwila, gdy dołączył do nich Wopek. Kto wie, może ten wieczór jeszcze można było uratować?

Pili w najlepsze rozprawiając na różne tematy. Od ogólnych uwag na temat okolicy przeszli do polityki, a potem próbowali odgadnąć co przyniesie przyszłość. Stamtąd nietrudno było przejść w rejony filozofii, a ta mogła być wstępem do dowolnego tematu. Ponieważ jednak przy stole siedzieli wyłącznie mężczyźni, do tego od kilku godzin raczący się smakowitym miodem Yorshki, prędzej czy później musieli zacząć dyskutować o kobiecych wdziękach.

Z czasem wypowiedzi zaczęły się powtarzać, ale samym rozmówcom to nie przeszkadzało. W okolicach wschodu słońca Hamdir stał się mrukliwy, jakby nieobecny. Myślami przez cały czas powracał mimowolnie do rudowłosej czarodziejki, jednocześnie mając nadzieję, że więcej jej nie spotka, choćby mijając ją na ulicy. W swoim życiu spotkał kilku przedstawicieli jej profesji, ale ani jeden nie wywarł na nim dobrego wrażenia.


Pont Vanis, Kovir, około 8 lat wcześniej

- Słuchaj no, mości panie Drithelm! - Hamdir uderzył pięścią w stół. - Zrobiliśmy coś chciał, masz czegoś chciał, teraz pora zapłacić!

Izba nie była zbyt wielka. Masywne i bogato zdobione, drewniane biurko stojące na jej środku zajmowało znaczną część przestrzeni. Za nim, w dużym, obitym czerwonym materiałem fotelu siedział starszy mężczyzna. Twarz miał gładko ogoloną, co było rzadką modą wśród jemu podobnych. Krótko przystrzyżone siwe włosy słabo przykrywały postępującą łysinę. Sama twarz poorana była zmarszczkami, ale oczy miał bardzo żywe, pełne energii. Można by rzec, że całe siły witalne tego człowieka skupiły się w jego oczach.

Ubrany był nieskromnie. Długa fioletowa szata, na której złotą nicią wyszyto przeróżne esy-floresy, zakrywała jego ciało po same kostki. Dłonie ukrywał w szerokich rękawach. Jedynie głowa była wyraźnie widoczna. Wyraz twarzy gospodarza nie zmienił się odkąd tu weszli. Nawet nagły wybuch Laertena tego nie spowodował. Starzec cały czas kpiąco się uśmiechał.

- Słyszysz co mówię?! - ryknął brodacz.

- Słyszę – siedzący za biurkiem odpowiedział powoli. - A czy ty dobrze się przysłuchiwałeś, gdy mówiłem o tym, że wam nie zapłacę z własnej kieszeni? Zadatkiem miały być informacje o konwoju, jego trasa i czas przemarszu, a nagrodą łupy na nim zdobyte.

- Nie było żadnych łupów, oszuście! - krzyknął stojący za Hamdirem, Theo.

- Skąd mogłem wiedzieć? - rzekł spokojnie Drithelm.

- Wiedziałeś o tym konwoju wszystko – zauważył Erkan. - Kiedy i którędy przejedzie, jaki jest jego skład i siła eskorty. Ale nie wiedziałeś co wiezie?

- Och, wiedziałem bardzo dobrze. Po to was wynająłem, czyż nie?

- A więc płać – warknął Hamdir.

- Ani grosza Hamdirze Laertenie, ani grosza Theo Granhoidzie, ani grosza Erkenie Vandeinie. Możecie to powtórzyć reszcie przybłęd, których zwiecie towarzyszami. A teraz żegnam.

- Ty! - krzyknął brodacz, który już chciał skoczyć przez biurko i jednym celnym cięciem miecza pozbawić tego dziadygę jego obmierzłego łba.

Już sięgał po rękojeść, już pochylał się do przodu, by ruszyć do skoku, ale powstrzymał go ruch ręki gospodarza. Ten bowiem wyciągnął obie dłonie z szerokich rękawów swojej szaty i wycelował palec wskazujący prosto w niego.

- Nie radzę – powiedział tym samym monotonnym głosem. - Chętnie zmienię strukturę twego ciała, jeśli tylko dasz mi ku temu powód.

- Co? - trójka mężczyzn nie zrozumiała.

Drithelm westchnął:

- Zanim przesadzisz biurko – rzekł – zostanie z ciebie kupka popiołu. A kupka popiołu nie jest w stanie zrobić nikomu krzywdy. Wynoście się stąd, natychmiast.

Chcąc nie chcąc, jeden po drugim, opuścili izbę. Wszyscy trzej z wściekłości zaciskali pięści, aż im knykcie zbielały.


droga z Pont Vanis do Lan Exeter, Kovir, nie dalej jak dwa dni później

- Pieprzeni czarodzieje! - po raz setny powtarzał Grimold. - Wszyscy oni tacy sami!

- Mógłbyś się łaskawie przymknąć? - upomniał go Eomrald.

- Ale teraz im pokażemy, co oznacza z nami zadzierać – Grimold nic sobie nie robił z uwagi kompana. - Co się stanie z tymi, którzy spróbują nas okpić! Oj, nie zazdroszczę temu prykowi. Wcale, a wcale.

- Przymknij się już – Eonda poparła swojego brata.

- Potrafi taki pioruny zsyłać, to już ma się za lepszego od innych – wojownik kontynuował swoją tyradę. - Ciekawe czy dalej będzie taki pewny siebie, jak go skrępujemy i zakneblujemy. Jak wtedy da sobie z nami radę? Dziadyga chędożony.

- Grimold! - syknął Hamdir i dopiero wówczas potok słów urwał się ostatecznie.

Siedzieli w czwórkę w krzakach od dobrej godziny. Theo, Erken, Gamel i Enhelm zajęli pozycje po drugiej stronie drogi. Jeśli ich informator się nie mylił Drithelm z Pont Vanis powinien tego dnia podróżować do Lan Exeter. W tym lasku, który wyrastał u stóp pierwszej ze Smoczych Gór, zakończy jednak swoją podróż. Miejsce to świetnie nadawało się do zasadzki. Szlak nie był zbyt często uczęszczany, ludzie woleli podróżować, pomiędzy obydwoma kovirskimi miastami, morzem. To, że ich niedawny pracodawca wybrał drogę lądową wydawać by się mogło dziwne, ale który czarodziej nie podejmuje dziwnych decyzji? Może musiał nazbierać jakichś rosnących nieopodal ziół? Kto za takim nadąży?

Nagle od strony Pont Vanis coś błysnęło pomiędzy drzewami. Trójka mężczyzn i jedna kobieta obrócili głowy w tamtą stronę. Po chwili błysnęło po raz drugi. Światło wydobywające się spomiędzy drzew miało kolor fioletu. Temu drugiemu błyskowi towarzyszył jednak potężny huk. Eonda aż zatkała sobie uszy, gdy jego echo rozchodziło się po okolicy. Z krzaków po przeciwnej stronie drogi wychyliła się głowa Theo. Hamdir gestem pokazał mu, by siedział na miejscu.

I dobrze uczynił. Teraz za drzewami trwał istny pokaz rozbłysków rozmaitej barwy, a towarzyszyła mu prawdziwa kanonada. Jak gdyby dwie potężne burze ścierały się między sobą zaledwie o kilkaset kroków od nich. W pewnym momencie potężny podmuch powietrza zwalił ich wszystkich z nóg. Trwał on krótką zaledwie chwilę, ale wojownicy woleli nie podnosić się z ziemi zbyt szybko. Wreszcie huknęło tak potężnie, że Hamdir poczuł jak dźwięk przeszywa jego ciało na wskroś. Krzyknął z bólu, ale nie dosłyszał własnego głosu. Wszystko znów skończyło się w jednej chwili. Nastała cisza.

Laerten obejrzał się na swoich towarzyszy. Wszyscy leżeli plackiem, zupełnie tak jak on. Podniósł się ostrożnie, ręką pokazując im, by nie czynili tego samego. Potem powtórzył ten gest w stronę krzaków po drugiej stronie szlaku. Któryś z chłopaków musiał to dostrzec, bo nie było tam widać żadnego ruchu. Brodacz stanął na wyprostowanych nogach i ostrożnie ruszył w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą szalało prawdziwe piekło. Niewiele czasu mu zajęło dotarcie na miejsce.

Tam, zamiast drogi wciśniętej pomiędzy liczne leśne drzewa, zastał wypalony do gołej ziemi plac w kształcie koła o średnicy mniej więcej trzydziestu kroków. Drzewa, które tam rosły po prostu zniknęły. Nie było trawy, mchu, paproci, żadnych roślin. Szlak wtopił się w grunt, który stał się niemal idealnie płaski.

Na samym środku stała odwrócona tyłem do Hamdira postać. Laerten nie miał żadnych wątpliwości kto to był. Nietrudno było rozpoznać długą fioletową szatę z szerokimi rękawami, przetkaną licznymi złotymi nićmi.

- Proszę, proszę – odezwał się swoim nudnym głosem Drithelm, który nawet nie obejrzał się za siebie. - Ciebie się tutaj nie spodziewałem, muszę przyznać.

Hamdir milczał.

- Gdzie twoi konfratrzy? - kontynuował czarodziej. - Zapewne pochowani gdzieś w krzakach. Wyjdź spomiędzy drzew, bo to śmieszne, żebyś tam tkwił. Chyba nie chcesz, po tym co tu widzisz, wciąż na mnie napaść? Jednej zasadzki dziś uniknąłem i to zasadzki zastawionej przez kogoś o wiele lepszego od waszej bandy. Przez czarodzieja. Mogę więc uniknąć również tej waszej.

Hamdir wciąż milczał, ale posłusznie wyszedł spomiędzy drzew, które znalazły się poza zasięgiem bitwy magów.

- Dam ci ostatnią szansę Hamdirze, synu Hamdana. Zabierz swoich ludzi i odejdźcie stąd. Jeśli jeszcze kiedyś zobaczę któregokolwiek z was w Kovirze skończycie jak nieszczęsny Tretobon. Pewnie tego nie widzisz, ale jego spopielone szczątki walają się tam, tam i tam – wskazał ręką miejsca przerażająco mocno od siebie oddalone.


karczma W gardzieli Krakena, Vildheim, dzień obecny

Brodacz wyrwał się z zamyślenia. Znów był w karczmie, znów pił w towarzystwie Smolnika, Wopka i Edana. Za oknami zrobiło się jakby jaśniej. Ucieszył się na myśl, że dzisiaj na połów raczej nie wypłyną. W stanie, w którym się znajdowali, większość z nich skończyłaby jak ten, którego jeszcze niedawno musieli wyciągać z wody, a który teraz siedział tu uśmiechnięty od ucha do ucha. Tylko czy oni też mieliby tyle szczęścia, żeby trafić na jakichś życzliwych ludzi w łodzi?
 
Col Frost jest offline  
Stary 09-10-2017, 22:38   #10
 
Cattus's Avatar
 
Reputacja: 1 Cattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputacjęCattus ma wspaniałą reputację
Gardziel Krakena.
Z samego rana do karczmy energicznym krokiem wszedł wysoki wojownik w półpancerzu i z długim mieczem zawieszonym u pasa. Tuż za nim podążała niższa, ładniutka dziewczyna ubrana w prostą, dobrze podkreślającą jej zgrabną figurę, sukienkę i zielony płaszcz. Niosła ze sobą wypchaną torbę i wyraźny, przyjemny zapach ziół.
Mężczyzna przystanął na chwilę, poprawiając niebieski pas i porządny tabard, po czym skinął głową paru zebranym gościom. - Powitać. - Rzekł zdawkowo niskim głosem i zwrócił się cicho do towarzyszki. - Znajdź nam jakieś miejsce, ja zajme się resztą. - Sam ruszył do karczmarza aby złożyć zamówienie. Pogłoski o tutejszym winie i podejrzany napitek Ślepego narobiły mu niezłej ochoty.

Irys rzuciła szybkie spojrzenie na salę i ruszyła w stronę stolika skąpanego w porannym świetle. Usiadła tyłem do słońca i zdjęła z siebie zielony płaszcz. Z podbródkiem opartym o splecione dłonie, obserwowała gości karczmy.

Za plecami młodych, w progu, pojawiła się jeszcze jedna sylwetka. Mężczyzna wyraźnie posunięty w wieku o siwych włosach oraz w gęstej brodzie wspierał się na długiej lasce, skręconej niczym wąż. Podróżny był odziany w bure szaty, które w skomplikowany sposób okrywały całe jego ciało. Na pierwszy rzut oka można było określić, iż jegomość nie należy do majętnych osób, wręcz przeciwnie. Jego ubiór zdobiły plamy, cerę przyciemniał kurz oraz pył, a tłuste włosy gładko przywierały do głowy. Jednym słowem - żebrak z ulicy, do czego nie pozostawiał żadnych wątpliwości również jego gryzący zapach ciała.
- Kila, zostań na zewnątrz - odezwał się do szarego kundla, który pojawił się obok starca, stając na tylnych łapach i wspinając się na niego. Niesforny pies szczeknął cicho i odbiegł kawałek, z nosem przylepionym do ziemi.
Kiedy czworonóg się oddalił, mężczyzna przestąpił ostrożnie przez próg i ruszył w kierunku, skąd dobiegł go głos Olgierda. Drogę sprawdzał sobie kijem, chociaż oczy miał szeroko otwarte. Wodził nimi jednak w prawo i w lewo, nie mogąc ich skupić na żadnym punkcie.
- Pozdrawiam gości tego przybytku jak i jego załogę. Uniżony sługa Ślepy Pies kłania się - powiedział głośniej, tak by w razie czego każdy mógł go usłyszeć. Swoje powitanie zakończył wspomnianym ukłonem, który jak na kogoś w jego stanie, wyszedł mu całkiem zgrabnie.

- Zdrowie! - wzniósł kubek Edan.

Karczmarz podniósł się znad grubego notesu i skinął głową na nowoprzybyłych.
- Witamy, drodzy podróżnicy w naszym skromnym przybytku. Czym mogę raczyć strudzonych wędrowców? Skąd przybywacie?
Zerknął krztynę nieprzychylnie w stronę Ślepego Psa, nie skomentował jednak bijącej od niego woni. Widać było, że mieszkańcy nosy mieli zaprawione od wszechobecnego zapachu ryb. Siedzący przy stole na środku sali rybacy sami nie pachnieli najlepiej.
- Jeśli mogę coś drogim wędrowcom zaproponować - skinął dłonią na zaplecze – Moja żona właśnie skończyła wypiekać pieczywo, w wędzarni mamy soczyste pstrągi, a do popitku – nasze słynne amarone, 50 orenów za małą karafkę, przednia cena – uśmiechnął się życzliwie i sięgnął na półkę po kieliszki.
Rzeczywiście, do nosa podróżników dotarł rozkoszny zapach świeżego chleba.

- Pozdrowić małżonkę. - Odpowiedział Olgierd. -Wiele słyszałem o tym winie. Do karafki weźmiemy parę pstrągów i chleb. - Wskazał na stolik gdzie siedziała Irys. - Będziemy tam. Zabrał karafkę, kieliszki i po chwili siedział już z Irys. - Więc spróbujmy tego cuda. Nalał im do dwóch kieliszków, trzeci pozostawiając pusty.

Irys sięgnęła po jeden z kieliszków i z ciekawością powąchała zawartość. Jej oczy błysnęły z uciechą.
- Wyobrażam sobie, że tak musi pachnieć ciepły letni wieczór zamknięty w butelce – powiedziała do Olgierda i delikatnie stuknęła jego kieliszek swoim. – Na zdrowie, Olgierd, za szczęśliwą podróż i bezpieczną pełnię – szepnęła do niego i ucałowała go w brodaty policzek, obdarzając go ciepłym spojrzeniem kasztanowych oczu.
Rozglądnęła się za Ślepym Psem, nie martwiąc się już, że nie będzie mógł ich znaleźć. Przyzwyczaiła się do jego ponadprzeciętnych zmysłów.
Zauważając rybaków siedzących przy stole nieopodal, wzniosła kieliszek w górę.
- Panów rybaków zdrowie, dziękujemy za złapane pstrągów, którymi raczyć się będziemy przy śniadaniu! – zawołała przyjaźnie i wzięła łyk wina. Z szerokim uśmiechem spojrzała na Olgierda i ponownie skosztowała trunku.
- Zupełnie magiczny, czyż nie?

- Doprawdy przednie. Odpowiedział Olgierd smakując czerwony trunek.

W tym czasie Ślepy Pies stał jeszcze przez chwilę tam, gdzie się zatrzymał. Poruszał gwałtownie głową w różne strony, jakby nasłuchując, jednocześnie zaciągając się dobiegającymi doń zapachami. Ciężko było ocenić, co tak naprawdę robił, ale niektórzy mogli pomyśleć, iż rozeznaje się w terenie, oceniając dźwięki oraz woń.
- Dziękujemy, panie oberżysto za ciepłe przyjęcie - odezwał się grzecznie starszy mężczyzna i ponowił ukłon. Następnie stukając laską o posadzkę, podszedł do stolika, który zajmowali Olgierd ze swoją towarzyszką. Gdyby nie kostur, wpadł by na niego, niechybnie się przy tym przewracając, na szczęście w porę wyczuł przeszkodę. Błądząc dłońmi po omacku, udało mu się zająć miejsce na ławie.
- Jak tu jest, moi przyjaciele? - zapytał pogodnie, opierając się o blat stołu.

- Przytulnie. Odpowiedział po chwili namysłu Olgierd. - I przed chwilą zapach był zupełnie znośny. - Skomentował złośliwie.

Irys szturchnęła łokciem bok Olgierda i przewróciła oczami.
- Olgierd miał na myśli, że jeśli chcielibyście skorzystać z bali z ciepłą wodą i przespać się na miękkim sienniku z przyjemnością służymy złotem – rzekła przyjaźnie i szturchnęła Olgierda ponownie, tym razem głową wskazując na butelkę wina i pusty kieliszek.

Żebrak uśmiechnął się tylko beztrosko i pokiwał głową.
- Przechodząc obok wyczułem delikatną woń cytrusów - zagaił, gładząc dłonią blat. - Być może znajdziesz tu coś godnego twego nosa, mości Olgierdzie - dodał przyjaźnie i odwrócił twarz w stronę Irys.
- Nie chciałbym sprawiać kłopotu. Znam waszą sytuację, złoto wam się bardziej przyda.

- Ciekawe. Mnie owoce umknęły zupełnie… Olgierd urwał pod naporem wzroku Irys. - Niech stracę. Poproś karczmarza o parę wiader wody i zmień te szmaty na ubrania od Irys. Koniec końców i my na tym zyskamy. - Wzruszył ramionami, uśmiechając się lekko do towarzyszki.

Jeden z mężczyzn siedzących przy stole obok odwrócił się i zagaił do Ślepego.
- Dobrego nosa musicie mieć, panie. Była tu przed jakimś czasem persona wypachniona cytrusami, aż w nosie drapało. Pani czarodziejka. Myślim jeno, żeśmy jej podpadli, bo ten tu – szturchnął Hamdira. – Niedyplomatycznie o magach się wyrażał.

Irys drgnęła na dźwięk słów rybaka.
- Czarodziejka? Jest jeszcze w Vildheim? Coś o niej wiadomo? – rzuciła przez stół do mężczyzny. Widać po niej było żywe zainteresowanie.
- Myślicie, panie Ślepy, że mogłaby coś powiedzieć o wizji, którą mieliście? Wszakże magowie uczeni są w przepowiedniach i tajemniczych arkanach…

Ślepy Pies odchrząknął i podrapał się po brodzie, jakby poruszyli niewygodny temat.
- Hmm… wizja… Tak, czarodziejka z pewnością będzie bardziej obyta w temacie. Nie spodziewałem się zastać tutaj kogoś z jej cechu. Mówicie, że jak się nazywała? - zapytał żebrak, odwracając się do męskiego głosu, który wcześniej go zagaił.

- Jakoś do mnie takie wizje nie trafiają. Za dużo w nich oczywistości, które łatwo ubrać w trudne słowa. Olgierd machnął ręką.

Rybak w zamyśleniu podrapał się po brodzie.
- Nie wydaje mie się, żeby się przedstawiała, co chłopaki? – Rozejrzał się pytająco po pozostałych. - Strasznie zainteresowana była naszą latarnią i czarodziejem rezydentem. Potem wyszła i widzi mie się, że do „Szmaragdowej” poszła, bo inne noclegi tutej to nie nazbyt czarodziejski urok posiadają.

- Czarodziej rezydent? - Zainteresował się Olgierd. - Jakieś ciekawe wieści z okolicy? Może praca by była, ale nie widziałem listów gończych czy innych papierzysk na drzwiach do karczmy.

Edan przypatrywał się sąsiadom z przekrzywioną głową. Wzniósł kubek i odstawił go ze wzniesionym wskazującym palcem oraz promiennym uśmiechem na lekko zarośniętej, choć schludnie utrzymanej twarzy. W oczach tańczyły iskierki.
- Jako się wcześniej rzekło, niepolityczne stwierdzenia odnośnie czarostwa nie były wyłącznym udziałem tegoż męża, ale także moim. Nie wynikały jednak ze złej woli, a jedynie twardego trzymania się faktów i nie dawaniu pola na grząskie spekulacje. Nie wyłączając z tego plotek. Natomiast fakty są następujące. Starszy jegomość, będący mieszkańcem wieży zniknął, natomiast ludzie obawiają się sprawdzić stan faktyczny wewnątrz latarni.

- Boją się bo co? Straszy tam?. Zapytał Olgierd - Jakby sołtys czy kto tam tu rządzi zapłacił to mogę sprawdzić co z tym waszym magiem. Gdzie go szukać?

Edan roześmiał się cicho.
- Bo istnieje obawa, że gospodarz nie zniknął i powitaniem będzie kula ognia. Rozumiecie, szlachetny panie, jeśli jegomość istotnie był czarodziejem, w co wielu wydaje się wierzyć, to kto wie czy owe “zniknięcie” nie jest jedynie izolacją?

- Ale żeby zaraz kulą ognia? Trochę chyba miejscowi histeryzują. Olgierd uniósł brwi. - W takim razie będzie musiał zapłacić więcej jeśli chce wiedzieć co się tam dzieje.

- Z całym szacunkiem do czarodziejów, ich wiedzy, umiejętności, i tak dalej, i tak dalej, kto ich tam wie? Może knują coś potajemnie i w niewłaściwy moment się trafi? Przez wzniosłe ich idee czasem ciężko za nimi trafić. To i może kulą ognia mógłby rzucić? - wzruszył ramionami Edan, po czym machnął lekceważąco ręką. Bynajmniej nie w stronę rozmówcy, co samego tematu.
- Ale kto by się tym przejmował? Przecież wchodzić tam nie musimy. Chyba, że szanowny pan życzy sobie inaczej, ale z tego, co zrozumiałem, nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu, za którego nikt jeszcze nie zapłacił.

- Zjem jeno i przejdę się zobaczyć czy może jednak zapłaci. Olgierd kiwnął głową jakby dla potwierdzenia własnych słów i ciszej zwrócił się do siedzącej naprzeciwko Irys. - Ty w tym czasie mogłabyś sprawdzić czy nie dasz rady sprzedać trochę ziół naprzeciwko, jak proponowałem.

Ślepy Pies przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. Widać było, że temat rozmowy go zaciekawił i z wystawionym uchem wyłapywał każdej wzmianki o czarodzieju. Skupił też swoją uwagę na samym Edanie, który włączył się do dyskusji. Choć patrzył mniej więcej w jego kierunku, nie mógł go zobaczyć. Być może zamiast twarzy, próbował zapamiętać jego barwę głosu.

- Ślepy! Skosztuj tego wina. - Powiedział Olgierd i przesunął po blacie kielich w stronę towarzysza i nalał do pełna. - W końcu zapowiedziałem że następną butelkę stawiam ja.

Stary żebrak capnął kielich i objął go kurczowo, niczym wymarznięty podróżnik kojące źródło ciepła, przy czym uśmiechnął się szeroko.
- Słownym człekiem jesteście, mości Olgierdzie. Niechaj się tobie i panience Irys darzy! - wzniósł entuzjastyczny toast i bezbłędnym ruchem przystawił naczynie do swoich ust, przechylając go jak spragniony.

- Ano. Zgodził się Olgierd i wypił resztę swojego wina. Na stole zostawił kilka dodatkowych monet i wstał, odruchowo poprawiając miecz. - Ide do tego wójta czy kto tam tu rządzi. Dopijcie karafkę bo aż szkoda zostawiać. Jak coś ustalę to wrócę tutaj. - Położył rękę na ramieniu Irys i uśmiechnął się lekko. - Mogłabyś zobaczyć czy da radę sprzedać nieco ziół, może usłyszysz też jakieś ciekawe plotki? Przez chwilę stał tak i wolnym krokiem ruszył w stronę wyjścia.


***


Gdy Olgierd wyłonił się z karczmy po porannym posiłku, miasteczko wyraźnie ożyło i pogoda jakby nieco się poprawiła. Mieszkańcy gdzieś spieszyli, kupcy krzątali się przy kramach, a dzieci biegały małymi stadkami bez wyraźnego celu. Jak to dzieci.
Miał cichą nadzieję że Ślepy w tym czasie skorzysta z jego propozycji i doprowadzi się do ładu. Może Irys zdoła go jakoś przekonać? Z jednej strony mawiano, że nadzieja jest matką głupich, z drugiej nigdy nie przeszkadzało jej to w byciu uroczą kochanką.

Najemnik nie miał problemu ze znalezieniem domu wójta. Miejscowi skierowali go do jednego z najokazalszych budynków w mieście. Kamiennego, krytego dachówką do którego przylegał mniejszy, drewniany. Pewnie spichrz, albo jakiś skład. Widać było że pomimo niewielkiego rozmiaru mieściny ludziom się tu powodziło. Przynajmniej niektórym. - Dobry znak. - Pomyślał Olgierd, energicznie stukając kołatką i uchylił drzwi.

- Powitać! Zastałem wójta? Powiedział głośno, rozglądając się po obejściu. - Jestem Olgierd z Gryfenbergu dobrzy ludzie. Przedstawił się aby uniknąć potraktowania jak namolnego miejscowego.
 
__________________
Our sugar is Yours, friend.
Cattus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:08.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172