10-11-2017, 23:09 | #1 |
Reputacja: 1 | [BRP] Nóż Czarnoksiężnika - cz.2 - Wzgórze Władcy Jeźdźców Dwa dni. Tyle czasu dostali od Rashida, aby się przygotować do wyprawy na zachód, ku Res Horab, w lingua thoertiana nazywanym Hortorum. Aby tam dotrzeć z Al'Geif potrzebowali około trzech tygodni czasu. A po drodze, z tego co się dowiedzieli od przewodników karawan i kupców, których wielu spędzało czas w karawanseraju, nie było większych miast. Jadąc, trzeba było liczyć na siebie, bo zapasy we wsiach, siołach i osadach nie były pewne i czasem mogło się okazać, że podróżujący pozostanie bez wody, jadła bądź karmy dla zwierząt. Ta ostatnia akurat o tej porze roku nie stanowiła większego problemu, gdyż stepy rozciągające się na zachód od Al'Geif zieleniły się i kwitły, a owiane złą sławą Pustkowia były dalej na północ i nie było powodów, aby się tam zapuszczać. Wszyscy zagadnięci o drogę, odpowiadali, że nie warto kierować się na północ, ku Nahai i potem odbijać ku właściwemu celowi podróży. Sugerowali, aby trzymać się północnych stoków Gór Sierpowych i dopiero przekraczając wody potężnego i błogosławionego Ananu, w owym miejscu będącego zaledwie rzeczką, skierować się na północny zachód, wprost ku górom lub zahaczyć o Yarakan, uznający zwierzchność Sułtana, ale niemal niezależny. Nim jednak awanturnicy powzięli poważniejsze kroki w kierunku zdobycia niezbędnego ekwipunku i zapasów, w Odpoczynku Ali Beba zjawił się wysłannik Rashida. Wyglądał jak żebrak i chyba żebractwem zajmował się na codzień, nie wykonując poleceń Szejka. Był stary, zniszczony życiem, brudny i odziany w łachmany. Niedowidział i brakowało mu niemal wszystkich zębów, a wargi miał czarne od ciągłego żucia ghuit. - Niechaj Fahim błogosławi Wam szczęściem i wieloma potomkami - odezwał się, a gdy otworzył usta, buchnął z nich kwaśny odór. - Szejk, niech Fahim zachowa go w zdrowiu, przekazuje moimi ustami, taką oto wieść. Niechaj moi współpracownicy wstrzymają się od przygotowań, gdyż udało mi się zorganizować dla nich pomoc. Niechaj stawią się w umówionym terminie po wschodniej stronie souku i wypatrują czterech ciemnoskórych cudzoziemców. A gdy ich znajdą, to dostrzegą, że jeden z nich jest moim człowiekiem, a pozostałych trzech będzie dla nich pracodawcami przez najbliższe kilka tygodni. Owi kupcy wybierają się ku Res Horab i moi przyjaciele stanowić będą część ich karawany, a oni w zamian zapewnią mym przyjaciołom miejsce do spania, jedzenie i picie. Moją wolą jest, aby moi przyjaciele służyli owym trzem ludziom wedle swych umiejętności, gdyż taki układ z nimi zawarłem. Dwa dni minęły i awanturnicy udali się na tętniący życiem od samego świtu suk, aby odnaleźć tajemniczych obcokrajowców. Mimo wczesnej pory, już było tłoczno. W powietrzu rozchodziły się aromatyczne zapachy przypraw, gotowanych właśnie potraw, owoców i warzyw. Sprzedawcy zachęcali do zakupu, wszystkiego co można było kupić. Kozy, kury i gołębie hałasowały, dodając swoje głosy do ogólnego rozgardiaszu, typowego dla każdego rusanamańskiego miasta. I w tym całym zamieszaniu, gdy udało się im już przecisnąć przez kramy i stoiska, odszukali w końcu nowego członka swojej drużyny, który oczekiwał na nich w towarzystwie trzech dziwnych mężczyzn. Olbrzymi, większy nawet od Mumamby Ghaga musiał być człowiekiem Rashida. Pozostali trzej również byli ciemnoskórzy, ale ich skóra miała bardziej żółty odcień, ich oczy miały kształt migdałów, a nos był płaski i szeroki. Byli też wyraźnie niżsi i wątlejszej budowy niż Ghaga, a ich ozdoby, sposób uczesania i tatuaże, widoczne spod rusanamańskich khilatów, zupełnie nie przypominały ghagańskich. - Allohaa - siwowłosy mężczyzna wstał i podniósł rękę w geście powitania. Słowo, które wypowiedział musiało pochodzić z jego ojczystego języka, jednak zaraz przeszedł na mówienie w mowie Rusanamani, zrozumiałej tylko dla Zahiji. Wyglądało na to, że wiedźma będzie musiała zostać tłumaczką, chyba że kupiec znał jeszcze inne języki. Wskazał na siebie oraz swoich dwóch kompanów, z których był najstarszy. - Jestem Upokoina, a moi bracia to Peleki i Hanohano. Razem mamy udać się w podróż. Wszystkie szczegóły są już ustalone. Możemy wyruszyć jutro. Ostatnio edytowane przez xeper : 10-11-2017 o 23:12. |
11-11-2017, 14:26 | #2 |
Administrator Reputacja: 1 | Oczywiście mogli chyłkiem wymknąć się z miasta i zniknąć - najpierw w mrokach nocy, a potem w dalekich krajach. Szejk mógłby się wściekać i miotać przekleństwami, a i tak nic nie mógłby zrobić. Ale pozostawała sprawa Ianusa i jego opętania. Oczywiście mogli i ten problem rozwiązać w najprostszy sposób, podrzynając opętanemu gardło, lecz nie było wiadomo, co w takiej sytuacji zrobiłby duch. A nuż zechciałby znaleźć sobie innego nosiciela? Poza tym pozostawała jeszcze sprawa skarbów. Mieć złoto, a nie mieć złota, to dość spora różnica... nawet jeśli zdobycie tego złota wiązało się z pewnymi niebezpieczeństwami, wynikającymi nie tylko z długiej podróż. * * * Wyprawa nie miała należeć do krótkich i rozmyślania o tym, co trzeba kupić i ze sobą zabrać czasami przyprawiały Cedmona o ból głowy, szczególnie że miał do wykarmienia (i napojenia) nie tylko siebie i konia, ale i Hundura. Trudno było sobie wyobrazić, że bojowy pies będzie targać na plecach swoje zapasy. Już się zaczął zastanawiać nad kupnem jakiegoś wózka, gdy przybył posłaniec od Rashida z nadzwyczaj dobrym informacjami, które ktoś bardziej drobiazgowy nazwałby rozkazami. Cedmon w takie drobiazgi nie wnikał. Uznał, że będzie pełnić swe obowiązki jako zbrojna straż, ewentualnie myśliwy, bo w końcu takie akurat były jego umiejętności. Co prawda nie liczył na zapłatę, ale oszczędność na prowiancie, tudzież zalety podróżowania w większej grupie, miały swoje plusy. Co prawda wikt i opierunek mieli zapewniony, ale mimo tego Cedmon postanowił zakupić prowiant na tydzień podróży. Wypadki chodziły po ludziach, a to, że podróże się wydłużają a plany sypią, było wiadome każdemu. Sprawdził też dokładnie swój obozowy sprzęt, broń, a poza tym zakupił dwie zapasowe cięciwy. Łuk bez cięciwy niewiele jest wart, a łucznik bez łuku... * * * Targowisko, zwane nie wiedzieć dlaczego sukiem, zachęcało do wydawania pieniędzy. Cedmon był jednak na tyle rozsądny by wiedzieć, że z oferowanych przez kupców rzeczy niewiele się przyda w podróży. I na tyle rozsądny, by dbać o swą sakiewkę, zagrożoną nie tylko przez chęć wydawania, ale i przez miłośników cudzej własności. A na niektórych złodziejaszków nawet Hundur byłby bezsilny. Wspomniana przez posłańca czwórka już była na miejscu, a człowiek Rashida zdecydowanie odróżniał się od pozostałych. I chociaż nie należało oceniać człowieka na podstawie wyglądu, to nowy uczestnik wyprawy nie wzbudzał zbytniego zaufania. No ale skoro szejk mu ufał. Dość niewygodną okolicznością było to, że nowi 'pracodawcy' zdawali się nie mówić językiem, jakim posługiwali się cywilizowani ludzie. Co akurat nie musiało być prawdą... - Cedmon - przedstawił się. - A to jest Hundur. - Wskazał na towarzyszącego mu psa. Na dźwięk swego imienia pies uśmiechnął się, demonstrując całkiem pokaźną kolekcję zębów. |
12-11-2017, 18:47 | #3 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Igwe Tanaba był wysokim, czarnoskórym mężczyzną o dość masywnie rozbudowanej sylwetce. Jego dawni towarzysze mówili na niego Blizna, a przydomek brał się z długiej szramy, która zaczynała się od lewego obojczyka, a kończyła w okolicach prawej kości biodrowej. Igwe lubił ją eksponować, kiedy nie nosił zbroi, a tego dnia tak właśnie było. Pirat odziany był w znoszoną, gęsto podziurawioną kamizelkę w kolorze zgniłej zieleni oraz czarne, lniane spodnie, podtrzymywane przez gruby, skórzany pas, do którego zatkniętych było sześć ostrych jak brzytwa toporów do rzucania. Ulubionym zajęciem Blizny, kiedy nie miał nic lepszego do roboty, a w szczególności kiedy przebywał w ruchliwym mieście, było ostrzenie swoich broni na osełce, z którą nigdy się nie rozstawał. Szczególnie upodobał sobie siedzenie w pobliżu często uczęszczanych alejek, gdzie w cieniu słomianych zadaszeń mógł obserwować przechodzących ludzi i jednocześnie dbać o swój oręż, a miał go wiele sztuk. Poza bronią miotaną, Igwe nosił na plecach ciężki, obusieczny topór dwuręczny, którym zwykł trzymać swoich przeciwników na odpowiednio długim dystansie, zaś koło biodra zwisał jego mniejszy, jednoręczny brat, który przydawał się w walce w ciasnych przestrzeniach. Czyniło to z Blizny groźnego oponenta, takiego z którym trzeba było się liczyć i jak najszybciej wyzbyć się uprzedzeń, albowiem potężny Ghagańczyk zaskoczył śmiertelnie już niejednego przeciwnika, który go zwyczajnie nie docenił.
__________________ [URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019 |
14-11-2017, 00:22 | #4 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
14-11-2017, 19:20 | #5 |
Reputacja: 1 | Dwa dni. Tyle mieli pozostać w Al'Geif. Nie żeby Zahiji dokądś się spieszyło. Upodobała sobie jedną palarnię opium i tam się rozgościła. Nie, nie tę samą w której za okazaniem tajnego hasła dostąpili spotkania z szejkiem. Inną. Bardziej obskurną i anonimową. Wiedźma raczyła się opium a opium raczyło się wiedźmą. Ni to spali ni byli na jawie, splątani w uścisku ciała i dymu, fantazji i rzeczywistości. Wiedźma czekając aż upłynie czas odkryła coś ciekawego. Nie śmierdziała groszem. Banał, do którego nie przykładała zbytniej wagi nagle został odkryty i wyniesiony do rangi spraw istotnych. Owszem, umiliła sobie wolne dni fajką wodną ale już nie smagłym od słońca, natartym olejkami niewolnikiem. Była nawet trochę zła z tego powodu, a może była zła na coś całkiem innego, o czym nie chciała zbyt dużo myśleć. Fakt pozostał jednak faktem, że smagły niewolnik poszedł na piętro z kimś innym a Zahija tylko odprowadziła go wzrokiem. Wtedy dosiadł się do niej wielki jak drzewo Thoer. W pierwszej chwili myślała, że to Ianus. Ale nie, byli tylko podobnie ubrani, mieli podobny kolor włosów i zarost. Tamten nazywał się... inaczej. Khajun raczy wiedzieć jak, Zahija zapomniała jego imienia po drugim dzbanie wina, który im zakupił. Ładnie gadał. Śpiewnie. I był zabawny. Miał mocne umięśnione ramiona wytrawanego wojownika, zadbaną broń i czyste sandały. Nie było go niestety stać na smagłą od słońca, natartą olejkami niewolnicę, co za ironia. Rankiem dnia trzeciego w miejsce wyznaczone do wyjazdu dotarła Zahija jako ostatnia. Wlokła się pieszo, ciągnąć za uzdę swą urodziwą klacz. Nie szła sama a z towarzyszem przewyższającym ją o dwie głowy. Śmiali się. Nadal pachnieli winem i nieprzespaną nocą. Pożegnała go wylewnie, jakby znali się od dawna. Uchyliła rąbek czarnych woali. Szepty i dźwięk pocałunku zagłuszały grzechoczące wisiorki. Thoer pomógł jej wsiąść na koń i odszedł w swoją stronę. Dwa razy się za nią obrócił ale wiedźma już nie patrzyła. Spoglądała w oczy kolejno starym i nowym towarzyszom podróży. Jej oczy błyszczały od rozbawienia i było to na tyle do wiedźmy niepodobne, że na swój sposób upiorne. Przetłumaczyła słowa siwowłosego wypowiedziane po rusanamańsku. - Przyjmuję cię na usługi - odparła piratowi lekkim tonem. - Jestem Zahija. Ostatnio edytowane przez liliel : 14-11-2017 o 19:25. |
15-11-2017, 11:52 | #6 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014 Nieobecna 28.04 - 01.05! |
15-11-2017, 14:39 | #7 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Szkuner : 15-11-2017 o 14:56. |
15-11-2017, 22:27 | #8 |
Reputacja: 1 | Irunoiscy kupcy wywiązali się z umowy i zapewnili swoim nowym ochroniarzom, wszystko co było niezbędne w podróży. Każdy z nich otrzymał długą, obszerną szatę, w którą można się było owinąć w czasie podróży a do tego chustę na głowę i zawój na twarz. Na dwóch wielbłądach, które prowadzili poganiacze zatrudnieni przez Irunoi, znajdował się sprzęt biwakowy, w postaci koców, namiotów i wyposażenia kuchni. Wszyscy otrzymali też po dwa bukłaki wypełnione wodą, a zapasowe zostały rozdysponowane na kilku zwierzętach jucznych, tak aby w razie utraty jednego z nich, nie stracić całego zapasu wody. Upokoina, Peleki i Hanohano jechali na wielbłądach, ale widać było że nie mają w tym większej wprawy. W sumie w skład karawany wchodziło dwadzieścia zwierząt, z których jedno do swojej dyspozycji otrzymał Igwe , nie posiadający własnego wierzchowca. Te z wielbłądów, które nie niosły ludzi, zostały objuczone pakunkami, ale waga ani gabaryty owych zawojów i sakw nie sprawiały zbyt dużego wrażenia. Można by powiedzieć, że wyglądały ubogo. Al'Geif już dawno pozostało w tyle i zniknęło za horyzontem, a karawana poruszała się wolnym, jednostajnym rytmem na zachód. Awanturnicy po swojej lewej ręce mieli sięgający od wschodniej granicy widnokręgu po zachodnią, łańcuch oświetlonych słońcem Gór Sierpowych, których porośnięte lasami stoki wznosiły się ku ośnieżonym wierzchołkom. Step, jednostajny, falujący ocean traw rozciągał się wszędzie naokoło. Jego monotonia przerywana była rosnącymi z rzadka zagajnikami, bądź samotnymi drzewami. Mimo, że trzej kupcy byli obcokrajowcami, to wyglądało, że doskonale wiedzą, dokąd jadą. Nie dopytywali się poganiaczy o drogę i sami decydowali o postojach oraz zmianach w kierunku poruszania się. Byli małomówni, co można było zwalić na barierę językową, ale gdy pytano ich dokąd dokładnie karawana się udaje odpowiadali, że do Sabol, ale wcześniej będą musieli zatrzymać się w jakimś Vazikh. Cały tydzień, nudnej wręcz podróży, urozmaicony tylko polowaniami na ptactwo bądź jakieś jadalne czworonogi zajęło karawanie dotarcie do Ananu, rzeki przecinającej cały Sułtanat Anabazyjski i stanowiącej jego kręgosłup. Mówiono, że w Feturmie, przy ujściu do Varandyjskiego Morza jest tak szeroki, że stojąc na jednym brzegu, drugiego nie można dostrzec gołym okiem. Tutaj był zaledwie drobną przeszkodą na drodze, którą bez najmniejszych problemów udało się pokonać i ruszyć dalej. Wieczorem owego dnia, gdy przekroczyli Anan i gdy Rusanamani odmówili swoje wieczorne modły, Upokoina obwieścił, że teraz zmienią kierunek i rankiem ruszą na północny zachód. Miały minąć trzy dni, nim dotrą do owego Vazikh. A rankiem, rześkim i wietrznym, gdy karawana już wolno posuwała się naprzód, jadący na przedzie, w pewnym oddaleniu od reszty grupy Cedmon i towarzysząca mu Enki, daleko na zachodzie, pośród traw dostrzegli poruszające się punkty. Nie było wątpliwości, że to grupa jeźdźców, na razie nie wiadomo jak liczna, przemieszczająca się dokładnie w kierunku karawany. |
16-11-2017, 13:28 | #9 |
Administrator Reputacja: 1 | Gość w dom, Bóg w dom, mawiano w niektóych stronach. Taką zasadę wyznawano i w rodzinnych stronach Cedmona, gdzie każdego przybysza witano wodą i solą i pozwalano przynajmniej przez dzień zostać pod dachem. W podróży jednak goście zdarzali się niezbyt często, a i nigdy nie było wiadomo, kto i w jakich zamiarach się pojawi. No a na traktach to już szczególnie ufać nikomu nie można było. No chyba że sam jechał, a nie w zbyt licznym gronie. Nadciągająca grupa była jeszcze dość daleko i trudno było określić, jaka jest liczna, ale z pewnością nie była to jedna osoba. - Uprzedzę naszych, że mamy gości - powiedział, po czym ruszył w stronę swojej karawany. |
18-11-2017, 00:46 | #10 |
Reputacja: 1 | - Moja krótko zostanie. Więcej zobaczy. - Enki zatrzymała konia i uniosła się na jego grzbiecie, wpatrując się w sylwetki jeźdźców. Cedmon na pewno ostrzeże karawanę, a łowczyni miała zamiar jeszcze chwilę zwlekać, by dostrzec więcej szczegółów, takich jak liczebność grupy, ich broń czy jakieś charakterystyczne cechy. Sama też zapewne zostanie zauważona; miała jednak zamiar zostawić sobie tyle czasu w zapasie, by zdążyć jeszcze wrócić do karawany i przekazać wieść, zanim jeźdźcy nie znajdą się za blisko.
__________________ "Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014 Nieobecna 28.04 - 01.05! Ostatnio edytowane przez Autumm : 18-11-2017 o 00:49. |