11-11-2018, 13:54 | #121 |
Administrator Reputacja: 1 | Los chyba przestał im sprzyjać, bo jak inaczej wyjaśnić to, iż zabłądzili? I Camden w zasadzie podzielał opinię Fahda i Rami'ego - chyba lepiej by zrobili, gdyby pojechali do Alissip, a nie próbowali przedzierać się przez góry. - Jedźcie i niech Fahim będzie z wami - powiedział. - A my spróbujemy szczęścia na własną rękę. Prawdę mówiąc nie wiedział, czy Ianvs ma takie same poglądy, ale gdyby pozbyli się tamtej dwójki, to może zatrzymaliby się w tych przeklętych górach dwa, trzy dni i może Zahija doszłaby do siebie. A potem podjęliby próbę dotarcia do jakiegoś bardziej cywilizowanego kawałka świata |
12-11-2018, 22:09 | #122 |
Dział Fantasy Reputacja: 1 | - Lepiej będzie ich zaskoczyć. Właź z powrotem na dach i zrzuć im coś na głowy. Ja zaczaję się za rogiem i trach - wyjaśnił Relhad Kibrii swój plan szeptem, gdy odeszli już od meczetu na bezpieczną odległość. - A co jeśli żadnego noclegu nie planują i nie będzie żadnej szansy na pewność? Nie chcę ryzykować. Nawet, jeśli to nie ten Osama... Przynajmniej nie będziemy głodni! |
13-11-2018, 13:12 | #123 |
Reputacja: 1 | Pogórze okazało się labiryntem gęsto porośniętych wąwozów i jarów, które łączyły się ze sobą i rozdzielały w tak zwiły sposób, że nawet nomadka musiała przyznać, to co oni wszyscy już od jakiegoś czasu podejrzewali. Nie wiedzieli jaką drogę obrać. Ani ile im jej jeszcze zostało. I Ianvs Accipiter był tym jak i wszyscy pozostali mocno zirytowany. Dlatego nie miał za bardzo ochoty na wysłuchiwanie utyskiwań młodego strażnika i starego sługi.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin Ostatnio edytowane przez Marrrt : 13-11-2018 o 13:14. |
14-11-2018, 14:23 | #124 |
Reputacja: 1 | Livia i Torstig ponownie obeszli meczet, aby ponowić operację wchodzenia dziewczyny na dach. Znowu po plecach starego wojownika wspięła się na gzyms i dalej na dach. Torstig wrócił na swoją pozycję przy drzwiach jeszcze w czasie gdy dziewczyna dyndała nogami. Kibria poczekała dłuższą chwilę, upewniając się, że Relhad będzie na miejscu, leżąc na dachu, z przygotowanym nożem, którym zamierzała cisnąć do środka. Zbliżyła się niemal do samej krawędzi otworu, wciąż na tyle cicho, że siedzący poniżej mężczyźni nie zorientowali się, że jest tuż nad nimi. Na cel wzięła tego, który siedział do niej przodem, słusznie rozumując, że lada chwila może ją zobaczyć. Nóż zafurczał w powietrzu, wlatując przez otwór i wbijając się w ramię mężczyzny. Kibria błyskawicznie wycofała się, jednak niewystarczająco szybko. - Jest na dachu - krzyknął jeden z mężczyzn. Torstig usłyszał krzyk i wiedział, że Livia zaatakowała. Czekał przyczajony tuż przy wyjściu. Słyszał tupot kroków na pokruszonych kamieniach zalegających na podłodze świątyni. Zacisnął dłonie na rękojeści topora. Jeszcze chwila. Gdy tylko zobaczył sylwetkę wyłaniającą się z wnętrza, uderzył. Cios nie był czysty, trafił przeciwnika tuż poniżej łokcia. Wrzaskowi bólu towarzyszył odgłos upadającej na kamienie szabli. Rozdarty rękaw czarnej szaty momentalnie nasiąknął krwią. Mężczyzna zatoczył się, oniemiały z bólu. Jego towarzysz już wybiegał z meczetu. Widząc zapalczywość w oczach Thoera, Rusanamani dali się przekonać. Pojechali dalej, ale od tej chwili starali się trzymać razem – więzień i strażnik, gdzieś z boku, szepcząc między sobą. Enki i Cedmon prowadzili grupę wąskim jarem, dnem którego płynęła wątła struga. Strome ściany, w większości pokryte żwirem i wystającymi spomiędzy drzewek skałami, piętrzyły się przytłaczając podróżnych. Było tak wąsko, że konie z kołyską Zahiji ledwo się mieściły. Wiedźma żyła i miała się chyba lepiej, bo co jakiś czas jęczała z bólu i majaczyła. Enki wzięła na siebie obowiązki opiekowania się ciężko ranną i doglądania jej, a podczas takich chwil na Cedmona spadał obowiązek przewodzenia grupie. Jego bystre oczy co jakiś czas rejestrowały poruszające się na granicy widzenia ciemne kształty. Tajemnicze postaci przemykały między drzewami i kryły się za skałami, a Gmanagh nie był w stanie określić kim lub czym były. Hundur, idący przy nogach wierzchowca był wyraźnie zaniepokojony i czasem Cedmon musiał ostrym słowem a nawet gestem przywoływać brytana do porządku. Po południu bębny odezwały się znowu. Bliżej i głośniej. Ostatnio edytowane przez xeper : 14-11-2018 o 20:19. |
14-11-2018, 15:45 | #125 |
Administrator Reputacja: 1 | Sytuacja robiła się coraz mniej ciekawa. Fahd i Rami stawali się coraz bardziej nieufni i wyglądało na to, że prędzej czy później zwrócą się (w taki czy inny sposób) przeciwko Cedmonowi i jego towarzyszom. To jednak nie skłaniało Cedmona do wykonania 'ataku uprzedzającego'. Jakby tego było mało, okolica stawała coraz mniej przyjazna. I nie dotyczyło to roślinności i terenu. A przynajmniej nie tylko. "Mowy" bębnów Cedmon nie rozumiał, ale nie sądził, by było to serdeczne powitanie. Raczej wprost przeciwnie. - Obawiam się, że będziemy mieli gości - powiedział. - I chyba lepiej będzie, jeśli będziemy się trzymać blisko siebie, a na wieczór powinniśmy sobie znaleźć miejsce łatwe do obrony. Oczywiście napastnicy mogli zaatakować wcześniej, no ale na to i tak nie mógłby nic poradzić. Prócz, oczywiście, trzymania oczu szeroko otwartych. Ostatnio edytowane przez Kerm : 14-11-2018 o 15:57. |
14-11-2018, 20:48 | #126 |
Reputacja: 1 |
|
19-11-2018, 10:50 | #127 |
Dział Fantasy Reputacja: 1 | Staruch widział więcej walk niż wszyscy trzej Osamowie razem wzięci. Nie tylko poruszał ciałem w wyuczony sposób ale również świadomie podejmował kolejne ruchy obserwując poczynania przeciwnika. W ślad za zadanym z zaskoczenia cięciem na ranionego Rusanamani spadło miażdżące uderzenie obuchem. Dzielący walczących dystans niemal dwumetrowego drzewca miał się wkrótce skrócić. Następne uderzenie Relhad musiał przyjąć na gardę. Aby mieć największe szanse w następnym starciu musiał się upewnić, że będzie to pojedynek. |
19-11-2018, 13:59 | #128 |
Reputacja: 1 | - Tak będzie najlepiej - poparł Gmanagha Ianvs - I uważajcie gdzie nogi stawiacie. Teren aż się prosi o jakiś potrzask... Bębny niby zbliżały się, ale gdyby obcy czuli się pewnie, to powinni już zaatakować. Takie głośne podchody zazwyczaj nie oznaczały niczego poza szczekaniem psów na przejeżdżającą karawanę. Zazwyczaj. Ale to tym bardziej upewniało go, w przeświadczeniu, że dobrze, że się nie rozdzielili. W grupie mieli szanse. Nawet jeśli dawny strażnik i dawny więzień zdążyli w parę dni zapomnieć kto komu był oprawcą i zaprzyjaźnić się ze sobą.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
19-11-2018, 21:25 | #129 |
Reputacja: 1 | Livia zgodnie ze swoimi zamierzeniami wpadła do wnętrza przez dziurę w dachu, lądując miękko i przetaczając się po ziemi w stronę ogniska. W kolanach jej chrupnęło, ale zerwała się szybko, kątem oka rejestrując ruch po swojej lewej stronie. I tutaj musiała zrezygnować z planu pomocy staruszkowi... Tuż obok niej pojawił się Osam. Poznała go, mimo że wcześniej widziała go tylko raz w życiu. On chyba też ją poznał. - Żmijo! - warknął. - Co tu robisz? - I nie czekając na odpowiedź, zaatakował. Kibria zauważyła krew na jego ciemnej szacie, znak że to właśnie on dostał nożem. Nim wyszarpnęła miecz, rusanamański bułat zataczał wokół niej świszczące kręgi. Osam, mimo iż zraniony pewnie władał orężem. Kibria jak na razie skutecznie unikała. Torstig, nim rusanamański mężczyzna wybiegł z meczetu, wykorzystał moment na kolejne uderzenie w nieco otumanionego bólem przeciwnika. Głowica topora zatoczyła szeroki łuk i pędziła na spotkanie z głową wroga. Ten jednak otrząsnął się szybciej, niż Relhad się spodziewał. Z bezwładną ręką zanurkował pod ostrzem, chwytając leżącą szablę w lewą dłoń. Z jego ust padły jakieś złośliwe słowa, których Torstig jednak nie zrozumiał. Ten wybiegający z wnętrza budynku zaatakował, z wysoko wzniesionym bułatem. Torstig zasłonił się. A raczej chciał zasłonić. Nie stało mu refleksu i nagle poczuł ból z rozciętego ramienia. Rusanamani przyskoczył bliżej, widząc że broń Relhada jest skuteczniejsza na większą odległość. Jechali dalej, brnąc wgłąb Hortorum i nie mając pojęcia jak długo jeszcze przyjdzie im podróżować bezdrożami. Atak ze strony tajemniczych istot, podążających za nimi krok w krok nie następował. Cedmon skupiony na obserwacji okolicy zdołał jednak przyjrzeć się im bliżej. Z pewnością były to stworzenia człekokształtne, niższe od ludzi. Porośnięte były szarym futrem, z dużymi głowami i długimi rękami. - Małpoludy - orzekła Enki, kiedy Gmanagh podzielił się wiedzą. - Dzicy ludzie z Res Horab - dodał Fahd. - Dzieci demonicznego Rabaquqa, demona. Fahimie, miej nas w opiece! Jedzą surowe mięso i piją ciepłą krew... Biada nam! Wiedza z kim mają do czynienia wiele nie zmieniła. Jechali dalej, aż do zmroku, kiedy Ghaganka wypatrzyła schronienie. Pokaźną jamę w skale, osłoniętą krzakami, a do tego znajdującą się u szczytu półki skalnej, po której dało się wprowadzić wierzchowce. Rozbili tam obóz. Wraz z zapadającymi ciemnościami, dudnienie bębnów nasiliło się i przybliżyło. Napięcie wzrastało. Rusanamani, przerażeni szeptali modlitwy i co chwila utyskiwali na tych, którzy doprowadzili ich do takiej sytuacji. Na zewnątrz, u stóp skały w świetle gwiazd przemieszczały się pokraczne sylwetki. |
20-11-2018, 07:37 | #130 |
Reputacja: 1 |
|