Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-12-2010, 10:03   #501
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Noc minęła spokojnie.
Chrapanie krasnoludów, śpiących w rybackiej chacie, zostało dość skutecznie wytłumione przez ściany owej chaty, co pozwoliło pozostałej trójce na odespanie wszelkich zaległości. Teoretycznie przynajmniej, bowiem paru rybaków skoro świt urządziło sobie powrót z nocnych połowów, zaś paru kolejnych, o tej samej mniej więcej porze, zabrało sieci by wyruszyć na jezioro zanim słońce na dobre rozpocznie swą wędrówkę po nieboskłonie.
Allorowi to jakoś nie przeszkadzało. Spał, jak przystało na wytrawnego wojaka. A może po prostu dobrze udawał... Za to Liliel zaczęła się wiercić, wreszcie wypowiedziała pod adresem rybaków kilka słów uznawanych powszechnie za niecenzuralne i nie pasujące do damy. Potem wstała i zawinięta w koc, bo ranek był chłodny, podeszła bliżej i usiadła obok Derricka.
Grzechem wprost byłoby nie skorzystać z chwili pozornej samotności we dwoje i dłoń Derricka wślizgnęła się pod koc półelfki.
- Stęskniłem się za tobą - powiedział szeptem.
Z Liliel człowiek nigdy nie mógł być niczego pewien. Równie dobrze można było się spodziewać gorącego całusa, jak i bolesnego kuksańca.
- Trzeba było o tym pomyśleć wieczorem - burknęła dziewczyna, odsuwając się nieco. Nie na tyle jedna, by znaleźć się poza zasięgiem Derricka.

Poranne przyjemności nie mogły trwać zbyt długo. Może powinien był pomyśleć o tym wcześniej. Albo raczej - zamiast myśleć przejść do czynów. Nie wiedzieć jednak czemu miał wczoraj wrażenie, że półelfka boczy się na niego za rozmowę z rusałką. Liliel nigdy grzeszyła ani nadmiarem cierpliwości, ani konsekwencją postępowania...
- Komu w drogę, temu czas! - powiedziała dziewczyna, tym razem definitywnie odsuwając się od Derricka i na pocieszenie obdarzając go krótkim, ulotnym buziakiem. - Obudzę chłopców - dodała i ruszyła w stronę chaty.

"Chłopcy" najwyraźniej nie zamierzali wstawać, ale dziewczyna była nad wyraz uparta i przekonująca. Po chwili z chaty wyłoniły się dwa ziewające szeroko i narzekające krasnoludy, a za nimi, z zadowoloną z siebie miną, Liliel.
Drrick zdążył w tym czasie nie tylko wstać, ale i spakować swoje bagaże. Podobnie zresztą uczynił Allor.
- Idziemy coś zjeść, a potem w drogę - powiedział Derrick.
Zwłaszcza pierwsza część tego zdania przypadłą krasnoludom do gustu...

Karczma była w zasadzie zamknięta, ale jej właściciel, kucharz i jedyny członek obsługi w jednym nie miał nic przeciwko temu, by poczęstować jadłem i trunkami niespodziewanych gości. Przy okazji udzielił kilku informacji na temat czekającej ich drogi.
- Parę godzin marszu na północ i znajdziecie się w kolejnej osadzie - powiedział, gdy na stole, przed wszystkimi, pojawiła się polewka rybna. - Biała Wielka się zowie.
Drunin skinął głową na znak, że wie, o jaką wioskę chodzi. Derrick również wiedział. W końcu tam się wszyscy spotkali.
- Jeśli brzegiem pójdziecie - mówił dalej karczmarz - to droga będzie łatwa. A i druidzi czy potwory naprzykrzać się wam nie będą, bo las tylko w paru miejscach do jeziora dochodzi.
- Gdzieś tam w połowie drogi strumień wpada do jeziora, ale nie stanowi przeszkody ani dla pieszych, ani dla wozów. Po kolana nawet nie sięga - opowiadał. - Jak łódź rozbitą znajdziecie, to do strumienia niedaleko będzie.
- To takie groźne jest Loc Eskalott? - spytał Gurd.
- Zaraz tam groźne. - Karczmarz wzruszył ramionami. - Jak kto w burzę wypłynie, to i krzywda stać mu się może. Wody ci w jeziorze dostatek. Ale z tą łodzią to insza historia. Dwaj bracia się wybrali, na połów niby. Ale powiadali ludzie, ze skarby z dna jeziora wyłowić chcieli. No i żaden nie wrócił, choć burzy żadnej nie było, tylko woda łódkę wyrzuciła.. A te skarby to niejeden, co o nich słyszał, zdobyć chciał. Ale Pani nie odda ich nikomu.
- A jakieś jedzenie na drogę chcecie? - zmienił temat.

Wyruszyli w drogę jakieś pół godziny później, bo tyle czasu zajęło karczmarzowi szykowanie prowiantu (zamówionego przez Gurda) i dwóch bukłaczków z piwem (zamówienia Drunina). Nawet pies z kulawą nogą nie zainteresował się ich odejściem, bowiem wszyscy, jak na ludzi z pracy żyjących przystało, nie siedzieli od rana do nocy na przyzbach, tylko za robotę się brali.
Poza tym - kogo obchodziło to, co robi paru obcych, nawet jeśli z Wyklętego Lasu, idioci, przyleźli.

Pogoda dopisywała. Słońce, od czasu do czasu chowające się za niewielkie obłoczki, przyjemnie przygrzewało. Wietrzyk lekki szedł od jeziora i niósł przyjemne powietrze.


Droga też nie była najgorsza, chociaż trakt żaden brzegiem nie prowadził, a i słowa karczmarza o lesie, co do wody się nie pcha, niezbyt zgodne z prawdą były. I piasek się zdarzał, i krzewy, co pod jezioro schodziły, i drzewa, co niemal z toni wyrastały. Mimo wszystko przedzierać się przez zarośla nie musieli, bowiem wszędzie było tyle wolnego miejsca, że nie tylko jeździec, ale i wóz niezbyt wielki by się pomieścił.
Dobrze się wędrowało, dopóki Drunin piosenki marszowej nie zaczął śpiewać. Albo raczej wywrzaskiwać, bo śpiewem zwać tego nie można było. Na szczęście przymknął się, gdy parę słów niepochlebnych pod jego adresem padło, z ust głównie Liliel, którą i Gurd wnet poparł. 'Śpiewak', przez półelfkę wyjcem nazwany, obraził się nieco. ale wnet mu przeszło, dzięki czemu w drużynie panowała atmosfera dość pogodna.


- To zapewne ta łódka - powiedział Drunin - o której karczmarz gadał. Zawsze uważałem, że poszukiwanie skarbów na dnie mórz czy jezior to głupota.
- A szczególnie, gdy duch jakiś, czy nawet bogini ich strzeże - dodał Allor.
- Nie ma to jak solidna jaskinia skarby skrywająca - do dyskusji dołączył się Gurd.
- A najlepiej, jakby jeszcze smok jej pilnował - dorzuciła, nieco złośliwie, Liliel.
- Ano - potwierdził Drunin, złośliwością nie zmieszany. - Smocze skarby zwykle swą wartość mają. Tyle że wówczas liczniejsza by kompanija być musiała, niż nasza. I od razu do podziału więcej rąk się wyciąga.
- I zysk jest mniejszy - dorzucił Gurd.
- No i na medyka złota dużo trzeba wydać, bo smok ot tak skarbu nie odda - zażartował Derrick.
- Większe ryzyko, większy zysk - powiedział Drunin tonem doświadczonego poszukiwacza skarbów.
- Aż dziw - powiedział Allor, który podczas rozmowy zaczął oglądać wrak - że nikt nic stąd nie zabrał.
- Pewnie uznali, że może pecha przynieść - powiedziała Liliel. - Rybacy przesądni bywają.
Nie tylko oni, uśmiechnął się Derrrick, ale wolał nie rozwijać tematu.

Kawałek dalej trafili na zapowiadany przez karczmarza strumień. Chociaż był płytki i nawet krasnoludom sięgnąłby najwyżej do kolan, to jednak jakaś dobra duszyczka most zrobiła, drzewo nad brzegiem w mądry sposób ścinając.


- No i buty oszczędzim - ucieszył się Drunin.
- Przynajmniej nogi byś umył - docięła ma Liliel.
- Daj spokój, serdeńko - uśmiechnął się krasnolud. - Mycie nóg to twój wróg - zacytował popularne powiedzenie, co półelfka skwitowała pogardliwym prychnięciem..
Dość zgrabnie wskoczył na pień i bez problemów przeszedł na drugą stronę. Allor, rozglądając się na wszystkie strony, ruszył za nim. Gdy i on znalazł się na drugim brzegu na prowizorycznym mostku znalazł się Gurd.
- Jak daleko zamierzasz ze sobą ciągnąć Allora? - spytała Liliel.
- Dotrzemy do jarmarku, gdzie mamy konie i tam się rozstaniemy. Jak jesteśmy razem, to ochroniarz nie jest potrzebny - odparł Derrick. - Gdyby dalej tak szło, to niedługo Allor byłby bogatszy, niż ja. A wasze konie gdzie są?
- Sprzedaliśmy - odparła Liliel. - W lesie, i to druidzkim, konie są zbędne.
- To możemy razem popłynąć na jarmark - powiedział Derrick. - Tam kupicie konie i ruszamy dalej. A raczej - wracamy.
- Liliel, skarbie! - zawołał Drunin. - Nie uwodź pana medyka, tylko chodź tu szybko. Zjemy coś i ruszamy dalej.
Dziewczyna tylko zgrzytnęła zębami, ale nic nie odpowiedział, rezerwując zemstę na inną okazję.
Po chwili i Liliel, i Derrick, dołączyli do pozostałej trójki.
- Zobaczymy - powiedział Drunin - cóż nam karczmarz naszykował dobrego...

Przerwa na posiłek nie trwała zbyt długo.
Jedzenie jedzeniem, ale wszyscy myśleli raczej o tym, by przed zmrokiem dotrzeć do Białej Wielkiej. Co prawda wioska, wbrew nazwie, duża nie była i wygodami dla podróżnych przeznaczonych praktycznie nie dysponowała, ale zawsze mogli coś zjeść. I załatwić transport, co dla kompanii nieco liczniejszej niż poprzednio mogło się okazać nieco trudniejsze.
Jako że szli szybko i nie tracili czasu na kolejne postoje, zatem było nieco po południu, gdy w oddali ujrzeli zabudowania rybackiej osady.
 
Kerm jest offline  
Stary 10-12-2010, 22:56   #502
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wszystko byłoby dobrze, gdyby... było inaczej. Ale było jak było. Pech de Falco nie wydawał się kończyć.
Rennard rozejrzał się po sali kończąc posiłek. Ninunavielle była może i ładną i interesującą osóbką, ale co z tego, skoro już jej tu nie było. De Falcoe rozejrzał się po karczmie, po czym jego wzrok spoczął ponownie na jedynych wartych obecnie uwagi osobach, mężczyźnie i kobiecie. Na szczęście jeszcze owa parka przesiadywała w karczmie, wiec kuśtykając de Falco podszedł do nich i... skupiając wzrok na jej „kompanie” spytał.- Helmut? Że też cię wcześniej nie zauważyłem. Co ty tu robisz?
-Pan się pomylił-
rzekł spokojnie mężczyzna, nie skupiając na de Falco zbyt wielkiej uwagi.
-Aaaaa to możliwe.- rzekł Rennard przyglądając się twarzy mężczyzny, po czym spytał, jednocześnie zajmując miejsce.- Państwo pozwolą, że się przysiądę. Rana w nodze jeszcze mi dokucza.
A już siedząc spytał zarówno kobietę jak i mężczyznę.- Mogę wiedzieć z kim przyjemność?
-Nie, tak jak i nie może się pan przysiąść.-
odparł zdziwiony i oburzony zachowaniem nieznajomego mężczyzna.
-Wybaczy pan tą gburowatość, ale cóż... kalectwo bywa męczące. Odpocznę, to odejdę.- tłumacząc Rennard dotknął nogi i spytał dotąd milczącej panny.- Chyba nie przeszkodziłem w czymś ważnym?
Młódka milczała jak zaklęta, przez co jej znacznie starszy kompan wyręczył ją w odpowiedzi- Czy pan się nie zapomina?-
-Nie ma się co unosić gniewem. Nie ma ku temu żadnych powodów..-
odparł spokojnie Rennard, opierając dłoń na laseczce i dodając.- Tak, o czymś zapomniałem. Przedstawić się. Rennard de Falco jestem, a pana godność?
-Nie wiem, czy pan zauważył, ale próbujemy tutaj w spokoju i sami zjeść obiad.-
nachalność Rennarda zaczynała się robić wyraźnie irytująca.
-A ja posiedzę tu cichutko, aż przestanie mnie boleć noga.-skłamał potulnym głosem Rennard dodając ironicznie.- Chyba nie okaże pan bezduszności przy panience?
-Jest tu mnóstwo wolnych stołów, czemu musi pan siedzieć właśnie tutaj?-
nie dawał za wygraną grubasek.
-Czyż to nie oczywiste? Wziąłem pana za druha mego Helmuta. I dlatego podszedłem, ale żeby odejść, muszę chwilę poczekać, co by noga przestała boleć.- szpieg kiwnął głową dla dodania swym słowom wagi.
Wąsacz wziął głęboki wdech na uspokojenie i przeniósł uwagę na służącą, która przyniosła mu i jego młodej towarzyszce jadło.
-I trzy piwa, na mój koszt.- rzekł do służki Rennard, po czym dodał uśmiechając dwornie.- Jakoś się muszę, wam za dobre serce odwdzięczyć.
-Nie musi pan-
sucho stwierdził mężczyzna.-Niech się panienka nie kłopocze z zamówieniem. Nie będziemy pić piwa- rzekł do służki i przystąpił do posiłku.
-To wino może?- spytał Rennard i dodał wzruszając ramionami.- Nie muszę, ale powinienem. W końcu przerwałem wam... dysputę.
-I nie pomaga pan jej podjąć. Nadal boli pana noga?- de Falco miał wrodzony talent do zniechęcania do siebie ludzi.
Cóż więc pozostało szpiegowi? Podążać dalej swoimi planami. Rozeźlony w duchu przysiadł się do jednego stolika i zabijał czas w oczekiwaniu na zmrok. Nadal zamierzał sprawdzić ostatnią karczmę. Być może obejść dwie poprzednie, w których poetów i Amber spotkał.
Choć jakoś na szczęśliwy zbieg okoliczności nie liczył.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 11-12-2010, 21:11   #503
 
Chester90's Avatar
 
Reputacja: 1 Chester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumny
Ilia doskonale znała się na mężczyznach, bowiem aby wszelkie ewentualne wątpliwości barda uśpić wtuliła się w jego ramię ciągnąc w kierunku kramów... choć poprawniejszym opisem byłoby stwierdzenie, że to jego ramię wtuliła w swoje piersi. I jak tu Yonem mógł odmówić jej życzeniu?

Poza tym artyści słynęli ze słabości do trunków wszelakich, toteż z wina zrezygnować nie mógł. Nawet jeśli było wyraźnie podłej jakości i chyba wcale nie robiono go z winogron, bo kolor się nie zgadzał. Na wszelki jednak wypadek Sentis zrzucił winę na drewniany kubek, w którym nie szło w pełni koloru odgadnąć. Zresztą, bard nie marudził, a złodziej wcale tego pić nie musiał. Szczególnie, że z ludźmi nigdy nie wiadomo i sprzedawca o małych świńskich oczkach gotów był pluć do sprzedawanego napoju.


-A o czym daleki kuzynie pragniesz ze mną porozmawiać?- zapytał Yonem z Lan Exeter po skosztowaniu pierwszego łyka. Obecność nadobnej elfki kulturę jednak trochę jego nadszarpnęła, bo mimo iż pytanie kierowane było do Sentisa, to wzroku półelf od Ilii oderwać jakoś nie mógł.

- Widzicie mistrzu podróżowałem z pewną kobietą. Rudowłosą pięknością zwaną Fracescą de Riue. Pragnęła ona poznać was niewątpliwie, by posłuchać waszych słynnych ballad. Jednak w wyniku nieszczęśliwego wydarzenia rozdzielono nas w okolicach góry Carbon. Pragnąłbym się dowiedzieć jakie konkretnie interesowały ją ballady i co takiego jej udzieliliście może w formie komentarza do pieśni, by móc ja w końcu odnaleźć i uczestniczyć dalej we wspólnej podróży. - elf szybko wyłuszczył swój problem bardowi.

-Jesteście elfie znajomym Francesci?- czyli rudowłosa faktycznie zdążyła spotkać Yonema.-Minęliście się z nią tedy i to sporo czasu. Miałem bowiem okazję zamienić z nią kilka słów pięć dni temu.Była zafascynowana balladą o Lionorze Aelbedh, którą bardzo chce spotkać, jak mi powiedziała aby pomóc swej przyjaciółce. Może ty mi coś więcej o owej przyjaciółce opowiesz, skoro Francesca to taka dobra twa znajoma? Widzę w tej historii bowiem temat na nie lada opowieść.

-Ach gdzie moje maniery, mam na imię Sentis. - przedstawił się elf - Niestety obawiam się, że wiem tyle co wy mieliśmy poszukać pomocy dla jakiejś przyjaciółki Francesci, która ma podobno poważne problemy. Nie wiem jednak jakie, bo Francesca milkła za każdym razem, gdy oto pytałem. Najwyraźniej temat był drażliwy. Miał bym jeszcze prośbę mistrzu o kolejny występ i przytoczenie mi owej ballady, bowiem obawiam się, że nie słyszałem jej nigdy. I gdybyście mi mogli powiedzieć, gdzież to udała się nasza znajoma.[/quote]

-Szkoda, bardzo szkoda- strapił się bard na wieść, że elf wie o nieznanej przyjaciółce równie mało co on sam. -Ballada o Lionorze Aelbedh i Liveryka z Gulety jest bardzo długa i pewnie zaraz zlecieliby się tutaj ci, którzy chcieliby jej posłuchać- wykręcał się Yonem.-A Francesca udała się na wschód, ku Wyklętemu Lasowi, choć jej to odradzałem.

- Wyklęty Las? Pierwszy słyszę. To jakaś lokalna ciekawostka? – zapytał. - Co do ballady to podejrzewam, że nie ja jeden bym jej posłuchał. Wasza miła towarzyszka wygląda mi na miłośniczkę sztuki. A gawiedź niech posłucha zadedykowanej jej pieśni. Co w tym złego?

- Raczej lokalna straszna historia - wyjaśnił, choć dość mgliście, półelf.- A jeśli koniecznie chcecie posłuchać tej ballady. Nie mogę odmówić. - oznajmił Yonem spoglądając na Ilię. Dopił jeszcze ostatni łyk wina i oddając kramarzowi kubek rozpoczął swe przedstawienie.
Bowiem bard jakoś nie potrafił nie zwracać na siebie uwagi. Prawdopodobnie mógł streścić swoją historię, albo przynajmniej mówić cicho. Zamiast tego deklamował... nie, śpiewał i bogato gestykulował. Nie dziwota tedy, że przebywający w pobliżu ludzie zainteresowali się darmowym przedstawieniem.

- Wspaniała historia, mistrzu, wspaniała - Sentis zaklaskał jako jeden z pierwszych po zakończonym występie. - Nie będę już przeszkadzał wam i waszej towarzyszce. Liczę, że jeszcze się spotkamy i będę mógł posłuchać waszych innych niezwykłych ballad. - Jeszcze ostanie pytanie. Co takiego siedzi w tym lesie, że to taka straszna historia? Może ułożyliście już balladę? - zapytał jeszcze na odchodnym elf.


-Podobno jacyś druidzi, ale miejscowi niechętnie o tym mówią, szczególnie w takim świątecznym okresie.

-Druidzi... - mruknął. - Cóż dziękuję jeszcze raz i nie pozostaje nam nic innego jak świętować!

Sentis wmieszał się w tłum i rozmyślając ruszył z powrotem w kierunku miasta. Nie było sensu dalej tkwić na tym festynie, a powrót do karczmy, w której zostawili z Ilią swe rzeczy trochę mu zajmie. Kurtyzana z pewnością sobie poradzi z Yonemem i też zapewne wróci do ich pokoju. Elf przez ten czas spokojnie poszuka sobie kogoś kto zna ten przeklęty przez druidów las i namówi go do wspólnej wyprawy. A jeśli nie, cóż… przecież sam większość młodości spędził wałęsając się po lasach, więc poradzi sobie z druidami.
 
__________________
Mogę kameleona barwami prześcignąć,
kształty stosownie zmieniać jak Proteusz,
Machiavela, łotra, uczyć w szkole.
Chester90 jest offline  
Stary 12-12-2010, 13:01   #504
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
W jednej chwili zapomniała o sprawie Lionory. Teraz przed sobą miała taki kąsek, że okazałaby się kompletną kretynką, gdyby z tego nie skorzystała. Istna wisienka na torcie! Co tam tak strzegą? Co tak pilnują? Mury wyglądały na bardzo solidne, a położenie? Na uboczu, z dala od większych miast... Wielkie bogactwo? To byłoby za mało przy zastosowaniu takich środków ostrożności. Czas udowodnić im, że ich obrona wcale nie jest skuteczna, ja im się wydaje.
Francesca zagryzła wargę.
>>>Jednak opłacało się odwiedzić te odległe przestrzenie. <<<

Wioska była idealnym miejscem na spytki. Mieszkańcy na pewno będą doskonałym źródłem wiedzy. To oni żyli tutaj i na pewno z ciekawością obserwowali każdy krok wykonany przez osoby zamieszkujące warownie. Ba! Może i nawet wiedzieli, co takiego tam strzegą. Niezwłocznie ruszyła w stronę wioski.
Świtało. Ludzie powoli budzili się, otrząsając się z koszmarów, czy pięknych snów. Już z daleka dostrzegła babcię siedzącą przed domem. Ona też ją dostrzegła. Bystry wzrok jak widać z wiekiem nie zawodził, przynajmniej u niej. Wampirzyca stwierdziła, że nawet mógł jej się w pewien sposób polepszyć, bowiem staruszka, dzięki doświadczeniu, mogła zobaczyć jeszcze więcej.

- Dzień dobry... – powiedziała od razu i ukłoniła się lekko.
- Dobry... – powiedziała staruszka, ale zbytnio nie zwracała na nią uwagi, wyglądała tak jakby miała wiele ciekawszych zajęć niż z nią rozmawianie, chociaż siedziała i spoglądała w przestrzeń.
- Mam pytanie, to chyba pani jest oczami i uszami tej wioseczki jak dobrze domniemam...
- Może tak, może nie... nie lubię rozmawiać z obcymi, a szczególnie z obcymi ladacznicami – spojrzała krytycznie na skąpy strój nowoprzybyłej. Francesca uśmiechnęła się, była na to przygotowana.
- Tak się tylko chciałam wypytać, kto mieszka w tej warowni...
- My też chcielibyśmy wiedzieć... – powiedziała tajemniczo staruszka.
- Jak to? Mieszkacie obok, a nawet nie wiecie?
- A no nie wiemy, ot kilku wojaków się kręci od czasu do czasu, podatki zbierają za ochronę.. a my tu piersi byli... złodzieje...
- Co pani mówi! Przecież tak nie można – temat się rozwijał, widać było, że sprawa warowni bardzo absolwowała staruszkę.
- Mam pomysł, możemy wymienić się informacjami... – staruszka spojrzała na nią wrogo.
- Mnie tam informacje niepotrzebne – machnęła zmarszczoną dłonią.
- [i]Pani powie mi, co wie, a jak ja się dowiem wszystkiego, opowiem pani... tylko pani będzie wiedziała, co tam się dzieje[i]
- Phhiii – prychnęła- a po co mi tam wiedzieć, niedługo do ziemi czas mi będzie iść... a wiedza taka nieprzydatna wcale.
- Ale proszę pani, jak się okaże, że tam jakieś sprawki piekielne szykują, to pani się przyczyni do ich rozwiązania... z czystym sumieniem lżej będzie na pewno
- Sprawy piekielne? A co pani wiedźmin, że się chce plugastwem zajmować?
- Nie, ale nie lubię tajemnic...
- Ja również. Kim pani jest?
- Nie mogę tego powiedzieć, ale można założyć, że jestem strażnikiem...
- Tak? Z żołnierskim plugastwem tez nic nie chce mieć wspólnego, więcej płacić nie będę
- Nie jestem żołnierzem. Doszły mnie pewne wieści, abym sprawdziła te miejsce... chciałam się dowiedzieć, czy aby nie jest tutaj czynione coś niepokojącego, ale jeśli pani nic istotnego nie widziała...
- To było od razu tak. Tam się dziwne rzeczy dzieją. Kobiety znikały kiedyś, młode, piękne... teraz już się uspokoiło... w nocy wychodzą, obchód robić... nad ranem czasami...
- A ktoś tam z waszych pracuje?
- A no tak sprzątać chodzą baby, ale nic nie mówią. Tylko, że wszystko w porządku, że bać się nie ma czego. Ale ja im nie wierze, przekupione zostały pewno! W głowach im specjalnie pomieszano ino nie gadały!
- A jak strzeżona jest forteca? Da się wejść, niezauważonym?
- O nie... nawet pod murami przejść nie można. Dzieci kazali pilnować mam, żeby tam bawić się nawet nie chodziły.
- A kto w takim razie tym rządzi, wojak jakiś, czy może ze szlachty?
- A no wojskowych samych widziałam... nie kręcą się żadne wypindżone fircyki...
- Mogę się gdzieś zatrzymać, tak żeby się nikt nie dowiedział?
- Zbyt mała wioska nasza, ale w stodole możesz się ukryć na jakiś czas...
- Przespać się tylko muszę... i umyć


Wtedy nagle rozległ się krzyk dziecka.
- Babciu, babciu, a .... – mały chłopiec staną w drzwiach domu zamurowany, nie zdążył powiedzieć o co chodzi. Wielkimi oczami wpatrywał się w nieznajomą, nie często zdarzało mu się widywać kogoś obcego, a tak charakterystycznej osoby to prawdopodobnie nie widział nigdy w życiu.
- Już dobrze Krin, nie bój się pani – chłopiec jak zahipnotyzowany wciąż patrzył na wampirzyce. - Wejdź do środka... – staruszka rozejrzała się, po czym wstała. Francesca ruszyła za nią.
- Umyjesz się u nas, tylko wody sobie sama nagrzejesz, bo inne sprawy mają do roboty niż ci usługiwać... Menwel! – krzyknęła teraz staruszka, zaraz odezwał się kobiecy głos.
- Słucham mamo!
- Chodź no tu! – zza drzwi wychyliła się kobieta, która podejrzliwe spojrzała na nowoprzybyłą. Chłopczyk zaraz pobiegł w stronę kobiety i przytulił się do niej.
- Matko? – czekała na wyjaśnienia.
- Gościa mamy. Ważnego – podkreśliła ostatnie słowo staruszka.
- Idź się pobaw na dworze Krin... – pogłaskała chłopczyka po główce, jednak ten ani myślał o odstąpieniu choćby na krok swej matuli.
- Nasz gość musi się wykopać i odpocząć, a ty zajmij się swoimi sprawami – widać było kto w tym domu sprawuje piecze nad władzą. Kobieta o nic więcej nie pytając, zniknęła za drzwiami pokoju razem z synkiem.
- Tutaj masz balie, a na dworze jest studnia... więc wyślę kogoś, żeby przyniósł ci wodę. Możesz u nas zostać tylko ten jeden dzień, bez wychodzenia. Nie chcę, aby moja rodzina miała przez ciebie kłopoty. Jednak chciałabym, aby ktoś zrobił już porządek z warownią... – urwała, po czym zniżyła głos – po mojej śmierci chciałabym, żeby był tu spokój.
- Doceniam pani pomoc

Nie minęła chwila, kiedy w domu zjawił się mężczyzna, jak wampirzyca się domyśliła, ojciec dziecka. Mężczyzna był dobrze zbudowany, ubrany w coś na kształt serdaka ze skóry, który swoją prymitywnością powodował zniesmaczenie. Dodatkowo cuchną oborą, pewnie właśnie skończył poranne karmienie zwierzyny.
- Przynieś no wodę... gościa mamy, umyć się musi... tylko nie mów o nim nikomu...
- Gościa? – wszedł do kuchni spoglądając podejrzliwe spod krzaczastych brwi, widać to u nich rodzinne. – dzień dobry – powiedział kulturalnie i o nic nie pytając wyszedł z domu. Staruszka jak widać miała swoich prywatnych niewolników.
- Ten co włada zamkiem zwie się Angus Shewnington, ale ode mnie się tego nie dowiedziałaś...
- Jasne, ułatwi mi to bardzo sprawę

***

Świeża i wypoczęta wieczorem ruszyła w stronę twierdzy. Oczywiście tak, aby nikt jej nie widział, doceniała pomoc starszej kobiety, jakby teraz zdradziła, że ją ukrywała, na pewno ten cały Angus dowiedziałby się o jej przybyciu i zamiarach. Szła cicho przemykając między budynkami, gotowa w każdej chwili użyć którejś ze swojej mocy. Na szczęście mieszkańcy grzecznie zostali w swoich domostwach. Gdy znalazła się przed główną bramą, wcale nie zdziwiła się, że jest pilnowana. Strażnicy o dziwo nie spali, rozmawiali ze sobą, ale rozmowa im się zbytnio nie kleiła.
Francesca szła w ich stronę jak gdyby nigdy nic, oni natychmiast wlepili w nią wzrok.
- Proszę opuścić ten teren... – powiedział jeden z nich, jednak bez większego przekonania w głosie.
- Ja do Angusa Shewningtona, wpuście mnie złotka
- Eeee nasz pan, nic nie wspominał o gościach
- Nie wspominał, bo jestem dla niego prezentem... – powiedziała uśmiechając się lekko, podeszła do jednego ze strażników – dla ciebie też mogę być prezentem... jeśli dobrze zapłacisz... złociutki... – zbliżyła tak bliski, że strażnik musiał się trochę odsunąć. – Chyba nie odmówicie przyjemności swojemu władcy... – strażnicy spojrzeli na siebie.
- Dobra wchodź, ale ja już skończysz ... przyjdź do mnie... –powiedział trochę wygłodniałym wzrokiem. Francesca uśmiechnęła się figlarnie, podeszła do niego, po czym pocałowała go namiętnie.

- Do zobaczenia w takim razie...
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 12-12-2010, 22:12   #505
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Derricka Talbitt

lipiec, wybrzeże Loc Eskalott, Rivia

-No to zatoczyliśmy kółko- stwierdził Drunin spoglądając na rybacką wioskę.
-Tak, a miejscowi będą się jeszcze usilniej patrzeć na nas jak na dziwaków, kiedy im powiemy co nam się w lesie przytrafiło- rzuciła Liliel spoglądając na latające nad jeziorem ptaki.
-Ale ryby pewno sprzedadzą, ostatnio sprzedali- stwierdził Gurd, chociaż przecież prowiantu zakupili wystarczającą ilość.
-Czy ty myślisz o czymś innym, niż jedzenie?- złośliwie zapytała półelfka.
-Oczywiście, że tak. Myślę jeszcze o trunkach i rzeczach, których przy damie nie będę wymieniał...- a dla dodania rozmowie pikanterii dorzucił jeszcze. -Nie żeby były tu jakieś damy.
Jak można się było spodziewać Liliel do żywego obraziła się uwagą krasnoluda i z werwą zabrała się do rękoczynów w postaci kuksańców i kopniaków po kostkach, które był jednak na tyle dotkliwe, że brodacz pisnął z bólu i zaczął prosić o przebaczenie. Kto wie, może nawet szczerze?

Z tego co Derrick pamiętał, w Białej Wielkiej nie było niczego, co choćby przypominało karczmę, więc o ewentualny obiad trzeba by pytać na chybił trafił każdego, kto się nawinie. Metoda nie była koniecznie taka zła, wszak ostatnim razem gdy Talbitt ją tu zastosował, został skierowany do swoich towarzyszy. Teraz poszło niewiele gorzej, choć zamiast towarzyszy medyk natrafił na sprzedawcę ryb. Rybak w obliczu zarobku nie wykazywał się żadnym rasizmem, bo nawet jeśli klient mu śmierdział, to zapach ryb wszystko pokrywał, zaś jak mawiali uczeni- pecunia non olet. Tak oto parę ryb i parę denarów wymieniło się właścicielami, a Gurd był zadowolony ze zbliżającego się posiłku.
Tylko że posiłek nie był jedynym celem grupy w rybackiej wiosce. Znacznie ważniejsze było zorganizowanie transportu na zachodni brzeg, a wioska była jakoś podejrzanie pusta. Naturalnie pora była taka, że każdy szanujący się rybak był na połowach, ale chociaż kobiet by się sporo widziało, zajętych pracą przy domu. A tu było ich akurat niewiele. Co było począć innego, niż zapytać o zastany stan rzeczy?
Okazało się, że powodem był trwający wciąż Festiwal Jeziora, który był wielodniową okoliczną atrakcją, to kto tylko mógł starał się zawitać na zachodnim brzegu choć na jeden dzień. Biorąc pod uwagę niezbyt rozwinięty w rybackich wioskach przemysł rozrywkowy, fakt że wielu tubylców popłynęło na przeciwny brzeg wcale nie dziwił... ale także nie cieszył, bo znalezienie przewoźnika znacznie się komplikowało.
-No to ładnie- marudziła Liliel, gdy już znała całokształt sytuacji.-Obejście tego jeziora na piechotę zajmie mnóstwo czasu, a od czekania można zapuścić korzenie.
-Oj przesadzasz, serdeńko- stwierdził Drunin.-W końcu są rybacy na połowach, jak z nich wrócą, to któryś pewno zgodzi się nas przewieść.
-O ile się wszyscy zmieścimy- Allor dostrzegł drobny problem.
-Chyba nie sugerujesz, że jestem za gruby- zażartował Gurd.
-Ależ skąd mości krasnoludzie- zaprzeczył najemnik, lecz żeby nie wyglądał na zepchniętego do defensywy dodał- w dodatku jesteś na tyle niski, że można będzie na tobie usiąść jak na beczce.
-Ha- parsknął śmiechem brodacz, bowiem poczucia humoru mu nie brakowało.
Niestety teraz pozostało tylko czekać aż mężczyźni powrócą z połowów, bo tylko wtedy Derrick z towarzyszami mogli się przekonać, czy dalszą drogę pokonają wodą.

(...)

Małe, rybackie łódki zaczęły spływać do Białej Wielkiej po południu, niektóre z sieciami pełnymi ryb, niektóre jedynie ze zrezygnowanymi rybakami, którym najwyraźniej coś nie poszło po myśli. Ale Derricka zainteresowała jedna łódź, płynąca z północy. A może nie tyle łódź, co jej pasażerowie- dwójka mężczyzn ubranych w proste koszuliny i jeszcze prostsze, workowate, szare spodnie, oraz towarzysząca im kobieta, choć to niełatwo było z daleka stwierdzić. Obcięta była bowiem iście po żołniersku, a i ubrana takowo: skórzana zbroja, wzmacniana na piersi metalowymi płytkami, czarne spodnie ze skóry i dwa miecze, których jelce błyszczały w słońcu. A osób tak charakterystycznych się nie zapomina.

do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Czwarta karczma, zwana "Sówką" znajdowała się w północnej części miasta i niestety nie prezentowała jakiegoś szczególnie wysokiego poziomu. Z drugiej strony, nie wyglądała też szczególnie źle- piętrowa, drewniana, z prostym dachem który odróżniał ją od okolicznych budowli mieszkalnych, z wnętrza zaś dobiegały stłumione odgłosy zabawy. Do środka nijak nie można było zajrzeć, bowiem zarówno drzwi jak i wszystkie okiennice były zamknięte na głucho, chociaż Rennard nie miał pojęcia dlaczego. Nie było więc innego wyjścia, jak wejść.
I natknąć się na żywą potańcówkę. Niezbyt liczną, ale z całą pewnością żywą. Pięciu mężczyzn i trzy kobiety, w różnym wieku choć rozpiętość nie mogła być większa niż dziesięć lat, radośnie podrygiwali do muzyki granej przez łysego mandolinistę.


Wartym tutaj podkreślenia był fakt, że grajek siedział nonszalancko na barierce okalającej galerię prowadzącą do pokoi na piętrze.
"Sówka" była więc nie tak sztywna, jak niektóre inne przybytki, które de Falco miał okazję już w Aldersbergu odwiedzić. Była też chyba popularna, bowiem poza tańczącym na sali było jeszcze czterech gości (w większości mężczyzn) raczących się piwem lub późną kolacją. Karczmarz, mężczyzna w sile wieku z bujną, rudą brodą, zajmował się właśnie czyszczeniem tac na których serwowano jedzenie. Co jakiś czas jednak wzrok od swego zajęcia odwracał i przypatrywał się co też się w jego podwojach dzieje. A nóż jakiś klient z trunkami przesadził i zapaskudził stół? Trzeba było być czujnym.

Rennard zasiadł przy najbliższym drzwiom wolnym stoliku. Usiadł z obu stron opierając dłonie na zgrabnej laseczce i rozglądając się po sali. Spojrzeniem starał się wyłuskać z tłumu tych, którzy mogli należeć do tutejszej artystycznej społeczności. Ewentualnie mógł wszak wypatrzeć Amber, lub artystę z którym wczoraj popijał, ale obojga nie wypatrzył wśród gości owego przybytku.

Muzyczka grała wartko, mijały kolejne minuty, a rudobrody w swym kolejnym przypływie czujności zatrzymał swój wzrok na nowoprzybyłym. Ani chybi zastanawiając się czy Rennard nie chciałby czegoś zamówić.
-Wina poproszę, najlepiej całą butelkę- zawołał de Falco, na widok spojrzenia właściciela przybytku.

Żeby nie przekrzykiwać grajka, karczmarz tylko skinął głową i pochylił się szukając za ladą czegoś, co by się nadało. W końcu z glinianą butelczyną i drewnianym kubkiem ruszył do stołu przy którym raczył spocząć jego klient. Postawił zamówienie przed jego nosem i wyciągnął wielkie łapsko:
-Cztery denary się należą.-Oznajmił.
Rennard odliczył żądaną sumę i spytał uprzejmą ciekawością w tonie głosu.- Kto tak gra?
-A, miejscowy. Alonso każe się nazywać, ale pewnie matka dała mu Janek. Wie pan jak to jest z tymi bardami- odparł wyczerpująco, głęboki basem, rudobrody.
-Taaak...imiona muszą mieć artystyczne - zaśmiał sie Rennard i dodał.- Ale...dobry jest.
-A nie najgorszy, do potańcówy wystarczy- stwierdził mężczyzna, a muzyk właśnie skończył jedną melodię i przeszedł płynnie do drugiej, tak że tańczącym gościom jeszcze chwila zeszła nim zorientowali się, że wypadałoby zmienić kroki.

A de Falco nalał wina, obserwując zarówno tancerzy jak i tancerki. Ale tak jakoś, bez lubieżnych podtekstów. Jakoś dziś nie miał ochoty próbować flirtu. Spoglądał też i na mężczyzn, zarówno tańczących jak i siedzących. Szukał oznak świadczących o przynależności do artystycznej "śmietanki" miasta. Szukał strojów charakterystycznych, dla bardów, poetów, rzeźbiarzy.
Niestety nikogo takiego nie było. Kobiety tańczyły w prostych, letnich sukniach, furkoczących lekko przy licznych tanecznych obrotach, a mężczyźni wprost kłuli w oczy swą przeciętnością: nieszczególnie domyci, ubogo ubrani. Ale i cztery karczmy, które de Falco wytypował nie słynęły z bogatej klienteli, więc wszystko się zgadzało.

Spojrzał w kierunku barda i nalał sobie wina. Spróbował je... i uśmiechnął się kwaśno. Cóż... Frykasów tutaj się nie spodziewał. Wzruszył ramionami, dało się wypić. A na razie jedynym wartym uwagi osobnikiem był Alonso. Więc Rennardowi pozostało czekać, aż skończy, albo zrobi sobie przerwę.
A przyszło na to szpiegowi czekać ładnych parę minut, gdy w końcu samozwańczy (najprawdopodobniej) Alonso z rozmachem uderzył po raz ostatni struny i stanął na tarasie. Goście, tańcem już trochę zmachani, przerwę przyjęli bez negatywnych emocji, a nawet parę osób zdecydowało się na krótkie brawa. Bard skłonił się teatralnie i skierował się ku schodom.

-Maestro, pozwolisz postawić sobie kubek wina?- krzyknął głośno Rennard. I dłonią nalewając wina do kubka spoglądał w kierunku barda. Łysy mężczyzna spojrzał w kierunku de Falco i wzruszył ramionami. Darmowy alkohol, to darmowy alkohol, toteż podszedł do stolika.
-Alonso, tak? Gratuluję talentu- rzekł Rennard uśmiechając się.- Wierz mi, znałem paru bardów, więc... znam się na rzeczy.
To prawda... znał, ale częściej z nimi pił, niż ich słuchał.
-A dziękuję, dziękuję- rzucił muzyk.- Zawszeć to miło usłyszeć słowo serdeczne- usiadł sobie na wolnym krześle.
-Ano...tak się jakoś złożyło, że po tym mieście właśnie artystów przyszło mi szukać. Znasz może Amber?- zaczął mówić swobodnym i spokojnym tonem de Falco, zerkając na Alonso.
-Taka chłopczyca? Wypić sobie lubi?- zapytał.
-Taaa...właśnie ta. Moja dobra znajoma- odparł de Falco. Zamyślił się.- Wpadłem na nią niedawno, ale teraz jakoś się rozmijamy. Tak samo jak w przypadku Bruna de Louwe.
Rennard spoglądał w twarz barda, próbując wyczytać z jego twarzy, to czego nie powie słowami.
-Dobra znajoma, tak?- zapytał bard i trudno byłoby przegapić niewiarę w jego głosie.
-Dość dobra...- rzekł Rennard po czym opisał jej twarz bardzo szczegółowo, dodając poetyckie opisy. Wspomniał o jej ciemnobrązowych oczach, włosach do karku, chuście którą lubiła nosić na głowie. Oraz czeredzie znajomych, w tym o Marku... poecie.
-Taaa- rzucił tylko Alonso.-A jak to się jej dobry znajomy nazywa?
-Bruno de Louwe...nie wspomniałem?-spytał Rennard.
-Wspomniałeś pan, tylko swojego imienia wykrztusić nie możesz.
-Aaa tak. Rennard de Falco- odparł szpieg.- Słyszałeś może o mnie?
-Właśnie nie- stwierdził chłodno muzyk i wstał od stołu.- Zdążyłem już odpocząć, a goście łakną odrobiny muzyki. Pan wybaczy- powiedział sucho.
-Nie dziwi mnie to...nie sądziłem, żeby moje imię było tu szeroko znane- odparł szlachcic z kwaśnym uśmiechem.
-I nie jest. Ani mnie, ani Amber- stwierdził jeszcze mężczyzna kierując się ku schodom.
A Rennard wrócił do picia nie odpowiadając.

Łysy wartkim krokiem wrócił na miejsce, z którego przed kilkoma minutami raczył przybyłych do "Sówki" swoją grą. Oparł się o barierkę i uderzył w struny mandoliny, tym razem grając melodię znacznie mniej skoczną, przeznaczoną wyraźnie do słuchania, a nie do zabawy.


do Ninunavielle aep Flaumavelle Ferragamo

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Jakie te łóżka były wygodne, pościel taka przytulna i mięciutka. A może to najzwyczajniej w świecie zmęczenie sprawiło, że półelfce tak bardzo spodobało się wynajmowane łóżko? Tak czy inaczej sen przyszedł szybko i był jak najbardziej zasłużony. Wszak bal i to co działo się po balu było wyczerpujące... bardzo przyjemne, ale niemniej wyczerpujące, przez co te parę godzin snu, których zaznała Navielle w łożu czarodziejki nie wystarczało.

Kiedy Allure w końcu otworzyła oczy musiało być dobrze po południu, ale nie musiała przejmować się upływem czasu. Nie, kiedy poprzedni wieczór był tak owocny. Kiedy półelfka należycie ogarnęła się po odpoczynku, zdecydowała się zejść do wspólnej sali i zjeść obiad, była bowiem bardzo głodna. Najwyraźniej atrakcje wzmagają apetyt.
Idąc po schodach układała sobie w głowie osiągnięcia minionej doby. Najważniejszym było oczywiście zdobycie daleko idącej sympatii ze strony Celine- zaprzyjaźniona czarodziejka to rewelacyjny sprzymierzeniec. Nie do przecenienia były jednak także zawiązane znajomości z miejscową elitą: Januszem Arburgiem, Kristą Paulą zu Herzog, Jurgenem Radebergiem (choć przed nim akurat półelfkę ostrzegano) i Cerintianem (no i przed nim, choć z innych powodów), żeby wymienić tylko parę; próba zacieśnienia którejś z nich pewnie zapewniłaby Ferragamo swobodny wstęp na wzgórze.
A także nowe informacje, jak choćby ta o nieujętych członkach arystokratycznej służby, albo fakt, że jedynie nieliczni schwytani dostali się do miejskich lochów zamiast na stryczek. Skoro już przy chwytaniu jesteśmy- informacja o krążącym po mieście łowcy nagród też mogła okazać się istotna. W poczet podejrzanych nazwisk dołączyli też niejacy Rocco Hofmeier i Kentan Grand, o których na przyjęciu mówiono w pełen podejrzeń sposób.

Teraz, gdy Flaumavelle raczyła się smakowitym obiadem mogła ułożyć sobie w głowie plany na następne dni, daleka bowiem była od zdobycia informacji na których zależało Aretuzie. A dróg do obrania była mnogość.
Jedzenie upływało spokojnie, półelfka nie była bowiem przez nikogo niepokojona. Niejaki de Falco zniknął, a żaden inny podrywacz nie wypełnił stworzonej przez niego luki. Navielle mogła więc spokojnie wyłapywać strzępki prowadzonych w karczmie rozmów. A pojedynczy strzępek wpadł w jej w ucho, wiązał się bowiem z jej przemyśleniami sprzed kilkunastu minut.
-Słyszałeś? Podobno Grand przyjechał dzisiaj do miasta. O dzień za późno- rzekł wytwornie ubrany mieszczanin.
-O ile zakładamy, że chciał przyjechać na przyjęcie. Pewnie interesy wygoniły go z prowincji- odparł rozmówca.
Ciekawe co sprowadziło handlarza bronią za mury Aldersbergu? A może było to zupełnie nieistotne?

do Sentisa

lipiec, jezioro Loc Eskalott, Rivia

Powrót ku Rivii, choć na pewno długi, jawił się w elfim umyśle nieomal błogo. A to z tego prostego powodu, że był to powrót cichy. Pozostawiona na festiwalu Ilia nie świergoliła już nad uchem Sentisa, zamiast tego wieszała się na ramieniu barda, który pewnie bardzo szybko zacznie mieć jej dość. Lecz to nie był problem złodzieja.
Trakt był zaskakująco pusty, w ciągu pierwszej godziny elf natknął się jedynie na rivijskich wojskowych patrolujących drogę. Dowódca grupki był nawet na tyle miły, że poinformował Sentisa o tym, że dalej na trakcie jest spokój, a bandytów ze świecą szukać. Złodziej mógł się z tą opinią zgodzić- po co czatować po krzakach, skoro na festiwalu luźnych sakiewek jest aż nadto?

(...)

Pod miasto elf dotarł wieczorem, bądź co bądź festiwal odbywał się od Rivii kawałek drogi. Słońce jednak, z powodu letniej pory, wisiało jeszcze dość wysoko na niebie, to i strażnicy u bram nie robili dużego problemu z wpuszczeniem elfa... no, stosunkowo. Sentis musiał bowiem się tłumaczyć, że ma w mieście wynajęty pokój, inaczej strażnicy gotowi byli pomyśleć, że jest jakimś złodziejem. Co prawda był nim, ale żeby tak od razu go o to posądzać na pierwszy rzut oka, to zwykły rasizm i chamstwo.
Kiedy zaś elf minął bramy miejskie i na nowo wchłonął atmosferę Rivii... naprawdę zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Na festiwalu może i trąciło rybą, ale odbywał się na świeżym powietrzu, a ludzkie miasta świeżym powietrzem nie dysponowały nigdy. A kiedy jeszcze cuchną rybą słodkowodną, to naprawdę robi się nieprzyjemnie. Nie było jednak rady, a swoje tobołki z karczmy wypadało zabrać.
Kłopot Sentisa polegał jednak tego wieczoru na tym, że Fortuna postanowiła spłatać mu nieprzyjemnego psikusa, akurat kiedy mijał pewną karczmę. Jak na złość bowiem wytoczyło się z niej kilku upośledzonych grawitacyjnie osobników, konkretnie mówiąc: trzech. I chociaż widok egzotyczny to nie był, gdyż karczmy ze swojej natury prowadziły klientelę do stanu odurzenia, to dla podchmielonych Rivijczyków elf już widokiem egzotycznym był. A oni chyba nie przepadali za egzotyką.
-E, patrz jaki kłapouch- rzucił jeden radośnie, wytykając Sentisa palcem. Złodziej, do podobnych sytuacji przywykły chciał się najzwyczajniej oddalić, lecz uniemożliwił mu to jeden z podchmieleńców zachodząc mu drogę.
-Dokąd to kłapouchu? Na pewno chętnie wspomożesz człowieka, któremu do kufla zabrakło.


do Francesci de Riue

lipiec, gdzieś w Rivii

Drobny pokaz Francesci może i nie stawiał jej w oczach strażników w dobrym świetle, ale z całą pewnością odpowiednim, aby otworzyli dla niej furtkę w wielkiej wejściowej bramie. Z bliska twierdza robiła zupełnie inne wrażenie niż kiedy de Riue oglądała ją z wysoka. Tu i teraz budowla była wprost przytłaczająca. Wysokie, kamienne mury pilnie strzegące wnętrza właśnie zaczynały się rozświetlać zapalanymi przez kogoś pochodniami. Na niewysokiej, ale strategicznie usytuowanej wieży czuwał jakiś samotny strażnik. Rivia nie była teraz w stanie wojny, lecz w dobrym guście było pokazywać sąsiadom, że graniczny zamek był obsadzony. Wszak są w królestwach północny takie tereny, które zmieniają koronę częściej, niż chłop spodnie.
Francesca przekroczyła furtkę aby znaleźć się w długiej na trzynaście stóp bramie, w której straszyły ostre krawędzie uniesionej, stalowej kraty. Ktokolwiek tą twierdzę budował bardzo przykładał się do kwestii bezpieczeństwa. Ten, kto aktualnie tutaj rządził, czyli Angus Shewnington, również musiał się do spraw bezpieczeństwa przykładać. Inaczej na dziedzińcu nie byłoby o tak późnej porze tylu żołnierzy. Konkretnie mówiąc dwunastu, którzy w ciszy odbywali musztrę pod okiem jakieś łysiejącego oficera. Ale na tym załoga zamku się bynajmniej nie kończyła. Lisek usłyszała jak po schodach prowadzących na blanki ktoś schodzi- równomierne stukanie podbitych metalem podeszw nie pozostawiało wątpliwości.
-A cóżto za ptaszyna wleciała nam do gniazdka?- zapytał pryszczaty jegomość w spranej, brązowej opończy i z kapturem na głowie. Aparycja jego była nieprzyjemna, to i Francesca sucho stwierdziła, że przyszła tu do dowódcy zamku.
-Aaaa, to o to chodzi. Myliłem się zupełnie. Toć po ptaszka przylazłaś, co ma wlecieć do twojego gniazdka- zarechotał mężczyzna, wnioskując z ubrania de Riue, że musiała być damą negocjowalnego afektu.
-A nie znalazłoby się potem w twoim gniazdku miejsce dla jeszcze jednej sójki?- na samą myśl kontaktu z pryszczatym żołnierzem Francesce robiło się niedobrze. Napaleniec jednak nie miał szczęścia. Kolejne ciężkie kroki, które dochodził uszu wampirzycy, przyniosły dla nachała nieprzyjemne wieści.
-Ktoś wam pozwolił schodzić z muru żołnierzu?- głęboki, męski głos dobiegał gdzieś znad głowy Liska.
-Nie kapitanie, ale przydybałem tutaj intruza i to dlatego...- tłumaczył się pryszczaty.
-Ja się tym zajmę, a ty do roboty. Pochodnie nie zapalą się same.
Brzydal szybko po schodach na górę, wyraźnie nie chciał zachodzić przełożonemu za skórę. Za to złodziejka nie miałaby nic przeciwko temu, żeby właściciel głosu zalazł jej za skórę, bowiem gdy wszedł w obszar jej wzroku okazał się bardzo przystojny.


Ciemne włosy spływały mu na czarne płytki napierśnika, albo znikały pod stalowym kołnierzem. Zielone oczy bacznie przyglądały się sylwetce Francesci, ale chyba zamiast prześlizgiwać się po kobiecych krągłościach, szukały jakichś źródeł zagrożenia. Jakaż szkoda, gdyby taki ładny kapitan okazał się być służbistą.
-Czego tu panienka szuka?- zapytał dość cierpko.
I kolejny raz przyszło de Riue przedstawiać swoje kłamstewko, chociaż tym razem z kuszącym uśmiechem, a nie obrzydzeniem. Lecz o ile straż przed bramą na wdzięk Francesci była kompletnie nieodporna, to kapitan języka w gębie nie tracił.
-Doprawdy? Nic mi o tym nie wiadomo- stwierdził długowłosy.-Z pewnością raczy panienka ze mną pójść i to wyjaśnić?- zapytał.
No i jednak kapitan okazał się służbistą. Wielka szkoda. Wampirzyca musiała więc coś wykombinować, a do tego potrzebowała odrobiny czasu. Dlatego też przystała na przedstawioną jej propozycję. Przynajmniej zostanie wprowadzona do któregoś z zamkowych budynków, zamiast stać na placu pod bacznymi spojrzeniami musztrowanych żołnierzy.

I tak rzeczywiście się stało. Kapitan, który był wyższy od Liska o dobre kilka cali, zaprowadził ją do piętrowej budowli ulokowanej tuż przy murze i zamykającej plac od prawej strony. Wejście nie było strzeżone, a nawet drzwi stały otwarte na oścież. Ostatecznie stacjonujący w twierdzy nie spodziewali się żadnej infiltracji.
Wystrój wnętrza, ku rozczarowaniu Francesci, był dość surowy. Gołe kamienne ściany i podłogi składające się z bruku. No, ale ostatecznie nie była to królewska siedziba, a skoro (jak dowiedziała się w wiosce) żołnierze pobierali w okolicy podatki, to gdzieś musieli mieć skarbiec w którym je gromadzili. No bo przecież nie wysyłali tego wszystkiego na okrągło do Lyrii. Ale zanim wampirzyca zdecyduje co w twierdzy zrobić, musiała jakoś rozwiązać kwestię ciekawskiego kapitana.
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 18-12-2010 o 20:25.
Zapatashura jest offline  
Stary 18-12-2010, 22:30   #506
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Rennard nie czekał końca melodii, wyszedł z karczmy. Przyczaił się w mroku pobliskiego budynku i czekał. Mógł albo śledzić, albo napaść na barda i pod groźbą śmierci wydusić z niego wyznania. Znudziło mu się bowiem bycie miłym i przyjaznym. W lewej dłoni błysnął ukryty sztylet.
Dobrze, że było lato i niezależnie od godziny było ciepło. W przeciwnym wypadku czekania pod karczmą mogłoby się de Falco bardzo nie spodobać, a tak było zwyczajnie nudne- jak to czekania. Ostatni maruderzy wracali do swych domostw, noc nad miastem zapadała, a Rennard czekał. Aż się w końcu doczekał, kiedy łysy mężczyzna ze swym instrumentem w dłoniach wyszedł na zewnątrz.
Ukryty w cieniu de Falco, ruszył jak tylko łysek obrał kierunek. Skupił się na swoim celu, zaciskając dłonie na sztylecie. Wolałby nie musieć go używać, ale jeśli będzie trzeba.
I szybko ukazała się w planie Rennarda luka, bowiem gdy bard szedł raźnym krokiem, szpieg mógł najwyżej utykać.
Pozostało więc obmyślić nową taktykę. Ogłuszyć z tej odległości nie był w stanie. Okaleczyć, zapewne tak. Ale bard mógłby narobić wrzasku na całą okolicę. Zabić. Bez problemu. Ale z martwego barda pożytku nie będzie. Wkurzony Rennard obmyślał coraz to głupsze plany, aż w końcu nieco smętnie wybrał taki, który miał jakieś szanse powodzenia.

No cóż...

-Hejże... coś panu wypadło !-
zawołał jakby nie swoim, bo charczącym głosem. Pochylił się zgarbił, by obróciwszy się za siebie bard, przyuważył schorowanego starca, w miejsce młodzika.
Mężczyzna faktycznie się odwrócił i mrużąc oczy próbował przebić się przez ciemności zapadającej nocy... co było o tyle trudne, że dopiero co wyszedł z jasnej karczmy.
-A niby co mi miało wypaść?- zapytał, odruchowo klepiąc się wokół pasa w poszukiwaniu mieszka.
-Ni wiem...ale coś ciężkiego. I brzęczy. I chyba panu. Nagroda dla znalazcy chyba będzie?- odparł charczącym głosem potrząsając swoim mieszkiem, pełnym monet. Nawet jeśli bard, zorientuje się że mieszka nie zgubił, to Rennard liczył na chciwość... i chęć zaopiekowania się cudzym mieszkiem.
Czy się miał doliczyć, czy nie, nie było jeszcze pewnym, bo łysy chyba się zastanawiał. No, ale przynajmniej się nie oddała.
Rennard potrząsnął kieską. Miły brzęk moment wypełnił ulicę. Było ich chyba sporo. Charczący głos odezwał się z nutką nadziei. -To jak panocku, będzie znaleźne dla biednego staruszka?
-Będzie, będzie
- zdecydował wreszcie Alonso podchodząc bliżej.-Dziesiąta część nawet.
Gdy bard był wystarczająco blisko, dłoń Rennarda wystrzeliła w kierunku szyi mężczyzny. Zimne ostrze sztyletu dotknęło gardła łysego barda. Nadal charczącym głosem mówił.- Jeden głupi pomysł, a skończysz muzykancie krztusząc się własną krwią z rozprutej krtani, więc... nie miej głupich pomysłów.
Mężczyzna upuścił swój instrument, który z paskudnym mlaśnięciem wpadł w błoto. Krzyk, jeśli jakiś planował, uwiązł mu w gardle.
-Miło mi, że się zgadzamy. Sprawa jest prosta. Powiesz mi co chcę wiedzieć. Przeżyjesz.-odparł chrapliwym głosem nadal skulony Rennard jednak jego spojrzenie dziko błyszczało.- Na początek spójrz w gwiazdy i opowiedz co wiesz o napaści na zamek i o gwałcie na córce hrabiego. I nie próbuj kłamać, nie chcesz chyba umrzeć tej nocy, prawda?
-A co mam wiedzieć, to co wszyscy. Mieszczanie wdarli się do zamku-
stwierdził oczywistość.
Rennarda oczywistość nie zadowoliła. Przycisnął sztylet mocniej do gardła.- Zacznij może od tego, co ty wtedy robiłeś, gdy była ta napaść.
-Byłem w domu
- odpowiedział szybko.
-Taaa...wierz, że nie brzmi to przekonująco? Skoro wszyscy kurka byli w domu, to kto ją zgwałcił? Szczury?- Rennard nie był w nastroju na takie odpowiedzi. Wysyczał.- Może nie wyraziłem się dość jasno. Albo będziesz szczery i podasz jakieś warte uwagi informacje, albo będziesz martwy. Tak czy siak, ja będę zadowolony. A ty...niekoniecznie.
-Ale ja nic o tym nie wiem-
wybełkotał.
-Ale ja ci nie wierzę. W tym problem.- sztylet de Falco delikatnie nacisnął grdykę barda.- Opowiedz wszystko co wiesz o buncie. I błagam... użyj do tego więcej niż jednego zdania. Wiem, że jesteś lojalny wobec kumpli. Ale to nie im grozi rozpłatanie gardła tylko tobie. No i jeśli ty zgwałciłeś tą dziewuszkę, to... daruję ci życie, jeśli wydasz innych. I nie marnuj mej cierpliwości, bo dzisiaj już mi niewiele jej zostało.
-Jakich kumpli, o czym ty w ogóle mówisz?-
strach był coraz bardziej wyczuwalny w słowach mężczyzny.
-Nie zgrywaj głupiego. Czyż nie mówią na mieście że Bruno de Loewe to jeden z przywódców tej małej imprezki? Jeden z tych co zdołał uniknąć zostawienia głowy na murach.- wycharczał wściekle Rennard.
-Bruno? Ten kretyn? O niego ci chodzi?
-O niego i o innych, którzy stali za nim.-
wycharczał Rennard.- Mów co wiesz... póki jeszcze możesz mówić. I tym razem, wyśpiewaj wszystko.
-Nic nie wiem. Słyszałem tylko, że ten kretyn dał się wciągnąć w to całe szaleństwo. Walka z opresyjnym władcą i inne pierdoły. To wszystko co wiem, przysięgam.
-Kto tu taki opór wobec prawowitej władzy szykuje? Skoro dał się wciągnąć, to przez kogo był wciągnięty?-
spytał charczącym głosem Rennard i zagroził.- Nazwiska podaj.
-Jakie, kurwa nazwiska?
-Kumpli Bruna, osób z jego otoczenia. A poza tym...zaskocz mnie. Który kupiec według ciebie jest niechętny władcy ?
- spytał Rennard uśmiechając się złowieszczo.- Wykaż inicjatywę grajku, wszak rozgrywka toczy się o twoje życie.
-Kurwa, nie wiem. Nie wiem
- a czas sobie płynął.
Delikatne nacięcie skóry miało przypomnieć bardowi o co toczy się stawka. Mruknął Rennard.- To lepiej sobie coś przypomnij. Bo ja nie żartuję.
-Nie wiem, nie byłem jego niańką. Nie wiem czy go zabili, czy zwiał. Nie wiem.
- A co o nim wiesz.-
mruknął w odpowiedzi Rennard.- Bo przysięgam na bogów... za kolejne nie wiem, rozpruję ci gardło.
Tyle, że de Falco nie miał specjalnie już na to czasu, bowiem z niedalekiej karczmy wyszedł jeden z ostatnich gości.
-Zmiataj... i nie myśl, żeby robić coś głupiego. Potrafię bardzo celnie rzucać nożem. Zginiesz jeśli się odezwiesz w zasięgu mego słuchu.- warknął niemal Rennard charczącym starczym głosem.
Bardowi nie trzeba było powtarzać dwa razy, zaraz zabrał nogi za pas, zostawiając po sobie tylko mandolinę. Przypadkowy świadek popatrzył tylko na rozgrywającą się przed nim krótką scenkę i szybkim krokiem ruszył w przeciwnym kierunku. Bo i po co mu były problemy?

Znowu strata czasu... De Falco wziął lutnię do ręki. Zastanawiał się co uczynić z tą drobną zdobyczą. Wszak porzucony instrument, nie miał dla szpiega żadnej wartości. Postanowił ostatecznie zabrać, w ramach kary dla Alonso za bezużyteczność. Powoli kuśtykał do domu układając plany.
Nie było ich wiele...wyspać się, zjeść śniadanie. Sprawdzić co się dzieje u naburmuszonej Moniki. A potem trochę alchemii. Potrzebował czegoś wspaniałego na wieczór. Małą niespodziankę, którą będzie mógł zrekompensować brak możliwości ucieczki.
Taki jakiego użył ostatnio. Oraz... Ładunek błyskowy. Trochę prochu, trochę innych specyfików. Trochę fosforu które dało się uzyskać z kości zwierzęcych. Ale nie za dużo. Tak przygotowany ładunek huknie i błyśnie, oślepiając każdego kto będzie atakował Rennarda w danej chwili. I ładunek który wybuchając roztoczy chmurę czarnego cuchnącego dymu.
Może weźmie Monikę do pomocy przy tej produkcji, w ramach nauki. I by wynagrodzić, jej zatrucie alkoholem.
Nie sądził, że chłopka może mieć żołądek jak wydelikacona panienka z dobrego domu.
A po zabawie z alchemią... cóż, Rennard nie miał aż tak sprecyzowanych planów, ale... chyba trzeba oddać pewną książkę Agnes.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 20-12-2010 o 12:29.
abishai jest offline  
Stary 22-12-2010, 20:21   #507
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jeść im chce się, pić im chce się...
Znaleźli jednak nie chatkę w lesie (jak by to mogła sugerować treść wierszyka), a rybaka, który w zamian za pewną ilość brzęczącej monety zechciał się z nimi podzielić swoim połowem. Jedzenie zatem mieli zapewnione, w przeciwieństwie do transportu, o którym jak na razie mogli tylko pomarzyć.
- Cholerny Festiwal - zaczął narzekać Drunin. - Ściąga wszystkich do siebie, a człek, choć płacić chce, jak ryba na lądzie zostaje.
- Miłośnik wody się znalazł - docięła mu Liliel. - A kto nosem kręcił, jakeśmy ostatnio przez jezioro płynęli? I co cię tak poezją natchnęło? Rusałkę zacząłeś nagle wspominać?
- Rusałkę, nie rusałkę. - Drunin wzruszył ramionami. - Nad jeziorem jestem, to do czego mam porównywać? A że wody w nadmiarze nie lubię, to inna inszość. Gdyby to było piwo...
- Ale wracać wodą chcesz nagle? - nie ustępowała Liliel. - Na nóżkach ci się nie chce?
- Wszak to kupa mil, kobieto - odparł Drunin. - Wody nie lubię, ale głupi nie jestem. Lepiej szybko płynąć, niż powoli iść. - Zaśmiał się ze swojego powiedzenia.
- No i piwa po drodze nie dostaniem - dodał Gurd. - Jedyna osada między nami, a Brązową Wodą mniejsza jest od Białej Wielkiej i karczmy czy zajazdu tam nie uświadczysz.
- Tylko piwsko byście chlali, to i brzuszyska się wam porobiły, że z miejsca wam się ruszyć nie chce - podsumowała ich Liliel.
- Ależ serdeńko - oburzył się Drunin. - Jakże tak by być mogło, żeby krasnolud bez piwa miał żyć? To to tak samo dziwne, jak baba bez chłopa...
Nie zdążył do końca uniknąć kopniaka, którego wymierzyła mu Liliel. Nie wiadomo, jak by się ta sprzeczka skończyła, gdyby nie okrzyk Allora.
- Hej, patrzcie! Łajba jakowaś płynie...
Weszli na pomost. Jeśli łódź płynęłaby do Brązowej Wody, żal by było stracić okazję.

- A niech tydzień o suchym pysku spędzę - powiedział Drunin, gdy łódź bliżej podpłynęła. - Toż to nasza wiedźminka szalona, co ją co krok żeśmy spotykali. Ta, co na ową wampirzycę rudą tak zawzięta była.
- Nikt z nas nie jest rudą wampirzycą, więc na nas swego oręża próbować nie będzie - stwierdził z uśmiechem Derrick.
- Chyba że języka zacznie miast tych mieczy używać - zaśmiał się Drunin. - Jak to baba.
Za co obdarzony został solidnym kuksańcem w bok.

Barka dobiła do pomostu.
Wiedźminka nie ruszyła się z miejsca. Na Derricka spojrzała. Przyjrzała mu się uważnie, po czym zapytała.
- Czy to nie ciebie napotkałam na trakcie pod Carbonem?
- Owszem, zdarzyło nam się spotkać - odparł Derrick, nie wdając się w szczegóły spotkania.
- I jak widzę, zdążyłeś mnie waćpan wyprzedzić.
- Ano, zdarzyło się - odparł Derrick. - Wszystko zależy od tego, jaką drogą się podróżuje. Mogę w czymś pomóc? - spytał.
- To zależy, czy dalej się interesujesz wampirzycą - wojowniczka najwyraźniej nie mogła się do końca zdecydować, czy mówić Talbittowi per pan, czy per ty.
- Moje zainteresowanie wampirzycą ogranicza się do tego tylko, że nie chciałbym jej spotkać po raz drugi.
- Więc po co wozisz jej list gończy? - zapytała, lecz nie oczekiwała odpowiedzi. - Słyszałeś o niej tutaj?
>>>Z miłości do niej... By wiedzieć, czy sie pod nogami nie plącze.<<<
- Słyszałem, że była w tej okolicy. - Ręką łuk zatoczył, jezioro obejmujący. - Że kapłanki poszukuje elfickiej. Lionory. I że gdzieś na południe za nią pospieszyła.
- Dawno?
- Parę dni temu - stwierdził.
Tu z ust niewiasty słowa padły co najmniej niestosowne.
- Kurwa, ja pierdolę.
Aż rybacy spojrzeli zdziwieni na swą pasażerkę, która ze zdenerwowaniem przeczesała swoje krótkie włosy... w których coś, nawiasem mówiąc, medykowi nie pasowało.
>>>Jakbym Liliel słyszał. te by do siebie pasowały<<< - pomyślał Derrick.
- Jakiś problem? - spytał.
- Nie... żaden. Nie kłopocz się pan - odparła. A jak tak Derrick uważniej się jej włosom przyjrzał, nie mógł odeprzeć wrażenia, że przypominają bardziej zwierzęcą sierść.
- Przykro mi, że nie mogłem bardziej pomóc - odparł, mimo zaciekawienia nie zadając pytania o to, co się jej z włosami stało.
- A, niech ci nie będzie - rzuciła i w trzy kroki z barki wyskoczyła, pewnie stając na ziemi. Szybka bestia z niej była.
Ta kombinacja wyrazów wydała się Derrickowi bez sensu. Co niby ma mu nie być? Dopiero po chwili dotarło do niego, że nie miało mu być przykro.
- Życzę powodzenia - powiedział. - Mam nadzieję, że uda ci się ją złapać.
Wiedźminka była już ładnych kilka metrów od nich. Do uszu Talbitta dobiegło tylko coś na kształt "taaa".
- Ciekawe, co się stało z jej włosami - szepnęła Liliel.
- Idź i ją spytaj - powiedział Drunin. - Jeszcze nie jest tak daleko.
Półelfka popatrzyła na swego niskiego przyjaciela, szukając w jego oczach choć sladu wyzwania. I chyba go znalazła, bo ruszyła w ślad za wojowniczką.
- Liliel... - powiedział Derrick, chcąc ją zatrzymać. Albo chociaż przywrócić opamiętanie.
- Co? - spytała dziewczyna zatrzymując się w pół kroku.
- Może jednak dasz spokój?
- Czemu miałabym? - Liliel, uparta jak zawsze, nie miała zamiaru rezygnować.
- Bo nie każdy lubi, jak mu się mankamenty urody wytyka - wyjaśnił Derrick.
Taki argument półelfka była jeszcze w stanie zaakceptować. Przecież jako kobieta, sama nie chciałaby słuchać wytyków wobec swojej osoby.
- Może i masz słuszność- powiedziała ugodowo.
Derrick sam był ciekaw, co się stało wiedźmince, ale nie był pewien, jak zareaguje na tego typu pytanie. Mogła być nad wyraz drażliwa. Lepiej było nie ryzykować.
- Zobaczmy, co z tą łodzią - zmienił temat.
Gurd na łupinkę, którą rybacy przybyli popatrywał z powątpiewaniem.
- Mała coś - stwierdził.
- Trzech pasażerów jak nic się zmieści - zripostował jeden z rybaków.
- A i więcej, jak sobie na kolanach posiadacie - zażartował drugi. Ten, młodszy nieco, zajmował się cumowaniem łodzi. Widać nie chciał gonić jej wpław, gdyby nagle sama z siebie odpłynęła.
- Potrzebna nam łódź, co by do Brązowej Wody się dostać - powiedział Drunin.
- To nam nie po drodze. - Starszy z rybaków pokręcił głową. - Ale jeśli zapłacicie...
Jasne. Pływa się po to, by zarabiać. Wszystko jedno - łowienie ryb czy wożenie pasażerów.
- Zapłacimy - odezwał się Derrick. Magiczne słowo, spełniające wiele życzeń.
- Ale ciasno będzie - wtrąciła się Liliel. - Niewygodnie. I krasnoludy będą się rozpychać.
- Nam, krasnoludom, niewygody niestraszne. Ty zaś usiądziesz panu medykowi na kolanach, to i tobie, i jemu będzie przyjemnie - powiedział Drunin. - A my oczy zamkniem, co by nie podglądać - dodał.
- A może tak obok łódki popłyniesz, co? - Liliel spojrzała na niego spode łba. - Albo my z Derrickiem popłyniemy, a wy w trójkę brzegiem ruszycie. To jeszcze lepszy pomysł.

Oczywiście z każdej sytuacji było jakieś wyjście. Niekiedy nawet takie, co kilku osobom odpowiada.
Allor został na brzegu, z dodatkową zapłatą za dzień potrzebny na dotarcie do Brązowej Wody. Nie miał powodów do narzekań. A pozostała czwórka jakoś musiała się zmieścić.
Derrick, mając koło siebie Liliel, nie zamierzał narzekać. Wprost przeciwnie.
Rybacy stracili nieco czasu na zjedzenie czegoś, ale nim słońce zanurzyło się w falach jeziora ruszyli w drogę.

 
Kerm jest offline  
Stary 22-12-2010, 20:34   #508
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Kapitan był jednak grzeczny, przepuścił Francesce w drzwiach, po czym sam wszedł do pomieszczenia.
- To może mi pani wszystko wyjaśnić, kto panią przesyła? – spytał
- To informacja tylko i wyłącznie dla pana Angusa – podeszła bliżej kapitana, podparła się o jego ramie i przybliżyła swoją twarzą do jego ucha – to informacja, która ma być przekazana szeptem do właściwego ucha – szepnęła.
- Najpierw jednak powinna być przekazana mi – powiedział stanowczo zachowując całkowita powagę, najwyraźniej obecność Liska nie robiła na nim wrażenia, albo tylko stwarzał takie pozory.
- Nie wiem czy zdaje sobie pani sprawę, że nie wypuszczę panią dopóki nie dowiem się kto panią przesyła
- W takim razie czeka nas długa noc... wolałabym miękkie łóżko, ale nie w takich warunkach się pracowało... – Francesca zaczęła oglądać biurko i jego stabilność.
Kapitan teraz dopiero pokazał po sobie zmieszanie.
- Przepraszam panią, ale ja... nie zamierzam nic z panią robić...
- Nie? – spytała zdziwiona – to co pan chce robić?
- Pragnę się dowiedzieć, kto panią przesyła?
- A co ten Angus to pewnie ma z kimś na pieńku? Boicie się pewnie, że coś mu zrobię? Hahah no tak jasne, proszę się nie bać kochanieńki... – podeszłą do niego i przesunęła ręką po jego zbroi – najwyżej się zmęczy, ale jutro rano będzie jak nowy... może trochę zaspany, to zależy od niego ile może. Jak stary... – rozgadała się wampirzyca.
- Proszę już przestać... –zaczął zmieniać niezręczny temat – bezpieczeństwo Angusa jest dla nas najważniejsze... proszę powiedzieć tylko nazwisko... tylko mi, ja nikomu nie powiem – tłumaczył jak dziecku.
- Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa... tak jak pana... jeśli wypaplam, nie będę tak wartościowa jak jestem... u nas to się bardzo liczy...
- Tak, tak... to może zrobimy tak... ja wymienię kilka nazwisk... a pani mi tylko powie czy któryś z tych panów panią przysyła... – mężczyzna miał ją za kompletną idiotkę, która myśli tylko tylną częścią ciała.
- No dobrze, ale nie powiem, które
- Dobrze, nie musi pani mówić. To zaczynam, proszę się skupić. – Francesca dobitnie pokiwała głową.
- De Korntte, Durtgton – patrzył na nią uważnie – le Ewulare, Nottern, Qulette
- Żadne z tych nazwisk... zadowolony? Mogę już iść do pana Angusa? – kapitan westchną, podparł ręką podbródek i jeszcze raz popatrzył na nią.
- Teraz jest zajęty, wieczorem możesz przyjść...
- Jak wieczorem?! Będzie wtedy zmęczony... proszę mi pozwolić pójść teraz...
- Nie mogę mu przeszkadzać teraz... –tłumaczył się.
- Ale ja nie mogę czekać... naprawdę, przyznam, że mam nawet ochotę – uśmiechnęła się figlarnie – a może pan... pan się zajmie mną na ten czas... ale od razu ostrzegam nic za darmo... – powiedziała machając mu przed nosem palcem.
- Proszę, proszę poczekać chwilę... muszę się skonsultować z dowódcą...
- No dobrze... – powiedziała już znudzona – mam nadzieje, że nie będę długo czekała.

Została sama. Siadła na miejscu kapitana i rozejrzała się po pomieszczeniu. Nie chciała ryzykować poszukiwaniem jakiś istotnych dokumentów. Będzie mogła już robić to, co jej się podoba, kiedy tylko zobaczy ich całego dowódcę. Tym razem wykorzysta swoją umiejętność uroku, aby całkowicie zawładnąć sercem, a potem umysłem celu. Może zostanie tutaj trochę dłużej. W końcu tyle tu mężczyzn, a wszyscy pod jej kontrolą. Zapowiada się zabawnie.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 25-12-2010, 19:04   #509
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Rennard kuśtykał smętnie ku karczmie w której pokój wynajmował. Po zbadaniu wszystkich czterech przybytków w których balowała miejscowa bohema, szpieg może i natknął się na znajomych Bruna de Louwe, ale nie wycisnął z nich żadnych istotnych informacji. A jedyne co zyskał, to mandolina. Instrument był nawet nieźle wykonany, więc może dałoby się go opchnąć u jakiegoś pasera? Jak na oko de Falco, to mógł być warty z dwieście denarów. Sumka niezgorsza jak na kogoś, kto musiał zaciskać pasa.
Kiedy już szpieg przespacerował przez miasto i dotarł do celu, jego ranna noga zaczynała już protestować. Rennard zaczynał podejrzewać, że kapłani którzy go operowali zwyczajnie spieprzyli robotę. Z tego wszystkiego nie miał nawet ochoty jeść kolacji- zamiast tego powlókł się do swojego pokoju i po krótkim czasie położył się spać.

(...)

Dzień nadszedł spokojnie i bez żadnego huku. Ot, Rennard się obudził, obmył, ogolił. Słoneczko świeciło na niebie, a ulice wrzały typowym, porannym harmidrem ludzi idących do swej pracy. Co więc innego zostało szpiegowi do zrobienia jak pójść... na śniadanie.
Wspólna sala była pusta, jeśli nie liczyć karczmarza. Może i lepiej, przynajmniej nikt nie będzie się Rennardowi gapił przez ramię w talerz. Nie, żeby mógł sobie pozwalać na jakieś ekstrawagancje. Pieniądze jakoś nie chciały się przy szpiegu mnożyć.

Posiłek był jednak jedynie preludium do kłopotów jakich spodziewał się de Falco. Jego struta służka pewnie dalej była na niego wściekła i trzeba to było jakoś załatwić. Bo i jaki miał Rennard pożytek z Moniki, jeśli ta nic nie robiła? Wziął więc szpieg głęboki wdech i ruszył do pokoju chłopki.
Ta naturalnie była u siebie, bo niby gdzie indziej miałaby być. Szpieg zastał dziewczę pochłonięte rozczesywaniem swych długich włosów. Monika raczyła spojrzeć na swego niezapraszanego gościa, lecz zaraz ostentacyjnie odwróciła spojrzenie. Jak rozwydrzona mieszczka.
-Szybko się uczysz tutejszych zwyczajów Moniko, naprawdę- odparł nieco ironicznie Rennard, po czym dodał.- Dość tych dąsów. Robota czeka. I nauka też.
Ale chłopka milczała jak zaklęta, skupiona na swoich włosach.
-Masz jakiś konkretny powód do tych dąsów, czy może to kobiece dni ?- spytał Rennard niezbyt mający ostatnio cierpliwość do dziewczyny. Usiadł na łożu.- Przepraszam cię za alkohol, sądziłem że masz wytrzymalszy żołądek.
-Przeprasza pan i...?- odezwała się wreszcie dziewczyna.
-I nie będę cię już więcej upijał, słowo- dodał Rennard i mruknął.- I wiesz mi... jak na dziewczynę, która nie jest moją kochanką, to naprawdę wiele ode mnie wyciągnęłaś.
-Powiedzmy, że wystarczy- stwierdziła Monika.
- I dobrze... zabawimy się trochę pirotechniką. To niebezpieczne, więc będziesz głównie przyglądać się i podawać mi rzeczy. Dobrze?
-Pirotechniką?- dziewczę było bystre, ale nie można za wiele wymagać po osobie bez należytego wykształcenia.
-Jakby ci to wytłumaczyć....coś jak pierdnięcie, tylko znacznie silniejsze i mniej śmierdzące. Cyrkowcy i alchemicy, oraz gnomy... robią czasem fajerwerki. My też zrobimy coś w tym rodzaju.- Rennard miał również problemy z wyjaśnieniem czym jest pirotechnika.
-Coś panu tłumaczenie nie idzie. Przykład będzie pewnie potrzebny- stwierdziła chłopka, jakby mniej naburmuszona.
- Przykładu niestety nie będzie. Proch jest drogi i trudno dostępny- odparł de Falco.Wzruszył ramionami.- Może przy innej okazji ci wytłumaczę. Teraz nauczysz się jak przygotowywać coś takiego. A innym razem, może będziesz musiała się przekonać jak to działa.
Chłopka chyba połknęła haczyk, bowiem z jej oczu zniknęły wszelkie dostrzegalne ślady dąsów i skrywanej złości. Szansa nauczenia się czegoś nowego (i ciekawego) wzięła u niej górę.

Tyle tylko, że do alchemicznej roboty, potrzeba odpowiednich składników. A te mają to do siebie, że nie rosną na drzewach (tak naprawdę niektóre rosną, ale to tylko złośliwie nadwyręża metaforę), w związku z czym należy się w nie zaopatrzyć u specjalistów. Których to Rennard w Aldersbergu nie znał, ale ostatecznie od czego miał język?
Kilkanaście minut na mieście i szpieg został skierowany do "Kramu Alchemycznego", który podobno posiadał szeroki wybór towarów. Oraz cholernie niesympatycznego sprzedawcę, który utrzymywał się na rynku tylko dlatego, że nie miał konkurencji. Monopoliści jakoś z natury swojej byli nieprzyjemni. Ale co było poradzić?

Kram Alchemyczny kramem okazał się być tylko z nazwy. W rzeczywistości był to dość pokaźny sklep, nawet jeśli mało popularny z racji nietypowego asortymentu. Właściciel, o którym chodziły tylko nieprzyjemne plotki, okazał się być młody, o dość zniewieściałej urodzie, pomimo tego, że nosił brodę.


Zdawał się też kompletnie niezauważać przyjścia nowego klienta, będąc pochłoniętym przesypywaniem z fiolki do słika jakiegoś proszku. Przez pierwsze kilkanaście sekund Rennard po prostu poczekał. Kiedy okazało się jasne, że nic to nie daje- chrzaknął. Dwa razy. Jednak i to było za mało. Dopiero jawne dopominanie się obsługi przyniosło rezultat- sprzedawca nieomal z jawną niechęcią zapytał po co de Falco przyszedł, a kiedy usłyszał całą listę potrzebnych szpiegowi składników, skompletował zamówienie w pewnym pośpiechu, jakby chcąc jak najszybciej pozbyć się klienta ze swojego sklepu. A mimo to, za wszystkie składniki i tak policzył sobie jak za zboże, chociaż powinien dawać ogromną zniżkę za chamstwo.

(...)

A kiedy już wszystko Rennard miał gotowe, pokój w karczmie należycie wysprzątany, by nic się pod nogami nie walało w trakcie roboty, zawołał do siebie Monikę. Chłopka była wyraźnie podekscytowana tym, w czym miała brać udział. Co niekoniecznie było dobre, bo roztrzęsione ręce i proch to kiepskie połączenie. De Falco błyskawicznie więc zdecydował, że do prochu dziewczyna nawet się nie zbliży, ale inne mniej groźne skłądniki będzie mogła podawać- niech się czuje potrzebna.
Szybko też w praktyce wyszła ciekawość chłopki, której buzia się praktycznie nie zamykała i co chwilę pytała "co to jest", "do czego to służy" i tak dalej. A jako że szpieg sam ją do roboty sprosił, to musiał cierpliwie odpowiadać... przynajmniej na tyle, na ile pozwalała mu wiedza. Bo to, że znał kilka receptur nie sprawiało od razu, że znał zasady na których się opierały. Ot, pamiętał, że ogłuszająca petarda nazywała się Samum i chyba została wymyślona gdzieś w egzotycznej Zerrikanii.


Ale cuchnący gaz? Wymysł czarodziei? A może wiedźminów? Rennard nie miał bladego pojęcia.
Praca szła dość powoli, głównie z powodu Moniki. Konieczność ciągłego odpowiadania na pytania dziewczyny dekoncentrowała szpiega i spowalniała jego robotę. No, ale sam chciał. Poza tym gdyby kazał się dziewczynie zamknąć, to gotowa była znowu się obrazić na kilka dni. To Aldona musiała mieć na nią taki zgubny wpływ.

Petardy były jednak gotowe, z czego Rennard był zadowolony. Nigdy nie wiadomo, kiedy taka niespodzianka może się okazać potrzebna. A z doświadczenia szpieg wiedział, że dobrze mieć coś w zanadrzu na niespodziewane sytuacje.

(...)

Koniec roboty roboty zlał się jednak z porą obiadową, a raczej jej ostatnim dzwonkiem. De Falco sprowadził więc swoją służkę do wspólnej sali i zamówił stosowne jadło. W głowie zaś niemal płakał, bo sakiewka stawała się coraz lżejsza i lżejsza. Może faktycznie warto by było opchnąć gdzieś zdobytą mandolinę? Oczyścić trochę z błota i wio? Może sto denarów by skapło?
Ech, za dużo spraw, za dużo problemów. Dlatego de Falco po obiedzie chciał się trochę zrelaksować, najlepiej w towarzystwie. Szukanie towarzystwa normalnie wymagało trochę czasu i wysiłku, tedy szpieg wolał postawić na towarzystwo już znane. Dlatego zabrał pożyczoną od Agnes książkę i ruszył powoli do jej kamienicy. A może wypadałoby coś mieszczce kupić w podzięce? Jakieś wino, albo kwiaty? Tylko, że to niestety także kosztuje...


do Derricka Talbitt

lipiec, wybrzeże Loc Eskalott, Rivia

Letnia pogoda była wymarzona do podróży łodzią po jeziorze. Tafla była niemal gładka jak stół, tak że w trakcie przeprawy prawie wcale nie bujało. Tyle, że było ciasno. Drunin i Gurd może i byli niscy, ale jak każdy szanujący się krasnolud byli szerocy jak beczka, w związku z czym zajmowali mnóstwo miejsca na rybackiej łódeczce. Szczuplutka Liliel, chcąc nie chcąc, prawie całą drogę wtulona więc była w Derricka. Nie żeby medyk na to narzekał... i półelfka także zdawała się nie mieć nic przeciwko.
Rybacy niczego nie komentowali, bo i za to im się nie płaciło, a człek prosty miał z natury wpojony szacunek do pieniądza, to i wolał go niczym nie odstraszać. I tak się podróż ciągnęła... godzinę, potem dwie, w końcu trzy aż znudzeni krasnoludzi zaczęli śpiewać pijackie piosenki.

Cytat:
W piwnicy ciemnej siedzę sam
nad kuflem pełnym piwa
oczami wodze tu i tam
a głowa mi się kiwa

Ja nie dbam o czerwony nos
i o to że wciąż tyje
biorę kufel w ręce swe
i pije i pije i pije do dna

a gdyby ktoś mi wybór dal
dziewczynę, konia, trunek
zabieram pyszny kufel swój
i płace za rachunek..
Niestety Derrick nie dowiedział się, co było dalej, gdyż Liliel ofuknęła towarzyszy by się jakoś zachowywali. I znowu było nudno, a słońce zdążyło już zajść pogrążając Loc Eskalott w ciemności. No, prawie, bowiem wyraźnie widać było jaśniejącą nad zachodnim brzegiem łunę- to obozowe ogniska na Festiwalu Jeziora były widoczne na całe mile.
Drugie światła, mniejszych rozmiarów, za to znacznie bliższe świeciły się tuż tuż na północ od łódki. To Brązowa Woda, rzeczny port, jeszcze nie spała. I bardzo dobrze, bo pływanie po ciemku do najłatwiejszych nie należy, a przybijanie do brzegu już na pewno nie. Rybacy jednak na wodzie spędzili kawał swojego życia, to i przybicie do pomostu nie nastręczało im kłopotu. A raczej normalnie, nie nastręczyłoby im kłopotu, gdyby nie było tam tak potwornie mało miejsca. Ujście rzeki niemal roiło się od barek płaskodennych.
-Oż w ryj- zaintonował Gurd.-Czyżby to przez kikimorska port taki zapchany?
-Może być- zgodził się Drunin.-Wy byście co rzekli, wszak z tych okolic jesteście- zapytał rybaków.
-Rację macie, panie krasnolud. Kikimory dalej po lesie grasują, więc barki co spłynęły tutaj, boją się wracać. Zarządca portu czeka na jakiego wiedźmina. Ta cośmy ją wieźli jak wiedźmin wyglądała, ale przeca wiadomo że żadna baba mutantem nie zostaje. Zresztą nawet się robotą nie zainteresowała, a wiedźmaki wszystkie pazerne- wyczerpująco odpowiedział rybak.
W końcu udało się znaleźć miejsce, bo i łódeczka była mała. Opłata została uiszczona, a kompanija wyszła na brzeg. Port był naprawdę spory, o ile szło się po ciemku zorientować. Znalazł się nawet jeden dźwig do rozładunku spławianych dóbr, chociaż teraz stał smętnie i nieruchomo jak jakiś żuraw.

Skoro już drużyna dotarła na miejsce, a pora była późna, wypadało rozejrzeć się za noclegiem. Kłopot w tym, że skoro Brązowa Woda była tak zatłoczona, to o miejsce w gospodzie mogło być trudno. A już szczególnie po zmroku. Tutaj jednak w sukurs przyszedł Drunin.
-Co się będziemy w jakimś karczemnym smrodzie lęgnąć? Vivaldi na jedną noc nas ugości, szczególnie, że przecież rannego druha przybywamy odwiedzić- ciągnie swój do swego, można by powiedzieć, bo przecież ramię brodacza nie było w rewelacyjnym stanie po wypadkach z łuczniczką.
Talbitt nie oponował. Skoro jego towarzysz tak wierzył w rasową gościnność, to nie wypadało poddawać jej w wątpliwość.

Medyk w Brązowej Wodzie był pierwszy raz, lecz jego towarzysze mieli okazję już przez port przepływać, toteż oni prowadzili do imć Vivaldiego. Krasnolud okazał się mieszkać w piętrowej kamienicy, która dość wyraźnie odcinała się od drewnianej architektury portu, ale ostatecznie pochodzenie zobowiązuje.
Na energiczne łomotanie Drunina do drzwi po paru chwilach ktoś odpowiedział. Ktoś o niespełna pięciu stopach wzrostu, za to okutany w kolczugę z narzuconą na nią opończą. Krasnoludzki strażnik, albo ochroniarz obrzucił niechętnym spojrzeniem przybyłych pod drzwi.
-Czego tu?- spytał z wrodzoną jego rasie uprzejmością.
-W odwiedziny i w interesach do pana Vivaldiego. Swojaka nie wpuścisz?- odparł Drunin.
-Swojaka to może i by pan Vivaldi puścił. Ale tych tam?- machnął głową ku półelfce i Derrickowi.
-Żadnych tych tam- obruszył się Drunin.-Liliel jest mi jak siostrzenica. A wiesz jak się traktuje siostrzenice.
Strażnik może i wiedział, ale minę dalej miał ponurą.-No a drugi?
-Medyk i dobry druh. A medyka pod dach nie wpuścić, to jak pytać się o biedę.
Strażnik wciąż nie wydawał się do końca przekonany, ale ostatecznie machnął ręką i wpuścił grupkę do wnętrza domu. Który okazał się strasznie niski, a co najmniej budowany na miarę mieszkańców. Talbittowi wystarczyłoby lekko podskoczyć by walnąć łbem o sufit. Rąk w górę też nie szło rozprostować.
-Czekać no tu i niczego nie ruszać- poinformował krasnoludzki woj i ruszył prędko wgłąb kamienicy.
A ruszać to i nie było czego. Przy drzwiach znajdował się co prawda wieszak, aby jak kto z deszczu przychodził miał gdzie mokry płaszcz zawiesić, ale poza tym? Surowo jak chleb w zimnym piecu. Typowo krasnoludzki wystrój.

Nie minęło wiele czasu, jak z korytarza w którym zniknął strażnik, przyszedł stary, siwiejący już krasnolud. Brodę miał naprawdę imponującą, brakowało jej może z dwóch cali by do butów dało się ją wetknąć. Szata, która go zdobiła była dość luźna, lecz z dobrego materiału i wyszywana w ozdobne wzory.


-Pochyl pan głowę- syknął cicho Gurd dając Derrickowi kuksańca w udo.
Sam z Druninem pochylili się z szacunkiem, półelfka zresztą poszła w ich ślady.
-Imć Goran Vivaldi, jak dobrze wciąż was widzieć w dobrym zdrowiu- przywitał się Drunin.
-Witajcie, witajcie- machnął ręką Vivaldi, jakby niezainteresowany tym całym pokazem szacunku.-Ostatnio mi jednego kompana sprowadziliście pod nos, a teraz widzę, że sami do niego w lecznicy dołączycie?- zapytał spoglądając na temblak Drunina.
-A nie, w żaden sposób. Ten tu medyk, Derrick Talbitt- medyk wywołany nie omieszkał się pokłonić w geście powitania- wystarczy mi za wszystkich znachorów i pielęgniarki. Ale jak się Korin miewa?
-Lepiej. Na tyle, że zaciągnął już drobną pożyczkę na piwo- Goran wypowiedział te słowa w jakiś taki suchy i rzeczowy sposób. Jak to bankier wypowiadający się o pieniądzach, które już albo jeszcze nie są jego.
-A go zaraza, dezynfekować się wewnętrznie mu się zachciało- skwitował Gurd.
-Skoro nie w kłopocie tutaj jesteście, to pewnie zechcecie zwrócić mi moje pieniądze- wywnioskował Vivaldi. Z wcześniejszych słów swych krasnoludzkich towarzyszy Talbitt odniósł wrażenie, że z aktualnym rozmówcą są w lepszych stosunkach. A widać tego nie było w żaden sposób.
-To też. Ale rano, dachu żadnego nie mamy nad głową, a noc by warto przespać. A po tym jak jutro w lecznicy rąbniemy w łeb Korina za picie na wasz koszt, to oddamy co do monety- wyłożył sprawę Drunin.
-Co?- żachnął się zrazu Vivaldi.-Was wszystkich? Ja bank prowadzę, nie gospodę!
-Och, dwa pokoje w zupełności starczą- wtrącił się Gurd.-Liliel niech ma trochę prywatności, a my już się upchniemy w cztery kąty.
-Ba! Ale tylko na jedną noc. A jutro wypieprzać do jakiejś gospody- ugodowo stwierdził Goran.

Derrick po prawdzie poczuł się trochę głupio, bo jakby jego tak pod dom przyjmowano, to zaraz by się na pięcie obrócił i zamknął drzwi z drugiej strony. Ale Gurd i Drunin wyglądali na zadowolonych. Widać krasnoludzki obyczaj bardzo się różnił od ludzkiego.
-Barclay- huknął naraz Vivaldi.-Chodź tu łapserdaku.
Na zawołanie zareagował bardzo szybko młody chłopak, który szybkim krokiem podszedł do Gorana.
-Tak?
-Przygotuj no zaraz gościnny pokój, a potem sprzątnij swój. Dzisiaj śpisz w kuchni i na myszy polujesz- oznajmił Vivaldi, czym wywołał na młodej, pierwszą brodą porośniętej twarzy niemrawą minę.-Tylko sprzątnij porządnie, bo dziewka będzie tam spać.
A kiedy już wszystkie komendy wydał, gospodarz powolnym krokiem ruszył wgłąb kamienicy mamrocząc coś pod nosem.
Widząc minę Talbitta, Gurd odezwał się do niego.
-Nie przejmuj się pan. Życie bankowca pana Vivaldiego w nerwice wprowadza, ale nigdy by gościny swojakowi nie odmówił.

(...)

Kilkanaście minut później Talbitt i jego towarzysze rozłożeni już byli w gościnnym pokoju. Łóżka co prawda były tylko dwa, ale jedno z miejsca przypadło Derrickowi, a drugie wytargował Drunin na ranę się powołując. A Liliel z Barclayem ruszyła do pokoju, który miał zostać dla niej zwolniony. Na odchodnym jednak podeszła jeszcze do Talbitta i rzekła do niego:
-Zanim pójdziesz spać wpadnij do mnie na chwilę. Od tego ciągłego łażenia odciski mi się porobiły, pewnie i na to byś coś poradził.
 
Zapatashura jest offline  
Stary 26-12-2010, 19:58   #510
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Francesci de Riue

lipiec, gdzieś w Rivii

Na samym początku było jednak dość nudno, bowiem Francesca została zostawiona sama na dłuższą chwilę. Mogłaby co prawda się wymknąć i przeczesać budynek, ale co jakby ktoś ją zobaczył? Sprawy by się skomplikowały, a w głowie wampirzycy układał się przecież taki ładny plan. Po co go więc marnować? Na skradanie i rabowanie zawsze znajdzie się przecież czas.
Pokój w którym Francesca zmuszona była czekać wystrojony był minimalistycznie- stół, parę krzeseł, jakiś regał który wprost świecił pustką. Jakby się tutaj mościł jakiś szlachcic to pewnie było bardziej bogato, ale żołnierze zawsze odznaczali się kompletnym bezguściem. Nie mając nic lepszego do roboty de Riue zastanawiała się co się mogło zaraz stać. Co jeśli kapitan wróci i każe jej iść precz? Przecież Angus mógł sobie nie życzyć żadnych "prezentów", choć nie wiedziałby co traci. Albo z drugiej strony wszystko pójdzie po myśli Liska i zostanie zaprowadzona do dowódcy garnizonu. I co wtedy? Wpuszczą ją ot tak? A może najpierw przeszukają? Bardzo dokładnie zapewne, w końcu mężczyzna to mężczyzna.
Akurat kontrolą osobistą Francesca przejmowała się dość mało, ostatecznie nie było w niej za grosz purytańskości. Lecz gdyby jakiś strażnik znalazł przy niej broń, to szansa na spotkanie Angusa zmalałaby pewnie do zera. Dlatego też de Riue zdecydowała skorzystać z samotności i wolnego regału, wkładając swą broń do jednej z szuflad i zamykając ją tak, jak ją zastała. Rychło w czas zresztą, bo nie dalej jak pół minuty później wrócił pan kapitan, co sygnalizowały odgłosy ciężkich kroków.
-Ma pani szczęście- stwierdził na wejściu.- Pan Shewnington zgodził się z panią spotkać. Lecz zaznaczam, że na krótko.
Lisek była pewna, że ta decyzja się zmieni, pozostawiła jednak to przemyślenie dla siebie.
-Proszę iść za mną.
I Francesca to właśnie zrobiła. Nie mając też na chwilę obecną nic lepszego do roboty przyglądała się swemu przewodnikowi. Musiał być bardzo silny, bowiem sprawiał wrażenie, jakby ten ciężki napierśnik i wcale niewiele lżejsze nagolenniki wcale go nie spowalniały. Ciekawe jak wyglądał pod tą całą stalą, bardzo ciekawe...

Spacer po budynku doprowadził Liska na piętro, po krętych, ciasnych i stromych schodach tak typowych dla obronnego budownictwa. Pan kapitan może i był służbistą, ale przynajmniej dobrze wychowanym bowiem na tych przeklętych schodach asekurował z tyłu Francescę. Nie, żeby było jej to potrzebne, ale fakt jest faktem.
Wystrój na piętrze nie odbiegał niestety od parteru, chociaż nie wszędzie. W miarę zagłębiania się w korytarze bowiem pojawiły się na suficie skromne żyrandole ze świecami, a w końcu nawet porządny, miękki dywan wyściełający podłogę prowadzącą do małego... hallu, poczekalni? Grunt, że korytarz wychodził na dość przestronną salę z kilkoma krzesłami i obrazami na ścianach. Trzy z nich były militarystyczne i przedstawiały na płótnie różnorakie, misternie wymalowane bitwy.


Czwarty przedstawiał portret mężczyzny w koronie, o ile de Riue się nie myliła: obecnego króla konfederacji Lyrii i Rivii. Wystrój był w takim kontraście z tym co do tej pory złodziejka widziała, że gdzieś w pobliżu ani chybi musiała znajdować się komnata dowódcy. Co zresztą potwierdziło dwóch uzbrojonych w miecze strażników, których po chwili zauważyła Lisek, a którzy strzegli solidnych, dębowych drzwi.
-Stać, kto idzie- jeden z nich, krótko ostrzyżony blondyn, powoli dobiegający trzydziestki, wygłosił stosowną formułkę.
-Kapitan Nikodem- ach, więc to tak ma na imię- i prywatny gość pułkownika Shewningtona.
I jednocześnie Lisek poznała stopień swojej ofiary. Cóż, szkoda że nie generał, ale co poradzić?
-Prywatny, czy nie, trzeba będzie ją przeszukać- stwierdził strażnik, przebiegając wzrokiem po sylwetce Francesci.-Panienka wybaczy, ale takie mam rozkazy i nic się z tym nie da zrobić. Ale przeszukanie możemy przeprowadzić w osobnym pomieszczeniu, dla panienki komfortu.

-Tak oczywiście rozumiem, nie mam żadnej broni - uśmiechnęła się - jednak mam maluteńką prośbę, jeśli to oczywiście nie problem - żołnierze popatrzyli na nią pytająco. -Chciałabym, aby przeszukał mnie kapitan... - Francesca chwyciła go za ramie - proszę wybaczyć, ale się czuje bezpieczniej przy panie kapitanie... - zwróciła się do blondasa.
Nikodem uniósł w zdziwieniu brew, ale nie protestował. Zwrócił się jedynie do strażnika:
-Ty stój na posterunku żołnierzu, skoro panienka prosi nie będę odmawiał.

Nie odeszła jednak wampirzyca z kapitanem zbyt daleko, ot kilkanaście metrów z powrotem do korytarza i do pierwszego pokoju jaki się napatoczył. Umeblowanie było jeszcze gorsze niż w poprzednim, o ile to w ogóle możliwe. Parę stojaków, chyba na broń, lecz zupełnie pustych. Jakaś spora skrzynia, zabita gwoździami i to wszystko. Z wąskiego okienka sączyło się światło uwidaczniające unoszący się w powietrzu kurz.
-Może się panienka rozebrać i dać mi do sprawdzenia swój ubiór, jeśli tak by panienka wolała.
- Sama sobie nie poradzę... wie pan te gorsety... - odwróciła się tyłem i odgarnęła włosy, aby było łatwiej mężczyźnie. - Ale rozumie pan, muszę oszczędzać siły, więc proszę nie wykorzystywał tej sytuacji - odwróciła głowę, aby spojrzeć mu w oczy. Kapitan miał chłodny obojętny wyraz. Teraz dopiero zaczęła wątpić w to czy, aby nie woli on bardziej chłopców. Stała wyprostowana bawiąc się lokami, kiedy to niewprawiony Nikodem trudził się ze skomplikowaną plątanina sznurków. Westchnął w końcu i zdjął rękawice, które w żaden sposób czynności manualnych mu nie ułatwiały. Rzucił je niedbale na skrzynie i teraz, gołymi dłońmi, radził sobie znacznie sprawniej. Jego place przesuwały się powoli wzdłuż kręgosłupa Francesci, a kolejne sznurki coraz bardziej się rozluźniały.
- O wiele swobodniej będę się czuła jeśli i pan zrzuci trochę okrycia, ta zbroja chyba jest bardzo niewygodna- w pewnej chwili Francesca odwróciła się i spojrzała na rękawice.
-To prawda- zgodził się kapitan, a Lisek dostrzegła w jego oczach jakiś blask. Niestety obowiązek dalej brał nad nim górę.-Ale to panienka ma zostać przeszukana, nie ja- dodał, a jego spojrzenie odruchowo spłynęło na doskonale widoczny w rozluźnionym gorsecie dekolt.

Francesca zasłoniła dłonią odkryte miejsce. - Przepraszam, ale ja tak nie mogę. Praca, pracą... ale zawsze jeśli ja jestem naga to i mój towarzysz również... taką mam zasadę - mówiła chodząc po pomieszczeniu.
-Naprawdę, proszę nie utrudniać procedury- rzekł Nikodem, bacznie wodząc wzrokiem za Francescą.
- Ależ niczego nie utrudniam, to pan właśnie utrudnia. Oczywiście mogę się rozebrać, ale pan również - Francesca bawiła się doskonale, mała ochotę wybuchnąć śmiechem, ale wtedy wszystko by popsuła.
-Możemy obyć się bez rozbierania, jeśli taka panienki wola- stwierdził kapitan.-Wystarczy, że odwróci się panna do mnie plecami i oprze o ścianę.
- Dobrze - zgodziła się od razu - proszę w takim razie zawiązać mi gorset... nie mogę przecież pójść do pana Angusa taka... rozwiązana...
-Proszę bardzo- z miejsca odparł Nikodem podchodząc do Liska i sięgając do zapięć.

Kapitan doskonale kamuflował swoje uczucia. Francesca miała niezwykłą ochotę zerwać tę jego maskę obojętności i rzucić w kąt. Miała jednak plan, którego musiała się trzymać. Pętelki rozwiązuje się szybko, jednak zawiązuje nieco dłużej. Kobieta czekała chwile po czym oparła się o ścianę w oczekiwaniu na przeszukanie.
Mężczyzna zaczął od ramion, chociaż de Riue nie miała pojęcia po co, bo przecież cały czas były one odsłonięte. Potem dłonie kapitana przesunęły się płynnie wzdłuż boków kobiety, uważnie sprawdzając materiał. Następnie Nikodem przesunął dłonie na brzuch Liska i ruszył nimi w górę. Wampirzyca była pewna, że usłyszała jak w oddech żołnierza wkradały się nieregularności.
Francesca uśmiechnęła się lekko. Czujnie obserwowała reakcje kapitana, który był dla niej w pewnym sensie wyzwaniem. Nie miała nigdy problemów z wywołaniem w mężczyznach zauroczenia, z nim jednak było nieco inaczej. Czuła jego wielkie dłonie na piersiach, nie był to taki dotyk, którym obdarzają ją zwykle kochankowie, czuła się wiec co najmniej dziwnie.
Niemniej jednak kapitańskie dłonie zawitały na kształtnym biuście rudowłosej wyraźnie dłużej, niż było to niezbędne podczas przeszukiwań. To, że Nikodem okuwał się w stal, nie sprawiało że sam był ze stali. Zaraz po piersiach mężczyzna postanowił przeszukać tylne partie ciała. Jego dłonie spoczęły na jej pośladkach, po czym bardzo powoli przesunęły się w stronę łona. Na koniec obszukał nogi oraz buty, im jednak nie poświecił, aż tyle czasu.

-Czy to już wszystko? - spytała kobieta.
-Owszem- odpowiedział, przełykając ślinę.
- W takim razie proszę mnie zaprowadzić do dowódcy - powiedziała uważnie mu się przyglądając.
-Naturalnie- odpowiedział odruchowo. Światło w pomieszczeniu było marne, lecz dla wampirzych oczu dość jasne było, że mężczyzna nabrał trochę koloru. Pewnie krew w nim krążyła... albo płynęła w jedno miejsce.
Ruszyła w stronę drzwi. Nie czekając na kapitana, który wrócił się w ostatniej chwili po rękawice. -Mogę już wejść? - spytała stojącego strażnika. Ten przejechał po niej wzrokiem, a następnie spojrzał na swego przełożonego. Gdy ten skinął twierdząco głową, blondyn dwuznacznie uśmiechnął się do Nikodema -Ależ proszę...
Strażnik odwrócił się ku drzwiom i otworzył je szeroko, wpuszczając Liska do pokoju.

Wreszcie coś zaczęło wyglądać tak, jak Francesca miała nadzieję. Podłoga wyłożona dywanem (co prawda takim samym, jak w poczekalni, ale zawsze lepsze to niż goły kamień), na ścianach, naprzeciwko siebie dwa pejzaże. W jednym kącie małe łóżko, kanapa na dobrą sprawę. Najbardziej jednak w oczy rzucały się dwie rzeczy: duże, drewniane biurko, niemal idealnie czyste jeśli nie liczyć pióra i butelki inkaustu; oraz płytowa zbroja stojąca pod oknem.


Tyle, jeśli idzie o rzeczy. Trudno bowiem byłoby przegapić jedyną znajdującą się w pokoju osobę poza wampirzycą. Mężczyzna zwany Angusem nie był już młody. Na oko miał około czterdziestu lat, które pozostawiły swój ślad: kurze łapki, blizna na lewej brwi, a także siwizna, która przyprószyła skronie, a za zdwojoną siła zaatakowała równo przystrzyżoną brodę i wąsy.


Kapitan Nikodem na pewno był ładniejszym kąskiem, ale strasznie trudno było go wyłuskać z tej jego zbroi. Pułkownik Shewnington zbroję miał zawieszona na stojaku, a sam ubrany był w haftowaną koszulę ze stójką, więcej zza biurka nie było widać.
-Podobno ma panienka do mnie bardzo ważną sprawę, której nie może mi przekazać inaczej iż osobiście- odezwał się, a głos miał głęboki, basowy.-Niech więc panienka usiądzie wygodnie- wskazał na wolne krzesło naprzeciw biurka- i zacznie mówić.
 
Zapatashura jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172